23.03.2023 Views

HMP 74

New Issue (No. 74) of Heavy Metal Pages online magazine. 71 interviews and more than 180 reviews. 188 pages that will certainly satisfy any metalhead who loves heavy metal and its classic subgenres. Inside you will find many interesting facts and news in interviews with: Annihilator, Rage, Helloween, Exhorder, Sodom, Symphony X, Angel Witch, Tygers Of Pan Tang, Grim Reaper, Blitzkrieg, Cirith Ungol, Anacrusis, Velvet Viper, Savage Master, Crystal Viper, Michael Schenker Fest, Denner’s Inferno, Haunt, Axe Crazy, Screamer, Imagika, Faust, Fanthrash, Andralls, Suicidal Angels, Vortex, Silver Talon, Iron Curtrain, Midnight Prey, Millenium, Airforce, Thunderstick, Ballbreaker, Legendry, Midnight Force, Sacrifizer, Iron Kingdom, Evil Invaders, KingCrown, Stormburner, Toxikull, Risen Prophecy, Crypt Sermon, Capilla Ardiente, Hellhammer, Planet Hell, Killsorrow and many, many more. Enjoy!

New Issue (No. 74) of Heavy Metal Pages online magazine. 71 interviews and more than 180 reviews. 188 pages that will certainly satisfy any metalhead who loves heavy metal and its classic subgenres. Inside you will find many interesting facts and news in interviews with: Annihilator, Rage, Helloween, Exhorder, Sodom, Symphony X, Angel Witch, Tygers Of Pan Tang, Grim Reaper, Blitzkrieg, Cirith Ungol, Anacrusis, Velvet Viper, Savage Master, Crystal Viper, Michael Schenker Fest, Denner’s Inferno, Haunt, Axe Crazy, Screamer, Imagika, Faust, Fanthrash, Andralls, Suicidal Angels, Vortex, Silver Talon, Iron Curtrain, Midnight Prey, Millenium, Airforce, Thunderstick, Ballbreaker, Legendry, Midnight Force, Sacrifizer, Iron Kingdom, Evil Invaders, KingCrown, Stormburner, Toxikull, Risen Prophecy, Crypt Sermon, Capilla Ardiente, Hellhammer, Planet Hell, Killsorrow and many, many more. Enjoy!

SHOW MORE
SHOW LESS
  • No tags were found...

You also want an ePaper? Increase the reach of your titles

YUMPU automatically turns print PDFs into web optimized ePapers that Google loves.



Intro

Spis tresci

Jeff Waters i jego Annihilator wypuszczając dwie

pierwsze płyty "Alice in Hell" (1989) i "Never, Neverland"

(1990) na zawsze zapewnili sobie miejsce

w thrashowym panteonie. Co niektórzy do tego zestawu

dodają jeszcze ich trzeci album, "Set the

World on Fire" z 1993 roku. Później było różnie,

raz gorzej - raz lepiej, niemniej zespół przez cały ten

czas potrafił swoją nazwą przykuć uwagę metalmaniaków.

Za to, żywiołowe spektakle w wykonaniu

Jeffa i spółki, nigdy nie podlegały dyskusji i bardzo

chętnie chodziło się na nie i chodzi nadal. W

styczniu tego roku Annihilator wydał kolejny album,

"Ballistic, Sadistic" i trzeba przyznać, że należy

on do grona tych lepszych. Mam nadzieję, że

nasi czytelnicy również przyznają mi w tym rację.

Jest to też powód, dzięki któremu Annihilator znalazł

się u nas na okładce.

Konkurentem dla Annihilatora był niemiecki Rage

i ich najnowszy krążek "Wings of Rage". Trzeba

przyznać, że od momentu gdy Peter Wagner za

nowych towarzyszy wziął sobie Vassiliosa Maniatopoulosa

i Marcosa Rodrígueza, jakby wstąpiły

w niego nowe siły witalne i co nowy album serwuje

nam siarczystego kopa w zadek. Mnie taka sytuacja

bardzo cieszy i mam tylko nadzieję, że Peavy'owi

tej energii starczy na bardzo długo.

Ten czy ów może się zdziwić, czemu na okładce

nie wylądował ponownie Helloween. Dwa obszerne

wywiady z Andi Dersisem i Kai'em Hansenem,

jak najbardziej predysponują ten motyw na

główny temat. Tym bardziej, że stoi za nim potężne

koncertowe wydawnictwo "United Alive". Jednak,

jak ktoś poczuje rozczarowanie, niech za bardzo

się nie martwi. Z pewnością każdy już wie, że

prace nad nowym studyjnym albumem Helloween

ruszyły pełną parą, więc z pewnością będzie okazja

na ponowne ciekawe rozmowy z muzykami tego zespołu

i rozważenie kwestii powtórnego umieszczenia

zdjęcia Helloween na okładce.

Następne w kolejności są stare thrashowe załogi

Exhorder i Sodom. Myślę, że powrotem Exhordera

i ich nowym krążkiem "Mourn the Southern

Skies" wszyscy thrash-maniacy są zachwyceni i tylko

czyhają na kolejne nagrania i koncerty Amerykanów.

Natomiast postępowanie Angelrippera

prawdopodobnie część fanów rozczarowuje. Zamiast

konkretnie wydać kolejny studyjny album Sodom

serwuje mniejsze dania w postaci kolejnych

EPek. Ostatnia z nich to "Out of the Frontline

Trench". Jedynie co może usprawiedliwiać takie postępowanie,

to jak sam Tom wyjaśnia, to, że te EPki

stanowią bardzo ważny element do przygotowania

się do wydania tak oczekiwanego dużego albumu.

Oby było warto czekać.

Co do zawartości thrashu w magazynie czuję pewien

niedosyt. Jakbym się nie starał zawsze mam

wrażenie, że jest go za mało. Oczywiście nie na tyle,

żeby go nie zauważyć. W naszej najnowszej edycji

odnajdziecie wywiady z całym przekrojem tej

sceny, począwszy od stylu, skończywszy na metrykach

muzyków. Myślę, że fanom thrashu wiele radości

przyniesie czytanie wywiadów z zespołami

Anacrusis, Andralls, Suicidal Angels, Excuse,

Detraktor, Ural czy Wreck-Defy. Nie zabrakło też

polskiego akcentu. W tym wypadku są to kapele o

mroczniejszej i mocniejszej, a jednocześnie ambitniejszej

muzycznej odsłonie. Naturalnie mowa tu o

formacjach Faust i Fanthrash.

Nie bylibyśmy sobą, żeby w wypadku thrashu nie

poszperać na granicach tego gatunku. W ten sposób

możecie poczytać o kolejnym polskim zespole,

któremu bliżej do nowoczesnych stylów metalu,

czyli o Killsorrow. Żywa ikona Tom G. Warrior

powspominała o absolutnej legendzie speed, thrash

i black jaką jest kapela Hellhammer, w końcu do

której po latach pośrednio powrócił. W rozmowie

podjęliśmy również krótko tematy o pozostałych

formacjach Toma, czyli o Triptykonie i Celtic Frost.

Nie zabrakło nam odwagi aby przekroczyć też

wyznaczoną granicę, czego przykładem jest rozmowa

z Przemysławem Lataczem, który prowadzi

zjawiskowy progresywno-death metalowy Planet

Hell i właśnie wydali album "Mission Two". Warto

tu wspomnieć też o speed metalowym Sacrifizer

choć akurat ten zespół jest przedstawicielem młodszego

pokolenia i jest takim łącznikiem między

thrash metalem a nurtem zwanym NWOTHM.

Zanim rozpisze się o NWOTHM wspomnę trochę

więcej o NWOBHM. Praktycznie na samym początku

nowego numeru natkniecie się na blok z

Angel Witch, Tygers Of Pan Tang, Grim Reaper

oraz Blitzkrieg. Każdy z tych zasłużonych zespołów

aktualnie nagrał ciekawy album, gdzie płyta

Angel Witch, "Angel of Light" szczególnie zachwyca

znawców tematu. A przecież to nie wszystkie

kapele z tego nurtu. W dalszej części magazynu

znajdziecie też rozmowy z Millennium i Airforce,

a jeszcze później z Thunderstick. Niemniej klasyczną

"starszyznę" prezentują nie tylko Brytyjczycy.

Kolejno możecie poczytać wywiady z Cirith Ungol,

Vortex, Velvet Viper, Altered State i Mindless

Sinner. Za takimi nazwami jak Michael

Schenker Fest, Denner's Inferno, czy KingCrown

też stoją starzy wyjadacze. A wszyscy prezentują

naprawdę bardzo ciekawy, wielobarwny i ciągle

ekscytujący tradycyjny heavy metal. Mimo wieku,

ci goście mentalnie są ciągle młodzi!

Tu mała dygresja. Wiadomo jakie jest nasze życie,

bardzo kruche, przez co ciągle się z kimś żegnamy,

z młodymi (Piotr Grocholski, Devilyn), starymi

(Neil Peart, Rush). Bywa też, że odejście kogoś nam

umyka, tak jak Martjo Brongersa z Vortex (a także

Steel Shok), który jeszcze na przełomie października

i listopada odpowiadał na nasze pytania,

aby w grudniu po cichu zejść z tego świata. Po prostu

jesteśmy świadkami powolnego odejścia dawnej i

bardzo ważnej epoki. Nam pozostaje kultywować

pamięć tych wszystkich artystów i przekazywać

młodszym wiedzę o tej wspaniałej muzycznej erze.

Nie minęła chwila, jak wspomniałem o Velvet Viper,

kieruje nim Jutta Weinhold, która przekroczyła

siedemdziesiątkę, a energii mogą jej pozazdrościć

dużo młodsze koleżanki z kapel Crystal Viper

czy Savage Master. Przy okazji jest to kolejny blok

w którym prezentują się różne odcienie tradycyjnego

heavy metalu, w którym centralne role odgrywają

panie. W dalszej części numeru jest jeszcze

podobny cykl ale tym razem, kapele zdecydowanie

bardziej poszły w tradycje ciężkiego rockowo/metalowego

grania. Mowa tu o Moon Chamber, Quayde

LaHue i The Neptune Power Federation. Każda

z tych kapel wykreowała swój niepowtarzalny

muzyczny świat, nieraz zaskakując słuchacza swoją

pomysłowością. Bez wyjątku są niepowtarzalne i

warte każdej Waszej uwagi, drodzy czytelnicy.

Jednak najwięcej materiałów znajdziecie o nurcie,

który przybrał nazwę NWOTHM. Wśród jego reprezentantów

należy szukać następców tych wszystkich

odchodzących artystów. Już teraz kilka młodych

kapel przykuwa uwagę, w bieżącym numerze

są to: Evil Invaders, Haunt, Screamer, Silver Talon,

Iron Kingdom, Stormburner i nasze Axe

Crazy. Jak będzie na prawdę, trudno teraz wyrokować,

jednak trochę naszej cierpliwości i sam czas

przyniesie nam odpowiedź, kto zostanie zapamiętany

na dłużej. W całym tym gronie są zespoły,

które czymś już się wyróżniają ale jest też miejsce

na ty zwykłe, choć z potencjałem. Pozostaje mi tylko

nakłonić Was do szczegółowego przewertowania

rozmów z tego działu, może "wyhaczycie" coś dla

siebie.

Na tym nie kończy się różnorodność tego wydania,

bowiem odnajdziecie również parę przedstawicieli

dumnego epickiego doom metalu, Crypt Sermon,

Capilla Ardiente, tzw. retro rocka, Kadavar,

Gallileous, rocka i metalu progresywnego, IQ, Riverside,

Flying Colors oraz Symphony X. Na koniec

zostawiłem polski zespół Ballbreaker, który

gra wyśmienite hard'n'heavy i jest odkryciem ostatnich

dni. Niewątpliwie ich debiutancki album "Evil

Town" jest wart poznania przez polskich fanów

ciężkiego grania.

To tak pokrótce i przekrojowo o nowym wydaniu

Heavy Metal Pages, który oddajemy w Wasze ręce,

z kolejną nadzieją, że znajdziecie coś, co Was zainteresuje

i ucieszy. Miłego czytania!

Michał Mazur

Foto: Kai Swillus

3 Intro

4 Annihilator

6 Rage

8 Helloween

12 Exhorder

13 Sodom

14 Angel Witch

16 Tygers Of Pan Tang

18 Grim Reaper

20 Blitzkrieg

22 Cirith Ungol

24 Anacrusis

28 Velvet Viper

30 Savage Master

32 Crystal Viper

34 Michael Schenker Fest

36 Denner’s Inferno

38 Haunt

40 Axe Crazy

42 Screamer

44 Imagika

46 Faust

49 Fanthrash

52 Andralls

54 Suicidal Angels

56 Killsorrow

58 Midnight Prey

60 Iron Curtrain

62 Silver Talon

64 Vortex

66 Excuse

68 Millenium

70 Airforce

72 Detraktor

74 Toxikull

75 Warrior Path

76 Ritual Steel

78 Evil Invaders

79 KingCrown

80 Terminus

82 Sacrifizer

84 Iron Kingdom

86 Aerodyne

88 Stormburner

90 Midless Sinner

91 Knightmare

92 Hellhammer

94 Planet Hell

96 Gallileous

98 Kadavar

100 Crypt Sermon

102 Capilla Ardiente

104 Legendry

106 Midnight Force

108 Risen Prophecy

110 The Neptune Power Federation

112 Moon Chamber

114 Quayde LaHue

116 Turbokill

117 Hammerschmitt

118 Bombus

120 SpietFuel

122 Wreck-Defy

124 Ballbreaker

126 Altered State

128 IQ

132 Riverside

134 Flying Colors

136 Thunderstick

139 Ural

140 Symphony X

142 Reminiscencje NWOBHM

143 Zelazna Klasyka

144 Decibels` Storm

174 Old, Classic, Forgotten...

3


Na wariata

Annihilator ma za sobą europejską trasę, która objęła również nasz kraj.

Po całym tournee Jeffowi udało się dla nas znaleźć parę minut na luźną pogawędkę.

Tematem wywiadu nie była tylko wspomniana trasa oraz dwa koncerty w

Polsce. Okazją do rozmowy jest również zbliżająca się wielkimi krokami premiera

nowego dziecka Jeffa pod tytułem "Ballistic, Sadistic". Poczytajmy zatem co sam

zainteresowany ma w tym temacie do powiedzenia. Dodam jeszcze, że przeprowadzając

poniższy wywiad musiałem się bardzo pilnować, by nie wypowiedzieć

nazwy zespołu w spolszczonej formie, która znacznie odbiega od poprawnej angielskiej

wymowy.

HMP: Siema Jeff. Jesteś właśnie świeżo po

trasie koncertowej, która swym zasięgiem

objęła również nasz kraj. Jak wrażenia?

Jeff Waters: Czuję się wykończony, ale

szczęśliwy (śmiech). Wiesz, to w końcu dwadzieścia

trzy koncerty w całej Europie. Oczywiście

niezmiernie cieszę, że mogłem również

odwiedzić Polskę. Moim zdaniem jest to jeden

z najbardziej metalowych krajów w Europie.

Można Was śmiało postawić obok

Grecji, Niemiec czy państw skandynawskich.

Polscy fani wyróżniają się tym, że pod sceną

są wulkanami energii i chętnie pokazują swój

Dzięki, dzięki! ( śmiech)

Jak spędzasz czas podczas trasy między

koncertami? Zdarzało Ci się kiedyś tworzyć

w takich warunkach nowe numery?

Nie, okoliczności podczas trasy zdecydowanie

nie sprzyjają tworzeniu. Tutaj wszystko

dzieje się w zawrotnym tempie, niektóre rzeczy

trzeba robić naprawdę "na wariata". Zdarza

się, że plan na dany dzień może się zupełnie

posypać. Poza tym dochodzi jeszcze

kwestia zmęczenia. Kiedy grasz sześć koncertów

na tydzień, przemieszczasz się z kraju do

kraju w zawrotnym tempie, praktycznie na

nic już nie masz czasu ani energii. Nie przesadzę,

jeśli powiem, że jakieś dziewięćdziesiąt

procent dnia w trasie to jazda busem

i przygotowywanie się do show. Co prawda

mamy od pewnych spraw np. nagłośnienia

czy przygotowania oprawy sceny swoich ludzi,

ale jako zespół też musimy nad tymi

przygotowaniami czuwać.

Słyszałem, że wiele riffów tworzysz po

prostu dla przyjemności. Jaką część z nich

możemy usłyszeć w kawałkach Annihilator?

Znaczną część swoich pomysłów wykorzystuję

w Annihilator. Tak naprawdę tylko niewielki

ułamek swojej twórczości wyrzucam

do śmieci. Riffy czy melodie, których nie wykorzystuję

na danym albumie, trzymam w

specjalnym folderze i wracam do nich w przyszłości.

Annihilator jest częścią amerykańskiej sceny

thrash już od lat osiemdziesiątych. Co

według Ciebie sprawia, że kapele, które

zaczynały równo z Wami lub trochę wcześniej

dalej cieszą się ogromną popularnością?

Nie tylko wśród tych, którzy pamiętają

Wasze początki, ale także wśród młodego

pokolenia.

Szczerze Ci powiem, że nigdy nie postrzegałem

Annihilator jako jakiś wielki zespół.

Sam przyznasz, że nie jesteśmy aż tak popularni

i rozpoznawalni jak chociażby Slayer

czy Megadeth. Myślę jednak, że mamy sporą

bazę fanów rozsianą po całym świecie.

Niektóre albumy są przez nich bardziej lubiane

i znacznie pozytywniej postrzegane,

inne zaś mniej. Mają do tego prawo, gdyż

niektóre z naszych płyt są nagrane w nieco

innym stylu.

talent wokalny (śmiech). Czas, który spędziłem

w Polsce uważam za niezwykłe przeżycie.

Właściwie ta trasa miała się odbyć już w

zeszłym roku...

Tak, dokładnie. Przełożenie tej trasy o rok

wiązało się to z faktem, że się ożeniłem, a w

związku z tym wydarzeniem przeprowadziłem

się ze swojej ojczystej Kanady do Wielkiej

Brytanii. Niestety państwo to ma jakieś

dziwne procedury, przez które rząd brytyjski

zatrzymał mi paszport. Co za tym idzie,

nie mogłem opuścić wspomnianego kraju.

Oto cała historia.

Gratuluję zatem nowej drogi życia!

Foto: Kai Swillus

Wróćmy jednak do muzyki. Powiedz mi

proszę, jak Ty to robisz, że takie klasyki jak

nieśmiertelny "Alison Hell" nawet po tylu

latach grane na żywo ciągle brzmią świeżo?

Wiesz, w gruncie rzeczy nie musimy wprowadzać

jakichś poważnych zmian do naszych

klasycznych kawałów. Tak naprawdę obecne

wersje live niespecjalnie odbiegają od ich studyjnych

pierwowzorów. Przynajmniej w

moim odczuciu tak jest. Wielu ludzi, którzy

przychodzą na nasze występy oczekują właśnie

tych starych klasyków. Oczywiście nie

wyobrażam sobie, abyśmy nie prezentowali

na żywo naszej nowej twórczości. Zawsze

staramy się grać tak dwa lub trzy, a zdarza się

też, że więcej utworów z aktualnej płyty.

Uwielbiam grać zarówno nowe, jak i stare

utwory. I jedne i drugie sprawiają ludziom

sporo radości.

No właśnie, nie boisz się, że wielu fanów

może te zmiany postrzegać bardzo negatywnie?

Uwielbiam eksperymentować z różnymi stylami

i ciężko byłoby mi całkowicie z tego zrezygnować.

Reakcjami słuchaczy, czy krytyków

przejmowałbym się w momencie, gdybym

to dla nich tworzył muzykę. Wówczas

być może trzymałbym się jednego wyznaczonego

stylu, chociaż nawet wtedy niektórzy

pewnie by narzekali. Ja jednak przede wszystkim

tworzę dla siebie. Problem z odbiorem

muzyki Annihilator jest taki, że gdy zapytasz

naszego słuchacza z USA lub z Europy o

nasz najlepszy album, znaczna większość

powie, że to "Never Neverland". Natomiast

w Japonii i państwach azjatyckich za nasz

najbardziej kultowy krążek uchodzi "King

Of The Kill". Jak sam zapewne wiesz jest to

album utrzymany niemalże w całkowicie innym

stylu. We Włoszech natomiast za największe

dzieło Annihilatora powszechnie

uważa się "Set The World On Fire". Zatem

co kraj to obyczaj (śmiech). Ciężko by mi

było stworzyć coś, co zadowoli absolutnie

wszystkich. Szczerze, to nawet nie chcę tego

próbować (śmiech). Tworzę to, na co mam

ochotę.

Przez Annihilator przewinęło się wielu

4

ANNIHILATOR


wokalistów. Ty również przejmowałeś tą

rolę i de facto pełnisz ją nadał. Czy łączenie

grania na gitarze i śpiewania nie sprawia ci

problemu, czy jednak wolałbyś się skupić

tylko na grze?

Skupienie się tylko na grze jest dla mnie o

wiele łatwiejsze, zarówno pod względami

czysto fizycznymi, jak i tymi mentalnymi.

Granie na gitarze to dla mnie czysty relaks.

Natomiast granie połączone ze śpiewem to

już dla mnie wyzwanie. A ja wyzwania lubię

(śmiech). Zdaję sobie oczywiście sprawę, że

nie jestem jakimś wybitnym wokalistą, ale

wraz z każdym kolejnym rokiem, każdą kolejną

trasą, każdą kolejną płytą staram się być

coraz lepszy w tym co robię.

Jeden z dawnych frontmanów Annihilatora

- Randy Rampage w zeszłym roku odszedł

z tego świata.

Były plany, aby wziąć Randy'ego i jego zespół

o nazwie Rampage we wspólną trasę w

roku 2018. Jednakże jego przedwczesna

śmierć pokrzyżowała nam totalnie wszystko.

Był to dla mnie duży cios. Jest sporo historii

związanych z Randy'm, które mógłbym tu

przytoczyć. Chyba jednak zostanie zapamiętany

jako ten, który śpiewał na kultowym albumie

"Alice In Hell", płycie ważnej nie tylko

dla nas, ale też dla całego thrash metalu.

Od początku swej kariery udzieliłeś już

wielu wywiadów. Czy są jakieś pytania,

które doprowadzają Cię do białej gorączki?

Nie. Kiedyś był jeden taki temat, ale wszystko

co miałem na niego do powiedzenia,

powiedziałem i już raczej nikt do tego nie

wraca. Chodzi o to, że czasem dziennikarze

przeprowadzający wywiad sugerowali mi, ze

skoro tak często zmieniam

towarzyszących mi muzyków,

to muszę być jakimś

dyktatorem albo psychopatą,

z którym nikt nie jest

w stanie wytrzymać

(śmiech). Próbowali mi

także wmawiać, że każdego

z byłych muzyków

wyrzucałem, co jest wierutną

bzdurą. Oczywiście

wszystkie tego typu pogłoski

od razu dementowałem.

Spośród wszystkich

muzyków, którzy

przewinęli się przez Annihilator

wyrzuciłem może

dwie lub trzy osoby i było

to w sytuacjach, gdzie chyba

każdy będąc na moim

miejscu zrobiłby dokładnie

to samo. Reszta z

różnych powodów odchodziła

sama, a z większością

z nich ciągle jestem w stałym

kontakcie i utrzymuję

przyjacielskie relacje.

Wczoraj dość długo rozmawiałem

z naszym byłym

pałkerem Randy'm

Blackiem, który gra teraz

w Destruction. Latem w

odwiedziny do mojego domu

wpadł Corburn Phar,

ten który nagrał wokale na

album "Never, Neverland".

Wszyscy żyjemy w zgodzie.

Foto: Kai Swillus

OK, porozmawiajmy teraz o nowym albumie

Annihilatora zatytułowanym

"Ballistic, Sadistic"

. Skąd taki tytuł?

Moim zdaniem te dwa słowa

opisują idealnie muzyczną

zawartość tego krążka,

szczególnie otwierający

go kawałek "Armed To The

Teeth". Właściwie to w ten

sposób można opisać cały

ten album. Zarówno pod

względem muzycznym,

jak i lirycznym. Główne

przesłanie tego krążka jest

takie, ze ktoś kto wygląda

na miłego i grzecznego,

może być dosłownie wcielonym

demonem, gdy tylko

się wkurzy. Dlatego nikogo

nie denerwuj, nikogo

nie poniżaj, nikogo nie

oszukuj. Niewinny wygląd

nie oznacza słabości. Musisz

też pamiętać, że jeśli

komuś staniesz na odcisk

zbyt mocno, on może nie

mieć potem dla Ciebie litości.

To może dotyczyć

nawet osób z Twojego najbliższego

otoczenia.

takich kategoriach. Ja bym lokował go gdzieś

między oldschoolem a nowoczesnością. Myślę,

że inne kawałki, takie jak "Psycho Dwarf"

dużo bardziej pasowały na "Alice In Hell"

czy "Never Neverland".

"Psycho Dwarf" to kawałek, o który chciałem

Cię zapytać. Słyszę tam nie tyle klimaty

z "Alice In Hell" co wręcz echa starego,

archaicznego Black Sabbath...

Serio? Ja akurat takich skojarzeń nie mam

(śmiech). Ten kawałek pasowałby zaś na "Set

The World On Fire". Jeżeli już doszukiwałbym

się tam Sabbathów to tylko w środku

utworu. To miałeś na myśli?

Między innymi.

Wiesz, ja lubię Black Sabbath. Lubię też

150 innych kapel (śmiech). Czasami inspiracja

może przyjść z naprawdę niespodziewanej

strony.

Czytałem, że uważasz "Ballistic, Sadistic"

za swój najlepszy album od 2005 roku. To

znaczy, że jesteś nie zadowolony z tego, co

zrobiłeś przez ostatnie czternaście lat?

Nie chodzi o to (śmiech). Uważam po prostu,

że ten album wznosi nas po prostu na

wyższy poziom. Annihilator jest zespołem,

który pomimo swego stażu cały czas się rozwija

i idzie na przód.

Bartek Kuczak

Foto: Kai Swillus

Wspomniany kawałek

"Armed To The Teeth" to

kwintesencja thrashu. Powrót

do przeszłości?

Nie postrzegałbym tego w

ANNIHILATOR 5


Po prostu lubię tworzyć

Rage to grupa, którą spokojnie można zaliczyć do grona wyjadaczy niemieckiej

sceny heavy metalowej. Grupa nie próżnuje i w tym roku wydaje swą

kolejną płytę "Wings Of Rage", która jest kwintesencją stylu. Poza nowymi utworami

zawiera też pewną niespodziankę. Jaką? Tego i kilku innych bardzo interesujących

rzeczy dowiecie się z naszej rozmowy z Peavy Wagnerem.

HMP: Hej Peavy, Wasz nowy album nosi

tytuł "Wings Of Rage". Powiedz mi proszę,

czy użycie w tytule nazwy zespołu to świadomy

zabieg? Może to jest celowa sugestia,

że album ten to kwintesencja tego, czym

jest Wasz styl?

Peavy Wagner: Dokładnie! Jest tak, jak mówisz.

Co prawda nasz styl znacznie ewoluował

podczas naszej kariery z albumu na

album, jednakże jest wiele elementów wspólnych,

które znajdziesz na każdej z naszych

płyt. Na początku naszej drogi w latach

osiemdziesiątych nasze granie było wypełnione

elementami thrashu, późnie ewoluowaliśmy

w stronę metalowych hymnów charakterystycznych

dla zespołów uprawiających

typowy niemiecki heavy. Wiesz co mam

na myśli. Zdarzyło się nam nawet dodawać

brzmienia orkiestrowe. Można zatem powiedzieć,

że "Wings Of Rage" to taki Rage w

pigułce.

Wspomniałeś o początkach. We wczesnych

latach działaliście pod nazwą Avenger. To

było jeszcze w latach osiemdziesiątych. Jak

od tamtego czasu zmienił się Twój pogląd

na muzykę metalową?

Moje spojrzenie na heavy metal nigdy nie

uległo zmianie. To ciągle jest mój ulubiony

gatunek i postrzegam go dokładnie w ten

sam sposób, co 25 lat temu. Co prawda rynek

muzyczny na przestrzeni lat zmienił się

diametralnie i w swej obecnej formule już

właściwie nie przypomina tego, czym był dawniej.

Jeśli zaś chodzi o samą muzykę, to

trafia do mnie właściwie wszystko, co można

podpiąć pod szyld "heavy metal". Od Bon

Jovi do Venom. Nie jest tajemnicą, że przez

lata, metal ewoluował na różne podgatunki,

które jeszcze potem się dzielą na kolejne kategorie.

Kiedy żeśmy zaczynali, było tego

znacznie mniej. Wtedy jak ktoś mówił, że

słucha metalu, to każdy właściwie wiedział,

co ma na myśli. Dzisiaj to już nie jest tak jednoznaczne

(śmiech).

Wspomniałeś, że rynek muzyczny się zmienił

nie do poznania. W wielu wywiadach

Foto: Steamhammer/SPV

podkreślasz, że cały przemysł muzyczny

został zabity przez Internet. Nie mniej jednak

przypuszczam, że na pewno widzisz

jakieś plusy cyfryzacji muzyki.

(Śmiech) Plusy? A jakie mogą być tu plusy?

No dobra, może jest jeden. Rzeczywiście teraz

jest zdecydowanie łatwiej zespołowi dotrzeć

do większego grona słuchaczy. Ma to

znaczenie w dużej mierze dla młodych i niezależnych

wykonawców. Wrzucasz coś do

sieci i każdy w każdym zakątku świata ma

możliwość posłuchania tego. Ale nawet ta

sytuacja ma negatywne skutki uboczne.

Otóż jest tego wszystkiego za dużo. Dawniej

wytwórnie muzyczne robiły selekcję, dzisiaj

tej selekcji nie ma i swoje nagrania publikują

ludzie, którzy od tworzenia muzyki powinni

trzymać się z dala. Tego dziadostwa namnożyło

się tyle, że coraz trudniej wyłowić coś

wartościowego.

Wróćmy do nowego materiału Rage. Moją

uwagę zwrócił ten chóralny śpiew na początku

kawałka "Tomorrow".

Wiesz, lubię bardzo Cream (śmiech). Po

chóry a'capella na początku kawałka sięgaliśmy

już w przeszłości. Marcus i Lucky poza

tym, że posiadają ogromne muzyczne

umiejętności są także świetnymi wokalistami,

więc nie będzie żadnych problemów z

odtworzeniem tej partii na koncertach.

Tytuł "HTTS 2.0" może się wydawać dość

intrygujący.

To jest nowa wersja naszego starego utworu

"Higher Than The Sky" z płyty "End Of All

Days". Zawsze czegoś mi brakowało w pierwotnej

wersji, więc pomyślałem czemu by nie

nagrać tego jeszcze raz. Nowa wersja brzmi

świeżo, nowocześnie i można odnieść wrażenie,

że powstała dzisiaj. Pomysł odświeżenia

tego utworu spodobał się wszystkim. Nawet

ludziom z wytwórni. Pierwotnie planowałem

go dodać do albumu jako bonus track, ale

ostatecznie uznałem, że może być on w regularnej

części albumu.

Jakbyś porównał "Wings Of Rage" do

swych poprzednich albumów.

(Śmiech) To, jak sam na początku zasugerowałeś,

jest kwintesencją tego wszystkiego, co

do tej pory udało nam się osiągnąć. Mamy

stabilny skład, zoptymalizowaliśmy naszą

pracę na wielu płaszczyznach, sami czuwaliśmy

nad finalnym miksem i masteringiem.

Zgodzę się z opiniami, że album brzmi bardzo

nowocześnie jak na Rage. Po prostu jest

to dobra heavy metalowa płytka (śmiech).

Nad czym skupiasz się najbardziej podczas

pisania tekstów?

Praktycznie od zawsze mam kilka swoich

ulubionych tematów, na których w szczególności

koncentruję swoją uwagę. Głównie

mam tu na myśli kondycję współczesnego

społeczeństwa, któremu coraz bardziej próbuje

się zabrać prawo do głosu.

"Wings Of Rage" i wasz przedostatni album

"Seasons Of The Black" dzieli prawie

trzy lata różnicy. Kiedy właściwie zaczęły

6

RAGE


się pracę nad tym albumem?

Kiedy skończyliśmy trasę promującą "Seasons

Of The Black". Mniej więcej pod koniec

roku 2017. Pierwszym utworem, który

dopracowaliśmy był kawałek "True".

Kiedy tworzysz nowy album, piszesz

wszystko od zera czy zdarza Ci się sięgać

po jakieś stare pomysły z wcześniejszych

lat, które z różnych powodów odrzuciłeś?

Na "Wings Of Rage" starałem się korzystać

głównie z pomysłów, które na świeżo narodziły

się w mojej głowie, aczkolwiek są tam

dwa kawałki oparte na rozwiązaniach z przeszłości.

Mam tu na myśli "A Nameless Grave"

i "For Those Who Wish To Die". Szkielety

tych utworów wygrzebałem gdzieś z naszych

starych nagrań demo pamiętających jeszcze

lata dziewięćdziesiąte. W obu przypadkach

spodobały mi się konstrukcje riffów i linia

melodii. Spróbowałem ubrać je w nowoczesne

brzmienie, które pasowałoby do reszty

albumu. Oczywiście znacznie różnią się od

swych pierwowzorów. Zmieniliśmy aranżacje,

tytuły i teksty. Ale i tak poznałbyś je,

gdybyś posłuchał wersji demo.

Macie na koncie ponad dwadzieścia albumów.

Jak to jest, że po tylu latach masz

ciągle mnóstwo świeżych idei i nie czujesz

wypalenia?

Po prostu lubię tworzyć nowe kawałki. To

moje największe hobby. Napisałem w swym

życiu znacznie więcej kawałków, niż te, które

ukazały się na albumach Rage. Kady swój

utwór traktuje niemalże jak swoje dziecko

(śmiech). Tworzenie daje mi naprawdę sporo

radości. Generalnie napisanie nowego materiału

nigdy nie sprawiało mi większych problemów.

Zauważyłeś może młodszych słuchaczy na

koncertach Rage? Wiele zespołów, które

zaczynały mniej więcej w tym samym czasie

co Wy utrzymuje swą działalność głównie

dzięki młodym fanom.

Z tego, co wiem mamy sporą liczbę starych

wiernych fanów. Niektórzy są z nami od samego

początku. Oczywiście nie polegamy tylko

na nich, młodzież również interesuje się

Foto: Steamhammer/SPV

twórczością Rage. Zdaje się, że z każdym kolejnym

albumem fanów nam przybywa.

Co się dzieje z Twoim projektem Refuge?

To projekt, który stworzyłem ze swymi starymi

przyjaciółmi, którzy grali dawniej w Rage,

ale lata temu wypadli z rynku muzycznego.

To nie jest do końca regularny zespół. Ja

traktuje to jako pewną odskocznie od Rage,

chłopaki natomiast jako dobra zabawę. Pewnie

zagramy jeszcze nie jeden koncert, a kto

wie, może nawet pojawi się płyta.

Rage jest jednym z tych zespołów, których

nie ominęły zmiany w składzie. Masz kontakty

z byłymi członkami?

Nie powiedziałbym, żeby te zmiany były częste.

Zmiany, o których wspominasz dotyczą

wielu kapel istniejących tyle czasu co my.

Niewiele jest zespołów, które grają przez

trzydzieści lat w tym samym składzie. W

obecnym składzie Rage wszyscy mamy dokładnie

ten sam cel i to nas łączy. Nie można

powiedzieć o nas, że jesteśmy zespołem, który

nagrywa każdą płytę w innym składzie,

jak co niektórzy (śmiech). Z większością byłych

muzyków pozostaję w dobrych relacjach

i stałym kontakcie. A co do osób, z którymi

ten kontakt straciłem, to nie dlatego, że były

między nami jakieś konflikty. Po prostu każdy

z nas zajął się swoim życiem i jakoś nasze

drogi się porozchodziły.

Miałeś krótki epizod w grupie Mekong

Delta. Ma on dla Ciebie jakieś szczególne

znaczenie?

To był faktycznie krótki okres i nie ma on

dla mnie jakiegoś istotnego znaczenia. Ale

nie powiem, było to dość ciekawe doświadczenie.

Ponoć ten zespół ciągle istnieje, prawda?

Tak, dokładnie.

Jak grają? Słyszałeś ich ostatnie albumy?

Ostatnich albumów nie słyszałem natomiast

widziałem ich na żywo i powiem, że naprawdę

są w formie.

Aż sprawdzę z ciekawości. Dzięki, ze mi o

nich przypomniałeś (śmiech).

Spoko. Jeszcze jedno pytanko (śmiech).

Podczas kariery Rage zapewne zdarzało Ci

się czytać lub słyszeć krytyczne opinie o

Twoje twórczości. Jak na nie reagujesz?

Bierzesz sobie takie uwagi do serca, czy raczej

je olewasz i dalej robisz swoje?

Jeżeli czujesz jakiś osobisty związek ze swoją

muzyką, to nie możesz całkiem olać tego typu

opinii. Ale z drugiej strony też nie można

się tym przejmować za bardzo. Jeżeli ktoś mi

mówi, że nasza muzyka jest cienka, to ja

mówię "ok, słuchaj sobie w takim razie takiej,

która wg Ciebie cienka nie jest" (śmiech).

Bartek Kuczak

Foto: Steamhammer/SPV

RAGE 7


Idealna konstelacja

W tej grze Helloween zgarnął całą pulę nagród. Marzenie fanów o

zobaczeniu w Helloween Michaela Kiske na scenie - spełnione. Marzenie zespołu

o ogromnej trasie w wielkich halach - spełnione. Podczas gdy większość wieszczy

upadek wielkich gwiazd heavy metalu, Helloween wyciąga królika z kapelusza.

Powrót do przedreunionowego Helloween jest już niemożliwy. Nie ma odwrotu.

Moja rozmowa z Andim Derisem miała charakter podsumowania pierwszej części

trasy "Pumpkins United".

zem kawę. Był z nami management i goście od

wydania naszej płyty na japoński rynek.

Uznaliśmy, że trzeba zadzwonić do Michaela

Kiske. Przecież to, jak ludzie zareagowali na

ten koncert, było doskonałe. Dotyczyło to

wszystkich naszych starych fanów, którzy

przyszli na ten występ. Koncert opuścili w doskonałym

nastroju i oszaleli na jego punkcie.

Kiedy zacząłem to wszystko przedstawiać, Michael

powiedział mi, że nie ma z tym absolutnie

problemu (śmiech). Jednym słowem - można

było już o tym w ogóle dyskutować, bez

strachu, że naruszy się problem ego wokalisty.

Ja z własnym ego nie miałem problemu. Niektóre

kawałki Michaela Kiske są przecież dla

mnie szalenie trudne do zaśpiewania, czasem

zwyczajnie nie byłem z nich zadowolony. Kiedy

dyskusja przeszła do drugiej rundy, uznałem,

że jeśli Michael powie "tak", to jak najbardziej

musimy spróbować. To bardzo fajne,

nie tylko dla nas, jako zespołu, ale też dla

wielu starych fanów, dla których usłyszenie na

żywo Michaela z Helloween było zapewne

jak spełnienie marzeń.

Jak się czujesz z tą świadomością?

Jak mówiłem, widziałem, że ludzie są w pełni

euforii, kiedy na scenie jest Kai. Skoro ludzie

wpadają w euforię, kiedy na scenie jest Kai i to

tylko na dwa kawałki, mogłem sobie wyobrazić

jaki szał byłby, gdyby na scenie pojawi się i

Kai i Michael. Można było sobie mniej więcej

"obliczyć", jaki wywoła to zachwyt. Uznałem,

że jeśli te "obliczenia" będą właściwe, jeśli to się

naprawdę wydarzy... Cóż, nie wiesz dokładnie,

ale możesz przynajmniej przeczuwać na podstawie

reakcji, jaką wywołał Kai. Też nikt nie

wiedział, czy Michael powie "tak", uzna, że

jest gotów to zrobić. Trzeba było najpierw jakoś

zacząć te rozmowy i całkiem jasno mu pokazać,

że nie jesteśmy złymi metalami, że

Helloween to zespół nastawiony na zabawę i

"white metal", że gramy pozytywny metal i

robimy pozytywną zabawę. Wydaje mi się, że

nie był na początku do tego w pełni przekonany.

W rozmowie trzeba było ustalić, kiedy

można się po raz pierwszy spotkać. Dla mnie

zresztą było to tak samo ważne. Przekonałem

się, że Michael jest świetnym typem, a dla niego

istotne było przekonać się, że i ja też jestem

fajnym gościem i że możemy razem pogadać.

Dało się zauważyć, że na początku to wcale nie

było takie oczywiste (śmiech). Okazało się, że

się udało. Musieliśmy sobie wzajemnie zaufać.

Zaplanowaliśmy wspólne próby. Musieliśmy w

ogóle sprawdzić jak to będzie działać. Teraz

jesteśmy rzecz jasna bardzo cwani, po czternastu

miesiącach wspólnej trasy i wiemy, jak to

działa, ale wtedy był to pełen napięcia eksperyment.

Domyślam się, że taka opcja z dwoma wokalistami

jest dużo lepsza dla głosu, gardła i w

ogóle zdrowia.

O wieeele lepsza! W zasadzie oboje z Michaelem

śmiejemy się, że dla nas koncert to mały

spacerek, bo każdy z nas śpiewa około godziny

i piętnastu minut. To takie krótkie show. Jedyny

muzyk czy raczej jedyni muzycy, który muszą

cierpieć to chłopaki grający na gitarach i

przede wszystkim Dani na perkusji. To jakiś

obłęd, że potrafi grać przez bite trzy godziny.

Istne szaleństwo. Dla niego to oczywiście żaden

tam spacerek, ale dla mnie i dla Michaela

to naprawdę fajna sprawa.

Teraz możesz oddać mu trudniejsze numery,

takie jak choćby "March of Time".

(Śmiech).Tak, okej. Nie muszę śpiewać całych

kawałków. Dla mnie było to zawsze bardzo

trudne. Kiedyś musiałem jednocześnie śpiewać:

numery Kaia z "Walls of Jericho", swoje

własne utwory, czyli "kompozycje Andi'ego", w

tym nowe rzeczy i do tego wdrożyć trzecią technikę

- tą, w której błyszczał Michael Kiske.

Nie potrafiłem tego zrobić. Było to niemożliwe,

bo musiałem występować jakby za trzech

wokalistów. Jestem szalenie szczęśliwy, że Michael

jest teraz z nami. Może śpiewać swoje

własne, ulubione kawałki, a ja mogę śpiewać

własne, nie martwiąc się, że będę musiał wdrażać

inne techniki śpiewania. Kai też ma swoje

15 minut. Wydaje mi się, że każdy jest teraz

szczęśliwy.

HMP:Helloween od lat jest w zasadzie

Twoim zespołem... Jaki zatem wpływ miałeś

na reunion?

Andi Deris: Hmm... mogę powiedzieć, że w

zasadzie dość duży (śmiech). Na ten pomysł

wpadłem podczas trasy "Hellish Rock" w Tokio,

kiedy graliśmy wraz z Gamma Ray (2013

rok - przyp. red.), gdzie był rzecz jasna i Kai

Hansen. Kai wyszedł na scenę na dwa ostatnie

kawałki, które zagraliśmy na bis koncertu

Helloween. Wystąpił w "Future Wold" i "I

Want Out". Wtedy ludzi ogarnęła istna euforia.

Nic dla nich nie było tak wielkie, jak to, że

na scenie był z nami Kai. Potem, następnego

dnia razem siedliśmy w hotelu, wypiliśmy ra-

Foto: Nuclear Blast

Mówiłeś w jednym z wywiadów, że lata 2018

i 2019 to najlepsze lata dla Helloween. Dla

większości kapel najlepsze lata są już dawno

za nimi. U Was jest inaczej. Zastanawiałeś

się nad tym?

Nie zastanawiałem, miałem nadzieję (śmiech;

gra słów - przyp. red.). Tak! Mój Boże... Chodzi

głównie o to, że hale były pełne, ludzie się

świetnie bawili, widać było radość na ich twarzach,

to po prostu niepojęte, że zapełniliśmy

hale na 15 czy 20 tysięcy osób. Dla nas były to

najfajniejsze lata, najfajniejsze 14 miesięcy

światowej trasy. Nie mówię, że w przeszłości

nie było takich fajnych tournée, jednak możliwość

grania w takiej formie to coś szczególnego.

Zawsze warto mieć to na uwadze i zachować

we wspomnieniach, bo nie jest to wbrew

pozorom takie oczywiste. Dzięki Bogu nie jesteśmy

wystarczająco starzy, żeby się wciąż

piąć do góry.

"Pumpkins United" to wasza największa

trasa od lat.

Absolutnie. Tak się złożyło, że to największa

trasa, jaką kiedykolwiek zrobił Helloween.

Wprawdzie miałem też wiele sukcesów z Pink

Cream 69, ale takich stadionów czy wielkich

hal rzecz jasna nie było. Każdy muzyk marzy

o czymś tak wielkim. Jeśli wreszcie staje się na

takiej scenie, to naprawdę doświadcza się efektu

wow. Jest to coś szczególnego. Tak jak mówisz,

minęło ponad 30 lat, a coś takiego wyda-

8

HELLOWEEN


rza się po raz pierwszy po 30 latach kariery.

Dokładnie tak. Granie takiej trasy w tak wielkich

halach to zdecydowanie coś szczególnego.

Zagraliście masę koncertów, a DVD trwa

ponad dwie godziny. Zakładam, że coś musieliście

wybrać. Jaką metodę przyjęliście do

wybierania miejsc z których będą nagrywane

koncerty?

Metoda była taka, że nagraliśmy sześć koncertów,

a o wyborze zadecydowały względy techniczne.

Wydarzyły się różne rzeczy, na przykład

na jednym z koncertów wysypały się ekrany.

Trzeba umieć dopiąć całą logistykę: wyświetlane

wizualizacje, ekipę od kamer, każdy element

musi współpracować. To samo na przykład

z perkusją, nie da się mieć na każdym

kontynencie takiej samej. W naszym przypadku

mamy perkusję Pearl i skoro zaczęliśmy z

taką w Sao Paulo, powinniśmy mieć taką samą

w Madrycie. I tak dalej i tak dalej, więc jest to

wiele rzeczy, które muszą się zgrać. Czasem

niektóre rzeczy nie zadziałają i jak się okazało,

nie wszystko z Sao Paulo dobrze się nagrało.

Na szczęście mieliśmy wystarczająco dużo materiału

z Madrytu, który był dopasowany technicznie,

kompatybilny. Musieliśmy wyrzucić

wiele rzeczy. Jest wiele, wiele spraw, które zdecydowały

o kształcie tego wydawnictwa. Wydaje

mi się, że nagraliśmy sześć koncertów, wybór

był więc nawet większy niż między Sao

Paulo, Madrytem i Wacken. Dla ludzi na pewno

ciekawsze jest oglądanie trzech koncertów

w jednym niż tylko jednego.

Foto: Nuclear Blast

Racja. Jeśli zaś chodzi o samo setlistę, ciekawym

pomysłem jest zaczynanie koncertu od

kawałka "Halloween". Jest on wprawdzie

długi, ale niesie symbolikę. Stąd taki pomysł?

Nie mam pojęcia. Każdy ma jakieś głupie pomysły.

Pierwotnie była to wariacka idea. Musieliśmy

najpierw ją przetestować, w warunkach,

kiedy scena była już zbudowana, ale jeszcze

nie było publiczności. Byli jednak wszyscy

inni: ekipa techniczna, management. Wtedy

przeprowadziliśmy po raz pierwszy próbę.

Do tego czasu nie było jasne czy dokładnie taka

kolejność kawałków zostaje, jednak zawierzyliśmy

naszym kumplom, ekipie i managementowi,

że ten kawałek pasuje właśnie w tym

miejscu. Po prostu potrzebny jest feedback od

innych. Nie chcemy jako zespół sami podejmować

takich decyzji, bo jako głowni zainteresowani

jesteśmy zbyt subiektywni. Nie da się

będąc zespołem, obiektywnie orzec czy to lub

tamto jest fajne. To tak nie działa. Naturalnie

próbujemy zawsze zrobić wszystko jak najlepiej

i wydaje nam się, że to, co wymyśliliśmy

jest najbardziej czadowe, ale ktoś z zewnątrz

może sądzić zupełnie inaczej. Dlatego człowiek

powinien zawierzyć swoim dobrym kumplom

czy przyjaciołom, którzy chcą pomóc. Z

zewnątrz zawsze przychodzi wiele wsparcia.

Wróciłeś do śpiewania "Perfect Gentleman".

To kawałek z "Twojej epoki", ale mimo to,

wróciłeś do niego... na trasie z Michaelem

Kiske.

Tak, jasne. Koniec końców to jest tak: bez

niego nie byłoby tutaj mnie, a beze mnie, nie

byłoby tutaj ponownie jego. Skoro jesteśmy razem,

jest dla nas jasne, że obaj jesteśmy "perfekcyjnymi

gentlemanami" (śmiech). To był

mój kawałek na wejście (pochodzi z pierwszej

płyty z Derisem - przyp. red.). Wiążę z nim

bardzo wiele emocji i wspomnień. To po prostu

piękne, że mogę podzielić się nimi z Michaelem.

Przecież i on dzieli ze mną wiele świetnych

kawałków Helloween. Jest to zatem coś

Foto: Edu Lawless

w rodzaju hołdu, podziękowania. To dla nas

ważne, że zarówno ja mogę śpiewać jego kawałki,

jak i on moje. To naprawdę ważne i

sądzę, że jeśli nazwa się coś "Pumpkins United",

powinno się jechać w trasę.

Michael miał jakiś wpływ na setlistę?

O tak, jasne. Logiczne. Każdy z nas. Kiedy

miałem problemy z jakimś kawałkiem, trudnym

dla mnie do zaśpiewania, próbowałem go

naturalnie wymienić na jakiś łatwiejszy numer.

Tak samo, jak Michael, Kai czy każdy z nas.

To samo dotyczy perkusisty. Ważne jest, żeby

nie grał "March of Time" zaraz po "Are you

Metal?". To mogłoby go zabić (śmiech).

Widać, że Michael nie miał ochoty na nic z

"Chameleona".

W zasadzie nie było tego na liście. Często nas

pytają, dlaczego z "Chameleona" nic nie gramy,

nigdy z niego nic nie wybieramy do zagrania

na żywo. Ale przecież tak samo nie ma nic

z "Time of the Oath"... choć nie, jest "Power".

Dobra, to raczej nie ma nic z "Better than

Raw"... Nie, no na początku był też "I Can",

ale to jest przypadek, naprawdę przypadek. Jestem

fanem "The Chance", który bardzo mi pasuje

do setlisty, i który graliśmy później. W

końcu to, czego nie ma obecnie, może pojawić

się na następnej trasie (śmiech).

Czytałam, że Michael lubi przede wszystkim

numery z najstarszych płyt Helloween.

Nie mogę tego potwierdzić. Podał bardzo wiele

tytułów na listę, naturalnie dużo więcej, niż

później zagraliśmy, inaczej koncert trwałby z

cztery godziny. Musieliśmy wiele tytułów wykreślić.

A więc to, co znasz, co słyszałaś to

tylko niecałe trzy godziny wycięte z tamtej

puli. To, co uznaliśmy, że będzie wspólnie ze

sobą grać. Jest to też odpowiedź, dlaczego na

przykład "The Chance" był tak rzadko grany.

Chcemy, żeby każda dekada była dobrze reprezentowana.

Setlista nie może zawierać zbyt

wiele utworów z jednego czasu. Każda dekada

ma w setliście maksimum 50 czy 55 minut,

dlatego trzeba jakieś kawałki wykreślić. Tak

jak mówiłem, jestem prawie pewny, że wiele

kawałków, które teraz pominęliśmy, a których

domaga się wiele osób, będzie granych na kolejnej

trasie.

HELLOWEEN 9


W jaki sposób wybieracie, która część

kawałka będzie pasować na przykład do

Ciebie, a jaka do Michaela?

Po prostu śpiewamy, śpiewamy i śpiewamy, i

potem, zastanawiamy się, kto się w czym najlepiej

czuje i dzielimy się: ja robię to, a ty to.

Czasem sprawdzamy, zamieniając się i śpiewamy

- czasem kończy się to "ok, robimy tak".

Takie tam zabawy. Nie mamy żadnego planu.

Po prostu śpiewamy.

Piszecie już kawałki na nową płytę?

Nie, prawie wszystkie są już gotowe! Mamy teraz

chwilę przerwy, z powodu smutnej wiadomości.

Z powodu nowotworu Dave'a zastępujemy

Megadeth na trasie w Brazylii i wrócimy

do dalszego pisania za kilka tygodni i wtedy

też wejdziemy do studia. Teraz jedziemy w

brazylijską trasę za Megadeth, ale zaraz

potem kończymy pisać kawałki.

Pisałeś "po prostu kawałki Helloween" czy

pisałeś inaczej, od razu z myślą o dwóch wokalistach?

O tak, naturalnie! Pisałem mając to już w głowie.

Jasne! Są dwa kawałki, definitywnie przeznaczone

dla Michaela. Są też dwa kawałki,

które wyobrażam sobie, że zabrzmią fajnie jako

duet, i rzecz jasna mam też pięć czy sześć

kawałków, co do których nie jestem pewien

czy będę je śpiewał sam. Prawdopodobnie, ale

jeszcze nie jestem do końca zdecydowany. Może

producent wykona za mnie tę robotę i po

prostu zdecyduje (śmiech). Zobaczy co najbardziej

pasuje. Kawałki z szybkim rytmem wydają

mi się lepsze dla Michaela, ale tak tylko mi

się wydaje. Nie wiem czy tak się stanie. Pewnie

wypróbujemy obie wersje i zdecydujemy wszyscy

jako zespół. Sprawia nam to frajdę.

Helloween po reunionie już nie jest tym

starym Helloween. Wyobrażasz sobie w

ogóle teraz Helloween bez Michaela i Kaia?

Hmm... Trudno powiedzieć. Teraz w ogóle o

tym nie myślę. Wszystko układa się pięknie, ta

konstelacja jest idealna. Jak wcześniej powiedziałem,

dla mnie, jako leniwego człowieka,

bardzo fajne jest, że Michael pomaga mi śpiewać

na koncertach (śmiech). Dla nas obu jako

wokalistów jest to po prostu super. Jak długo

będziemy mogli tak śpiewać, to zależy od perkusisty

i Markusa grającego na basie. To oni

muszą wytrzymać te dwie godziny. Obojgu gitarzystom

też jest łatwiej, bo grają teraz w trójkę.

Jak mówię, nie wiem, jak długo wytrzymają

perkusista z basistą. Dla nas, wokalistów jest

to oczywiście marzenie. Jak dla mnie może być

tak dalej (śmiech).

HMP: Razem z Michaelem Kiske po wielu

latach powróciliście w szeregi Helloween.

Jak w ogóle do tego doszło?

Kai Hansen: To był bardzo długi proces.

Zawsze gdzieś tam w głębi czułem jednak, że

prędzej czy później do tego dojdzie. Takie

pomysły pojawiały się w przeszłości. Nawet

jeśli nie powrót na stałe to przynajmniej zagranie

kilku koncertów. Nigdy jednak nic

większego z tego nie wyniknęło. Po głowie

chodziła mi jednak taka myśl, że fajnie byłoby

nie tylko ruszyć w trasę, ale także stworzyć

jakieś nowe utwory z obecnymi członkami

Helloween. Pojawiła się w końcu

szansa by to zrealizować. Zanim doszło do

zjednoczenia, musieliśmy oczywiście wyjaśnić

sobie kilka starych spraw, na szczęście

po kilku rozmowach wszystkie demony przeszłości

odeszły w całkowitą niepamięć i mam

nadzieję, że nigdy już nie wrócą. Doszliśmy

do całkowitego porozumienia. Dalej wiesz

jak się potoczyło. Wspólna trasa, która pewnie

zapoczątkuje nowy etap w historii tego

zespołu ze mną i Michaelem w składzie.

Muszę jeszcze dodać, że czujemy chemię

między sobą jak nigdy wcześniej.

Wspominasz o starych sprawach. Wiem, że

Wyjść na scenę i dobrze zagrać

Helloween to jedna z tych kapel, o których ciężko jest mi napisać coś

odkrywczego. Oczywiście można prawić banały o "ojcach (europejskiego) power

metalu" i tym podobne frazesy, tylko czy to ma większy sens? Moim zdaniem nie.

Może lepiej po prostu poczytać, co Kai Hansen ma do powiedzenia na temat

swego powrotu do macierzystej formacji, trasy o wdzięcznej nazwie Pumpkin

United i paru innych kwestiach, które mogą zainteresować nie tylko fanów twórczości

Kaia i Helloween.

pewnie mówiłeś już o tym tysiąc razy, ale

może przypomnisz w jakich okolicznościach

opuściłeś Helloween?

Wiesz, kiedy zespół stawał się coraz bardziej

popularny zaczęły wokół niego dziać się pewne

dziwne rzeczy. Na początku starałem się

to tolerować, ale w pewnym momencie uzbierało

się tego tak dużo, że naprawdę zacząłem

mieć tego dość. Pewne rzeczy mnie

po prostu przerosły. Zaczęła się jakaś dziwna

wewnętrzna walka w zespole o styl oraz o

kierunek muzyczny, w jakim Helloween ma

zmierzać. Nagle ni stąd, ni z owąd wokół nas

pojawiła się chmara managerów, którzy oczywiście

wiedzieli lepiej od nas co, powinniśmy

grać, jaki powinniśmy mieć image, jakie kroki

mamy podejmować i tak dalej. Wbrew pozorom

jednak nie to było najgorsze. Wyobraź

sobie, że utraciliśmy całkowicie kontrolę

nad finansami grupy. Zatem zespół był

targany wewnętrznymi konfliktami i utrudnieniami

z zewnątrz, a jak się można domyślić,

w takich warunkach nie da się normalnie

funkcjonować. Powiedziałem pozostałym

członkom Helloween, że jeżeli to tak

ma wyglądać, to ja serdecznie dziękuję. Dodatkowo

na tą decyzję wpływ miała długa

trasa trwająca całe osiem tygodni bez żadnej

Mam zatem nadzieję, że ten skład nie jest

tylko na teraz, ale to przyszłość Helloween.

Skoro jest między nami taka chemia, a zespół

ma teraz swój czas, dlaczego mielibyśmy tego

nie kontynuować? Jeśli mamy z tego frajdę,

chętnie widzimy pozostałe osoby na scenie, zauważamy,

że to lubimy, to wiadomo, że tak

właśnie powinno być. Dlaczego mielibyśmy się

poddać? Powiedzieliśmy sobie to już na początku

- jeśli chemia i nastawianie będą się zgadzać,

głupotą byłoby rezygnować.

Dzięki Andi. To trudne pytanie było na dziś

ostatnim.

Ależ to wcale nie było trudne pytanie

(śmiech).

Katarzyna "Strati" Mikosz

Foto: Nuclear Blast

10

HELLOWEEN


przerwy. Zdałem sobie wówczas sprawę, że

to nie jest życie dla mnie. Postawiłem sprawę

jasno. Oznajmiłem, że albo pewne rzeczy się

zmienią, na przykład większe pole dla nas,

jeśli chodzi o komponowanie a przede wszystkim

swobodny wgląd w nasze konto bankowe

oraz dokumenty księgowe, bo inaczej ja

za dalsza współpracę serdecznie dziękuję.

Poza tym starałem się ich uświadomić, że to

menedżerowie są po to, żeby pracowali dla

nas, a nie my jesteśmy po to, żeby pracować

dla menadżerów. Ostatecznie jednak reszta

zespołu jakoś odnalazła się w tamtym modelu,

ja mimo najszczerszych chęci nie

potrafiłem. Kiedy dotarło do mnie, że nie ma

żadnych, nawet najmniejszych szans na

jakiekolwiek zmiany, po prostu odszedłem.

Rewolucja w składzie przyniosła wielką

trasę koncertową, której efektem jest album

"United Alive in Madrid" wydany zarówno

w formacie audio, jak i DVD. To Wasz

pomysł, czy pomysł demonizowanych przez

Ciebie menedżerów? (śmiech)

Tak, dokładnie. To decyzja menedżerów

(śmiech). Właściwie to wytwórni. Ale w

przeciwieństwie do czasów, o których wspominałem,

nasz obecny management dokładnie

wie co robi. Ta trasa okazała się wielkim

sukcesem, więc udokumentowanie jej było

czymś naturalnym. Powiem Ci szczerze, że

wbrew pozorom był w tym pewien spontan.

Po prostu razem z ludźmi z wytwórni zrobiliśmy

burzę mózgów. Ktoś tam rzucił "Hej,

zróbmy trasę i jakiś dokument z niej". Spoko.

Zupełnie jak na początku naszej kariery.

Nagrania pochodzą z Waszego występu w

Madrycie. Było w tym koncercie coś wyjątkowego,

co sprawiło, że akurat on dokumentuje

tą trasę?

Wiesz, trasa była długa, objęła masę miejsc w

różnych częściach globu. Wszystkie koncerty

zagrane na tej trasie były świetne. Dlaczego

akurat ten koncert został nagrany, szczerze

mówiąc sam do końca nie wiem (śmiech). W

sumie to nie my decydujemy o takich kwestiach

ale jestem naprawdę zadowolony z finalnego

efektu. Na jakość tego koncertu wpływa

wiele czynników. Zdolny operator kamery,

oprawa sceny obsługa techniczna. Właściwie

my jako zespół nie musieliśmy sobie

zawracać głowy wieloma kwestiami. Zostało

nam po prostu wyjść na scenę i dobrze zagrać.

Jesteś bardzo doświadczonym muzykiem,

nie mniej jednak chciałbym Cię zapytać,

czy kolejne trasy koncertowe uczą Cię

czegoś nowego?

Jestem zdania, że człowiek nigdy nie przestaje

się uczyć. Trasa Pumpkin United na pewno

była ciekawym doświadczeniem. W

końcu grałem utwory, których nie miałem

nigdy okazji zagrać wcześniej. To zawsze

przynosi jakieś nowe inspiracje.

Helloween to zespół o bardzo bogatej dyskografii.

Zawsze intrygowało mnie to, jak

tego typu kapele układają swoją koncertową

setlistę. W jaki sposób udaje się Wam

osiągnąć kompromis w tej kwestii?

Jest wiele utworów, które chcielibyśmy zagrać

na każdym jednym koncercie. Tutaj jednak

znowu przychodzi z pomocą management.

Ostateczna lista kawałków jest efektem

burzy mózgów nas wszystkich. Jest

pewna ilość piosenek, które na pewno zawsze

musimy zagrać, bez których ciężko jest wyobrazić

sobie koncert Helloween. I w tej

kwestii akurat nie ma żadnych dyskusji.

Następna lista to kawałki, które warto by

było zagrać. Może nie są to nasze największe

klasyki, ale utwory lubiane przez fanów. Nad

tą listą pochylamy się głębiej, obgadujemy

wszystkie "za" i "przeciw" i tak koniec końców

dochodzimy do kompromisu. Jest to wbrew

pozorom dużo łatwiejszy proces, niż mogłoby

się wydawać.

Koncerty koncertami, ale kiedy możemy się

spodziewać nowego studyjnego albumu

Helloween w obecnym składzie?

Pewnie w przyszłym roku, jak wszystko pójdzie

zgodnie z planem.

Podczas całej swej kariery brałeś udział w

wielu muzycznych projektach. Często

równolegle. Jak udało Ci się znajdować

Foto: Nuclear Blast

czas na to wszystko?

Dawniej faktycznie tak było. Na dzień

dzisiejszy skupiam się jednak na Helloween.

Wciąż dostaję masę zapytań od różnych

zespołów, czy nie zgodziłbym się zagrać gościnnie

na ich albumie. Ostatnio dochodzi do

tego, że muszę niestety odmawiać, gdyż po

prostu najzwyczajniej w świecie brakuje mi

na to czasu. Na tę chwilę udzielam się jeszcze

w Gamma Ray i naprawdę nie chcę sobie nic

więcej brać na głowę.

Wszystkie Twoje zespoły stylistycznie

były utrzymane w klimatach z okolic hard

rocka i heavy metalu. Nie myślałeś nigdy,

by spróbować czegoś z zupełnie innej bajki?

Nie, nigdy czegoś takiego pod uwagę nie

brałem, ale powiem Ci, że piszą do mnie

zespoły uprawiające zupełnie inną muzykę,

niż ta, z którą jestem kojarzony. Ja jednak

dobrze się czuję na tym heavy metalowym

poletku i nie zamierzam z niego rezygnować.

A co się dzieje? z Twoim projektem

Hansen And Friends?

Bardzo chciałbym nagrać kolejny album z tą

ekipą. Ale niestety, nie rozdwoję się, więc

będę musiał jakiś czas z tym zaczekać. Ale

przyznam szczerze, że ten projekt dostarczył

mi masę zabawy. Był taką odskocznią od

Gamma Ray.

Twój syn Tim również jest gitarzystą.

Myślisz, że byłeś dla niego źródłem inspiracji?

Tim ma swój zespół Induction, właśnie kończą

z chłopakami swoją pierwszą płytę (w

chwili gdy to czytacie płyta jest już dostępna

- przyp. red.). W naukę gry włożył sporo racy

i determinacji. Niedawno grał swoje dwa

pierwsze koncerty. Oczywiście brałem udział

w jednym z nich. Podoba mi się, że poszedł

w moje ślady. Jeżeli jesteś zainteresowany,

jak mu idzie sprawdź debiutancki album jego

kapeli zatytułowany po prostu "Induction".

A nie myślałeś o tym, by spróbować stworzyć

z nim jakiś wspólny projekt? Udo

Dirkschneider przyjął swojego syna w

szeregi swojej kapeli i chyba obu wyszło to

na dobre.

(Śmiech) To by było naprawdę ciekawe, ale

wiesz, reprezentujemy różne pokolenia i nasz

styl gry również znacząco się różni. On gra

bardzo nowocześnie, ja jestem oldschoolowcem

(śmiech). Oczywiście nie wykluczam, że

kiedyś gościnnie zagram u niego na płycie

albo on u mnie, ale o stałym projekcie na

razie nie myślę. Chociaż wszystko jest możliwe

(śmiech).

Bartek Kuczak

HELLOWEEN 11


album, gramy koncerty, udzielamy masę

wywiadów, jednak trochę momentami żałuję,

że nie mogę cofnąć czasu. Ale trudno. Staram

się skupić na tym, co jest tu i teraz. Głód sukcesu

mnie nie opuścił (śmiech).

Jak jazda na rowerze

Exhorder to kolejny zespół, który po latach niebytu wypełnionego kilkoma

nieudanymi próbami reaktywacji, na dobre wraca do świata żywych. I to wraca

z impetem. Ich album "Mourn In The Southern Skies" to jedna z bardziej wartych

uwagi kropli w morzu płyt, które wypłynęły w roku 2019. Kyle Thomas opowiedział

nam nie tylko o nowej płycie, ale także o muzycznym życiu poza tym

zespołem. Ponadto, gdyby jedno ze swoich stwierdzeń napisał w necie anonimowo,

zapewne zostałby zwyzywany od "pozerów" i "kindermetali"...

zdaniem trwanie w takim układzie byłoby ciągnięciem

czegoś na siłę. A takich rzeczy nie

mam w zwyczaju.

W czasie przerwy nie próżnowałeś, gdyż

byłeś zaangażowany w masę różnych projektów.

Powiedz mi szczerze, czy jednak nie odczuwałeś

wówczas jakiejś tęsknoty za Exhorder?

To prawda. Robiłem masę rzeczy w tamtym

okresie. Każde z tych przedsięwzięć dawało mi

coś, czego nie dał mi Exhorder, gdyż znacznie

się od tej kapeli różniły. Ale nawet wówczas

Obecny skład grupy wyklarował się w 2017

roku. Jak w ogóle do tego doszło?

Zanim zaczęliśmy konkretne rozmowy na

temat powrotu Exhorder, współpracowałem

już z Marzim Montazerim w naszym projekcie

Heavy As Texas. Vinnie za to grał razem

z Saschą Hornem i Jasonem Viebrooksem w

projekcie zwanym Year Of The Tyrant. Obaj

stwierdziliśmy, że to właśnie są najwłaściwsi

ludzie na najwłaściwszych miejscach. Powiem,

dość śmiało, że to najlepszy skład w historii

Exhorder. Sascha jest dokładnie takim, perkusistą,

jakiego potrzebujemy. Marzi to człowiek

obdarzony wielkimi zdolnościami, jeśli

chodzi o grę na gitarze. Właściwie to nawet nie

szukałem innych kandydatów na miejsce gitarzysty

rytmicznego.

Razem z Marzim tworzycie wspólnie projekt

Heavy As Texas. Możesz powiedzieć o nim

coś więcej?

Jest to zespół, który prężnie działa. Graliśmy

pierwszą trasę tuż przed trasą Exhorder i mamy

w planach kolejne wypady. Teraz skupiamy

się na napisaniu materiału na nasz drugi

album. Powiem, że to jest zespół, który ma

swój własny, znacznie odmienny od Exhorder

styl. Nie mniej jednak przez moja obecność, a

także przez dołączenie Marziego do Exhorder

obie te grupy były często ze sobą porównywane.

Moim zdaniem to całkowicie bezcelowe.

HMP: Cześć Kyle, jak to jest zawitać z

nowym albumem po dwudziestu siedmiu latach?

Kyle Thomas: Powiem Ci, że to naprawdę

niezwykłe uczucie. Fajne było zarówno pisanie

tych nowych utworów, jaki i ponowne odegranie

na żywo tych starych. W wielu aspektach

dziś wszystko wygląda nieco inaczej, niż te 25-

30 lat temu, ale z drugiej strony wiele kwestii

wygląda dokładnie takie samo. Daliśmy sie porwać

energii płynącej z naszej muzyki, a po

niedługim czasie zaczęliśmy się znów czuć jak

dzieciaki. Granie metalu oraz tworzenie nowych

utworów jest jak jazda na rowerze. Możesz

odstawić rower do piwnicy na te dwadzieścia

parę lat, a potem wsiąść i normalnie jechać.

Podobnie jest z graniem i pisaniem.

Współpracujesz z Vinniem właściwie od

początku istnienia grupy, czyli od roku 1985.

Co tak naprawdę sprawia, że wciąż mimo

upływu czasu i zmian, ciągle razem gracie?

Myślę, że po pierwsze jest to przyjaźń, a po

drugie coś, co nazwałbym muzyczną chemią

pomiędzy nami. Zresztą jedno z drugim się

łączy. Gdybyśmy nie byli przyjaciółmi, pewnie

nie bylibyśmy dobrymi partnerami w komponowaniu

i nie odnieślibyśmy sukcesu, który

w dużym stopni był wynikiem naszego partnerstwa.

OK, pewnie ktoś powie, że bez przyjaźni

też można osiągnąć sukces. Historia zna

wiele zespołów, których członkowie na gruncie

prywatnym się wręcz nie znosili, ale muzycznie

wspaniale się uzupełniał, jednakże moim

Foto: Exhorder

Exhorder był czymś ważnym dla mnie. Bez

tego zespołu nie czułem się kompletnie spełnionym

muzykiem. Z tego też powodu odczuwałem

potrzebę reaktywacji tego bandu. Nie

zamierzam robić tajemnicy z faktu, że w ciągu

wielu lat zarówno dziennikarze, jak i zwykli

fani pytali mnie o powrót Exhorder. Pokazuje

to, że pamięć o tej kapeli ciągle gdzieś tam

żyła.

A zastanawiałeś się jaką pozycję mógłby

mieć teraz Exhorder, gdyby nie to zniknięcie

ze sceny na 27 lat?

Może to, co teraz powiem, niektórzy uznają za

zbyt odważną i śmiałą tezę, ale uważam, że

gdyby Exhorder nigdy nie zawiesił swej działalności,

byłby teraz jedną z największych kapel

metalowych na świecie. Zdaję sobie sprawę,

że trochę szans nam uciekło, nie mniej jednak

istniejemy i próbujemy z tego faktu zrobić jak

najlepszy użytek. Wydaliśmy dobrze przyjęty

Nakładem Nuclear Blast ukazał się właśnie

Wasz nowy album "Mourn in The Southern

Skies". Jak ma się on do Waszych płyt wydanych

przed laty?

Zawiera on pewne elementy będące bezpośrednim

nawiązaniem do naszej przeszłości, do

albumów z lat osiemdziesiątych. Ale są także

pewne części składowe, które wytyczają nowy

kierunek w naszej twórczości. I szczerze mówiąc,

raczej się skłaniamy ku wspomnianemu

nowemu kierunkowi, który w pewnym stopniu

zaczęliśmy już na "The Law", ostatnim albumie

przed zawieszeniem działalności. Postanowiliśmy

skoncentrować się na bardziej

groove'owej części naszej muzyki. O pewnych

motywach i korektach stylu myśleliśmy już

podczas prac nad wspomnianym "The Law",

jednak wtedy odłożyliśmy je na później.

Wskrzeszamy je 27 lat później (śmiech).

Jakie jest znaczenie tytułu Waszego najnowszego

wydawnictwa? Spotkałem sie z różnymi

spekulacjami, że jest to nawiązanie do

albumu "A Blaze In The Northern Sky" kultowej

w pewnym środowisku grupy Darkthrone.

Może dla wielu czytelników wyjdę teraz na

niewiadomo kogo, ale powiem Ci szczerze, że

Darkthrone kojarzę tylko z nazwy (śmiech).

Nawet nie wiedziałem, że nagrali taki album.

Ta odmiana metalu to zupełnie nie moja bajka.

Pomysł na tytuł pojawił się gdzieś na przełomie

lat dziewięćdziesiątych i dwutysięcznych,

ale wtedy niczego nie udało się nam

nagrać. Gdy wreszcie fakt nagrania płyty stał

się realny, nie braliśmy nawet pod uwagę innego

tytułu. Sama geneza tytułu ma ponad dwadzieścia

lat i nie jest inspirowana twórczością

żadnego innego zespołu. Wszelkie podobieństwa

są tu przypadkowe (śmiech). Jeśli zaś cho-

12

EXHORDER


Niczego nie żałuję

Co prawda można złośliwie

stwierdzić, że grupa Sodom produkuje

ostatnio EPki w takich ilościach,

niczym Chińczycy trampki i

tandetne zabawki na taśmie, ale...

jednak to jest Sodom i już z racji tego warto się nad

każdą pochylić. Skąd to "epkowanie"? O tym w

swym luzackim stylu opowie nam Tom Angelripper

(co by nie mówić, ciężko mi śmiertelnie poważnie

traktować gościa, który przyjmuje taką ksywkę).

dzi o jego znaczenie samo w sobie, to ma ono

charakter osobisty. Pewne wydarzenia wprowadziły

mówiąc metaforycznie mrok w moim

życiu. Pamiętam też jak pewnego dnia wyszedłem

na spacer z dziećmi. Była piękna,

słoneczna pogoda. Jednakże ja byłem bardzo

nieszczęśliwy, coś w moim wnętrzu nie pozwalało

mi się cieszyć życiem. Nie umiałem tego

za żadne skarby zrozumieć. Jest piękny dzień,

moje dzieciaki są pełne życia, śmieją się, bawią

się, a ja jestem w totalnym dole psychicznym.

Do tego zdarzenia ten tytuł nawiązuje.

Masteringiem albumu zajął się Jens Bergen

znany ze współpracy między innymi z Amon

Amarth.

Jens zajął się miksem i masteringiem. Produkcja

była częściowo na naszej głowie, a konkretnie

Vinniego, oraz osoby z zewnątrz, czyli

Duane Simoneaux. Jens dostał materiał nagrany

i zmiksował go. Do jego pracy raczej nie

mam żadnych zastrzeżeń. Wszystkie przywołane

tu osoby odwaliły naprawdę kawał dobrej

roboty. Album brzmi tak, jak powinien brzmieć

Exhorder w 2019 roku.

Niedługo kończy się Wasza amerykańska

trasa z Kataklysm. Jak wrażenia?

Ta trasa dostarczyła nam kupę niezapomnianych

przeżyć. Powiem Ci, że trasy w USA to

nie jest łatwa sprawa. To ogromny kraj, same

podróże pochłaniają ogromne koszty. Rynek

metalowy nie jest tu tak mocny jak w Europie,

ale jest za to masa ludzi spragnionych takiej

muzyki, jak nasza. Same podróże w sumie też

były wesołe. Dzieliliśmy nasz bus z Kataklysm

i Krisiun. Nie miałem nigdy wcześniej

okazji poznać tych gości osobiście ale szybko

żeśmy się stali przyjaciółmi. Kiedy spędzasz z

kimś cały czas dzień w dzień, to wytwarza się

coś na kształt więzi rodzinnych. W trasie byli

z nami też chłopaki z Hatchet, ale oni podróżowali

osobno.

A w jakim przedziale wiekowym była publiczność?

Dobre pytanie. Tak na moje oko był to przedział

15-65 lat. Młodzieży jest jednak znacznie

więcej, niż się spodziewałem. Chociaż w

Europie jest jej jeszcze więcej, zwłaszcza w

Niemczech. Ale tam metal jest o wiele bardziej

promowany, niż u nas. Nie mniej jednak abstrahując

juz od miejsca, młodzi fani są gwarantem

przetrwania tego gatunku.

Bartek Kuczak

HMP: Cześć Tom, Sodom wydał właśnie

swe kolejne EP pod tytułem "Out Of The

Frontline Trentch". To Wasza trzecia EP-ka

pod rząd, druga w tym roku. Wolisz bardziej

taką formułę niż pełne albumy?

Tom Angelripper: Nie, po prostu chcemy pokazać,

że wciąż jesteśmy aktywni i bardzo zajęci

naszym procesem tworzenia. Ta EPka, a

także "Partisan" są czymś wyjątkowym dla

metalowych kolekcjonerów. Jestem bardzo zadowolony

z rezultatu. Ta EPka opisuje również

kierunek, w którym będą zmierzać nadchodzące,

tworzone przez nas kawałki. Jest

wiele zespołów, które mówią o "powrocie do

korzeni", ale my tego faktycznie dokonaliśmy.

Ta EPka dokładnie odzwierciedla to brzmienie,

które wszyscy bardzo kochamy. Szczególnie

surowa produkcja.

Kolejne pytanie łączy się z pierwszym. EPki

EPkami, ale kiedy doczekamy się pełnego

wydawnictwa Sodom?

Na ten moment opracowujemy nowe utwory,

na próbach chcemy podjąć decyzję bez presji

czasu, więc nie rozmawialiśmy z wytwórnią na

temat daty wydania. Zdaję sobie sprawę, że

nadchodzący album może być najważniejszy w

naszej karierze. Chcę się upewnić, że wszystko

jest dopięte na ostatni guzik.

Czy "Genesis 19"to nawiązanie do historii

biblijnej?

Tak, to biblijna historia o zniszczeniu Sodomy

i Gomory (Księga Rodzaju). Bardzo ciekawie

się ją czyta i jest ogromną inspiracją dla mnie.

Warto zaznaczyć, że nie wierzę w boga i uważam,

że to naturalna klęska zrujnowała te

miejsca. Ale oryginalna, biblijna opowieść jak

już mówiłem jest czymś inspirującym i nadaje

się na temat dla utworu Sodom.

Czy utwory na "Out Of The Frontline Trentch"są

ze sobą jakoś tematycznie powiązane?

Wszystkie teksty dotyczą Pierwszej Wojny

Światowej. W zeszłym roku dostałem kilka

zdjęć i listów mojego dziadka, przekazane mi

przez moją ciotkę. Wtedy wszystkie te wspomnienia

o moim dziadku, gdy opowiadał mi o

jego walce i przebywaniu w okopach podczas

Pierwszej Wojny Światowej powróciły. Więc

zacząłem oglądać filmy dokumentalne i czytać

książki właśnie o tym. Ale na dobrą sprawę,

wojna była jednym z głównych tematów tekstów

piosenek Sodom przez ostatnie trzy dekady

i zawsze też nim będzie.

Nagraliście nową wersję Waszego klasyka

pod tytułem "Agent Orange", jednakże nie

widzę wielkiej różnicy między tą wersją a

oryginałem...

Nie ma żadnej różnicy. Chcemy pokazać, że

nigdy się nie zmieniliśmy! Graliśmy ten kawałek

na każdym występie i po powrocie Franka

brzmi dokładnie jak oryginał, więc utrzymujemy

klimat wszystkich starszych piosenek. Cena

za EPkę z trzema kawałkami jest taka sama

jak za tą z pięcioma, więc te dwie piosenki to

po prostu darmowy bonus.

No właśnie, drugi bonus to koncertowa wersja

"Bombenhagel". Ten kawałek brzmi jak

typowy, oldschoolowy black metal. Śledzisz

dzisiejszą scenę blackową?

Masz rację, ta wersja jest najcięższą i najszybszą

rzeczą, jaką kiedykolwiek nagraliśmy, ale

moim zdaniem nie ma to nic wspólnego z

black metalem. Ten gatunek mnie nie interesuje.

SODOM

13


Skoro padł temat grania na żywo, to zapytam,

czy zamierzacie grać na koncertach kawałki

z "Out Of The Frontline Trentch"?

Jasne, po wydaniu zagramy wszystkie kawałki

na żywo. Ustalenie setlisty jest zawsze skomplikowane,

ponieważ mamy setki piosenek. Ale

tym razem chcemy zmieniać set listę z koncertu

na koncert. Jest tyle tytułów, których nigdy

wcześniej nie graliśmy i chcemy to zmienić.

Więc możecie oczekiwać wyjątkowych rarytasów

w przyszłości.

"Out Of The Frontline Trentch" to trzeci materiał

nagrany z Husky'm and Yorckiem w

składzie. Zadomowili się już na dobre w składzie?

Po rozstaniu się z Bernim i Makką, skontaktowałem

się z Blackfire żeby dołączył do zespołu.

Wiedziałem, że ma swój własny solo

projekt i gra też z Assassin. Powiedział mi, że

te zespoły na ten moment nie są aż tak zajęte

i będzie miał wystarczająco dużo czasu, aby

dołączyć do Sodom na czas nadchodzącej sesji

prób i występu na żywo. To było wspaniałe i

wyglądało jak wielka szansa na jego powrót na

międzynarodową scenę metalu. Kiedy ćwiczyliśmy

"Nuclear Winter", "Sodomy & Lust",

"Christ Passion" po raz pierwszy byłem zdumiony,

że gitara brzmi dokładnie tak samo jak

na albumie "Persecution Mania" czy "Agent

Orange". Dzięki temu byliśmy w stanie odtworzyć

piosenki w oryginalnej formie podczas

koncertów. Husky i Yorck też są wielkimi fanami

Sodomu, więc są autorami wielu pomysłów

dotyczących piosenek i nadchodzącej setlisty.

I tak, oni wszyscy są dla mnie jak jedna

wielka rodzina i pomiędzy muzykami jest

ogromna przyjaźń.

Przez większą część swej działalności Sodom

grał jako trio. Teraz jesteście kwartetem.

Czy to zmienia wiele w funkcjonowaniu grupy?

Obecnie, mając dwóch gitarzystów jesteśmy w

stanie wykonywać kawałki, których nie da się

zagrać tylko z jednym. Nawet mój bas nie jest

w stanie zastąpić drugiej gitary. Dźwięk na

żywo staje się bardziej brutalny i dynamiczny.

Myślałem o drugim gitarzyście już lata wcześniej

i rozmawiałem z Bernemannem o tym

pomyśle. Ale powiedział, że nigdy nie zaakceptuje

drugiego "axemana" u swojego boku.

Założyłeś ten zespół jako dzieciak. Czy myślałeś

wówczas, że kiedykolwiek odniesiesz

sukces?

Nie, nigdy. Tworzyliśmy po prostu muzykę jako

swojego rodzaju rewolucję przeciwko rodzicom,

nauczycielom i wszelakim ogólnie przyjętym

regułom, a także przeciwko pozerom i

popperom, którzy nienawidzą naszej muzyki i

całej subkultury. Fani metalu byli mniejszością,

ponieważ na początku lat osiemdziesiątych

popularna była taka muzyka jak Deutsche

Welle i New Wave. Moja klasa w szkole liczyła

trzydzieścioro uczniów, ja byłem jedynym,

który słuchał metalu. To było dziwne,

ale szanowaliśmy siebie nawzajem. Myślę, że

cała scena metalowa zmieniła się na gorsze, bo

staje się ostatnio zbyt zakręcona. Ta muzyka

jest akceptowana i rozpoznawalna i już zawsze

będzie. Wciąż tęsknię za starymi dobrymi czasami…

ale gdy otrzymaliśmy nasz pierwszy

kontrakt płytowy, czasy się zmieniły. Po tak

wielkim sukcesie albumu "Agent Orange" mogłem

rzucić moją pracę w kopalni węgla, byłem

w stanie ustabilizować się na metalowej scenie

i żyć tylko z muzyki. To było spełnienie moich

marzeń.

W jednym z wywiadów wspominałeś, że po

podpisaniu kontraktu szef wytworni zasugerował

Ci "radykalne ograniczenie spożywania

alkoholu". Dałeś radę? (śmiech)

(Śmiech) To prawda. W przeszłości moje chlanie

czasem wymykało się spod kontroli. Trudno

jest pozostać trzeźwym w tym biznesie,

ale nauczyłem się, że bardziej efektywne jest

wejście na scenę z czystą głową, dlatego nigdy

nie piłem alkoholu przed koncertem. Trzymam

się twardo już ponad 15 lat. I to działa.

Ale po koncercie kilka piw i szklaneczka

Jacka... czemu nie! (śmiech)

Gdy spoglądasz w przeszłość, są jakieś

rzeczy, których naprawdę żałujesz?

Nie, niczego nie żałuję. Wiem, że podjąłem

sporo dyskusyjnych decyzji, ale czasem muszę

zareagować, żeby zespół wciąż grał. Chcę otaczać

się ludźmi, którzy szanują mnie i moje decyzje.

Lojalność jest bardzo ważna w tej branży.

Wielu wykonawców wraz z upływem czasu

zmienia swój sposób komponowania. Jak to

jest z Tobą? Czy piszesz dalej w ten sam

sposób, jak w latach osiemdziesiątych?

Tak, piszemy piosenki wszyscy razem w naszej

sali prób, tak jak w latach osiemdziesiątych. To

bardzo oldschoolowe, ale zabawnie jest spędzić

czas z pozostałymi kompanami. Wiem, że

niektóre zespoły po prostu wymieniają się plikami

mp3 i w ten sposób piszą swój materiał,

ale my nie chcemy robić tego w ten sposób.

Powiedz mi proszę skąd ci wpadł do głowy

pomysł na taki projekt, jak Onkel Tom?

Pomysł powstał, gdy nasz gitarzysta Strahli

trafił do więzienia, a perkusista Atomic Steif

opuścił zespół. To było jeszcze w roku 1995.

Mój producent poprosił, żebym zrobił solowy

album, w stylu "Tom Angeripper". Moja wytwórnia

bardzo się tym zainteresowała i później

dostałem kontrakt płytowy na trzy albumy.

I tak, zespół wciąż istnieje, wydaliśmy płytę

w roku 2017 ("Bier-Ernst") i każdego roku

bookujemy kilka koncertów.

Dzięki bardzo za ten wywiad.

Dzięki za tak lojalne wsparcie i mamy nadzieję,

że zobaczymy się na trasie.

Bartek Kuczak

Tłumaczenie: Kinga Dombek

HMP: Cześć Kevin, dzięki że znalazłeś czas

na ten wywiad! Pamiętasz ostatni koncert

Angel Witch w Polsce?

Kevin Heybourne: Cześć! Tak, graliśmy u

Was chyba dwa razy w ostatnim czasie. W

roku 2017 byliśmy tu pierwszy raz i ten koncert

był kurewsko dziki! Co za wspaniała noc!

A potem wróciliśmy na koncert Fall of Summer

w roku 2018 i też był fajnie, ale nie graliśmy

wtedy w roli headlinera i pogoda była

strasznie do dupy. Więc z tych dwóch koncertów

ten klubowy z roku 2017 roku był zdecydowanie

lepszy.

Rozmawiamy, bo Angel Witch ma w końcu

swój nowy album, "Angel of Light". Od ostatniej

Waszej płyty, "As Above, So Below"

dzieli go długie 7 lat. Co porabialiście przez

ten czas?

Cóż, sporo graliśmy na przełomie 2012 i 2013

roku, ale potem mieliśmy trochę problemów

wewnętrznych i niestety zabrało trochę czasu

aby wszystko wyprostować. Wiesz, czasami

kiedy w zespole są problemy personalne, objawia

się to często złymi emocjami, ale nawet

nie wiesz skąd one się biorą, po prostu czujesz,

że coś jest nie tak. Jednak w 2015 roku

zorientowaliśmy się kto tutaj powoduje "raka"

i po prostu wycięliśmy go. Poskładanie wszystkiego

zajęło nam trochę czasu, więc aż do stycznia

toku 2017 nie wszystko jeszcze było na

swoim miejscu. Wystartowaliśmy ponownie z

koncertami i w listopadzie tego samego roku

zaczęliśmy rozmawiać o nowej płycie. 14 miesięcy

później siedzieliśmy w studiu! Tak to już

jest, lata nic nie robienia trwają, a potem nagle

wszystko zaczyna układać się w całość bardzo

szybko. Typowe!

Pierwszy singel jaki się ukazał, "Don't Turn

Your Back" zdawał się być swego rodzaju

informacją dla fanów, że w Angel Witch nie

ma miejsca na eksperymenty czy zmianę brzmienia:

to wciąż staroszkolny, bardzo korzenny,

brytyjski heavy metal! Mam rację?

O tak, zdecydowanie! Zrobiłem już wystarczająco

dużo eksperymentów, żeby dowiedzieć

się że to co tak naprawdę chcę grać z

Angel Witch, to heavy metal, taki, który potrafię

najlepiej i do którego jestem zdolny. To

Foto: Ester Segarra

14

SODOM


Album wydało Metal Blade. Myślisz że jest

szansa na dłuższą kooperację z tą wytwórnią?

Jestem tego pewien! Podpisaliśmy kontrakt na

kilka nagrań, więc jeśli nagramy kolejny album,

a już zacząłem pisać nowe numery, wyda

go Metal Blade.

brzmi zdecydowanie bardziej przekonująco i

na pewno jest bardziej satysfakcjonujące dla

zespołu.

Wyciąć Raka

Zjawisko Nowej Fali Brytyjskiego Heavy Metalu liczy sobie już ponad 40

lat i nie da się ukryć, że jest jednym z najbardziej wpływowych i inspirujących

ruchów muzycznych wszech czasów. Żyjemy obecnie w ciekawych czasach, w których

można zaobserwować ponowny wzrost zainteresowania klasycznymi odmianami

metalu, a co za tym idzie odradzającą się fascynację NWOBHM. Wiele zespołów

z tamtych czasów, pozornie tylko zapomnianych, zaczyna przeżywać swoją

drugą młodość i być obiektem zainteresowania wielu fanów. Angel Witch, jedna

z najważniejszych nazw tamtych lat, po wielu przygodach i roszadach personalnych,

wróciła pod banderą Metal Blade z najnowszym albumem "Angel Of Light".

Trzeba przyznać, że jest to powrót niezwykle udany, bo bardzo głęboko osadzony

w korzeniach z których wyrośli, mimo iż podany na miarę XXI wieku. Kevin

Heybourne, śpiewający wokalista i niekwestionowany lider formacji, zgodził się

uciąć ze mną krótką pogawędkę i przedstawić kulisy towarzyszące powstawaniu

najnowszego dzieła kwartetu z Londynu. Choć "Angel of Light" był podstawowym

przedmiotem naszej konwersacji, nie zabrakło też wycieczek i refleksji na temat

złotej ery zespołu w latach 80-tych…

procesu nagrywania tego albumu?

Głównym założeniem było uchwycenie sposobu,

w jaki brzmimy podczas gdy gramy

Kult klasycznego heavy metalu wydaje się

być aktualnie na fali wznoszącej. Jest masa

nowych zespołów które starają się zagrać w

klimacie lat 80-tych, mamy sporo reunionów

kapel z dawnych czasów. Żyjemy w dobrych

latach dla staroszkolnego heavy metalu?

Tak, na to wygląda. To znaczy, pamiętam lata

90-te kiedy wydawało nam się, że granie w

tym stylu to najgłupszy pomysł jaki w ogóle

możesz mieć. Niesamowite, że teraz ten styl

trafił na nowy, podatny fanbase. Wspaniała

sprawa!

Muszę przyznać, że Wasz nowy album przywodzi

mi na myśl Wasze pierwsze wydawnictwo.

Ciężko mi jednoznacznie

stwierdzić dlaczego, ale wydaje mi się że to

jest podobny rodzaj emocji, który bije z

każdego, pojedynczego nagrania. Co o tym

myślisz?

Myślę, że dobrze to czujesz, a to dlatego, że

tamte utwory pisałem prosto z serca i tak

samo powstawały te nowe. Bez żadnych kalkulacji

czy silenia się na poprawność, bez żadnego

tego gówna które czasem nie Cię krępuje

kiedy jesteś w zespole. To samo zrobiliśmy

kiedy nagrywaliśmy "As Above, So Below",

ale wtedy nie osiągnęliśmy przyzwoitego

poziomu "muzykalności". Materiał był w

porządku, ale wykonanie na niektórych płaszczyznach

wyszło jednak kiepsko.

Mój ulubiony kawałek z Waszej nowej płyty

to "Window Of Despair", galopujący rocker

który przypomina mi nieco "Achilles Last

Stand" Led Zeppelin pomieszany z "Lights

Out" UFO. Czy wciąż inspirujesz się różnymi

wykonawcami, który dokonania starasz

się zaadaptować do muzyki Angel

Witch?

Wciąż jestem fanem obydwu tych zespołów i

uwielbiam te kawałki o których wspomniałeś,

i faktycznie w "Window of Despair" słyszę ich

echa - teraz, jak o tym powiedziałeś, nie jestem

w stanie temu zaprzeczyć. Ten kawałek

kompletnie zniszczył Frederika (Jansson, perkusista

zespołu - przyp. red.) w studio. Fredrik

postanowił nagrać wszystko tak jak by to

robił na żywca, tak aby nie trzeba było edytować

bębnów, więc nagrywał "Window…" ponad

30 razy! Jeśli było chociaż małe uderzenie

nie w punkt, musieliśmy wrócić do tego miejsca

i zagrać wszystko jeszcze raz. Oczywiście

mocno go to wymęczyło, bo w tym kawałku

przecież roi się od szybkich uderzeń!

Szczerze mówiąc, urzekło mnie brzmienie

"Angel Of Light" - jest bardzo organiczne i

naturalne. Zdradzisz nieco więcej na temat

Foto: Ester Segarra

wszyscy razem. Kulturą obecnych czasów jest

to, że zespoły idą do studia niezbyt przygotowane

a wszystkie niedociągnięcia i tak da się

naprawić później za pomocą technologii. To

wydaje się być normą w dzisiejszych czasach.

Ale my nie bardzo jesteśmy fanami takich

rozwiązań. Ogrywamy piosenki tak długo, aż

będą idealnie zgrane, potem idziemy do studia

na kilka dni żeby nagrać demówki, potem

zwykle okazuje się że nie byliśmy jednak tak

zgrani jak sądziliśmy, więc ogrywamy te kawałki

znowu i wtedy… No, wtedy, możemy

nagrywać.

Bez wątpienia możemy powiedzieć, że jedynie

kilka zespołów ze sceny NWOBHM

odniosło międzynarodowy sukces: Iron Maiden

to najoczywistsza z nazw, ale też Saxon

czy Def Leppard mogą pochwalić się rzeszą

fanów. Wiele pozostałych zespołów albo zamilkło

albo po prostu się rozpadło. Jak sądzisz,

co zadecydowało o sukcesie Maiden

albo Leppard a co sprawiło, że inne zespoły

zostały zapomniane, tak przez fanów jak i

przez dziennikarzy?

Wydaje mi się, że to naturalna kolej rzeczy,

tak to już jest ze "scenami", jedne zespoły się

rozpadają, inne nie. Ja dałem sobie spokój z

takimi analizami wiele lat temu. Takie roztrząsanie

rzeczy to jeden z czynników, które

nie pozwalają Ci spać w nocy. Ja mam to już

za sobą.

No dobra, to nie roztrząsajmy, a skupmy się

na przyszłości! Mamy nowy album Angel

Witch, co dalej? Trasa w 2020? Jest szansa,

że zajrzycie znów do Polski?

Tak, zdecydowanie zagramy kilka sztuk tu i

tam i zdecydowanie chcielibyśmy wrócić do

Polski, zwłaszcza, że póki co graliśmy tutaj jedynie

w Łodzi… dwa razy!

Kevin, dzięki za Twój czas. Mam nadzieję

do zobaczenia w Polsce!

Również mam taką nadzieję! Do zobaczenia!

Marcin Puszka

ANGEL WITCH 15


Tygrysi rytuał

Dopiero co miałem okazję spotkać się z Praying Mantis, a już za horyzontem

kolejną płytę przygotowały dla nas inne legendy NWOBHM - Tygers of

Pan Tang. O ich nadchodzącym albumie, jak i o innych około muzycznych sprawach

miałem okazję porozmawiać z ich liderem i gitarzystą - Robem Weirem.

HMP: Cześć, naprawdę się cieszę, że mogę z

tobą porozmawiać. Możemy zacząć?

Robb Weir: Czekaj!… Tak, proszę, musiałem

się napić. (śmiech)

Skoro mówimy o rzeczach związanych z nowym

albumem, dzięki internetowi łatwiej

jest znaleźć muzykę z czasów eksplozji NW

OBHM, mamy zespoły jak Virtue czy Jaguar,

które stały się rozpoznawalne dzięki internetowi,

kapele nie tylko z Wielkiej Brytanii,

ale też z USA wróciły na scenę i dalej

grają. Czy mógłbyś polecić jakieś zespoły, z

którymi na przykład dzieliłeś scenę w tamtych

czasach, może takie, które nie dostały

się do wielkiej wytwórni, nie zdobyły wielkiego

rozgłosu?

O kurde. Naprawdę sporo zespołów wspierało

Tygersów. Tytan zaczynał wtedy grać na dużych

trasach. Był też brytyjski zespół o nazwie

Alcatraz...

Przechodząc do waszego najnowszego albumu,

bo wydajecie swój album "Ritual" pod

koniec listopada - słyszałem go już i parę kawałków

mi się spodobało już przy pierwszym

odsłuchu, co jest imponujące, bo nie zawsze

zdarza mi się, że zapamiętuję utwór za pierwszym

razem. Który kawałek z tej płyty jest

twoim ulubionym, z którego jesteś najbardziej

dumny?

Ze wszystkich. To tak jakby zapytać, które

dziecko jest twoim ulubionym. Jestem tak

Przyznam, że "Damn You" jest moim faworytem.

Jakieś szanse, żeby zobaczyć was

w Polsce? Pytam, ponieważ idę na przykład

na Praying Mantis, więc może też za jakiś

czas na Tigers Of Pan Tang?

Tak, rozważamy granie w Polsce, mamy nadzieję,

że będzie to na początku albo w połowie

nowego roku. Gramy w Dusseldorfie z

Saxon w marcu, więc może uda nam się zagrać

wtedy więcej koncertów.

W takim razie mam nadzieję, że uda nam się

ściągnąć was do Polski. Pozostając w temacie

koncertów w Polsce - macie jakieś wspomnienia

związane z waszym pobytem w

Polsce w czasie waszych wcześniejszych

występów?

Powiem o tym, co dobrze zapamiętałem - o

Polakach, byli niesamowicie przyjaźni i życzliwi

wobec nas. Zawsze przyjemnie jest zagrać

gdzieś, gdzie długo cię nie było, a Polska i tak

jest wspaniałym krajem, więc bardzo chętnie

wrócimy i damy przynajmniej kilka koncertów

w większych miastach.

Dobrze to słyszeć, będę o to zabiegał. Byliście

w Polsce, ale czy macie takie miejsca czy

kraje, gdzie chcielibyście zagrać, ale jeszcze

nie było wam dane?

Tygersi wciąż grają w coraz to nowych miejscach,

w których wcześniej nas nie było. Za rok

zagramy na dużym festiwalu w mieście Meksyk

na torze wyścigowym, gramy też na dużym

festiwalu w czerwcu w Madrycie, potem

chyba w Australii w październiku przyszłego

roku, dzieje się sporo różnych rzeczy. W zasadzie

chciałbym zagrać w Rosji, nigdy tam

nie byłem, a chyba by mi się podobało, no i

chciałbym też dać koncert na Islandii.

(śmiech)

Przede wszystkim bardzo ci dziękuję za

możliwość przeprowadzenia tego wywiadu,

ponieważ to dla mnie zaszczyt, że mogę porozmawiać

z najlepszym - według mnie - gitarzystą

NWOBHM. Zacznijmy od całego

tego nowego albumu. Świętujemy 40 lat ruchu

NWOBHM i wiele zespołów dodaje do

swoich setlist rzadkie utwory, żeby upamiętnić

swoje początki. Czy wy również planujecie

jakieś unikalne wałki na koncertach z tej

okazji?

Na koncertach i tak gramy trzy-cztery takie

utwory. W środku naszego nowego singla,

"White Lines", jest nagrana na nowo wersja

"Don't Touch Me There", który był naszym

pierwszym singlem w 1979 roku. W tym roku

obchodzi 40 lat! Są tam cztery solówki gitarowe

- ja gram tą pierwszą, Fred Purser (gitarzysta

w latach 1982-1983) gra tą drugą,

Mick (Crystal) gra trzecią, a Soren Andersen

(producent) gra czwartą solówkę. To takie

świętowanie ówczesnej duszy, granie "Don't

Touch Me There" na żywo.

To naprawdę nieźle. Wydaję mi się, że nawet

mam ten oryginalny singiel z tamtych

czasów, ale nie pamiętam, bo mam dość dużą

kolekcję, ale na pewno mam te pierwsze single

na winylu.

No, fajnie!

Foto: Tygers Of Pan Tang

dumny z tej płyty, z tego jak wyszła, że wszystkie

kawałki są super.

Jakiś czas temu przeprowadzałem wywiad z

Chrisem Impellitterim, i powiedział to samo

o swojej nowej płycie - nie mógł wybrać jednego

wałka, co dla mnie jest zrozumiałe.

Mówiąc o nowej płycie, czy macie plany na

koncerty na zbliżającej się trasie i czy zamierzacie

uwzględnić w tym Polskę? Byliście

tutaj chyba dwa lata temu na Metal Mania

Festival i dziesięć lat temu na koncercie klubowym.

Jakie kawałki z najnowszej płyty

przygotowalibyście dla nas?

W nowym secie są "White Lines", obecny singiel,

"Damn You", które zostanie wydany 25

dnia tego miesiąca i będzie drugim singlem,

oraz "Destiny", które będzie trzecim singlem.

To ciekawe wybory.

Chcielibyśmy też zagrać w Polsce, bo to takie

super miejsce. Przepraszam, jeśli źle to wymówię,

ale to miasto to Katowice?

Tak, tam była MetalMania.

No tak, to naprawdę fantastyczne miejsce,

uwielbiam je.

Byłem w Anglii jakieś dwa czy trzy tygodnie

temu, bo moi znajomi dawali swój pożegnalny

występ i myślę, że wybieranie się w miejsca,

które są mocno odmienne to fajna rzecz.

Kiedy mówiłeś o Rosji i Islandii, było to dla

mnie zrozumiałe, ponieważ to inny klimat,

inna kultura…

Tak, dobrze jest czasem - czasem! - wyjść ze

swojej strefy komfortu i zrobić coś nieco eksperymentalnego.

Zgadzam się - i zrobić przy tym coś innego

niż to, do czego jesteś przyzwyczajony. Zadając

kolejne pytanie - gdybyś nie miał limitu

czasowego i nie męczył się i miałbyś wybrać

utwór z twojej dyskografii, który gracie

na żywo rzadko albo nawet nigdy - który by

to był?

Hmm… Chyba "You Always See What You

Want" z albumu "The Cage". Przez 45 lat nie

graliśmy "Fireclown" z albumu "Wild Cat" - to

byłaby przygoda, z odkopywaniem tego

wszystkiego (śmiech).

No, może na jakąś specjalną okazję zagracie

cały album? Kto wie?

Tak, absolutnie, ale najpierw musiałbym się

16 TYGERS OF PAN TANG


go nauczyć. (śmiech)

Minęło tyle lat, że… Przypominanie sobie

staroci nie jest łatwe.

Nie, nie jest. Czasami, kiedy jesteśmy w sali

prób i chcemy znowu grać coś na żywo, dość

często zwracam się do Micka i pytam, jak to

szło, a on na mnie patrzy i mówi, że przecież

ja napisałem ten riff. Ja mu mówię, że to było

dawno i będzie musiał się go nauczyć i mi pokazać.

(śmiech)

Możesz skomponować 200 utworów i nawet

nie znasz większości i z nich, bo grałeś to

wszystko tak dawno, to zrozumiałe. Mówiliśmy

trochę o mało znanych zespołach z lat

80., ale z drugiej strony mamy teraz internet

i zatrzęsienie zespołów, które odwołują się

do ówczesnego metalu, jak Skullfist, Enforcer,

Striker, nawet w Polsce mamy kapele

typu Road Hog itp. Mógłbym wymieniać

da-lej, ale co myślisz o zespołach z nurtu

New Wave Of Traditional Heavy Metal -

czy dobrze jest przywracać coś, co było

świetne w latach 80. i grać jak te kapele?

Tak, jeśli tylko jest publika - absolutnie tak!

Teraz mamy chyba ten przywilej, że mamy

rozwijającą się technologię i myślę, że zespół

na scenie brzmi lepiej teraz niż w 1979 roku,

ponieważ komputery są lepsze.

No i jest dużo łatwiej nagrywać i wydawać

rzeczy, bo możesz wszystko załatwić samemu.

Tak, tak, możesz, dosłownie. Możesz mieć po

prostu studio w domu - teraz to takie proste.

Zgadzam się, ponieważ znam tyle zespołów…

W latach 80. kapele nagrywały po

prostu demo i to było wszystko, a teraz kapele

zatrudniają profesjonalnych dźwiękowców,

idą do studia i z własnej kieszeni finansują

jej wydanie i sprzedają przez internet.

Tak, absolutnie.

Metal z lat 80. to nie tylko rzeczy typu NW

OBHM, thrash metal czy inne ekstremalne

rzeczy, bo w Polsce uwielbiamy głównie

klasyczny heavy metal albo ekstremalne

style - mamy black/death metalowe zespoły

jak Behemoth czy Vader, ale w latach 80.

mieliśmy też hair metal i adult oriented rock

(AOR). Lubisz taki styl, masz jakieś ulubione

zespoły? Ja to uwielbiam.

Kocham te rzeczy, zespoły pokroju Ratt,

Foto: Tygers Of Pan Tang

Trickster… Uwielbiam wszystko z tego nurtu.

To świetnie. Bo u nas jest on co prawda mały,

ale mamy u siebie ten ruch, bo są kapele

typu White Highway, którzy grają muzykę

stricte zainspirowaną latami 80. Ostatniej

soboty mieliśmy wydarzenie o nazwie Still

Of The Night, gdzie White Highway i

mnóstwo innych artystów grało muzykę z lat

80. przez 2,5 godziny i super było usłyszeć

rzadkości z polskiego rynku muzycznego jak

Doken czy Twisted Sister, bo te rzeczy nie

są teraz puszczane w radiu. Także super jest

wiedzieć, że ktoś tego wciąż słucha i wow…

Trickster nie jest zbyt popularny, a ty o nim

wspomniałeś.

(Śmiech)

Cieszę się, że ktoś ich zna. Wielka Brytania

to inna rzecz jak chodzi o przemysł muzyczny

i popularność tych kapel.

Cóż, gitarzysta z Trickster chyba właśnie dostał

się do Def Leppard, bo ich gitarzysta

miał raka, no nie?

Tak, pamiętam tę akcję, jakiś czas temu tak

było. Zbliżamy się do końca, ale mam jeszcze

takie pytanie: mamy dwie sytuacje -

możesz wybrać jeden zespół (z lat 80. czy

90., duży czy mały - jak wolisz), który chciałbyś

mieć za support, a z drugiej strony możesz

być supportem przed jakimkolwiek zespołem.

Jakie zespoły byś wybrał?

Wow, okej. W 1980 roku Van Halen mieli

przyjechać do Wielkiej Brytanii i szukali supportu,

a zapytałem naszą wytwórnię, czy Tygersi

mogą dla nich otwierać, a oni powiedzieli

"Eee… Nie, bo zamówiliśmy dla was studio

do nagrywania "Wild Cat"". Spytałem, czy

nie możemy tego trochę przesunąć, bo przyjeżdżają

na te 10 dni, czyli chyba osiem czy

siedem występów, a oni mówią, że nie ma

szans, jesteście umówieni i musicie tam być.

Ostatecznie chyba Lucifer's Friend dla nich

otwierali, ale ja chciałem to zrobić. Naprawdę

super byłoby grać przed nimi właśnie wtedy,

kiedy byli na szczycie - to dopiero byłoby coś.

To się nam naprawdę przydarzyło. Jak chodzi

o drugi zespół to chyba wybrałbym AC/DC,

bo są naprawdę koncertową potęgą. Przyciągają

niezliczone liczby ludzi. Niesamowicie byłoby

grać dla stu tysięcy ludzi. Grałem już dla

42 tysięcy ludzi, ale może za rok przebijemy

to w mieście Meksyk, bo mieści się tak 50

tysięcy ludzi. (śmiech)

To pokaźna liczba. Na zakończenie - czy

znacz jakieś polskie zespoły hard'n'heavy, nie

tylko z nazwy, ale i ich muzykę?

Nie, przepraszam, ale niestety nie znam.

W takim razie później na czacie mogę ci

wysłać link do kompilacji młodych polskich

zespołów mojego autorstwa. Zwłaszcza,

jeśli lubisz hard'n'heavy z lat 80. To tak na

sam koniec - gdybyś był dinozaurem z dalekiej

przeszłości - byłbyś mięsożercą czy roślinożercą

i dlaczego?

Mięsożercą, ponieważ uwielbiam steki. Byłbym

takim mięsożercą, że jadłbym tylko to

najlepsze mięso, nie jakieś tam skrawki z rąk

czy nóg, ja jadłbym same filety.

No nieźle. Póki co to chyba byłoby na tyle,

bardzo ci dziękuję za tę rozmowę, jestem

zaszczycony mogąc ją z tobą przeprowadzić

i trochę się pośmiać. Mam nadzieję, że niedługo

spotkamy się w Polsce, albo gdzieś

indziej na występie.

Absolutnie! Bardzo ci dziękuję, odezwę się

bardzo niedługo.

Dzięki, będziemy w kontakcie.

Absolutnie, tak! Do zobaczenia!

Karol Gospodarek & Maciej Uba

Foto: Tygers Of Pan Tang

TYGERS OF PAN TANG 17


się w mojej głowie.

Symboliczny powrót

Niewiele brakowało, żeby "Walking In The Shadows" okazała się ostatnią

płytą w karierze Steve'a Grimmetta. Sepsa, dwie amputacje nogi w ciągu kilku dni,

a do tego realne zagrożenie życia. Wokalista wykaraskał się się jednak z tej matni,

a jak sam podkreśla sił do walki dodawało mu marzenie, żeby wrócić na scenę.

Udało się, w dodatku z nową płytą "At The Gates", potwierdzającą, że mimo kalectwa

wciąż jest przy głosie:

HMP: Wygląda na to, że nawet poważne

problemy ze zdrowiem nie zdołały cię zatrzymać

i niebawem ukaże się kolejna płyta

Steve Grimmett's Grim Reaper zatytułowana

"At The Gates"?

Steve Grimmett: To jest to, czego pragnąłem

od początku. Kiedy byłem w szpitalu

moje myśli krążyły tylko wokół tego, w jaki

sposób mogę wrócić na scenę.

doszło do tej amputacji?

Miałem sepsę, zaczęło się od stopy, której

nie byli w stanie uratować, więc pierwsza

amputacja była poniżej kolana, ale pięć dni

później dostałem martwicy, powodującej

obumieranie tkanek w ranie, więc lekarze zadecydowali

o przeprowadzeniu drugiej amputacji

powyżej kolana. Wszystkie te operacje

były wykonane pod wpływem znieczulenia

zewnątrzoponowego, dlatego byłem podczas

nich świadomy i słyszałem, jak cięli

moje kości, co pozostawiło uraz psychiczny i

Poza tym dla wokalisty taką prawdziwą

tragedią byłaby chyba utrata strun głosowych,

a w twoim przypadku wciąż byłeś w

formie, miałeś pomysły na kolejną płytę -

powrót był tylko kwestią czasu?

Tak, ale oczywiście gdybym stracił moje struny

głosowe to byłby koniec, fakt, że byłem

tak bliski śmierci sprawił, że byłem jeszcze

bardziej zdeterminowany.

Fani bardzo cię wspierali w czasie choroby -

pewnie byłeś bardzo wzruszony, kiedy po

przerwie wyszedłeś znowu na scenę i zaśpiewałeś?

Fani byli fantastyczni. Potrzebowałem krwi

będąc w szpitalu, brytyjska ambasada opublikowała

informację poprzez lokalne radio i 60

fanów pojawiło się, by oddać krew. To fantastyczne,

ale powrót na scenę był czymś,

czego nigdy nie zapomnę, podczas mojego

występu żona pomogła mi przemieścić się w

dół, na przód sceny i gdy byłem coraz bliżej

fani stawali się coraz głośniejsi, to przyprawiło

mnie o łzy, naprawdę niezapomniane

chwile.

Nie bawiłeś się jednak w żadne sentymenty,

bo w końcu kalectwo nie jest w naszych

czasach niczym nadzwyczajnym, można

funkcjonować w społeczeństwie bez ręki

czy nogi dzięki protezom, normalnie żyć,

pracować, a więc i śpiewać - stało się co się

stało i trudno, życie płynie dalej, a kolejna

płyta kusiła?

Teraz to dla mnie nowa codzienność, używanie

wózka inwalidzkiego jest częścią mojego

codziennego życia i nie ma w tym nic złego,

bo tak jak mówisz mam protezę, mogę

chodzić i robić większość rzeczy, które robiłem

zanim straciłem nogę.

Można też powiedzieć, że zrobiłeś tym wydawnictwem

sam sobie prezent i to z podwójnej

okazji, bo 60. urodzin i 40-lecia obecności

na muzycznej scenie, a do tego uradowałeś

fanów, nader dobitnie udowadniając,

że nie dajesz tak łatwo za wygraną?

Nie, nie poddaję się tak łatwo, nie byłem gotów,

żeby odpuścić, ale zmieniło mnie to w

swojego rodzaju osobę motywującą innych.

Wziąłem sobie do serca słowa Winstona

Churchilla "Nigdy, nigdy, nigdy się nie poddawaj".

Życie czasem zsyła nam niespodziewane

zdarzenia i właśnie w taki sposób to potraktowałem.

Jednak ponad dwa lata temu wyglądało to

bardzo poważnie i pewnie nawet w najczarniejszych

snach nie przypuszczałeś, że wrócisz

z Ekwadoru bez prawej nogi - tu musiała

być jakaś wyjątkowo paskudna infekcja,

która do tego rozwinęła się bardzo szybko,

powodując zagrożenie życia, gdyby nie

18 GRIM REAPER

Foto: Grim Reaper

obecnie mam zespół stresu pourazowego.

Pewnie wszystko działo się tak szybko, że

dopiero po fakcie, już po powrocie do domu i

w czasie rekonwalescencji miałeś czas by to

na spokojnie przeanalizować i ochłonąć?

Nie, choć działo się to dość szybko to, jak już

wspomniałem, chciałem powrócić na scenę

jak najszybciej, więc to była łatwizna.

Pojawiło się wtedy zwątpienie, myśli typu

"czego ja, kaleka, mam szukać na scenie,

pora na emeryturę" czy przeciwnie, przykład

choćby jeżdżącego na wózku Jeffa Becerry z

Possessed czy niepełnosprawnych sportowców

był dla ciebie motywacją, że można

sobie poradzić nawet w gorszej sytuacji?

Nie, to się nigdy nie zdarzyło, byłem tak zdeterminowany,

żeby znaleźć się ponownie na

scenie, że te głupie myśli nigdy nie pojawiły

Mówiłeś w innych wywiadach, że zależało

ci na jak najbardziej klasycznym muzycznie

albumie, zakorzenionym w latach świetności

Grim Reaper, ale też nowocześnie, mocno

brzmiącym, żadnym wykopalisku, bo w

końcu mamy rok 2019, a nie 1985?

Nagraliśmy go w oldschoolowy sposób, to

prawdziwa perkusja etc. Nie ma sensu nagrywać

rocka w swojej własnej sypialni, nigdy

nie będzie brzmiał dobrze i nie będzie miał

duszy, więc ten materiał jest oldschoolowy,

ale z nowoczesnym sznytem i wydaje mi się,

że jest odbierany bardzo dobrze.

Ponoć koledzy z zespołu bardzo wsparli cię

przy powstawaniu "At The Gates", można

więc śmiało określić ten album efektem waszej

kolektywnej współpracy?

Tak, było, to bardzo dobrzy, przyjaźni ludzie

i skończyło się na tym, że Ian, Mark i ja

współpracowaliśmy przy tym materiale.

Przystępując do pracy nad kolejną płytą odczuwasz

ciężar legendy Grim Reaper, czy

też ta przeszłość ma tylko pozytywny

wymiar?

To nie jest żaden ciężar, to jest to, co robimy.

Swoją drogą czemu używacie szyldu Steve

Grimmett's Grim Reaper, skoro to co robicie

jest de facto w prostej linii kontynuacją

działalności Grim Reaper z lat 80.? Chodzi


Foto: Grim Reaper

o kwestie praw do nazwy, etc.?

To kompromis, na który Nick Bowcott i ja

zgodziliśmy się, żeby fani jasno wiedzieli, że

nie jest ponowne zjednoczenie i że Nick nie

będzie brał udziału w tym przedsięwzięciu,

chyba, że zostanie to ogłoszone z wyprzedzeniem,

ponieważ Nick przyłączał się do nas

wielokrotnie z różnych okazji.

Warto więc zwracać uwagę na to co się podpisuje,

szczególnie kiedy jest się młodym,

niedoświadczonym muzykiem?

Nigdy niczego nie podpisuj, dopóki prawnik

tego nie przeczyta, przenigdy.

Ale z Dissonance Productions współpraca

układa się wam chyba bez zarzutu, skoro

wydajecie pod ich szyldem już kolejny

album?

Kocham tę wytwórnię, są szczerzy i pomagają

nam pod każdym możliwym względem,

to dobra firma do współpracy.

Planujecie też ponoć wersję winylową "At

The Gates", tak jak w przypadku "Walking

In The Shadows"?

To już jest załatwione, wytwórnia ma już w

sprzedaży naszą nową płytę na winylu.

Cieszy cię, że historia zatoczyła koło i znowu

można kupować metalowe płyty również

na analogowych nośnikach, tak jak w

latach 80.?

To dobra sprawa, myślę że fanom się to

podoba, bo mogą usiąść i posłuchać płyty

przeglądając załączoną książeczkę, idealne.

Zaczęliście już promocję nowego materiału

- jak wypadły amerykańskie koncerty, fani

dopisali, i to nie tylko ci pamiętający cię

sprzed lat?

Tak, trasa po USA była fantastyczna, fani

wciąż są głodni naszej muzyki i mamy kompletnie

nową publikę, która obejmuje też naszych

starych wielbicieli.

To chyba największa frajda dla kogoś z

takim stażem, gdy widzi pod sceną również

młodych ludzi, nie tylko swych rówieśników,

bo oznacza to, że metal jest wciąż

żywy, skoro dociera i do najmłodszego pokolenia?

Dokładnie tak jest i dlatego kocham to robić.

Nie zmienia to jednak faktu, że jest z tym

coraz gorzej, co możesz najlepiej ocenić,

skoro śpiewasz od lat 70. i widziałeś na własne

oczy wszelkie przemiany muzycznego

rynku, zmiany mód i trendów, etc.?

To się zmieniło, nie entuzjazm zespołów czy

też fanów, ale przemysł już tak, duże wytwórnie

nie wydają metalu, teraz zajmują się

tym niezależni wydawcy, którzy są zainteresowani,

ale większość grup musi płacić za

cały proces nagrywania i wszelką grafikę zanim

wytwórnia w ogóle zajmie się ich materiałem.

Czyli trzeba jak najlepiej robić swoje, nagrywać

jak najlepsze płyty, takie jak "At

The Gates" i wtedy słuchacze zawsze się

znajdą, niezależnie od tego jaki inny gatunek

jest obecnie na topie?

Jeśli nagrywasz album z sercem, ludzie to

poczują i pokochają twoją pracę.

Wojciech Chamryk, Kinga Dombek,

Maciej Kliszcz

GRIM REAPER

19


HMP: W zeszłym roku wydaliście "Judge

Not", a już teraz dostajemy nową EPkę. Jaką

pozycję "Loud and Proud" zajmuje w waszej

dyskografii? To głównie przeróbki kawałków

z przeszłości lub z ostatniego albumu.

Ken Johnson: EPka była wydana jako pojedynczy

singiel z "Judge Not" i doskonale

sprawdzał się na żywo. Zrobiliśmy ten mini

album po to, aby udostępnić szerzej kawałki,

które nagraliśmy na "Judge Not" i znalazły

się na japońskiej edycji płyty. Jedyną różnicą

jest to, że ponownie zmiksowaliśmy utwór

"Falling Into Darkness". Remiksu dokonał

Dumni i głośni

Blitzkrieg nigdy nie dostąpili

wielkiej popularności, choć

dla ludzi interesujących się

brytyjskim heavy metalem z

początków lat osiemdziesiątych, nie

jest na pewno to nazwa anonimowa. Inni mogą

kojarzyć ich z kawałkiem "Blitzkrieg", który swego czasu w

repertuarze miała… Metallica. Brytyjczycy są aktywni do

dziś, czego dowodem niech będzie nowa EPka "Lound and

Proud". Gitarzysta Ken Johnson zgodził się odpowiedzieć

na kilka pytań dotyczących nowego wydawnictwa, przeszłości

jak i przyszłości.

Wracając do poprzedniego wydawnictwa,

jak obecnie oceniasz "Judge Not"?

Jestem z niego bardzo zadowolony. Począwszy

od wstępnego okresu pisania materiału

aż do nagrań - zarówno z Philem w Downcast

oraz w Hansen Studios w Danii, gdzie

miksowaliśmy album.

Masz przekonanie, że format EPki z kilkoma

utworami jest nadal interesujący dla publiczności?

Od lat waga nagrań studyjnych

wydaje się być coraz mniejsza.

Wydaje mi się, że winyl wrócił na dobre, niezależnie

od tego czy mowa o pełnych albumach,

czy mniejszych formatach. Być może z

powodu brzmienia jakiego dostarcza, ale też

wielkości - trzymasz w ręku wydawnictwo,

Historia Blitzkrieg jest interesująca. Zaczęliście

na początku lat osiemdziesiątych,

podobnie jak wiele ważnych zespołów tego

czasu. Jednak regularnie gracie dopiero od

końca kolejnej dekady. Jak uważasz, dlaczego

nie wypaliło na początku?

Na początku było naprawdę dobrze, przynajmniej

tak to pamiętam. Jednak zespół się

rozpadł a Brian (Ross, wokalista - przyp.

red.) dołączył do grupy Satan. W wyniku tego

zamieszania, nasz debiutancki album "A

Time Of Changes", który miał być wydany

w roku 1981, ukazał się na rynku w roku

1985. Wtedy klimat muzyczny był już trochę

inny. Nowa Fala Brytyjskiego Heavy Metal

ustępowała miejsce amerykańskiemu hair

metalowi i ówczesnej muzyce hard rockowej.

Pewną rozpoznawalność zyskaliście dzięki

Metallice, która przerobiła wasz kawałek

"Blitzkrieg" - ukazał się jeszcze w latach 80

jako strona B jednego z ich singli. Myślisz,

że to pozwoliło wam przetrwać?

Tak, myślę, że nam to pomogło. Nie mogę

jednak nie zauważyć, że przez jakiś czas publiczność

uznawała, że jest to kawałek Metalliki

a nie nasz. Ale tak, myślę, że to miało

wpływ na naszą działalność.

Phil Davies w Downcast Studios w Newcastle,

czyli miejscu, w którym nagrywaliśmy

też nasze ostatnie pełne wydawnictwo.

Początkowo nie planowaliście dodać tych

kawałków do podstawowej wersji albumu?

Mogłyby ciekawie wzbogacić płytę.

Znalazły się tylko w wersji japońskiej, niestety

nie ogólnoświatowej. To dlatego, że płyta

nie została wydana w tym samym czasie na

winylu i płycie kompaktowej. Wersja winylowa,

będąca pojedynczym albumem, musiała

więc zostać pozbawiona kilku utworów.

Foto: Brian Green

którego okładkę czy teksty możesz sobie dokładnie

przestudiować.

Brian Tatler z Diamond Head powiedział

niedawno, że tantiemy jakie dostawał za

kawałki zespołu, jakie znalazły się na

składankowym "Garage Inc" Metalliki pozwoliły

mu przetrwać chude lata. Widzisz

to w podobny sposób?

Nie jestem odpowiednią osobą do udzielenia

odpowiedzi na to pytania. Myślę, że Brian

Ross mógłby coś o tym opowiedzieć. Nie będę

jednak zgadywał, co miałby do powiedzenia.

(śmiech)

Co było głównym impulsem do powrotu

zespołu w latach dziewięćdziesiątych?

Myślę, że to samo, co w przypadku każdego

innego zespołu. Chcieliśmy po prostu grać na

żywo. Wierzyliśmy też w swój materiał, w to,

że mamy coś do powiedzenia.

Biznes muzyczny bardzo się wtedy zmienił.

Grunge stał się popularnym gatunkiem a

wiele starszych kapel metalowych walczyło

o przetrwanie. Może z wyjątkiem Metalliki.

Czuliście, że powrót może być trudny?

Myślę, że gdy pojawił się grunge, a było to

właśnie wtedy, mnóstwo starszych zespołów

zaczęło tracić grunt pod nogami. Ale co z tego,

czy to oznacza, że powinieneś się poddać?

Musisz dalej robić swoje, ciągle próbować.

Europa kontynentalna była dla nas

miejscem, w którym nadal mogliśmy działać.

Bardzo pomogło nam to, że na festiwale zapraszano

takie zespoły jak nasz, a te grające

grunge.

To ciekawe, że nadal macie wspólnego

członka z Satan. Brian Ross dzieli obowiązki

wokalisty pomiędzy oba zespoły. Nie

przeszkadza to w pracy obu grup?

Staramy się zaplanować to tak, aby odpowiednio

zrównoważyć działania zespołów i przy

okazji nie zaharować Briana na śmierć. Na

razie nie rodzą się z tego problemy, ani dla

nas, ani dla Satan.

20

BLITZKRIEG


Mnóstwo ludzi przewinęło się przez wasz

skład. Myślisz, że to jeden z powodów, dla

których nie udało wam się zachować regularności

działania przez lata?

Każdy zespół przeżywa zmiany składu a

powody tego bywają bardzo różne. Zespół

istniejący czterdzieści lat nie może uniknąć

takich sytuacji. Ludzie odchodzą z różnych

przyczyn. Zmienia się ich sytuacja życiowa

czy rodzinna, tracą zainteresowanie, pojawiają

się jakieś różnice co do wizji muzycznej.

Bywa z tym różnie.

W 2015 roku ponownie nagraliście swój

debiut "A Time of Changes". Zgaduję, że

głównym powodem tego był fakt, że był od

pewnego czasu niedostępny. Powrót do

tego materiału wiązał się z jakąś refleksją

co do przeszłości?

Album był od dawna niedostępny, faktycznie

to był główny powód dla którego zdecydowaliśmy

się na ten krok. Ceny pierwszych

wydań na Ebay'u były kosmiczne. Podczas

nagrań staraliśmy się trzymać oryginalnych

rejestracji, mimo, że tym razem korzystaliśmy

z nowoczesnego sprzętu. Możliwe, że

dzięki temu dodaliśmy kilka rzeczy, których

nie udało się zrealizować przy pierwotnych

nagraniach.

Nie staraliście się wydać go ponownie w

niezmienionej formie?

Wiesz, było to możliwe, ale z nieznanych mi

powodów wytwórnia, z którą byliśmy w

owym czasie związani, postanowiła nie decydować

się na taki krok.

Foto: Blitzkrieg

Jak wspominasz początek lat 80 w Wielkiej

Brytanii? Mam na myśli scenę NWOB

HM, która była już wtedy rozwinięta i

stała się źródłem inspiracji dla wielu innych

zespołów.

To były bardzo dobre czasy i metal, hard

rock czy NWOBHM były fajnymi zjawiskami.

Łatwiej było zorganizować koncerty. Mogliśmy

dogadywać się i występować wspólnie

z kilkoma innymi grupami, koszty nie były

tak duże jak dziś. Jednak czas zmienia wszystko.

Jakie są wasze plany na najbliższą przyszłość?

W 2020 roku będziemy obchodzić czterdziestolecie

i mamy już zaklepane kilka sztuk

festiwalowych. Będziemy grali w Portugalii,

już w styczniu. Potem w lutym, w Wielkiej

Brytanii. Następnie Niemcy czy, w drugiej

połowie roku, festiwal British Steel Fest we

Francji. Planujemy również wydać nowy album

i promować go koncertami pod koniec

roku.

Igor Waniurski


Przeszliśmy przez serię tymczasowych grajków

Cirith Ungol jest niewątpliwie zespołem, który jest blisko swoich fanów.

Robert Garven wydaje się być też człowiekiem, który dokładnie śledzi, co o jego

kapeli piszą. Na przykład doskonale pamięta obszerny wywiad autorstwa naszego

redakcyjnego kolegi Jacka Woźniaka (przynajmniej wg. Roberta, bo pod wywiadem

jest podpisany Aleksander Trojanowski). Nie był to jednak jedyny numer

naszego pisma, w którym temu zespołowi poświęcono sporo miejsca. Część z Was

drodzy czytelnicy pewnie ma w pamięci czasy, gdy Heavy Metal Pages wychodziło

jeszcze w wersji papierowej, a być może nawet niektórzy są w posiadaniu numeru

28 z roku 2006. Tam właśnie znalazła sie dość ciekawa biografia tego kompletnie

nieznanego mi wówczas zespołu autorstwa Sławka Kamińskiego. Tekst ten zaintrygował

mnie do tego stopnia, że sprawdziłem i... przez długie lata Cirith Ungol

był (i de facto jest) w samym topie moich ulubionych bandów. Możliwość zadania

Robertowi kilku pytań dotyczących intrygujących mnie kwestii i otrzymania

odpowiedzi bezpośrednio od źródła, była dla mnie czymś, czego nie mógłbym

ominąć. Zatem proponuję poczytać, co z owej rozmowy wyszło...

HMP: Witaj, pozwolisz, że na początek

zadam Ci kilka pytań odnośnie przeszłości

zespołu.

Robert Garven: Jeżeli chodzi o przeszłość,

HMP przygotowało fantastyczny artykuł autorstwa

Jacka Woźniaka na temat zespołu w

wydaniu nr 64! Dziękujemy za nieustające zainteresowanie

zespołem!

Rok powstania Cirith Ungol najczęściej datuje

się na rok 1972 (chociaż w niektóre źródła

Po nagraniu wspomnianego albumu, Greg

opuścił grupę. Jakie motywy kierowały jego

decyzją?

Greg poszedł na studia i zamierzał przeprowadzić

się do Los Angeles, żeby rozpocząć karierę.

To ponad godzinę jazdy samochodem od

nas. Wiem, że teraz to nie wydaje się daleko,

ale wtedy ćwiczyliśmy trzy-cztery razy w tygodniu

i stwierdziliśmy, że to niemożliwe, aby

kontynuować stałą współpracę. Oddaliliśmy

się od siebie też trochę muzycznie, zespół

chciał pójść w bardziej ekstremalne, ciężkie

brzmienie, podczas gdy Greg chciał grać muzykę,

która była bardziej komercyjnie akceptowana.

Różnice pomiędzy nami nie były znaczne,

ale byliśmy młodzi, impulsywni i wydawało

się, że to czas na rozstanie. Pomimo tego

pozostaliśmy przyjaciółmi i utrzymywaliśmy

kontakt. Greg grał w zespole o nazwie Falcon,

który wydał dwa albumy!

Nie wiem ile w tym prawdy, ale słyszałem,

że po zakończeniu działalności zespołu w

1992 roku, Greg podobno sprzedał cały

sprzęt i wszystkie pamiątki jakie zostały mu

po Cirith Ungol. Czy miał na to zezwolenie

pozostałych członków grupy?

Właściwie to nieprawda, po tym jak Greg

opuścił zespół, sprzedał nam większość swojego

sprzętu za bardzo korzystną cenę, żebyśmy

mogli kontynuować naszą misję.

Zawieszenie Waszej działalności nastąpiło

po wydaniu płyty "Paradise Lost". Oficjalnie

mówi się, że chodziło o problemy z wytwórnią.

Były to tylko problemy finansowe, czy

może w grę wchodziło coś jeszcze?

Byliśmy razem przez około dwadzieścia lat,

odnosząc mały komercyjny sukces lub nie odnosząc

go wcale. Zespół przetrwał erę disco,

powstanie muzyki punk, ale ta cała sprawa z

zespołami hair metalowymi, którą uważaliśmy

za odrażającą wirowała wokół nas oraz speed

metal zaczął się rozkręcać, a my nie byliśmy

jego częścią. To wszystko wzbudziło w nas

uczucie, że nie ma już przyszłości dla tego, co

uważaliśmy za prawdziwy heavy metal. Kiedy

wszyscy członkowie opuścili zespół w roku

1991, z wyjątkiem Tima i mnie, zdecydowaliśmy,

że to czas zamknąć wieko od trumny, w

której leży Ungol!

podają rok 1970, a nawet 1969). Wasz debiut

"Frost and Fire" ukazał się w 1981r. Jak

wyglądała Wasza wcześniejsza działalność?

Jestem w posiadaniu zdjęcia z naszego pierwszego

"prawdziwego" koncertu z 15 lutego

1971r. Miał on miejsce podczas festiwalu na

boisku do futbolu przy naszym lokalnym liceum!

Spotykaliśmy się regularnie w małym pokoju

na piętrze w domu moich rodziców przez

około osiem lat. Mieliśmy trochę sprzętu do

nagrywania w szafie i spędzaliśmy tam czas

ćwicząc, pisząc i nagrywając. Staraliśmy się

grać tak dużo koncertów, jak tylko było to

możliwe i planowaliśmy nasz podbój świata!

Czy to prawda, że "Frost And Fire" w ówczesnej

prasie muzycznej był określany jako

"najgorszy metalowy album w historii"?

Przejmowaliście się takimi opiniami?

To określenie znalazło się tylko w jednej książce,

czymś w stylu encyklopedii o heavy metalu.

Nie pamiętam dokładnego tytułu, bo prawdopodobnie

była to najgorsza książka na temat

heavy metalu jaka kiedykolwiek powstała!

(śmiech) Każdy ma własną opinię i szczerze

mówiąc, nasza muzyka nie jest dla wszystkich

i nie ma w tym nic złego. Podobamy się

miłośnikom muzyki, którzy darzą metal bardziej

skomplikowaną miłością!

Foto: Cirith Ungol

Gdy dziś słucham "Paradise Lost", mam

nieodparte wrażenie, że album ten jest bardzo

niespójny. Niektóre kawałki brzmią jak

klasyczny Cirith Ungol z lat osiemdziesiątych,

niektóre zaś to luzacki wesoły rockendroll.

Nie mówię, że są złe, ale kompletnie

mi do Was nie pasują...

Przerwy między naszymi albumami były w

większości spowodowane sytuacjami, na które

nie mieliśmy żadnego wpływu. Po "One Foot

in Hell" szukaliśmy wytwórni, w której moglibyśmy

wydać materiał, który miał być naszym

kolejnym albumem, "Paradise Lost". W ciągu

tych pięciu lat Jerry i Flint opuścili zespół.

Jimmy dołączył do nas, a potem przeszliśmy

przez serię tymczasowych grajków, próbujących

zagrać muzykę, którą napisaliśmy na

"Paradise Lost". Chcieliśmy istnieć i żyć z

nimi w zgodzie, dlatego na albumie zamieściliśmy

kilka piosenek, które nie zostały napisane

przez Cirith Ungol. Jeśli odejmiecie te trzy

piosenki, reszta płyty będzie bardziej sensowna.

Patrząc wstecz, nie powinniśmy ich nigdy

dodawać na płytę, ponieważ to osłabiło złożoność

i przekaz albumu, jednak wtedy wydawało

się to dobrym pomysłem.

Po 1992r. chyba wszyscy już zdążyli się pogodzić

z faktem, że Cirith Ungol na dobre

przeszedł do historii gatunku zwanego heavy

metalem, tymczasem zrobiliście wielką niespodziankę

reaktywując się w roku 2015.

Przygotowywaliście się do tego przez jakiś

czas, czy to był totalny spontan?

Nie, wszyscy byliśmy przekonani, że to już

koniec zespołu. Ja nawet przysiągłem, że nigdy

nie dotknę innych pałeczek przez resztę

mojego życia! Jarvis Leatherby, basista

Night Demon (jedna z najpotężniejszych

grup metalowych w naszej okolicy), mieszka w

22

CIRITH UNGOL


naszym rodzinnym mieście w Venturze, California.

Przez lata jeździł po Stanach Zjednoczonych

i Europie z koncertami, wracając z

fantastycznymi historiami o fanach Cirith

Ungol z całego świata. Uważał, że powinniśmy

rozważyć powrót. Powtarzałem mu, że już

nie jestem zainteresowany graniem z powodu

złych odczuć, które żywiłem w stosunku do

branży muzycznej, ale on naciskał. W roku

2015 zorganizował fantastyczny festiwal tutaj

w Venturze, pod nazwą Frost & Fire Festival

I, dla uczczenia naszego pierwszego albumu,

"Frost & Fire". Bilety były wyprzedane i zostaliśmy

poproszeni o zrobienie spotkania z

fanami w przerwach pomiędzy występami.

Podpisywaliśmy albumy, plakaty i różne artykuły

przez ponad godzinę i spotkaliśmy fanów

z całej kuli ziemskiej. Oliver Weinsheimer,

jeden z promotorów sławnego niemieckiego

festiwalu Keep it True przyszedł, wziął nas

na bok i poprosił nas o przyjazd na koncert w

roku 2015, tylko żeby spotkać się z fanami, na

co się zgodziliśmy. Jarvis chciał zorganizować

kolejny Frost & Fire II w 2016r. i powiedział,

że jeśli to zrobi, to chciałby, abyśmy byli

headlinerami tego trzy dniowego festiwalu. To

było dość szalone i nie wiedzieliśmy właściwie

co o tym myśleć. Po głębokich zastanowieniach

zdecydowaliśmy, że skoro tylu ludzi lubiło

nasz zespół i naszą muzykę, to byłoby to

samolubne nie zagrać dla nich! Reszta to już

historia. Znaleźliśmy salę prób i od tamtego

czasu gramy i pracujemy nad nowym materiałem!

Mamy nadzieję, że poprzez granie koncertów

jesteśmy w stanie zabrać naszych słuchaczy

w podróż w czasie, do dni gdy graliśmy

będąc u szczytu naszej kariery!

Przez cały okres przerwy w działalności

utrzymywaliście ze sobą kontakt, czy odnowiliście

go z powodu wydarzeń, o których

wspominasz?

Miasto, w którym mieszkamy jest małe, więc

wszyscy zostaliśmy w kontakcie przez lata.

Mimo, że Greg mieszka dość daleko, w Los

Angeles, on i ja zawsze mieliśmy kilka wspólnych

zainteresowań, więc okazjonalnie się widywaliśmy.

To wszystko działo się w bardzo

ograniczony sposób, pierwotnie mieliśmy zagrać

tylko kilka koncertów, jednak zapotrzebowanie

było na troszkę więcej, dlatego jesteśmy

szczęśliwi, że możemy wystąpić dla tych,

którzy tak długo czekali, by nas usłyszeć.

Wspomniałeś też o Jarvisie. To jedyna osoba,

która nie grała wcześniej w Cirith

Ungol.

Gdy Jarvis zebrał z powrotem cały zespół

oczywiście zwróciliśmy się to Flinta, żeby grał

na bassie. On mieszka nawet dość daleko od

rodzinnego miasta zespołu i ta odległość była

dla nas przeszkodą nie do przejścia.

A jak tam Vernon Green, basista Cirith

Ungol w latach 1988-1992. Utrzymujecie

kontakt?

Tak, on też mieszka w naszym rodzinnym

mieście, ale nie był zainteresowany grą w zespole.

To bardzo dobry facet, podarował nasze

oryginalne szkieletowe tła (które sam wykonał)

bliskiemu przyjacielowi zespołu, który

pozwala nam ich używać aż do czasu naszego

przejścia na emeryturę, a wtedy trafią one do

jego muzeum Cirith Ungol!

Niedawno na rynek trafił wasz pierwszy album

koncertowy zatytułowany "I'm Alive"

nagrany podczas Up The Hammers Fest w

Atenach, stolicy Grecji. Wydaje się, że w

tym kraju popularność epic metalu jest nieco

większe niż w innych częściach globu...

Zagraliśmy ostatnio trzy koncerty w Grecji,

oczywiście Grecy mają zamiłowanie do heavy

metalu! Manolis Karazeris, promotor Up

the Hammers, powiedział nam, że Greccy fani

są bardzo entuzjastyczni i miał rację. To było

niesamowite i nigdy nie zapomnimy takiego

przeżycia!

Elementem, który na tej koncertówce naprawdę

może zachwycać to wokal Tima. Jakim

cudem utrzymał on taką formę mimo ponad

dwudziestoletniej przerwy. Nie wiesz może,

czy ćwiczył głos przez ten czas?

Każdy o to pyta i odpowiedź brzmi: nie. Głos

Foto: Cirith Ungol

Tima jest czymś cudownym dla tych, którzy

lubią nasz zespół i praktycznie on po prostu

złapał mikrofon i zaczął ponownie krzyczeć!

Myśleliście może o wydaniu albumu koncertowego

w latach osiemdziesiątych?

Nie sądzę, żebyśmy kiedykolwiek wpadli na

taki pomysł, ponieważ od zawsze naszym celem

były kolejne płyty studyjne. Po tym, jak

zespół wrócił do siebie Metal Blade Records

zwrócili się do nas z konceptem live albumu. I

wszyscy uznaliśmy, że to dobry czas na jego

realizację.

Pamiętasz pierwszy koncert Cirith Ungol

po powrocie?

Tak, nasz pierwszy koncert był tutaj, w naszym

rodzinnym mieście, Frost & Fire II, i

ironicznie w tym samym miejscu, gdzie graliśmy

nasz ostatni występ przed rozpadem zespołu.

Ludzie przybyli z całego świata i to naprawdę

było to niepowtarzalne doświadczenie.

Z każdym koncertem podnosimy parę, na

randkę z przeznaczeniem!

Czy "I'm Alive" należy traktować, jako coś w

rodzaju "czekadełka na Was pierwszy od

1991 roku studyjny album?

Niezupełnie, w zeszłym roku wydaliśmy singiel

"Witch's Game" do nadchodzącego filmu

animowanego "The Planet of Doom". Myślę,

że Waszym czytelnikom spodoba się ten film.

"The Planet of Doom" to animacja, w której

bohater, Halvar the Brave, szuka zemsty na

wiedźmie, podróżując przez psychodeliczne

krajobrazy z misją pokonania śmiertelnej bestii

Mördvéla, za morderstwo jego ukochanej

panny młodej. Ten film ma tak niesamowity

heavy metalowy soundtrack z tak wieloma

doomowymi kapelami i fantastycznymi artystami

fantasy! Potem, dopiero niedawno "I'm

Alive" zostało wydane. Mamy kilka projektów

w trakcie realizacji i mamy nadzieję, że Ci,

którzy śledzą poczynania zespołu będą czekać,

bo nie zawiodą się! Pomiędzy naszymi

rzadkimi publicznymi wystąpieniami, chowamy

się w naszej sekretnej, podziemnej jaskini,

kując nowy rozdział sagi Cirith Ungol! "A

Churning Maelstrom of Metal Chaos Descending!"

Dziękuję bardzo za ten wywiad.

Dziękujemy za poświęcenie czasu, żeby dowiedzieć

się więcej o Cirith Ungol. Mam nadzieję,

że wkrótce będziemy mogli zagrać w

Polsce! Proszę przekazać nasze pozdrowienia

Jackowi i wszystkim z HMP!!! (Jacku oraz

wszyscy z HMP- przekazuję - przyp. red.)

Bartek Kuczak

Tłumaczenie: Kinga Dombek

CIRITH UNGOL 23


...część z tych rzeczy jest kliszami, tylko dlatego, że po prostu

dobrze działają.

Kwestia oryginalności i jej braku zawsze jest problemem zarówno dla

zespołów, jak i recenzentów opisujących muzykę. Jednak ucieknę na chwilę od

tego zagadnienia, w stronę amerykańskiego thrash/progresywnego Anacrusis,

które powstało w latach 80. i niedawno wróciło do nas (po raz kolejny), na parę

występów, w których udział wezmą wszyscy studyjni członkowie zespołu. Z tej

okazji mam możliwość porozmawiać z Kennem Nardi na temat płyt zespołu, najbliższych

wydarzeń oraz planów na przyszłość. Zanim pozwolę przejść do wywiadu,

wspomnę jeszcze tylko o stronie anacrusis.us, gdzie można przeczytać historię

zespołu (po angielsku), jak i pobrać muzykę - przy czym sama dyskografia jest

także dostępna na Youtube, wraz z teledyskami do "I Love The World" oraz

"Sound The Alarm". Nie przedłużając...

Foto: Anacrusis

pogląd na naszą muzykę. Nigdy nie był naszym

oficjalnym wydaniem i tylko paręset

sztuk zostało wytłoczonych. "Our Reunion"

było wydawnictwem DVD, którego byłem producentem.

Znalazł się na nim nasz pierwszy

powrotny koncert w St. Louis. Sam wstęp był

rozgrzewką przed naszym pojawieniem się parę

dni później na Keep It True w Niemczech.

Ustawiłem parę kamer i potem edytowałem

materiał samodzielnie. Ponownie, wyprodukowałem

małą ilość tych płyt by sprzedać je, głównie

na Keep It True, kiedy grałem z moim

solowym zespołem. Cały koncert jest na Youtube

i obecnie nie jest dostępny w sprzedaży.

W roku 2010 powtórnie nagraliście debiut

oraz "Reason". W mojej opinii, jeśli chodzi o

ponownie nagrany debiut, to te wolniejsze

momenty są okej a nawet całkiem niezłe, ale

tempo i prędkość na tych szybszych wydaje

się całkiem niepoprawna (np. "Present Tense").

Ogólnie podobało mi się, ale preferuje

ten album szybszy i bardziej surowy. Co sam

uważasz na temat tej kompilacji? Czy jesteś

zadowolony z rezultatów ponownego nagrania?

Zasadniczo tempa na "Hindsight: Suffering

Hour & Reason Revisited" są takie, jakie

miały być domyślnie. Nagrywaliśmy te stare albumy

tak szybko, bo nie dawaliśmy należytej

uwagi tempom. Parę z tych utworów, szczególnie

na "Suffering Hour" nie były grane tak

szybko. Kilka z tych motywów były naprawdę

szybkie i byliśmy szczególnie niezadowoleni z

ich końcowego rezultatu. Oczywiście każdy

kto słyszał oryginały nie będzie miał punktu

odniesienia i wiele osób polubiło to w taki

sposób, jaki to zostało zaprezentowane, ale

"Hindsight…" jest lepszą prezentacją tego, w

stosunku do tego jak te utwory zostały napisane.

HMP: Cześć, dobrze zobaczyć kolejny klasyczny

zespół powracający do branży. Czy

mógłbyś powiedzieć więcej o tym powrocie?

Kenn Nardi: Metal Blade ponownie zremasterowało

i wydało wszystkie cztery albumy z

lat 80. i 90., zaś my - w tym momencie - planujemy

tylko zagrać jeden specjalny powrotny

występ, który będzie zorganizowany z wszystkimi

sześcioma członkami zespołu, którzy byli

obecni podczas nagrywania albumów. Poza

tym, zasadniczo nie planujemy przywracać zespołu

w pełnym wymiarze.

Myślę, że to był - albo będzie - motyw przewodnich

Waszych aktualnych wywiadów,

ale co robiłeś po roku 2013, a przed powrotem

Anacrusis w 2019r.?

W roku 2015 pod moim własnym imieniem

wydałem dwupłytowy projekt solowy. Mowa o

"Dancing With The Past". To 28 nowych

utworów, gdzie użyłem automatu perkusyjnego,

zaś resztę instrumentów zagrałem i nagrałem

samodzielnie, pomijając partie basu, które

zagrał John Emery. Większość z tego materiału

została napisana w czasie kiedy John, nasz

oryginalny perkusista, Mike Owen oraz ja

mieliśmy próby przed różnymi występami i

festiwalami. Były taki czas, kiedy planowaliśmy

wydać to, jako nowy album Anacrusis, jednak

uznałem, że bez naszego gitarzysty Kevina

Heidbredera to by nie wyszło nam na

dobre. Skończyło się na tym, że wypaliliśmy

się podczas wspólnego grania, zaś ja uznałem,

że dokończę ten album samodzielnie, co pozwoliło

mi na większą swobodę i eksperymenty

z różnymi stylami muzycznymi. W roku 2016

ruszyłem po całej Europie z krótką serią występów

klubowych, oraz na festiwale Roadburn

oraz Keep It True. Zagrałem miks utworów z

kariery Anacrusis oraz materiał z mojego solowego

albumu. Wtedy w zespole udzielał się

perkusista, który nagrywał płytę "Manic Impressions",

Chad E. Smith.

Co mógłbyś powiedzieć o "Silver" oraz "Our

Reunion"? Czy lubisz te wydawnictwa?

"Silver" był tylko zbiorem utworów, które zestawiłem

ze sobą, by sprzedawać je podczas

koncertów. Skoro nasze albumy były wciąż

niedostępne, to chciałem mieć sposób, by móc

zapoznać z naszą muzyką, ludzi nie mających

pojęcia o naszym istnieniu, żeby mieli dobry

Czy masz to wrażenie że "Annihilation

Complete" (1987) jest typem tego dema, które

jest dostatecznie dobre, by być długograjem?

Jak dla mnie brzmi prawie tak samo dobrze

jak to demko od Legacy (późniejszy Testament)

lub "None Shall Defy" od Infernal Majesty...

Myślę, że demo jest naprawdę fajne i ma unikatowe

brzmienie, aczkolwiek zostało nagrane

w piwnicy, przy użyciu cztero-ścieżkowego

magnetofonu, zaś oryginalne kasety użyte do

masteringu zaginęły, z tego my wszyscy mamy

kopie drugiej generacji. Była wersja CD z roku

2008, która była limitowanym wydaniem rozprowadzanym

sumptem Stormspell Records.

Teraz czas na pytanie o debiut, który wyszedł

rok potem… i najbardziej istotnym pytaniem

jest to… czemu "Suffering Hour"

(Godzina Cierpienia) ma tylko 47 minut?

Mieliśmy więcej materiału, jednak tylko 1.200

dolarów i sześć dni, by nagrać i zmiksować całe

nagranie. Poza tym ten materiał był tworzony

z myślą wydania go na płycie gramofonowej.

W tamtym czasie sesja i tak była dłuższa od

wielu innych zespołów, które wtedy działały.

Podczas gdy standard CD stał się normą, to

zespoły zaczęły wydłużać długość swoich albumów.

Nasz drugi album "Reason" już trwał

około godziny.

Pomijając moją mało udaną próbę żartu, muszę

powiedzieć, że naprawdę lubię dynamikę

"Present Tense". Jest groovy, szorstka, ale ma

także w sobie bardziej melodyczne części.

Czy pamiętasz dokładnie co zainspirowało

24

ANACRUSIS


napisanie tego utworu w taki sposób?

Zawsze podobały mi się te bardziej melodyjne

zespoły, takie jak Metal Church oraz Savatage.

"Present Tense" był jednym z pierwszych

utworów, który został napisany po tym, jak

zebrał się pierwotny skład i był również pierwszym,

który zawierał w sobie kombinację riffów

ode mnie i Kevina. Większość głównego

motywu była czymś, co zostało napisane wcześniej

przeze mnie, a którą potem połączyłem z

paroma riffami od Kevina. Jest to jeden z moich

ulubionych utworów Anacrusis, myślę, że

to był także zwiastun tego, co potem miało

nadejść.

Czy mógłbyś powiedzieć więcej o wierszu

"The Suffering Hour" (który został zacytowany

w tekście "Present Tense"), a napisany

był przez Toma D. Liskey'a? Nie byłem w

stanie znaleźć wiarygodnych informacji na

ten temat.

Tom był moim przyjacielem z szkoły średniej,

który również pisał poezję. Naprawdę lubiłem

jego styl i uznałem, że może to być coś fajnego,

jeśli będę wstanie użyć gdzieś tego co stworzył.

Napisał on "Suffering Hour", który szczególnie

polubiłem. Wziąłem parę wersów z niego do

środkowej części "Present Tense", jak i zapożyczyłem

tytuł na nasz album.

Foto: Harry Pikerton

Foto: Harry Pikerton

Jeśli miałbym dodać coś na temat samej

okładki, to przypomina mi ona "At The Edge

of Damnation" Deathwish oraz "I Hate

Therefore I Am" Cyclone Temple. Kościoły

są niczym z kalki... Ale co zresztą nie jest?

Zasadniczo, to staramy się unikać takich kopi,

uwierz mi lub nie. To oryginalne zdjęcie, było

tylko dobrze ułożoną fotografią Narodowej

Katedry z Washington DC. Kevin zrobił zdjęcie

podczas wycieczki licealnej orkiestry marszowej

i było w kolorze. Spodobała mi się

kompozycja tego zdjęcia i jego subtelne kolory.

Uznałem, że wygląda lepiej niż inne typowe

metalowe okładki z tamtego czasu, które w

większości były fantastycznymi rysunkami lub

tego typu rzeczami. Z jakiegoś powodu wydawnictwo

wydrukowało okładkę w czerni i bieli,

przez co okładka nabrała całkiem innego charakteru.

Byliśmy całkowicie rozczarowani kiedy

to zobaczyliśmy, otrzymaliśmy wtedy ostateczne

wydanie. Z czasem ludziom spodobała

się ta grafika i poczuli, że to pasuje do atmosfery

muzyki, z czym się zgadzam. Obecnie nie

wyobrażam sobie tego albumu z innym coverem.

Czy kopiowanie jest dużym problemem?

Mam na myśli, czy naprawdę przejmowałbyś

się czymś powtórzonym, z małymi zmianami,

jeśli to byłoby wystarczająco dobre?

Zasadniczo próbujemy uciekać od oczywistego

powielania cudzych pomysłów, ale parę rzeczy

jest naprawdę nieuniknionych. Zresztą, część z

tych rzeczy jest kliszami, tylko dlatego, że po

prostu dobrze działają.

W 1990 wydajecie "Reason". Ten album wychodzi

w tym samym czasie co albumy takie

jak "Epidemic of Violence", "Painkiller" oraz

"Rust In Peace", by wymienić parę. Czy rok

1990, który był obfity w dobre płyty sprawił,

że promocja waszego albumu stała się ciężka?

W roku 1990 wciąż obowiązywał nas kontrakt

z brytyjskim wydawnictwem (Active Records -

przyp. red.), stąd w tamtym czasie nie mieliśmy

zbytnio wsparcia w Stanach. Nasz debiut

dostępny był tylko jako długograj na import.

W tym samym roku zawarliśmy umowę dystrybucyjną

z Metal Blade wraz z kontraktem

na parę nowych albumów. Zaczęliśmy wtedy

także otrzymywać więcej ofert koncertowych

włączając w to trasę z DRI.

Już nie wspominając o tym problemie z

"Reason" wydanym właśnie przez Metal

Blade, gdzie wrzucili tylko zdjęcie zespołu na

cover. Myślę, że po prostu jednak skończył

im się czas na stworzenie artworku by być

szczerym.

Okładka, która została użyta w wydaniu europejskim

była oryginalnym coverem, który zrobiliśmy

sami, jednak z jakiś powodów Metal

Blade nie chciał go użyć. To nie była kwestia

braku czasu, ponieważ całkiem sporo go wykorzystaliśmy

na wspólnych rozmowach. Sam album

zobaczyliśmy w momencie gdy trafił do

sklepów i oczywiście strasznie nam się nie podobał.

Wyglądał bardziej jak jakaś EPka punkowego

zespołu po kosztach.

Zasadniczo, co sądzisz o obecnym kontrakcie

z Metal Blade? Czy jesteś z niego zadowolony?

Mamy obecnie tylko kontrakt na licencje do

zremasterowanych albumów. Nic poza tym.

Myślę, że zrobili fantastyczną robotę z ponownymi

wydaniami i fani wydają się zgadzać z

tą opinią.

Czy uważasz, że Celtic Frost wiedział o

waszych okładkach do "Reason", zanim

wydali "Vanity / Nemesis"? Wydaje mi się,

że nie, ale są całkiem podobne w koncepcie.

To całkiem zabawne, że o to pytasz, bo zasadniczo

widziałem opinie paru ludzi w internecie,

którzy oskarżają nas o plagiat, związany z

okładką "Manic Impressions", która jest o

wiele bardziej podobna do "Vanity / Nemesis".

Byłem wielkim fanem Celtic Frost włącznie

do "Into The Pandemonium", aczkolwiek

po "Cold Lake", tak jak w wypadku wielu

innych fanów, nasze drogi rozeszły się. Zasadniczo

to nie miałem nawet pojęcia o tym, że

"Vanity / Nemesis" wtedy w ogóle istniało, do

momentu, w którym po latach ją zobaczyłem.

Od razu pomyślałem, że wygląda tak, jak powinien

wyglądać "Manic Impressions". Zorientowałem

się też, że te albumy były wydane w

tym samym czasie, choć ich album ukazał się

jako pierwszy. To był całkowity zbieg okoliczności,

a wszystko to co robiliśmy z "Manic

Impressions" było tylko próbą rozwinięcia

konceptu okładki, który mieliśmy na europejskie

wydanie "Reason".

Wróćmy jednak już do głównego tematu. Powiedziałbym,

że wasz drugi album jest bar-

ANACRUSIS 25


dziej osobisty niż poprzednik. Co zainspirowało

teksty dwójki? Z tego co wiem, to

była walka o zespół i wchodzenie w dorosłość.

Co byś tutaj dodał?

Tak definitywnie. Wiele utworów z "Suffering

Hour" zostało napisane zanim Anacrusis powstało

i byliśmy jedynie nastolatkami, którzy

pisali o tematach, które znali. Napisałem

"Fighting Evil", "Twisted Cross" oraz "Butcher

Block" kiedy miałem 15 - 16 lat. Później zaczęliśmy

się skupiać bardziej na codziennym życiu

i bardziej osobistych tematach. Myślę, że

wiele ludzi się z tym identyfikuje, co nawet

tworzy połączenie z naszymi fanami głębsze,

niż zwykle.

Co jeśli byśmy zmienili pozycje "Quick to

Doubt" z "Stop Me" na liście utworów?

Pierwotnie, "Terrified" miało być utworem początkowym,

ale po tym jak napisałem "Stop

Me", pomyślałem, że to będzie o wiele śmielszym

krokiem otworzyć album tym utworem,

niż thrashowym kawałkiem. "Stop Me" zaskoczył

ludzi, co było moim celem. Myślę, że jest

nie tylko mocnym akcentem. Postawił również

fundament pod to, co potem miało nastąpić w

naszej muzyce oraz pokazał słuchaczom, że to

czego będzie słuchał nie będzie typowym

thrash metalowym albumem.

Wiem, że nie cierpisz część rzeczy związanych

z "Manic Impressions", jak chociażby

procesu produkcyjnego. Jednak zasadniczo

nie wyszło to źle, patrząc na całościowy

rezultat, czyż nie?

Jestem perfekcjonistą, stąd zawsze najpierw

słyszę problemy. Myślę, że cały materiał oraz

występy są prawie bezbłędne. Często też

uważam, że jest on moim ulubionym z naszych

czterech albumów. To naprawdę lipa, że wtedy

nie było więcej czasu i chęci w celu uzyskania

lepszego brzmienia. Myślę, że pomimo tego

perkusja i bas brzmią całkiem dobrze i ogólnie

ten album bardzo mi się podoba. Z tego, co

ćwiczyliśmy na próbach do występów na nasz

powrót, stwierdziłem, że najbardziej lubię grać

materiał z "Manic Impression".

"Kocham ten świat". Jednak czym jest "Ten

Świat?"

Zasadniczo, to jest interpretacja utworu New

Model Army, tak więc musiałbyś się spytać

Justina Sullivana o prawidłową interpretację

(śmiech).

Czy powiedziałbyś, że artysta jest motywem

w "Manic Impression"? Mam na myśli, że

użycie terminów takich jak obraz, malowanie,

monochromatycznie, tak jak i bardziej osobiste

podejście do osoby tworzącej (tak jak

stwierdziłeś w biografii na swojej stronie).

Nawet wcześniej wspomniany świat jest o

tworzeniu, nawet jeśli tylko na to patrzysz…

bo artysta też potrzebuje swojej inspiracji.

"Paint a Picture" definitywnie używa wielu

artystycznych metafor, jednak to było wzięcie

typowego zdania "pozwól mi przedstawić czystszy

obraz" i odniesienie tego do konceptu

eskapizmu, gdzie tworzysz świat, taki jak pragniesz

w swoim własnym umyśle, będąc rozczarowanym

tym, co zostało nam powiedziane i

tym, co zasadniczo widzimy naszymi oczami.

Czy podobieństwo pomiędzy okładkami

"Reason" oraz "Manic Impression" w jakiś

Foto: Harry Pikerton

sposób informują o ciągłości pomiędzy

dwoma albumami? Powiedziałbym, że tak.

Tak, definitywnie. Tak jak powiedziałem

wcześniej, "Manic Impressions" był pomysłem,

który był zrobiony z prostego cięcia kawałków

i nakładania jednego na drugi.

Wszystko to, co robiliśmy z "Manic Impressions",

to próba odtworzenia tego przy użyciu

komputera. Niestety, w roku 1991, był to

wciąż bardzo, bardzo wolny proces i skończyliśmy

to w połowie. Sama grafika powinna być

bardziej podzielona i chaotyczna, czego nigdy

nie mogliśmy osiągnąć ze względu na koniec

naszego czasu i pieniędzy. Obecnie byłbym w

stanie zrobić to w Photoshopie w ciągu pół godziny,

lecz nie wtedy. Zasadniczo pracowałem

z gościem po godzinach jego pracy w agencji

reklamowej, więc nie mieliśmy wiele czasu.

Trochę wyjaśniłem mu, jaki rezultat chciałem

uzyskać, zaś on próbował to osiągnąć. Jeśli on

poruszył jakąś część grafiki, to wtedy komputerowi

zajmowało to parę minut, by to wyświetlić.

Jeśli nie było to zrobione poprawnie, to

musiał cofnąć całą akcję i musieliśmy poczekać

kolejne parę minut by spróbować to zrobić ponownie.

To był bolesny proces.

Co obecnie sądzisz o "Screams and Whispers"?

Myślę, że to jest fantastyczny album i prawdopodobnie

nasz najlepszy. Definitywnie ma

parę z moich ulubionych utworów. Wciąż jest

wiele problemów związanych z brzmieniem,

ale ogólnie sądzę, że wszystkie utwory brzmią

tak, jak powinny brzmieć. Jeśli ktoś nie jest zaznajomiony

z Anacrusis, to definitywnie polecałbym

zacząć od tego albumu.

Powiedziałbyś, że "Screams and Whispers"

jest czymś podobnym do "Grin" Coroner,

jeśli chodzi o rozwój zespołu? Wiem, że byłeś

zainspirowany przez "Into The Pandemonium",

ale czy powiedziałbyś, że "Screams

and Whispers" jest w jakiś sposób podobne

do "Grin"?

Zasadniczo to jestem wielkim fanem Coroner

od pierwszego ich albumu, jednak w czasie, w

którym pracowaliśmy nad "Screams and

Whispers", nie słuchałem zbyt dużo nowości,

tak więc nie mogę powiedzieć, że mnie zainspirowali

bezpośrednio. Jednak patrząc wstecz,

myślę, że próbowali naciągnąć granicę tak samo

jak my, zaś Coroner jest definitywnie

wspaniałym zespołem, który nas inspiruje muzycznie

tak samo, jak inne nasze ulubione zespoły.

Co sądzisz o obecnym zespole Toma Warriora?

Widziałem Triptykon około roku 2010, jak

sądzę, w kolejnych latach zaś graliśmy na

Rock Hard Festival, tam gdzie oni też występowali.

Podobały mi się niektóre ich kawałki,

ale jak dla mnie było to trochę za wolne. Po

kilku utworach stało się to lekko monotonne,

aczkolwiek jest to moja opinia i rozumiem, co

Tom chciał tym zabiegiem osiągnąć. Mam duży

szacunek do niego jako muzyka i pisarza.

Albumy Celtic Frost, szczególnie "Into The

Pandemonium", zawsze były dla mnie dużą

inspiracją. O ile Anacrusis nigdy nie brzmiało

jak Celtic Frost, zaś ja nigdy nie byłem zbytnim

fanem death metalu, tak chęć Toma do

sprawdzania nowych rzeczy była inspirująca.

Zawsze byłem fanem zespołów, które mieszały

motywy orkiestrowe lub klasyczne z muzyką

rockową, taką jak The Beatles, Moody Blues

oraz oczywiście Electric Light Orchestra, jednak

"Into The Pandemonium" było bezpośrednią

inspiracją do napisania utworów takich

jak "Grateful" lub "Brotherhood?". Zawsze

chciałem wziąć to co zrobił Celtic Frost i

uczynić to bardziej melodyjnym. Zamiast po

prostu mieć instrumenty orkiestrowe przy perkusji

i gitarach, chciałem żeby tak naprawdę

podtrzymywały melodię i miały swoje własne

miejsce w utworze. Oczywiście, nie byliśmy w

stanie zatrudnić prawdziwych klasycznych

muzyków, więc próbowałem to zasymulować

przy użyciu klawiszy, tak dobrze, jak tylko

byłem w stanie. Formalnie nie byłem szkolony

muzycznie, jednak zwykle zmierzałem do

aranżowania muzyki w podobny sposób, jak

się aranżuje muzykę klasyczną. Tak przy okazji,

to czytałem książkę Toma (zapewne "Are

You Morbid" (2000) - przyp, red.) wiele, wiele

lat temu i naprawdę mi się podobała.

Jeśli miałbyś zrobić ranking albumów Anacrusis,

porównując po okładkach, od najgorszej

do najlepszej, to jakby on wyglądał?

Myślę, że wszystkie są nie najlepsze. "Suffering

Hour" miał ten niespodziewany urok w

sobie i roztaczał tą aurę tajemniczości w stosunku

do tego albumu. "Screams and Whis-

26

ANACRUSIS


pers" było spoko, ale grafika nie nadawała się

na t-shirty (śmiech). Nigdy nie wychodziło to

tak, jak planowaliśmy. Głównym tego powodem

był brak środków. Dużym problemem był

też fakt, że ja i Kevin rzadko się zgadzaliśmy i

często musieliśmy dochodzić do kompromisów.

O ile same kompromisy mogą być dobrą

rzeczą, to jeśli chodzi o kreatywność, to

oznacza tylko tyle, że nikt nie dostaje tego co

chce i finalny produkt jest zwykle w połowie

ukończonym bałaganem. Jesteśmy tego idealnym

przykładem.

Czy planujecie wydać jakiś nowy album?

Nie. Nie mamy planów na coś takiego. Naprawdę

doceniamy możliwość ponownego grania

naszych starych utworów, ale nie ma takiej

możliwości, by nowy album w jakikolwiek sposób

się udał. Gusta się zmieniły za bardzo, zaś

nasza cierpliwość z każdym kolejnym (rokiem)

jest gorsza niż wcześniej. To nie byłoby przyjemne

doświadczenie dla kogokolwiek.

Muszę wyrazić swoje uznanie dla was, że na

stronę anacrusis.us wrzuciliście praktycznie

wszystko, jeśli nie całość swojej pracy, wraz

z tą długą biografią. Ale czy zasadniczo…

planujecie ją aktualizować nowymi newsami

(i nowym wyglądem)?

Aktualizowałem ją wiele razy w przeszłości, ale

nie widzę sensu aby to nadal robić. Wypełniła

swoją rolę i zrobiła dużo, by utrzymać nazwę

zespołu przy życiu, jednak z rzeczami typu

Facebook, oraz innymi sposobami docierania

do fanów z informacjami, strona taka jak nasza

jest tylko przestarzałym archiwum informacji i

muzyki zespołu. Poza tym, albumy są ponownie

dostępnie, stąd ludzie będą w stanie odnaleźć

nasza muzykę, jeśli będą tylko chcieli.

Czy powiedziałbyś, że biografia Anacrusis

jest najlepiej opisana filmem "Spinal Tap"?

Definitywnie, jednak każdy zespół tak myśli.

To jest powód, dlaczego ten film jest klasykiem.

To jest genialne, jak byli oni w stanie

trafić w sedno tak wiele razy. Świetną rzeczą z

tym filmem jest to, że im dłużej grasz muzykę,

tym zabawniejsze się to staje. Jest zabawnie jak

grasz sesyjkę w piwnicy. Następnie podpisujesz

kontrakt i nagle to zaczyna mieć więcej

sensu. Wtedy zaczynasz trasę, a potem całą tą

resztę rzeczy (nawet nasz powrót) i cały czas

staje się to lepsze i lepsze. Naprawdę dokładnie

w ten sposób. Sam fakt, że nasz nadchodzący

powrotny koncert jest podzielony na

trzy części, ponieważ mamy trzech perkusistów

z czterech albumów mówi o tym wszystko,

(śmiech).

Czy mógłbyś wymienić swoje ulubione albumy

z technicznego thrashu? Jeśli chodzi o

mnie, to "From This Day Forward" Obliveon

oraz "A Terms of Surrender" Black Fast.

Obecni nie śledzę współczesnej muzyki, jednak

jeśli chodzi o klasyki i techniczny thrash,

to nie ma nic lepszego dla mnie niż VoiVod.

Dziękuje za wywiad. Powodzenia!

Dziękuje!

Jacek Woźniak

Anacrusis - Suffering Hour

2019/1988 Metal Blade

Anacrusis to jeden z ciekawszych reprezentantów

amerykańskiego thrash/prog metalu. Grupa działająca

w latach 1986-1993 nagrała lwią część swojej twórczości.

Współcześnie, z przerwami, od 2009 roku

znów czaruje swoim unikalnym sposobem grania.

Dzięki najnowszym reedycjom firmy Metal Blade Records

możemy teraz z łatwością sięgnąć po tą intrygującą

muzykę. Album "Suffering Hour" to pierwszy

długograj grupy. Materiał, jaki znalazł się na krążku,

to techniczny thrash metal. Jest to granie szybkie,

szorstkie, z krzykliwymi wokalami. Słychać jednak, że

obcujemy z ponadprzeciętnym zespołem. W tym całym

szaleństwie da się wyczuć pomysł, a co za tym

idzie Anacrusis potrafił już na samym początku działalności

przykuć uwagę na dłużej. Brzmienie płyty idealnie

współgra z posępną okładką. Wprowadza ona

nas w klimat muzyki. Mimo, że jest to thrash, to jednak

amerykanie proponują na swoim debiucie dość

duszną otoczkę. Kompozycje też nie należą do krótkich.

Natomiast nie można narzekać na wtórność -

Anacrusis to na "Suffering Hour" grupa świadoma

swoich umiejętności i poruszająca się w tych utworach

z wielką swobodą. Jeśli miałbym do czegoś porównać

te dźwięki to pierwsze co przychodzi mi do głowy to

wczesny Voivod. To po latach wciąż bardzo żwawa i

energetyczna dawka thrash metalu na wysokim poziomie.

W żaden sposób "Suffering Hour" nie zestarzał

się ani jotę. Mimo, że minęło od jego wydania ponad

trzydzieści lat, to spokojnie kolejnym pokoleniom

Anacrusis może gruchotać kości. Palce lizać! (5)

Anacrusis - Reason

2019/1990 Metal Blade

Historia muzyki metalowej pokazała nie raz, że kto na

debiucie poprzeczkę zawiesił wysoko, ten często strącał

ją, próbując przeskoczyć z drugą płytą. Są jednak

grupy, którym ta sztuka się udała. Jedną z takich jest

amerykańska załoga Anacrusis, która w 1990 roku

wypuściła na światło dzienne następcę godnego swojego

pierwszego krążka. W sumie na "Reason" znajdziemy

swego rodzaju kontynuację "Suffering Hour".

To wciąż ten sam wściekle intrygujący techniczny

thrash metal. Dają się jednak odczuć coraz śmielej dołączane

elementy prog metalu, co czyni muzykę Anacrusis

jeszcze ciekawszą. Każda kolejna kompozycja

wciąga nas coraz bardziej w pogmatwane wizje muzyków.

Nie tracąc nic z tempa utworów, ze swobodą

zmieniają oni nastroje i aranże. Dzięki tym zabiegom

"Reason" jawi się jako album dojrzały, lecz bez żadnych

sygnałów jakkolwiek zespół chciał porzucić

thrash dla stuprocentowego oddania się progresywnym

dźwiękom. Mam wrażenie, że przeobrażenie się stylu

amerykanów zostało całkowicie przemyślane. Może

nie jest to wszystko jakimś gwałtownym ruchem naprzód,

ale nie można mówić o zjadaniu własnego ogona.

Słychać, że Anacrusis był zespołem z wielkim potencjałem,

który umiał w pełni wykorzystać. No i po

tylu latach od wydania wciąż ich pomysły zatrzymują

przy głośnikach na długie godziny. To sztuka, która

udawała się tylko najlepszym. (5)

Anacrusis - Manic Impressions

2019/1991 Metal Blade

Album "Manic Impressions" ukazał się raptem rok po

"Reason" i można tutaj w końcu mówić o końcu transformacji

Anacrusis z grupy thrash metalowej w poważnego

gracza na polu prog metalu. Naturalnie pewne

pomysły kiełkowały przez lata, ale ogólnie słychać na

trzeciej płycie amerykanów, że żarty się skończyły. To

na tamten czas był najdojrzalszy materiał popełniony

przez ekipę z St. Louis. Od samego początku zostajemy

zmiażdżeni niesamowicie poplątanymi dźwiękami.

Bez jakiejkolwiek spiny chłopaki szyją pogięte rytmy,

kombinują bez robienia sobie nic z konsekwencji. Mogę

zaryzykować stwierdzenie, że muzyka proponowana

na "Manic Impressions" to wejście przez zespół na

poziom wyżej. Niekoniecznie natomiast chcą oni zrywać

z przeszłością, tworząc w ten sposób naturalny

pomost, który dodaje tylko szczypty szaleństwa w te

rozhulane koncepcje. Słychać, że nadal tęskno muzykom

do szybszych temp, jednak umieją oni już w pełni

nad tą prędkością panować. Obcując z muzyką Anacrusis

ma się nieodparte wrażenie nieschodzącego z

twarzy uśmiechu. To jedna z tych kapel, przy których

czas się zatrzymuje. Za pomocą instrumentów kreowany

jest tutaj osobliwy świat, jedyny i wyjątkowy.

Całość otula nas swoją zagadkowością oraz poniewiera

bogactwem pomysłów. Kiedy damy się schwytać tej

muzycznej wizji możemy być pewni, że prędko nas

ona nie puści. (6)

Anacrusis - Screams And Whispers

2019/1993 Metal Blade

Album "Screams And Whispers" to jak na razie ostatni

pełny album w karierze Anacrusis. Przez dwadzieścia

sześć lat załoga z St. Louis nie nagrała żadnego premierowego

materiału a mimo to nie czuje się przez to

zawiedziony. Grupa zostawiła słuchaczom na tyle dużo

wielowątkowych nagrań, że być może nie ma też

kompletnego ciśnienia, by zejść się w studio tylko po

to, żeby wypuścić jakąś marną kopię swoich najlepszych

dokonań. Można podzielić karierę Anacrusis na

dwa etapy. Pierwszy to albumy "Suffering Hour" oraz

"Reason". Drugi - "Manic Impressions" i, właśnie,

"Screams And Whispers". Wczesny okres to muzyka

spod znaku technicznego, ale jednak szorstkiego

thrash metalu. Swoje ostatnie dokonania Anacrusis

wzbogacał sukcesywnie o elementy prog metalu, pozwalając

gatunkom swobodnie się przenikać. Powstały

z tego szalenie hipnotyzujące dźwięki, bogate w nietuzinkowe

rozwiązania i przyprawione wciąż szczyptą

pierwotnego szaleństwa. Dla mnie Anacrusis to jeden

z przykładów, jak można rozwijać swoją muzykę bez

szkody dla wizerunku, a co ważniejsze, bez wyraźnego

spadku formy. Album "Screams And Whispers" to w

sumie lekki lifting poprzednika. Kosmetyczne poprawki

wybitnego dzieła, jakim był "Manic Impressions".

Wiadomo, że jest to całkowicie premierowy materiał,

ale przez dwa lata dzielące te krążki nie zmieniło się za

mocno w muzycznej koncepcji Anacrusis. Jak to mówią:

"zwycięskiego składu się nie zmienia", więc nie było

sensu kombinować i na siłę nagrywać album skrajnie

różny. To, że brzmią podobnie to absolutnie nie zarzut.

Po prostu opierają się na podobnym klimacie,

przez co mogą być odbierane jako spójne. Żeby nie

było niedomówień - ostatni jak na razie album w karierze

Anacrusis to solidny strzał w szczękę. (6)

Adam Widełka

ANACRUSIS

27


HMP: Velvet Viper zakończył działalność 24

lata temu, wydając zaledwie dwie płyty. Zajęłaś

się wtedy innymi sprawami, kontynuowałaś

działalność solową, ale najwidoczniej

brakowało ci tego zespołu, skoro niedawno go

reaktywowałaś?

Jutta Weinhold: Velvet Viper był kolejnym

zespołem po stracie przeze mnie praw do używania

nazwy Zed Yago. To był dla mnie bardzo

zły czas i tak już jest, gdy sprawy wymykają

się spod kontroli i nie masz żadnego wsparcia.

Tracisz wytwórnię, management i wreszcie

nawet swoich słuchaczy. Fani nie lubią kłótni w

To jest ten czas

Jutta Weinhold zaczynała jako solistka. W metalowym świecie pojawiła

się na początku lat 80. jako wokalistka Breslau, po czym stała się bardziej znana

dzięki Zed Yago. Po zawirowaniach w jego szeregach, o których mówi, że "straciła

swoje dziecko", założyła Velvet Viper, zespół poruszający się w podobnej stylistyce.

Był to już jednak rok 1991, więc patetyczny heavy metal tracił rację bytu. Zespół

nagrał więc tylko dwa albumy, by rozpaść się po dwóch latach. Jutta stała się

pedagogiem, śpiewała bluesa czy rocka, ale ciągnęło ją też do metalu. Dlatego

przed dwoma laty reaktywowała Velvet Viper. Nie był to tylko sentymentalny powrót,

bo dyskografia grupy powiększyła się już o dwa albumy, w tym najnowszy,

bardzo udany "The Pale Man Is Holding A Broken Heart":

roku 1993 byłam pełna pomysłów na melodie i

teksty oparte na literaturze, poezji, a także fantastyce.

W końcu któregoś dnia przyszedł czas

na kontynuację tego, co zaczęliśmy przed laty.

Wiedziałaś jednak, że fani wciąż o tobie

pamiętają, liczą na twój powrót z metalową

płytą, co też było pewnie ważnym aspektem

tego powrotu?

Jutta Weinhold: Zawsze wiedziałam, że przyjdzie

taki czas i tak już było. W roku 2015 spotkałam

Holgera Marxa, dobrego muzyka i

przyjazną, szczerą osobę. Moja pasja i moc dla

komponować nowy materiał.

Holger Marx: W programie naszych koncertów

zawsze mamy kilka utworów ze starych albumów

Velvet Viper, jak i Zed Yago. Zmieniamy

je od czasu do czasu, bo miały przecież

tyle dobrych kompozycji.

Tytuł "Respice Finem" może być różnie odczytywany,

ale w żadnym razie nie chodziło o

to, że może być to pożegnalne wydawnictwo

Velvet Viper? Słowa respice finem - przewiduj

koniec miały raczej uzmysławiać fakt, że

wszystko przemija i koniec może nadejść w

każdej chwili, bo była to choćby ostatnia płyta

dla Bubiego The Schmieda?

Jutta Weinhold: Wiesz, zawsze uważałam żeby

pisać teksty, które nie zmierzają w kierunku

fast foodowego rock'n'rolla. Moja opinia jest

taka: musimy tworzyć muzykę, która koresponduje

z naszą własną mentalnością. I ponieważ

zawsze interesowałam się grecką mitologią,

znalazłam zwrot "Respice Finem", cokolwiek robisz,

rób to mądrze i przemyśl koniec. Kocham

te słowa, są zgodne z naszą muzyką i tematami,

które lubię najbardziej. Śmierć Bubiego The

Schmieda nie była powodem, dla którego ten

cytat stał się tytułem. Bubi zmarł później, w

styczniu ubiegłego roku; on również uwielbiał

ten tytuł.

Graliście razem przez wiele lat, w tym jeszcze

w początkach Zed Yago. Przy obecnej reaktywacji

Velvet Viper nie był już chyba brany

pod uwagę jako perkusista, ale jego śmierć

musiała być dla ciebie sporym ciosem?

Jutta Weinhold: Tak, Bubi miał od lat problemy

ze zdrowiem. I też bardzo to nim wstrząsnęło,

kiedy nie mógł zagrać na perkusji tak,

jak wymagały tego nasze kompozycje. To był

jego pomysł, żeby nasz przyjaciel Michael

Ehré przejął jego rolę, do czas aż Bubi znów

będzie w dobrej formie. Ale jak wiemy było za

późno. Bubi przestał oddychać 2 stycznia

2018 roku.

zespołach. Ludzie preferują grupy, które pozostają

w przyjaźni.

Warto tu też chyba dodać, że w 1993 nie było

tak, że mieliście dość grania w tym składzie

czy wyczerpała się wasza muzyczna formuła -

zaważyły na tej decyzji inne okoliczności,

przede wszystkim odejście publiczności i wytwórni

od tradycyjnego heavy metalu, co podcięło

też skrzydła wielu innym zespołom?

Jutta Weinhold: Tak, jak powiedziałeś, to już

nie był odpowiedni czas dla naszej muzyki.

Muzyka się zmieniła. Dlatego zrobiłam sobie

przerwę, żeby przebrnąć przez ten dramatyczny

czas. Zawsze kochałam metal i jeszcze w

Foto: Volker Wilke

metalu była nieprzerwana i pomyślałam: OK,

znowu to samo. Zaczęliśmy myśleć o nowym

albumie Velvet Viper. Nie było trudno znaleźć

dobrych muzyków do zespołu, ale ciężko jest

utrzymać ich razem przez dłuższy czas.

Szybko wydaliście album "Respice Finem" - to

nie miał być tylko sentymentalny powrót i

granie na koncertach wyłącznie starego materiału?

Jutta Weinhold: Nie, ja nie żyję przeszłością.

Wciąż lubię moją starą muzykę z czasów Zed

Yago, mam wrażenie, że poruszamy ludzi tymi

kawałkami. Ale myślimy również o przyszłości,

więc byliśmy absolutnie gotowi, żeby od razu

Nie żyje też już wielu innych artystów,

którzy przed laty współpracowali z tobą na

różnych płytach - to też był swego rodzaju

argument przy wznowieniu działalności Velvet

Viper? Pomyślałaś: kurczę, jak nie zrobimy

tego teraz, to pewnie już nigdy?!

Jutta Weinhold: OK, obecnie mam 72 lata i w

tym roku mija moja rocznica pięćdziesięciolecia

bycia na scenie. Wielu ludzi umarło w tym czasie,

włącznie ze wspaniałym Jochenem Zeno

Rothem (gitarzysta, młodszy brat Ulricha

Rotha, ex Scorpions - przyp. red.). Głównym

powodem tego, że kontynuuję karierę jest fakt,

że spotkałam Holgera Marxa i od tamtego momentu

pomyślałam: OK, mając siłę i pasję powracam

do moich korzeni. Takie "momenty" są

konieczne w naszym życiu.

Holger Marx: Nie rozmawiamy zbytnio o

wieku, ale odkąd ponownie zaczęliśmy Velvet

Viper cztery lata temu, żyję bardziej w czasie

teraźniejszym niż kiedyś. To jest ten czas, właśnie

teraz. Nie w jakiejś wspaniałej przyszłości.

Kiedy gramy na żywo jesteśmy w pełni świadomi,

że to dar móc grać tak znakomitą muzykę i

powinno się to doceniać.

Szybko przygotowaliście też kolejny album

"The Pale Man Is Holding A Broken Heart" -

skoro były pomysły na nowe utwory nie było

co zwlekać?

Jutta Weinhold: Kuj żelazo póki gorące

(uśmiech). Byłam abstynentką muzyki metalowej

przez wiele lat, ale moja dusza znów go

pragnęła.

28

VELVET VIPER


Powrotną płytę nagraliście z Kaiem Hansenem,

teraz pracowaliście z Tommy'm Newtonem

- tak jak w latach 80. i 90. dbasz o to, by

zatrudniać tylko najlepszych, doświadczonych

producentów?

Jutta Weinhold: Kai to mój przyjaciel. Znamy

się od bardzo dawna. Był przy mnie, gdy straciłam

moje dziecko Zed Yago, to była tragedia

mojego życia. Po tym jak Holger i ja napisaliśmy

nowy materiał, poprosiliśmy Kaia o pomoc

przy produkcji. Na szczęście zgodził się.

Jest świetnym muzykiem, profesjonalistą i bardzo

dobrym facetem, który wie o co w tym

wszystkim chodzi.

Holger Marx: Studio Tommy'ego Newtona

znajduje się niedaleko mojego miejsca zamieszkania,

a ponieważ ma związek z klasycznym

niemieckim metalem, z racji tego, że nagrał

płyty Helloween i Gamma Ray, więc to był

naturalny wybór, by zwrócić się do niego.

W osobie Holgera zyskałaś świetnego partnera,

dzięki czemu nowe utwory Velvet Viper

mają w sobie to coś, dzięki czemu nikt wam

nie zarzuci, że kopiujecie tylko dawne patenty,

chociaż wracasz na "The Pale Man Is

Holding A Broken Heart" do swych muzycznych

korzeni, mrocznego, patetycznego

heavy metalu?

Jutta Weinhold: Holger jest z innego pokolenia

i dlatego też ma inne inspiracje. Połączyliśmy

nasze inspiracje w jedno i to działa.

Powrócił też The Pale Man, bohater znany

już z płyty "Pilgrimage" Zed Yago. W innych

tekstach mamy nawiązania do Szekspira i

Wagnera, biblijnych opowieści czy skandynawskiej

mitologii - zależało ci na tym, żeby

warstwa słowna tej płyty była jak najciekawsza,

jak najbardziej urozmaicona, a przy tym

dość jednorodna?

Jutta Weinhold: Tak, Latający Holender daje

mi natchnienie, bo jest ojcem mojego dziecka

Zed Yago (śmiech). Jak już wspomniałam, kocham

takie tematy. To mój cel, żeby nie robić

coverów, nie kopiować ale być oryginalną w

swoim sposobie śpiewania i pisania tekstów.

Metal powinien być czymś więcej niż konsumpcją

czy komercyjnym sukcesem, czymś więcej

niż impreza i rozrywka. Metal nadał jakość naszym

materialistycznym, społecznym, idealistycznym

wartościom. Muzyka rockowa była

niegdyś postępową rewolucją. To powinien

kontynuować metal. Przeżyłam rewolucję kulturalną

w 1969 roku i odtąd chciałam być częścią

tej rockowej rodziny.

Są tematy, które brzmią dobrze na płytach

innych zespołów, ale w przypadku Velvet

Viper nie sprawdziłyby się, dlatego po nie sięgasz?

Holger Marx: Jak wiele innych zespołów mamy

określone motywy, które uważamy, że pasują

do słów naszych utworów jak i takie, od

których trzymamy się z daleka. Unikamy codziennego

słownictwa, nawet jeśli kawałek mówi

o teraźniejszych wydarzeniach lub ogólnym

stanie świata. Często mamy kompozycje, które

wręcz wołają o tekst z motywem fantastycznym.

Utwór taki jak "Götterdämmerung" po

prostu nie byłby dobry ze słowami w stylu

"Baby, you're so hot".

Przez tych 25 lat rynek muzyczny zmienił się

diametralnie, wszystko wygląda zupełnie

inaczej - przeraża was to, czy przeciwnie, jeszcze

bardziej motywuje?

Jutta Weinhold: Albo się zgadzasz albo nie,

nie ma nic pomiędzy. Pewnie, rynek muzyczny

Foto: Velvet Viper

bardzo się zmienił, ale robimy to co musimy,

aby być usatysfakcjonowani.

Holger Marx: Dziś istnieje dużo więcej grup

niż 20 czy 30 lat temu i każdy może wrzucać

swoje kawałki na Youtube i udostępniać je za

darmo. To sprawia, że jest dużo trudniej się

wyróżnić i przykuć uwagę, dlatego my po prostu

gramy możliwie jak najlepszą muzykę i

bierzemy, to co z tego zyskujemy bez zbytniego

zastanawiania się co moglibyśmy zrobić, by

sprzedać więcej płyt.

Kiedyś w sumie też niełatwo było się przebić,

bo nie dość, że zespołów w samych Niemczech

było mnóstwo, to jeszcze musieliście

konkurować z grupami angielskimi czy amerykańskimi.

Było jednak łatwiej o tyle, że

grupa z podpisanym kontraktem nie musiała

martwić się o wiele spraw, może poza tym, że

jej płyta musi sprzedać się w określonym, a

najlepiej jak najwyższym, nakładzie?

Jutta Weinhold: Kiedy zaczynałam było mnóstwo

innych zespołów, ale wtedy mieliśmy dużo

klubów, w których graliśmy. Wytwórnie dawały

wsparcie, którego grupy potrzebowały i

nawet miało się pieniądze, by zapłacić swój

czynsz. To już historia. Współczuję obecnym

młodym talentom, bo nie mają szans przeżyć z

muzyki. Musisz zarobić na czynsz podejmując

inne prace, muzyka schodzi na drugie czy nawet

trzecie miejsce. To wielka strata dla naszego

społeczeństwa. I ponieważ tak wiele młodych

zespołów szuka sukcesu, a starsze grupy

wciąż są w drodze do niego, kawałki tortu stają

się coraz mniejsze.

Zyskaliście przy okazji nowej płyty wsparcie

większego wydawcy, bo Massacre Rec., co

chyba nieźle rokuje na przyszłość, bo są w stanie

zapewnić Velvet Viper odpowiednią promocję

i dystrybucję waszej muzyki, zarówno

w wersji cyfrowej, jak i fizycznej?

Holger Marx: Posiadanie firmy z dobrą siecią

dystrybucyjną na pewno pomaga i daje nam

większą rozpoznawalność, ale jest też sporo

rzeczy, które trzeba zrobić samemu, żeby sobie

poradzić. Obecność na Instagramie i Facebooku

to na przykład konieczność.

Podpisałabyś kontrakt z wytwórnią oferującą

wydanie twojej muzyki tylko w wersji cyfrowej

czy w streamingu, bez płyt winylowych i

CD?

Jutta Weinhold: Na początku powiedziałabym

nie!, ale nigdy nie wiadomo, jak rozwinie

się biznes muzyczny. Więc nigdy nie mów nie!

Wygląda na to, że fizyczne nośniki przetrwają

właśnie dzięki fanom metalu czy innych odmian

rocka, nawet jeśli nie będą to duże nakłady,

tak jak jeszcze kilkanaście lat temu?

Jutta Weinhold: Tak, zdecydowaliśmy się

wypuścić "Respice Finem" w formie winylu, z

wytwórnią GMR Music Group z Göteborga

(będzie dostępny na początku przyszłego roku),

bo ludziom podoba się analogowe brzmienie.

Mnie się to podoba, bo nie potrzebuję okularów,

by przeczytać tekst. (uśmiech)

Holger Marx: Na ten moment wielu fanów

metalu wciąż woli mieć fizyczny produkt w

swoich rękach i przynoszą je na koncerty do

podpisania, ale nie założyłbym się, że za kolejne

30 lat wciąż będą istniały płyty CD i LP.

Myślicie przy okazji premiery "The Pale Man

Is Holding A Broken Heart" o wznowieniu

debiutu i "The 4th Quest For Fantasy", które

od momentu pierwszych wydań nie były już

dostępne, może z ewentualnymi bonusami,

live bądź demo?

Jutta Weinhold: Z pewnością stworzymy

"Best Of Velvet Viper" ze starymi i nowymi

kawałkami. Na naszych występach gramy

utwory z pierwszej i drugiej płyty Velvet Viper.

Velvet Viper nie ma też jak dotąd w dorobku

wydawnictwa koncertowego - może przy okazji

promowania najnowszego albumu warto

byłoby to nadrobić, bo przecież macie już

zaplanowanych sporo koncertów, aż do września

przyszłego roku?

Jutta Weinhold: Jestem przekonana, że wydamy

album live w przeciągu następnych kilku

lat. Jednak Holger i ja komponujemy i pracujemy

już nad nowymi kawałkami na kolejną płytę.

Muzyka wciąż jest dla nas niezmiernie ekscytująca,

ponieważ jest najlepsza, najlepsza i

jeszcze raz najlepsza. I chcę jeszcze powiedzieć:

Dziękuję moim rodzicom za ich geny i dzięki

dla rock'n'rolla za ducha. Dzięki za wasze zainteresowanie.

Wojciech Chamryk, Kinga Dombek,

Przemysław Doktór

VELVET VIPER 29


Dzielenie się muzyką

Amerykanie nie zwalniają tempa: trzy albumy w sześć lat, do tego pomniejsze

wydawnictwa, tak lubiane przez fanów i kolekcjonerów. Najnowszy długograj

"Myth, Magic And Steel" na pewno ucieszy fanów US metalu lat 80., podobnie

jak zapowiedzi wokalistki Stacey Peak, deklarującej, że już wkrótce dyskografia

grupy wzbogaci się o kolejną EP-kę lub dwie, a Savage Master wkrótce wróci

do Europy z koncertami:

HMP: Dwa lata temu wydaliście EP "Creature

Of The Flames" i już wtedy zapowiadaliście

kolejny album. Jak widać zeszło wam z

jego stworzeniem i nagraniem trochę dłużej,

ale zawartość "Myth, Magic And Steel" potwierdza,

że było warto się sprężyć, dopracować

aranżacje czy brzmienie?

Stacey Peak: Adam pracował nad tym materiałem

bardzo intensywnie, starając się, aby

uczynić go wyjątkowym. Mamy nadzieję, że

taka wizja albumu spodoba się fanom, gdyż

chcieliśmy zabrać ich w głąb świata Savage

Master.

Domyślam się, że mieliście spośród czego wybierać,

bo Adam jest kreatywnym kompozytorem

i sporo pisze?

Adam pisze dużo. Zwykle daje nam to, co

uznał, że nadaje się na album. Nie zawsze mamy

okazję usłyszeć odrzucone pomysły.

Możemy więc w najbliższym czasie spodziewać

się kolejnej EP-ki Savage Master, takiego

swoistego suplementu najnowszego albumu,

bo przecież lubicie takie wydawnictwa?

Rozmyślamy nad pomysłem wydania EP-ki lub

dwóch przed kolejnym albumem. To powinno

zadowolić fanów nim wydamy kolejną, pełnoprawną

płytę.

Domyślam się, że znowu pracowaliście w

Czyli technologia jest przydatna, ale podczas

pracy w studio chcecie osiągnąć nie tylko jak

najszlachetniejsze i klasyczne brzmienie, ale

też powstałe w takich warunkach nagranie

musi być jak najbardziej wiernym oddaniem

tego jakim zespołem jesteście również na żywo,

bez tych wszystkich triggerów, wklejania

raz nagranych partii czy ich edytowania/sztucznego

ulepszania?

Jesteśmy za muzyką, którą możesz czuć i do,

której możesz nucić. Chodzi o zabawę. Triggery

czy tego typu wynalazki po prostu nie zgrywają

się z rockowym klimatem. Chcemy, aby

nasza muzyka brzmiała na żywo tak dobrze,

jak w studio.

Muzycznie też z powodzeniem wciąż kultywujecie

tradycje klasycznego heavy metalu z

pierwszej połowie lat 80. Kiedy włączyłem

"Myth, Magic And Steel" swemu starszemu

koledze, który kiedyś był zagorzałym fanem

zespołów takich jak np. Iron Maiden, Dio czy

Accept, ale teraz zdziadział i nie słucha już

metalu, to zakrzyknął: grają całkiem jak kiedyś

i to bardzo fajnie! Widziałem, że poruszyła

go wasza muzyka, przypomniał sobie dawne

czasy, znowu poczuł te emocje - myślę, że

takie sytuacje są dla was ostatecznym potwierdzeniem

słuszności obranego kierunku?

Bardzo się cieszymy, że twojemu kumplowi

spodobała się nasza muzyka. Chcemy na nowo

rozniecić te uczucia, jakie mieliśmy do muzyki,

kiedy byliśmy młodzi. heavy metal jest prawdziwie

ponadczasowy.

Na koncertach macie pewnie pełne spektrum

wiekowe słuchaczy, od ludzi zaczynających

interesować się ciężkim rockiem jeszcze na

przełomie lat 70. i 80., poprzez waszych rówieśników

aż do nastolatków, co też jest fajne?

Jest zawsze świetnie widzieć ludzi w różnym

wieku przychodzących na koncert. Czasem widujemy

całe pokolenia bawiące się na naszych

koncertach. Nasi fani są faktycznie zróżnicowani.

Odczuwaliście presję związaną z tym mitycznym,

trzecim albumem czy raczej w ogóle o

tym nie myśleliście, koncentrując się na dopracowaniu

powstającego materiału?

Oczywiście fani mają oczekiwania, co do nowego

albumu, więc mamy nadzieję, że "Myth,

Magic And Steel" te oczekiwania przekroczy.

Zawsze chcemy robić coś, co sami lubimy i możemy

być z tego dumni.

Wielu muzyków twierdzi, że istotne jest to,

alby dany utwór podobał się przede wszystkim

im, bo jeśli sami go nie czują, to i do słuchaczy

nie dotrze - myślę, że jest w tym sporo

racji?

Jeśli wierzymy w to, co robimy, fani zawsze będą

z nami, aby cieszyć się muzyką. O to w tym

wszystkim chodzi - dzielenie się muzyką, którą

kochamy.

Foto: Savage Master

Wax & Tapes Studios, bo brzmienie "Myth,

Magic And Steel" jest mocne, surowe i klarowne,

po prostu takie jak kiedyś?

"Myth, Magic And Steel" było nagrane przez

Clyda Wilsona w Mount Doom Studios w

Detriot. Fajnie było wyjechać i skupić się tylko

na nagrywaniu. Oczywiście utrzymaliśmy surowy

klimat, z którego jesteśmy znani.

Zastanawiające jest to, że mimo ciągle zmieniających

się muzycznych mód hard 'n' heavy

wciąż trzyma się mocno, nawet jeśli nie jest

już na muzycznym topie, tak jak choćby w

pierwszej połowie lat 80. - jak myślicie, z czego

to wynika?

Mocno wierzę w to, że metal nigdy nie zginie.

To po prostu dobra muzyka. Oczywiście miała

więcej zwolenników w latach 80., również w

przypadku tych komercyjnych zespołów, ale

metalowe podziemie jest silną rodziną, która

zawsze będzie się trzymać razem.

Inne mniej popularne i nierzadko wręcz niszowe

obecnie gatunki, jak choćby rock progresywny,

blues czy jazz też mają się nieźle, chociaż

ich twórcy nie przyciągają milionowej widowni,

tak jak gwiazdki pop music - wygląda

na to, że każda muzyka znajdzie swych odbiorców,

byle tylko była dobra?

Internet daje możliwość łatwiejszego dotarcia

do fanów. To super, że ogromna ilość muzyki,

tej popularnej i tej nie, starej i nowej, jest dostępna

za dotknięciem palca. Osobiście nie poznałabym

bez tego wielu zespołów.

Trzeba im w tym pomóc - stąd video do utworu

tytułowego, a teraz drugi singel "Flyer In

The Night"?

Myślę, że wszyscy wyrośliśmy na teledyskach.

To, że mamy możliwość zrobienia jednego teraz,

to jak spełnienie marzeń. Mieliśmy mnóstwo

zabawy nagrywając "Myth, Magic And

Steel" z Timem Ritterem (Truth Or Dare).

"Myth, Magic And Steel" to dość mroczny

teledysk, w końcówce mający wręcz coś z horroru,

gdzie fajnym pomysłem jest podział

ujęć: te z udziałem grającego zespołu są czar-

30

SAVAGE MASTER


no-białe, a sceny fabularyzowane kolorowe?

Myśleliśmy początkowo o zrobieniu teledysku

wyłącznie w czerni i bieli, jednak nie chcieliśmy

stracić widoku czerwonych kapturów. Więc

kiedy zespół gra, pokazani są w kolorze, a sceny

odgrywane są w czerni i bieli. To robi się ciekawe

przez ten kontrast.

W telewizji śniadaniowej czy popularnych

programach pewnie go nie zobaczymy, ale nie

sądzę, by akurat na tym wam zależało, bo zainteresowani

zespołem czy szerzej metalem i

tak do niego dotrą? (śmiech)

(Śmiech!) Żadnej śniadaniowej telewizji tym

razem! Każdy, kto chce znaleźć nasz klip ma go

na YouTubie na kanale Shadow Kingdom lub

przez wyszukanie "Myth, Magic And Steel".

Planujecie kolejne single, bo potencjalnych

utworów do takiego wykorzystania widze tu

więcej, choćby "Lady Of Steel"?

Hej, nigdy nie wiadomo! Chcieliśmy zacząć robić

kolejny klip zaraz po skończeniu "Myth,

Magic And Steel". Pracujemy nad tym.

Kiedyś, będąc nawet zespołem o waszej obecnej

pozycji wydalibyście pewnie 7" singla, albo

i dwa, wyszłaby też wersja 12" - internet

jest OK, postęp też, ale właśnie w takich sytuacjach

najbardziej żal tych dawnych czasów?

Cieszymy się z naszych wydawnictw. Póki co

mamy trzy pełne albumy, 7" singiel "Black

Hooves" - nasze najrzadsze wydawnictwo i 12''

singiel "Creature Of The Flames". Ciężko

stwierdzić jakby to było w innych czasach.

Autorem poprzednich okładek był Chris

Moyen, ale za cover "Myth, Magic And

Steel" odpowiada Mike Hoffman - skąd ta

zmiana?

Zobaczyliśmy prace Mike'a Hoffmana i pokochaliśmy

tę tematykę i styl - magia i miecz -

inspirowany oczywiście Frazettą. Zaproponował,

abyśmy użyli "Dungeon Master" i idealnie

wpasował się on w album.

Trzecia płyta, trzecia wytwórnia - to znak

czasów czy raczej efekt podpisywania jednopłytowych

kontraktów, obecnie najbardziej

praktycznych dla wydawców, mających klarowną

sytuację w wypadku braku zainteresowania

fanów danym wydawnictwem?

Przy naszym debiucie "Mask Of The Devil"

Foto: Savage Master

Foto: Shadow Warrior

mieliśmy kontrakt ze Skol Records, która wydała

tylko CD. Winyl wyszedł spod rąk Van

Records. Nasz kolejny album "With Whips

And Chains" był wydany też przez Skol Records,

ale z LP od High Roller. Na początku

tego roku podpisaliśmy kontrakt z Shadow

Kingdom i w październiku wydaliśmy, "Myth,

Magic And Steel". Bardzo dobrze pracowało

nam się z Bartem w Skol Records. Jesteśmy

wdzięczni za jego wkład w wypromowanie Savage

Master w Europie. Teraz pracujemy z Timem

McGroganem i Shadow Kingdom w

USA, z nadzieją na poszerzanie naszych horyzontów.

Czujemy się jak szczęściarze i dziękujemy

za stworzone nam możliwości i okazaną

pomoc wszystkim, którzy byli zaangażowani.

Kiedyś było jednak łatwiej o tyle, że ne tylko

rynek płytowy wyglądał zupełnie inaczej, ale

też było zdecydowanie mniej zespołów. Ostatnio

na przykład pojawiło się w sieci zestawienie,

że w całej dekadzie lat 80. ukazało się

niecałe trzy tysiące metalowych albumów, a

tylko w latach 2010-2019 już ponad 60. tysięcy

- to ogrom muzyki, której nikt nie jest w stanie

ogarnąć, nawet jeśli jest totalnym maniakiem?

Jest teraz łatwiej niż kiedykolwiek żeby wydać

album. W pewnych kwestiach - może nie do

końca. Jest zdecydowanie za dużo zespołów, jednak

z drugiej strony nie ma sytuacji, w której

nie ma, czego słuchać, co jest super.

W USA macie chyba pod tym względem gorzej

o tyle, że coraz widoczniej spada zainteresowanie

nie tylko metalem, ale generalnie

rockiem, co skutkuje stałym zmniejszaniem

się nie tylko bazy fanów, ale też miejsc do grania,

etc.?

W pewnych miejscach jest ciężej dotrzeć do

publiczności i myślę, że to przez to, że wieści

wolniej rozchodzą się w małych miastach. Przy

mniej zaludnionych miejscach metalowcy są

oddaleni od siebie i ciężej jest tym scenom się

rozwijać.

Wy jednak nie poddajecie się, zamierzacie

koncertować jak najwięcej, chociaż nierzadko

jest to wyzwanie?

Tak, kochamy jeździć w trasy. Planujemy robić

to tyle ile możemy. Nic, co warto robić nie jest

łatwe, ale jak już wpadniemy w koncertowy

rytm to jest to dla nas jak drugie ja.

W Europie wygląda to pewnie zdecydowanie

lepiej, szczególnie w takich krajach jak Niemcy,

dlatego tak lubicie tu wracać?

Europa, szczególnie Niemcy zawsze byli dla nas

gościnni. Mamy nadzieję przyjechać do was

znowu w przyszłym roku. Rzadko widuje się

tak aktywnych fanów jak tutaj.

Poprzednio rozmawialiśmy o renesansie popularności

analogowych nośników i proszę -

"Myth, Magic And Steel" poza CD i LP

ukaże się też na kasecie, co pewnie też was

cieszy?

Tak, możemy z dumą powiedzieć, że "Myth,

Magic And Steel" to nasze pierwsze wydawnictwo

na kasecie. Płyta wyszła też na pięknym

CD i winylu. Shadow Kingdom i Annick Giroux

zrobili świetną robotę z dbałością o szczegóły,

wygląd kasety, CD i płyty winylowej.

Wasze poprzednie albumy albo od razu ukazywały

się też na winylu, albo były wznawiane

po jakimś czasie, tak jak debiut - planujecie

ich reedycje również na kasetach?

Z pewnością chcielibyśmy wydać "Mask Of

The Devil" i "With Whips And Chains" na

kasecie. Z Shadow Kingdom po naszej stronie

wiele z naszych marzeń może się spełnić.

Dzięki za wywiad!

Wojciech Chamryk i Maciej Kliszcz

SAVAGE MASTER 31


HMP: Chciałbym zapytać cię, jak zaczęła

się twoja pasja do muzyki metalowej? Wiem,

że w dzieciństwie pobierałaś lekcje gry na

fortepianie.

Marta Gabriel: Od najmłodszych lat miałam

kontakt z różnymi gatunkami muzyki, i szczerze

mówiąc nie pamiętam dokładnie jak zaczęła

się moja przygoda z cięższymi brzmieniami,

ani jaki był pierwszy zespół metalowy

który usłyszałam. Gdy odkryłam jakiś zespół,

który mi się spodobał, szukałam dalej, po drodze

odkrywając inne gatunki i inne zespoły.

Myślę, że u większości osób wyglądało to podobnie.

I zgadza się, skończyłam szkołę muzyczną

w klasie fortepianu.

Kiedy nadszedł ten moment, w którym wiedziałaś

już, że będziesz zajmować się graniem

muzyki bardziej poważnie niż tylko

hobbystycznie?

Jako sześcio czy siedmiolatka powiedziałam

rodzicom, że chcę zostać muzykiem. Od tamtej

pory nic się nie zmieniło.

Ostatnio płyty Crystal Viper wychodzą regularnie,

"Tales Of Fire And Ice" ukazuje się

dwa lata po poprzedniej. Co wydarzyło się w

zespole od czasu wydania poprzedniego albumu?

W tym czasie wydarzyło się chyba więcej, niż

w przeciągu ostatnich 10 lat. Przestałam na

scenie grać na gitarze, i na miejsce drugiego gitarzysty

dołączył do nas Eric Juris. Pozostając

w temacie składu, właśnie opuścił nas Golem

Nie przejmować się i robić swoje

Crystal Viper to konkretna ekipa, od lat niezmiennie dowodzona przez

Martę Gabriel. Od dawna dostarczają też solidnego heavy metalu, który może nie

drzwi (bo te zostały otwarte już dawno temu), ale obfituje w dobre, momentami

porywające melodie i riffy, podlane klasyczną szkołą tego gatunku. Zespół wydaje

właśnie siódmy długogrający album, a zadebiutował dwanaście lat temu. Robi

wrażenie. Mam nadzieję, że lektura rozmowy zachęci was do sięgnięcia po "Tales

of Fire and Ice". Z wyprzedzeniem podpowiadam - to nie hołd dla znanego pisarza

fantasy.

a jego miejsce zajął szwedzki perkusista Cederick

Forsberg, którego możecie kojarzyć z zespołu

Blazon Stone. W przeciągu ostatnich

dwóch lat zagraliśmy sporo koncertów, w tym

trzy trasy. Po wielu latach zmieniliśmy również

studio nagraniowe, i w Kosa Buena

Studio nagraliśmy najnowszą płytę "Tales Of

Fire And Ice", oraz ostatnią EP'kę "At The

Edge Of Time". W międzyczasie nagrałam

płytę z moim drugim zespołem Moon Chamber,

oraz zajęłam się dodatkowo kilkoma innymi

projektami, ale jeszcze jest za wcześnie

by o nich mówić.

Foto: Tim Tronckoe

Odnoszę wrażenie, że częstym problemem

zespołów heavy metalowych jest powtarzalność

muzycznych motywów. Jak ważne dla

ciebie jest unikanie podczas tworzenia motywów,

które mogą być ograne?

Dla mnie nie ma czegoś takiego jak świadome

unikanie ogranych motywów, bo to tak, jakbym

nagle powiedziała, że tercja jest tak ogranym

interwałem, że już nigdy nie będę go używać.

W muzyce liczą się przede wszystkim

emocje, melodyka, to, co chcesz muzyką przekazać,

oraz efekt jaki chcesz nią wywołać. Pomijając

plagiaty i ewidentne kopiowanie cudzych

melodii jestem skłonna rzecz, że dopóki

nie powstaną w muzyce nowe dźwięki i interwały

- a takie nie powstaną - motywy muzyczne

będą się powtarzać.

Czy tytuł nowego materiału jest świadomym

nawiązaniem do cyklu powieści George'a

R.R. Martina?

To pytanie pojawia się dość często, aczkolwiek

w tytule naszej płyty po prostu pojawiły

się dwa słowa, w dodatku w innej kolejności,

które były w tytule jednej z książek Martina.

Jestem fanką serii "Gra o Tron", ale nasza nowa

płyta nie ma z nią nic wspólnego. Tytuł

nawiązuje do tekstów zawartych na płycie, a

konkretnie do utworów "Neverending Fire" i

"Under Ice". Zawsze lubiliśmy wykorzystywać

kontrasty, lubimy grę słów, dlatego połączyliśmy

te dwa tytuły, a jako że każdy tekst na

płycie opowiada inną historię, powstał tytuł

płyty "Tales Of Fire And Ice".

Jeżeli tak, to jak ci się podobało zakończenie

produkowanej przez HBO ekranizacji tej

opowieści?

Zakończenie nieco mnie rozczarowało. Aczkolwiek

nie chodzi mi o to, jak rozwinęły się

ostatecznie losy głównych bohaterów, tylko

jak to wszystko zostało nakręcone i pokazane.

Bez dreszczyku emocji, bez napięcia, tak jakby

ktoś postanowił zamknąć na szybko wszystkie

wątki w jednym czy dwóch odcinkach.

Niejako nawiązując do poprzedniego pytania,

tematyka fantasy jest bliska wielu zespołom

heavy i power metalowym, wam również.

Jak dużą wagę przykładasz do pisania

tekstów i opowieści w nich zawartych? Traktujesz

je metaforycznie czy po prostu mają

zgrabnie pasować do muzyki?

Za każdym razem jest inaczej. Na przykład,

mam w głowie ułożoną historię i komponuję

do niej soundtrack. Innym razem mam gotową

muzycznie kompozycję, i wtedy piszę pasujący

tekst. Wszystko zależy od pomysłu w

danej chwili. W przypadku naszej nowej płyty,

teksty dotyczą prawdziwych historii i legend,

ale każdy z nich zawiera ukryte znaczenie,

przynajmniej dla mnie. Na przykład tekst

do "Neverending Fire" jest inspirowany jedną z

indiańskich legend plemienia Cowichan "Kto

dostał ogień", która sama w sobie zawiera naukę

moralną. Ja sama najbardziej cenię w ludziach

cechy, które coraz rzadziej można

spotkać: bezinteresowność i lojalność, i o tym

jest ten tekst. Tekst do "Tears Of Arizona"

uważam za najlepszy, jaki do tej pory napisałam.

Opiera się głównie na metaforach - opowiada

o statku USS Arizona, który został zatopiony

podczas ataku na Pearl Harbor, ale jednocześnie

jest o bohaterstwie, pamięci, oraz

ukazuje uczucia osoby, która straciła kogoś

bliskiego. Tytułowe Łzy Arizony, to plamy

oleju na wodzie, które do dzisiejszego dnia są

widoczne w miejscu w którym spoczywa wrak

statku. Tekst do "Still Alive" opowiada dosłownie

o Trójkącie Bermudzkim, ale w rzeczywistości

jest to tekst o nie poddawaniu się,

o walce o swoje, o tym, że niebezpieczeństwo

czyha na nas w każdym momencie naszego

życia - ale najważniejsze to nie poddawać się:

stoję w deszczu, między piorunami, ale wciąż

żyję, dam radę.

W Crystal Viper jesteś liderką, główną kompozytorką,

gitarzystką, wokalistką. W dodatku

ogarniasz sprawy biznesowe. Strasznie

dużo na głowie, jak się w tym odnajdujesz?

W zespole zajmuję się całą sferą artystyczną,

od pisania muzyki po produkcję teledysków.

Jeśli chodzi o logistykę i sprawy biznesowe, to

w głównej mierze odpowiadają za nie management

i nasza wytwórnia. Bez ich pomocy na

32

CRYSTAL VIPER


pewno zespół by nie funkcjonował tak sprawnie.

Liczba kobiet w muzyce metalowej jest zdecydowanie

większa niż przed laty, ale kobieta

będąca liderem grupy heavy metalowej to

nadal wcale rzadki wyjątek. Zauważasz

jakieś zmiany w tej kwestii przez lata?

Wiesz, poza tym, że liczba kobiet w tym biznesie

zwiększyła się, to nie zauważam większych

różnic. Widzę, że nasza rozmowa idzie

w kierunku poważnej dyskusji i w tym temacie

można naprawdę wiele powiedzieć, już

biorąc pod uwagę samą kwestię kobiety będącej

liderem w czymkolwiek, ponieważ do

dzisiaj wiele osób ma z tym problem.

Foto: Crystal Viper

Foto: Crystal Viper

Odnoszę wrażenie, że przez lata kobiety w

tym gatunku pełniły rolę ozdobne, wrzucane

na pozycje basistek, klawisze lub wokalistek

w składach gotyckich. Pełniły rolę funkcyjną

wobec realizacji męskich fantazji o, wybacz

obrazowe określenia, "kobietach wojowniczkach"

lub "delikatnych nimfach". Ostatnimi

laty coraz więcej pojawia się artystek

nie chcący iść tym tropem, jak Lingua Ignota

lub świadomie od niego odchodzących na jakimś

etapie swojej kariery, jak było w przypadku

Myrkur. Co sądzisz o tych zjawisku?

Dla mnie nie ma znaczenia płeć, znaczenie ma

to, czy dana osoba jest utalentowanym artystą,

czy potrafi grać albo śpiewać i jest dobrym

albo złym muzykiem. A kwestia bycia ozdobą?

Na to nie mamy wpływu, kobiety są przecież

piękne, od zarania dziejów były idealizowane

przez mężczyzn i w pewnym stopniu to

funkcjonuje do dzisiaj. Nie można w tej kwestii

popadać w skrajności. Równie dobrze ja jako

kobieta mogę powiedzieć, że każdy przystojny

i dobrze zbudowany mężczyzna, który

występuje na scenie bez koszulki jest ozdobą,

ale tak nie jest. Ta osoba jest przede wszystkim

artystą, muzykiem, a jeśli do tego dobrze

wygląda, to nic tylko pogratulować! Ale mamy

oczywiście też drugą stronę medalu. W świecie

muzyki, jak w każdej innej dziedzinie życia

kobiety owszem, są traktowane jak ozdoby,

lub wręcz istoty "niższej rangi". Wystarczy

prześledzić karty historii dotyczące praw kobiet

do edukacji, praw do głosowania, albo robienia

kariery zawodowej. Niestety do dzisiaj

w wielu środowiskach rolę kobiety sprowadza

się do roli kucharki, sprzątaczki i inkubatora.

Społeczeństwo pod tym względem wydaje się

być trochę niedokształcone i zacofane, i to,

jak dana osoba traktuje kobietę, w dużym stopniu

zależy od wychowania czy też braku edukacji

w tym zakresie.

Przypuszczam, że czasem spotykasz z lekceważeniem

czy innymi przejawami szowinizmu

w środowisku metalowym. Jak sobie z

nimi radzisz?

Zdarzają się bardzo różne sytuacje. Najważniejsze

to nie przejmować się i robić swoje,

ale jednocześnie nie pozwolić dać sobie wejść

na głowę i bronić swojej godności.

Częścią twoje działalności jest projektowanie

i tworzenie odzieży. Zastanawiam się

czy to tylko sposób na utrzymanie aby móc z

czasem skupić się na działalności Crystal

Viper, czy też traktujesz to również jako sposób

artystycznego wyrazu?

To bardzo kreatywna działalność, która daje

mi możliwość dodatkowego rozwoju artystycznego,

innego niż muzyka. Jednocześnie jest

to też moja praca. Poza muzyką i projektowaniem

nie zajmuję się w tym momencie niczym

innym, co jednak pewnie niedługo się zmieni,

ponieważ chciałabym zrealizować kilka innych

pomysłów biznesowych.

Jak zaczęła się Twoja działalność w tej branży?

Ta działalność rozwinęła się przez przypadek,

a sam jej rozwój trwał bardzo długo, w czasie

gdy miałam inną pracę (uczyłam m.in. muzyki

i rytmiki). Stroje sceniczne zaczęłam tworzyć

jeszcze na długo przed Crystal Viper,

występowałam na scenie praktycznie od dziecka,

a w sklepach w Polsce nie był niczego, co

by mi się podobało. Później założyłam Crystal

Viper, dalej normalnie pracowałam, uczyłam

się, a wieczorami tworzyłam sceniczne

kreacje dla siebie i chłopaków z zespołu. To

nie było nawet hobby, a przymus, bo miałam

konkretną wizję co do wizerunku zespołu, a

zrealizowanie tej wizji było możliwe tylko gdy

sama się za to zabrałam. Później znajomi z innych

zespołów zaczęli pytać o nasze ubrania,

więc w wolnych chwilach zajmowałam się projektowaniem

dla innych, i wtedy właśnie podjęłam

decyzję o założeniu firmy, ponieważ

mogłam robić to, co lubiłam, sama byłam swoim

szefem, oraz pracowałam tylko z osobami,

z którymi miałam ochotę pracować.

Kilka razy graliście z Manilla Road, przypuszczam,

że musiał to być dla Ciebie ważny

zespół. Jak przyjęłaś śmierć Marka Sheltona?

O śmierci Marka dowiedziałam się od Barta,

mojego męża. Było mi bardzo przykro i pamiętam,

że przez pewien czas nie byłam w stanie

słuchać Manilla Road. Teraz nie mam z

tym problemu, aczkolwiek jest to dziwne

uczucie: słuchasz muzyki, głosu osoby którą

znasz, ale jednocześnie masz świadomość tego,

że już nigdy z nią nie porozmawiasz, bo

nie mam jej wśród nas.

Jak wspominasz spotkania z nim i resztą zespołu?

Mark był jedną z najserdeczniejszych osób jakie

znałam. Świetnie wspominam wspólną trasę,

pojedyncze wspólne koncerty i wspólne

imprezowanie po nich. Wiesz, pracując z muzyką,

napotykasz na swojej drodze bardzo dużo

fałszu i zawiści, w obecności Marka i chłopaków

z Manilla Road nigdy ich nie doświadczyłam.

Przez jakiś czas współpracowałaś z Andreasem

Marschallem, znanym z kultowych

okładek płyt metalowych, zwłaszcza z lat

90. Jak nawiązałaś tę współpracę?

Moja całkiem pierwsza współpraca z Andreasem

nie dotyczyła o dziwo okładki płyty, a

nawiązała się gdy pracował nad filmem

"Masks", którego był reżyserem. W filmie jest

fragment, w którym na scenę w teatrze wycho-

CRYSTAL VIPER 33


dzi aktorka i śpiewa piosenkę - to właśnie mój

głos tam słyszycie. Nawet zaproponowano mi

udział w tym filmie i zagranie tej sceny osobiście,

ale jakoś tak się ułożyło, że nie mogłam

w tym czasie jechać do Hamburga na plan

zdjęciowy.

Co podoba ci się szczególnie w jego stylistyce?

Powiedziałabym, że taki efekt, jakby to ująć,

bajkowości? W każdej z jego okładek jest coś

magicznego.

Andreas miał robić też okładkę do ostatniego

albumu, została nawet umieszczona w sieci.

Po niezbyt dobrym odbiorze przez fanów,

zdecydowaliście się jednak zmienić obrazek.

Dlaczego?

Jako zespół, który włożył całe swoje serce,

energię, czas i mnóstwo pracy w nową płytę

uznaliśmy, że chcemy żeby nasi fani byli zadowoleni

z tej płyty nie tylko muzycznie, ale i

wizualnie. Płyta to nie tylko muzyka, to cała

otoczka na którą składają się właśnie okładka,

książeczka, cała oprawa graficzna. Dlatego w

momencie, gdy nasza propozycja okładki nie

spodobała się, postanowiliśmy ją zmienić.

Okazało się, że był to dobry wybór, ponieważ

nowa okładka od razu została dobrze przyjęta.

To w sumie zabawna sytuacja, bo pojawiły

się jakieś tam pojedyncze głosy, że to zaplanowana

akcja reklamowa, a z drugiej strony

parę osób miało problem z tym, że niby ugięliśmy

się pod opiniami fanów, pod "internetowym

hejtem". My tego tak nie odbieramy:

wzięliśmy na klatę opinie ludzi na których

nam zależy, więc nie rozpatrujemy tego w kategorii

hejtu. Crystal Viper istnieje tylko dzięki

fanom, dzięki ludziom którzy chodzą na

nasze koncerty i kupują nasze płyty. Mamy do

nich ogromny szacunek i słuchamy tego co

mówią.

Foto: Tim Tronckoe

Jak dużą satysfakcję dają ci koncerty?

W momencie wyjścia na scenę czuję, że jestem

we właściwym miejscu, we właściwym czasie,

czuję, że żyję. I to uczucie towarzyszy mi niezmiennie

od pierwszego występu, kiedy wyszłam

na scenę jako dziecko w szkole muzycznej.

Co więcej, po zejściu ze sceny to uczucie

utrzymuje się jeszcze bardzo długo, to tak

jakbym naładowała baterie życiowe, żeby móc

normalnie funkcjonować poza sceną. Jedni ludzie

biorą narkotyki, inni piją, jeszcze inni potrzebują

ryzyka w postaci nurkowania z rekinami

- ja potrzebuję koncertów.

W ostatnich latach graliście dość dużo koncertów.

Przypuszczam, że musi wiązać się to

z wyrzeczeniami, bo, zdaje się, że wszyscy

oprócz grania normalnie pracujecie.

Kluczową rzeczą jest to, jakie masz priorytety.

Z zespołu nie raz odchodzili muzycy, którzy

nie dali rady pogodzić grania z pracą lub rodzinnymi

zobowiązaniami. Z drugiej strony

masz na przykład Andiego, który jest tak

ukierunkowany na granie, że zwolnił się z

pracy kiedy nie dostał urlopu żeby jechać w

trasę koncertową. Można by jeszcze wspomnieć

o wyrzeczeniach finansowych, o które

często jesteśmy pytani. Na przykład "nie wolisz

polecieć na 2 tygodnie na fajne wakacje

zamiast kupować kolejną gitarę?". My to postrzegamy

nieco inaczej, bo tutaj znowu chodzi

o to, jakie masz priorytety: zamiast pojechać

na takie wczasy, owszem wolę kupić nową

gitarę, na której zagram później kilkadziesiąt

koncertów podróżując po całej Europie, w

przypadku trasy budząc się każdego dnia w

innym kraju. Nam właśnie to daje radość i satysfakcję,

nie siedzenie przez dwa tygodnie na

plaży. Czyli jak widzisz, to co dla jednych jest

wyrzeczeniem, dla innych jest spełnieniem

marzeń.

Co Marta Gabriel robi w czasie, kiedy nie

zajmuje się rzeczami związanymi z Crystal

Viper?

Razem z mężem zdobywamy szczyty gór, i

gdy tylko możemy zaszywamy się z dala od

miasta i ludzi, gdzie jesteśmy blisko przyrody.

Ostatnio też często gotuję, ale widząc miny

osób które później jedzą przygotowany przeze

mnie posiłek, raczej porzucę tę działalność.

(śmiech)

Igor Waniurski

Szanując sformułowaną przez wokalistkę

prośbę, odpowiedzi na pytania do wywiadu,

publikujemy w niezmienionej przez redakcję

formie.

HMP: Widziałem Cię w listopadzie w

Polsce a teraz jestem tu. Jak to się dzieje?

(śmiech) Witajcie, jestem Maciek i dzisiaj

mam, jestem zaszczycony obecnością, bardzo

wyjątkowego gościa - Michaela Schenkera

- to zaszczyt tutaj być!

Michael Schenker: Piąteczka!

Po pierwsze - jak minęła podróż do Polski i

jak się czujesz po powrocie tutaj po tylu latach,

bo byłeś już w Polsce, w 2004r., chyba?

Super, kocham Polskę, miałem świetny lot.

Wczoraj mieliśmy wywiad po nocnym locie i

kontynuujemy dzisiaj.

Które momenty tego koncertu z 2004r. wzbudzają

najwięcej pozytywnych wspomnień?

Uwielbialiśmy tę wielką sale koncertową, była

super! Spytałem się gościa czy to mogłoby

znaleźć się na okładce, filmowaliśmy ten budynek

- powinni to umieścić na okładce - wygląda

jak UFO!

Nazywa się nawet "Spodek", czyli polski

odpowiednik UFO. Widziałem Cię w listopadzie

w Polsce. Jak minął koncert?

Fantastycznie; planujemy światowe tournee,

bierzemy różne oferty od ludzi, którzy nie

mieli problemu z budżetem; to wielkie przedsięwzięcie

- ludzie przyjeżdżają z Bangoku,

Los Angeles, Włoch, Niemiec, Wielkiej Brytanii,

ale powiedziałem managerowi "nie bierzmy

póki co żadnych ofert, poczekajmy, aż album wyjdzie

w świat i się wypromuje" - niech ludzie od promocji

przyzwyczają się do płyty. Musimy

mieć dobrą podstawę, my jak i ludzie od promocji

- to duże pieniądze, trzeba też zgromadzić

ludzi. Mamy już zarezerwowaną Japonię,

będziemy grać dwie noce w Tokio; w International

Forum Hall na 10 tys. osób, potem

dwie noce w Osace. Każdej nocy planujemy

grać inny set. - To jest już potwierdzone, zamierzamy

potwierdzić więcej miejsc. Działamy

więc!

Czy jest coś w planach na wiosnę; Polska,

jakieś szanse?

Myślimy nad tym, ciągle planujemy. To jest

tak - masz wielką pustą przestrzeń, wstawisz

coś tu a potem tam a później musisz to wszystko

połączyć!

Czy wybrałeś już jakieś utwory, które będą

na set listach? Ile ich jest?

No przynajmniej po jednej dla każdego wokalisty.

Wypuszczasz nową płytę "Revelation" za

dwa dni od dziś (wywiad został przeprowadzony

18.09.2019r.). Już ją słyszałem, jest

bardzo dobra, polubiłem ją, jednak ma za sobą

smutną historię, ponieważ Twój najlepszy

kolega Ted McKenna odszedł - czy ciężko

pracowało Ci się nad tym albumem?

Po pierwsze nasz ostatni wspólny show był we

wrześniu 2018r. w U.K. Mieliśmy grać drugą

część "Resurrection" w Ameryce 15 kwietnia

2019r. Zobaczyłem tę lukę i pomyślałem, że

to dobra okazja na zrobienie albumu; w

2022r. przypadała 50. rocznica dołączenia

Michaela Schenkera do UFO i pomyślałem,

że to jedyny czas, aby coś zrobić - skorzystałem,

więc z szansy. Zacząłem w listopadzie, po

drodze, w połowie drogi, odszedł Ted Mc

Kenna - i co teraz? Ale zebrałem wszystkich

powiedziałem "Zrobimy to dla Teda! Gramy dalej!".

Sam Ted by nam tak powiedział. Pomy-

34

CRYSTAL VIPER


śleliśmy o Simonie Phillipsie,

byłym członku Michael Schenker

Group, czy The Who, czy grającym u

boku Jeffa Becka, on był bardziej niż szczęśliwy,

aby dołączyć. W tym samym czasie Budo

Schopf oferuje pomoc, więc wow! Musieliśmy

pozmieniać trochę starte pomysły. Na

albumie znalazły się trzy piosenki z Budo i

dziesięć z Simonem. Dokończyliśmy nagrywanie,

mastering wysłaliśmy do Nuclear

Blast - dwudziestego pierwszego, potem mieliśmy

oficjalne przesłuchanie albumu, 11-12

kwietnia pojechaliśmy do Los Angeles nakręcić

video, a 15 kwietnia byliśmy już na scenie

grając 2.5 godzinny set. Duże przedsięwzięcie!

Ale zdaję się, że przez trzy ostatnie albumy się

z czymś zmagałem; przy "Spirit on a Mission"

ukradziono nam pięć gitar i straciliśmy

połowę muzyki, więc pomyślałem, że popatrzymy

na to jak na przedprodukcję - album

będzie dużo lepszy! Na "Ressurection" miałem

infekcję zęba; przez cały album grałem w

bólu! Na obecnej płycie jest bonus - ostatnie

nagranie Teda McKenna z Loud Park z Japonii,

gdzie headline'owaliśmy koncert, a Gene

Simmons nas supportował, nagraliśmy to i

będzie to na albumie. Jest też, więc tam odrobina

Teda, patrzy też na nas z nieba.

Objawienie Schenkera

We wrześniu miała miejsce premiera

drugiego albumu Michael Schenker Fest -

projektu ikonicznego gitarzysty lat 80. wraz z

wieloma wokalistami związanymi wcześniej z jego

kapelą MSG. Spotkaliśmy się z gitarzystą by porozmawiać

o albumie o niedalekiej przeszłości, jak i

przyszłości

na pierwszym albumie w przypadku Kirka

Hammetta.

Wspomniałeś Michaela Vossa wokalistę

Mad Maxa; jest świetnym wokalistą, może

on sprawdziłby się na następcy albumu?

Pracujemy ze sobą od dziewięciu lat; od moich

"środkowych lat", kiedy uczyłem się o sobie,

on powiedział "chce być na scenie!" Spytałem się

go czy nie pomógłby z albumem, zobaczymy,

czy się nadaje. Na tym albumie mieliśmy już

masę sławnych ludzi; najlepszych gitarzystów,

wokalistów, perkusistów, etc. Chciałem wtedy

zrobić światowe tournee, a Michael nie był

Niemiec czy Włoch - to duże przedsięwzięcie

- nie jest to tani projekt. Jesteśmy ze sobą od

czterech lat - jest to niezwykłe przedsięwzięcie.

Osiągnęliśmy główną pozycję na rynku i

automatycznie to więcej kosztuje, ale mam

nadzieje, że to wszystko wypali.

Mimo, że nie byłeś tu długo, to gdybyś miałbyś

wybrać jedną rzecz najlepszą w Polsce,

co by to było?

Jedzenie (śmiech).

Czy znasz jakieś polskie zespoły, nie tylko

hard'n'heavy, ale w ogóle?

Przykro to stwierdzić, ale trzymam się z dala

od sceny muzycznej od wieku 17 lat. Mózg

jest jak gąbka, nie chcę nikogo kopiować, a

wiem, że podświadomie bym to robił, więc

staram się bronić przed wpływami. Muszę

dbać o swoją unikatowość. Możesz być częścią

maszyny, lub możesz być artystą i uświadomić

sobie, że w każdym z nas jest unikatowość,

którą trzeba chronić. Goście tacy jak: Def

Leppard, Iron Maiden, Slash czy Metallica

To piękne. Jeśli już mówimy o albumie; jaka

piosenka na nim jest Twoją ulubioną i dlaczego?

Dla mnie ten album to podróż; ludzie często

się pytają, - jaki jest Twój ulubiony okres w

życiu - ja odpowiadam - nie mam - życie to

ciągła podróż. Na tym albumie jeden krok

prowadzi do następnego - dobre ze złymi

współgrają ze sobą, z tym, że te złe nie są

wcale złe - są jak nauczyciele. Każda wcześniejsza

kompozycja nas czegoś uczy - jest jak

narzędzie. W ten sposób możemy się rozwijać.

Więc jeśli pytasz, jaki jest mój ulubiony

utwór - odpowiadam - nie mam, cały album

jest podróżą, która musi być zrównoważona,

mając interesujące kawałki tam i ówdzie.

Grunt, aby nie nudził - jak z książką czy układaniem

setlisty - ma nie nudzić. To wszystko

zawsze musi być interesujące.

Na Twoim najnowszym krążku można usłyszeć

wielu gości; mamy Ronniego Romero z

Rainbow. Czy w planach było zaproszenie

również wielu innych gości?

Tak, jak najbardziej, ale musieliśmy się uporać

z czterdziestoma pięcioma piosenkami; trzynaście

na album, a trzydzieści dwa na drugą

część "Ressurection", ale ponieważ Bodo i

Simon przyszli problem się rozwiązał. Mogliśmy

sobie ze wszystkim poradzić. Były wiec

plany na innych gości, a na "Resurrection"

uwielbiam "Warrior", w którym śpiewamy

wszyscy razem. Powiedziałem, więc do Michaela

Vossa "zróbmy takich cztery"

(śmiech). Zadzwoniłem do gościa, z którym

pracowałem, śpiewał również dla Richiego

Blackmora - tak oto uzyskaliśmy gościa-niespodziankę

na naszym albumie, podobnie jak

Foto: Michael Schenker Fest

dostępny, miałem trzech różnych wokalistów

przy Michael Schenker's Temple of Rock,

ale nie można ciągle dodawać i dodawać wokalistów.

Poza tym, nie lubię wychodzić aż tak

naprzód; żyję chwilą. Mamy czterech wokalistów

z "Resurrection" plus Michaela Vossa;

jest fanem Michaela Schenkera, fanem lat

80., ogólnie rzecz biorąc, urodził się trochę za

późno. Tak bardzo chciał być tam, w latach

80. Powiedziałem mu: "nie martw się, wszystko

dzieję się nie bez przyczyny. Żyj swoim życiem, kiedyś

zrozumiesz."

Czy jest jakieś miejsce, w którym bardzo

chciałbyś zagrać lub zobaczyć, ale jeszcze nie

miałeś okazji?

Tak, nigdy nie grałem w Australii, ale po prostu

chcę być wszędzie tam, gdzie ludzie chcą

nas widzieć. Nie ma to związku z krajami czy

podziałami - świat muzyki to jeden wielki

świat. Wszyscy mówimy jednym językiem, fani

kochają muzykę i chcemy być tam, gdziekolwiek

są, jeśli mogą sobie na to pozwolić.

Dużym ograniczeniem są właśnie pieniądze.

Tak, mamy ludzi z Bangkoku, Los Angeles,

mówili, że nigdy nie słyszeli czegoś podobnego

- oczywiście, że nie, bo to pochodzi z wewnątrz

a nie z jakiegoś trendu, który wszyscy

kopiują.

I to jest magiczne. Moje ostatnie pytanie,

troszkę głupkowate. Jeśli byłbyś dinozaurem,

to byłbyś mięsożercą czy roślinożercą i

dlaczego?

(Śmiech), Jeśli się zastanowić nad jedzeniem

mięsa, byłem trzy razy w swoim życiu wegetarianinem,

każdego razu na okres pięć lat,

jedzenie mięsa pomaga mi zachować sylwetkę.

Jeśli byłbym dinozaurem nie dbałbym o sylwetkę,

więc pewnie byłbym roślinożercą.

(Śmiech) Myślę, że na teraz to wszystko.

Dzięki wielkie! Do zobaczenia w Polsce, być

może na jakimś koncercie!

Dzięki! Piąteczka!

Maciej Uba

Tłumaczenie: Maciej Kliszcz

MICHAEL SCHENKER FEST 35


Szansa na spełnienie marzenia

Michael Denner to muzyk, którego można uznać za spełnionego.

Jest on autorem wielu utworów, które przeszły do historii muzyki metalowej,

a jego gry na gitarze nie da się pomylić z nikim innym. Mimo nieobecności

na trasie z Mercyful Fate już wkrótce będziemy mogli go ujrzeć

na scenie wraz z Denner's Inferno - nowym projektem będącym dowodem

na to, że chęci do pracy i pomysłów na kolejne utwory mu nie brakuje.

HMP: Co stoi za zmianą wizerunku - jeszcze

do niedawna chodziłeś z dłuższymi

włosami, teraz skrywasz je pod czapką?

Michael Denner: Powód jest prosty - lubię

je nosić, ale także jestem w wieku, w którym

większość mężczyzn nie posiada włosów.

Co się stało, że Denners Trickbag przestało

istnieć?

To był zespół, który stworzyłem ze starymi

przyjaciółmi dla zabawy. Kiedy podpisaliśmy

kontrakt zabawa się skończyła i część członków

nie było w stanie się z tym pogodzić.

Wszystkie partie gitarowe zostały nagrane

przez Ciebie, lecz grając koncerty Denners

Inferno raczej nie będziesz grał sam. Czy

wybrałeś już gitarowego partnera, który będzie

dzielił z Tobą scenę?

Mogę zagrać je sam, ale mam kilka alternatyw

w postaci kilku dobrych gitarzystów, a

nawet klawiszowca.

Jak poznałeś Chandlera Mogela?

Znalazła go moja wytwórnia, a ja sprawdziłem

na Youtube teledysk jego zespołu -

Radio Exile. To co usłyszałem i zobaczyłem,

spodobało mi się.

Jaka jest różnica pomiędzy Chandlerem

Mogelem a Martinem Steene, z którym

grałeś w Force of Evil?

Martin jest heavymetalowym wokalistą, a

36 DENNER’S INFERNO

Chandler śpiewa ciężkiego rocka. Obaj są

bardzo dobrzy w tym, co robią.

Jak doszło do tego, że po 16 latach nagrałeś

w nieco odświeżonej aranżacji "Fountain of

Grace" z repertuaru Force of Evil?

Nie byłem zadowolony z wersji, która

znalazła się na debiucie Force of Evil.

Napisałem "Fountain of Grace" w 1999 roku

i aranżacja z nowego albumu jest tą oryginalną.

Skąd zaczerpnąłeś inspirację do teledysku

"Fountain of Grace"?

Od zawsze byłem fanem starych horrorów, a

to była moja szansa, by spełnić marzenie i

napisać scenariusz do teledysku w takiej konwencji.

To samo tyczy się nowego singla -

"Sometimes", który jest hołdem dla mojej innej

pasji - starych komiksów grozy.

Foto: Denner’s Inferno

Kim jest Jesper Harris i dlaczego poprosiłeś

go o pomoc przy pisaniu tekstów?

Jesper jest moim bliskim przyjacielem, z

którym współpracuję od późnych lat 90. To

bardzo inteligentny i troskliwy człowiek,

który podróżował po Dalekim Wschodzie i

wniósł wiele inspiracji do poezji i tekstów.

Kiedy zaczynałem pisać piosenki do "In

Amber" był dla mnie silnym narzędziem.

Jaka jest tematyka nowych tekstów? Czy

dotyczą one Twojego życia czy są to fikcyjne

opowieści?

Większość piosenek dotyczy rzeczy, myśli,

dobrych i złych doświadczeń z realnego życia.

Przyznaję, że głównie pisałem o tych

ostatnich.

Na nowym materiale słychać silne inspiracje

takimi zespołami jak Uriah Heep,

Scorpions czy Led Zeppelin. Jakie były

Twoje założenia przy tworzeniu tych utworów?

Te zespoły, które wymieniłeś należą do moich

ulubionych. Zawsze marzyłem, żeby po

zarejestrowaniu mniej więcej 40 albumów

móc nagrać taką muzykę, jaką najbardziej lubię

- inspirowaną ciężkim rockiem z lat 70.,

ale oczywiście z domieszką tego, co zrobiłem

w przeszłości

Czy możesz powiedzieć jak ostatnie wydarzenia

w relacji Twojej i Hanka wpływają

na przyszłość zespołu Denner/ Shermann?

To naprawdę koniec - już nigdy nie będziemy

ze sobą razem pracować i jestem z tym pogodzony.

Życzę mu powodzenia w życiu, które

ma przed sobą.

Denner/Shermann miało wydać jeszcze

jeden teledysk do piosenki "Escape From

Hell". Na Youtube jest zwiastun, lecz dlaczego

pełna wersja się nie ukazała?

Straciliśmy kontrakt z wytwórnią, a to poróżniło

zespół i nie było sensu tego dalej ciągnąć.

Czy uważasz, że to w porządku, że zespół

w zapowiedziach nawiązuje do składu

sprzed 20 lat, lecz tak naprawdę nim nie

jest, bo Timi Hansen nie grał w Mercyful

Fate od 1994r. tylko Sharlee D'Angelo, który

nie znalazł się w reaktywowanym składzie?

Ciężko to traktować poważnie i zastanawiam

się dlaczego King nie wolał nadal grać utwory

Mercyful Fate ze swoim zespołem, King

Diamond, który jak widać jest znacznie silniejszy.

Czy nie przeszkadza ci to, że Bjarne T.

Holm, z którym grasz w Denner's Inferno

może grać ponownie w Mercyful Fate?

Rozmawiałeś z nim o tej sytuacji?

Nie do końca. Powiedziałem Bjarne, że to

nie będzie miało wpływu, dopóki nasze terminarze

nie nałożą się na siebie.

Co sądzisz na temat tego, że repertuar koncertowy

Mercyful Fate oprze się wyłącznie


na pierwszych dwóch albumach oraz EP-ce

z 1982r.?

Wygląda mi to na bardzo kosztowny cover

band. Nie jestem pewien czy niektórzy organizatorzy

wiedzą, co otrzymają za swoje pieniądze.

Jednak to nie mój problem, by się

tym przejmować.

Jak oceniasz płyty Mercyful Fate nagrane

bez Twojego udziału?

Słuchałem ich raz czy dwa i nie mają w sobie

nic z tych powrotnych albumów, których byłem

częścią. Mają zbyt wiele wypełniaczy i

tylko kilka utworów się wyróżnia, ale nie jest

to ten sam poziom co "Melissa" i "Don't

Break The Oath".

Jak wspominasz nagrywanie "Into The

Unknown" - ostatniej płyty Mercyful Fate

z Tobą w składzie, która okazała się sukcesem

komercyjnym? Czego to była zasługa?

Podobnie jak wcześniej, jest tam kilka perełek

i jeszcze więcej wypełniaczy. Jednak w

ogólnym rozrachunku uważam ten album za

poprawny, a zarazem najlepszy z tych trzech,

które nagraliśmy.

W przyszłym roku ruszysz w europejską

trasę. Czy na koncertach sięgniesz po

utwory nagrane z Denners Trickbag lub

Zoser Mez?

Oczywiście główną część zajmą piosenki z

"In Amber", jednak pojawi się także coś z

mojej przeszłości. Mam ponad 200 utworów

do wyboru.

Foto: Denner’s Inferno

Kiedy poznamy pierwsze daty i czy wśród

nich znajdzie się miejsce dla Polski?

Zrobię co się da, aby zagrać kilka koncertów

w Polsce. Nigdy u was nie grałem, a bardzo

bym chciał. Koncerty rozpoczną się w maju

2020 i jeszcze trochę potrwają.

Kilka miesięcy temu w jednym z polskich

magazynów muzycznych opisano historię

Mercyful Fate oraz King Diamond. Czy

rozważałeś kiedyś napisanie na ten temat

książki?

Pewnie, mam kilku ghostwriterów i wydawców,

którzy mnie o to pytają. Mam mnóstwo

zdjęć i historii do opowiedzenia, więc tak, pewnego

dnia to się stanie.

Grzegorz Cyga


moje brzmienie jest osadzone w old schoolowym

metalu i hard rocku.

HMP: Cześć. Haunt jest tak twórczym i

płodnym zespołem, że zacznę od pytania, co

daje Ci tyle energii?

Trevor Church: Jest we mnie predylekcja do

komponowania muzyki, czyli palące pragnienie

nieustannej twórczości.

W jaki sposób zdołałeś napisać i nagrać

nową płytę "Mind Freeze" zaledwie osiem

miesięcy po "If Icarus Could Fly"?

Posiadam własne studio nagrań, które buduje

od czterech lat. To zdecydowanie pomaga realizować

pomysły. "Mind Freeze" to tylko

osiem piosenek z okresu 240 dni. Zawsze podczas

nagrań piszę więcej utworów. Staram się

tworzyć tyle riffów, ile się da. W pewnym

momencie te riffy stają się zalążkami pełnych

kawałków.

To świadczy o tym, że naprawdę uwielbiasz

Zamrożenie umysłu

Wywiad z Trever Church, liderem, wokalistą i multiinstrumentalistą

heavy metalowego zespołu Haunt, tuż przed premierą ich trzeciej płyty "Mind

Freeze".

w ciągu tego samego roku! Mamy taką zasadę

w Haunt, że nie machamy ręką na żaden

opracowany utwór, bez względu na to czy

nam się podoba czy nie. To dlatego, że nigdy

nie wiemy, który numer pokochają słuchacze.

Nasza opinia może być inna, niż opinia słuchacza.

Dlaczego nazwałeś Waszą nową płytę

"Mind Freeze", skoro pochodzisz ze słonecznej

Kalifonii?

Nie jestem pewien, czy macie Slurpees w

Polsce, ale tu w Kalifonii, mamy to dostępne

w postaci lodowego napoju. Kiedy ktoś to pije

zbyt szybko, dostaje zamrożenia mózgu. Cóż,

"Mind Freeze" to takie same uczucie. Wyobrażam

sobie, że zamrożenie umysłu to sytuacja,

gdy na czymś utkniesz i nie jesteś w

stanie posunąć się do przodu. Pierwotnie ten

album miał zostać nazwany "Light the Beacon",

ale utknęliśmy przy tworzeniu okładki.

Analogicznie było z naszym debiutem "Burst

Into Flame". Pierwotny tytuł "Reflectors"

zamroził nam umysły, kiedy próbowaliśmy

rozpracować okładkę. Nie ma to tamto, okładka

musi pasować do tytułu płyty! Zamierzaliśmy

wydać 7'' z piosenką "Mind Freeze" i

miałem już gotową okładkę na "Mind Freeze".

Stwierdziłem, że właśnie tak będzie to licować.

Który utwór lub fragmenet na "Mind Freeze"

nazwałbyś najbardziej wkręcającym się i

pozostającym w pamięci? Podziel się proszę

ze swoją opinią i wyjaśnij, dlaczego tak uważasz.

Naprawdę lubię "On The Stage". Niesamowita

solówka gitarzysty Johna Tuckera w okolicach

bridge'u! Zachwycam się nią za każdym

razem. To tak, jakbym napisał perfekcyjny

podkład dla Johna, żeby zabrylował swoją gitarą.

komponować muzykę każdego dnia! Jak

dokładnie doszło do powstania "Mind Freeze"?

Miałem osiem ukończonych kawałków i

czułem, że czas na ich wydanie w postaci albumu.

Zarejestrowaliśmy wszystkie partie perkusji

u Andy'ego Saldate w studiu Beastmakers.

Potem to już wszystko poszło jak z

płatka. Wykonuję dużo przygotowań przed

właściwą produkcją. Następnie nagrywam

dwa-trzy razy i git.

Ale czy nie uważasz, że rozwinięcie nowego

muzycznego charakteru nowego albumu, tak

żeby nie powtarzać pomysłów z poprzedniej

płyty, wymaga znacznie więcej czasu?

Nie, nie, to nie tak. Przeciwnie: mógłbym raczej

zrobić dobry materiał na dwa-trzy albumy

Foto: Haunt

A może nie zależy Ci na tym, aby koniecznie

kolejne płyty były innowacyjne w sytuacji

twórczego rozgardiaszu?

Zawsze staram się stawiać sobie wysokie

wymagania i tworzyć muzykę wysokiej jakości.

Wprowadziłem np. klawisze na "Mind

Freeze", których dotąd nie stosowaliśmy w

Haunt. Nie są one bardzo wyeksponowane w

wersji po mixie, ale to jest nowy element. Czułem

także potrzebę rozwinąć się w pewnych

kwestiach muzycznych i starałem się nagrać

lepsze utwory. Koniec końców, robię to co każdy

wokalista kompozytor, czyli piszę piosenki

najlepiej jak potrafię. To mnie nakręca i w

efekcie mamy coraz więcej muzyki Haunt.

Haunt jest silnie zainspirowany Sammy

Hagar, Van Morrison i Van Halen, aczkolwek

zupełnie nie przypomina tych artystów.

Czy stylistyka Haunt jest efektem prób i

poszukiwań rozmaitych brzmień, a może od

samego początku było dla Ciebie jasne, jaki

koloryt chcesz nadać Haunt?

Mój Ojciec grał z Sammy Hagarem i Van

Morrisonem, więc ta muza zawsze mi towarzyszyła.

Ale nie oznacza to, że moja własna

muzyka musi zawierać elementy moich wszystkich

inspiracji. Nie musi. Może jednak klimat

Haunt ma coś wspólnego z Sammy Hagarem

czy też z Van Morrisonem, jako że

Dlaczego zdecydowaliście się zaprosić w

gości akurat Fortress i Coffin Hunters na

imprezę, z okazji wydania "Mind Freeze"?

To są lokalne zespoły. W tym roku ukazała się

7'' Haunt / Fortress, wyszła bombowo. Nagrałem

ich piosenkę we własnym studio - to

był pierwszy raz gdy nagrałem u siebie inny

zespół niż Haunt. Coffin Hunters również

wydali znakomity album w tym roku. Ogólnie

California ma obecnie świetnych muzyków.

Jak bardzo istotne są dla Ciebie fizyczne

edycje Waszych albumów? Co ogólnie myślisz

o CDs, vinylach, okładkach, fizycznej

dystrybucji itd.?

Tworzenie nowej muzyki jest najważniejszą

sprawą w tym momencie mojego życia. Wydanie

fizycznego produktu zawsze będzie wielką

sprawą dla Haunt, oczywiście o ile tego rodzaju

formaty zapisu muzyki będą nadal używane

przez innych ludzi. Chociaż mógłbym też odpowiedzieć,

że wszystko czego potrzeba, to

żeby ludzie mieli coś wartościowego do posłuchania,

w tej czy innej postaci.

Jak myślisz, czy fajni zespołu Haunt mieli

inne wrażenie przy pierwszym kontakcie z

Waszym zespołem niż po uważnym i wielokrotnym

wsłuchaniu się w Wasze płyty czy

też po koncercie?

Mogę tylko powiedzieć, że jestem wdzięczny

za to, że ludzie słuchają muzyki. To mnie nakręca

do komponowania. Musiałbyś raczej zapytać

fanów o ich odczucia. Ja nie mogę się za

nich wypowiadać. Mam nadzieję, że są rozradowani

po zobaczeniu i po spotkaniu się z

nami.

Słyszałem taką opinię, że Judas Priest

38

HAUNT


"British Steel" to test na heavy metal: lubisz

to jesteś metalowcem, nie lubisz to nie czaisz

metalu. Czy możemy to samo powiedzieć o

Haunt? Dokończ zdanie: lubisz Haunt to…

Naprawdę nigdy nie myślałem w taki sposób.

Nie mamy spuścizny takiej jak wielkie zespoły

typu Judas Priest. Chciałbym dokończyć z-

aproponowane przez Ciebie zdanie tak: lubisz

Haunt to dziękujemy (śmiech).

Haunt wystąpił na kilku koncertach w pierwszej

połowie listopada 2019 w Europie: w

Austrii, w Czechach, w Holandii i w Niemczech.

Dlaczego akurat tam?

To było prostu to, co zostało zabookowane.

Jako amerykański zespół, pozostajemy zależni

od kogokolwiek, kto załatwia dla nas koncerty.

Naszą rolą jest po prostu dawać czadu każdego

wieczoru.

Szczególnie Wasz występ w Nijverdal

wzbudził moje zainteresowanie - nie każdy

wie, że Nijverdal jest holenderskim odpowiednikiem

angielskiego Birmigham (gdzie

narodził się heavy metal). "Nijver" oznacza

"przemysł", "dal" oznacza "dolina", czyli

"Nijverdal" to "dolina przemysłowa". Dokładnie

tam rozpoczęła się holenderska rewolucja

przemysłowa w XIX wieku. Jak myślisz,

czy środowisko przemysłowe sprzyja wysokiej

jakości heavy metalu również w USA?

Sporo najlepszych zespołów metalowych na

świecie pochodzi z USA. Większość z Califonii

i akurat nie z rejonów przemysłowych

(np. Metallica, Megadeth, Slayer - wszystkie

zaczynały w Los Angeles). Osobiście myślę, że

ludzie są od urodzenia predystynowani do

określonych ról. Geografia i środowisko mają

z pewnością znaczenie, ale w odniesieniu do

postawy i do nastawienia. Nijverdal to bardzo

spoko miejsce, bardzo czyste, no i mają tam

najlepszy McDonalds w całej Europie!

Foto: Haunt

Czy zdarzyło Ci się kiedyś spotkać z agresywnym

lub niestosownym zachowaniem

fanowskim np. wśród publiczności podczas

koncertu? Co powiedziałeś lub co byś powiedział

na to? Jak byś zareagował? Czy

wstrzymałbyś koncert?

Jestem prostolinijny i nigdy nie obawiam się

powiedzieć, co myślę. Więc gdyby ktoś pozwalał

sobie na zbyt wiele, na pewno coś bym

mu powiedział. Może półżartem, może poważnie.

Zależy od konkretnej sytuacji. Zależy

mi, aby każdy dobrze się czuł i spędzał fajny

czas, kiedy gramy. Na szczęście nie doświadczyliśmy

tego rodzaju przykrości.

Skądinąd wiem, że głównym tematem Waszym

liryków są: nadprzyrodzenie, czary,

fantazje. Jak się czujesz z takimi zagadnieniami?

Czy jakaś książka lub film wywarła

ostatnio na Tobie szczególne wrażenie?

Cały Haunt dotyczy mojego życia osobistego.

Piszę teksty o miłości, śmierci, polityce, Ziemi,

kosmosie itp. Za to Beastmaker był wehikułem

dla nadprzyrodzonych zjawisk i czarów.

Dorastając, oglądałem z Ojcem sporo

pradawnych filmów, w tym horrory. To ujawniło

się w Beastmaker. Obecnie już nie pożeram

książek zbyt często, ale uwielbiam Stephen

King i Anne Rice, kiedy tylko znajduję

czas na czytadełko. Dodam, że zawsze najbardziej

fascynował mnie skateboarding i pisanie

muzyki.

Jeśli chodzi o inspiracje, czy mógłbyś podzielić

się opinią o najnowszym albumie

Angel Witch "Angel of Light"?

Kocham. To niesamowita pozycja. Nie posiadam

się z radości, że w końcu udało się Haunt

wystąpić wspólnie z Angel Witch (w Hamburgu).

To było jedno z najlepszych muzycznych

doświadczeń w moim życiu.

Powiedziałeś w jednym z poprzednich

wywiadów dla Heavy Metal Pages o Def

Leppard i Iron Maiden: "Ja bardzo się od nich

odróżniam, bo sam piszę swoją muzykę."

Nie chciałbym tego źle zinterpretować. Co

dokładnie miałeś na myśli?

Nie przypominam sobie, żebym tak powiedział.

Może to niewłaściwe tłumaczenie. Jestem

wielkim poplecznikiem Def Leppard.

Nie ulega wątpliwości, że oni mają własne piosenki.

Tak samo jest z Iron Maiden.

Jakie są Twoje plany odnośnie Beastmaker?

Beastmaker być może wystąpi na dwóch lub

trzech koncertach tu i tam, ale nie teraz.

Chciałbym jeszcze zapytać, czym zajmowałeś

się przez Haunt i przed Beastmaker?

Czy grałeś w innych zespołach?

Tak, było tego więcej. Wraz z Andym Saldate

mieliśmy w przeszłości wiele wariacji

Haunt na przestrzeni całej dekady, ale nigdy

nie założyliśmy zespołu z prawdziwego zdarzenia,

dopóki nie dołączył John (gitarzysta

John Tucker). Graliśmy thrash metal, 70's

hard rock i wiele innych rzeczy. Nic się nie

kleiło zanim przyszedł John. Tak minęło dziesięć

lat mojego życia. Udzielałem się też w

innych zespołach, ale nie komponowałem ani

nie pełniłem funkcji lidera. Zresztą wszystkie

te projekty szybko się kończyły. Docelowo

chciałem pisać własną muzykę i przeszedłem

bardzo, ale to bardzo długą drogę, zanim nauczyłem

się, jak to robić.

Plany koncertowe Haunt na 2020?

Powrócimy do Europy w lutym a w USA będziemy

rżnąć w kwietniu.

Bardzo dziękuję za rozmowę.

Sam O'Black

Foto: Haunt

HAUNT

39


HMP: Zakładając zespół nie potrafiliście jeszcze

dobrze grać. Skąd taki szalony pomysł,

żeby uczyć się grając i grając się uczyć?

Wiecie, że to mogło się nie udać?

Robson: Dokładnie tak było i to nie był przemyślany

krok, ale wtedy nikt o tym nie myślał,

bo chęć grania przysłaniała całą resztę. W

sumie nie ma w tym chyba nic złego, pod warunkiem,

że nie wyjdzie się za wcześnie przed

publikę z tym swoim "graniem". My niestety

tak zrobiliśmy, bo wydawało nam się, że skoro

umiemy w miarę zagrać "Paranoid" i "Breaking

The Law" to możemy śmiało grać koncerty, no

i to nie był dobry krok (śmiech). Mamy nawet

Spod znaku Stormwitch

Axe Crazy zderza dwa światy. Z jednej strony hołduje klasycznym odmianom

metalu i garściami czerpie z lat 80., z drugiej strony trzeźwo zauważa mechanizmy

rządzące współczesną promocją muzyki. O tym, jak to robi, dlaczego "wydaje"

płytę na YouTube i jak udało mu się zadzierzgnąć współpracę z gitarzystą

Stormwitch, przeczytacie poniżej.

Wasza okładka spokojnie mogłaby zdobić

okładkę książki fantasy z lat 80. Jak wypatrzyliście

Mario Lopeza? Przeglądałam jego

okładki - ma dużo prac na koncie, ale poza

Evil Invaders, żadnych znanych nazw.

Adik: Mario Lopeza znaliśmy już wcześniej z

prac, które zrobił dla wielu młodych kapel.

Rzeczywiście nie ma na koncie okładek dla

wielkich zespołów, ale nam na tym nie zależało.

Szukaliśmy kogoś, kto zrobi nam klasyczną

okładkę w stylu tych z lat 80. i będzie

nas na niego stać. Rozmawialiśmy z kilkoma

legendarnymi twórcami okładek, ale ceny ich

prac nie były na naszą kieszeń. Mario zrobił

w stu procentach taką okładkę, jaką chcieliśmy

i jesteśmy mega zadowoleni. Zależało

Niektórzy biadolą, że obecnie nie ma w

mediach audycji promujących młode kapele.

Moim zdaniem przejęły je tego rodzaju

kanały. Kanał NWOTHM powstał oddolnie,

a obecnie ma taką renomę, że odbiorcom

wydaje się, że "skoro tam jakaś płyta jest, to

musi być dobra". Czujecie się uhonorowani?

Robson: Oczywiście, że czujemy się uhonorowani

(śmiech). Obecnie kanał NWOTHM

Full Albums to chyba jedno z największych

narzędzi do promowania młodych zespołów

grających metal w starym stylu. Nasz nowy

album ma trzynaście tysięcy wyświetleń po

miesiącu od wrzucenia, nie byłoby to możliwe

w żaden inny sposób, oprócz promocji przez

dużą wytwórnię, której niestety nie mamy. Co

do audycji w mediach to zależy, o jakie media

chodzi, bo w telewizji czy radiu rzeczywiście

nie ma niczego takiego. W ogóle tam metal

nie istnieje, przynajmniej w naszym kraju. Na

szczęście jest internet i kanały w stylu

NWOTHM Full Albums na YouTube oraz

radia internetowe i oczywiście Facebook.

Jeszcze kilka lat temu wytwórnie walczyły z

umieszczaniem całych płyt na YouTube do

upadłego. Dziś taka forma jest jedną z lepszych

form promocji. Jednak nie dla wszystkich

gatunków muzycznych i nie dla wszystkich

zespołów. Myślicie, że mimo kanału,

dużo osób kupi Waszą płytę, kiedy wyjdzie?

Adik: Wydaje nam się, że to właśnie dzięki

temu kanałowi więcej ludzi kupi płytę, bo w

ogóle o nas usłyszy. Bez takiej promocji ciężko

dotrzeć do większej ilości słuchaczy, a skoro

nie dotrzemy do nich, to nie usłyszą o nas i co

za tym idzie nie kupią płyty. Oczywiście nie

każdy, kto nas tam posłuchał kupi płytę, ale

na pewno album na kanale o takim zasięgu to

same plusy.

40

dosyć dużo tych naszych prehistorycznych

koncertów na taśmach VHS, ale leżą głęboko

schowane (śmiech).

Jakby Wam ktoś 10 lat temu powiedział, że

Wasza płyta znalazła się w piątce najlepszych

płyt z 2019 roku... jak zareagowalibyście?

Pytam, nawiązując do takiej opinii, jaka

padła na Waszym fanpage'u z ust czy raczej

z klawiatury zagranicznego fana.

Adik: No na pewno byśmy w to nie uwierzyli,

tym bardziej że wtedy zespół Axe Crazy dopiero

powstawał. Bardzo się cieszymy, że nasza

nowa płyta się podoba i dla kogoś znajduje

się nawet w top 5 płyt tego roku.

AXE CRAZY

Foto: Axe Crazy

nam też na tym aby okładka była namalowana

w realu, a nie tylko stworzona na komputerze,

a Mario tak właśnie tworzy swoje

obrazy.

Obecnie Wasza płyta jest udostępniona

przez kanał NWOTHM. Sami go podesłaliście,

czy admin kanału Was "wyhaczył"?

Adik: Z twórcą tego kanału, Andersonem

znamy się już dosyć długo, zanim jeszcze jego

kanał stał się tak potężny. Napisał do nas po

wydaniu EP "Angry Machines" z zapytaniem,

czy może wrzucić EP na swój kanał, oczywiście

zgodziliśmy się, bo to zawsze jakaś promocja.

Podobnie było z "Ride On The

Night", no i tak sobie współpracujemy

(śmiech).

Jak to się w ogóle stało, że "wydaliście płytę

na YouTube", zanim pojawi się ona w wersji

fizycznej?

Robson: Zrobiliśmy to celowo, żeby uzyskać

trochę rozgłosu i rozreklamować nowy album

przed wydaniem go na CD, teraz większość

młodych zespołów tak robi. Ludzie obecnie

wolą posłuchać czegoś i sprawdzić, zanim kupią.

W komentarzach pod Waszą płytą padły

bardzo pochlebne dla Was porównania. Co

powiecie o tym: "brzmi jak Helloween, które

brzmi jak Iron Maiden"? (śmiech)

Adik: No tak, ogólnie przyjęcie płyty jest bardzo

dobre, a takie porównania oczywiście bardzo

nas cieszą (śmiech). Czy może być lepszy

komplement dla młodego zespołu heavy metalowego

niż ten napisany powyżej, choć jest

dosyć ciekawy i zabawny, ale w sumie porównuje

nas do dwóch zespołów, które mają na

nas na pewno wielki wpływ, wiec jest dobrze

(śmiech).

Są też pochlebne w bardziej klasyczny sposób:

przypomina mi "Thundersteel" Riot; czy

tylko ja słyszę styl Kinga Diamonda?, wokal

przypomina mi Johna Archa. Jak się z tym

czujecie?

Adik: Czujemy się z tym bardzo dobrze, są to

wielkie nazwy i nazwiska, które sami uwielbiamy,

więc traktujemy to jako najwyższej rangi

komplementy.

Nagraliście dwa kawałki inspirowane muzyką

i słowami Stormwitch. Fantastycznie,


że postanowiliście oddać mu hołd, bo na tle

Running Wild czy Accept, to niemal zapomniany

zespół. Wybór był naturalny czy długo

główkowaliście, kto będzie celem Waszego

hołdu?

Robson: Tak właściwie to tylko druga część

"Walpurgis Tales" stanowi hołd dla Stormwitch.

Wybór był naturalny, nie zastanawialiśmy

się nad wyborem zespołu. Uwielbiamy

Stormwitch i ich muzyka ma na nas wielki

wpływ. Według nas jest to jeden z najbardziej

niedocenionych zespołów w historii metalu i

powinien być dzisiaj na dużo wyższej pozycji

niż jest, no ale niestety nie miał tyle szczęścia

co Running Wild, Accept czy Helloween.

Zaproszenie do współpracy byłego gitarzysty

Stormwitch było pokłosiem tej decyzji

czy wręcz przeciwnie - akurat on odpowiedział

na Waszą propozycję, więc poszliście

za ciosem i pociągnęliście temat Stormwitch?

Robson: Nie, najpierw był pomysł na hołd, a

później pomyśleliśmy, że super by było zaprosić

do udziału kogoś z oryginalnego składu.

Najpierw rozmawialiśmy z Andym, wokalistą

Stormwitch. Spotkaliśmy się po ich koncercie

w Czechach w tamtym roku i przedstawiliśmy

mu naszą propozycję. Zgodził się

od razu i bardzo się ucieszył. Następnie uderzyliśmy

do Stefana, gitarzysty i kompozytora

Stormwitch w latach 80. i on także był

chętny, żeby zagrać w "The Legend Of Stormwitch"

i nagrał dla nas tę genialną solówkę. No

a Andy nie zaśpiewał... Niestety nie mieliśmy

już później bezpośredniego kontaktu z nim,

tylko z jego żoną. Wysłaliśmy jej gotowy

tekst, potem muzykę i odpisała, że bardzo się

jej i Andy'emu ten utwór podoba. Po jakimś

czasie, gdy już utwór był instrumentalnie nagrany

w studiu, dostaliśmy od niej wiadomość,

że Andy jednak nie zaśpiewa. Nie wiemy, co

było powodem zmiany decyzji i czy była to

decyzja Andy'ego, czy też wynikło to z burzliwej

sytuacji wewnątrz zespołu, która miała

miejsce w ostatnim czasie, ale bardzo szkoda,

że tak to się zakończyło. Cieszymy się jednak

ze współpracy ze Stefanem.

Nie wierzę, że napisaliście te kawałki intuicyjnie.

Jakie cechy charakterystyczne brzmienia

Stormwitch wytypowaliście i wzięliście

na tapet?

Robson: No to chyba musisz uwierzyć

(śmiech), bo absolutnie nie analizowaliśmy

budowy ich utworów, riffów czy linii wokalnych

podczas pisania tych numerów. W zasadzie

to muzyka do "Witches' Treasure" powstała

nawet wcześniej niż pomysł na ten hołd.

Samo to z nas wyszło, ale na pewno podświadomie

się nimi mocno inspirowaliśmy przy pisaniu

nowych utworów, bo tak jak mówiliśmy,

ich muzyka jest genialna i ma bardzo duży

wpływ na naszą twórczość. Oczywiście tekst w

"The Legend Of Stormwitch" to inna sprawa,

bo on prawie w całości jest stworzony z tytułów

płyt, bądź utworów Stormwitch z lat 80.

Zresztą ten kawałek to moim zdaniem

najlepszy numer na Waszej płycie, z najciekawszą

linią wokalną. To też Wasz faworyt?

Robson: Bardzo nas to cieszy, utwór na

pewno jest dla nas wyjątkowy ze względu na

udział Stefana, ale nie jest raczej naszym faworytem.

W sumie to takiego nie mamy

(śmiech).

Ostatnio mówiliście nam, że robiliście wszystko,

żeby nie było nudno. Słychać, że taka

dewiza przyświecała Wam i tym razem.

Powiedzcie, jak się robi, "żeby nie było nudno".

Tylko nie mówcie, że "jakoś tak samo

wychodzi", bo nie uwierzę (śmiech).

Adik: (Śmiech) No to chyba niestety znowu

musisz nam uwierzyć, bo nie zastanawiamy

się nad tym jakoś specjalnie podczas tworzenia

utworów. Oczywiście, wiadomo, że nie

chcemy się trzymać jakiegoś jednego schematu

na utwór i staramy się je urozmaicać na

różne możliwe sposoby, właśnie tak, żeby nie

Foto: Axe Crazy

było nudno, ale nie mamy na to jakiegoś magicznego

zaklęcia (śmiech).

Postawiliście sobie wysoko poprzeczkę, żeby

brzmieć mocno i szybko, a jednocześnie

zachować melodyjność. Nie wszystkim się

to udaje. Jaka była Wasza recepta?

Adik: Melodia jest dla nas najważniejsza,

sami cenimy to najbardziej w muzyce. Na to

też nie mamy jakiejś specjalnej recepty, po

prostu słuchamy melodyjnej, a także szybkiej

muzyki i taka też widocznie z nas wypływa.

Inaczej nie umiemy tego wytłumaczyć, ale

skoro nam to wychodzi, to bardzo się cieszymy

(śmiech).

Podobno jesteście fanami kreskówek z lat 80.

i wczesnych 90... Powiem szczerze, że wiem,

o czym mówicie, bo sama wychowałam się

na "He-Manie i władcach wszechświata"

czy "Wojowniczych Żółwiach Ninja". Obecnie

trudno jest szukać mainstreamowych

epickich bajek. Te współczesne dzieci coś

tracą? Może nie będą dobrymi odbiorcami

heavy metalu, kiedy dorosną? (śmiech)

Adik: No kto wie, o tym się przekonamy w

przyszłości (śmiech). Oczywiście uwielbiamy

te stare kreskówki, czego dowodem jest

nagrany przez nas utwór "Wheeled Warriors"

(cover genialnego tematu tytułowego z kreskówki

"Jayce And The Wheeled Warriors"),

który niestety nie trafił na nasz poprzedni

album, ale można go posłuchać na naszym

kanale YouTube. Na pewno nie ma i nie będzie

już takich kreskówek "z duszą" i wspaniałą

muzyką, jak te z lat 80., a współczesnym

dzieciakom pozostaje oglądanie tych legendarnych

kreskówek w internecie.

Dobra, a co to za tytuł "Never Look Back"?

Kto jak kto, ale Wy chętnie spoglądacie w

przeszłość.

Robson: Oczywiście spoglądamy cały czas w

przeszłość i nią żyjemy, bo według nas najlepsze

co wydarzyło się w muzyce miało miejsce

w latach 70. i 80. A ten tytuł to w innym

znaczeniu, w tekście chodzi o to żeby nie

spoglądać na złe rzeczy, które się przytrafiły w

przeszłości, tylko iść do przodu i się nie poddawać.

To taki utwór trochę w stylu tych

wszystkich AORowoych kawałków motywacyjnych

z filmów z lat 80. - "Rocky", "No

Retreat, No Surrender", "Bloodsport" czy

"Best Of The Best".

Kolekcjonujecie płyty. Grając w Axe Crazy,

pracując zawodowo i mając rodziny, macie w

ogóle czas ich słuchać? "Ich", nie substytutu

płyty z mp3 na komórce.

Adik: Tak, część z nas kolekcjonuje płyty, to

świetne hobby choć faktycznie z czasem jest

niestety ciężko, ale słuchanie muzyki to podstawa

i na to musi się znaleźć czas (śmiech).

Katarzyna "Strati" Mikosz

AXE CRAZY 41


Dopiero zaczynamy!

Trendy przychodzą i odchodzą, ale heavy metal jest wieczny! - mówi

Dejan Rosic i trudno nie zgodzić się z gitarzystą Screamer. Szczególnie, że Szwedzi

w żadnym razie nie spuszczają z tonu, a ich najnowszy, już czwarty, album

"Highway Of Heroes" jest nader dobitnym potwierdzeniem tego faktu, a muzycy

deklarują, że wcale nie zamierzają na tym poprzestać:

HMP: Zdarza się, że któryś z was wraca

czasem do zamierzchłej przeszłości, odpala

sobie pierwsze demo Screamer sprzed 10 lat

i myśli: kurczę, ale przeszliśmy długą drogę

do tego, co trafiło na nasz najnowszy album

"Highway Of Heroes"!?

Dejan Rosic: Nieszczególnie (śmiech). Staramy

się skupiać na przyszłości, ale czasami

patrzysz wstecz na błędy, które popełniłeś,

starasz się z tego wyciągać wnioski i stawać

się coraz lepszym zespołem!

To dlatego właśnie po dwóch latach, będąc

już znacznie lepszymi muzykami, przearanżowaliście

te utwory i nagraliście je ponownie

na debiutancki album "Adrenaline

Distraction"?

Nie byłem wtedy w zespole, pojawiłem się

tuż przed nagraniem "Adrenaline Distractions".

Ale pewnie właśnie tak czuli się chłopaki,

więc nagrali to jeszcze raz, polepszając

utwory w sposób sprawdzony podczas częstego

ogrywania ich na żywo.

Urodziliście się w czasach największych

triumfów tradycyjnego metalu lub tuż po

nich, przypuszczam więc, że porównania do

zespołów, które wówczas były u szczytu

formy i sławy, są dla was czymś niebywałym,

jako fanów i jednocześnie muzyków?

Z jednej strony to dziwne, ale w z drugiej

nam schlebia. Bo dorastając mogłeś mieć za

idoli wiele z tych dawnych kapel, więc kiedy

ludzie porównują naszą muzykę w pozytywny

sposób do zespołów, które były przed

nami, to dla nas coś wyjątkowego!

Co sprawiło, że zainteresowaliście się właśnie

takim graniem, skoro w czasach kiedy

dorastaliście nie był to zbyt modny nurt metalu,

a zwykle w młodym wieku sięga się

najpierw po to, co jest łatwiej dostępne,

obecne w mediach, etc.?

Większość naszych rodziców było młodych i

słuchało zespołów pokroju Deep Purple,

Maiden, Priest, Thin Lizzy, etc., kiedy to

były jeszcze nowe zespoły albo już na szczycie,

więc to przeszło na nas kiedy dorastaliśmy.

Mimo, że każdy w naszym zespole ma

inny gust muzyczny, to dalej heavy metal jest

dla nas numerem jeden i tym, co łączy nas

muzycznie.

Foto: Screamer

Czyli nie gonicie za jakimiś nowinkami, jesteście

tradycjonalistami ceniącymi szczerość

i przekaz prawdziwego metalu, nawet

jeśli ukrywa się on gdzieś w najgłębszych

czeluściach podziemi?

Nie tyle chodzi o trendy, co o to, że gramy

muzykę, którą kochamy i nawet jeśli kryje się

ona - jak mówisz - w najgłębszych czeluściach

podziemia, nas to nie obchodzi, my ją

po prostu uwielbiamy!

Dla młodych ludzi życie bez komórki, ciągłego

dostępu do internetu, różnych aplikacji

i tym podobnych udogodnień to pewnie

rzecz nieznana i tak, jak w wielu

aspektach są one niezwykle przydatne, to

jednak wydaje mi się, że świat muzyki bez

ściągania plików z sieci czy supremacji

streamingu byłby przyjaźniejszy dla zespołów,

szczególnie tych niesprzedających płyt

w milionowych nakładach?

Dokładnie, myślę, że więcej średniego zasięgu

zespołów, a może nawet i jeszcze mniejsze

kapele miałyby większą szansę, żeby osiągnąć

więcej, jeśli pobieranie i streamowanie

by nie istniało. Fajnie byłoby mieć duży budżet,

jak ówczesne zespoły, nie musieć mieć

zwykłej pracy i spędzać sześć miesięcy w studiu,

pracując nad epickim albumem. Ale jest

jak jest, zespoły adaptują się do tych nowych

warunków jak mogą.

Plusy sieć oczywiście też ma, bo opublikowaliście

przecież kilka cyfrowych singli, w

tym najnowsze "Ride On" czy "Halo", można

w niej też publikować teledyski, co nie

jest bez znaczenia dla zespołu na dorobku.

Niedawno ukończyliście zdjęcia do najnowszego

klipu - skąd pomysł do zrealizowania

go na złomowisku i czy jesteście zadowoleni

z efektów?

Dzisiaj to główne narzędzie promocji dla

mniejszych zespołów, tak zwany internet i

media społecznościowe. To świetny sposób

na bezpośredni kontakt z fanami i słuchaczami.

Wydawanie cyfrowych singli i zamieszczanie

muzycznych klipów w internecie i

mediach społecznościowych jest tylko jednym

z nowych sposobów. Wszyscy to robią,

więc musisz się tym zajmować! Nagraliśmy

teledysk z reżyserem nazywającym się Max

Ljungberg, a efekt okazał się niesamowity!

Zrobiliśmy sobie promocyjne zdjęcia na wysypisku,

a Max uznał, że to jest dobre, więc

nagraliśmy teledysk właśnie tam!

Wygląda więc na to, że The Sign Records

wspiera was należycie i pokłada w Screamer

spore nadzieje? To oczywiście zasada

naczyń połączonych, bo każdemu profesjonalnie

działającemu wydawcy powinno, z

oczywistych względów, zależeć na jak najlepszej

promocji swych artystów, ale chyba

nie zawsze wygląda to tak różowo, bo choćby

w High Roller Records nie byliście chyba

zbyt faworyzowani pod tym względem, zawsze

byli artyści lepsi, ważniejsi, a przede

wszystkim było ich wielu?

The Sign Records jest dla nas super, póki

co! Przeszliśmy z High Roller do The Sign,

ponieważ chcieliśmy spróbować czegoś nowego

po zrobieniu trzech płyt z High Roller.

High Roller byli świetni i niesamowicie nam

pomogli, za co jesteśmy wdzięczni - nigdy nie

czuliśmy się u nich jak pomniejszy zespół.

Jak mówiłem, chcieliśmy spróbować czegoś

42

SCREAMER


nowego, a The Sign było dla nas wtedy oczywistym

wyborem i myślę, że pomogą nam

zrobić kolejny krok!

Ponoć powoli mija ponowna moda na oldschoolowy

heavy metal, ale "Highway Of

Heroes" jakoś nie zdradza żadnych tego

objawów - wręcz przeciwnie, jeszcze dobitniej

podkreślacie tą płytą swoją obecność w

ścisłej czołówce takiego grania: na pewno,

jeśli chodzi o te młodsze stażem zespoły?

Trendy przychodzą i odchodzą, ale heavy

metal jest wieczny! (śmiech). Nie, nie uznaję

nas za jednego z liderów, ale może jestem

zbyt skromny… Na pewno jesteśmy jednym

z nowszych zespołów, które szybko wyrobiły

sobie markę.

Nie baliście się też ryzyka, bo producentem

tego albumu jest perkusista Bullet Gustav

Hjortsjö - czym przekonał was do powierzenia

mu tej funkcji?

Rozmawialiśmy o pracowaniu razem nad poprzednim

albumem "Hell Machine", więc

spróbowaliśmy się zająć trzema kawałkami z

"Highway Of Heroes", kiedy Gustav studiował

produkcję muzyczną na uniwersytecie i

wykorzystał te kawałki do swojego egzaminu.

Wyszło świetnie, więc zajęliśmy się

wspólnie całym albumem. Dobrze było mieć

dodatkową parę uszu po zrobieniu trzech albumów

w ten sam sposób i myślę, że naprawdę

pomógł nam wyciągnąć to co najlepsze z

naszego materiału!

Brzmienie tego krążka potwierdza, że to

była słuszna decyzja - czyli czasem warto

zaryzykować, spróbować czegoś nowego?

Myślę, że ważne jest żeby zawsze próbować

czegoś nowego i nie bać się zmian, one mogą

cię tylko wzmocnić.

To krótki, zwarty materiał, niewiele ponad

35 minut muzyki, intro plus dziewięć utworów

- nie ma co przesadzać, bo to najlepsza

opcja, szczególnie teraz, gdy coraz trudniej

przyciągnąć uwagę słuchaczy na dłużej?

Cała ta sprawa z koncentracją to śmieszny

temat, bo dzisiaj ludzie nie wydają się już w

ogóle mieć zdolności utrzymywania uwagi

Foto: Screamer

(śmiech). Nie, album mógł trwać nawet 50

minut, ale po prostu wycięliśmy wszystkie

rzeczy, które nie polepszały poszczególnych

utworów. Chodzi tylko o kawałki. Co dla

nich najlepsze i czy da się lepiej, a czasami

mniej znaczy więcej!

Okładka, też jest klasyczna, niczym z lat

80. - takie mieliście założenie i jest ono realizowane

praktycznie od początku istnienia

zespołu?

To coś, o czym mówiliśmy od samego początku,

o motywie, który sprawi, że od razu poznasz

Screamera po okładce!

Wersja cyfrowa to obecnie standard, CD

też się jeszcze ukazują, ale jeśli chodzi o

edycję winylową to naprawdę zaszaleliście,

bo "Highway Of Heroes" jest dostępna na

tym nośniku aż w czterech wersjach kolorystycznych.

Przewidujecie więc tłok na

waszym stoisku z merchem podczas zbliżającej

się jesiennej trasy, bo będziecie też

pewnie mieli nowe wzory koszulek, naszywki

i to wszystko, co fani metalu tak lubią?

Winyl to coś, co lubię najbardziej, a dla

heavy metalu to bardzo ważna sprawa. Mamy

trochę nowości, które chyba spodobają

się ludziom, więc wpadajcie do naszego stoiska

z merchem, pogadajcie z nami i przygarnijcie

jakieś lanserskie rzeczy!

Obchodzicie w tym roku 10-lecie istnienia i

wydajecie właśnie czwarty album - to

całkiem niezła średnia i pewnie w żadnym

razie nie jest to wasze ostatnie słowo?

Dopiero zaczynamy. Skoro Judas Priest

uciągnęli 50 lat, to my powinniśmy celować

w 60! (śmiech).

Wojciech Chamryk & Karol Gospodarek


Była to naturalna kolej rzeczy

Tak odpowiedział mi gitarzysta zespołu Imagika, spytany o powrót swojej

formacji po ośmioletniej przerwie na rynek muzyczny. Sama grupa jest weteranem,

który wydał już osiem pełnych albumów na przestrzeni dwudziestu paru

lat. O ich karierze, muzyce, relacjach między muzykami i wydawcami, oraz o

swoich początkach opowie Steve Rice, znany także jako gitarzysta Kill Ritual.

HMP: Cześć. Na początek zacznijmy od

Ciebie. Jak rozpoczęła się Twoja przygoda z

muzyką?

Steve Rice: Ok, przypomnijmy sobie to od

początku, skoro już całkiem długa droga za

mną. Znajomość z muzyką zacząłem, kiedy

miałem około 10 lub 11 lat. Kupiłem pierwszą

płytę z tamtego okresu, był to album

Eltona Johna, "Yellow Brick Road". Dobry

wybór z mojej strony. Wspaniałe utwory i

świetne liryki. Niedługo potem zobaczyłem

występ w telewizji zespołu Kiss. Mój mózg

eksplodował i miałem ogromną ochotę zacząć

grać na gitarze. Na szczęście dla mnie mój tata

miał jedną nad poddaszu, ponieważ miał

nadzieję, że kiedyś będzie się uczył na niej

grać i miałem jeszcze większe szczęście, bo to

była gitara elektryczna, która do tego była ze

wzmacniaczem. Krótka prosta do riffów i

głośnych dźwięków. Nie odłożyłem gitary od

tamtego dnia. Poświęciłem swoje życie ciężkiej

pracy, wysiłkowi i ćwiczeniom, by wciąż

grać przez te lata.

Czy uznajesz pierwszy pełny album Imagika

za sukces?

Pewnie, skoro pozwolił nam dojść do naszej

rozmowy. Zrobiliśmy to co wiele zespołów

nie robi. Wyszliśmy i pozwoliliśmy żeby o

nas usłyszano. I robiliśmy to wytrwale przez

długi czas. Nie przejmowaliśmy się czy ktoś

nas lubił czy nie, wciąż tworząc muzykę, którą

lubiliśmy grać. Na nasze szczęście mieliśmy

fanów, którzy lubili nasz styl oraz zdobyliśmy

trochę szacunku, za co jesteśmy wdzięczni.

Mieliśmy to na względzie, ponownie wracając

na scenę. Zawsze gdzieś się zaczyna.

Jak dużym krokiem naprzód był "Worship"

w porównaniu do waszego debiutu?

Ten album był dużym krokiem na przód. Jeśli

chodzi o produkcję to była ona masywna. Jeśli

o kompozycje, to był spory przeskok. Pozwolił

nam zagrać z Grave Digger na ich trasie,

a także zrobić parę tras po Europie. Dzięki

niemu pisano o nas również w prasie. Odpłaciło

to nam za całą naszą włożoną pracę

do tego momentu.

Dlaczego pierwotni członkowie zespołu, jak

basista Michael i wokalista David odeszli

po "And So It Burns"?

Mike odszedł, ponieważ poznał dziewczynę,

która go odciągnęła od zespołu. Poza tym,

uzależnił się od narkotyków przez co stał się

nie zbyt solidny. Z drugiej strony Dave stracił

zainteresowanie. Zaczął schodzić na inne

muzyczne tory i po prostu nie umieliśmy znaleźć

wspólnego języka. Dla naszego wspólnego

dobra uznaliśmy, że lepiej jest znaleźć

świeżą krew. Podnieśliśmy stawkę, zdobywając

lepszych muzyków.

Czemu przestaliście wydawać i nagrywać

demówki po roku 2004?

Będąc zespołem na kontrakcie, nie mieliśmy

zasadniczo powodu by wydawać demówki dla

ludzi by usłyszeli i sprawdzili nas przed kolejnym

wydawnictwem. W jakim celu? Z tego

powodu porzuciliśmy ten pomysł.

Jak bardo różnił się Norman Skinner na

"Devils on Both Sides" w porównaniu do

waszego poprzedniego wokalisty, Davida

Michaela z "And So It Burns"?

Była to kolosalna zmiana, która sprawiła, że

zespół stał się bardziej przystępny. Zasadniczo

Norman potrafi śpiewać. Dave był dobrym

thrashowym wokalistą i jego szczytowym

momentem było wspomniane "And So

It Burns", niestety nie potrafił on przeskoczyć

tego albumu. Norman jest tu lepszy w

tym sensie, że jest on bardziej elastyczny, potrafi

całkiem łatwo przestawić się na inne style

śpiewania.

Kolejny album po "Devils on Both Sides",

"My Bloodied Wings" został wydany tak z

rok po poprzedniku. Czy mieliście przygotowany

wcześniej materiał, czy raczej to był

przypływ weny?

Raczej to drugie, a to dzięki ciągłej grze oraz

dawaniu koncertów, jak otoczeniu świetnych

ludzi w tamtym momencie. To było naturalne

doświadczenie, które pomogło nam iść do

przodu i być jeszcze bardziej dojrzałym zespołem.

"Feast for the Hated" był waszym kolejnym,

szóstym albumem, wydanym po kolejnej

zmianie w zespole, tym razem basisty i gitarzysty.

Jak ta zmiana wpłynęła na waszą

muzykę?

Nieznacznie, ponieważ od "Devils on Both

Sides" to Norm i ja piszemy każdy utwór.

Mamy tę strukturę zespołu, która zadziałała i

sprawiła, że Imagika jest Imagiką, przez co

zmiany personalne są niczym więcej jak utrapieniem,

które jednak nie ma w żaden sposób

wpływu na nasz styl czy podejście do zespołu.

Dlaczego rozpadliście się krótko po "Portrait

of a Hanged Man"? Mógłbyś powiedzieć

więcej o tamtym okresie?

Ten album jest jednym z moich ulubionym,

ze względu na produkcję i nowoczesny klimat.

Ma parę świetnych utworów. Jednak w

tamtym momencie ciągłe zmiany personalne

(perkusisty i kolejnego gitarzysty) stały się

nużące. Norm stracił zainteresowanie i chciał

po prostu iść dalej. Ja zaś nie widziałem zbytnio

sensu w szukaniu kolejnego wokalisty. To

raczej nie miało zamiaru wypalić i nie miało

sensu ciągnąć to dalej. Wszystko zmierzało

ku końcowi i to było to. Tak to było to…

przynajmniej tak wtedy uważaliśmy! Ha!

I znowu, witamy na pokładzie przemysłu

muzycznego. Co zmieniło się od tamtej

pory?

Dziękuje? Ha! Jesteśmy z powrotem. Była to

po prostu naturalna kolej rzeczy przy zerowej

presji. Chemia znów się pojawiła, a my wszyscy

jesteśmy bardziej doświadczonymi kolesi-

Foto: Imagika

44

IMAGIKA


Foto: Imagika

ami, którzy robią to, ponieważ to lubią i są w

stanie bez spiny osiągnąć ten poziom muzyki,

który oczekujemy.

Jeśli miałbyś opisać waszą obecną muzykę

w jednym zdaniu, to jakby ono brzmiało?

Frajda, ciężar, metal i do sedna!

Czym się różni wasz najnowszy album

"Only Dark Hearts Survive", od debiutu,

"Imagika"? Czy mógłbyś wymienić najbardziej

podobne rzeczy z obu?

Myślę, że dużą zmianą było to, że nasz debiut

był definitywnie albumem thrash metalowym

z dużą dozą wpływów Bay Area. Nowy

krążek wciąż ma pewne elementy tego

thrashu, jednak jest bardziej nastawiony na

staroszkolny heavy metal i ma więcej tego klimatu

z przeszłości.

Czy mógłbyś w ten sam sposób opisać różnice

pomiędzy najnowszym albumem, a poprzednim

"Portrait of Hanged Man"?

Nasz nowy album jest mniej nowoczesny. Ma

bardziej zwarte kompozycje, jest bardziej dosadny

i ma o wiele więcej melodii.

Czy dojście Matta Thompsona (perkusja) z

King Diamond miało duży wpływ na waszą

muzykę?

Tak na poważnie to nie. Muzyka była skomponowana

i gotowa w momencie, w którym

Matt doszedł. Zrobił to co robi najlepiej, zagrał

najlepsze partie perkusji i dał odpowiedni

rytm. Ten gość ma świetne poczucie tego,

co dana melodia potrzebuje i to po prostu oddaje

to perfekcyjnie. Rzadko musiałem go

prosić o zmiany w czymkolwiek. Z całą pewnością

jest on metalowym profesjonalistą.

Czy mógłbyś powiedzieć więcej na temat

procesu nagrywania teledysku do "The

Spiteful One"?

Było całkiem fajnie, aczkolwiek mocno spóźnione.

Nie mogę uwierzyć, że przedtem nigdy

nie zrobiliśmy porządnego teledysku. Po

prostu nigdy nie mieliśmy budżetu. Reżyser

Mike Sloat był całkiem spoko gościem do

współpracy. Pomógł nam osiągnąć całkiem

niezły rezultat a przede wszystkim ten metalowy

klimat w staroszkolnej formule. Fabuła

i narracja była w całości zasługą Normana, ze

względu, że miał on koncept oparty na tekście

oraz było to coś zrobionego w jego pokręcony

sposób. Dodatkowym atutem był fakt,

że w trakcie musieliśmy zabić basistę, co jest

zawsze fajne! Ha!

Jeśli miałbyśopisać całą zawartość liryczną

na waszym najnowszym albumie, używając

tylko jednego słowa, to jakie ono by było?

Dlaczego?

Zło. Wszystkie teksty są o stanach, w których

może znaleźć się człowiek oraz o tym, jak

ludzie mogą być bardzo pojebani.

Która grafika z tych zdobiących wasze albumy

jest waszą ulubioną? Możesz powiedzieć

coś więcej o niej?

Powiedziałbym, że "Portrait of a Hanged

Man"… Ma całkiem fajny makabryczny ton.

Spoglądając w przeszłość, myślę, że w tamtym

czasie całkiem dobrze przewidzieliśmy

swoją przyszłość! Ha! Na pewno definitywnie

przeliczyliśmy się po tym albumie.

Co zamierzacie robić w roku 2020?

Mam nadzieję, że więcej występów, tras i tak

dalej. Zamierzamy wrócić Europy, od naszego

ostatniego razu minęło ponad milion lat.

Zobaczymy czy najnowszy

album sprawił się

dobrze i czy jesteśmy w

stanie to zrobić. Trzymamy

kciuki.

Czy zamierzacie nagrać

album koncertowy?

Hmmm… nigdy nie mów

nigdy.

Co obecnie dzieje się z

Twoim innym zespołem,

Kill Ritual?

Mamy już gotowy materiał

na następną płytę.

Pierwszy singiel został

wydany w Halloween tego

roku (2019). Jest to

luźny koncept oparty o

"The Omen" i jest to całkiem

inna bestia, od tej

reprezentowanej przez

Imagika. Jest on znacznie

cięższy, ale również

bardziej progresywny i

komercyjny album.

Co sądzisz o Dissonance

Productions? Czy

mógłbyś szybko powiedzieć

także o poprzednich

wydawnictwach

współpracujących z Imagika?

Jak do tej pory jest

Foto: Imagika

całkiem dobrze. Wszyscy pracownicy tego

wydawnictwa, z którymi się kontaktowałem

byli solidni i odpowiedzialni. To dobrze o

nich świadczy, poza tym mają niezły katalog

zawierający parę naprawdę dobrych zespołów.

Co do innych wydawnictw? Było ich tak

dużo... ale było jak było. Niestety oddawaliśmy

prawa do naszej twórczości tym wydawcom.

Niektóre były spoko, inne zaś po prostu

gówniane. Najgorszą naszą decyzją była

współpraca z Mausoleum Records. Szef

tamtego wydawnictwa, Alfie, był po prostu

złodziejem.

Dziękuje za wywiad. Powodzenia.

Dziękuje! Wszystkiego najlepszego polskim

fanom, być może spotkamy się z Wami

wkrótce!

Jacek Woźniak

IMAGIKA 45


HMP: "Misantrophic Supremacy" ukazała

się 15 lat temu, po czym na plan pierwszy

wysunęła się Naumachia, więc Faust przestał

być aktywny. Skąd pomysł reaktywacji tej

grupy po tylu latach?

Tomasz Dąbrowski: Trudno mi nazwać to

pomysłem. Nie miałem innego wyjścia, musiałem

nagrać ten album pod tą nazwą - szukając

innej czułbym się dziwnie, bo z tą czuję się

związany jak ze swoim pseudonimem czy nazwiskiem.

Założyłem zespół w 1996 roku i

nigdy do końca nie pogodziłem się z tym, że

już aktywnie nie biorę udziału w tym, co dzieje

się na naszej metalowej scenie, choć tak naprawdę

zawsze grałem przede wszystkim dla samego

siebie. Czuję się, jakbym wrócił do domu.

Zespół miał bardzo obiecujący start, zyskał

pewną rozpoznawalność, ale nie poszło za

tym nic więcej - kasety i płyty wydawaliście

samodzielnie, pewnie dokładaliście do koncertów

- wtedy nie było szans na rozwój, a

gdy Naumachia podpisała kontrakt było po

wszystkim?

Wiesz, ja widzę to bardziej optymistycznie.

Gdy z 16-letnim wówczas perkusistą zakładaliśmy

zespół, graliśmy w stodole w małej wsi na

Mazowszu. Całe dnie gadaliśmy tylko o muzyce.

Nasz drugi gitarzysta woził do mnie na

każdą próbę potężnego Regenta na bagażniku

roweru, przedzierając się przez piachy, 5 kilometrów

w jedną stronę. Gdy nagle po nagraniu

demo posypały się propozycje koncertów, był

to dla nas szok i najwspanialsza przygoda życia.

Sam fakt wydania w tamtych czasach kasety

był czymś kosmicznie niewyobrażalnym.

Dzieciaki w koszulkach do kolan zakupionych

w nieświętej pamięci Dziupli w Warszawie,

które przychodziły do nas na próby, później

Wspólnota brudnych sumień

- Ta płyta powstała dlatego, że w mojej głowie nagromadziło się tyle złej

energii związanej z tematem przemocy wobec dzieci, że nie mogłem sobie z tym

poradzić - mówi lider Faust Tomasz Dąbrowski. Efekt pracy reaktywowanego po

kilkunastu latach przerwy zespołu to koncept "Wspólnota brudnych sumień",

materiał dopracowany nie tylko tekstowo i muzycznie, ale robiący też ogromne

wrażenie za sprawą szaty graficznej - fani metalu nie powinni go przegapić:

założyły Naumachię. Pierwsze utwory tej grupy

powstały w tym samym miejscu co Faust, a

gitarzysta i klawiszowiec trafili do naszego

składu. Szanse na rozwój - wtedy były inne

problemy, było bezrobocie. Student musiał

mieć znajomości, żeby mógł robić przy łopacie.

To wspaniale, że Naumachii udało się wydać

płytę. Grali konkretną, dobrą muzykę, a my

mieszaliśmy wszystkie dostępne style, przekombinowaliśmy

wtedy i to się zemściło.

Miałeś jednak poczucie, że nie skończyło się

to tak, jak powinno i mogło, stąd pomysł powrotu

do dawnej nazwy?

Biorąc pod uwagę to jakie były wówczas czasy

i ile wkładaliśmy w to energii, chyba dobrze, że

poszliśmy na odwyk od muzyki, przynajmniej

ja. Dzięki temu miałem szansę się czegoś jeszcze

w życiu nauczyć, zdobyć zawód, ogarnąć

jakieś zaplecze. Gdyby Faust rozwiązał się

dwadzieścia lat później być może dziś byłbym

czterdziestolatkiem z dwiema lewymi rękami

do pracy i pretensjami do całego świata, że mój

pomysł na życie nie wypalił - nie każdy zdobywa

ten status co Vader czy Behemoth. Druga

sprawa - Faust to byli ci sami ludzie od podstawówki

i szkoły średniej w tych samych

szkołach, klasach, w tej samej pracy dorywczej,

na tych samych imprezach, próbach i koncertach

- po dziesięciu latach byliśmy zmęczeni

także sobą nawzajem. Dziś Faust wraca bez

oczekiwań, wyłącznie dla sztuki i własnej satysfakcji.

Jesteś jedynym muzykiem starego składu w

obecnym wcieleniu zespołu, ale wiem, że

koledzy, choćby Grzegorz Golianek bardzo

namawiali cię, aby utwory które tworzysz

ukazały się pod nazwą Faust?

Grzegorz i ja na poprzednich materiałach

stworzyliśmy prawie całą muzykę

Faust, ale to on odpowiadał

za ostateczny kształt utworów,

miał większą wiedzę teoretyczną,

układał większość partii

gitar, ale był też doskonałym

perkusistą i na pierwszych

dwóch materiałach to on nieoficjalnie

nagrał prawie całą

perkusję. Nic więc dziwnego, że

emocjonalnie zaangażował się

bardzo w reaktywację Fausta.

Na tej płycie miały znaleźć się

jego dwie kompozycje. W zasadzie

to one powstały, ale nie

weszły na album, bo zabrakło

czasu i pieniędzy, żeby je nagrać.

Jestem przekonany, że

Grzegorz założy jeszcze koszulkę

Faust - jestem z nim w

stałym kontakcie i często o tym

rozmawiamy.

Co ciekawe najpierw zaczęły powstawać teksty,

w dodatku dotyczące jednego tematu, to

jest pedofilii w Kościele. Zainspirował cię

dokument "Tylko nie mów nikomu" Tomasza

i Marka Sekielskich, czy też myślałeś o tym

problemie już wcześniej?

Ta płyta powstała dlatego, że w mojej głowie

nagromadziło się tyle złej energii związanej z

tematem przemocy wobec dzieci, że nie mogłem

sobie z tym poradzić. W międzyczasie

urodziła mi się córeczka. Nie mogłem spać, nie

mogłem zapomnieć pewnych twarzy czy historii.

O tym jest wstęp na wkładce płyty. Zdarzyło

się nawet tak, że z kolegą trafiliśmy na

pedofila bezpośrednio po tym, jak usiłował

skrzywdzić dwunastolatkę - odstawiliśmy go

gdzie trzeba, a ten potem trafił na rok za kratki.

Pomyślałem sobie, że gdyby był księdzem,

pewnie działałby dalej w innej parafii, zamiast

siedzieć w więzieniu. Zgłębiałem więc temat i

byłem coraz bardziej zszokowany tym jaka jest

skala tego zjawiska w Kościele katolickim. A

to, że Kościół i część wiernych krzyk ofiar odbiera

jako atak na świętość, to już jest skandal

i zło niewyobrażalne. Jeśli Szatan istnieje, to w

swojej szafie z kostiumami ma sutannę i chyba

lubi ją zakładać. Napisałem szkielety tekstów

interpretując udokumentowane przypadki pedofilii,

głównie w Polsce. O czym są te teksty:

o utracie wiary przez ojca, którego córka została

zgwałcona i utopiona w wodzie święconej

podczas egzorcyzmów, o człowieku, który popełnia

samobójstwo, gdyż nie może znieść

wspomnień, o piętnowaniu i samotności ofiar

oraz bezkarności przestępców. A dokument

braci Sekielskich - świetnie, że powstał, ale nie

miał na naszą muzykę wpływu bezpośredniego

- gdy trafił na antenę byliśmy już chyba w połowie

sesji nagraniowej.

Nie jest to nic nowego, bo choćby Hunter porusza

takie tematy od lat: ostatnio w "Arachne",

wcześniej w "Armii Boga" czy "Nie-

Wesołowskim", ale jakoś nie wydaje mi się,

bo mogło to cokolwiek zmienić - myślisz, że

Faust, zespół przecież znacznie mniej znany

od zespołu Draka, tym bardziej może mieć

jakiś wpływ na przerwanie zmowy milczenia

wokół tego problemu czy zasygnalizowanie

go ludziom?

Kropla drąży skałę, a pióro jest silniejsze od

miecza. To nasza kropla i nasze stanowisko w

sprawie. Tabu już zostało złamane, coraz częściej

dyskutuje się o problemie, a Kościół broniąc

bandytów w swoich szeregach robi krok w

stronę przepaści i już teraz na zawsze stracił

swój niepodważalny autorytet. Chciałbym w

tym miejscu podkreślić, że nie wskazujemy tu

palcem na wiarę, bo życie duchowe jest każdemu

potrzebne i tylko kamienie go nie mają.

Ta płyta to kolejny głos opinii społecznej, każdy

lajk pod nią na YouTube jest kartą do głosowania

w sprawie.

Teksty to jedno, ale musiałeś stworzyć też

muzykę - poszło ponoć z tak zwanej górki,

gdy zainteresowanie tematem wyraził Pavulon,

jeden z najlepszych polskich perkusistów,

o którym łatwiej byłoby powiedzieć z

kim nie grał, niż z kim grał?

Pavulon na co dzień oprócz tego, że łoi w gary

w Hate czy Antigama, itd. gra też na stałe od

dwóch lat z Grześkiem i Tomaszem z Naumachii,

starymi muzykami Faust, w ich własnym

projekcie. Tak wyszło, że usłyszał moje

pierwsze piloty gitarowe od Grzegorza i tego

samego dnia Grzesiek do mnie napisał, że

mam już perkusistę i muszę ten album nagrać

46

FAUST


jako kolejną płytę Faust. Dwa miesiące później

siedziałem już z Pavulonem w studio i w

pięć dni nagraliśmy perkusję do siedmiu nowych

utworów. W trakcie sesji Paweł przyznał,

że od kilkunastu lat nie grał na jednym

materiale tak wolnych ale i tak szybkich partii

perkusji. To co zrobił jedną ręką na werblu w

końcówce numeru "Homo Homini Deus" jest

niepojęte.

Resztę składu też stworzyli doświadczeni

muzycy, poza wokalistą Maciejem Bartkowskim,

o którym jakoś wcześniej nie słyszałem

- byliście pewnie pod wrażeniem, gdy zaprezentował

swe możliwości?

Namiar na Macieja też podesłał mi Grzegorz

- koleś kiedyś rewelacyjnie zaśpiewał cover Testament

- zadzwoniłem. Maciek na co dzień

słucha jakiejś ekstremy, śpiewa od jakiegoś

czasu w rockowym zespole, ale jego barwa głosu

jest na rocka za mocna a jak na death metal

zbyt czysta. W Faust od zawsze szukaliśmy takiego

właśnie głosu i byłem pewien, że go znaleźliśmy.

Maciek w studio zabrzmiał jak

Chuck Billy z Testament, a gdy wpadliśmy

na pomysł z recytacjami pod wokalem

głównym zapachniało to mocno Romanem

Kostrzewskim. Obydwaj realizatorzy z JNS

Sstudio oraz Heinrich House Studio stwierdzili,

że nie unikniemy problemów wynikających

z tych porównań. Dla nas takie skojarzenia

wśród słuchaczy to zaszczyt.

Kilka utworów dopełniliście też głosami dzieci

- było to pewnie spore wyzwanie, żeby nie

było to zbyt dosłowne, bo wtedy cały zabieg

okazałby się chybiony?

Głosy dzieci to moja trzyletnia córka oraz

dzieci przyjaciół - Heniek z Heinrch House

Studio mało nie zwariował jak przyprowadziłem

całą tą nieletnią bandę - nagrywaliśmy

scenę głosów w głowie ofiary pedofila. Dzieci

w utworze "Samotność" nagrywał basista Gajos

(kanał Gita TV) jeżdżąc cały dzień rowerem

po placach zabaw dla dzieci w Warszawie.

Dobrze, że sam nie padł ofiarą łowców pedofili-stary

chłop z brodą z dziećmi w piaskownicy.

Są tam też autentyczne dziecięce chóry

kościelne. Nie tylko to było problemem. Największe

ryzyko niósł sam temat, którego się

podjęliśmy. Mógł wyjść pastisz, mogło wyjść

głupio i śmiesznie. A tymczasem najczęściej

piszą teraz do nas rodzice, dostałem kilka wiadomości

od ojców, którzy popłakali

się słuchając tej muzyki

w słuchawkach czy w samochodzie.

Ci, którzy odbierają album

przez samą muzykę a nie

treść, mówią o ciarach na ciele.

Chyba się udało choć, nie jest

niemożliwością, żeby dziś nie

mieć także swoich trolli i hejterów

- na razie na nich czekamy.

Uwielbiam ich, odkąd usłyszałem

piosenkę Dr. Misio "Pokochaj

swojego hejtera bo smutne ma

życie ten ch...j."

Muzycznie to wciąż death/

thrash metal, z pewnymi odniesieniami

do tradycyjnego

heavy - jakieś daleko idące

zmiany stylistyki w tym zakresie

nie wchodziły w grę?

Tu nie było żadnych najmniejszych

kalkulacji. Tylko to, co

podpowiadały nam emocje. To,

że Faust zabrzmiał na tym albumie tak, a nie

inaczej wynika też z tego, że ja i Krzysztof Załęcki,

drugi gitarzysta i autor

muzyki, mamy te same muzyczne

korzenie. Death, Slayer,

Kreator, KAT, Testament,

Morbid Angel czy Cannibal

Corpse itp. z tych z pierwszej

ligi. Krzysiek wpadał do mnie

nagrywać swoje pomysły, a ja

nagrywałem je na laptopa i kleiłem

je ze swoimi. Kochamy

heavy metal, ale jakoś tym razem

nie objawił się on pod naszymi

palcami zbyt mocno,

choć "Samotność" to przecież

heavymetalowa ballada, a wokal

Maćka daleki jest od growlingu.

Zapowiadaliście, że utworów

będzie osiem, pojawiały się też

informacje, że nagracie ponownie

"Sen" z debiutanckiego

demo?

Kolejny raz mnie zaskakujesz,

nie mam pojęcia skąd masz

takie informacje, bo wydaje mi się, że tylko

Grzegorz Golianek i wokalista Maciek o tym

wiedzieli. Grzesiek z Pavulonem mieli nagrać

nową wersję utworu "Sen" z

1998 roku, ale to właśnie z nim

nie zdążyli. Utwór "Samotność"

powstał za to w dwóch wersjach,

tej na CD i wersji radiowej.

Ostatecznie zrezygnowaliśmy

z tłoczenia płyty z dwiema

wersjami tej ballady. Jeśli wypuścimy

winyla, to tam trafi ona

jako bonus, jest krótsza i inaczej

zmiksowana.

Można określić "Wspólnotę

brudnych sumień" mianem albumu

koncepcyjnego, z racji

wspólnej tematyki tekstów i

ogólnie całego konceptu przyświecającego

powstaniu tej

płyty?

Tak, to jest koncept album i tak

chcielibyśmy, żeby był postrzegany.

Miała to być historia jednej

osoby ale ostatecznie wyszło,

że są to historie kilku autentycznych

postaci z podobną tragiczną

przeszłością.

Nawet cover dobraliście perfekcyjnie, bo "In

The Name Of God" Unleashed zaczyna się

przecież od słów: "In the name of God/A

preacher rapes a child..." - pasował idealnie, a

do tego podtrzymał waszą tradycję zamieszczania

cudzych utworów na płytach CD?

Dobrze pamiętasz naszą ostatnią płytę: na

"Mistantropic Supremacy" jedynym numerem

po polsku był "Noc królowej żądzy" Destroyers,

bardzo ciepło przyjęty przez oryginalnych

wykonawców. Tym razem jedynym po

angielsku jest "In The Name Of God" mistrzów

z Unleashed. Dlaczego ten utwór? Właśnie z

powodu tego tekstu. Ciężki brutalny utwór z

brutalnym tekstem, zagrany trochę szybciej

niż oryginał i przearanżowany, z bardziej urozmaiconą

perkusją i jednocześnie thrashowym

wokalem. Wierzę, że fani Unleashed nie wbiją

nam noża w plecy.

Nie obawiasz się, że wiele osób nie zrozumie

przesłania tych tekstów, odbierając je wyłącznie

jako bezpodstawny atak na Kościół?

Są tacy, co odbiorą to tylko jako muzykę,

dźwięki, teatralny thrash/death metal. Inni jako

manifest i płytę zrobioną po coś, nie najlepszą

na świecie pod względem muzycznym, ale

być może jedną z najważniejszych, jakie będą

FAUST 47


stały na ich półce. Dla jeszcze innych będzie

to atak na Kościół. Ta ostatnia grupa, to

właśnie "Wspólnota brudnych sumień" z

okładki albumu, to także o nich jest ta płyta.

Nie gardzę nimi, ale się ich boję, bo to właśnie

jest zło okraszone fanatyzmem i nieznoszące

krytyki, to dzięki nimi, dzięki tej wspólnocie

brudnych sumień, pedofile w sutannach nie

trafiają do więzień.

Możecie też w sumie zyskać dzięki temu

większą popularność, tak jak choćby Virgin

Snatch: przez lata pisali o kwestiach politycznych,

ale po angielsku, a jeden utwór

"G.A.W.R.O.N.Y." z polskim tekstem wywołał

prawdziwą burzę?

"Patriotyzm zbyt pijany, by móc bez krzyża iść...",

bardzo dobry numer zaangażowany politycznie,

to właśnie ma wartość, bo oprócz tego,

że jest świetne muzycznie, jest po coś, a zespół

nie boi się utraty obrażonych fanów i głupców

nazywa głupcami. Mam nadzieję, że Faust

"Wspólnota brudnych sumień" też jest po

coś. Nie było to kalkulowane na żadną popularność,

bo to byłoby w tym przypadku obrzydliwie

cyniczne. Moim osobistym celem do

zrobienia tego w tym kształcie było przede

wszystkim pozbycie się tego z głowy - teraz

śpię spokojniej.

Streaming, pliki, muzyka na smartfonach,

wszędzie cyfra, również na okładkach płyt.

Tymczasem oprawa graficzna "Wspólnoty

brudnych sumień" to w 100 % ręczna robota,

coś niespotykanego w dzisiejszych czasach.

Jak doszło do zaangażowania Anny Malesińskiej

do prac nad tymi ilustracjami? Miała

teksty do dyspozycji i wolną rękę, czy co

nieco jej sugerowaliście?

Anna Malesińska zawodowo zajmuje się kaligrafią

i iluminacją, malarstwem średniowiecznym.

Jednocześnie jest fanką metalu, ostatnio

byliśmy z nią, naszym basistą i gitarzystą

na Legendach Metalu, wcześniej na Kreator.

Normalnie maluje zwykle ptaki i rośliny, ale

nie mogła nie zaangażować się w ten projekt,

bo prywatnie...jest moją żoną! Zarzuciłem jej

temat uzgodniony z resztą ekipy, a to co widać

to już jej interpretacja autentycznego tematu

obecnego w malarstwie średniowiecznym.

Każdy tekst dostał swoją grafikę, wykonanie

każdej z nich zajęło jej około 30-40 godzin

pracy. Wszystkie namalowane są ręcznie z wykorzystaniem

metod z tamtego okresu, własnoręcznie

wykonanymi barwnikami,

np. czarny tusz wykonany

jest z galasów, takich kulek,

które można znaleźć w lesie

przyczepione jesienią do liści

dębu. Oryginalne grafiki mają

też złocenia z wklejanej złotej

blaszki, pigmenty to starte

minerały, kleje do nich powstały

z jajek, itd.

Domyślam się, że koperta zawierająca

płytę, opatrzona wykaligrafowanymi

adresami to

też nie przypadek, a dopełnienie

pewnej idei, taka kropka

nad i?

Tak zaadresowane płyty trafiają

do wszystkich, chcemy pokazać,

że bardzo szanujemy ludzi,

którzy zdecydowali się wydać

na tę płytę swoje pieniądze.

Anna poświęciła na nie sporo

pracy, ale efekt końcowy powala - dlatego

planujecie również wydanie wersji winylowej,

może nawet z tymi wszystkimi ilustracjami

w 12" formacie?

Jest taki plan, ale na wyprodukowanie winyla

w minimalnym nakładzie około 200 egz. potrzeba

około 6 tysięcy zł. Dlatego winyl wychodzi

drogo za sztukę, a my nie chcemy

oszczędzać na jakości właśnie ze względu na

szacunek do naszych fanów. Chcielibyśmy te

grafiki pokazać w oryginalnym dużym formacie,

z dodatkowym kolorem tam, gdzie w oryginale

jest złoto i z alternatywną wersją utworu

"Samotność". Studio oraz produkcja płyty

wydrenowała nasze kieszenie, głównie moje,

bo ja byłem sponsorem tej sesji. Żeby ukończyć

produkcję płyty sprzedałem samochód i

kilka ton złomu, teraz do pracy śmigam rowerem,

pociągiem, tramwajem i jak przejdę kilometr

piechotą to jestem na miejscu. Ale nie jest

tak źle, bo nadal mam jeszcze ukochany motocykl.

Czyli do kompletu będzie brakować tylko kasety

- nośnika od którego zaczynaliście w

końcu lat 90., może więc warto też pomyśleć

o kasetowej wersji nowego albumu, skoro

taśmy wróciły równie triumfalnie jak winylowe

longplaye?

Akurat dziś od grafika dostałem projekt okładki

kasety. Siłą rzeczy będzie

trochę skromniej, bo 24 stronicowego

bookleta w kolorze nie

da się zmieścić w formacie kasetowym.

Kasetowe wydanie

sponsoruje brat naszego wokalisty

Maćka. Jak tylko rzecz będzie

gotowa, na stronie FB

Faust Band Poland pojawi się

info gdzie można będzie ją

kupić. To będzie mały, limitowany

nakład.

Nie zmieniło się za to jedno,

bo Faust przełomu wieków i

obecnie to ciągle zespół niezależny,

wręcz podziemny - od

razu założyłeś, że nie będziesz

szukać wydawcy, wolisz wydać

tę płytę samodzielnie?

Poprzednie wydawnictwa wyprodukowaliśmy

sami, dystrybucją

zajmował się Pagan Records.

Tym razem odezwałem

się do trzech wydawców. Jeden odmówił, bo

nie ich profil klienta, ale zaproponował dystrybucję,

za to z kolejnymi dwoma nie zdążyłem

się dogadać, bo gdy się zdecydowali płyta była

już w produkcji. Tak naprawdę wysłałem materiał

do wytwórni, ale nie czekałem na odpowiedź.

Jak więc można ją kupić? Współpracujecie z

jakimś dystrybutorem czy też najlepszą

metodą jest droga pocztowa bądź na ewentualnych

koncertach?

Płyta jest do kupienia z katalogu wytwórni

Putridcult.pl, która słynie z wypluwania ze

swojej stajni głównie najczarniejszej ekstremy,

jesteśmy więc tam jednym z kilku rodzynków,

jak choćby Damage Case. Morgul, szef tej firmy

okazał się totalnym metalowym maniakiem

i przesympatycznym gościem. Choć

"Wspólnoty brudnych sumień" nie wydał,

traktuje Fausta jak swoje własne wydawnictwo

i angażuje się w promocję. Płytę i koszulki

Faust kupicie też pisząc na priv ze strony FB

Faust Band Poland oraz na platformach cyfrowych

takich jak Tidal czy Spotify i inne. Jeśli

będą koncerty to wiadomo.

Będzie ich stopniowo coraz więcej czy też

Faust pozostanie raczej grupą studyjną, z

racji innych obowiązków i zobowiązań tworzących

go obecnie muzyków?

Wszyscy są gotowi, a Grzesiek z którym robiłem

muzykę w Faust na trzech poprzednich

płytach deklaruje chęć wzięcia w tym udziału,

także w nagraniach kolejnego albumu za dwatrzy

lata. Na razie stanęło na tym, że czekamy

i obserwujemy reakcję fanów. Jeśli oczekiwana

będą duże, będziemy grać. Ze względu na obowiązki

i dziwne zawody, które wykonujemy,

nie stać już nas na to, żeby tłuc się w każdy

weekend przez cały kraj, żeby zagrać gdzieś w

knajpie dla 10 osób - nie chcę tu nikogo urazić,

bo zwykle te 10 osób to najprawdziwsi metale,

po prostu mamy już swoje lata i małe

dzieci w domu, to kwestia odpowiedzialności.

A kolejna płyta? Powstanie, jeśli będziemy

mieli coś ważnego do powiedzenia przy pomocy

muzyki. Dziękuję ci za ciekawe pytania.

Wojciech Chamryk

48

FAUST


Nowa jakość

Ponad siedem lat trzeba było czekać na nowy album Fanthrash. Lubelską

formację dopadły jednak zmiany składu, bycie zespołem niezależnym też nie

ułatwiało jej funkcjonowania. W końcu jednak "Kill The Phoenix" ujrzał światło

dzienne i warto było czekać na tę płytę - tym bardziej, że thrash w wydaniu Grega

i spółki zyskał też, rzadko spotykaną w metalu, instrumentalną oprawę:

HMP: Zapowiadaliście wydanie "Kill The

Phoenix" już jakieś trzy lata temu, pojawił

się wtedy nawet promujący go teledysk "Ice

Dagger Of Despair" - bycie zespołem niezależnym

ma plusy i minusy?

Grzegorz Obroślak: Witaj Wojtek, powitania

również dla czytelników "Heavy Metal

Pages" i wszystkich metal maniacs. Tak to

prawda, teledysk do "Ice Dagger Of Despair"

powstał już w 2016 roku i wtedy wydawało

się, że data premiery płyty będzie znacznie

szybciej, ale w międzyczasie doszliśmy do

wniosku, że nie będziemy sztucznie cisnąć z

terminem i pozwolimy materiałowi na płytę

(tak jak nowemu składowi zespołu) dojrzeć i

okrzepnąć, bez oglądania się na sztywne ramy

czasowe. Z perspektywy czasu jestem przekonany,

że takie swobodne podejście do tematu

wyszło tylko na dobre dla brzmienia i całej

koncepcji naszej nowej płyty. I tutaj masz odpowiedź

na drugą cześć twojego pytania - bycie

zespołem niezależnym daje ci taką sytuację

i komfort, że nic nie musisz i nagrywasz

płytę gdy dojdziesz do wniosku, że muzyka,

teksty i cała oprawa jest dokładnie tym, czego

oczekiwałeś. Nie masz ciśnienia i deadline'u,

gdzie musisz spinać poślady i nagrywać płytę,

bo takie masz zobowiązania wobec wytwórni,

kontraktu, etc. A minusy bycia artystą niezależnym,

no cóż to od zawsze to samo - brak

kasy, brak profesjonalnej promocji (bo wiesz

jak się tym zająć, ale normalnie nie masz na

to czasu, bo trzeba utrzymać rodzinę, spłacać

kredyty itd.), brak dobrej dystrybucji, brak

zawodowego bookingu, który w przypadku

koncertów, chyba jest najbardziej odczuwalny.

Wykorzystanie w tytule płyty Feniksa,

mitycznego symbolu wiecznie odradzającego

się życia, może więc tu mieć również dodatkowe

znaczenie, bo przecież Fanthrash

też już niejednokrotnie powstawał z popiołów,

a "Kill The Phoenix" jest dla was, można

to śmiało powiedzieć, nowym otwarciem?

Fanthrash został założony w roku 1986 i jak

słusznie zauważyłeś odradzał się już nie po

raz pierwszy ale ta ostatnia inkarnacja, od wydania

w roku 2010 EP "Trauma Despotic",

która trwa do dzisiaj, jest trwała i konsekwentna.

Oczywiście zespół ewoluuje, także muzycznie,

zmienia się skład, ale cały czas jest to

świadczy o tym ogrom pracy, który "młodzi"

włożyli w powstanie najnowszej płyty, choćby

w warstwie muzycznej, gdzie Kamil i Rafał

są kompozytorami lub współtwórcami

większości materiału na płytę i odpowiadają

niemal w całości za aranżacje. Teksty utworów

na nowym krążku też po raz pierwszy nie

są mojego autorstwa, napisał je nasz wokalista

Kuba Chmielewski. Jak widzisz nie trwałem

za wszelką cenę przy takim rozwiązaniu,

że niemal całość muzyki i wszystkie teksty są

mojego autorstwa (tak było na EP "Trauma

Despotic", dużej płycie "Duality Of Things" i

EP "Apocalypse Cyanide"). Przeważyła koncepcja,

by oddać w ręce naszych młodych

muzyków też sferę twórczą, tak by materiał

na "Kill The Phoenix", zyskał nową jakość i

świeżość i myślę że udało się to zrealizować.

Wasz długogrający debiut "Duality Of

Things" ukazał się ponad osiem lat temu,

później przypomnieliście jeszcze o sobie EPką

"Apocalypse Cyanide", ale w metalowym

podziemiu czas biegnie nieco inaczej,

szczególnie kiedy trzeba zreformować skład,

dopiąć wszystko na nowo?

To jest dobre - "w metalowym podziemiu czas

biegnie nieco inaczej" - truth! Po wydaniu

"Apocalyse Cyanide" doszło do sporych

zmian w naszym zespole i trzeba było stawić

czoło rzeczywistości na nowo. Stopniowa

zmiana na stanowisku gitarzysty solowego,

wokalisty i perkusisty, sam przyznasz jest dosyć

istotną ingerencją, ale myślę, że zespół zyskał

dzięki temu nową świeżość, inną jakość i

trochę inną "barwę" swojej twórczości. Poza

tym tak się złożyło, że w tym czasie nastąpiło

sporo istotnych, ale pozytywnych zmian w

życiu prywatnym kolegów z zespołu, w tym u

mnie - w moich tematach osobistych i rodzinnych,

co nie przyspieszyło prac nad nowym

materiałem, ale są sprawy ważne i ważniejsze

i jak mówią "co się odwlecze... ". (śmiech)

Foto: Marek Skowronek

Fanthrash z dwoma "ojcami założycielami"

od początku na pokładzie, tj. ze mną i

naszym basistą Marychą (Mariusz Ostęp) ale

też z nowymi, młodymi, mega utalentowanymi

kolegami w składzie, którzy wpisują się

idealnie we współczesny wizerunek zespołu.

Wymyślając tytuł naszej najnowszej płyty tj.

"Kill The Phoenix" nie rozpatrywałem naszego

"odrodzenia" ale chciałem uchwycić

bardziej uniwersalne znaczenie, choć rzeczywiście

tytuł ten fajnie wpisuje się w zespół i

jego obecność na muzycznej scenie.

Musicie się nieźle dogadywać, mimo sporych

różnic wieku pomiędzy zespołową starszyzną

a juniorami? (śmiech)

Tak to prawda nasz wokalista Kuba, gitarzysta

Rafał, perkusista Kamil, są znacznie

młodsi ode mnie i Marychy ale myślę, że

udaje się nam świetnie dogadywać. Zresztą

Ważne jest więc nadawanie na tych samych

falach, ta tak zwana chemia, a dalsze efekty

są po prostu logiczną konsekwencją takiego

stanu rzeczy?

Jest dokładnie tak jak mówisz, bez nadawania

na tych samych falach, ale też bez wzajemnego

zaufania (już niezależnie od różnicy wieku

poszczególnych muzyków), które jest niezbędne

przy takim procesie twórczym, tj. wspólnej

pracy nad materiałem, ogrywaniem nowych,

nawet szalonych i nieoczywistych pomysłów

na sali prób i tworzenia z tego nowej

jakości - nic wartościowego nie uda się stworzyć.

Jeżeli daje się świadomie połączyć wszystkie

te elementy "układanki", ma się radość z

grania, pracy nad materiałem i po prostu chce

się stworzyć coś oryginalnego, ale tak jak się

to czuje, a nie pod konkretne oczekiwania czy

aktualna modę, wtedy efekt końcowy będzie

dobry lub bardzo dobry.

Znowu pracowaliście z Czarkiem Sochą,

ale też z Chrisem Klosem, a miks i mastering

to dzieło Jeffa Dunne'a - to chyba najbardziej

wypasiona pod względem produkcji

płyta Fanthrash?

Począwszy od roku 2010 nagrywamy nasze

wydawnictwa w gościnnych progach Tzar

Studio u naszego przyjaciela Czarka Sochy,

który jest dla nas nieocenionym wsparciem na

FANTHRASH 49


etapie rejestracji śladów, ale też pracy nad

brzmieniem i aranżacjami naszych utworów,

które nabierają ostatecznego kształtu pod

czujnym okiem Czarka. Drugą nie mniej ważną

osobą jest Chris Kłos, nasz wieloletni kolega

od zawsze ale też "człowiek legenda" i dobry

duch zespołu - czasami nasz realizator ale

przede wszystkim człowiek odpowiadający za

produkcję i brzmienie w Fanthrash, który

"śmieszy, tumani, przestrasza", kopie nas po

tyłkach kiedy trzeba, ale też otwiera nam

oczy przez te wszystkie lata na wiele kwestii

sprzętowych, produkcyjnych i brzmieniowych.

Natomiast nową postacią, która pojawiła

się na płycie "Kill The Phoenix" jest Jeff

Dunne (Redlands California, USA), którego

produkcje i brzmienia, które udało mu się

"ukręcić" u innych artystów jak choćby amerykańskiej

kapeli Emmure, Chelsea Grin czy

Motionless In White, były dla nas na tyle

dobre i inspirujące, że postanowiliśmy zwrócić

się do niego o miks i mastering naszej najnowszej

płyty "Kill The Phoenix". Dlaczego

akurat zwróciliśmy się do Jeffa, no cóż to nie

był żaden snobizm, że USA, Zachód, itd. Po

prostu zależało nam na jak najlepszym dostępnym

dla nas brzmieniu płyty, które byłoby

inne niż na naszych poprzednich wydawnictwach

(tam za miks i mastering odpowiadał

Jocke Skog ze Szwecji, odpowiedzialny za

produkcje takich kapel jak Clawfinger czy

Meshuggah), bardziej selektywne, "organiczne",

ale nie mniej potężne. Cieszę się niezmiernie,

że po wielu próbnych miksach i

wspólnej pracy nad materiałem na płytę, ostatecznie

taki właśnie efekt udało się uzyskać,

gdzie zasługa Jeffa i jego spojrzenie na miks i

brzmienie, jest ogromna i nie do przecenienia.

Nie ma więc co oszczędzać na jakości produkcji,

nawet jeśli mało kto słucha już muzyki

tak jak kiedyś, na dobrym sprzęcie, będąc

w stanie docenić brzmieniowe niuanse

danego wydawnictwa? Przywiązujecie też

dużą wagę do tego, co tak istotne było kiedyś,

że płyta to nie tylko muzyka, ale też

teksty, oprawa graficzna, słowem zwarta,

artystyczna całość?

Nasze myślenie w Fanthrash od zawsze było

takie, że jeżeli tworzysz muzykę, cieszy cię to,

szanujesz siebie i słuchaczy, to nagrywaj najlepiej

jak możesz i umiesz, w najlepszych możliwych

warunkach, w takich studiach nagrań,

które oddadzą w pełni twój artystyczny

zamysł i cały kunszt twojej muzyki. Nie

mniej ważna jest też cała oprawa, która towarzyszy

wydawnictwom i wpływa na klimat,

który chcemy uzyskać na naszych płytach.

Pomysł na całą szatę graficzną, koszulki,

banery do netu i do druku, etc. są istotnym

dopełnieniem i ostatecznym szlifem, który

ma dodatkowo wzmocnić wrażenia muzyczne

poprzez doznania estetyczne i dać pewną

spójność przekazu. Oczywiście są też teksty

utworów, które choć jak wiadomo są wpisane

w pewną metalową stylistykę, w której się

poruszamy, jednak staramy się zawsze w lirykach

coś przekazać, poruszyć różne kwestie i

problemy tego świata - czyli jeżeli już siadasz

do pisania tekstu, wysil się choć trochę, znajdź

jakiś pomysł, nie wyśpiewuj skleconych

na kolanie rymowanek. W muzyce metalowej

towarzyszyła zawsze płytom, dobra, a czasami

wręcz wspaniała, oprawa graficzna, która

stała się też swoistym znakiem rozpoznawczym

dla metalu i takiemu podejściu staramy

się być wierni, niezależnie od zmieniającej się

Foto: Marek Skowronek

mody. Obecnie choć spora część aktywności

muzyków i odbiorców przeniosła się do netu

i na pierwszy plan wysuwają się portale, FB,

streamingi itp. i OK, niech tak będzie (u nas

też jest to wszystko) bo tak zmienia się świat,

czasy i odbiorcy ale mimo tego nie zapominamy

o tradycyjnej formie wydawnictw tj.,

płyty CD, koszulki, gadżety, itp. i będziemy

to robić póki sił i dopóki będą jeszcze działały

tłocznie i drukarnie (śmiech), i będą chętni

by to kupić do swoich kolekcji.

Przesłuchiwanie "po łebkach" fragmentów

utworów na YouTube czy w serwisach

streamingowych jest już jednak obecnie

normą, a co gorsza ludzie, zwykle młodzi,

nawet nie wiedzą co tracą - znak czasów, ale

jakże wymowny?

Poruszyłeś ważną kwestię - słuchanie muzyki

tylko z netu, mp3, w serwisach streamingowych

i to wybiórczo, fragmentarycznie, jest

według mnie swoistą plagą naszych czasów. I

zobacz co się dzieje: kiedyś w latach 80. i

początku lat 90., szczególnie w jednak opóźnionej

cywilizacyjnie i gospodarczo do tzw.

Zachodu Polsce, ludzie kupowali prawdziwe

płyty, ciułali pieniądze na sprzęt audio, odsłuchiwali

w domach z wypiekami na twarzy

najnowsze płyty, które do nas docierały i pomimo

jednak biednych czasów, każdy przywiązywał

wagę do brzmienia, kolekcjonował

płyty, etc. A teraz w dobie rozbuchanego konsumpcjonizmu,

gdzie dostęp do dobrego

sprzętu audio jest dla większości w zasięgi

ręki, bezproblemowy i niemal nieograniczony,

ludzie odpalają na swoich telefonach, muzykę

tylko w mp3 często nie zadając sobie

trudu, by sprawdzić jak naprawdę brzmi dana

płyta, gubiąc wiele niuansów, częstotliwości,

tracąc przy tym właściwy i zamierzony

charakter takiego nagrania. Nie mówiąc już o

zupełnym olaniu artysty, który włożył często

masę pracy, monet i wylał hektolitry potu, by

cyzelować brzmienie, które później i tak mało

kto doceni.

"Kill The Phoenix" też jest dostępny na

Spotify, etc. ale zadbaliście też o wydanie

wersji CD - płyta to płyta, powinna więc

być wydana również w fizycznej postaci?

No cóż w nawiązaniu do tego co mówiłem

wcześniej, nasza płyta jest dostępna na wszystkich

liczących się platformach streamingowych.

Oczywiście zadbaliśmy też o wydawnictwo

fizyczne, czyli tradycyjną, wytłoczoną

płytę CD, z pięknie wydrukowanym i ciekawie

opracowanym bookletem.

Saksofon na metalowych płytach nie jest żadną

nowością, bo już na początku lat 80.

Mel Collins (King Crimson, etc.) zagrał

gościnnie na płycie "Volumen Brutal" hiszpańskiego

Baron Rojo. Wy jednak poszliście

dalej i na "Kill The Phoenix" słychać Sa-ksofonarium

- nie dość, że jedyny żeński kwartet

saksofonowy Polsce, to jeszcze złożony z

absolwentek Krakowskiej Akademii Muzycznej,

grających najczęściej jazz. Jak doszło

do tej zaskakującej współpracy i skąd wziął

się pomysł tych saksofonowych wstępów do

trzech utworów oraz outro utworu tytułowego?

Wszystko co powiedziałeś jest prawdą i

przyznasz, że dziewczyny z Saksofoniarium,

zrobiły wspaniałą robotę i wszystko świetnie

do siebie pasuje, nadając całej płycie charakter

i klimat, którego poszukiwaliśmy. Tutaj

korzystając z okazji podziękowania dla uroczego

kwartetu Saksofoniarium w składzie:

Joanna Wróblewska - sopran, Aleksandra

50

FANTHRASH


Skierka-Przybyłka - alt, Dorota Olech - tenor

i Paulina Owczarek - baryton! Sam pomysł

na zastosowanie saksofonów, narodził

się w głowie naszego perkusisty Kamila,

którego żona Asia jest zawodowym muzykiem

(podobnie zresztą jak Kamil) i występuje

na co dzień w Saksofonarium, ale też

udziela się w wielu innych projektach muzycznych.

Co ciekawe fajnie to współbrzmi z waszym

łojeniem, daje chwile oddechu, urozmaica

całość, chociaż nie brakuje momentów kojarzących

się nawet z free - dziewczyny dostały

od was wolną rękę, czy zagrały coś

skomponowanego wcześniej?

Te cztery miniatury muzyczne zostały specjalnie

na tę okazje skomponowane i napisane

przez Kamila Wróblewskiego, perkusistę

Fanthrash, tak by wplatały się w materię

płyty, zmieniając jej oblicze i nadając specyficzny

muzyczny "smak", który moim skromnym

zdaniem nie rozmiękcza, a wręcz przeciwnie

nadaje materiałowi na "Kill The Phoenix"

jeszcze większej mocy. Chociaż dziewczyny

miały napisane wcześniej partytury,

słychać też fragmenty improwizowane, które

urodziły się w studio, podczas sesji nagraniowej

pod czujnym uchem Kamila. Tutaj,

skoro mówimy o chwili oddechu na płycie i

budowaniu klimatu, nie można nie wspomnieć

o wspaniałym kobiecym wokalu, który

pojawia się w jednym z naszych utworów,

gdzie gościnnie piękną wokalizę zaśpiewała

Aleksandra Ligęza-Jukowska.

Ale na koncertach pewnie posługujecie się

samplami, bo to jednak koszty, cztery dodatkowe

osoby na kilka krótkich utworów?

Na najbliższych koncertach będziemy już odpalali

sample z tymi saksofonowymi miniaturami,

bo niestety byłoby bardzo trudno zgrać

terminy koncertów Saksofonarium z koncertami

Fantharsh - choć sam pomysł jest bardzo

kuszący.

Tego typu urozmaicony, zwarty materiał

kusi, by grać go w całości - macie takie plany?

Oczywiście że są takie plany i chęć też jest

wielka, by zagrać na żywo całą płytę, koncepcyjnie

w pełnym składzie z kwartetem saksofonowym

i mam nadzieję, że tego typu gig

niebawem dojdzie do skutku, kiedy uda nam

się wreszcie zgrać jakiś dopuszczalny dla obu

zespołów termin. Do takiego konceptu - koncertu,

potrzebny też będzie odpowiedni klub

z dobrą sceną i profesjonalna oprawa z najlepszym

możliwym nagłośnieniem, tak by oddać

całą pełnię brzmienia instrumentów dętych i

naszego fanthrashowego brzmienia.

Fajne jest również to, że wsparli was byli

muzycy zespołu: Pilate gra gościnne solo,

Less udzielał się w pracach nad szatą

graficzną - to, że już razem nie gracie nie

znaczy, że jesteście wrogami?

Pomimo zmian w składzie, pozostajemy w

bardzo dobrych relacjach z byłymi muzykami

z Fanthrash a w szczególności z Wojtkiem

Piłatem Pilate (SpectAmentia) i z Lessem.

Wojtek jest świetnym muzykiem i to, że

zgrał gościnnie, klimatyczne solo w utworze

"Black Hours" jest dla nas i dla mnie osobiście

zaszczytem i mam nadzieję, że jeszcze nie raz

przetną się nasze muzyczne szlaki. Co do

Lessa to sytuacja jest jeszcze inna - poza tym,

że jest świetnym wokalistą, który zapewniam,

że jeszcze nie raz pojawi się gościnnie na

naszych płytach czy koncertach, to ten "człowiek

Renesansu", ściśle współpracował i

współpracuje z zespołem przy tworzeniu

wszystkich grafik na nasze dotychczasowe

wydawnictwa, tj. opracowaniu bannerów do

netu, koszulek, logówek, graficznej strony

newsów itp. Zdecydowanie w gronie byłych

kolegów z zespołu, czy to z czasów współczesnych

jak Pilate, Less, Radek Grygiel (poprzedni

perkusista), czy z czasów "prehistorycznych"

jak Jacek Wróblewski Siwy (perkusja),

Wojtek Sekuła Seki (gitara), Andrzej

Teter Skuter (gitara) - potwierdzam, że

nie jesteśmy wrogami, a raczej bliskimi kolegami,

którzy w wielu płaszczyznach nadają

Foto: Marek Skowronek

na tych samych falach, dobrze nam się razem

pracowało i nadal rozmawia i pracuje.

Wcześniej mieliście kontrakt, teraz wydajecie

płyty Fanthrash samodzielnie - to wybór

czy konieczność, bo wydawców nie interesuje

niszowy zespół z Lublina, jak dobrze by

nie grał?

Tak, poprzednia płyta "Duality Of Things",

została wydana w barwach brytyjskiej wytwórni

Rising Records, jednak mieliśmy na

tyle pech (podobnie jak kilkanaście /-dziesiąt/

innych kapel z tej stajni), że label ten po wielu

latach, zakończył swoją działalność, jakoś

tak zaraz po wydaniu "Duality Of Things" i

to w atmosferze skandalu związanego z szefem

Rising Records, ale to już temat na

dłuższą opowieść, może przy innej okazji. A

czy to wybór, czy konieczność - tym razem

wybór, bo choć mieliśmy kilka propozycji wydawniczych,

głównie z Europy - deale te okazywały

się na tyle nieatrakcyjne i mało konkretne,

że odpuściliśmy sobie dalsze negocjacje

i wydaliśmy ostatecznie, po burzliwych

dyskusjach, płytę na własnych zasadach i sami

zajmujemy się jej dystrybucją i promocją.

Z jednej strony jest to fajne, bo jest nad

wszystkim kontrola i nie musimy iść na różne

dziwne kompromisy, ale z drugiej strony nie

możemy poświęcić na te działania muzycznopromocyjno-bookingowe

tyle czasu ile powinniśmy

poświęcić, dlatego że każdy z nas jest

niestety mega zapracowany i skupiony na

swoich obowiązkach zawodowych, które pozwalają

nam żyć i utrzymać rodziny. Wiemy

dobrze jak to wygląda w naszych polskich

realiach, że z muzyki, szczególnie w takiej

niszy w jakiej się muzycznie obracamy, ciężko

jest pokryć choćby koszty działalności zespołu

a co dopiero mówić o utrzymaniu się z tego

jakże wspaniałego, muzycznego i metalowego

"procederu".

Jak więc widzicie przyszłość zespołu? "Kill

The Phoenix" ukazał się, dotrze pewnie do

osób zainteresowanych, zbierze trochę - jak

mniemam - pozytywnych recenzji, zagracie

trochę koncertów i co dalej? Znajdziecie w

sobie motywację, by ciągnąć to dalej?

Motywacja ciągle jest - inaczej nie inwestowalibyśmy

siebie, swojej pracy i pieniędzy w

wydawanie kolejnych płyty Fanthrash.

Muzyka którą tworzymy i którą dzielimy się

z metal maniacs na naszych wydawnictwach,

jest częścią nas i dopóki są chęci i siła by

chwytać za instrumenty, dopóty będziemy

grać i tworzyć kolejne muzyczne "światy",

które po nas pozostaną i być może choć kilka

osób poruszą i zachęca do dalszych poszukiwań

swoich muzycznych fascynacji. Raz

jeszcze dziękuję za zaproszenie do ciekawej

rozmowy i pozdrowienia dla całej redakcji

HMP. Zapraszamy wszystkich do spotkania

osobiście na koncertach Fantharsh. Wszelkie

info w tej ale i w innych bieżących kwestiach,

związanych z zespołem, znajdziecie na naszej

stronie na FB.

Wojciech Chamryk

FANTHRASH

51


HMP: Cześć. Jakbyś krótko opisał waszą

muzykę?

Alex Coelho: Fasthrash!!!! To styl, który wynaleźliśmy,

grając szybciej niż tradycyjny

thrash metal, prawie tak szybko jak death

metal.

Stosunkowo niedawno wydaliście swoje

najnowsze dzieło, "Bleeding For Thrash".

Czy mógłbyś powiedzieć coś więcej o tym

albumie? Co chciałbyś powiedzieć za jego

pośrednictwem?

Szybko

Tak mógłbym scharakteryzować zarówno długość wywiadu, który przeprowadziłem

z gitarzystą i wokalistą zespołu, Alexem Coelho, jak i ich podejściem

do muzyki. Sama nazwa zespołu była zainspirowana wydarzeniem z roku 1972,

kiedy to w brazylijskim Sao Paulo budynek o nazwie Andraus zawalił się na ludzi.

W wywiadzie dowiemy się też o zawartości ich najnowszego albumu, "Bleeding

For Thrash", a także o planach i inspiracjach.

Czy mógłbyś porównać wasz najnowszy

album do "Breakneck" z roku 2012?

Wydanie płyty nam chwilę zajęto, z różnych

powodów. Mieliśmy wobec niej pewne oczekiwania,

ale sami byliśmy ciekawi, co zespołowi

uda się stworzyć. Skończyło się na wydaniu

naszego najlepszego krążka, jak do tej

pory. "Bleeding For Thrash" jest płytą z dużą

dozą emocji i ogólnie spoko. "Breakneck"

został nagrany w innym składzie, jedyną osobą,

która grała na obu albumach był nasz

perkusista Alexandre Brito. "Breakneck" to

Ten utwór to hołd dla zespołu naszego pierwszego

basisty. Nawiązuje też do zespołowego

dowcipu związanego z liczbą 64, jako

znaku, który nas wszędzie prześladuje. Pojawia

się w rejestracji auta, w taryfie drogowej,

czy też w numerze samej drogi. Jak w

wielu innych rzeczach, numer 64 daje się

nam we znaki… (śmiech)

Co zainspirowało was do powrotu do

"Andralls on Fire" w części III?

Napisaliśmy ten utwór na nasz debiut. Na

kolejny krążek "Force Against Mind" zrobiliśmy

jego drugą część. Potem mieliśmy plan,

żeby opisać ten pomysł w inny sposób, myśleliśmy

aby użyć tylko refrenów, jednak tym

razem zaczynając z jej klasycznym krzykiem

(Andralllls burn in towerrrr!!!), i to było

mocne, od razu przypadło nam to do gustu.

Wyjawisz mi co przedstawia wasza okładka?

Okładka zawiera pewne informacje na temat

tytułów utworów na płycie, jak chociażby o

coverze Subtery "Acid Rain". Nawiązuje też

do mojej walki z rakiem, pokazuje mnie plującego

krwią i ilustruje usuwanie mi guza, a

także inne sekwencje.

Materiał na "Bleeding For Thrash" zaczęliśmy

pisać w roku 2016, starym sposobem,

takim jak graliśmy gdy byliśmy nastolatkami,

grając sobie sesyjki w studiu i wymyślając

riffy. Skończyło się na tym, że zajęło nam

trochę dłużej czasu, ponieważ doszło do zmiany

personalnej. Opuścił nas basista Eddie

Carlos, a zastąpił go nasz przyjaciel Felipe

Feitas. Miałem poza tym problem zdrowotny,

odkryłem, że mam raka tarczycy, tak

więc musiałem poświęcić się leczeniu.

Czy zgodziłbyś się ze stwierdzeniem, że

brzmicie troszkę jak stary Sadus i Cryptic

Slaughter?

Jest to możliwe, jednak Andralls jest zespołem,

który bierze wpływ z całego metalowego

świata, jednak największą inspiracją dla nas

jest Megadeth, Slayer, Faith No More oraz

inne zespoły.

Foto Andralls

dobra płyta, ale nasz obecny album go pokonuje.

Jak dużo elementów z waszego debiutu,

"Massacre, Corruption, Destruction…" nadal

pozostało w muzyce na "Bleeding For

Thrash"? Który z nich jest najważniejszy?

Wierzę, że na wszystkich płytach zawsze jest

coś, co łączy je sobą, chociażby mamy trzy

części utworu "Andralls on Fire". Co do najważniejszego

elementu w naszej muzyce, to

jest tworzenie tych utworów z duszą, z uczuciem.

Co ciągle podtrzymujemy.

Czy "64 Bullets" jest zainspirowany jakimś

wydarzeniem, które miało miejsce? Czy raczej

jest to żart skierowany do informatyków

(64 jako wielokrotność 2, bazy systemu

binarnego, czyli sposobu w jakim odbywa

się komunikacja w sprzęcie elektronicznym)?

Czy macie kontakt z byłymi członkami

Subtera? Który z ich albumów jest waszym

ulubionym? Czy wpłynęli na materiał, który

znalazł się na waszym najnowszym albumie

(poza coverem "Acid Rain")

Przyjaźnimy się ze wszystkimi z Subtera,

wciąż działają w biznesie muzycznym, część

w innych profesjach. Niestety przestali grać

jako Subtera, co jest dużą stratą dla sceny

metalowej w Brazylii. Moim ulubionym krążkiem

tego zespołu jest "Apocalypsed". Brazylijskie

podziemie zawsze miało formację,

która inspirowała wiele innych kapel, przez

ich podejście, czy determinację w metalu.

"27.02.18" jest zarówno utworem instrumentalnym,

który zamyka wasz album, jak i

dniem, w którym zmarł Fabiano Penna.

Czy mógłbyś nam opowiedzieć więcej o

nim?

Fabiano Penna był założycielem zespołu

Rebaelliun, który wydał parę płyt w Europie

oraz Brazylii. Poza tym, że był świetnym muzykiem,

był także inżynierem dźwięku, który

pomógł przy nagraniach zespołów takich jak

Chaos Synopse, The Ordher, Andralls

oraz innych. Był bardzo ważną osobą dla Andralls,

pomógł nam z wydaniem albumu

"Force Against Mind" oraz także grał z nami

na trasie w roku 2007, stąd Fabiano zawsze

był dla nas jak brat.

Dlaczego po "Breakneck" (2012) tak długo

zajęło Wam stworzenie kolejnego albumu?

Z tego co udało mi się ustalić, to mieliście

utrudnione zadanie z ciągłymi zmianami

personalnymi w zespole, które miały różne

powody. Ale czy to była kwestia tylko tego

(co samo w sobie wystarcza by utrudnić

życie)?

Andralls zawsze było zespołem koncertowym

i zawsze uwielbialiśmy czas, w którym

mieliśmy nowy materiał, pozwalający nam

zostać w trasie tak długo, jak to tylko było

możliwe. Po wydaniu "Breakneck" trasa

trwała do roku 2014, po czym zaczęły się

52

ANDRALLS


problemy ze składem zespołu, co zatrzymało

nas na roku. Powróciłem do kapeli w roku

2015, wtedy zrobiliśmy parę występów w

Brazylii. W roku 2017 nastąpiła zmiana

basisty, jednak tym razem głównym powodem

przerwy był mój rak. Zabrało mi to sporo

czasu by wygrać moją walkę z nowotworem,

ale w końcu udało mi się!!!

Kto stworzył okładkę na wasz "Bleeding

For Thrash"? Jesli chodzi o mnie, to czuje tu

klimat Beksińskiego zmieszanego z

Gigerem i Casparem Friedrichem.

Za kontekst artystyczny i graficzny okładki

odpowiedzialny jest tatuażysta Edu Nascimentto.

Jest to nasz wspaniały przyjaciel,

który mieszka w Rio de Janeiro. Świetny w

swoim fachu, zrobił okładki dla paru zespołów

z Brazylii. Dla Andralls jest to jego

drugi cover, pracował jeszcze nad "Inner

Trauma".

Czy zamierzacie nagrać teledysk podobny

do "Under The Insanity", który obecnie możemy

posłuchać i obejrzeć za pośrednictwem

waszego kanału Andralls Fastthrash.

Obecnie kończymy teledysk do "We are the

Only Ones", pokaże ono życie zespołu w drodze,

proces nagrywania płyty... prace nad

nim idą do przodu. Z tego co sądzę teledysk

będzie dostępny na początku grudnia.

Obecnie ciężej jest być sławnym czy raczej

nie? Jak sądzisz?

Myślę, że rozkłada się to równomiernie na

każdą z tych opcji. Kiedy zaczynaliśmy to

informacje rozchodziły się wolniej, nie

mieliśmy tej płynności informacji co dzisiaj.

Poza tym, obecnie jak ktoś zakłada zespół, to

ma wszystko gotowe, instrumenty, brzmienie,

informacje i tak dalej. Uważam jednak,

że dla niego byłoby lepszym pochłanianie

muzyki w stary sposób. By dojść do brzmień

obecnych zespołów musieliśmy wymieniać

się kasetami i winylami, teraz mają możliwość

wejścia do internetu i zdobycia dyskografii

Slayera w ciągu paru sekund.

Czy zamierzacie ponownie nagrać swój

album: "Massacre, Corruption, Destruction…"?

Czy czujecie taką potrzebę?

Mieliśmy wznowione to wydawnictwo w

roku 2005, które było remasterem z paroma

bonusami i materiałem koncertowym, ale o

ponownym nagraniu całego albumu nie myślimy.

Nie myśleliśmy nad tym jeszcze, być

może jest to dobry pomysł na przyszłość,

szczególnie że jest to fantastyczna płyta.

Co zamierzacie robić w 2020?

Na ten rok będziemy grać w Brazylii. Planujemy

także zorganizować trasę by zagrać

na paru festiwalach w lecie w Europie, a potem

także w południowej Ameryce, gdzie nie

mieliśmy okazji zagrać przez długi czas. Rok

2020 zwiastuje dużą ilość występów.

Czy mógłbyś wymienić nowe brazylijskie

zespoły, które polubiłeś?

Jeśli chodzi o Brazylię, to zespoły które w tej

chwili lubię najbardziej to: Imminent

Attack, Chaos Synopse, Corpsia, Surra,

Maledettos, Valvera, Venomous, Lama

Negra, Desalmado.

Dziękuje za wywiad. Powodzenia!

Dziękujemy za udostępnienie nam miejsce

na waszych łamach. Uwielbiamy grać w

Polsce! Od roku 2006, kiedy pierwszy raz

byliśmy w Europie, poczuliśmy energię oraz

odbiór od polskich fanów metalu. Zawsze

było żywo i z uznaniem dla zespołu. Dziękuje

wam bardzo mocno!!!

Jacek Woźniak


HMP: Cześć. Jakbyś miał pokazać jedną

rzecz, która sprawia, że wasza muzyka jest

unikatowa, to co to by było?

Nick Melissourgos: Pasja jaką wkładamy w

nią. Chcemy żeby każdy utwór był istotny,

każdy album żeby był wyjątkowy, stąd wkładamy

całą naszą pasję pisząc te wszystkie

utwory. Tworzenie kompozycji to unikalne doświadczenie,

jest w nim coś magicznego, stąd

też użyłem słowa pasja, opisując naszą muzykę.

Każdy jest wolny

Grecka scena nie jest może najbardziej

znana, aczkolwiek posiada zespoły,

które zdobyły szerszą popularność.

Jednym z nich jest thrash metalowy

Suicidal Angels, który poza dobrymi

okładkami Eda Repki, ma także całkiem

solidną dyskografię. O ich najnowszych

albumach miałem okazję porozmawiać

z wokalistą oraz gitarzystą, Nickiem Melissourgos.

Co sądzisz o porównywaniu czyjeś muzyki

używając innych zespołów jako sposobu opisywana

muzyki samej w sobie. Coś w stylu:

ten zespół brzmi jak Exhorder.

Jak wspomniałem w odpowiedzi na poprzednie

pytanie, staramy się odsiewać to co nam się

podoba, dodając do tego coś od siebie. Jeśli byś

został tylko przy swoich inspiracjach, bez dodawania

czegoś od siebie, wtedy jest to praktycznie

nieuniknione, że zostaniesz porównany

do tych inspiracji. Oczywiście, thrash jest już

grany od wielu lat oraz owe porównania są

ciężkie do uniknięcia, jednak nigdy nie jest za

późno by się za to wziąć i do muzyki dodać coś

od siebie.

Wydaliście "Division of Blood" w roku 2016,

czy mógłbyś mi powiedzieć więcej o odbiorze

tego albumu?

Z opublikowaniem tego wydawnictwa nastąpiła

nowa era dla zespołu. Odbiór tego albumu

był wspaniały. Wszedł również na niemieckie

listy, recenzje, które otrzymaliśmy były świetne.

Ogólnie był to album, który otworzył nową

drogę w naszej karierze i historii Suicidal

Czy zamieszczenie scen z zrzutu bomby atomowej

w tym teledysku, miało na celu powiedzenie,

że jest to możliwe, iż niemieccy

naukowcy mieli swój udział w projekcie nuklearnym

Stanów Zjednoczonych?

To bombardowanie nuklearne miało na celu

przypomnieć, że nie powinniśmy ponownie

powtarzać czegokolwiek takiego. Niezależnie

czy to przychodzi z Niemiec, USA czy jakiegokolwiek

państwa, które posiada energię nuklearną.

Mam na myśli, żeby ta energia nie została

ponownie użyta w ten sposób, w tym

celu. Jest milion innych sposobów, w których

ta energie może zostać użyta, w celu pomagania

ludzkości, zamiast niszczenia jej.

Co jest nowego w waszym najnowszym albumie,

zatytułowanym "Years of Aggression",

porównując go do waszego poprzedniego

"Divisions of Blood"?

Wierzę, że jest on całkiem różny od naszego

poprzedniego albumu. Wiesz, za każdym razem

i za każdym nowym albumem, próbujemy

ewoluować naszą muzyką tak samo jak my

dorastamy jako ludzie. Nie chcemy kopiować

samych siebie, bazując na wzorach, które

używaliśmy w przeszłości. Byłoby to łatwe, ale

nie sprawiało by to satysfakcji (śmiech). Fajnie

się eksperymentuje z nowymi konceptami,

zgodzę się, że jest to ryzykowne, ale bez ryzyka

nie ma zabawy!

54

Kiedy zbierałem o was informację, to wpadałem

na ludzi, którzy porównywali was do

Kreator, Sodom oraz Exodus. Powiedziałbym,

że macie trochę cech także Dark Angel

oraz Slayer, poza tymi wcześniej wymienionymi.

Jednak co Ty sądzisz o tych porównaniach?

Totalnie je przyjmuję. Wszystkie te zespoły, o

których wspomniałeś, miały na nas wpływ

oraz były także powodem, dla którego zaczęliśmy

grać thrash metal. Powiem także, że czuje

się zaszczycony mając możliwość dzielić deski

sceny z prawie każdym z tych wymienionych

zespołów. Wszystkie te inspiracje przyjmujemy,

następnie odsiewamy przez nasze wizje

oraz doświadczenie i próbujemy tworzyć

naszą własną osobowość i styl.

SUICIDAL ANGELS

Foto: Suicidal Angels

Angels. Za nim była naprawdę udana trasa

koncertowa przez całą Europę.

Czy mógłbyś opowiedzieć nam o teledysku

do "Division of Blood"? Czy ten oficer był zainspirowany

przez istniejąca osobą, czy był to

tylko archetyp?

Nie, to nie była istniejąca osobą, tylko aktor,

reprezentujący wszystkie koszmary i efekty

wojny, które są doświadczane przez żołnierzy.

Teledysk jest o okrucieństwie wojny, nie tylko

podczas jej trwania, ale także po jej zakończeniu.

Sam filmik został wyreżyserowany przez

naszego długoletniego przyjaciela, Maurice

Swinkelsa, wokalistę Legion of the Damned,

który poza byciem naszym dobrym przyjacielem,

jest także wspaniałym artystą. Spróbowaliśmy

jakkolwiek opisać całe to okrucieństwo,

które ludzie doświadczają podczas militarnego

konfliktu.

Jak długo, gdzie i z kim nagrywaliście najnowszy

album?

Nagrywanie zaczęło się w sierpniu roku 2018,

(od perkusji), w Soundlodge Studios. Jorg

Uken odpowiadał za operowanie suwakami i

gałkami. Potem udaliśmy się do Aten, do Zero

Gravity Studios w celu nagranie gitar, basu i

wokali, tym razem pod okiem Teri Nikasa.

Zaś na koniec, jeśli chodzi o proces miksu i

masteru, poleciałem do Szwecji i spędziłem tydzień

w Fascination Street Studios z Jensem

Bogrenem.

Jakie motywy w waszych tekstach chcieliście

wyróżnić na "Years of Aggression"? Czy

była to tylko tytułowa agresja, czy coś więcej?

Tutaj jest wiele motywów, które poruszam, jeśli

chodzi o pisanie tekstów. Osobiście uważam,

że teksty są czymś naprawdę ważnym i

istotnym, z czego ja te tematy wybieram naprawdę

bardzo ostrożnie, zanim je spiszę. Jest

tutaj agresja, jednak jest także sporo rzeczy do

przemyślenia i refleksji. Każdy słuchacz może

spersonalizować tekst, z tego jak widzisz, to

łatwo może prowadzić do tego, że ten sam

tekst, może znaczyć coś zupełnie innego dla

różnych słuchaczy. W tym jest magia pisania

tekstów, do których podchodzisz z rozwagą.

Czy słuchacz może znaleźć pozytywne przesłanie

w waszym najnowszym albumie? Czy

powiedziałbyś, że tak?

Absolutnie! Nie tylko jedną pozytywną treść,

ale cały album jest pozytywnym przesłaniem i

motywacją by ruszyć się z swoim życiem, nabierając

pełnej prędkości i nie uciekając przed

wyzwaniami, bądź wracając do swojej strefy

komfortu.

Tak więc co zasadniczo chcesz powiedzieć po

przez "Years of Aggression"?

Tak jak już wcześniej wspomniałem, każdy

nasz album to kolejny krok naprzód w naszej

muzyce. Chcemy się rozwijać, tworzyć coś nowego.

I wierzę, że zrobiliśmy to na sto procent.

Nie zmieniłbym żadnej pojedynczej rzeczy.


Jest wiele motywów, które zostały umieszczone

na tym albumie. To jest coś, co po przesłuchaniu

spowoduje u słuchacza refleksje w

umyśle i w duszy. Nie chcę nikogo pouczać, bo

każdy jest wolny i ma swoją własną opinię.

Czy to tylko moje odczucia, że "Born of

Hate" brzmi jak Dismember z "Massive

Killing Capacity"? Mam na myśli te bardziej

melodyczne części.

Jeśli mam być z Tobą szczery dostaliśmy parę

naprawdę niesamowitych komentarzy na temat

tego utworu. Wszyscy uwielbiają tę melodię

oraz sposób, w jaki ją dodaliśmy do tego

utworu. Nie wiem czy to jest Dismember czy

cokolwiek innego, jednak najważniejszą rzeczą

sprawiającą mi radość jest dla mnie fakt, że Ci

się ten utwór spodobał!

Czy mógłbyś powiedzieć coś więcej o współpracy

z Bobem Katsionisem, który wyreżyserował

Twój teledysk do "Bloody Ground"?

Pomijając już reżyserię tego teledysku, Bob

jest także naszym wspaniałym przyjacielem i

świetnym artystą. Opisaliśmy mu koncept

utworu, po prostu o czym on jest. Poświęcił

sporo czasu na preprodukcję, starannie wybierając

lokalizację, a także aktora, który gra główną

rolę w klipie. Chcieliśmy stworzyć naprawdę

coś świetnego i wierzę, że dzięki cennej

pomocy Boba, udało się nam to osiągnąć. Na

pewno trochę kłopotu sprawiło nam realizacja

tego filmu, ponieważ kręciliśmy go w Atenach

podczas pory letniej, zaś nagrania stawały się

ciężkie w momencie gdy słońce wzniosło się

wysoko na niebie i zaczęło mocno świecić.

Pomijając to, jak to było męczące, sam rezultat

nas totalnie satysfakcjonuje.

Jak dużą rolę stanowią zaś lyric video w promocji

waszej muzyki?

To jest nowy sposób na promowanie muzyki i

współczesnej twórczości, więc uznaliśmy, że

musimy podążyć wedle procedury. By być jednak

szczerym, ostatni taki materiał, który zrobiliśmy,

to nie był to tylko tekst, ale coś nowego,

nie chcieliśmy podążać tym samym wzorem.

Połączyliśmy nasz występ i tekst, stąd jest

to całkiem inne podejście do tego zagadnienia.

Czy uważasz, że wasze pełne albumy wrzucone

na Youtube przez kogoś innego pomagają

wam, czy raczej wam szkodzą?

Jest to całkiem spoko, ponieważ daje to możliwość

dostępu do wielu rzeczy w tym samym

czasie. Jednak w mojej skromnej opinii, liczę,

że słuchacze, którzy poznają coś i to polubią,

pójdą to kupić. Jest to zdrowy sposób na utrzymywanie

relacji z zespołem aby pomóc im w

przetrwaniu oraz w rozwoju i kreowaniu kolejnego

materiału muzycznego. Jeśli to lubisz to

kup to, może nie od razu ale choćby później,

ale zakupu to!

Chciałbym teraz wspomnieć o moich ulubionych

okładkach. Uważam, że "Bloodbath"

naprawdę oddaje treść tytułu. "Divisions of

Blood" wygląda nieźle, nawet przy uznaniu

faktu, jak często używany jest motyw Wehrmachtu

z ich późnymi drugo wojennymi czołgami

(za pomocą kreski, ale jednak). Obie są

grafikami od Eda Repki (debiuty Sanctuary,

Toxik i Vio-lence, by wymienić kilka). Mógłbyś

mi wymienić swoje ulubione okładki z

waszej dyskografii i dlaczego są one Twoimi

ulubionymi?

Żeby być szczerym, to nie jestem w stanie

wymienić jednej i powiedzieć, że jest moją ulubioną.

Wszystkie mają unikatowy charakter i

osobowość. Kolory, które są użyte, sposób

przedstawienia ruchu, cała przestrzeń...

naprawdę zapierają dech w piersiach. Ed jest

niesamowitym artystą, zaś za każdym razem

kiedy pracujemy razem, robimy to współpracując

blisko i szczegółowo, tak by stworzyć coś,

co nie będzie gorsze od rzeczy, które już wcześniej

stworzył.

Foto: Suicidal Angels

Co sądzisz o Repce jako artyście? Czy oglądając

jego prace masz wrażenie, jakbyś

gdzieś wcześniej już widział niektóre rzeczy?

Jest naprawdę autentyczny w tym co robi. Ma

osobliwy sens jeśli chodzi o użycie przestrzeni

i kolorów. Oczywiście znałem go jako artystę

zanim zaczęliśmy współpracować ze sobą, naprawdę

uwielbiałem to, co robi z tymi rysunkami.

Co sądzisz o NoiseArt Records?

Przez ostatnie lata dobrze się nam współpracowało.

Jak do tej pory byliśmy naprawdę dobrymi

partnerami w tej podróży. Jednak wiesz

jak to jest, w biznesie muzycznym zawsze są

zmiany, stąd nigdy nie wiesz i niczego nie

możesz być pewien.

Czy "The Early Years" zawierają także wasze

pierwsze demo, "United By Hate"? Jeśli

nie, to czy jest jakiś sposób dzięki któremu

moglibyśmy je zdobyć?

To demo jest praktycznie niemożliwe do dostania,

z tego co pamiętam, to zrobiliśmy około

stu kopii, własnej produkcji. Wyobraź sobie,

że nie jestem pewien, czy mam kopię tego w

domu (śmiech).

Co sądzisz o obecnym stanie greckiego

thrash metalu?

Ogólnie mówiąc, grecka scena metalowa kwitnie

i wzrasta. Widzę wiele zespołów z wszystkich

rodzajów muzyki metalowej, które wychodzą

poza granicę i biorą udział w festiwalach

za granicą, w małych lub dużych trasach,

tak więc dużo się dzieje. Naprawdę to motywuje,

ponieważ jest naprawdę dużo dobrych

greckich zespołów metalowych, które zasługują

na możliwość grania na deskach scen całego

świata. To samo się tyczy sceny thrashowej.

Jest naprawdę wiele dobrych zespołów tutaj i

jeśli chodzi o nas, to staramy się im pomagać.

Co zamierzacie robić w roku 2020?

Mamy zorganizowaną i ogłoszoną trasę, którą

rozpoczynamy w styczniu z występem w Atenach,

naszym rodzinnym mieście. Następnie

będziemy kontynuować ją po reszcie Grecji, aż

do początku lutego. Potem wskoczymy na trasę

wraz z Destruction, Legion of the Damned

oraz Final Breath. Poza tym, także mamy

już zarezerwowane parę festiwali w lecie i pracujemy

nad tym, by zorganizować trasy po reszcie

świata. Obecnie dużo się dzieje, z pewnością

potem będzie więcej zapowiedzi i informacji

prasowych.

Czy mógłbyś wymienić jakieś albumy, które

ostatnio słuchałeś i przypadły Ci do gustu?

Ostatni album Judas Priest był świetny, tak

samo jak ostatni Destruction. Jest naprawdę

dużo zespołów, które nagrały dobre albumy,

ale to całkiem długa lista. Ogólnie mówiąc, to

że jest wciąż dobra muzyka w tych wszystkich

gatunkach naprawdę motywuje.

Powiedzmy, że dostajecie ofertę żeby zrobić

muzykę do jakiegoś filmu lub gry wideo.

Jakby takowy film czy gra wyglądała? Czy

byłby to film grozy, strzelanka czy coś innego?

Na pewno byłby czymś o czym wspomniałeś.

Nie mogę sobie wyobrazić pisania muzyki dla

romansu (śmiech). Na pewno byłoby w tym

dużo tajemnicy, ukrytych skarbów, kluczy i również

dużo zabijania!

Dziękuje za wywiad. Powodzenia!

Dziękujemy bardzo za ten wywiad. Dziękujemy

także za czas nam poświęcony! Była to

dla nas przyjemność, pozdrawiam wszystkim.

Pamiętajcie że jesteśmy, czujemy się dobrzy i

że wciąż nasz ogień płonie!

Jacek Woźniak

SUICIDAL ANGELS 55


To była jazda!

HMP: Kiedy rozmawialiśmy po premierze

"Little Something For You To Choke" zapowiadałeś,

że jeszcze w grudniu 2016 roku macie

zamiar wejść do studia, bo nowych kompozycji

macie istne zatrzęsienie, jest więc z

czego wybierać. Konic końców nie udało się

tego planu zrealizować, z różnych przyczyn?

Michał Sokół: Niestety w sytuacji, kiedy

wszystko trzeba robić samemu terminy mimowolnie

się przedłużają. Teraz też mamy gotowy

materiał na kolejną, trzecią płytę, ale zapewne

wiele nieprzewidzianych czynników

wpłynie na moment wejścia do studia.

Skład zespołu wydawał się stabilny, więc ze

zdziwieniem dowiedziałem się jakieś dobre

Postapokaliptyczny

metal ery smartfonów

Krakowski Killsorrow zadebiutował udaną płytą "Little Something For

You To Choke", ale czas pokazał, że był to tylko wstęp do jeszcze ciekawszego,

najnowszego albumu. "Killsorrow" nie jest tak jednowymiarowy w warstwie muzycznej

oraz wokalnej, co stało się możliwe dzięki akcesowi nowego wokalisty Piotra

Ogonowskiego. Grupa podeszła też zupełnie inaczej do pracy w studio, co nadało

brzmieniu płyty całkowicie odmienny charakter:

Nie ma co ukrywać, że "ścieżka kariery" w

niezależnym zespole metalowym wymaga

wyrzeczeń i dużej determinacji, co ma niewątpliwy

wpływ na ciągłą rotację w składach

wielu grup?

Polski "rynek" metalowy obecnie to jakaś zwariowana

kraina. Praca na nim wymaga mnóstwa

wiary i determinacji w to co się robi. Nieraz

pojawiają się rozczarowania. Nie jesteśmy

Ameryką, ludzie nie chodzą na koncerty tak

jak 10 lat temu, wolą przykleić się do smartfonów,

odpalić TV itp. Pojawiło się też bardzo

dużo zespołów, teraz każdy może grać i nagrywać.

Wykorzystaliście przede wszystkim te

stworzone już jakiś czas temu utwory, gdzie

czasem, tak jak w przypadku "Animal", powstałego

na bazie "Draculi", stały się one

punktem wyjścia do czegoś nowego?

Tak, w momencie pisania linii wokalnych pozostałe

instrumenty były już zarejestrowane.

To było chyba największe wyzwanie dla Piotrka.

Odnaleźć się w utworach w których tworzeniu

jeszcze nie uczestniczył.

Łatwiej nagrywa się płytę w kwartecie, nawet

jeśli musiałeś sam zarejestrować wszystkie

partie gitar?

To zależy. Na tą płytę większość gitar nagrywałem

samodzielnie, ale wynikało to z głównie

z braków czasowych. Nagrywanie samemu

daje większą kontrolę nad tym co chce się

uzyskać, ale druga osoba na gitarze wprowadza

swój charakter do grania.

Fakt, że ponownie pracowaliście w DMP

Studio Adama Drzewieckiego i z Tomaszem

"Zedem" Zalewskim był tu niewątpliwym

ułatwieniem?

Jest zupełnie odwrotnie niż mówisz (śmiech).

Z Adasiem znamy się od lat, zagrał nam nawet

na tereminie na płycie. Jednak Piotrek

ma zupełnie inny charakter barwowy niż

Marcin. Trzeba się było go "nauczyć" od nowa.

Sprawdzić co pasuje do zespołu z jego stylu

śpiewania. A Tomek Zalewski jest perfekcjonistą.

Dostał od nas bardzo nierówne, żywe

ścieżki instrumentów, takie na jakich nam

zależało. To na pewno było utrudnienie pracy.

dwa lata temu, że nie śpiewa już z wami

Agnieszka Sokołowska. Teraz nie ma już w

Killsorrow również Marcina Parandyka, odszedł

też gitarzysta Paweł Sokołowski -

istne, personalne trzęsienie ziemi?

Nie do końca. Agnieszka od początku śpiewała

z nami gościnnie. Marcinowi musieliśmy

podziękować z przyczyn czasowych - trzy zespoły,

które miał na tamtą chwilę paraliżowały

pracę Killsorrow. O motywach odejścia

z zespołu Pawła musiałby powiedzieć ci on

sam. (śmiech)

Foto: Killsorrow

Szybko znaleźliście jednak odpowiedniego

wokalistę, zapraszając do współpracy byłego

frontmana VooDoo Piotra Ogonowskiego -

nie obawialiście się, że może nie odnaleźć się

w odmiennej stylistyce, znaliście jego możliwości?

Oczywiście, że się obawialiśmy, Piotrek zmienił

stylistykę zespołu, co było nieuniknione.

Marcin był zdolny w swoim zakresie screamów

i growli, Piotrek przyszedł ze swoim kolejnym

instrumentem - czystym śpiewaniem,

dla którego trzeba było nie tylko znaleźć miejsce,

ale go umiejętnie wykorzystać.

Kiedy do was dołączył materiał na "Killsorrow"

był już pewnie dopięty na ostatni guzik,

może już nawet w części nagrany. Pewnie

nie miał więc nań wielkiego wpływu, musiał

wpasować się w już dopracowane aranżacje,

zaśpiewać gotowe teksty?

To nas tylko utwierdziło w przekonaniu, że to

odpowiedni człowiek na odpowiednim miejscu.

Nie dość, że miał trochę ponad miesiąc

aby przygotować linie wokalne, teksty i wczuć

się w zespół, to jeszcze w trakcie całej sesji nagraniowej

jechał na lekach z chorym gardłem.

Pośpiech w jakiejkolwiek pracy nie jest

czymś wskazanym, a już w przypadku tej

twórczej w szczególności. Domyślam się

więc, że staraliście się pracować na spokojnie,

skoro terminy czy wydawca was nie goniły?

Akurat w przypadku tej płyty sami sobie wybudowaliśmy

presję. Praktycznie na każdym

etapie pracy coś szło nie tak, więc zaczęliśmy

myśleć, że może się nam nie udać dokończyć

pracy. Bardzo zależało nam, żeby druga płyta

w końcu się ukazała.

Czyli nowa płyta ukazałaby się szybciej, ale

i tak jest nieźle, bo zmieściliście się w trzech

latach, takiej obecnie standardowej przerwie

wydawniczej między kolejnymi płytami?

W zasadzie tak, choć z kolejną chciałbym żeby

poszło nam sprawniej. Naprawdę lubimy

wydawać nowy materiał.

Zaciekawiła mnie informacja z waszej strony,

że spróbowaliście zabrzmieć podczas tej

sesji tak jak na żywo. Polegało to na zminimalizowaniu

studyjnej obróbki dźwięku,

nienakładaniu masy śladów, których później

i tak nie można odtworzyć podczas koncertów,

a może nagrywaniu chociaż części instrumentów,

na przykład sekcji, na tzw. setkę?

Dokładnie tak jak napisałeś, instrumenty nie

są równane, czy jakoś specjalnie cięte. Jest

rock'n'rollowo - po jednym śladzie na każdą

gitarę, bas, naturalne bębny i dosyć surowy

wokal. Chcieliśmy sprawdzić czy potrafimy.

Udowodnić sobie, że moglibyśmy grać w czasach,

kiedy nie dało się oszukiwać! Było to naprawdę

ciężko wywalczyć z Zedem (śmiech).

56

KILLSORROW


Mamy więc swoisty paradoks, że przy tak

rozwiniętej technologii i technice nagrań brzmieniu

tak wielu współczesnych płyt można

tyle zarzucić - kiedyś w studiach było niewiele

sprzętu, a efekty pracy ówczesnych realizatorów,

producentów i muzyków zachwycają

do dziś - chcieliście osiągnąć podobne

rezultaty, nie zepsuć "Killsorrow" tą cyfrową

otoczką?

My jesteśmy przede wszystkim zespołem koncertowym.

Płyty oddają to co robimy na żywo

może w 50%. Chcieliśmy choć trochę uchwycić

duszę naszych koncertów i w ten sposób

zachęcić też do przychodzenia na nasze występy

na żywo.

To ciekawe podejście, bo już jakiś czas temu

postawiliście na postapokaliptyczny image i

taką też wymowę tekstów, więc mogłoby

wydawać się, że zdehumanizowane, cyfrowe,

powiedzmy postindustialne brzmienie świetnie

pasowałoby do takich klimatów, a tu niespodzianka,

zero oczywistych rozwiązań?

W czasach postapokalipsy wszystko o czym

mówisz już dawno się rozleciało, możemy sobie

pozwolić tylko na surowe dźwięki!

(śmiech)

To klasyczny album koncepcyjny czy raczej

zbiór utworów traktujących o podobnej tematyce?

Album koncepcyjny wymagał by troszkę dłuższego

uczestnictwa Piotrka w zespole, być

może kolejna płyta opowie jakąś historię.

Już okładka z atomowym grzybem jasno sygnalizuje,

że to, jak obecnie wyglądacie na

scenie czy w klipach nie ma raczej związku z

niepokojącym stanem powietrza w Krakowie

- chodziło o spójność przekazu, dopełnienie

warstwy słownej odpowiednią otoczką wizualną?

Lubimy eksperymenty. Osobiście uważam, że

zespół istnieje dopóki się rozwija. Mam tutaj

na myśli płaszczyznę zarówno muzyczną, jak

i stylistyczną. To jak wygląda płyta, jak zaczyna

wyglądać nasza scena jest naturalną konsekwencją

rozwoju. Mamy mnóstwo pomysłów

i chcemy zobaczyć jak się sprawdzą na

scenie.

Foto: Killsorrow

Latem w plenerze czy w klubie z marną wentylacją

nie gra się wam pewnie zbyt komfortowo,

ale jak to ktoś kiedyś powiedział: metal

to nie rurki z kremem? (śmiech)

Metal to rurki wetknięte w maski gazowe

(śmiech). Te stroje są jak zbroja - zanim przyzwyczailiśmy

się do nich było ciężko. Zdarzyło

nam się grać na dwóch festiwalach o zachodzie

słońca, gdzie prawie straciliśmy przytomność.

Cały czas je modernizujemy, poprawiamy

tak, żeby były jak najwygodniejsze. Granie

w nich wymaga wyrzeczeń, ale stroje to coś co

pozwala nam wcielić się w określone postacie.

Zupełnie inne niż my na co dzień. Nieraz po

koncercie przebieramy się na backstage w cywilne

stroje i ludzie nas nie poznają. A co do

klubów - mamy swoje wiatraki. (śmiech)

Już na "Little Something For You To Choke"

w obrębie deathmetalowej stylistyki graliście

dość nieszablonowo, ale z "Killsorrow"

weszliście zdecydowanie na wyższy poziom:

kompozycje stały się znacznie dłuższe i

bardziej urozmaicone, nie są też jednorodne

stylistycznie, eksplorujecie bowiem różne

odmiany metalu, od tego w nowocześniejszej

odsłonie do bardziej tradycyjnego?

Tak jak napisałem wcześniej, chcemy się rozwijać,

grać muzykę różnych kolorów. Nie

sztuką jest nagrać płytę jednorodną, sztuką

jest poruszać się w określonym charakterze zespołu

z różnymi kompozycjami. Do tego

zmierzamy, a czy nam się udaje to ocenią słuchacze.

Jedno jest pewne, dopiero się rozkręcamy.

Odnoszę wrażenie, że to akces nowego wokalisty

dał wam pod tym względem znacznie

większe możliwości, bo Piotr dysponuje bardzo

uniwersalnym głosem?

To słychać. Ludzie mnie pytają czy na płycie

śpiewa kilku wokalistów. Nie, to tylko Piotrek

(śmiech). No ale czego innego można spodziewać

się po człowieku, dla którego idolem

jest Mike Patton.

Dostrzegam w tym materiałe spory potencjał,

bo nie brakuje tu również nośnych, całkiem

melodyjnych utworów, jak na przykład

"Hope In You". Tymczasem firmujecie tę

płytę sami - to konieczność czy świadomy

wybór, bo wcześniejsza współpraca z Art Of

The Night Productions w sensie promocyjnym

niewiele wam dała?

Z tego co mi wiadomo Art Of The Night Productions

już nie istnieje. W moim przypadku

to już trzecia wytwórnia, która nie utrzymuje

się na rynku. To nie działa. Z reguły wytwórnie

niezależne tworzą pasjonaci, którzy wierzą

w to co robią tak jak zespoły. A to jest biznes,

a nie wiara. Zespół ma przynosić zyski, wtedy

warto w niego zainwestować. Zapełniać sale.

My jesteśmy na rozdrożu, czy chcemy, damy

radę i nadajemy się na produkt, który będzie

miał popyt. Nam też musi się to opłacać, bo w

przeciwnym wypadku pasja stanie się nieprzyjemnym

obowiązkiem.

Jak więc postrzegacie dalsze losy zespołu?

Płyta właśnie się ukazała, trafi pewnie do

najbardziej zagorzałych fanów. Promowaliście

ją już na koncertach, choćby podczas festiwalu

"Krushfest", będą pewnie kolejne, a co

dalej?

Pokaże czas. Nam zależy głównie na tym, aby

stać się rozpoznawalną marką. Być tym zespołem

od postapokalipsy. Szukamy na swojej

drodze człowieka, który będzie w stanie sprzedać

produkt pt. Killsorrow. Bardzo trudno

nam znaleźć kogoś z pasją, wiarą i możliwościami

- być może ten ktoś właśnie czyta ten

wywiad i odezwie się do nas.

Wojciech Chamryk

Foto: Killsorrow

KILLSORROW

57


Esencja życia wyrażona w fizycznej postaci poprzez dźwięk

Brakuje Wam młodych, wyróżniających się formacji grających porządny

metal w drugiej dekadzie XXI wieku? Kiedy dostałem do posłuchania prapoczątek

Midnight Prey "Uncertain Times", pomyślałem, że to może być niezrównana frajda

roku 2019. Nie wiedziałem, że ktoś nowy tak jeszcze zagra heavy metal! To trio

dopiero co wchodzi na scenę, a już budzi pytania o kolejne albumy. Hulanka jak

za "Overkill"! Rozmowa z Winstonem - wokalistą i gitarzystą (ale nie liderem, gdyż

zespół jest egalitarny) Midnight Prey:

HMP: Hejka. Jak się macie w tych "Niepewnych

Czasach" w Wolnym Hanseatycznym

Mieście Hamburg?

Winston: Dobrze, dzięki!

Czy jesteś świadomy tego, że The Beatles

pokazali światu co to jest rock'n'roll pięćdziesiąt

lat temu dokładnie w tym samym miejscu,

w którym teraz Ty rozpoczynsz przygodę

z Midnight Prey? To trochę tak, jakbyście

byli prawnukami The Beatles, wnukami Motorhead,

synami… kogo? Airbourne?

Cóż za pochlebstwa mocium panie! Oczywiście

znamy historię początków The Beatles w

Hamburgu i ich znaczenie dla kreacji rocka w

ogólności. Zawsze kochałem The Beatles.

Motorhead również mocno mnie inspiruje,

ale zdaje się, że nikt w Midnight Prey nie zachwyca

się Airbourne… Ułożenie listy zespołów,

które nas inspirują, byłoby zbyt trudne

dla mnie. Jest ich tak wiele! Nasza paka gra

razem trzecią część długości naszego (młodego)

życia i nigdy nie ograniczaliśmy się do

konkretnych stylów czy też okresów w historii

muzyki.

Tak mi się skojarzyło teraz z tytułem jednej

jest mi złapać fazę na zabawę w wymyślanie

tekstów oraz potrafię lepiej przekazać pełnię

symbiozy swoich myśli, uczuć i intencji. Być

może opublikuję tłumaczenia, jeżeli zrobię

więcej niemieckich liryków w przyszłości, ponieważ

nie chcę wyłączać nie-niemiecko języcznych

słuchaczy z grona odbiorców przekazu

Midnight Prey.

Odważę się na stwierdzenie, że Wasz debiut

jest jak powiew wolności prosto z bramy

do świata (Hamburg jest często nazywany

"Bramą do świata" ze względu na strategiczne

znaczenie ogromnego hamborgskiego

portu - przyp. red.). Jak odnaleźliście klucz do

uchylenia nieco tej wielgachnej bramy? Mówiąc

po ludzku, jak wygląda Wasz sposób

komponowania?

Fajnie powiedziałeś. Ta płyta dokładnie to dla

mnie oznacza: powiew wolności! Napisaliśmy

niemal całe "Uncertain Times" wspólnie w sali

prób. Wyjątkiem jest kawałek tytułowy,

który został napisany w studiu już po nagrywaniu

pozostałych utworów. Czas pędził, zrobiliśmy

to na poczekaniu. "The Tower" pochodzi

z naszej EPki "Blood Stained Streets"

(2017). To jest ten jedyny kawałek, który pokazałem

pozostałym muzykom Midnight

Prey dopiero po jego skomponowaniu. "Black

Forest" jest jeszcze starszy. Grywaliśmy go na

koncertach w rozmaitych wariantach, on się

zawsze zmieniał zanim trafił ostatecznie na

debiut. Zdarza się czasami, że ktoś wychodzi

z dobrą propozycją na rozpoczęcie czegoś nowego,

pracujemy nad tym wspólnie, wymieniamy

się pomysłami i opiniami, zmieniamy

wszystko w nieskończoność "(over an) uncertain

(period of) time" aż wszyscy będziemy zadowoleni.

Każdy ma swój wkład i każdy może

powiedzieć co o tym myśli. W związku z tym

wszyscy jesteśmy uznani kompozytorami

"Uncertain Times" i Midnight Prey działa

perfekcyjnie tylko jako prawdziwy zespół wzajemnie

wspierających się towarzyszy.

Nie jesteś najlepszym wokalistą na świecie,

ale Twój sposób śpiewania nie pozwala zapomnieć

słuchaczom, że muzyka to nade

wszystko rozrywka - zbyt wiele spraw na

świecie jest optymalizowanych przez chciwych

feudałów, więc zapomnijmy o technice

i zabawmy się! Tu i teraz!

Jasne, rozrywka jest ważną częścią życia każdego

człowieka. Nasze liryki nie są wprawdzie

zabawne, ale granie i tworzenie muzyki

to czysta przyjemność. Zabawa jest konieczna,

żeby ludzie odzyskali kontrolę nad własnym

życiem zamiast biernie uczestniczyć w

destrukcji planety. Muzyka Midnight Prey

jest formą ekspresji i cieszę się, że uważasz ją

za fajną rozrywkę.

58 MIDNIGHT PREY

Foto: Midnight Prey

Waszej piosenki "Wenn es von vorn beginnt",

co prawdopodobnie oznacza "Kiedy

wszystko znów się zaczyna". Macie również

numer "Stoff" czyli "Substancja". Czy zgadza

się moje tłumaczenie?

"Wenn es von vorn beginnt" to "Kiedy to się

stanie". "Stoff" to oficjalnie "Substancja" ale

slangowo "upojna substancja dowolnego rodzaju".

Język niemiecki jest bardzo precyzyjny,

ale jednocześnie poetycki. Niezliczona

liczba słów oznacza dokładnie tą samą rzecz,

podczas gdy każde słowo w języku angielskim

chociaż troszkę się różni. Dodatkowo, język

niemiecki brzmi szorstko no i jego złożona

gramatyka pozwala mi tworzyć świetne liryki.

Niemiecki to mój pierwszy język, więc łatwiej

Słyszę w Waszych piosenkach ślady wczesnego

Motorhead, zwłaszcza z okresu kiedy

grali pierwotny heavy blues.

Yeah!

Jakie znaczenie odgrywa blues jako źródło

inspiracji dla Waszego brzmienia?

Blues - roots. Blues to rdzeń wszystkiego co

gramy. Prawdziwe korzenie całej muzyki rockowej.

Właśnie blues daje wolność do autoekspresji.

Oznacza pełnię akceptacji, że drzemią

uczucia, a nie tylko pieniądze, w każdym porządnym

człowieku. Oto jak ważny jest dla

nas blues! Esencja życia wyrażona w fizycznej

postaci poprzez dźwięk.

Znam tylko jednego młodego muzyka blues'

owego z Hamburga - blueslady Jessy Martens.

Czy mógłbyś przy okazji podzielić się

ze mną nazwami innych niemieckich artystów

bluesowych, których lubisz łowić

uchem?

Nie jestem za bardzo zorientowany we współczesnej

niemieckiej scenie bluesowej. Dawniej

były takie zabójcze zespoły jak Dick+Alex

oraz Das Dritte Ohr, zdecydowanie polecam!

Aczkolwiek wydaje się, że Midnight Prey

jest przede wszystkim zespołem heavy metalowym

- czy utożsamiasz się z konwenansem

typowym dla "die hard metalheads"?

Nie.


OK. Zmieńmy temat. Znalazłem na

YouTube takie coś jak "Midnight Prey -

Street Mafia". Co to? Jakim cudem stworzyliście

w XXI wieku tak old schoolowe ujęcia?

Wygląda na medal!

Nie stworzyliśmy tego. To jest zbiór scen z

Hamburg Biker Movie "Rocker" z 1972 roku

wg scenariusza Klausa Lemke. Naprawdę

odjazdowy film z komiczno - autentycznym

charakterem, jako, że wszyscy aktorzy byli

amatorami! Mieliśmy super frajdę oglądać ten

film a następnie powtarzać usłyszane w nim

powiedzonka, guguły i żarty. Pomyśleliśmy,

że znakomicie pasuje to do utworu "Street

Mafia".

(Śmiech) Jak zamierzacie promować

"Uncertain Times"?

Zagraliśmy świetny koncert premierowy wraz

z zespołem Tanith, tu w Hamburgu. Następnie

balowaliśmy cały weekend grając jako

support u naszych kumpli z Vultures Vengeance

podczas trzech ostatnich występów na

ich europejskiej trasie - w Hamburgu (Niemczech),

Lipsku (Niemczech) i Bazylei (Szwajcaria).

Nie moglibyśmy mieć lepszego promotora

niż Flo z Dying Victims Productions.

Wykonuje dla nas znakomitą robotę i ma talent

do odnajdywania muzycznych skarbów.

Zdecydowanie powinieneś sprawdził inne jego

publikacje! Śledź nas uważnie, bo nadchodzą

informacje o koncertach Midnight Prey w

2020!

Nie mogę się powstrzymać, żeby zapytać od

razu kiedy będzie następca "Uncertain

Times"? Łaknę jak kania dżdżu!

Foto: Midnight Prey

Jestem bardzo zadowolony, że Ci się podoba.

Data wydania naszego albumu była przesunięta

na 8 listopada 2019r. z powodu komplikacji

w tłoczni. Obecnie nie możemy się doczekać

sposobności rozpoczęcia pracy nad nowymi

utworami, więc nie martw się. Jeszcze o nas

usłyszysz!

Super. A co myślicie o wizualnej stronie

Midnight Prey? Jak będą wyglądać okładki

Waszych kolejnych płyt? Macie w zanadrzu

może coś pokroju Eddie The Head (Iron

Maiden) lub Snaggletooth (Motorhead)?

Tak. Literka "M" w emblemacie naszego zespołu

jest naszą maskotką. No wiesz, jest zbudowana

z tych trzech kolumn litery M.

Dobrze, że zwróciłeś na to uwagę, nie widziałem

wcześniej tego w taki sposób. Wielkie

dzięki za gawędkę. Cheers!

Bardzo dziękuję za Twoje pytania i zainteresowanie

Midnight Prey! Kontynuuj swoją dobrą

robotę! Mamy nadzieję zobaczyć Cię

wkrótce na koncercie! Cheers!

Sam O'Black


Metalowiec 24 na dobę

Oj tak, Mike Leprosy to zdecydowanie metaluch

24 na dobę. Metaluch dość aktywny,

bo ma na głowie wiele przedsięwzięć.

Nawet podczas odpowiadania na

ten wywiad próbował ogarnąć kilka

innych rzeczy (swoją drogą gratuluję

i jednocześnie trochę zazdroszczę podzielności

uwagi). Dobrze, że w tym wszystkim znajduje

czas na nagrywanie albumów swojego zespołu Iron Curtain. Właśnie premiera

płyty "Danger Zone" była główną przyczyną tego wywiadu.

Na ogół tworząc teksty często sięgasz po

inspiracje filmowe?

Ta płyta zawierają trzy utwory, inspirowane

filmem. Utwór tytułowy "Danger Zone" oparty

jest na klasycznym "Top Gun", "The Running

Man" nawiązuje do filmu Arnolda Schwarzeneggera

o walkach w telewizji, natomiast

"Mad Dog" inspirowany jest filmami "Bony &

Clyde" i "The Highwayman". Poza filmami,

natura i dzikie zwierzęta to także podstawowe

motywy przewodnie w Iron Curtain. Pracuję

jako nauczyciel historii, i często piszemy utwory

o opowieściach takich jak "Heads Will Roll"

o Rewolucji Francuskiej lub "Guilty as Charged"

o hiszpańskiej inkwizycji oraz konkwistadorach.

Mówiąc szczerze, oglądam obecnie nowy

serial telewizyjny "The Mandalorian" i już

mam jakiś pomysł na utwór (śmiech).

Jesteś jedynym członkiem zespołu, który jest

w jego szeregach od samego początku. Masz

w zespole pozycję lidera, do którego należy

ostatnie słowo, czy może Iron Curtain funkcjonuje

raczej na demokratycznych zasadach?

Dobre pytanie. Pewnie to zabrzmi dziwnie, ale

tak, jestem przywódcą grupy, ale to nie oznacza,

że tylko moje pomysły są dobre. Obecnie

Joserra (bas) i Marco (nowy perkusista) chcą

współpracować coraz bardziej, co oczywiście

jest świetne. W sumie, uwielbiam słuchać nowych

pomysłów i utworów, lecz jednocześnie

skupiam się na pracy całego zespołu jeżeli chodzi

o piosenki, okładki, projekty, T-shirty, występy

- nie zazna spokoju, kto przeklęty. Oni

mają jeden pomysł, ja mam dwadzieścia. Zespół

wie wszystko o moich pomysłach lub

utworach, ostatnie szlify są dogadywane w sali

prób i czasem, zwłaszcza w tej płycie, gdy coś

odbiegało od mojej pierwszej wizji, była to ich

sprawka.

HMP: 10 lat temu na świat wyszło Wasze

pierwsze demo. W tym roku wydaliście

czwarty album. Wszystko idzie tak, jak sobie

to założyłeś.

Mike Leprosy: Hey! Tutaj Mike. Słucham

sobie nową płytę Toxic Holocaust! Dokładnie

tak, 10 lat temu wydaliśmy "Mosh or Die".

Mówiąc szczerze, nigdy nie myśleliśmy o przyszłości,

naszym głównym celem było po prostu

grać muzykę, upijać się w sali prób i grać jakieś

koncerty. Jeśli powiedziałbyś mi 10 lat temu,

że będziemy mieli cztery pełne albumy, wspólne

nagrania z innymi zespołami i mini albumy,

że będziemy grali za granicą i sprzedamy niezłą

ilość płyt na całym świecie, najprawdopodobniej

zrobił bym Ci laskę (śmiech). Jak

wszyscy mamy swoje wzloty i upadki. Pierwsze

lata były idyllą, mieliśmy stabilny skład, który

był skupiony na graniu, byliśmy jak małe

mrówki, które współpracowały ze sobą, ćwicząc

3-4 dni w tygodniu. Przez ostatnie 4-5 lat

zespół zaczął się zmieniać w pewien sposób.

Nowi ludzie weszli w skład, a nasza średnia

wieku to prawie 40 lat. Jesteśmy bardzo zajęci

naszymi regularnymi pracami, życiem codziennym

i rodzinnym, więc ciężko jest grać na żywo

i odbywać próby tak często, jak byśmy

chcieli. Dużo się uczymy jeśli chodzi o proces

nagrywanie czy miksowania oraz o koncertowaniu…

Staramy się dopracować nasze show,

tak bardzo jak tylko możemy, staramy się także

być bardziej profesjonalni oraz dbać bardziej

o szczegóły, by dać z siebie wszystko. Nasza

pierwsza płyta nosi tytuł "Road To Hell" i

my wciąż jesteśmy w drodze do piekła.

Foto: Iron Curtrain

Pamiętasz, jakie uczucia towarzyszyły Ci,

gdy po raz pierwszy przekroczyłeś próg studia

nagraniowego?

Pewnie nerwowość i niedowierzanie. Przed nagrywaniem

w ramach Iron Curtain, nie mieliśmy

wcześniej żadnego doświadczenia w studio,

to dla wszystkich był pierwszy raz. Chcieliśmy

wykonać kawał dobrej roboty, ale jednocześnie,

mieć jak największy ubaw. To było

wtedy coś nowego i mówiąc szczerze, wciąż

czuje się tak kiedy wkraczamy do studio. Wielu

ludzi myśli, że to nudny proces - nie dla

mnie. Tak właściwie to, chciałbym udoskonalić

swoje umiejętności techniczne, by móc miksować

i pracować nad zespołami bo lubię pracę

w studio, lubię też architekturę. Te obie

dziedziny są do siebie podobne.

Wasze EP z 2015 roku nosi tytul "Outlaw".

Tytuł ten został zainspirowany filmem

Clinta Eastwooda "Outlaw Jessie Wales".

Co takiego niezwykłego widzisz w jego filmach?

Uwielbiam filmy, a Eastwood jest jednym z

najlepszych w tym, co robi. Wie jak opowiadać

historie, łatwo dociera do Twojego umysłu i

serca. Zwykle bohaterowie tych filmów to osoby

silne, z jasnymi ideałami, osoby, które nie

mają żadnych wątpliwości. On świetnie wpasowuje

się w westerny, kryminały i filmy o sporcie

(śmiech). Zawsze znajdujesz w tych filmach

wciągającą historię oraz interesujące cytaty.

Najwyraźniej kocham bardzo zabawny "Heartbreak

Ridge" (Wzgórze złamanych serc -

przyp. red.) (śmiech).

Po Drugiej Wojnie Światowej określeniem

"żelazna kurtyna" nazywano symboliczną

linię dzielącą Europę Zachodnią i Wschodni

Blok okupowany przez Sowietów. Czy Wasz

nazwa to nawiązanie do tego faktu ?

Tak, nazwa wzięła się z mojej miłości do historii,

ale także ten pomysł przyszedł mi do głowy

dzięki niesamowitemu utworowi Destructor

"Maximum Destruction". Ta metafora, o

której mówisz, została użyta po raz pierwszy

przez Winstona Churchilla, w słynnej przemowie,

którą wygłosił po Drugiej Wojnie

Światowej. Jednocześnie bardzo lubię wschodnie

zespoły metalowe, takie jak Kat, Turbo,

Dragon, Imperator oraz węgierskie, takie jak

Pokolgep, Ossian, Kalapacks... Z tych wszystkich

powodów, nazwa Iron Curtain była dla

nas całkiem logiczna. Historia i heavy metal -

nie ma lepszego koktajlu.

Pomówmy chwilę o Waszym nowym albumie

"Danger Zone". Utworem, na który zwróciłem

szczególną uwagę jest "Rock Survivors".

Czy tekst jest o Was? Czujecie się zbawcami

rocka?

Tak, ten utwór jest o doświadczeniach zespołu,

drogi przez lata. Jako zespół jesteśmy już razem

12 lat, żyjemy w małym mieście, w kraju

gdzie wsparcie dla heavy metalu jest gówniane,

mamy zwykłe prace i niedługo stuknie nam

czterdziestka (śmiech). Natrafiliśmy na pewne

problemy w naszej "Road To Hell", ale zespół

wciąż tu jest i daje czadu. Utwór mówi oczywiście

o naszej miłości do rocka i metalu,

naszej miłości do elektrycznych dźwięków i o

tym, iż obecnie nikt nie może zaprzeczyć że,

rock i metal to muzyka walcząca o przetr-

60

IRON CURTRAIN


wanie, zwłaszcza podziemie to prawdziwy

opór kreatywności. Pod względem muzycznym

utwór jest czystą NWOBHM obsesją, na którą

wpływ miały nagrania Iron Maiden oraz harmonijne

gitary Thin Lizzy. Ten styl tkwi w korzeniach

zespołu, pierwsza próba to była niezła

zabawa, kiedy graliśmy covery Holocaust

czy Diamond Head. Jestem zadowolony z tego,

jak te utwory się uzupełniają.

Interesujący jest także kawałek tytułowy. W

odróżnieniu od pozostałych jest on oparty na

linii basu. Było to zamierzone?

Hmmm, nie do końca.Tak naprawdę pełen

utwór rozwinął się z głównego wersu. Miałem

na myśli Riot Marka Reale i erę Guya Speranza,

zwłaszcza "Fire Dowwn Under". Lubię

ten utwór, bardzo, ale obawiałem się trochę

reakcji ludzi, ponieważ ta kompozycja jak do

tej pory, jest najbardziej odmienna od reszty.

Widziałem wiele reakcji na temat tego kawałka,

i muszę powiedzieć, że 90% z nich była

bardzo pozytywna. Linie basowe w na tym albumie

różnią się od naszych poprzednich wydawnictw.

Tym razem poprosiliśmy dobrego

przyjaciela zespołu Victora de la Chica z

Witchtower (świetny zespół), by pomógł nam

z pomysłami na bas, i był on z nami cały weekend,

pracując nad stworzeniem zabójczego ataku

grzmotu.

Efekt finalny wyszedł świetnie. A może opowiesz

coś więcej o procesie tworzenia?

Dzięki brachu. Pisanie utworów odbywało się

między styczniem a kwietniem 2019 roku. Razem

z Miguelem Angel Lópezem (głównym

gitarzystą) kończyliśmy wszystkie pomysły jakie

miałem tydzień po tygodniu. Tym razem

pracowałem w domu, słuchając muzyki przy

tworzeniu konceptów poza salą prób, i raz czy

dwa razy w tygodniu spotykaliśmy się wszyscy,

by sfinalizować pomysły. Niektóre z nich wyszły

bardzo naturalnie, bo było to główne założenie

tego nagrania, aby stworzyć coś naturalnego,

odmiennego od twórczości dzisiejszych

zespołów, odwołującego się do bardziej organicznych

dźwięków, bez matematyki - tylko czysta

pasja. Pewnie to słowo świetnie opisuje tą

pracę: pasja! Nagrywaliśmy między czerwcem

a sierpniem, po pracy i w weekendy. Nagrywaliśmy

w małym studio bliżej naszego miasta,

SUP Studio - to była niezła zabawa, ale też i

dużo pracy. Ale z całą pewnością, to było

wspaniałe przeżycie i wciąż udoskonalamy

wiele rzeczy. Album został nagrany razem z

Danielem Martinezem z Injector (fajny zespół

thrash metalowy z Hiszpanii), miksował i

dopracowywał wszystko razem ze mną we

wrześniu 2019 roku.

Wyszło kilka wesji tego albumu. W zasadzie

to czym one się różnią?.

Tak. Każdy format ma inny kawałek bonusowy,

tak jak robiliśmy przy okzji poprzednimi

wydawnictw. Tym razem wersja winylowa zawiera

"Bad Reputation" cover Thin Lizzy, wersja

na płycie CD zawiera "Send Me An Angel"

Blackfoot, a na wydaniu kasetowym umieściliśmy

starą piosenkę z 2014 roku "Overlord" -

zdecydowaliśmy się ją dodać tym razem jako

ścieżkę bonusową oraz rzadki utwór (jest bardzo

inspirowana zespołem Black Sabbath).

Winyl można znaleźć w regularnej czerni, później

będzie możliwość zdobycia go w innym

kolorze. Dying Victims dokonali świetnej roboty

przy tym wydaniu, dbając o wszystkie

jego elementy razem z plakatami, ilustracjami,

wlepkami… Flo to jedna z najlepszych marek

Foto: Iron Curtrain

działających w muzyce metalu, bez wątpliwości.

Po prostu sprawdź to.

Co to za tajemnicza postać na okładce?

Na okładce znajduje się kobieta przed starożytną

pustelnią, gotowa przekroczyć próg w

ciemną, magiczną noc. Pomimo tego, co ludzie

mogą myśleć to nie jest rysunek tylko prawdziwe

zdjęcie, ze starożytnymi elementami jak

mgły, szkielety, łańcuchy. Używaliśmy prawdziwych

zdjęć z okresu naszego pierwszego albumu,

rysunków tylko do niektórych singli czy

splitów. To prawda, że tym razem daliśmy inny

efekt do końcowego rezultatu. Ta dziewczyna

to Laura, obecna żona naszego basisty.

Poprosiliśmy ją o pomoc, a ona była gotowa

skopać nam dupy wysokimi obcasami. Spotkaliśmy

się wszyscy w sierpniowy wieczór by zrobić

zdjęcia na promo, i przygotowaliśmy dzieło.

Macie nowego perkusistę - Moroco? Skąd ta

ksywka?

Moroco to znany perkusista w naszym mieście,

gra także w innym zespole Snake (hard

rock), pierwsze kroki na perkusji stawiał 30 lat

temu. Pomógł naszej trójce w 2014 roku, kiedy

nasz poprzedni perkusista był niedostępny.

Tak właściwie tamtego roku, Moroco grał z

nami na Keep It Turue i Der Detze Rock.

Jego prawdziwe imię to JC Moreno. Moroco?

- jest bardzo loco (szalony). To jakby pseudonim

artystyczny powiązany ze słowem loco

(szalony) i rock!

Śpiewasz po angielsku, zauważyłem natomiast,

że wiele hiszpańskich zespołów używa

Waszego ojczystego języka. Jak myślisz, dlaczego?

Cóż, myślę, że każdy powinien śpiewać w języku,

w którym jest mu wygodnie. W latach

80. hiszpańskie zespoły reprezentowały fatalny

poziom języka angielskiego, 90% utworów

było po hiszpańsku. Dziś jest inaczej, znajomość

języka angielskiego w społeczeństwie polepszyła

się, i jest więcej zespołów, które próbują

dotrzeć do zagranicznego odbiorcy. Iron

Curtain jest zespołem, który od początku

chciał śpiewać w języku angielskim. Pomimo,

że mój angielski nie jest znakomity, znam go

na tyle, aby się komunikować i pisać utwory.

Oczywiście chcemy rozprzestrzeniać naszą

muzykę poza naszym krajem. Niemniej jednak,

mamy kilka utworów po hiszpańsku,

które funkcjonują jako single, bonusy lub rzadkie

kawałki. Lubimy pisać dużo tekstów do

utworów, i czasem jakiś pomysł pasuje bardziej

w naszym ojczystym języku i oczywiście muszę

go spisać.

Jesteś bardzo aktywnym metalowcem. Prowadzisz

autorską audycję w lokalnej rozgłośni,

byłeś redaktorem metalowego fanzinu,

masz swoją własną wytwórnię, stoisz na

czele Heavy Metal Fan Club Espectros,

organizujesz koncerty i pewnie robisz jeszcze

masę innych rzeczy związanych z metalem.

Znajdujesz przy tym wszystkim czas na inne

aspekty życia?

Dzięki brachu!! Bardzo to doceniam. To niemożliwe,

nie mógłbym żyć bez muzyki, to bardzo

poważna część mojego życia. Jestem metalowcem

24 godziny na dobę, 7 dni w tygodniu.

Tak właściwie, w czasie kiedy odpowiadam

na ten wywiad, zamykam koncerty RAM

w Hiszpanii i mam do czynienia z pewnymi

projektami dla przyjaciela, który chce wlepki i

ulotki… wszystko w tym samym czasie. W

tym momencie jestem skupiony na zespole,

jako głównej aktywności, i pracuje nad nowym

wydaniem Gates Of Damnation Mag, kolejnym

fanzine, który zacząłem rok temu po zakończeniu

starego. Jest kilku wydawców, którzy

wydają pewien stuff, który chcę i lubię aby

wesprzeć kilku przyjaciół i rozprzestrzenić pewne

materiały. Od 18 miesięcy mam córkę i to

trochę komplikuje sprawy, rozwiązaniem jest

mniej snu - "No Rest For The Wicked". Nie

jestem już prezydentem Metal Fun Club Espectros,

zdecydowałem się zrezygnować po

całych11 latach ciężkiej pracy. To był właściwy

czas aby zacząć inne złe rzeczy.

Dziękuję za poświęcenia nam czasu.

Dzięki za wasze wsparcie i odzew, mam nadzieje,

że podobała wam się "Danger Zone".

To pieprzony metalowy atak, to heavy metal

bez znieczulenia. Pracujemy nad koncertami w

2020 roku, nad teledyskiem promującym, i

mamy nawet w głowie nowe kompozycje z nadzieją

na szybkie wydanie. Dzięki za bardzo

interesujący i przyjemny wywiad. Kończę wywiad

słuchając "No Rest For The Wicked"

Ozzy'ego - po tym jak za dużo było o tym mowy

w poprzednim pytaniu (śmiech). Do zobaczenia

na Danger Tour 2020.

Bartek Kuczak

Tłumaczenie: Przemysław Doktór

IRON CURTRAIN 61


Uderzający riff, przemyślana linia wokalna, solo na gitarze. Powtórz

Silver Talon powstał na gruzach Spellcaster. Jeśli Wam, tak jak i mi, szkoda

było tego zespołu, przeczytajcie naszą rozmowę. Gitarzysta ciekawie wyjaśnia,

dlaczego obecne wcielenie byłych muzyków Spellcaster jest lepsze.

HMP: Przyznam szczerze, że bardzo mi

było szkoda, że Spellcaster przestał istnieć.

Tym bardziej ucieszyłam się wiadomością o

powołaniu do życia Silver Talon. Co się takiego

wydarzyło, że jeden zespół się rozpadł,

żeby mógł powstać inny?

Bryce Adams VanHoosen: Też jestem nieco

zawiedziony, że Spellcaster przestał istnieć.

Wydawało się, że byliśmy na świetnej drodze,

ale chyba nie mogliśmy wszyscy sobie poradzić

z wewnętrznymi problemami, z którymi

się zmagaliśmy. Myślę, że oba zespoły, Silver

Talon i Idle Hands, które powstały po rozpadzie

Spellcaster bardziej odpowiadają woli

ich członków niż Spellcaster kiedykolwiek.

W Spellcaster zawsze staraliśmy się połączyć

śpiew jest czysty. Wiele osób, które brały

udział w przesłuchaniach na to miejsce usiłowało

przemycić do swojego brzmienia klimat

Helloween, a ja szczerze nie byłem tym zainteresowany.

Wokale Spellcaster, przynajmniej

na albumach "Spellcaster" i "Night

Hides The World" były tak lekkie, beztroskie

i popowe, że chciałem czegoś zupełnie

przeciwnego. Wolałbym wypić własne wymioty

niż znowu wybrać popowy wokal czy

przesłodzone melodie.

Tego rodzaju linie wokalne kojarzą mi się

zarówno z Tad Morose z Ronnym Hemlinem

jak i z Timmem Ripperem Owensem.

Szczerze mówiąc, nigdy wcześniej nie słuchałem

Tad Morose, więc nie wydaje mi się,

żeby ten zespół był bezpośrednią inspiracją.

Dopiero teraz sprawdziłem jak brzmią i zdecydowanie

to jest to! Muszę lepiej ich poznać.

Ripper i oczywiście Iced Earth jako całość -

nie sposób pominąć Matta Barlowa - także

mnie inspirują. Wiem również, że Wyatt

wzoruje się na takich muzykach jak Steve

Plocic z Apocryphy, Michael Grant z Onward

i Layne Staley z Alice in Chains. Ale

chyba najbardziej przypomina wokalnie Steve'a

Plocicę. Apocrypha ogólnie ma na nas

bardzo duży wpływ. Nie można też nie wspomnieć

o Warrelu Dane i wszystkim, co osiągnął

z Sanctuary i Nevermore.

shreddingowe rzeczy z tymi, w których przewodził

wokal i to ostatecznie padło na twarz

- ani jednego, ani drugiego czynnika nie było

tyle, ile trzeba, w stkutek czego nie byliśmy w

stanie naprawdę stworzyć swojej tożsamości.

Teraz z Silver Talon możemy odkrywać bardziej

progresywne i gitarowe elementy tak,

jak chcemy. Nie mógłbym być z tego powodu

bardziej szczęśliwy. W Spellcaster pod koniec

istnienia ogólna atmosfera była przytłaczająca.

Nasz wokalista zaczął mieć pewne

osobiste problemy i prawie wdał się w bójkę z

perkusistą, Collinem Vraizanem. Naturalnie,

nasze drogi z wokalistą się rozeszły, postanowiliśmy

znaleźć innego i założyć nowy

zespół. Krótko potem znaleźliśmy Wyatta

Howella, wokalistę Silver Talon, rozpoczęliśmy

prace nad "Becoming A Demon". Myślę,

że Gabriel Franco, basista, zawsze po części

chciał być wokalistą i mieć pełną kontrolę

nad grupą, dlatego założył Idle Hands z gitarzystą

Sebastianem Silvą i Collinem Vranizanem.

Sam nie byłem zainteresowany graniem

tego typu rzeczy, bo to dość zwyczajne

z gitarowego punktu widzenia, więc kontynuowałem

prace z Silver Talon w stu procentach.

Odkąd w zeszłym roku Idle Hands ruszyli

z kopyta, musieliśmy trochę pozmieniać

w Silver Talon, żeby po prostu obie grupy

miały możliwość być w trasie w tym samym

czasie. Skład Silver Talon to obecnie: Wyatt

Howell odpowiadający za wokale, Bryce Van

Hoosen, czyli ja na gitarze, Sebastian Silva

na gitarze, Devon Miller na gitarze (tak,

trzech gitarzystów!), Walter Hartzell na basie,

i Michael Thompson na perkusji.

Foto: Peter Beste

Choć muzyka w Spellcaster i Silver Talon

ma wiele wspólnych mianowników, znacznie

różnią się linie wokalne i sama barwa

głosu wokalisty. Celowo planowaliście tak

odmienne linie wokalne, żeby odróżnić te

dwie kapele?

I tak i nie. Linie wokalne same w sobie nie były

czymś, nad czym, przynajmniej ja, specjalnie

się namyślałem - w zasadzie pozwoliliśmy

Wyattowi robić to, co uważa za dobre. Wiem,

że wraz z Gabrielem napisaliśmy kilka melodii

i podsuwaliśmy sugestie, ale na końcu i tak

Wyatt decyduje, jak to przekazać. Jeżeli chodzi

o brzmienie głosu Wyatta, dużo nad tym

myśleliśmy. Ja po prostu chciałem kogoś z

męskim i nieco donośnym głosem - takim,

który nadal brzmi ciężko i potężnie, mimo że

W Waszej muzyce jako całości słychać też

inspiracje Cacophony. To chyba nie przypadek?

To z pewnością nie przypadek! Marty Friedman

i Jason Becker to wzorce same z siebie

i to od wielu lat. Myślę, że wszystko z Cacophony

bezpośrednio na nas wpływa. Z wyjątkiem

wokalu, ponieważ jestem z tych, którzy

uważają, że ich wybór w tej materii nie

był najlepszy (śmiech)! Ale Cacophony słuchamy

dla gitary, prawda?

Właśnie, w Silver Talon bardzo ważną rolę

odgrywają skomplikowane gitary. Mimo ich

złożoności, płyty słucha się lekko. Jakich

tricków musieliście użyć, żeby efektownie

połączyć te dwa czynniki?

Zdecydowanie w tej sprawie pomógł wspaniały

mix Zacka Ohrena ze studia Sharkbite.

Jest on mistrzem swojego fachu, potrafi

wziąć wiele kawałków i sprawić, by brzmiały

przyjemnie i przestrzennie. Kolejną rzeczą

jest to, że złożoność próbujemy trzymać pod

kontrolą i skupić się bardziej na melodyjności,

niż na samej zawiłości. Tak naprawdę w

porównaniu do większości współczesnej muzyki

nie wydaje mi się, że nasze kawałki są

jakoś bardzo skomplikowane. Jeśli porównasz

62

SILVER TALON


"Becoming a Demon" do technical deathu

czy djent nasze brzmienie ma więcej przestrzeni

i nie jest tak złożone. To celowe, nasza

formuła jest szalenie prosta: mocno uderzający

riff, przemyślana linia wokalna, solo

na gitarze i jeszcze raz to samo.

"Becoming a Demon" potraktowaliście jako

EP. Na krążku jest aż osiem utworów, w

sam raz na longplaya.

Jest osiem kawałków, ale jeden z nich to intro,

jeden outro, jeden to cover, więc tak naprawdę

prawdziwych kawałków Silver Talon

jest tylko pięć. W tym wypadku dziwnie byłoby

nazwać to długogrającym albumem, dlatego

zdecydowaliśmy się na EPkę. W związku

z tym, reakcja "to bardzo długa EPka" jest

bardzo częsta. Tak, właściwie tak jest, ponieważ

lubię dawać ludziom coś, co jest warte

ich pieniędzy (śmiech)! Ale obecnie pracujemy

nad LP, która ma dziesięć pozycji - osiem

pełnych utworów plus dwa instrumentale. I

zamiast trzydziestu minut tak jak na EPce,

staramy się zrobić pełen album trwający pięćdziesiąt

minut, tak żeby zmieścił się na winyl.

Zgaduję, że jesteśmy trochę rozwlekli, nie

wiem, czy to dobrze, czy źle.

Dołączyliście też do grona zespołów, które

wydały muzykę na kasecie. Chodzi o sentyment

czy rzeczywiście - jak mówi wiele muzyków

- taśma brzmi lepiej i dłużej przetrwa

niż CD?

Jest to kolejny fetyszyzowany fragment przeszłości,

który służy wyłącznie nostalgii. Kasety

brzmią okropnie w porównaniu z płytami

CD. Ich brzmienie jest nawet bardziej skompresowane

i mniej szczegółowe niż mp3. Jednak

ludzie z jakiegoś powodu wciąż je kupują!

Na pewno sprzedajemy dużo więcej płyt i

mamy więcej pobrań, a winyl zawsze będzie

wyprzedawał się najszybciej, ale jest mały

procent ludzi, którzy kupują kasety i czerpią

przyjemność z ich słuchania. Szacunek dla

nich! To zabawne, bo w zależności od tego z

jakim zespołem jesteśmy w trasie, sprzedajemy

więcej kaset zależnie od tego, jak bardzo

oldschoolowy jest headliner. Na przykład

sprzedaliśmy ich dużo więcej występując z

Savage Master niż z Exmortus.

Na sesjach zdjęciowych chyba dobrze się

Foto: Peter Beste

bawicie, co?

Jasne! Współpracowaliśmy z Peterem Beste,

niezwykłym fotografem muzycznym. Wybraliśmy

się z nim do kilku zaśnieżonych górskich

miejsc blisko Portland. Było zimno i wilgotno,

przemokliśmy, ale zdjęcia wyszły fantastyczne!

Zrobiliśmy kilka w śniegu w Timberline

Lodge i pamiętam, że śnieg, który sypał

mi w twarz, był bardziej jak malutkie odłamki

lodu niż faktyczny śnieg. Co ciekawe,

Peter filmował też mój ślub w Islandii i wtedy

też było ekstremalnie zimno! Powiedziałem

mu, że następnym razem musimy wybrać się

w jakieś tropikalne miejsce (śmiech)! Pewnie

to się nie wydarzy, ale pomyśleć miło. To jednocześnie

przypomina nam, że faktycznie potrzebujemy

więcej prasowych zdjęć, ponieważ

lineup jest dużo bardziej wyeksponowany niż

wtedy, gdy zrobiliśmy ostatnią rundę zdjęć.

Ostatnio wracają do łask sesje zdjęciowe

czy grafiki okładkowe nawiązujące do lat 80.

Niektóre zespoły wręcz robią je analogowymi,

tradycyjnymi aparatami. Różnica jest

jednak taka, że wiele właścicieli takich sesji

gra retro heavy metal z garażowym brzmieniem.

Wy macie brzmienie godne współczesnego

dobrego studia. Skąd pomysł na tego

rodzaju stylizacje? Mi się one rzecz jasna

bardzo podobają.

Dzięki! Myślę, że to trend, który rozwinął się

po 2010r. Muzycy Spellcaster już to robili,

kiedy dołączyłem do zespołu pod koniec

2012r., więc trwa to już od tamtego czasu.

Ludzie mają wybitną skłonność do odczuwania

nostalgii, uważam, że zawsze mamy tendencję

do fetyszyzowania przeszłości. Wszystko

było lepsze w latach 60. czy 70. czy 80.

a nawet, jak teraz widzimy, w 90. Chociaż do

pewnego stopnia się nie zgadzam, bo choć

kocham estetykę lat 80. i ogólną jaskrawość

oraz przesadę we wszystkim, co definiowało

całą dekadę, nie mogę zaprzeczyć ze nowoczesne

technologie są błogosławieństwem na

wiele sposobów. Chociażby analogowe aparaty.

Jeśli mam być szczery, były dość beznadziejne.

Nie to, że nie można zrobić nimi

świetnych zdjęć, ale mam wrażenie, że cholernie

łatwiej jest zrobić to cyfrową lustrzanką.

W przypadku nagrywania - w dzisiejszych

czasach łatwo jest dość tanio dostać super

brzmiący album. Bawienie się w sprzęt analogowy

nie jest konieczne, jeśli pragnie się, by

wyszedł przyzwoity album. Chyba, że ma się

ogromny budżet rzędu 20 tysięcy dolarów.

Ludzie o tym wiedzą, więc próbują i używają

cyfrowych technik nagrywania, żeby otrzymać

analogowy czy też lo-fi dźwięk, a moim

zdaniem to brzmi tragicznie! Lepiej jest więc

wziąć dźwięk dobrze brzmiący i, który powstał

w nowoczesny sposób, niż dźwięk, który

powstał tak samo nowocześnie, ale jest gówniany

i brzmi niczym puszka. Poza tym dzisiejsze

sposoby słuchania muzyki nie istniały

nawet w przeszłości. Niestety nawet niektóre

klasyki, niskobudżetowe albumy z lat 80. brzmią

strasznie, kiedy słucha się ich na Spotify

czy CD. Są świetne na winylu, ale poza nim

już nie.

Katarzyna "Strati" Mikosz,

Tłumaczenie: Kinga Dombek,

Przemysław Doktór

Foto: Peter Beste

SILVER TALON

63


HMP: Ponoć z wiekiem ludzie rozleniwiają

się, coraz mniej im się chce, ale ty jesteś

chyba tego całkowitym zaprzeczeniem, skoro

w lutym wydałeś z grupą Steel Shock jej

drugi album "With Fire & Steel", po czym

minęło raptem siedem miesięcy i z nową

płytą melduje się twój drugi zespół Vortex?

Martjo Brongers: (Śmiech!). Mawiają też,

że im starszy tym bardziej szalony. Ale tak,

tak właśnie się stało. Kiedy pisałem nowe

utwory na album Steel Shock zdałem sobie

sprawę , że w tym roku mija też 40 rocznica

powstania Vortex i musiałem na tę okazję

przygotować album również dla tego zespołu.

Miałem sporo pracy w związku z tym, ale

byłem zadowolony z tego, że byłem zajęty,

że ciągle byłem w formie, skoncentrowany i z

Sentymentalna podróż w

przeszłość

Vortex to niekwestionowana legenda

holenderskiego metalu, chociaż nie

udało im zdobyć się większej popularności.

Od 20 lat są jednak znowu

aktywni, regularnie wydają płyty z

nowymi utworami, a na jubileusz 40-lecia przygotowali

coś specjalnego: album "Them Witches" na który trafiły utwory i pomysły z

lat 80., mające wtedy złożyć się na trzeci krążek Vortex. Nigdy nie doszło do jego

nagrania, więc teraz mamy taką premierowo-wspominkową płytę, ale niezmordowany

Martjo Brongers już zapowiada, że ukaże się też kolejna, z nowym materiałem:

To pierwsza tego typu sytuacja w twojej

karierze - jesteś podekscytowany, że jednego

roku wydałeś aż dwie płyty, w dodatku

całkiem udane, co też jest nie bez

znaczenia?

O, absolutnie! Pomimo, że to nie było planowane,

to było to wyzwanie, które musiało

się udać. Taka sytuacja oznacza dużo pracy

oraz to, iż musisz dać z siebie więcej niż

wcześniej, aby stworzyć najlepsze piosenki

na oba albumy. Byłem też całkowicie skupiony

nad pisaniem materiału, aby wyszło to jak

najlepiej. Jestem dumny z obu tych albumów.

Aż dziwne, że do czegoś takiego nie doszło

w latach 80., to jest czasach ponoć najbardziej

sprzyjających tradycyjnemu metalowi.

Wydaje mi się jednak, że nie do końca

tak było, bo zespołów było mnóstwo, a promowano

tylko te nieliczne. Dlatego choćby

Vortex, mimo świetnego początku w postaci

MLP "Metal Bats" oraz LP "Open

The Gate" nie zdołał się wtedy przebić?

Zgadza się, było tak z różnych powodów. Po

"Open The Gate" był czas, aby ktoś dał nam

kopa, żeby móc ruszyć krok dalej. Zrobiliśmy

wtedy wszystko co mogliśmy żeby się trochę

w swej obsadzie liczne zespoły z tamtych

lat, które wtedy przepadły, a po powrocie w

ostatnich latach latach robią teraz furorę -

młodsi słuchacze słyszą je po raz pierwszy i

są zachwyceni, a starsi plują sobie w brodę,

złorzecząc, jak mogli je kiedyś przegapić lub

zlekceważyć? (śmiech)

Tak się właśnie stało i to jest wciąż świetne

dla wszystkich - starych i młodych. Wiele

starych zespołów będzie niedługo kończyło

działalność, wszyscy się starzejemy a zdrowie

jest cenne. Więc powinniśmy cieszyć się tymi

powrotami tak długo jak możemy, a także

dać szanse zespołom młodszych pokoleń na

udowodnienie swojej wartości, w trasie, bo

jest dzisiaj dużo dobrych grup.

Trochę czasu zajęło wam wejście na właściwe

tory po reaktywacji w roku 1998, ale kiedy

już to się udało, nie zwalniacie, wydając

od 2003 już piąty album, wiedzie się więc

wam znacznie lepiej niż kiedyś?

Tak, w rzeczy samej. Najpierw mieliśmy wizje,

iż po reaktywacji nowe produkcje nie

zajmą dużo czasu, nasz powrót spotykał się z

coraz większym odzewem, więc nie mogliśmy

po prostu poprzestać na starym materiale i

musieliśmy zacząć działać nad nowymi albumami.

Niestety w roku 2010 dostałem reumatyzmu

a w roku 2014 zaraz po naszej małej

trasie w Europie zdiagnozowano u mnie

problemy z sercem i płucami - musiałem

przejść operację lewej zastawki serca, więc

trochę trwało zanim wyzdrowiałem i mogłem

znowu grać.

nowymi pomysłami. Czasami kiedy pisałem

nowe utwory dla Steel Shock, przychodziły

mi nagle do głowy pomysły na nowy materiał

dla Vortex, więc tak jakby przeskakiwałem z

jednego zespołu na drugi.

Foto: Vortex

wybić i potrzebowaliśmy tylko kogoś, kto pomógłby

nam iść naprzód. Niestety nic takiego

się nie wydarzyło. Mieliśmy także wrażenie,

iż Holandia jest za mała by dać nam

odpowiedni rozgłos, także duża ilość innych

zespołów, które tu istniały miała na to

wpływ. A gdy w końcu pojawiła się fala

thrash metalu było to dla nas za trudne, aby

pójść dalej. Na początku postanowiliśmy

kontynuować działalność i zobaczyć co będzie.

W sumie mieliśmy niezły ubaw i dobre

lata grając w Vortex. Fakt, iż w większości

mieliśmy dobre prace, które pozwoliły pogodzić

się nam z tym, że pozostaniemy zespołem

undergroudowym.

Ale dzięki temu niejeden festiwal ma teraz

Obchodzicie w tym roku 40-lecie powstania

Vortex, można więc "Them Witches" śmiało

określić mianem specjalnego, jubileuszowego

wydanictwa?

Tak można to stwierdzić bez wątpliwości -

taki też był zamiar. W 2018 roku kilka firm

było zainteresowanych wydaniem czegoś na

naszą 40-tą rocznicę i tak też się stało. Najpierw

mieliśmy na myśli opublikowanie nagrań

z przedprodukcji albumu "Open The

Gate" z 1985 roku. Wydanie tego nagrania

nastąpiło jednak już rok temu przez amerykańskie

wydawnictwo Postmortem Apocalypse.

Także pierwsze cztery taśmy demo z

1982-1984 roku, razem z przedprodukcją

"Open The Gate" ukazały się 7 stycznia

2019 roku jako druga płyta CD do "The

Breath" wydane przez PT78 Records i

wreszcie nasz nowy album "Them Witches".

Co ciekawe nie są to premierowe utwory,

ale dawny materiał z roku 1987, który odkryłeś

przy porządkowaniu swego archiwum?

64

VORTEX


Tak, porządkując archiwum natknąłem się

na taśmę z materiałem, który miał być naszym

trzecim albumem zaraz po "Open The

Gate". Nie przypominam sobie abyśmy nagrali

te utwory jako demo. Stworzyliśmy na

niej sześć piosenek ale znalazłem także taśmę

z niedokończonymi piosenkami do tego

albumu. Słuchając tego materiału wpadłem

na pomysł, że jeżeli je dopracuje i dokończę

będzie to świetne wydanie na naszą 40- tą

rocznicę. Reszta zespołu też była za.

Czyli nigdy nie należy wyrzucać starych

kaset, bez uprzedniego sprawdzenia co na

nich jest? (śmiech)

(Śmiech!) Absolutnie nie. Co ciekawe znalazłem

takich nagrań znacznie więcej i też

mam zamiar sprawdzić co na nich jest.

Mam sporo taśm nagrywanych w latach 80.

i wciąż brzmią one całkiem znośnie, zwłaszcza

jeśli są to produkty renomowanych

firm BASF, Sony czy TDK. Domyślam się

więc, że wasze nagrania demo też po tych

ponad 30 latach nadawały się do odsłuchu,

trzeba je było tylko zdigitalizować, odszumić,

etc., żeby zacząć nad nimi pracować?

Tak, tak właśnie zrobiliśmy z drugim CD

"The Breath", który ukazał się w lutym tego

roku. Przeniosłem je na technologie cyfrowe

i nic więcej. Te produkcje mnie zaskoczyły.

Jak na tamte czasy brzmią świetnie. Zadziwiające,

że po tylu latach słuchając znów

tych utworów, ich jakość może cię zaskoczyć.

Od razu pojawił się pomysł, że nagracie ten

materiał na nowo, tworząc z niego kolejny

album Vortex?

Od razu zanim podjęliśmy decyzję o ponownym

nagraniu tych utworów. Jak tylko

usłyszałem ten materiał, przyszło mi do głowy

by zrobić z niego album. To bardzo w

stylu naszej grupy, aby po 40 latach istnienia

wydać coś specjalnego. Na tę decyzję miało

też wpływ to, iż wiedziałem, że po tym albumie

wydamy następny, zupełnie nowy.

Tym sposobem wasz chronologicznie drugi

album ukazał się jako szósta pozycja w dyskografii

zespołu. Trochę to zagmatwane,

ale najważniejsze, że te utwory ujrzały

światło dzienne w dobrej jakości dźwięku?

Foto: Vortex

Cóż , jeśli masz na myśli, że dźwięk z oryginalnych

ścieżek ma dobrą lub lepszą jakość,

mogę powiedzieć, że to nieprawda, gdyż wtedy

nie były to oficjalne nagrania na album

tylko wersje demo, które stworzyliśmy na

poczekaniu, w sposób jedno podejście - jeden

dzień. Do tego piosenki były zbyt długie,

czasem brzmiały jakby były za mało dopracowane,

a zatem nie dostatecznie dobre na

wydanie w dzisiejszych czasach. Więc trochę

je poprawiłem tu i tam. W mojej opinii album

powinien brzmieć tak, jak został nagrany

dziś.

Nie korciło was wydanie również oryginałów

z 1987 roku, choćby w charakterze dodatku

do "Them Witches", jeśli nie w takiej

formie jak wcześniejsze kompilacje ze starszymi

demówkami?

To w ogóle nie przyszło nam do głowy a

także wydaliśmy już wystarczająco dużo starszych

materiałów na ten moment i chcieliśmy

aby ten ukazał się po prostu w obecnym

składzie i tak jak został przerobiony. Niemniej

jednak nawet jeśli patrzysz na nie jako

na stare utwory, my traktujemy je jako nowy

album, bo czasem w mniejszym, czasem w

większym stopniu dla pewnej liczby utworów

tylko główne riffy były już gotowe i musiałem

to wszystko poskładać w całość. Oczywiście

dzisiaj mamy potężniejszą jakość

dźwięku, ale staraliśmy się nadać albumowi

styl z lat 80. i z recenzji wynika, że udało

nam się to.

To była pewnie dla was fascynująca przygoda,

taki powrót do przeszłości, ale nasuwa

się pytanie co dalej, skoro w prasowej

notce wytwórni pada słowo, że to swoisty

testament - czyżbyście planowali zakończyć

działalność Vortex po tej płycie, skoro

można rzec, że historia zakończyła koło?

To była piękna podróż, wizyta w przeszłości,

słuchanie starych show na żywo i w radiu,

taśm z prób i tak dalej, a także tego, co wciąż

jeszcze muszę przesłuchać (śmiech). Nie, nie

myślimy o zakończeniu działalności, wprost

przeciwnie - dopóki będzie nam to sprawiać

radość a nasze zdrowie nie będzie nas zawodzić

- jesteśmy u progu nowego rozdziału w

długiej historii zespołu.

Czasem lepiej skończyć w pełni formy, niż

robić z siebie pośmiewisko, będąc parodią

samego siebie, ale wasz niedawny koncert

jubileuszowy w Groningen potwierdza, że

w żadnym razie nie ma o tym mowy?

Cóż, te słowa szumią mi w głowie od długiego

czasu ale zawsze mówiłem sobie, jeżeli nie

będę mógł dać ludziom tego czego oczekują

ode mnie, muszę natychmiast przestać i to

zanim staniemy się pośmiewiskiem. Lecz w

rzeczy samej to jeszcze nie czas. Czujemy, że

nie skończyliśmy jeszcze z Vortex i coś niedługo

się wydarzy. "Them Witches" nie będzie

naszym ostatnim albumem ponieważ

nowe nadejdzie. Heavy Metal Loud &

Proud!

Wojciech Chamryk, Przemek Doktór,

Karol Gospodarek

Foto: Vortex

VORTEX

65


HMP: Nie było to pewnie waszym zamiarem,

ale koniec końców tak wyszło, że debiutancki

album "Prophets From The Occultic

Cosmos" wydaliście niejako na jubileusz 10-

lecia zespołu?

Excuse: Naszym zamiarem od samego początku

było wydanie możliwie najlepszego debiutanckiego

albumu, niezależnie od tego ile to

zajmie czasu, a zajęło akurat w przybliżeniu 10

lat eksperymentów i ewolucji w celu jego wydania.

Prawdziwa sztuka

Nie spieszyli się z nagraniem i wydaniem debiutanckiego albumu, ale jak

już się do tego zabrali, to efekty są całkiem interesujące. "Prophets From The Occultic

Cosmos" potwierdza też, że thrash wciąż ma się dobrze, a na pełnoprawny

debiut zawsze jest czas, nawet jeśli zespół istnieje już kilka ładnych lat:

jednak kolejne utwory, tak więc nagranie debiutanckiego

albumu było w tej sytuacji tylko

kwestią czasu?

Excuse zawsze było aktywne jeżeli chodzi o

tworzenie nowego materiału i samorealizację.

Wszystko od samego początku zmierzało do

oficjalnego wydania tak, jak w wypadku mini

albumu "Goddess Injustice" i albumu "Prophets

From The Occultic Cosmos".

To niestety dość regularnie powtarzający się

schemat, kiedy młode zespoły borykają się z

różnymi problemami, nie mogą przyciągnąć

uwagi słuchaczy, mimo tego, że często grają

porywającą czy nawet nowatorską muzykę.

Tak było już w latach 60., potem w czasach

dominacji progresywnego rocka czy też w metalowej

dekadzie lat 80. Zastanawiam się w

związku z tym, jak wpływa to na sampoczucie

i generalnie motywację muzyka, zdającego

sobie sprawę z tego, że tworzy coś naprawdę

wartościowego, ale większość słuchczy

albo to lekceważy, albo - co chyba jeszcze gorsze

- nigdy nie będzie miała szansy dotrzeć do

tej muzyki?

Z całą pewnością, to zjawisko jest prawdziwe

ale w ogóle nie wpływa na motywację czy kondycję

Excuse. Excuse nie ma żadnych motywów

poza tymi artystycznymi. Naszym jedynym

celem jest stworzenie ponadczasowych i

bezcennych doświadczeń dla słyszalnej i widzialnej

sztuki tak, by inspirować umysły szukające

wewnętrznej tajemnicy i duchowej przygody.

Tak naprawdę to publiczność jest odpowiedzialna

za dotarcie do głębi muzyki Excuse.

W waszym przypadku wszystko jednak

skończyło się dobrze, bo "Prophets From The

Occultic Cosmos" ukazała się nakładem

Shadow Kingdom Records - rodzime czy

europejskie firmy nie były zainteresowane

muzyką Excuse?

Umowa wydawnicza była w sumie kontynuacją

poprzedniego wydania, "Goddess Injustice",

które także zostało wydane przez Shadow

Kingdom Records we współpracy z

Hell's Headbangers.

Paradoksalnie jednak teraz, mimo tego, że

pod wieloma względami młode zespoły mają

pod górkę, to w innych aspektach jest łatwiej,

cały świat jest znacznie bliżej niż w latach

80., czy 90., dzięki czemu możecie pochwalić

się płytą wydaną przez niewielką, ale prestiżową

i w dodatku amerykańską wytwórnię?

Kontakt z Hell's Headbangers został podpisany

w 2014 roku, dzięki poznawaniu odpowiednich

ludzi w trasie, więc współczesne, wygodne

środki komunikacji nie przyczyniły się do

zapoczątkowywania kontaktów w USA.

Dlaczego zeszło wam z tym aż tak długo?

Przecież w tak zwanym międzyczasie thrash

zdołał triumfalnie powrócić na metalowe salony,

po czym, w niejako naturalny sposób,

znowu stracić na popularności?

Nasz zespół utrzymuje bardzo wysokie standardy

na każdym etapie produkcji tego, nad

czym pracujemy, więc praca nad wydaniem debiutanckiego

albumu zajęła kilka lat. Excuse

nie podąża za żadnymi trendami czy też nie

tworzy tego, czego oczekuje rynek w danym

momencie, a raczej pozostaje wierny swojej wizji,

niezależnie od ewentualnej popularności.

Uaktywniliście się wydawniczo dopiero po

kilku latach istnienia, ale były to wyłącznie

krótsze wydawnictwa, od demo do EP-ki i

splitu - z płytą długogrającą wam się nie spieszyło,

woleliście poczekać i przygotować coś

naprawdę dopracowanego?

Jak powiedziałem wcześniej, zawsze celowaliśmy

w wysoką jakość, więc coś co miało być

oficjalnym wydaniem, musiało być tego warte

i oczywiście dopracowane.

Od początku istnienia zespołu tworzyliście

Foto: Excuse

Materiał na "Prophets From The Occultic

Cosmos" nagraliście już ponoć jakiś czas temu,

ale ukazuje się on dopiero teraz - co było

przyczyną tego opóźnienia?

W istocie płyta "Prophets From The Occultic

Cosmos" została nagrana w sierpniu 2017 roku.

Produkcja i postprodukcja była w pełni

analogowa, weszło w nią miksowanie, techniczne

dopracowywanie szczegółów oraz przygotowanie

materiału na płyty winylowe. Zajęło

to trochę więcej czasu, co przyczyniło się do

nieoczekiwanych opóźnień. Jednak do wydania

doszło bez żadnych kompromisów i czas,

który to zajęło, był tego warty.

To nie pierwszy album w waszym dorobku,

bo w ubiegłym roku ukazała się też kompilacja

"Visions Of The Occultic Cosmos", czyli

w pewnym sensie efekt udanej koncertowej

wizyty w Japonii?

"Prophets From The Occultic Cosmos" jest

naszym pierwszym studyjnym albumem. "Visions

Of The Occultic Cosmos" to albumkompilacja

specjalnie dostosowana dla publiczności

japońskiej i wydany z okazji naszego

występu na True Trash Fest 2018. Zawiera

najbardziej znaczące i wtedy jeszcze nigdy nie

wydane utwory z sesji nagraniowej debiutanckiego

albumu.

Zaproszenie na True Thrash Fest 2018 w

Osace pewnie was ucieszyło, tym bardziej,

że mogliście zagrać aż dwa razy podczas tej

trzydniowej imprezy, dzieląc przy tym scenę

z takimi legendami jak Hirax, Blood Feast

czy At War?

Pierwotnie Excuse miało grać na True Trash

Fest 2017, lecz z powodu poważnych urazów,

który spowodował wypadek samochodowy, w

dodatku na kilka godzin przed wylotem do Japonii,

nasz koncert został odwołany i opóźnił

się o rok. Zaproszenie na True Trash Fest

2018 nie było zaskoczeniem ale dzielenie sceny

z takimi gwiazdami to był prawdziwy zaszczyt.

Pewnie nie pomylę się zbytnio obstawiając,

że chcielibyście tam wrócić przy okazji promocji

nowej płyty?

Excuse powróci na True Trash Fest, który

tym razem odbędzie się 23 listopada w Hamburgu.

Japońska publiczność zawsze traktowała

Excuse bardzo dobrze. Szczególnie dzięki

Mikitoshi Matsuo za zorganizowanie kon-

66

EXCUSE


certów w Osace.

Do "Blade Of Antichrist" zrealizowaliście

teledysk - wybraliście ten utwór, bo jest akurat

najkrótszy z sześciu kompozycji zamieszczonych

na płycie?

Wideo "Blade Of Antichrist" zostało zainicjowane

przez wytwórnię Shadow Kingdom Records.

Pewnie ten utwór spodobał się im i w

celach promocyjnych chcieli dać mu jakieś wizualne

wsparcie. Natomiast klip, który stanowi

część audiowizualną albumu "Propeths From

Occultic Cosmos" oraz został niezależnie wykonany

i wydany przez zespół, to wideo do

utworu "Sworn To The Crimson Oath". Utwór

został wybrany ze względu na jego temat.

"Prophets From The Occultic Cosmos" jest

dostępna w streamingu czy w wersji cyfrowej,

ale ukazała się też na CD oraz na winylu

- fizyczne nośniki są wciąż podstawą dla

metalowych zespołów?

"Prophets From The Occultic Cosmos" to

doświadczenie audiowizualne i tylko formy

fizyczne mogą dać obraz wizualnej strony sztuki.

Formaty fizyczne, głównie winyl są najważniejszymi

i oficjalnymi formami, więc każdy

krok produkcji skupiał się na w pełni analogowym

i optymalnym brzmieniu na winylu.

Formy on-line są dobrym sposobem dla ludzi

na znalezienie i przetestowanie muzyki.

Znając wasze upodobanie do kaset to niebawem

ten album ukaże się też pewnie i na tym

nośniku?

Z całą pewnością w przyszłości album będzie

wydany w formie kasety.

Foto: Excuse

Myślisz, że to właśnie przede wszystkim

dzięki scenie metalowej prawdziwa muzyka

ma szanse na przetrwanie w tych cyfrowych

czasach, a takie zespoły jak wasz mają tu do

odegrania sporą rolę?

Prawdziwa sztuka zawsze będzie komponowana,

wydawana i doceniana przez tych, którzy

są jej oddani, mimo wszystko Excuse działa

niezależnie i nie ogranicza się do reprezentowania

jakiejkolwiek sceny lub obszaru.

Dzięki za wywiad!

Wojciech Chamryk

Tłumaczenie: Przemek Doktór,

Karol Gospodarek


HMP: To dla was nowa i pewnie ekscytująca

sytuacja, że po wydaniu i promocji płyty wydajecie

w krótkim czasie kolejną, bo od premiery

"Awakening" minęły dokładnie dwa

lata?

Mark Duffy: Posiadanie kontraktu z wytwórnią

promującą heavy metal to faktycznie nowa,

ekscytująca sytuacja. Zaczęliśmy pisać nowe

utwory jak tylko przypieczętowaliśmy kontrakt

i niedługo później mieliśmy szereg kawałków,

które chcieliśmy nagrać. Pragnęliśmy

Nowy świat

W roku 1984 wydali debiutancki album, ale nurt NWOBHM już dogorywał

i na tym się skończyło. Po czterech kolejnych latach po Millennium pozostało

już tylko wspomnienie, ale od momentu reaktywacji w roku 2015 ci starsi już

panowie nieźle przyspieszyli, wydając dwa kolejne albumy. "New World" może w

końcu sprawić, że będzie o nich głośniej, tym bardziej, że niedawno do zespołu

dołączył Kenny Nicholson, znany z takich grup jak Black Rose, Hammer czy

Holland:

Sytuacja zmieniła się na dobre o tyle, że przy

drugim albumie nie mieliście wydawcy i firmowaliście

go samodzielnie, a dopiero później

ukazał się na licencji choćby w Japonii -

teraz jest inaczej, bo od początku wspiera

was Pure Steel Records?

Tak, jak wcześniej powiedziałem, mając Pure

Steel po naszej stronie daje to nam szansę na

większą kreatywność i pozwala nam nie martwić

się o to, czy ktoś o nas usłyszy. Posiadanie

kontraktu na tym poziomie nie jest już takie

bo w 1982 roku, kiedy boom na NWOBHM

zaczął już przygasać, poza tym wasz wydawca

Guardian Records n' Tapes zdaje się,

że więcej uwagi poświęcał karierze Spartan

Warrior?

W tamtych czasach nie przejmowaliśmy się

zbytnio trendami i tym, jak scena może się

zmienić. Tworzyliśmy swoją muzykę i chcieliśmy

móc ją nagrać! Nawet obecnie wiele zespołów

uważa, że niełatwo jest znaleźć muzyków,

którzy nadają na tej samej fali. Ludzie

przychodzą i odchodzą, to nieuniknione.

Nawet częściej w tym wieku, kiedy nigdy nie

wiesz co czeka na ciebie za rogiem. Teraz mamy

mocny skład. Spartan Warrior wciąż są

naszymi przyjaciółmi. Może mieli lepsze kawałki

czy doświadczenie, co pomogło im stać

się bardziej rozpoznawalnymi.

Tak czy siak rok 1984 był dla obu zespołów

kluczowy, bo wy wydaliście debiut, oni drugi

album i okazało się, że nie ma już tak na

dobrą sprawę dla kogo grać, po nowej fali

metalu zostały już tylko wspomnienia?

Czasy się zmieniały, nie odnosiliśmy komercyjnych

sukcesów, a wielkie hairmetalowe

zespoły zaczynały rosnąć w siłę dzięki swoim

wpadającym w ucho refrenom. Trzeba było

mieć silne wsparcie żeby przetrwać. Niestety,

Millennium miało trudności. Mainstreamową

muzyką był w większości pop i dance.

wydać "A New World" wcześniej, ale po drodze

mieliśmy kilka trudności. Album "The

Awakening" był wypuszczony przez nas samych

i z ograniczonym budżetem, dlatego też

dystrybucją musieliśmy zająć się sami. Fakt,

że wytwórnia taka jak Pure Steel wspomaga

zespół i oferuje swoje środki jest bardziej wygodny

i zdejmuje z nas część tej presji. A "New

World" jest obecnie do kupienia wszędzie.

To przypadek czy też celowe działanie, że

wasze ostatnie płyty ukazują się akurat 25.

października? "Awakening" została dobrze

przyjęta, więc nie chcecie zapeszyć i liczycie,

że przy "A New World" będzie podobnie?

Te daty są czysto przypadkowe! Nie jesteśmy

tak przesądni. Nauczyliśmy się wiele podczas

tworzenia i nagrywania "The Awakening" i

chcieliśmy wykorzystać nasze doświadczenie

przy produkcji nowego albumu, aby brzmiał

dokładnie tak, jak to sobie wyobrażaliśmy. Jak

na razie, recenzje i komentarze fanów były pozytywne,

a my weźmiemy wszystko pod uwagę

w przyszłości.

Foto: Millennium

jak dawniej, kiedy zespoły dostawały zaliczki,

które mogły wydać, jak tylko chciały. Wciąż

mamy osobiste wydatki do opłacenia jak czas

w studio, etc. i mamy nadzieję na odzyskanie

tych pieniędzy dzięki sprzedaży nagrań. To

szanowana wytwórnia i z ich pomocą możemy

dotrzeć do większej liczby fanów.

To chyba wymarzona firma dla takiego zespołu

jak Millennium - w pewnych kręgach

kultowego, ale na dobrą sprawę nieznanego,

wręcz undergrundowego?

Pure Steel mają długą listę zespołów pod

swoimi skrzydłami i to miłe znajdować się pośród

niektórych, tak wspaniałych nazw. Millennium

zeszło w pewien sposób w podziemie,

ale utrzymaliśmy przy sobie trochę starszych

fanów, jednak dzięki nowym płytom

zyskaliśmy wielu nowych. Staramy się zyskać

uwagę z "A New World" i mamy nadzieję, że

zagramy trochę porządnych występów oraz

festiwali.

W latach 80. zaczęliście chyba zbyt późno,

Ale i tak długo jeszcze nie poddawaliście się,

bo przez cztery kolejne lata funkcjonowaliście,

nagrywaliście kolejne demówki, bywało,

że jakieś wasze utwory pojawiały się na

kompilacjach - liczyłeś, że ta zła passa w

końcu się zmieni?

Tak, liczyliśmy że będziemy mieć więcej

szczęścia i podpiszemy kontrakt z wytwórnią,

żeby wypuścić naszą muzykę, ale scena nieustannie

się zmieniała, co sprawiało, że zespołom

takim jak nasz było jeszcze trudniej

trafić do wytwórni.

W końcu lat 80. straciłeś już jednak resztki

złudzeń, bo masową publiczność interesował

już tylko pop, modny był thrash, rósł w siłę

death metal - wtedy odpuściliście, wydawałoby

się raz na zawsze?

Tak, w roku 1988 uznaliśmy, że to koniec,

zrobiliśmy ostatnie demo, ale zmieniliśmy nazwę

grupy po odejściu dwóch członków!

Zacząłeś wtedy śpiewać w Toranaga, co

czynisz z przerwami do dnia dzisiejszego, ale

chyba cały czas miałeś zakodowane w podświadomości,

że Millennium nie jest zamkniętą

kartą, że warto dać temu zespołowi

drugą szansę - tym bardziej, że w ostatnich

latach tradycyjny metal powrócił do łask

słuchaczy?

Czasem myślałem, żeby zebrać Millennium

ponownie i kiedy pojawiła się okazja zagrania

na Brofest wykorzystałem ją na wskrzeszenie

zespołu.

Zainteresowanie wznowieniem waszego

debiutu i starymi nagraniami demo pewnie

utwierdziło cię w przekonaniu, że warto reaktywować

zespół?

Mamy niesamowicie zapalonych fanów na całym

świecie. Po zejściu się zespołu wystąpiliśmy

na festiwalu o nazwie Brofest w Newcastle.

Byliśmy zszokowany, że fani przebyli nieraz

dość dużą podróż, by nas zobaczyć i nie

tylko kupili nowy merchandise, ale mieli ze

68

MILLENNIUM


sobą do podpisania kopie naszych wcześniejszych

albumów! Zadziwiające! To właśnie

stąd bierze się inspiracja na dalszą pracę, od

fanów!

Co istotne Millennium pozostał tym samym

zespołem co w latach 80., nie zmienialiście

się na siłę, nie unowocześnialiście swej muzyki,

chociaż nie dążyliście do dokładnego

skopiowania brzmienia sprzed lat, bo byłby

to jednak anachronizm?

Millennium to marka! Ale to też rozwijająca

się kapela. Gramy stare kompozycje dla najbardziej

oddanych fanów, ale nie stoimy w

miejscu i muzyka, którą teraz tworzymy niekoniecznie

jest powiązana z NWOBHM.

Oczywiście nie możemy uciec od tego wpływu,

to część tego kim jesteśmy, ale chcemy

poszerzyć nasz zakres i pisać w nowy sposób.

Przystępując do prac nad "A New World"

mieliście jakieś założenia, czy też wszystko

odbywało się bardzo naturalnie?

Cały czas zapisuję sobie pomysły na nowe

utwory. Miałem kilka kawałków, nad którymi

zaczęliśmy pracę z zespołem po "Awakening".

Gitarzysta Will Philpot wymyśla różne motywy,

a ja staram się dopasować moje słowa do

jego muzyki. Cały zespół pomaga formować

ostateczne brzmienie z racji tego, że przed sesją

nagraniową przez pewien czas robimy próby.

Po odejściu Dave'a Hardy'ego i Steve'a

Mennella tworzysz trzon składu z gitarzystą

Markiem Duffy, ale ostatnio zyskaliście

też niebagatelne wzmocnienie z racji

akcesu Kenny'ego Nicholsona, gitarzysty

znanego choćby z Black Rose, kolejnej grupy

nurtu NWOBHM, chociaż nie zdążył on

zaznaczyć swej obecności na "A New

World"?

Will i ja mamy wokół nas ludzi, którzy pragną,

aby zespołowi się powodziło. Paul, nasz

basista, pomógł podnieść nasz wizerunek w

mediach, a Nigel, perkusista, kipi entuzjazmem.

Dołączenie Kenny'ego to było dobre

posunięcie. Wciąż jest związany z Black Rose,

więc może będzie musiał dokonać pewnych

poświęceń, ale jego imię już wywołało

burzę pośród recenzentów pomimo tego, że

nie pojawia się na "A New World".

Foto: Millennium

To dopracowana muzycznie, mroczna od

strony tekstowej płyta - świat zmienił się

niewyobrażalnie, to faktycznie nowy świat,

tak odmienny od tego, który pamiętamy

sprzed lat? Jednocześnie ma też jednak swoje

plusy, bo choćby dzięki sieci macie szansę

dotrzeć ze swą muzyką do fanów z całego

świata, co w latach 80. było czymś niewyobrażalnym,

nawet w tak zaawansowanej

technicznie cywilizacji Zachodu?

Tak, technologia jest niesamowita, może być

wspaniałym benefitem dla każdego, ale również

może być przekleństwem. Jako grupa

staramy się dotrzeć do ludzi z całego świata

poprzez internet, ale coraz więcej ludzi ma

dostęp do muzyki zupełnie za darmo, co nie

pomaga zespołom, które potrzebują sprzedawać

nagrania. Technologia poprzez automatyzację

zabierze też ludziom miejsca pracy,

więc będzie więcej bezrobotnych, a ubóstwo

wzrośnie.

Zawartość "A New World" potwierdza też,

że musieliście mieć sporo frajdy pracując nad

tą płytą, co przełożyło się na dynamikę i

zwartość tego materiału?

"Awakening" porusza kilka spraw mówiących

o stanie naszego społeczeństwa i usiłuje sprawić,

by ludzie wstali i rozejrzeli się wokół siebie.

"A New World" ukazuje obraz Ziemi rozdartej

wojną ale daje też nadzieję, ze możemy

zostać uratowani przez inne byty pozaziemskie.

Wystarczy wrzucić trochę fantasy i kilku

odważnych bohaterów i gotowe. Fajnie było to

ćwiczyć i nagrywać z zespołem.

Teraz nie możecie się więc już pewnie doczekać

na promujące ją koncerty, aby przekonać

się, jak fani odbiorą nowe utwory

również w wykonaniach na żywo?

Graliśmy już kilka nowych kawałków na żywo

i odzew był wspaniały. Zawsze wyjątkowo

dbamy o wstępy gościnne i na festiwalach.

Byłoby niepowtarzalne, gdybyśmy mogli

zagrać wszystkie kawałki, ale zazwyczaj

ograniczenia czasowe sprawiają, że musimy

wybrać jakiś przedział materiału z dawniejszych

i nowszych albumów.

Nowy materiał trwa blisko 50 minut, macie

też sporo starszych, udanych utworów -

będzie z czego wybierać, chociaż podstawą

setlisty będą pewnie najnowsze kompozycje?

Większość live setu będą stanowiły nowe

kompozycje. Tak, są tam też znane utwory z

poprzednich albumów, które kochamy grać,

ale musimy zmierzać naprzód. Może będziemy

w stanie zrobić specjalny wstęp, na którym

zagramy starsze kompozycje, ale to świetne

uczucie pisać i nagrywać nowe.

Trzy albumy studyjne w 35 lat to nie jest

szczególnie imponujący dorobek, ale zważywszy

na koleje losu zespołu i tak sporo,

szczególnie, że trzymają poziom - będą kolejne,

skoro tak dobrze obecnie wam idzie?

Ostatnie trzy albumy zostały wyprodukowane

w ponad cztery lata każdy, więc nie jest źle.

Zaczynamy pisać kawałki na następną płytę,

ale we wszystkim trzeba utrzymać równowagę.

Mając wsparcie od naszych fanów będziemy

pracować dalej.

Trzymam cię więc za słowo i dziękuję za rozmowę!

Wojciech Chamryk, Kinga Dombek,

Przemek Doktór

Foto: Millennium

MILLENNIUM

69


Oficjalne biografie to stek bzdur!

Wszystko zaczęło się w Październiku, w deszczowym Londynie. Spotkanie

z Chopem Pitmanem i Tonym Hattonem było krótkie acz treściwe, podlane

sowicie Ironowym "Trooperem". Obiecałem im, że następnym razem spotkamy się

w Polsce. Słowa dotrzymałem. Zespół Airforce, którego członkami są Chop, Tony

i Doug Sampson, perkusista Iron Maiden z lat 1977-1979, to wciąż aktywny

muzycznie świadek rodzącego się heavy metalu. Zawitali do Lublina, na pierwszy

ever, ekskluzywny koncert dla Polskiego Radia. Była to oczywiście wspaniała okazja,

aby podpytać członków zespołu, a głównie Douga, o kilka nie do końca jasnych

wątków z historii Żelaznej Dziewicy.

HMP: Panowie, Waszym najnowszym wydawnictwem

jest singel "Band of Brothers",

który nagraliście z pierwszym, oryginalnym

wokalistą Iron Maiden, Paulem Dayem. Jak

doszło do tej współpracy?

Tony Hatton: Paul miał się pojawić w Londynie

podczas organizowanego 20 stycznia "Cart

Day" w pubie Cart & Horses, czyli miejscu w

którym Iron Maiden zagrał pierwszy koncert

w karierze. Pomyśleliśmy, że gdyby Paul przyjechał

nieco wcześniej, fajnie by było coś razem

stworzyć. Zaprosiliśmy więc początkowo Paula

do wykonania z nami kilku kawałków live, a

Paulem Dayem?

Chop Pitman: Tak, spotkał się niemalże cały

pierwszy line-up Iron Maiden. Byli tam Steve,

Paul, Dave Sullivan i Terry Rance. Zabrakło

jedynie Rona Matthewsa, ale z tego co kojarzę,

Ron trochę odcina się od tematu. Wciąż

ma jakiś żal z tamtych lat, nie wiadomo dokładnie

o co chodzi, możliwe że Ron sam już tego

nie pamięta (śmiech).

Wspomniałeś o wyjątkach od reguły. Nie tak

dawno były wokalista Iron Maiden, Dennis

Wilcock pozwał zespół o wykorzystanie jego

utworów bez przyznania mu praw autorskich.

Znacie tę historię?

Doug Sampson: Tak i uważam że totalne nieporozumienie.

Dennis po 40 latach przypomniał

sobie, że to jego kawałki. Dla mnie to totalna

żenada. Kiedy przychodziłem do zespołu

w 1977 roku i graliśmy numery typu "Prowler"

czy "Iron Maiden", nikt nie zaprzątał sobie głowy

tym, kto stworzył daną partię czy riff. Wiadomo

było, że większość numerów tworzyli

wspólnie Steve i Dave, ale ciężko powiedzieć w

jakich to było proporcjach. Możliwe, że Wilcock

dodał kiedyś coś od siebie, ale tak samo ja

mógłbym mówić, że przejście czy jakiś beat

perkusyjny jest mojego autorstwa. I też mógłbym

iść z tym do sądu, ale uważam że byłoby

to totalnie bez klasy. W tamtych czasach nikt

nie wyobrażał sobie, że za 40 lat te kawałki będą

legendarne i że będą znane niemalże w każdym

zakątku świata. Więc dochodzenie swoich

praw do tych numerów po ponad 40 latach

jest absurdalne i całkowicie bezzasadne, zwłaszcza

że chłopaki bardzo ciężko pracowali na

swój sukces.

Wielu muzyków którzy współtworzyli zespół

w latach 70-tych i 80-tych bazuje aktualnie na

starych utworach Maiden, odgrywając je po

pubach i klubach. Ty Doug, wraz z Airforce

nie macie w swoim repertuarze ani jednego

kawałka Maiden.

Doug Sampson: Tak, bo nie można żyć tylko

przeszłością. Oczywiście jestem dumny że byłem

częścią Iron Maiden i wciąż lubię się tym

chwalić. Nigdy nie zamierzałem się odcinać od

swoich dokonań z Ironami, ale też nigdy nie

chciałem też polegać tylko na nich. Nie czułbym

się dobrze opierając całą swoją muzyczną

egzystencję na tym, co stworzyłem ponad 40

lat temu. Jestem muzykiem, więc naturalnym

moim wyborem jest rozwój, robienie nowych

utworów, nagrywanie płyt i tak dalej. Nie czuję

potrzeby odtwarzać co wieczór utworów które

grałem w latach 80-tych, zwłaszcza że mam teraz

swój zespół który ma wiele świetnych kawałków

do zagrania. Maiden to ważna część

mojego życia, w końcu nie wiadomo jakby się

ono potoczyło dalej, gdyby nie problemy zdrowotne

przez które musiałem opuścić zespół.

Mam bardzo duży szacunek do tamtych czasów

ale też do późniejszych dokonań zespołu,

bo zrobili przecież masę fantastycznych rzeczy

po moim odejściu. Z drugiej strony, chciałbym

zaznaczyć że nie mam problemu z tym, że niektórzy

opierają swój repertuar o piosenki Maiden

z czasów kiedy byli w składzie. Jest to

świetna sprawa dla fanów, np. taki Dennis

Stratton robi to kapitalnie i na pewno dla fanów

to wielkie przeżycie zobaczyć go w akcji

jak gra "Phantom of the Opera".

potem stwierdziliśmy, że świetnie by było zrealizować

wspólnie jakieś nagranie. Paul ochoczo

przystał na ten pomysł i w efekcie mamy

"Band of Brothers".

"Band of Brothers" nagraliście w studiu Barnyard

w Essex, które należy do Steve'a Harrisa.

Doug Sampson: Tak, Steve i Chop wciąż bardzo

się przyjaźnią, więc Chop załatwił nagranie

w Essex. To było oczywiście świetne przeżycie

i fajny akcent historyczny - pierwszy wokalista

Iron Maiden oraz były perkusista tegoż

zespołu nagrywają w studiu u Steve'a!

Z tego co kojarzę, przed Świętami Bożego

Narodzenia, doszło do spotkania Steve'a z

Foto: Airforce

To dość ciekawe, że Iron Maiden, pomimo olbrzymiego

sukcesu jaki odnieśli, wciąż pamięta

o ludziach którzy tworzyli zespół we wczesnych

latach.

Doug Sampson: O tak, to zdecydowanie

wspaniała rzecz. Prócz kilku wyjątków, większość

byłych muzyków trzyma kontakt ze Steve'em

czy Dave'em. Oni pozostali normalnymi

ludźmi. Często się spotykamy, oczywiście jeśli

pozwala na to logistyka. Steve mieszka na Bahamach,

ale czasem bywa w Londynie i wpadamy

do siebie pogadać o starych czasach.

Naprawdę nigdy nie korciło Cię, żeby zagrać

na bis np. takiego "Prowlera"?

Doug Sampson: Nie. Zagrałem to wiele razy w

życiu i naprawdę nie potrzebuje aktualnie do

tego wracać, zwłaszcza w Airforce, w którym

stawiamy na autorski repertuar. Jeśli mamy już

grać cudze kompozycje, to wolimy zagrać Judas

Priest albo Accept, który obaj z Chopem

uwielbiamy. Być może kiedyś zagram jeszcze

"Prowlera", może w jakimś mieszanym składzie,

wraz z innym, byłym muzykiem Iron Maiden?

Prócz byłych muzyków, trzymacie również

stały kontakt z takimi ludźmi jak Dave

Lights czy Steve "Loopy" Loonhouse, czyli

oryginalnymi członkami ekipy technicznej

"Killer Crew".

Chop Pitman: Tak, wszyscy oni mieszkają w

Londynie i spotykamy się na imprezach lub po

prostu przy piwie w barze. Oni też mają wiele

kapitalnych historii do opowiedzenia, Loopy

wydał nawet jakiś czas temu książkę o swoich

przygodach, które przeżył pracując jako tech-

70

AIRFORCE


nik perkusyjny w Iron Maiden. Świetna książka!

Doug, charakterystyczną rzeczą dla Iron

Maiden zawsze był rozbudowany zestaw perkusyjny,

którego używał zarówno Twój następca,

Clive Burr, jak i aktualny bębniarz,

Nicko McBrain. Pamiętasz kto zapoczątkował

tą sceniczną modę? Ty?

Doug Sampson: Hmmm, nie wydaje mi się

żeby to była jakaś "sceniczna moda". Kiedy grałem

w Ironach, używałem raczej standardowego

zestawu, czyli trzy podwieszane tomy, studnia,

werbel, stopa i talerze. Nie przypominam

sobie żeby było tego więcej. Wiesz, to były takie

czasy kiedy do dyspozycji mieliśmy jedynie

średniej wielkości ciężarówkę, w którą musiał

zmieścić się sprzęt, ekipa techniczna i muzycy.

Siłą rzeczy nie było zbyt wiele miejsca na jakieś

bardziej rozbudowane instrumentarium, a musisz

wiedzieć, że na każdym koncercie jaki graliśmy,

zawsze używaliśmy własnego sprzętu, nigdy

nic nie pożyczaliśmy. Vic Vella, nasz kierowca

zawsze krzyczał: "po jaką cholerę Wam tyle

sprzętu!?!?!". Wydaje mi się jednak, że każdy z

perkusistów Maiden miał pełną dowolność co

do sprzętu na jakim grał i nie było to podyktowane

jakąkolwiek wizją, ani managementu, ani

Steve'a Harrisa. Skoro Clive używał takiego

dużego zestawu, widocznie tak lubił i tak mu

było wygodnie.

Znałeś się z Clive'em Burrem zanim dołączył

do Maiden?

Doug Sampson: Nie, co ciekawe, poznaliśmy

się dopiero kiedy obaj byliśmy już poza zespołem!

Kiedy ja odszedłem z zespołu, trochę się

wycofałem, musiałem uporządkować swoje

sprawy zdrowotne, Clive natomiast wszedł

wtedy na pełnej parze do rozpędzającego się

pociągu Maiden i przez 3 lata nie miał zbyt

wiele czasu na kontakty towarzyskie, bo był cały

czas w rozjazdach. Spotkaliśmy się dopiero

ok. 1985 roku, w studiu w którym obaj nagrywaliśmy

materiał do swoich aktualnych projektów.

Bardzo się polubiliśmy i od czasu do czasu

spotykaliśmy się aby pogadać o starych czasach.

W Londynie od kilku lat organizowany jest

Burr Fest, czyli festiwal pamięci Clive'a. Z

Airforce bierzecie tam regularnie udział.

Chop Pitman: To wspaniała inicjatywa, zwłaszcza,

że zrzesza byłych muzyków Maiden,

którzy w większości pamiętają Clive'a nie tyle

z zespołu, co z czasów przed dołączeniem do

niego. Na Burr Fest grali już Dennis Stratton,

Paul Di'Anno, Bufallo Fish z Terrym Wapramem

na gitarze, Thunderstick czy jedyny

pełnoprawny klawiszowiec w historii Iron Maiden,

Tony Moore. Takie imprezy są potrzebne,

bo upamiętniają wspaniałego człowieka jakim

był Clive i pozwalają fanom na poznanie

historii ich ulubionego zespołu od podszewki.

Legenda głosi, że podczas nagrywania "The

Soundhouse Tapes", czyli pierwszego oficjalnego

wydawnictwa Iron Maiden, prócz Ciebie,

Steve'a, Dave'a i Paula Di'Anno brał w

nim udział jeszcze gitarzysta Paul Cairns.

Doug, czy możesz to potwierdzić?

Doug Sampson: Tak, faktycznie tak było. Paul

nagrał partię drugiej gitary we wszystkich

czterech kawałkach i solo w "Strange World".

Dlaczego więc nie ma o tym wzmianki ani na

kopercie płyty ani w oficjalnej biografii Iron

Maiden "Run to the Hills"?

Doug Sampson: Och, oficjalne biografie to zawsze

jest stek bzdur! (śmiech). Podobno gdzieś

Foto: Airforce

napisali że pracuję jako operator wózka widłowego,

a ja nawet nie mam na to papierów! Co

do Paula Cairnsa, sprawa jest prosta. To były

czasy, kiedy skład Maiden wciąż nie mógł się

ustabilizować, Paul Cairns był w zespole raptem

miesiąc lub dwa, ale trafił akurat na sesję

nagraniową w Spaceward. Zrobił swoją robotę,

po czym odszedł z zespołu. "The Soundhouse

Tapes" wydane zostało kilka miesięcy później,

kiedy skład faktycznie był czteroosobowy, więc

koperta płyty przedstawiała aktualną sytuację

personalną. Kiedy płyta była w tłoczni, w tym

czasie dołączył jeszcze Tony Parsons, który

też nie miał farta i nie załapał się na kopertę

(śmiech). Trzeba pamiętać że w tamtym okresie

wszystko działo się naprawdę szybko i obecnie

ciężko to wszystko idealnie umiejscowić na

osi czasu. Zmiany personalne, kontrakt z EMI,

nagrania pierwszej płyty, koncerty, składanki...

Może komuś uda się to kiedyś poukładać, ale

to ciężkie zadanie, bo nawet mi mieszają się te

wątki. Myślę że nawet Steve tego wszystkiego

już nie pamięta! Niemniej jednak, faktem jest

że Paul Cairns nagrywał z Iron Maiden w studiu

Spaceward. Zresztą, słuchając tej płyty

bardzo łatwo wychwycić, że partie drugiej gitary

nie należą do Dave'a Murraya. Całkowicie

inny styl gry.

Druga ciekawa legenda dotycząca tamtych

czasów mówi, że sesja nagraniowa albumu

"Iron Maiden" rozpoczęła się jeszcze z Tobą

w składzie. Zachowały się jakieś nagrania z

tego okresu? Czy Twoje ścieżki zostały wymazane

i zastąpione nagraniami Clive'a?

Doug Sampson: To było trochę inaczej. Kiedy

Iron Maiden podpisało kontrakt z EMI, zespół

szukał producenta który zrobiłby z nami

pierwszą płytę. Zostało więc nagranych kilka

demówek ze mną w różnych studiach i z różnymi

producentami. Istnieje wersja "Running

Free" z moim udziałem, ale to straszne gówno,

ze względu na fatalną produkcję i jakość nagrania

- nigdy nie ukazało się to oficjalnie, ale

wiem, że krąży po internecie w fanowskim

obiegu. Kilka nagrań z tego okresu poszukiwań

zostało upublicznionych na składance Metal

for Muthas ("Sanctuary" i "Wrathchild" -

przyp. red.) oraz na stronie B singla "Running

Free" (mowa o utworze "Burning Ambition" -

przyp. red.).

Obecnie "Świetym Graalem" dla fanów Iron

Maiden wydaje się demo z 1977 roku, którego

fragmenty upublicznił Thunderstick. Słyszałeś

te nagrania?

Doug Sampson: Tak, ale to raczej ciekawostka

niż coś czego faktycznie warto posłuchać. To

nagrania poczynione zaraz przed rozpadem zespołu,

z kiepsko dysponowanym Dennisem

Wilkockiem, bez Dave'a Murraya i z Thunderstickiem

na bębnach, który utrzymał się w

zespole chyba z dwa tygodnie. To bardzo mierne

wykonania kawałków, które potem składaliśmy

od nowa do kupy, po tym jak dołączyłem

do zespołu. Zdaję sobie sprawę że dla fanów to

zapewne bardzo duża ciekawostka, ale uwierzcie

mi że poza wartością historyczną, muzycznie

to kompletny niewypał.

Nie zachowało się zbyt wiele nagrań koncertowych

z okresu Twojej bytności w zespole,

ale na Ebayu można dorwać bootleg z Ruskin

Arms z października 1979r. z Twoim udziałem.

Doug Sampson: Słyszałem o tym. Jednak jakość

nie jest powalająca, to raczej coś dla najbardziej

zagorzałych fanów. Wiem, że istnieje

jeszcze kilka nagrań z okresu kiedy bębniłem w

Ironach, ale sam nie posiadam nic co byłoby

warte upublicznienia.

No dobra, to skoro już jesteśmy przy czasach

dawnych. Chop, jak to było z tym pożyczaniem

wzmacniacza Steve'owi? Faktycznie

uratowałeś Iron Maiden przed niebytem?

Chop Pitman: (Śmiech), tak! (śmiech) Znałem

się ze Steve'em od dziecka, mieszkaliśmy obok

siebie. Kiedyś przyszedł do mnie i powiedział,

że ma zaklepany koncert w Cart & Horses ze

swoim nowym zespołem, ale nie ma dobrego

sprzętu! Chop, ratuj! (śmiech) Ja akurat miałem

sporo gitarowych gratów, więc powiedziałem:

ok, coś zmontujemy. Skończyło się na

tym, że Steve Harris grał na basie podłączony

do gitarowego pieca. Brzmiał jednak całkiem

nieźle.

Skoro znałeś się tak dobrze ze Stevem, dlaczego

nigdy nie zostałeś gitarzystą Iron Maiden?

Chop Pitman: Nie byłem wystarczająco dobry.

Po prostu. Byłem kiedyś u nich na przesłuchaniu,

ale nie zażarło. Wiesz, ciężko było dorównać

do Dave'a Murraya, spójrz tylko na ich historię,

jak wielu gitarzystów przewinęło się

przez skład Maiden na przestrzeni lat - to wyjaśnia

w zasadzie wszystko. Grać u boku Dave'a

to wielkie wyróżnienie ale i wielkie wyzwanie,

bo to naprawdę świetny gitarzysta. Zdarzało

mi się jammować ze Steve'm, Dave'm czy

Adrianem, ale nie grałem z nimi kawałków

Maiden.

Marcin Puszka

AIRFORCE

71


...i przyszła marka płatków śniadaniowych

Detraktor jest niemiecką kapelą thrash metalową,

która powstała całkiem niedawno, w roku 2016.

Jest to kwintet złożony z dwóch gitarzystów,

basisty i perkusisty, który tworzy swoją muzykę

w taki sposób, by czerpać frajdę z pisania

utworów. To też można wyczuć w wywiadzie,

który miałem okazję przeprowadzić z Rafaelem, gitarzystą

zespołu. Porozmawiamy o tym jak oni odbierają

własną muzykę, o początkach zespołu i ich najnowszym

albumie, a zarazem debiucie, "Grinder".

HMP: Cześć, jakbyś opisał muzykę, którą

gracie w Detraktor?

Rafael "Chewie" Dobbs: Traktor Metal

(śmiech). Zasadniczo, wszystko co komponujemy

jest spontanicznym muzycznym eksperymentem.

Kiedy mamy sesję nie zastanawiamy

się nad konkretnym gatunkiem, po prostu pozwalamy

wypłynąć muzyce z naszych żył. Czasami

zabieramy pomysły z domu, jednak nie

jest to nic konkretnego, raczej to co pozwala

się ustawiać, niczym silnik traktora! Nasza

muzyka jest kombinacją wszystkich naszych

pomysłów, połączonych tak, by każdy z nas

czerpał frajdę z grania. Uważamy, że to brzmi

dobrze dla takich fanów metalu, jakimi my

jesteśmy.

Czy mógłbyś opowiedzieć o początkach

waszego zespołu?

Wszyscy spotkaliśmy się w Hamburgu, całkiem

spontanicznie. Na początku Henrique

(perkusja / wokal) pracował jako ochrona podczas

koncertu Gamma Ray w Markthalle

Hamburg, kiedy ja - Rafael (gitarzysta) - próbowałem

wejść bez biletu (śmiech). Parę dni

potem poznałem Borisa (drugi gitarzysta), w

znanej dzielnicy St. Pauli, pijany w barze o

czwartej rano. Po różnych doświadczeniach z

gitarzystą basowym, wreszcie znaleźliśmy brakujący

element układanki, naszego brata Juana

(basista).

72 DETRAKTOR

Jak się obecnie trzyma "Sunday Thrash"?

Dla nas to była nasza pierwsza EPka, oczywiście,

jesteśmy z niej dumni, ponieważ jest to

pierwsza taśma, która dała nam kopa. Jest

wciąż dostępna online, wciąż niektórzy okazjonalnie

o nią pytają. Patrząc na techniczny aspekt

tego, wtedy byliśmy nie zbyt dojrzali z

naszą muzyką i procesem produkcyjnym oraz

wciąż uczyliśmy się jak lepiej działać w zespole.

W każdym razie, wierzymy, że jest to mocny

start i daje dobre rozeznanie, jak bardzo

zespół się rozwinął na przestrzeni ostatnich

kilku lat.

Jaka jest różnica pomiędzy "Sunday Thrash"

oraz "Size Matters"?

"Sunday Thrash" ma bardziej thrashowe podejście

w porównaniu do "Size Matters".

"Sunday Thrash" zostało stworzone przez nas

samych i to było nasze pierwsze doświadczenie,

związane z nagrywaniem muzyki. "Size

Matters" było dla nas nowym kierunkiem jeśli

chodzi o produkcję i nagrywanie. Jest bardziej

rytmiczne oraz nie tak surowe jak "Sunday

Thrash". Pracowaliśmy z Dirkiem Schlaechterem

z Gamma Ray, zajął się on obróbką techniczną

i nagrał partie basu na tę płytę. Oczywiście,

jest duża różnica w klimacie pomiędzy

oboma albumami. Myślę, że to część procesu

rozwoju naszego własnego stylu muzycznego i

kierunku.

Czy mógłbyś opisać proces produkcyjny na

wasz debiut "Grinder"?

Ten album sami wyprodukowaliśmy. Uznaliśmy,

że włożymy wszystko to, czego się nauczyliśmy

z poprzednich sesji, to co nasi fani

chcieliby usłyszeć oraz to co kochamy grać.

Wszyscy z nas mieli duży wkład w produkcję

tego albumu. Wszyscy poznaliśmy nasze mocne

strony w odniesieniu do zespołu. Także

zoptymalizowaliśmy proces produkcyjny, robiąc

to, w czym jesteśmy dobrzy. Jesteśmy zadowoleni

z rezultatu naszej pracy! Domingo -

nasz inżynier dźwięku - zrobił wspaniałą robotę

zbierając wszystkie koncepty i sprawiając, że

brzmią całkiem dobrze.

Czy "El Sunday" jest odniesieniem do waszego

pierwszego demo, "Sunday Thrash"?

Tak. Zdecydowaliśmy się, że damy "Sunday"

bardziej złożoną nutę. Po chwili grania utworów

razem, zauważyliśmy, że rozwinęliśmy się

pod względem stylu oraz podejścia do grania.

"El Sunday" dostało nowe intro (to część El -

śmiech), wokale stały się lepsze, zespół stał się

precyzyjniejszy, pewnie szczegóły w strukturze

się zmieniły, dodaliśmy nowego basistę i

wszystko, tak więc pomyśleliśmy: czemu nie?

Zaktualizowaliśmy ten utwór w sposób, w który

obecnie jest przedstawiany.

Czy "Grinder" zawiera jeszcze jakieś utwory

z waszych poprzednich albumów? Czy

planujecie dokonać nagrania utworów z

demówek czy nie?

Tak, "El Sunday" (wcześniej znane jako "Sunday

Poem") oraz "Rejekt". Wybraliśmy te dwa

kawałki, ponieważ chcieliśmy im dać nowej

energii, bardziej demonstrując obecne podejście

i styl zespołu. Poza tym, pomyśleliśmy, że

będą dobrze pasować do reszty zawartości albumu.

Nie mamy obecnie żadnych planów by

ponownie nagrać resztę oryginalnych utworów

z demówek, jednak jeśli znajdziemy im odpowiednie

miejsce i będą pasować do ogólnego

flow przyszłych albumów, to czemu nie!

Czemu wybraliście "Parasita" oraz "Not

Many More" na teledyski?

To są dwa różne utwory, mające różny klimat

i podejście. Chcieliśmy pokazać szeroki zakres

tego, co osiągnął zespół na najnowszym albumie.

Poza tym te utwory miały potencjał aby

stworzyć dobry materiał video. Najpewniej nie

będą to ostatnie utwory z teledyskami, jednak

na razie nam to wystarczy.

Jeśli miałbyś wybrać jeden film, dla którego

"Grinder" byłby znakomitym soundtrackiem,

to jak brzmiałby tytuł tego filmu?

"Mad Max"!

Czy mógłbyś wymienić najbardziej negatywny

utwór z waszego najnowszego albumu?

Uważamy, że każdy utwór ma w sobie coś specjalnego.

Myślę, że ten jeden, który tworzy

najwięcej konfliktu i niezgody w zespole to

"Chupacabra".

Co sądzisz o opinii fanów i recenzentów na

temat waszego "Grinder"?

Jesteśmy pozytywnie zaskoczeni, jak wspaniała

była reakcja fanów oraz odzew krytyków. To

świetnie, że jesteśmy w stanie otrzymać taką

energię, a zarazem jest to powód by iść dalej.

Nie spodziewaliśmy się, że każdy polubi ten al-


bum, jednak mamy nadzieję, że ludzie w jakiś

sposób zobaczą potencjał i powody, by zobaczyć

nas na żywo. Całościowo, wygląda to całkiem

pozytywnie i nawet jeśli nie, to zdrowie

wolności słowa!

Czy wasz kolejny album też będzie miał koło

na okładce?

Oczywiście. Śpimy, bierzemy prysznic i mamy

śniadanie z kołami. Mamy nadzieję, że pewnego

dnia będziemy w stanie stworzyć własną

markę płatków śniadaniowych, o kształcie koła

i twoje codzienne śniadanie będzie miało

małe kółeczka w mleku.

Jesteście świadomi tego, że nazwa "Grinder"

w metalu już istnieje, jako niemiecki zespół

thrash metalowy z lat 80.? Co sądzicie o

nich?

Są świetni. Bardzo spoko speed thrash (jeśli

chcesz już przypisać im jakąś szufladkę). Rozumiemy,

że słowo "Grinder" nie jest wyjątkowe,

ale co możesz zrobić… Z milionem różnych

zespołów z ilością nazw, które sumują

się na liczbę większą niż ilość słów w angielskim,

nigdy nie jesteś w stanie prawdziwie

uniknąć konfliktów nazewniczych. Jednak na

koniec powiem, że nasz koncept tej nazwy pochodzi

od utworu i klimatu albumu.

Foto: Detraktor

Co planujecie robić w roku 2020?

Mam nadzieje grać masę tras, festiwali i występów,

tak dużo jak to tylko możliwe oraz

utrzymywać nasz proces twórczy! Obecnie poszukujemy

jak najlepszych sposobów na pokazanie

siebie, w celu prezentacji reszcie świata

naszej muzyki. Żeby być szczerym, obecnie

wszystko się wydaje krótkotrwałe, tak więc staramy

się stawiać jeden krok w danym czasie.

Jeśli rok 2020 przyniesie nam dobre niespodzianki,

to będziemy szczęśliwi.

Czy rozmiar ma znaczenie?

Tak. Swoją drogą, jaki rozmiar ma znaczenie?

Co sądzisz o katalogu zespołów z Violent

Creek Records?

Jest wspaniały! Ogólnie jest to nasze pierwsze

doświadczenie z wydawnictwem fonograficznym

i jak na razie robią wspaniałą robotę.

Od początku można było poczuć od tych gości

wspaniały klimat i jako część tej wytwórni jestem

bardzo podekscytowany przyszłością!

Mam na myśli również to, że jest to wydawnictwo

mające obecnie dwa zespoły gdzie perkusiści

są głównymi wokalistami. Nie sądzę to

było celowe, ale brzmi spoko. Ci goście poszukują

dobrej muzyki i jak na tą chwilę, jesteśmy

podekscytowani również współpracą z resztą

zespołów.

Dziękuje za wywiad. Powodzenia!

Dziękuje wam za ten wywiad. Zdrowia życzy

rodzina Detraktor!

Jacek Woźniak


Jesteśmy w fazie podbijania świata

Portugalczycy czują się nieco odcięci od reszty

Europy. Ogarniająca inne kraje cudowna fala powrotu

heavy metalu nie dociera do Portugalii.

Mimo, że większość ludzi kręci to,

co kręciło "środkowych Europejczyków" jakiś

czas temu, rozwija się tam podziemna scena klasycznego heavy

metalu. Jednym z przedstawicieli jest Toxikull. Zamieniliśmy kilka

słów z ich Lexem Thunderem.

HMP: Zanim usłyszałam Waszą płytę, do

tej pory z Portugalii znałam w zasadzie głównie

Ironsword. Ich kariera była dla Was inspiracją

i dała motywację do grania?

Lex Thunder: Szczerze? Nie. Nie słucham

zbyt często Ironsword. Znam ich, ale nie są

tutaj aż tak wpływowi, grają częściej poza Portugalią.

Jest wiele dobrych zespołów w Portugalii.

My jesteśmy trochę oddaleni od reszty

Europy i nie mamy zbyt wiele pieniędzy na

trasy. Wydatki są duże, nasze zarobki bardzo

niskie i żeby wyjechać w trasę musimy ryzykować

utratę pracy. Rozumiem więc dlaczego

portugalskie grupy nie grają zbyt często poza

Jak się gra heavy metal w Portugalii? Macie

dla kogo grać czy nie ma u Was wielu miłośników

tego rodzaju muzyki?

Jak powiedziałem, nasza scena jest bardzo mocna,

mamy dużo zespołów jak na kraj, który

liczy tylko 10 milionów ludzi, a w którym metal

nigdy nie był popularnym gatunkiem. Jednak

z drugiej strony, scena tutaj jest inna niż

w pozostałej części Europy. Nie ma wielu fanów

tradycyjnego metalu. Moja teoria jest taka,

że Portugalia jest trochę odizolowana i

oddalona od reszty, dlatego wielbicielom metalu

jest trudniej nadążyć za tym, co się dzieje.

To odmienna rzeczywistość. Czasami wydaje

się, że jesteśmy wyspą, która znajduje się daleko

od stałego lądu. Ludzie są gorliwiej nastawieni

do współczesnych thrash metalowych

zespołów i nowoczesnych death metalowych

grup czy dziwnego gówna, zupełnie jak kilka

lat wcześniej w centralnej Europie. Myślę, że

to dlatego Ironsword gra częściej poza naszym

krajem. Na szczęście, mimo tego, że gramy tradycyjny

metal, jesteśmy w stanie przedrzeć się

przez scenę i mamy sporo fanów i gramy sporo

A znasz kanadyjski Riot City?

Tak, znam. I słuchałem ich płyty. Uważam, że

cała koncepcja zespołu i wizerunek są naprawdę

fantastyczne, ale nie byłem pod wrażeniem

ich muzyki. To nie znaczy, że myślę, że

jest zła czy też w ogóle mi się nie podoba. Po

prostu mnie nie zachwyca, ale to świetni muzycy.

W kawałku "Speed Blood Metal" w 1:50 minucie

pojawia się motyw, który brzmi nieczysto

i dysharmoniczne. To celowy zabieg?

O nie. Zostaliśmy zdemaskowani! (śmiech).

Tak, to celowe, nasze kompozycje muszą przejść

przez Michaela (drugi gitarzysta - przyp.

red.), mnie oraz naszego producenta. I oni

wszyscy wiedzą jaka jest nasza muzyczna wizja.

W Twoich tekstach pojawia się wiele klasycznych

i typowych dla metalowej muzyki motywów.

Trudno jest pisać w tradycyjnej

heavymetalowej konwencji tak, żeby nie powtórzyć

już setek innych tekstów? A może w

ogóle nie przejmowałeś się oryginalnością?

Pisząc teksty, nie skupiam się na ich oryginalności,

ponieważ piszę o rzeczach, które czuję

lub o historiach, które sobie wyobrażam.

Mógłbym być oryginalny i pisać o czymś, o

czym nikt nigdy jeszcze nie wspominał jak…

latające żyrafy czy mięsożerne rośliny? Jednak

to po prostu nie byłbym ja. Albo byłbym na

haju. Kolejną ważną rzeczą jest to, że możesz

uważać te teksty za proste, ale za nimi kryje się

coś więcej. Większość tekstów, które piszę to

metafory. "Cursed and Punished" pojawiło się

w mojej głowie, ponieważ w zeszłym roku czułem

się, jakbym został przeklęty za coś, co zrobiłem

i byłem karany, bo każdy czyn niesie za

sobą konsekwencje. "Revival/Rising Dust" jest

o tym, że prawdziwy metal był niemalże martwy,

ale teraz wydaje się, że powraca. To mój

sposób na przeobrażenie uczuć i opinii w sztukę.

Jednak oczywiście są też inne teksty, jak

"Killer Night", który jest tylko opowieścią fantasy,

która według mnie po prostu brzmi dobrze.

Nie myślę o byciu monotonnym, piszę o

tym co czuję i czego chcę.

krajem. Mamy za to bardzo silną scenę undergroundową.

Wasz fanpage na Facebooku prowadzicie

głównie po portugalsku. Zgaduję, że większość

płyt kupują Wasi rodacy?

Nasze ogólne posty są w języku angielskim,

ponieważ obecnie mamy fanów z całego świata.

Nawet na Spotify najwięcej odtworzeń jeżeli

chodzi o nasze kawałki, zanotowaliśmy ze

Stanów Zjednoczonych, a nie z Portugalii.

Oczywiście na Facebooku mamy więcej polubień

od Portugalczyków, bo tutaj najczęściej

gramy i tutaj mieliśmy pierwszych fanów, ale

teraz jesteśmy w fazie podbijania świata.

koncertów.

Foto: ToxiKull

Inspiruje Cię bezpośrednio szybkie heavymetalowe

granie w stylu najlepszych płyt Judas

Priest lub Exciter czy złapaliście bakcyla

wtórnie, od nowszych kapel w rodzaju Enforcer?

Dobre pytanie. Mówiłem dużo na ten temat w

innych wywiadach i rozmawiałem też o tym z

przyjaciółmi i fanami. Oczywiście legendy mają

na nas bardzo duży wpływ. Priest, Motörhead,

Venom, Mercyful Fate, etc.... Ale jeśli

spojrzysz na mój telefon, w bibliotece muzycznej

mam więcej teraźniejszych zespołów i to

one mnie inspirują. Więc myślę, że bardziej

polegamy na współczesnej nowej fali zespołów

takich jak Enforcer, Skull Fist, RAM czy Vulture.

W połowie lat 90. wiele heavy i thrash metalowych

zespołów celowo rezygnowało z

metalowego wizerunku (wystarczy spojrzeć

na zdjęcia Megadeth z tego czasu). Wydawało

się, że klasyczny wizerunek już na zawsze

będzie w odwrocie i będzie kojarzony z

kiczem. Dziś po latach wrócił i ma się świetnie.

Takie kapele jak Wy przywracacie go z

pełną świadomością. Jak ważne są dla Was

te wszystkie metalowe atrybuty?

Jak w każdym biznesie, wizerunek pomaga

obrać pozycję i być kojarzonym z określoną niszą

czy stylem. Uważam, że tworzymy część

tej oldschoolowej, odrodzonej sceny metalowej,

dlatego podtrzymywanie tego image'u ma

sens. Dzięki temu można przyciągnąć więcej

ludzi, którzy interesują się takimi rzeczami.

Macie świetną sesję zdjęciową z dymem i

łańcuchami. Kojarzy mi się ze starymi fotkami

Venom czy okładką Stormwitch. Pewnie

mieliście przy niej masę zabawy?

Tak, bardzo dobrze się bawiliśmy. Niestety

mieliśmy też kaca, więc bawilibyśmy się jeszcze

fajniej, gdybyśmy nie musieli na każdym

kroku popijać wody (śmiech). Sesja zdjęciowa

odbyła się w studio w Collegu Evora i była zaplanowana

i zrealizowana przez naszego gitarzystę

Michaela Blade'a. Jest bardzo utalentowany

w sprawach fotografii i filmów. Myślę, że

rezultat jest bardzo dobry. Cieszę się, że wam

się podoba.

Katarzyna "Strati" Mikosz

Tłumaczenie: Kinga Dombek,

Maciej Kliszcz

74

TOXIKULL


HMP: 1 marca br. ukazał się Wasz pierwszy

album studyjny. Co skłoniło Was do założenia

zespołu?

Andreas Sinanoglou: Nasz debiutancki album

był moim marzeniem od wielu lat. Jestem

naprawdę podekscytowany, że spełniło się ono

z udziałem tych wspaniałych muzyków. Prawda

jest taka, że nie jesteśmy zespołem. Było

to raczej spotkanie przyjaciół i gościnnie występujących

muzyków. Jestem naprawdę wdzięczny

za ich wkład, szczególnie Bobowi Katsionisowi

- jego pomoc i rady były naprawdę

cenne.

Wszyscy jesteśmy wojownikami!

Ilu z Was słyszało o Warrior Path? Ja odkryłam ten zespół zupełnie przypadkiem

i od razu wpadł mi w ucho. Warrior Path to projekt gitarzysty i tekściarza

Andreasa Sinanoglou. Oprócz niego, na wydanym 1 marca br. albumie noszącym

tytuł po prostu "Warrior Path", zagrali również Dave Rundle (perkusja), Yannis

Papadopoulos (wokal), Bob Katsionis (gitara, gitara basowa, klawisze) oraz

Hristos-Valentinos Petevis (skrzypce). Andreas Sinanoglou opowiada o tym, jak

powstał Warrior Path i jakie są jego plany na przyszłość. Zapraszam do lektury.

od innych epickich zespołów heavy/power

metalowych? Czy jest coś specyficznego dla

Warrior Path?

Nie czuję, żebym robił coś specjalnego i nie

próbuję brzmieć inaczej od kogokolwiek. Może

to właśnie czyni muzykę Warrior Path inną!

Nie przestrzegam żadnych zasad ani wytycznych

dotyczących aranżacji muzyki i po prostu

próbuję opowiedzieć historię, to wszystko!

Czym jest dla Ciebie muzyka - sposobem na

zabicie nudy, pasją czy jeszcze czymś innym?

Muzyka jest najlepszym towarzyszem każdego

Inspirują Cię tacy artyści jak: Manowar,

Riot, Crimson Glory, Iron Maiden, Manilla

Road, Warlord, Battleroar, Running Wild,

Bathory. Czy jest dla Ciebie ktoś szczególnie

ważny, kogo chciałbyś zaprosić do współpracy?

Wszystkie te wspaniałe zespoły, o których

wspomniałaś, napełniły mnie tonami emocji,

podczas słuchania ich albumów nauczyłem się

od nich heavy metalu takiego, jaki znam, nauczyłem

się grać na gitarze, gdy grałem ich

utwory. W efekcie wpłynęły na moją muzykę i

dlatego wszystkie były dla mnie bardzo ważne.

Chciałbym zaprosić do współpracy Iron Maiden

i Battleroar!

Album bardzo mi się podoba, ale są też mniej

entuzjastyczne opinie. Jak reagujesz na krytykę?

Czy krytyka Cię przytłacza?

Prawda jest taka, że nie możemy zadowolić

wszystkich. Nasza muzyka jest dla tych, którym

się spodoba, tak samo, jak nam, a nie dla

tych, którzy powiedzą coś negatywnego tak

czy inaczej.

Czy masz inne zajęcia poza tworzeniem muzyki?

Studiowałem architekturę morską i pracuję w

przemyśle morskim od ponad dziesięciu lat.

Dużo podróżuję w związku z moją codzienną

pracą i pozostawia mi to bardzo mało wolnego

czasu. Lubię też spotykać się z przyjaciółmi i

odwiedzać lokalne tawerny!

Jakie są Twoje plany na przyszłość? Co

Okładka wygląda niesamowicie, przedstawia

prawdziwego nieustraszonego wojownika.

Kto jest jej autorem?

Autorem okładki jest Dimitar Nikolov. Wykonał

fantastyczną pracę! Chodziło o to, aby

przedstawić nieustraszonego wojownika, który

musi najpierw stawić czoła swoim wewnętrznym

demonom (wilkowi), a następnie przejść

trudną ścieżkę, by dotrzeć do celu. Byłem

pod wielkim wrażeniem, kiedy zobaczyłem

ostateczną wersję okładki!

Musisz mieć bardzo żywą wyobraźnię, ponieważ

Twoje teksty są takie fantastyczne. Co

stanowi Twoją inspirację?

Dziękuję. Cieszę się, że Ci się podobają! Moje

teksty oparte są na codziennych trudnościach,

ale śpiewane w sposób epicki / ciężki. Każdego

dnia wszyscy jesteśmy wojownikami zmagającymi

się z codziennymi bitwami i przezwyciężającymi

własne demony. Walczymy by być lepszymi

we wszystkim, a nasze wybory mają

także swoją cenę. Wpływ mają na mnie również

książki opowiadające o wojownikach, bitwach

i mitologii.

Czy teksty zostały stworzone tylko przez

Ciebie czy inni członkowie zespołu również

uczestniczyli w ich pisaniu?

Teksty zostały napisane przeze mnie. Niektóre

utwory zostały napisane razem z przyjacielem,

z którym graliśmy razem w moim pierwszym

zespole, kiedy byliśmy w szkole średniej.

Jak wyglądało tworzenie muzyki? Czy każdy

muzyk dodał coś od siebie, czy może był tylko

jeden lider?

Muzyka też została napisana przeze mnie. Cały

album został napisany zanim ukończyłem

18 lat, ze wszystkimi szczegółami, od dźwięku

i wokalu po teksty piosenek i grafikę okładki.

Jednakże nigdy niczego nie nagrywałem, dopóki

pewnego dnia nie zdecydowałem się pójść

do Sound Symmetry Studio, gdzie poznałem

Boba. Bob bardzo mi pomógł w całym procesie

nagrywania, a tu i tam dodał kilka naprawdę

świetnych gitarowych solówek.

Co Twoim zdaniem odróżnia Warrior Path

Foto: Warrior Path

nastroju dnia i moim schronieniem przed rzeczywistością.

Dzięki muzyce możemy wyrazić

siebie, a także powiedzieć rzeczy, których nie

możemy wyrazić w inny sposób.

Na stronie Warrior Path na Facebooku możemy

przeczytać, że jest tylko dwóch stałych

członków zespołu - Andreas Sinanoglou i

Dave Rundle a Yannis Papadopoulos, Bob

Katsionis, Hristos-Valentinos Petevis występują

jedynie gościnnie. Czy możemy oczekiwać,

że będzie to bardziej stała współpraca?

Też bym tego chciał, ale wydaje się to bardzo

trudne. Wszyscy są świetnymi chłopakami i

świetnymi muzykami, ale są bardzo zajęci swoimi

sprawami.

chciałbyś osiągnąć?

Nie mam wielkich planów. Spróbuję założyć

zespół ze stałymi członkami, aby móc występować

na żywo. Obecnie rozpoczęliśmy nagrania

naszego drugiego albumu.

Czy w najbliższej przyszłości zobaczymy

Warrior Path w trasie koncertowej po Europie?

Bardzo chciałbym, ale na razie jest to trudne

do zrealizowania.

Dziękuję za poświęcony czas i życzę wszystkiego

najlepszego na przyszłość. Mam nadzieję,

że zobaczymy się wkrótce na koncercie

w Polsce.

Dziękuję bardzo za ten wywiad! Wszystkiego

najlepszego również dla Ciebie!

Simona Dworska

WARRIOR PATH 75


Utwory skłaniające do przemyśleń

Ritual Steel nigdy nie ekscytował szerszej publiczności, ale ten niemiecki

zespół z amerykańskim, świetnym wokalistą Johnem Casonem od lat robi

swoje, nagrywając kolejne, wypełnione tradycyjnym metalem, płyty. "V" też trzyma

poziom, będąc idealnym materiałem dla fanów surowego, ale też całkiem

melodyjnego metalu w teutońskim wydaniu:

HMP: Ritual Steel jest zespołem pracującym

w swoim rytmie - wydajecie kolejną płytę

dopiero wtedy, kiedy jesteście w 100%

przekonani, że nadszedł na to czas?

John Cason: Hej, tak właśnie jest. Zawsze

dbamy o to, aby nasze utwory pasowały do tego,

co robimy, a to wymaga czasu. Również,

jeśli chodzi o teksty, zajmuje to dużo czasu,

aby dopasować właściwy temat do piosenki.

Wiec tak, nadszedł czas na nowy album. Ritual

Steel "V" zostało też wydane w wersji limitowanej

na winylu, co czyni tę płytę jeszcze

bardziej interesującą.

To obecnie chyba najlepsza metoda pracy,

kiedy album jako zwarta całość tak stracił na

znaczeniu, bo coraz więcej słuchacyz preferuje

słuchanie pojedynczych piosenek, a

streaming rośnie w siłę?

Wiesz, wierzę, że najlepsze są pełne płyty, ponieważ

opowiadają całą historię, którą chcemy

zaoferować słuchaczom. Streaming też jest

ważny, ponieważ daje słuchaczowi szanse na

zapoznanie się z piosenkami, a potem zakup

całego albumu.

Dobrze przynajmniej, że metalowa publiczność

wciąż jest dość konserwatywna w

swych upodobaniach, bo gdyby było inaczej,

to albumy wydawałyby tylko zespoły pokroju

Iron Maiden?

Tak. Iron Maiden ma duży fanbase. Młode

zespoły go nie mają, wiec potrzebują większej

promocji żeby sprzedawać albumy. Również

granie koncertów bardzo w tym pomaga.

Nie dziwi cię fakt, że im łatwiej można nagrać

płytę, praktycznie w domowych warunkach,

to w większości brzmią one zdecydowanie

gorzej, plastikowo, bez siły i mocy?

Tak. Nagrywanie w domu może sprawiać problemy.

Po pierwsze, pokój musi być dźwiękoszczelny

i trzeba mieć dobre mikrofony. W

tym momencie nagranie może okazać się dobre.

Zespół musi potem wziąć te kawałki do

miksowania i masteringu. Po tym powinno

wyjść dobrze.

Foto: Ritual Steel

Czyli sama technologia to nie wszystko, a

masowe wykorzystywanie tych samych brzmień

czy rozwiązań ma kolosalny wpływ na

swoistą unifikację, a co za tym idzie bezpłciowość,

wielu płyt?

Dokładnie. Technologia to nie wszystko. Zespół

musi być obyty ze swoimi instrumentami

i to dobrze. Mikrofony muszą być z górnej

półki, wtedy dopiero wchodzi technologia -

miks i mastering.

To dlatego przykładacie taką wagę do brzmienia

wydawnictw Ritual Steel, czuwacie

nad każdym dźwiękowym detalem, nawet

jeśli nie będzie on słyszalny na komputerowych

głośniczkach czy z telefonu?

Szczegóły dźwięków są ważne. Na przykład,

bas i wokale są na tym albumie trochę głośniej.

Wierzę, że bas powinien być wyeksponowany

w miksie. Z uwagi na to, że streaming

jest tak popularny musimy się oczywiście upewnić,

że wszystkie instrumenty są słyszalne

przy odtwarzaniu na wszystkich urządzeniach.

Nie jest to utrudnienie, że w czasie jednej sesji

Sven Böge musi być nie tylko muzykiem, i

to w dodatku nagrywającym wszystkie partie

basowe i gitarowe, ale też producentem?

Roger Glover mówił na przykład, że czasem

go to przerastało, ta konieczność ciągłej zmiany

ról, kiedy produkował płyty Rainbow

czy Deep Purple...

Tak, to czasem może być przytłaczające. Sven

nagrał bas, gitary i cały album z wyjątkiem

wokali, które zostały nagrane przeze mnie w

Chandler, w Arizonie. Sven przyjął dużo ról

na tym albumie, co zrozumiałe może być frustrujące.

Jednak, na szczęście podjął się tego.

76

RITUAL STEEL

Warto jednak zauważyć, że to było w innych

czasach, więc i honoraria otrzymywał za to

zdecydowanie wyższe (śmiech). Teraz nie

ma co ukrywać, że gracie właściwie dla przyjemności,

bo chcąc realizować się komercyjnie

musielibyście przerzucić się na coś znacznie

lżejszego?

Na nowym albumie Ritual Steel jest dużo

piosenek nadających się do radia. Na przykład

"Jackyl & Hyde" i "Confrontation On The

Frontlines" to iście radiowe piosenki. Mają ciepły

feeling i dobre tempo. Teksty nie są też

zbyt agresywne.

Po zawartości "V" wnoszę jednak, że nie ma

na to szans, tradycyjny metal jest dla was

wszystkim w muzycznym wymiarze życia?

Tak jak wspominałem, wierze, że jest sporo radiowych

kawałków na albumie. Kwestią jest

postaranie się, aby tam się znalazły, a potem

zobaczymy.

Niemcy mają zresztą tak generalnie metal

we krwi - już na początku lat 80. tamtejsza

scena mogła równać się z brytyjską czy amerykańską

pod względem liczby i poziomu zespołów,

a w kolejnej dekadzie można śmiało


powiedzieć, że to niemiecki rynek podtrzymał

tradycyjny metal przy życiu, kiedy omal

nie zabiły go grunge czy ekstremalne odmiany

metalu?

Zgodzę się, że niemiecka scena podtrzymywała

metal przy życiu. Na przykład, Niemcy

mają dużo wysokiej klasy festiwali, na które

wiele zespołów z Ameryki. stara się dostać.

Jest dużo dobrych, niemieckich zespołów i

wiele dobrych wydawnictw. To właśnie to

podtrzymuje tam metalową scenę. W efekcie

coraz więcej metalowych zespołów podpisuje

kontrakty i wydaje płyty na całym świecie.

Chyba jednak nigdy nie kusiło cię, by spróbować

swych sił w black czy death metalu,

chociaż były popularne gdy zaczynałeś grać i

wciąż tak jest - nie czułbyś się pewnie dobrze

w takiej stylistyce?

Nie. Death i black metal to nie jest styl Ritual

Steel. Wokale nie pasują. Ritual Steel będzie

grało heavy metal.

"Does Tomorrow Exist" czy "Doomonic Power"

to jest właśnie to: ostre, dość surowe,

ale niepozbawione też melodii granie wciaż

rządzi na płytach Ritual Steel?

Tak. Dalej próbujemy pozostać przy melodiach.

Na przykład, wokale, które pasują pod

melodię gitar oraz potężna perkusja i wiele

zmian. "Does Tomorrow Exist" ma krótkie

zwrotki, ale również wyraziste tony oraz bardziej

głęboki wokal.

"Ritual Steel II" to kontynuacja utworu z debiutanckiego

albumu "A Hell Of A Knight"

- co sprawiło, że pomyśleliście o niej dopiero

teraz?

Tak, to kontynuacja, pokazuje siłę Ritual

Steel, unikatowość i różne akcenty używane

przez zespół. To historia wojowników.

"V" to tytuł nieprzypadkowy jak sądzę, zresztą

zawsze mieliście je krótkie, treściwe i

dość zwarte, zwykle dwuwyrazowe - to już

nie czasy takich kolosów jak choćby"The

Myths And Legends Of King Arthur And

The Knights Of The Round Table"?

Tak, wygląda na to, że niewielu słuchaczy interesuje

tematyka fantasy. Jednakże, teksty są

napisane w taki sposób, aby pasowały do

spraw dzisiejszego świata. Na przykład, "Civil

Unrest", "Confrontation On The Frontlines",

"Does Tomorrow Exist" - to wszystko są piosenki

z pytaniami z niewiadomymi jeszcze odpowiedziami.

Kolejny przykład to to, jak społeczeństwa

stawiają się rządzącym i, tak naprawdę,

nie wiemy jak będzie jutro. Są to, więc,

utwory skłaniające do przemyśleń.

Bardzo mroczna ta okładka - mieliście dość

barwnych ilustracji w klimatach fantasy czy

science-fiction?

Wiesz, okładka zmieniła się na spokojniejszą.

Reprezentuje ona mocny powrót Ritual Steel.

Cały czas jest was tylko trzech - jak radzicie

sobie na ewentualnych koncertach?

Tak, na dwóch poprzednich albumach mieliśmy

trzyosobowy skład. Kiedy załatwimy

koncerty Ritual Steel będzie miało basistę na

koncerty.

Czyli nie planujecie poszerzenia składu na

stałe o basistę i drugiego gitarzystę, takie

rozwiązanie jest optymalne?

Nie jestem tego pewien. Na koncerty jednak,

tak, basista i może drugi gitarzysta. Koncerty

są teraz bardzo ważne. Są potrzebne do promocji

zespołu i albumu. Być może też do nagrania

DVD.

Foto: Ritual Steel

Macie za to nowego wydawcę Pure Steel Records

- Karthago czy Killer Metal Records to

nie były dobre opcje, czy też niewłaściwe na

ten czas?

Tak, Pure Steel Records wydało nowy album

Ritual Steel. Jesteśmy im bardzo wdzięczni.

Killer Metal Records i Karthago Records to

też świetne wydawnictwa. Z Pure Steel to była

bardziej kwestia biznesowa.

Co istotne nie jesteście zespołem goniącym

za trendami - od pewnego czasu obserwujemy

renesans popularności płyt winylowych,

ale wy wydawaliście swoje albumy i single

na tym nośniku od początku istnienia zespołu,

czyli od początku lat dwutysięcznych?

Tak, Ritual Steel zawsze miało wydawnictwa

na winylu, poza albumem "Immortal". To

bardzo ważny znak rozpoznawczy Ritual

Steel. Winyl to duża część muzyki. Teraz

przy tym renesansie lepiej sprzedają się też

wydawnictwa Ritual Steel.

Pięć albumów w 18 lat to chyba sporo jak na

zespół spoza głównego nurtu, w dodatku powstały

po 2000 roku, kiedy to z każdym rokiem

branża i rynek muzyczny zmieniały się,

według mnie w wielu aspektach na gorsze?

Tak, to sporo wydawnictw w takim czasie. Jednak,

im więcej albumów zespół produkuje

tym jest bardziej znany. Myślę, że dwa czy

trzy wydawnictwa w tym czasie też by były w

porządku.

To wszystko was jednak nie przeraża, bo jednak

muzyka jest w tym wszystkim najważniejsza,

cała reszta to otoczka, gdzie zmiany

są nieuchronne?

Zmiany są nieuniknione, dlatego lepiej jest

trzymać się tego, co robisz i w to wierzyć. W

ten sposób możesz przekonać słuchacza, że

masz coś do przekazania i możesz dotrzeć do

widowni.

Wojtek Chamryk, Maciej Kliszcz,

Karol Gospodarek

Foto: Ritual Steel

RITUAL STEEL 77


Dawkowanie energii

Belgowie z Evil Invaders postanowili skrócić swym słuchaczom

czas oczekiwania na swój trzeci

album koncertowym wydawnictwem o

przesympatycznym tytule "Surge Of Insanity".

Wiadomo jak to z tego typu wydawnictwami

jest, nie mniej jednak po pozycję Belgów

warto sięgnąć. Choćby dlatego, by zobaczyć, że

klasyczny heavy/speed metal w tym kraju kojarzonym

głównie z piwem oraz czekoladą nie kończy się na Acid czy Killers.

HMP: Witaj Joe. Po pierwsze gratuluję świetnej

koncertówki. Skąd w ogóle pomysł na takie

wydawnictwo? Czy nagranie koncertu w Antwerpii

było planowane?

Joe: Dzięki! Zaplanowaliśmy to show. Naszym

głównym celem było uchwycenie wszystkiego

na video tak, aby ludzie z całego świata mogli

zobaczyć jak występ Evil Invaders wygląda. W

sumie rezultat tak nam się spodobał, że postanowiliśmy

wydać to video jako album dźwiękowy

live, który zawiera także DVD z występu.

Dlaczego akurat "Surge Of Insanity"? Ten tytuł

w zestawieniu z okładką przywodzą na

myśl raczej death metalową estetykę. Nie boicie

się, że zostaniecie wzięci za takowy zespół?

Strach nie pomaga nam zajść daleko w życiu.

Myślimy poza tymi kategoriami, w których ludzie

próbują wszystko sklasyfikować. Nie możesz

po prostu umieścić naszej muzyki w którejś

z tych kategorii, więc nigdy nawet o tym nie

myślałem. Tytuł pasuje bardzo dobrze do tego

nagrania. Pokazuje czego będziesz świadkiem,

kiedy naciśniesz play. Odnosi się do zastrzyku

adrenaliny i tego momentu, gdy tracisz całą

kontrolę, do rozszalałego tłumu i fali przemocy

w jaskini. Nienasycone poszukiwania więcej

szaleństwa. A to dopiero początek!

Mając na koncie jedynie dwa albumy studyjne,

pewnie macie nieco łatwiejsze zadanie, niż

starzy wyjadacze z bogatą dyskografią, nie

mniej jednak może zdradzisz w jaki sposób

układacie swą setlistę?

Główną rzeczą, którą mam w głowie kiedy piszemy

setlistę, jest dawkowanie energii. Jeśli

gramy krótki zestaw, dajemy pełną parą od początku

do końca. Ale jeśli gramy ponad godzinę,

A może masz ambicje wypełniać stadiony?

Jestem wdzięczny za to, co do tej pory osiągnęliśmy,

ale zawsze mierzę w sam szczyt. Zawsze

skupiamy się, aby ulepszać się na każdym poziomie,

więc kto wie… ale do tego czasu będziemy

twardo stąpać po ziemi.

Ostatnio doszło do sytuacji, w której zostaliście

zmuszeni do odwołania Waszej trasy w

Niemczech.

Pierwotnie planowaliśmy koncertować, ale nagle

otrzymaliśmy szansę aby supportować Mantar

podczas ich europejskiej trasy. Niestety nie

mieliśmy pozwolenia na wykonywanie własnych

show podczas koncertowania z Mantar.

Mantar jest wielki w Niemczech, i mieliśmy

możliwość grania dla dużej ilości nowych fanów.

To była bardzo trudna decyzja, ale w sumie

granie z Mantar wyszło nam na dobre i mamy

pewność, że zdobyliśmy nowych fanów po

tej trasie. Już ogłosiliśmy kolejną trasę w Niemczech

na marzec 2020 roku, podczas której będzie

nas wspierał Angelus Apatrida. Bardzo

chcieliśmy wyjechać na tą trasę do Niemiec tak

szybko jak to możliwe i w marcu to się w końcu

stanie.

Dzisiaj wiele kapel traktuje swe albumy koncertowe,

jako wypełniacze swej dyskografii i

uzupełnienie luki między albumami studyjnymi.

Nie zrozum mnie źle, nie uważam, że tak

jest w przypadku "Surge Of Insanity" ale

Wasz ostatni album studyjny wyszedł w 2017

roku. Kiedy zatem możemy się spodziewać

kontynuacji "Feed Me Violence"?

Właśnie piszemy nowe utwory. Pewnie będziemy

uderzać do studio gdzieś w 2020 roku. Tak

więc nowy album nadchodzi!

Macie na koncie dwa albumy studyjne. Myślisz,

że to właściwy moment na wydawnictwo

koncertowe? Wiele zespołów decyduje się

na taki krok dopiero mają na koncie ok pięciu

regularnych płyt.

Jak najbardziej! Nasze show na żywo daje dodatkowy

wymiar i energię muzyce. W ten sposób

dajemy możliwość ludziom, którzy nie mieli

jeszcze okazji widzieć nas na żywo, aby dowiedzieć

się o co biega w naszym zespole.

Wspomniałeś, że "Surge Of Insanity" wyszło

także w wersji video...

Każdy album (na winylu lub CD) zawiera DVD

z nagraniem całego wystąpienia na żywo. Więc

tak, jest jeszcze wersja video. Dla tych z was,

którzy nie mają jeszcze swojej kopi, zamieszczone

zostały wideo z tamtego koncertu, z piosenek

"Raising Hell", "Broken Dreams In Isolation"

oraz "Among The Depths Of Sanity". Sprawdźcie

je!

Foto: Evil Invaders

mądrze dodać jest jakieś zróżnicowanie, aby dać

ludziom chwilę przerwy między szybszymi utworami.

Godzina szybkiego riffowania może

stać się nudna/nużąca. Lepiej jest naładować ich

baterie podczas wolniejszej piosenki, i później

uderzyć dwa razy mocniej.

Co Ci sprawia więcej radości? Granie na żywo,

czy praca w studio i tworzenie nowych kawałków?

Bardzo lubię tworzenie nowej muzyki, ale mój

umysł jest w tym czasie jak niemożliwy do powstrzymania

pociąg towarowy. Najlepszym momentem

jest dla mnie kiedy końcowe dopracowanie

jest już gotowe i wysyłamy już materiał

do wydania. Ale tak, uwielbiam też adrenalinę,

którą czuje gdy gramy live. Niezależnie od tego,

czy gramy długi lub krótki zestaw, zawsze szukam

moich fizycznych granic możliwości podczas

tych show.

Jesteś zadowolony z frekwencji na koncertach?

Jak wygląda kwestia przywództwa w Evil Invaders

Cóż, można powiedzieć, że jestem głównym sterem

grupy, ale w naszym zespole każdy ma swoje

zadania. Chciałbym, aby ten skład był już

stabilny i ostateczny. Każdy z nas ma swój głos,

zanim decyzje zostaną podjęte.

Wasze pierwsze demo ukazało się w 2009.

Następne Wasze wydawnictwo (EP) trafiło

na rynek cztery lata później.

Wtedy nie myśleliśmy za dużo. Chcieliśmy tylko

grać na żywo i tworzyć muzykę. Dobra zabawa

i imprezy były głównym zainteresowaniem.

Nigdy nie było żadnego przełomu… Graliśmy

wiele show w Belgi i jej okolicach. Myślę, że po

prostu uczyliśmy się pewnych umiejętności i

grania na naszych instrumentach, zanim nastał

właściwy czas aby coś nagrać. Po pierwszym EP

wszystko stało się bardziej poważne i zaczęliśmy

jeździć w trasy.

Jesteś wykwalifikowanym lutnikiem. Czy projektowałeś

już jakieś gitary dla Evil Invaders ?

Dokładnie tak! Prawie wszystkie gitary i basy,

którymi gramy na scenie, są wykonane przeze

mnie. Założyłem własną markę gitar, robiącą je

na zamówienie, o nazwie J-AXE Guitars. Ci,

którzy są zainteresowani, mogą odnaleźć niektóre

moje dzieła na facebooku.

Jak to się w ogóle zaczęło?

Studiowałem lutnictwo tutaj, w Belgi przez 6

lat. Zacząłem od robienia skrzypiec, później

przeszedłem na gitary akustyczne i elektryczne.

Dla mnie to zarówno pasja jak i praca. Głównie

tworzę lub naprawiam gitary, kiedy nie jestem w

trasie lub nie pracuje w ramach zespołu.

Bartek Kuczak

Tłumaczenie: Przemysław Doktór

78

EVIL INVADERS


Stara - fucking - ekipa!

Jeśli ktoś tęskni za francuskim Nightmare,

gdzie brylowali bracia Amore, to

czym prędzej niech poszuka debiutanckiego

album KingCrown "A Perfect World",

a później niech słucha. Wcześniej jednak

rzućcie okiem na świeżutki wywiadzik z wokalistą

Joe Amore.

HMP: Ponoć wraz z bratem tworzyliście

toksyczny duet, który uniemożliwiał normalną

pracę w Nightmare. Rzekomo z tego powodu

wyrzucono was z tego zespołu? Jakie

były prawdziwe powody waszego odejścia z

Nightmare?

Joe Amore: Jest sporo nieprzyjemnych szczegółów

kryjących się za naszym rozstaniem…

parę osobistych względów również… to tak jak

w związku - to nie mogło dalej trwać. Tyle!

Zastąpiła ciebie Magali Luyten, słyszałeś ją

jak śpiewa?

Tak oczywiście, znałem ją wcześniej, widziałem

ją z Nightmare w ich rodzinnym mieście

dwa czy trzy lata temu.

Bardzo szybko zaakceptowałem KingCrown

i wasz album "A Perfect World". Ale obecnie

wejść z nową marką na rynek jest bardzo

trudno. Czujecie się na tyle mocni aby dalej

walczyć o wasze miejsce na scenie? Przecież

najmłodsi też nie jesteście...

Zgadza się, jestem niezbyt młody, ale gotowy

skopać dupy! Wewnątrz dalej mamy 20 lat!

Przyjdź na koncert a Cię przekonamy.

Młodzi nie jesteście ale muzyka na "A Perfect

World" jest pełna animuszu, wigoru

energii i mocy. Możecie nią powalić nie jeden

młody zespół grający tradycyjny heavy metal...

bardzo klimatyczny i jak dla mnie jest na

miarę "Touch Too Much" AC/DC. Po prostu

murowany hit!

Jeśli uzyskamy choć 10% sukcesu "Touch too

Much" będzie świetnie (śmiech).

O czym opowiadacie w swoich tekstach, macie

jakieś przesłanie, czy raczej maja one służyć

do dobrej zabawy?

David, Steff, ja i nawet Jeep (nasz manager)

zrobiliśmy te teksty. Nie mamy żadnych reprezentatywnych

tematów czy prostest-songów

ale piszemy o wielu rzeczach takich jak: historia,

religia, ciężar życia, miłość… i nawet wyścigi

samochodowe!

Bardzo podoba mi się to, że każdy wasz instrument

gra, a nie jak teraz bywa, że niektórzy

udają, że grają...

Tak, tak jak wspomniałeś, nie jesteśmy już

młodzi…, ale wszyscy w tym zespole są doświadczonymi

muzykami i ciężko pracują!

Ty też jesteś w niesamowitej formie, na "A

Nightmare nagrał z nią album "Dead Sun",

całkiem udany, a ty jakie masz o nim zdanie?

Szczerze, miałem nadzieję, że zastąpią mnie

męskim wokalem. Wybór damskiego wokalu

udowadnia, że idą w kierunku przeciwnym do

mojego. To był czas abym ich opuścił.

Z tego co zauważyłem Pani Luyten nie śpiewa

już w Nightmare, nową wokalistka jest

niejaka Madie. Wiesz coś na jej temat?

Tak, graliśmy razem z KingCrown i innym jej

zespołem (Faith In Agony). Zmysłowa piosenkarka

z prawdziwym rockowym zacięciem!

Po opuszczeniu Nightmare wraz z bratem

nie złożyliście broni. Założyliście Oblivion i

wydaliście płytę "Resilience", na której zagraliście

melodyjniej, lżej i bardziej hard rockowo.

Czemu wybraliście wtedy właśnie taki

styl muzyczny?

Pierwszy raz spotkaliśmy Markusa a potem

Steffa i Floriana i chcieliśmy grać neoklasyczny

styl ze współczesnymi czy nawet delikatnie

progresywnymi akcentami… to dokładnie

muzyka, jaką chciałem wtedy grać.

W tym roku wróciliście pod inną nazwą King

Crown a na waszej płycie "A Perfect World"

ponownie znalazł się melodyjny ale bardzo

mocny heavy/power metal w stylu, do którego

przyzwyczailiście nas w Nightmare. Najwyraźniej

właśnie takie granie lubicie?

To na pewno idealna mieszanka dla nas wszystkich!

Potężne gitary, bardziej liryczne śpiewanie

z "soczystym" brzmieniem.

W zasadzie zmieniliście jedynie nazwę bo

KingCrown tworzą muzycy, którzy byli zaangażowani

w Oblivion...

Dokładnie, nowa nazwa, ale stara - fucking -

ekipa!

Po co było wam to zamieszanie z odejściem z

Nightmare, nie lepiej było wtedy dogadać się

i kontynuować dalej jako Nightmare?

Czasem takie rzeczy się przydarzają… Nie żałuję.

Nightmare to znacząca część mojej kariery

(37 lat!), tak jak Now Or Never czy Temple…

Ale teraz skupiam się na KingCrown i

nowym albumie!

Foto: KingCrown

Dzięki!

Jednak najbardziej urzekły mnie utwory, które

lekko wymykają się ogólnej wizji waszej

muzyki. Pierwszy to powiedzmy power balladowy

utwór "Over The Moon", który niesie

atmosferę z lat 70. i przypomina mi takie Nazareth,

ba, twój głos czasami brzmi w nim jak

Dan McCafferty...

Wszyscy chcieliśmy zrobić power-balladę, kolejną

rzecz, jaką lubimy… Steff miał w zanadrzu

tę piosenkę od lat, więc postanowiliśmy

nad nią popracować… To bardzo emocjonalna

piosenka i kochamy grać ją na żywo! Jest

też obecna inna strona moich wokali…

Na koniec albumu umieściliście wersje akustyczna

"Over The Moon". Fajna wersja ale

wole tę bardziej energetyczną...

Dwie strony medalu, wiesz… Lubię akustyczne

rzeczy i zdecydowaliśmy się na trochę

zmienioną wersję "Over the Moon"… w końcu

dodaliśmy ją jako bonus track!

Drugi utwór to "Soundtrack Of My Existence",

kawałek w miarę prosty, chwytliwy ale

Perfect World" śpiewasz naprawdę z wielkim

zaangażowaniem...

Dzięki! Świetny album! Polecam! (śmiech)

Od wydania albumu Oblivion "Resilience"

współpracujecie z grecka wytwórnią Rock Of

Angels Recors. Wychodzi na to, że dobrze

układa się wam współpraca...

Ludzie z ROAR są wyrozumiali i profesjonalni!

To prawdziwa przyjemność pracować z nimi!

Jak macie zamiar promować wasz nowy zespół

i album "A Perfect World"? Gdzie będzie

można zobaczyć was w najbliższym czasie?

Mamy nadzieję… Nie mamy póki co planów -

zaledwie parę dat na 2019 tu i ówdzie (Francja,

Belgia, Luxemburg…) - ale pracujemy nad

tym… Mam nadzieję, że zobaczymy się niedługo!

Michał Mazur

Tłumaczenie: Maciej Kliszcz,

Karol Gospodarek

KINGCROWN

79


HMP: To wyzwanie nagrać całą płytę tylko

we dwóch, szczególnie kiedy odpowiada się

też za jej ostateczny kształt, również w kontekście

brzmienia?

David Gillespie: Na pewno jest to trudne, ale

nie trudniejsze niż przy naszym pierwszym album.

Byłem wtedy też odpowiedzialny za całą

muzykę i podobną ilość tekstów, ale kiedy

sam nagrywam instrumenty, jest łatwiej z

punktu widzenia terminów.

Soniczne fantazje

Brytyjski metal już od dawna nie cieszy się takim uznaniem i popularnością

jak przed laty, co nie oznacza, że wyspiarze przestali go zupełnie grać.

Irlandzki Terminus idealnie wpisuje się w ten nurt, proponując na kolejnym albumie

archetypowy, epicki metal w duchu przełomu lat 70. i 80. Kierunek obrany

przez ten duet nie jest w sumie żadnym zaskoczeniem, tym bardziej w kontekście

muzycznych marzeń lidera Terminus:

bo to swoisty kręgosłup każdej płyty?

To tak samo jak z pierwszym albumem. Mogę

pokusić się o stwierdzenie, że mógłbym uzyskać

niezłe brzmienie bębnów w domu, ale tu

bardziej chodzi o kwestie praktyczne. Nagrywanie

perkusji, kiedy równocześnie się na niej

gra, jest jak wrzód na dupie. Poza bębnami,

miałem w głowie konkretne pomysły na gitarę

i bas, które wiedziałem, że mogę zrealizować

sam - nagraliśmy na własną rękę czteroutworowe

demo na przełomie 2017/2018 roku, żeby

nadać jakiś określony kształt tym sonicznym

fantazjom.

Myślałem, że jesteś przede wszystkim

Me The Nature Of Your Existence" odstąpiłeś

Alvynowi McQuitty?

Heavy metal, w kontekście gry gitary prowadzącej,

jest najlepszy, kiedy są dwa kontrastujące

głosy grające ze sobą. Zwróć uwagę na

nazwiska, jak Murray/Smith, Mustaine/

Friedman etc. Jako jedyny instrumentalista

na "A Single Point Of Light", podjąłem próbę

wykorzystania moich miałkich umiejętności z

gitarą prowadzącą, żeby stworzyć parę różnych

tworów w podobny sposób, ale obawiałem

się, że mogą brzmieć zbyt jednakowo. Solo,

o które poprosiliśmy naszego kumpla Alvyna,

wycisnęło z utworu to, co najlepsze. Znamy

się z nim już długo, to bardzo zdolny

shredder i oddany fan Paula Gilberta, etc.

Patrząc wstecz, mogliśmy go poprosić o dalsze

zaangażowanie, ale on jest człowiekiem aroganckim

do bólu i nie chcieliśmy podsycać tego

już istniejącego płomienia. Co więcej, prawne

przymierza zawarte podczas zakładania

zespołu wymagały, żeby większość osób zaangażowanych

mieszkała w granicach County

Antrim.

To chyba jeden z ważniejszych, jak to kiedyś

mawiano, programowych czy reprezentatywnych,

utworów na waszej nowej płycie?

To na pewno jeden z moich faworytów. Poświęciliśmy

mu dużo czasu i jest w tym wałku

pewien stopień złożoności, zarówno oczywistej,

jak i nieoczywistej. Nazwa albumu jest

zaczerpnięta z tekstu do "Mhira", co powinno

mówić samo za siebie.

Debiutancki album "The Reaper's Spiral" zarejestrowaliście

jednak jako kwintet - teraz

było więc pewnie pod pewnymi względami

trudniej, ale też chyba i łatwiej, bo twoja wizja

nowego materiału musiała być zbieżna

tylko z tym, czego oczekiwał James?

Założyliśmy ten zespół razem i byliśmy odpowiedzialni

przede wszystkim za jego kierunek,

więc w tej kwestii nic się nie zmieniło.

Znacie się już od dawna, tak więc pewnie

było to sporym ułatwieniem przy pracy, bo

często rozumieliście się już bez słów?

Jak najbardziej. Jeśli chodzi o wokale, to nie

sprzeczamy się kiedy trzeba, żeby zrobił następne

podejście. Rozumiemy się tutaj z doskonale,

ale myślę, że w mniej przyjaznych

warunkach ten proces byłby również ekstremalnie

zwięzły. Nie mamy tego problemu, a

relacja taka jak ta nie powinna być rozwiązywana

zbyt pochopnie.

Większość materiału nagrywałeś w warunkach

domowych, ale w przypadku perkusji nie

było to możliwe, a poza tym zależało ci pewnie

na jak najlepszym brzmieniu bębnów,

Foto: Terminus

perkusistą, a tu proszę, nagrałeś też na "A

Single Point Of Light" wszystkie partie basowe

i gitarowe, za wyjątkiem jednej solówki,

czyli całkiem nieźle radzisz sobie z gitarami?

Większość słuchaczy zakłada, że gitarzyści,

czy basiści piszą wszystkie kawałki, i że nikt

nie jest w stanie grać na więcej niż jednym

instrumencie. Gram na gitarze blisko 30 lat,

ale z perkusją zacząłem dopiero, kiedy powstał

Terminus, bo nie znaleźlibyśmy nikogo,

kto grałby tak jak ja chciałem i kto interesowałby

się tym typem muzyki. Każdy z naszej

lokalnej sceny, kto potrafiłby obsługiwać podwójną

stopę na poziomie jakiego oczekiwałem

był perkusistą deathmetalowym, kompletnie

nieinteresującym się graniem naszej muzyki -

więc zająłem się tym sam. Czy dobrze radzę

sobie z gitarami? Każdy kto chce, może posłuchać

mojego dowodowego materiału.

Dlaczego więc akurat to solo w "Mhira, Tell

Wrażenie robi też epicki, rozbudowany

"Spinning Webs, Catching Dreams", najdłuższy

utwór nie tylko na "A Single Point

Of Light", ale też w waszym dotychczasowym

dorobku - uznałeś, że taki kolos na

koniec płyty będzie czymś idealnym?

Zakończyliśmy album utworem "Spinning

Webs, Catching Dreams" raczej ze względu na

to, jak finalé tego kawałka brzmiał w mojej

głowie, kiedy go pisałem, niż na sam wałek.

Ten utwór jest, chronologicznie, początkiem

cztero-utworowego ciągu opowieściowego,

który zamyka płytę, ale ta ściana spięć była

logicznym zakończeniem albumu.

Często słyszy się, że ostatnie utwory są zapowiedzią

przyszłego kierunku danego zespołu

- podobnie będzie i u was, więc z czasem

takich naprawdę długich utworów będzie

więcej, czy nie da się tego przewidzieć?

Na pewno nie odrzucam takiej możliwości,

jeśli stworzymy kolejną płytę. To jest jedna z

jawnych różnic między "A Single Point Of

Light" a "The Reaper's Spiral": wolne wałki

są dużo wolniejsze i nieco dłuższe, a te szybkie

- nieco szybsze. "Webs" jest również najbardziej

oczywistym przykładem utworu z

niego większą przestrzenią na oddech, niż dalibyśmy

temu samemu wałkowi parę lat temu.

Co ciekawa ta płyta jest dość zróżnicowana

w warstwie muzycznej, nie da się jej od razu

jednoznacznie określić, z racji różnorodnych

wpływów - taki był twój zamiar, żeby nawiązać

do czasów świetności ciężkiego rocka

z lat 70. i 80. i spróbować stworzyć na tej

podstawie coś własnego?

Nasze wpływy są oczywiste dla wszystkich

słuchaczy i są wymienione na okładce, ale stoimy

o własnych nogach. Nie jesteśmy niczyją

kopią.

80 TERMINUS


Science fiction bardzo często inspiruje teksty

metalowych zespołów, ale wy skupiliście się

raczej na psychologicznych aspektach tej

tematyki, tak jak choćby w "Mhira, Tell Me

The Nature Of Your Existence"?

Jesteśmy ludźmi często stojącymi w opozycji i

lubimy robić przeciwieństwo tego, czego oczekuje

się od zespołu epic metalowego. Tematy

liryczne obracające się wokół introspektywnych

idei na temat duszy i świadomości bardzo

dobrze sprawdzają się z taką predylekcją.

Można tu mówić o zwartej, konceptualnej

całości, gdzie poszczególne teksty stanowią

całość?

Finałowe cztery numery tworzą konceptowy

ciąg z początkiem naszej postaci, chronologicznie,

w "Spinning Webs, Catching Dreams"

i kończąc w "Cry Havoc". Zachęcamy słuchaczy

do spędzenia trochę czasu z okładką i

książeczką z tekstami, żeby samemu zwizualizować

sobie tę historię.

Asimov, Clarke, Herbert, Lem, Strugaccy,

etc. - mieli na ciebie wpływ, czy sięgałeś też

po książki również innych pisarzy SF?

Myślę, że James przeczytał ich wszystkich, ja

osobiście czytałem Asimova, Clarke'a i Herberta.

Nasz pierwszy album ma pięcio-utworowy

cykl poświęcony Asimovowi, więc - niezaprzeczalnie

- będzie nieodwracalnie przeplatał

się z naszą nazwą.

Są jednak ludzie, którzy programowo wręcz

nie znoszą fantastyki, nawet jeśli lubią metal

- co według ciebie może przekonać ich do

sięgnięcia po "A Single Point Of Light"?

Foto: Terminus

To z pewnością znaczyłoby, że nie lubią Iron

Maiden... Jeśli nie lubisz Iron Maiden, nie

powinieneś nas słuchać i niezwłocznie udać

się do lekarza specjalisty w dziedzinie psychologii.

Obecnie wielu muzyków gra w więcej niż

jednym zespole bądź ma jakieś poboczne projekty,

ale w twoim przypadku Terminus jest

jedyny i najważniejszy, nie zamierzasz rozpraszać

się na coś innego?

Jedynym innym stylem, jakim byłbym zainteresowany,

jest konceptualny rock progresywny

z lat 70. Coś jak "Close To The Edge"

Yes. Ciężko jednak byłoby skompletować

skład grający taki styl muzyki, a jeszcze trudniej

znaleźć kogoś, kto chce tego słuchać.

OK, można nagrać płytę we dwóch, ale na

koncercie już nie zdołasz zagrać jednocześnie

na basie, gitarze i perkusji - planujecie poszerzenie

składu w celu koncertowej promocji

"A Single Point Of Light" czy Terminus

pozostanie typowo studyjnym projektem?

Na ten moment nie gramy na żywo, ale kto

wie, co nas czeka w przyszłości.

Wojciech Chamryk, Przemek Doktór,

Karol Gospodarek


Dać czadu!

Ten francuski zespół nieźle łoi speed metal. I chociaż z jednej strony są

typowo podziemnym zespołem, to jednak kontrakt z Dying Victims Productions i

wznowienie w poszerzonej wersji debiutanckiej EP "La Mort Triomphante" może

stać się dla grupy z Miluzy nowym początkiem, tym bardziej, że pracuje już nad

kolejnym materiałem:

imponującym stażem, o czym świadczy

choćby skromna na razie dyskografia. Do

tego wasz skład potwierdza też, że muzyka

łączy pokolenia, bo różnice wieku pomiędzy

zespołowymi seniorami a juniorami są znaczne

- musicie się mimo nich nieźle dogadywać?

Jesteśmy braćmi i siostrami, niezależnie od

wieku czy pokolenia. To nasza siła, bo to bardzo

satysfakcjonujące gdy możemy uczyć się

i grać z ludźmi, którzy doświadczali muzyki

z innych czasów.

Niedawno w zespole pojawiła się też basistka

- faceci nie byli zainteresowani tą posadą,

czy raczej w Miluzie nie było zbyt wielu

potencjalnych kandydatów, chociaż to całkiem

spore miasto, a wy nie stawialiście

ograniczeń co do płci, liczyły się umiejętności?

rządzą niepodzielnie, sprawując rząd dusz

wśród słuchaczy?

Scena metalowa była zawsze "undergroundowa"

i myślę, że jest też tak w tych krajach,

o których wspomniałeś. Tak jak we wszystkich

krajach, ale we Francji może nawet bardziej…

Jesteśmy w masie zarażonej "muzyki"

i nie jest łatwo się z niej wydostać. Oczywiście

w każdym stylu istnieje dobra muzyka,

ale musisz jej poszukać, by znaleźć diament.

Jeśli chodzi o scenę undergroundową, jeśli

poszukasz chwilę, to od kilku lat istnieje

świetna scena. Mamy wspaniałe zespoły, które

nie mają czego zazdrościć sąsiadom z Anglii,

Włoch czy Niemiec. Scena może być

mniej liczebna, ale jakość, talent, pasja i autentyczność

są tutaj obecne. Powinieneś sprawdzić

Hexecutor, Cadaveric Fumes, Iron

Slaught, Citadelle, Mortal Scepter, Venefixion,

Iron Slaught, Tentation, Dyionisiaque,

Ritualization, Goatvermin, Mercyless

oraz Manzer. To w większości niezbyt

stare kapele, ale wciąż podtrzymują ten pieprzony

ogień!

HMP: Przyznam, że im jestem starszy tym

trudniej mnie czymś zaskoczyć, bo z racji

wieku bliska jest mi już zrzędliwa postawa

"kiedyś to grali, a teraz...". Jednak wasza

debiutancka EP-ka "La Mort Triomphante"

zwróciła moją uwagę w tym prawdziwym

natłoku nowych wydawnictw - żeby dojść

do takich efektów nie wystarczy tylko grać,

trzeba być prawdziwym maniakiem metalu,

inna opcja nie wchodzi w grę?

Sacrifizer: Dzięki za to, że nas doceniasz,

jesteśmy dumni słysząc takie komentarze.

"Old school" jest od pewnego czasu szalony.

Wszędzie są zabójcze, świetne młode zespoły

i ciężko w tym wszystkim wyrobić sobie markę.

Po prostu gramy tak, jak myślimy i czujemy

naszymi łepetynami, w najbardziej autentyczny

sposób jak to możliwe. Nie ma

oszustw czy trików w naszej muzyce. Mamy

całkiem różne gusta muzyczne, ale jeżeli chodzi

o metal jesteśmy całkowicie jednomyślni.

Są ludzie żyjący muzyką 24/7 - też do nich

należycie, czy jesteście w stanie godzić codzienne

życie z muzyczną pasją?

Nie mamy wyboru, gdyż niektórzy z nas mają

gówniane prace, a co za tym idzie także

życie społeczne z nią związane… Moglibyśmy

umrzeć, aby żyć tylko naszą muzyką, to

na pewno. Ale jest to także powód, dla którego

doceniamy bardziej te intensywne i pełne

poświęcenia chwile, które spędzamy razem.

Sacrifizer nie jest chyba zespołem z jakimś

Foto: Sacrifizer

Znaliśmy naszą basistkę, zanim dołączyła do

zespołu. Ma więcej jaj podczas gry, pasji, podejścia

i ducha niż większość facetów. Wiedzieliśmy,

że to będzie odlotowe grać razem

z nią. Fakt, iż ostatnio dołączyła na stałe do

Triumph Of Death wszystko tłumaczy.

Istnieje sporo francuskich zespołów grających

różne odmiany metalu, również w latach

80. wasza scena była całkiem silna,

chociaż znana głównie lokalnie, bo fani preferowali

raczej zespoły brytyjskie, amerykańskie

czy niemieckie. Jak sytuacja wygląda

teraz? Jest dla kogo grać, czy można mówić

o stagnacji, a pop, hip-hop i takie tam

Często zdarza mi się słyszeć słowa "wyrosłem

z metalu" - we Francji też macie podobnie,

że ludzie nader szybko rezygnują z

czegoś, co chwilę wcześniej uznawali za tak

dla siebie ważne?

We Francji jest tak samo jak w innych miejscach,

ci, którzy "wyrośli z metalu" giną razem

z nim, nawet jeśli są od tego wyjątki.

Spójrz na liczbę starych zespołów, które powracają,

są ludzie, którzy skorzystali z tej

szansy. Nie możesz tego udawać - to jest pasja,

która zostaje albo ulatnia się, nie możesz

nią sterować. Nie krytykuję ziomków, którzy

otworzyli nowy rozdział, ale tych, którzy

wrócili, aby nasrać na niego.

I nie jest to chyba znak wyłącznie obecnych

czasów, bo w latach 80. czy 90. też było podobnie,

a sezonowcy również odpadali nader

szybko?

Dokładnie.

Domyślam się, że waszą muzykę adresujecie

do tych prawdziwych fanów, potrafiących

w pełni docenić takie właśnie oldschoolowe

dźwięki, zakorzenione w latach

80.?

Graliśmy już przed ludźmi, którzy nie rozumieją

naszej muzyki - słyszeliśmy słowa jak

"przestarzałe", czy tego typu gadki. Ludzie,

którzy są w stanie cieszyć się z naszej muzyki

to świry ze starej szkoły, ale nie tylko,

gdyż mamy różne inspiracje w naszej muzyce.

Więc jeśli lubisz black, speed czy heavy

82

SACRIFIZER


metal może ci się ona podobać.

"La Mort Triomphante" ukazał się początkowo

na CD i kasecie nakładem Big Bad

Wolf Records i już pewnie to było dla was

czymś ekscytującym. Brakowało jednak do

kompletu trzeciego nośnika, tak więc na

wieść, że Dying Victims Productions chce

wydać ten materiał na winylu urządziliście

pewnie z radości niezłą imprezę?

My jesteśmy tymi, którzy skontaktowali się z

Flo, aby sprawdzić czy moglibyśmy wydać

nasz album u wydawcy, który idealnie pasuje

do zespołu. Ten facet ma wszystko: jest pełen

poświęcenia, ma ogromną pasję - czujesz

to patrząc na rzeczy, które wydaje w Dying

Victims Productions. Dla młodej grupy,

którą jesteśmy, to wielki zaszczyt oraz duma,

i aby to uczcić urządziliśmy wieeeelką imprezę.

Doceniam, że nie poszliście tu na łatwiznę

zwykłej reedycji. Dołączenie trzech utworów

z demo "Night Of The Razors" było

oczywistością, tym bardziej, że ukazało się

ono tylko na kasecie w niewielkim nakładzie,

ale nagraliście też nowy utwór "Morbid

Envenomation" - będzie to taki kąsek dla

kolekcjonerów, dostępny tylko na tej edycji

"La Mort Triomphante"?

Istotnie, jest to rodzaj kompilacji, któraprzypomina

też nasze początki. Od pewnego czasu

demo jest już wyprzedane, ale fajnie jest je

usłyszeć na długogrającym krążku. "Morbid

Envenomation" może będzie jeszcze dostępny

na innych wydawnictwach, nie wiemy tego

jeszcze.

Można ten mroczny, rozbudowany i bardzo

intensywny utwór traktować jako zapowiedź

waszego długogrającego materiału?

Faktycznie, może być tak traktowany, to był

pewien rodzaj testu, który sami nagraliśmy,

zmiksowaliśmy i dopracowaliśmy. Chcemy

iść w tym kierunku na albumie, jeśli chodzi o

brzmienie i kompozycje - więc tak, jest to

zdecydowanie podgląd na nasz nowy materiał.

Teksty są w języku angielskim, ale tytuł

płyty jest francuski - chcieliście w ten sposób

zaakcentować pochodzenie waszego

Foto: Sacrifizer

zespołu?

Francuski to bogaty język, który pasuje idealnie

do takiej mniej agresywnej kompozycji.

Zrobimy więcej kawałków w naszym języku,

na pewno!

Kiedyś miało to znaczenie o tyle, że wielu

fanów podchodziło lekceważąco do zespołów

belgijskich, holenderskich, włoskich czy

francuskich - teraz kraj pochodzenia nie jest

już chyba tak istotny, jeśli dany zespół łoi

jak trzeba, jest wiarygodny i szczery w tym

co robi?

Jeśli ludzie obawiają się słuchać zespołu z powodu

jego pochodzenia, po prostu go nie

skumali. Dzisiaj możesz znaleźć wszędzie zabójczo

dobre grupy. Belgia ma swoje zespoły,

Włochy także, Francja ma się tak samo

dobrze. Jak powiedziałeś największe znaczenie

ma sposób w jaki się gra. Reszta nie ma

znaczenia.

Dying Victims Productions wydali ostatnio

sporo płyt młodych, świetnych kapel - z

którą z nich chcielibyście ruszyć w dłuższą

trasę, gdyby była taka możliwość?

W Dying Victims Productions są tylko zajebiste

zespoły, ciężko jest mi wybrać tylko

jeden. Ale powiedziałbym Aggressive Perfector

i ich album "Havoc At The Midnight

Hour". Ale podkreślę jeszcze raz - tam są tylko

zajebiste zespoły.

Rynek muzyczny zmienił się diametralnie,

dlatego mało kto gra już długie, regularne

trasy. Normą stały się za to koncerty weekendowe,

a jeśli jakiś zespół gra w jego trakcie

dwa-trzy razy to jest już naprawdę coś -

mimo wszystko chyba jednak coś z odejściem

tej dawnej formuły bezpowrotnie straciliśmy,

bo nierzadko można było być na

więcej niż jednym koncercie danego zespołu

w bliższej okolicy, teraz jest to już praktycznie

niemożliwe?

Ciężko jest zespołom z undergroundu jeżeli

chodzi o występy na żywo, zwłaszcza jeżeli

lokalnej publice nie chce się ruszyć dupy. Na

wschodzie Francji dla tego stylu nie ma tak

dużo ludzi aby dawać show na żywo; ci co są

w temacie częściej wybierają wielkie zespoły.

Ci, którzy wspierają lokalną scenę często wypadają

z biznesu z powodu pieniędzy. Krąg

dla tego typu muzyki jest wąski i mały. Dlatego

nie ma już undergroundowego festiwalu,

ludzie ruszają się tylko dla znanych zespołów,

nie robią tego dla lokalnych, ale zajebistych

grup, grających w obskurnych barach.

Wszystko się zmienia, ale nie ma co spuszczać

nosa na kwintę, trzeba grać, działać

- co więc planujecie na nadchodzący rok

2020 poza koncertami? Priorytetem jest tu

pewnie debiutancki album, żeby jeszcze

dobitniej zaznaczyć obecność Sacrifizer na

metalowej scenie?

Jesteśmy już w trakcie pracy nad albumem,

nie będziemy się spieszyć z komponowaniem

i nagrywaniem. Dopiero co mamy świeżo

wydany krążek i będziemy się nim po prostu

cieszyć. W międzyczasie będziemy oczywiście

grać koncerty, jesteśmy zawsze gotowi by

dać czadu, i wygląda na to, że rok 2020 będzie

dla nas dobrym rokiem.

Wojciech Chamryk, Przemysław Doktór,

Karol Gospodarek

Foto: Sacrifizer

SACRIFIZER 83


materiału na tym albumie, choć miała na to

niewiele czasu, jednakże zmodyfikowała i

wpłynęła na każdą kompozycję; na to każdy

z nas miał na to czas zanim weszliśmy do studia.

HMP: Zmiany składu to problem dla każdego

zespołu, niezależnie od stylistyki czy

statusu, ale jak widzę w waszym przypadku

odbyło się to bez większych kłopotów, chociaż

na następcę "Ride For Glory" musieliśmy

czekać ponad cztery lata?

Chris Osterman: To było bardzo niefortunne,

stracić nie jednego, a dwóch członków zespołu.

Znaleźliśmy jednak ludzi, którzy wiedzą,

co robią i dopasowali się do nas, a fani

zdają się ich pozytywnie odbierać. Nie chcieliśmy

nigdy tak długiej przerwy między albumami,

ale czasem trzeba pracować z tym, co

się ma. Myślę, że ludziom spodoba się to co

Początek nowej ery

Staramy się wspinać po drabinie, iść wciąż w górę, znajdywać coraz lepsze

opcje. Póki co mamy się dobrze, będziemy dalej się uczyć i piąć w górę! - deklaruje

lider Iron Kingdom Chris Osterman i faktycznie kanadyjska grupa postępuje

zgodnie z tymi deklaracjami. Na najnowszym, już czwartym w jej dyskografii,

albumie "On The Hunt" dowodów na prawdziwość tych słów też nie brakuje:

motywację do pracy, będąc taką swoistą

transfuzją entuzjazmu i nowych pomysłów -

to dzięki nim prace nad waszym czwartym

albumem nabrały w końcu tempa?

To na pewno ekscytujące stworzyć trochę poprawione

lub zmodyfikowane brzmienie z nowymi

muzykami, ale wszystko, co jest nowe

jest ekscytujące, prawda? Jeśli mielibyśmy

kompletny skład wydalibyśmy album wcześniej,

ale te nasze zmagania wynikały z luk w

składzie pomiędzy 2017 a 2018 rokiem.

Nie dogadywałeś się z siostrą czy wpływ na

rezygnację Amandy miało coś innego?

Płeć poszukiwanego muzyka nie miała tu

chyba znaczenia, ważniejsze były umiejętności,

ale dzięki tej zmianie na stanowisku

gitarzysty Iron Kingdom jest cały czas zespołem

z kobietą w składzie, co ma pewnie

jakiś pozytywny wpływ na waszą rozpoznawalność

na metalowej scenie?

Masz rację, nie szukaliśmy specjalnie gitarzystki

czy perkusistki, po prostu dobrego muzyka.

Megan pasowała najlepiej i szukała tych

samych rzeczy, co my w muzyce i dodatkowo

pisała utwory razem z nami, więc dla wszystkich

to była świetna decyzja. Ciężko jest

stwierdzić czy czyni nas to bardziej rozpoznawalnymi,

mogą wyniknąć z tego pozytywne

rzeczy, ale nie jest to coś, co chcemy wykorzystywać,

jesteśmy heavymetalowym zespołem,

jeśli chcesz - słuchaj nas, jeśli nie chcesz

- nie słuchaj, to, że w składzie mamy kobietę

nie czyni nas lepszymi czy gorszymi.

Jesteś wraz z Megan współproducentem

tego materiału, gdy na wcześniejszych płytach

występowałeś w tej roli samodzielnie,

tak więc jej wpływ na obecne brzmienie i

stylistykę Iron Kingdom jest niebagatelny?

To nie do końca prawda, na poprzednich albumach

pracowałem z Andym Boldtem, naszym

inżynierem, podczas gdy na nowym albumie

miał niedużą rolę do spełnienia, po

prostu ustawił sprzęt. Potrzebowałem paru

opinii czy pomocy, aby uczynić ten album

najmocniejszym, jak to tylko możliwe. Megan

ma świetne ucho do tonacji i melodii,

więc była naturalnym wyborem na współproducenta.

Bardzo się cieszę z naszej pracy!

zrobiliśmy z nowym składem na "On The

Hunt" i od razu planujemy kolejny album,

więc tym razem oczekiwanie nie powinno być

zbyt długie.

Czyli jest sporo prawdy w twierdzeniu, że

pierwsze płyty nagrywa się szybciej, bo na

starcie ma się więcej materiału i animuszu, a

z kolejnymi bywa już różnie, bo w grę wchodzą

problemy ze składem, blokady twórcze

czy nawet wypalenie?

W naszym przypadku powodem była strata

dwóch członków, ale wiem, że czasem zespoły

się wypalają wydając płytę za płytą. Mamy

dalej wiele pomysłów w zanadrzu i pomaga

to, że mamy świeżą krew, ale koniec końców

najważniejsze są kreatywność i otwarty

umysł.

Bywa też, że zmiany dają zespołowi dużą

Foto: Iron Kingdom

Amanda zrezygnowała w roku 2015, mieliśmy

kolejnego perkusistę, Joey'a w roku

2016, zanim znaleźliśmy Chrisa Sonea w

roku 2018. Amanda zrezygnowała, ponieważ

chciała się ustatkować i iść dalej ze swoim życiem,

grała z nami bardzo długo, nie mamy jej

niczego za złe, tym bardziej, że grała jeszcze

parę razy na perkusji zanim dołączył Chris.

Amanda była kluczowa w tworzeniu naszego

stylu na pierwszych trzech albumach i myślę,

że Chris wypełnił lukę, jeśli chodzi o tworzenie

- jeszcze raz, wróciliśmy na dobry szlak!

Macie jednak nowy, pełny skład z najmłodszą

stażem gitarzystką Megan Merrick,

która zastąpiła Kenny'ego Krechera - materiał

na "On The Hunt" powstawał już z jej

udziałem czy doszła do zespołu już na

etapie nagrań?

Megan jest odpowiedzialna za sporą częścią

Wciąż jesteście zwolennikami heavy metalu

w formie najbardziej tradycyjnej z możliwych,

co pewnie już się nie zmieni?

Bawimy się progresywnymi, speedowymi, powerowymi

czy tradycyjnymi brzmieniami,

powiedziałbym, że to mieszanka stylów. Na

pewno pozostaniemy wierni ideałom grupy.

Właśnie w takich dźwiękach wyrażasz się

najpełniej, to one najtrafniej oddają twoje

emocje, etc.?

Tak, to plus to, że zawsze preferowaliśmy ten

styl muzyki. Przynajmniej ja słucham prawie

wyłącznie tego, więc nigdy nie chciałem tworzyć

czegoś innego.

Wielu moich rówieśników czy ludzi jeszcze

starszych, takich pod 60-tkę, twierdzi, że

młodzi nie czują tych dawnych czasów, nawet

jeśli kręci ich powstała wtedy muzyka,

ale w twoim przypadku jest chyba zdecydowanie

inaczej, mimo tego, że przyszedłeś

na świat już w latach 90.?

Tak jak już wspominałem, słucham prawie

tylko hard rocka i heavy metalu z lat 70. i 80.

i wielu moich kolegów z zespołu zgodzi się

(razem z dziwnym powermetalowym epizodem

z lat 90. czy 2000), że nasze brzmienie

nie może brzmieć nowocześnie, ponieważ

unikamy współczesnych metod nagrywania

lub nawet tworzenia. Preferujemy dźwięki,

które są oldschoolowe, dlatego też nasze

brzmienie przypomina te dawne, dodając do

84

IRON KINGDOM


tego nacisk na improwizacje.

Gościnny udział na płycie Thora "Beyond

The Pain Barrer" musiał więc być dla ciebie

ogromnym przeżyciem?

Pracowałem z Thorem, ale nie był to wielki

krok naprzód dla zespołu. Jestem pewien, że

parę osób nas zauważyło, ale zrobiłem to dla

samego doświadczenia i czegoś nowego. Było

fajnie, czuję, że solo weszło tam dobrze, zespołowi

też się podobało, więc jestem z tego

zadowolony.

Młode zespoły nie mają już jednak szans na

taką karierę jak grupy z lat 80., kiedy można

było zdobyć sławę, a nawet stać się milionerem,

jak choćby wspomniany już Jon Mikl

Thor i żyć tylko z muzyki - czasy się zmieniły,

ale to cię w żadnym razie nie zniechęca,

bo pasja jest w tym wszystkim najważniejsza?

Pewnie, jednak równolegle naszym celem jest

życie z muzyki, jeśli tylko damy radę, nie potrzebujemy

tabunów fanów, ale musimy ciągle

rosnąć w siłę. Póki, co robimy, to, co robiliśmy!

Przyznasz jednak, że na pewno byłoby wam

łatwiej funkcjonować z jakimś wsparciem

solidnej firmy, dbającej o promocję czy choćby

partycypującej w kosztach sesji nagraniowej,

bo teraz chyba już mało który wydawca

pokrywa całość?

Tak, byłoby super, ale prawie każda wytwórnia

oferowała nam abyśmy pokryli wszystkie

koszta przy minimalnych zarobkach, więc odmówiliśmy.

Zawsze zatrudniamy kogoś od

promocji, aby uzyskać większy rozgłos, ale

zawsze przyda się jakaś pomoc. Myślę, że Jon

z Asher Media był mocnym sojusznikiem

przy "On The Hunt" i jesteśmy dumni, z

tego, że przy nas był.

Czyli to, że wydajecie swą muzykę sami,

chociaż niektóre wasze płyty ukazywały się

nakładem niezależnych firm na kasetach

bądź winylu - to zamierzone działanie, najlepsze

rozwiązanie dla Iron Kingdom?

Póki, co tak, pokrywamy wszystkie koszta

związane z nagrywaniem i jeżdżeniem w trasy,

ale nikt nie zdołał zaoferować nam czegoś,

co i tak sami osiągamy, więc dalej myślimy, że

to najlepszy pomysł. Być może kiedyś jakieś

wydawnictwo bardziej w nas uwierzy i popchnie

nas dalej, ale póki, co, koncertujemy, nagrywamy

i jedziemy na tym, co sami już osiągnęliśmy.

Chciałbym dodać, że umowy ze

strony wytwórni takich jak Underground

Power były bardzo pomocne. Helmut był dla

nas dobrym partnerem i kolegą i mamy nadzieję,

że będziemy z nim dalej współpracować,

na pewno dało to nam więcej okazji, aby

zostać niezależnym dopóki nie znajdziemy

czegoś większego.

Kiedyś trudno było sobie wyobrazić sytuację,

że ukazuje się płyta i nie promują jej

single. Obecnie jest tak również, ale niestety

są to już najczęściej wersje digital albo

teledyski, bardziej dopracowane lub tzw.

lyrics video - nie myśleliście o wydaniu

"White Wolf" na 7" singlu, z jakimś rarytasem

bądź coverem na stronie B?

Rozważaliśmy to. Jednak to ryzyko i kolejne

wydatki dla zespołu, a póki co chcemy inwestować

w inne aspekty naszej działalności, ale

myślę, że przy następnym albumie przydałby

się 7" singiel i na pewno chciałbym tego spróbować!

Wyobrażasz sobie sytuację, że za jakiś czas

nie będzie już nie tylko tradycyjnych sklepów

płytowych ale też wszechobecnych

jeszcze kompaktów? Tylko streaming,

streaming i streaming, ewentualnie wersje

cyfrowe i ściśle limitowane edycje fizycznych

nośników, od CD do LP i MC, dla

tych najbardziej zakręconych kolekcjonerów?

To jak najbardziej możliwe, ale myślę, że jesteśmy

przynajmniej 50 lat od tego, póki, co

nie widzę lepszej formy niż CD czy winyl,

Foto: Iron Kingdom

sam kupuję muzykę w takiej formie i myślę,

że inni fani są w tym równie konsekwentni.

Zastanawiam się co będzie, gdy przeminie

obecna moda na winylowe krążki i kasety, bo

pewnie w końcu do tego dojdzie - znowu

będą to nośniki wydawane tylko przez podziemne

wytwórnie czy nielicznych artystów

z tzw. mainstreamu?

Myślę, że kasety pierwsze odejdą, winyl trochę

potrzyma i będzie przerzucany pomiędzy

płytami CD przez kolekcjonerów i kiedy się

już to ustatkuj, wtedy uzyskamy najlepszą

formę wydawnictwa. Dopóki to nie przeminie,

jeszcze nie wiemy, co przyniesie jutro.

Może będzie format, który ludzie polubią jeszcze

bardziej, bardziej nawet niż obecne formaty.

Tak jak nie wszystkie płyty Iron Maiden z

lat 90. czy z kolejnej dekady podobały mi się,

to doceniałem fakt, że Maideni nigdy nie

zapomnieli o winylowym nośniku i fani zawsze

mogli kupić ich kolejne albumy na

winylu, niezależnie od mody - teraz jest chyba

zbyt wiele zespołów, które idą za tym

trendem, nawet na metalowym poletku?

Myślę, że to super pomysł mieć parę formatów

do wyboru: CD, winyl, kaseta, wersja

cyfrowa, każdy szuka czegoś innego i byłoby

dobrze przypodobać się wszystkim i okazuje

się, że i tak wszystkie się sprzedają, jeśli muzyka

jest dobra. Zawsze tak o tym myślę, jeśli

zespół chce zaryzykować, to jest to ich ryzyko

(śmiech), ludzie i tak wybiorą czy to kupić,

czy nie. Osobiście lubię te opcję, ponieważ

kocham mieć fizyczne kopie.

Jak więc widzisz przyszłość Iron Kingdom?

Liczysz, że dzięki "On The Hunt" zdołacie

przebić się do liczniejszej grupy fanów,

zaistnieć szerzej?

Myślę, że przy każdym wydawnictwie, szczególnie

mocnym, jest duży wzrost fanów, i

zdaje się, że przy okazji sięgają oni po stare

płyty, często sprzedaż starych płyt idzie w

górę wraz z nowym materiałem. W naszym

przypadku, wierzę, że "On The Hunt" będzie

początkiem nowej ery dla zespołu, myślę, że

jest bardziej przystępny niż inne nasze albumy.

Tu pewnie bardzo dobre efekty daje pojawianie

się na tych największych festiwalach,

ale nie ma co się czarować, że podziemne czy

mniej znane zespoły mają trudności, żeby na

nich zagrać?

Może to być ciężkie, dostać się na festiwal,

zdaje się, że mają się one najlepiej w undergroundzie,

na przykład Keep It True XVII to

był ogromny krok dla nas na europejskim

rynku. Wypatrujemy okazji aby zagrać na jego

przyszłych edycjach. Jeśli piszesz dobrą

muzykę to w końcu zaproszą cię na festiwal,

musisz tylko przypaść do gustu odpowiednim

osobom.

Macie więc co robić, żeby promować swój

zespół, z każdą kolejną płytą windować go

coraz wyżej?

Pewnie, zawsze staramy się pracować z najlepszymi

ludźmi od promocji, na jakich nas

stać. Staramy się wspinać po drabinie, iść

wciąż w górę, znajdywać coraz lepsze opcje.

Budżet to ważna sprawa, ale póki co mamy

się dobrze, będziemy dalej się uczyć i piąć w

górę! Dzięki za wywiad! Zawsze pamiętaj -

tylko metal! Cześć!

Wojciech Chamryk, Maciej Kliszcz,

Karol Gospodarek

IRON KINGDOM 85


HMP: Szybko uwinęliście się z nową płytą,

bo przecież od premiery "Breaking Free" nie

minęły nawet dwa lata - mieliście nowe utwory,

była szansa na lepszy kontrakt, więc nie

było co zwlekać?

Johan Bergman: Dokładnie, dużo materiału

zostało napisane zanim "Breaking Free" zostało

wypuszczone. Więc gdy Marcus dołączył

do zespołu kilka miesięcy po wydaniu tamtej

płyty, zaczęliśmy pracę nad "Damnation".

Być najlepszym

Metalowe zespoły ze Szwecji nie odpuszczają. Co istotne w tej lawinie

młodych grup zafascynowanych dźwiękami z lat 80 nie brakuje też świetnych

zespołów. Jednym z nich jest Aerodyne, który po udanym debiucie "Breaking Free"

wydał właśnie kolejną, jeszcze ciekawszą płytę "Damnation", a muzycy zapowiadają,

że w żadnym razie nie zamierzają na niej poprzestać:

na plaży my robimy próby albo gramy za paliwo

na dojazd. Bogate rodziny? No chyba nie,

jesteśmy najbiedniejszymi ludźmi, jakich znamy.

Co więc was, młodych przecież ludzi, tak

urzekło w tradycyjnym metalu, że nie chcieliście

grać black czy death metalu, z których

Szwecja tak słynie?

Marcus Heinonen: Dorastałem na Black

Sabbath i Alice Cooper, tak jak mój brat. On

szybko przeszedł na Dimmu Borgir i Emperor,

kiedy ja odkryłem W.A.S.P. i Accept. Ja

sądziłem, że jego muzyka jest bezwartościowa

i chaotyczna, on, że moja jest zbyt słaba. Co

chcę powiedzieć, to to, że zależy to od każdego

z osobna. Uwielbiam dziś death metal (Cannibal

Corpse i Morbid Angel szczególnie) ale nie

czułbym się dobrze z tym, aby grać coś tylko

dlatego, że to jest gatunek popularny w moim

kraju.

Poza idolami ze świata inspirowaliście się też

rodzimymi zespołami? Mieliście przecież w

latach 80. bardzo rozwiniętą scenę hard &

heavy, może nie tak silną jak brytyjska czy

niemiecka, ale też robiącą wrażenie?

Marcus Heinonen: Myślę, że duży wpływ

miał na mnie zespół Sister, bo mieli oni tylko

4-5 lat więcej ode mnie i moich kumpli i podobała

nam się ich mroczna muzyka. Inny zespół

to może Danger. Bardzo wtedy fascynował

mnie glam. Moi szwedzcy idole to Nasty Idols

i Shotgun Messiah. Dlaczego nie Europa?

Wiesz, unikanie mainstreamu było modne

wtedy jak i jest teraz.

Johan Bergman: Nie, niezbyt.

86

Kiedyś było normą, że płyty ukazywały się

szybciej, nie brakowało też zespołów potrafiących

wydać nawet dwa albumy w ciągu

roku, jak Kiss, Motörhead czy Saxon. Teraz

muzyczny biznes zmienił się diametralnie,

ale wy i ileś innych kapel pokazujecie, że można

być kreatywnym nawet w obecnych czasach,

gdy wydawanie płyt jest coraz mniej

opłacalne?

Johan Bergman: Tak, teraz możesz zrobić dużo

rzeczy w zaciszu domowym.

Wielu muzyków z metalowych zespołów ma

teraz nie lada dylematy, typu: utrzymać stałą

pracę czy ruszyć w długą trasę, gdy szef nie

chce zgodzić się na kolejny długi urlop. Też

miewacie takie problemy, czy też wykonujecie

wolne zawody, studiujecie, albo pochodzicie

z bardzo bogatych rodzin i możecie grać

metal bez względu na okoliczności? (śmiech)

Marcus Heinonen: Mówią, że na dwóch frontach

jeszcze nikt nie wygrał (szefowie i jeżdżenie

w trasy), ale czasem nie ma się wyboru.

Myślę, że nasi szefowie już do tego przywykli

(śmiech). Jednakże, musimy poświęcić dużo

wolnego czasu jak weekendy czy święta. Nie

ma innej opcji. Podczas gdy inni wypoczywają

AREODYNE

Foto: Areodyne

Nie zmieniło się za to, że jakby jakiś fan metalu

tak z 1985 roku został przeniesiony w

nasze czasy, to widok płyt CD już by go nie

zdziwił, ich wersje winylowe i kasetowe byłyby

mu bardzo dobrze znane, a muzyka Aerodyne

czy wielu innych młodych grup też by go

nie zaskoczyła - są w muzyce metalowej rzeczy

niezmienne, tak jak wzorzec metra, mimo

zmiennych mód i trendów?

Marcus Heinonen: Podróże w czasie, tak? Pewnie

są jakieś standardy w muzyce metalowej,

szczególnie w "klasycznej" odmianie. Jest pewna

esencja, jeśli chcesz to tak ująć. Jeśli jest

jej wystarczająco (brzmienie, riffy, struktura,

melodie, etc.) może być uznawane to za metal

sensu stricte. Dlaczego akurat takie standardy?

Może, dlatego, że metal był bardzo popularny

w latach 80., kiedy zostawały one ugruntowywane.

Każdy chce wrócić do tych lat chwały.

Im bardziej metal stawał u progu muzyki popularnej,

tym bardziej te standardy stawały się

punktem odniesienia. Nu-metal był bardzo popularny,

kiedy byłem dzieciakiem, ale wiele

osób go nie lubiło (ja też), gdyż zbyt mocno

odstawał od standardów. Tak sądzę. Przynajmniej

próbowali. Zmiana jest dobra. Rap bardzo

się zmienił od lat 80., bo stał się bardziej

popularny. Jeśli pojedziesz na festiwal rapowy

młodzi artyści będą ostrzy. A kiedy pojedziesz

na festiwal metalowy ludzie w wieku 60. czy

70. lat dalej są jego gwiazdami. Tak bardzo te

standardy są silne. To moja teoria.

Udaje się wam zachować wiarygodność w

tym sensie, że wiele innych współczesnych

zespołów brzmi jak jakieś stylizacje czy marne

kopie dawnych mistrzów - od czego to zależy,

że jedni są prawdziwi i szczerzy w tym

co robią, a inni brzmią niczym parodia grup z

lat 70. czy 80.?

Johan Bergman: Ciężko stwierdzić, może

szczęście. Nie zawsze słuchamy tych samych

zespołów więc źródła inspiracji mogą się różnić.

Jeśli piosenka gdzieś po drodze brzmi jak

Iron Maiden lub Metallica to przy końcowym

efekcie brzmi już inaczej, bo każdy doda

coś od siebie.

Hammerfall w roku 1997 zapoczątkował, w

sumie zupełnie nieoczekiwanie, nawrót mody

na tradycyjny metal i właściwie od tego czasu

jest on wciąż, mniej lub bardziej, ale popularny.

Nigdy nie doszło jednak do takiej sytuacji

jak w ostatnich latach z tzw. retro rockiem,

który stał się prawdziwym objawieniem,

artystyczną sensacją - myślisz, że metal jest

zbyt mocny, żeby fascynować obecnie tłumy i

interesować media, poza tymi branżowymi,

niezależnie od tego czy to black, death, thrash

czy klasyczny heavy?

Johan Bergman: Myślę, że masz rację. Ogólnie,

metal jest zbyt agresywny i ciężki dla mas.

Oczywiście parę zespołów rockowo/metalowych,

które stały się sławne w latach 2000 gra

muzykę przystępną, aż za bardzo, moim zdaniem,

przystępną dla mas. W latach 80. to był

szczyt, ale nie zapominajmy, że nawet w metalu

było trochę wpływów popu i wiele hitów było

power-balladami czy nawet pełnymi balladami.

Czyli jednak w latach 80. było lepiej, bo nawet

na zwykłych listach przebojów metalowe

utwory sąsiadowały z utworami pop czy disco,

prezentowano go w radiu, najbardziej

znane zespoły trafiały do telewizji czy na

okładki opiniotwórczych magazynów, co teraz

trudno sobie wyobrazić?


Johan Bergman: To, że bylibyśmy czteroosobową

grupą, która nie mogła osiągnąć jakości

muzyki i wokali, jaką możemy uzyskać

teraz.

Co było więc dla was, młodego zespołu, największą

przeszkodą czy trudnością w pierwszych

latach istnienia?

Marcus Heinonen: Jesteśmy w naszych wczesnych

latach, koleżko.

Nie przeszło wam jednak nawet przez myśl

żeby zrezygnować, muzyka znaczyła dla was

zbyt wiele?

Johan Bergman: Wiesz, czasem się zastanawiam…

po co my to robimy? Ale nie, rezygnowanie

nigdy nie było wyjściem. Tylko pozerzy

rezygnują.

"Breaking Free" ukazał się nakładem małej,

włoskiej i chyba już nieistniejącej firmy

Street Symphonies - pewnie nie mogliście liczyć

na jakąś większą promocję, ale dla zespołu

istniejącego raptem od roku to i tak było

coś, debiutancki album wydany tak szybko

i mimo wszystko szerzej dostępny, bo sprzedawał

się, jak na debiutantów, znakomicie?

Johan Bergman: Tak, jesteśmy pozytywnie

zaskoczeni, że album tak dobrze się sprzedał i,

że ludzie dalej o niego się dopytują. Jak na

złość, nie mamy ani jednej kopii w zanadrzu i

nigdy nie został wznowiony. Musieliśmy zrobić

coś dobrze.

Z perspektywy czasu można chyba określić

tę płytę mianem swoistego wstępu do "Damnation",

bo nie dość, że w wielu aspektach

poszliście do przodu, to w dodatku firmuje ją

znacznie większa ROAR! Rock Of Angels

Records?

Marcus Heinonen: Nie powiedziałbym tego.

"Breaking Free" to samo broniący się, czarujący

album. Jest dla mnie trochę egzotyczny, bo

na nim nie gram, ale grałem dużo piosenek z

niego jako basista i wokalista. Nie wiem, ale

wydaje mi się, że "Damnation" to koniec

"Breaking Free" ale "Damnation" to nie koniec

Aerodyne. To po prostu kolejny krok do

czegoś innego. Może następny album będzie

bardziej melodyjny - jak "Breaking…" albo

cięższy - jak "Damnation". Nie wiem, nie chcę

omawiać, która firma jest lepsza, aby nie popełnić

gafy…, ale tak ROAR! jest o niebo lepsze.

Od wielu muzyków słyszę, że w XXI wieku

firmy płytowe to przeżytek, lepiej mieć kontrolę

nad wszystkim i wydawać płyty samodzielnie

- w przypadku Aerodyne wybraliście

inną, opcję, powiedzmy, tradycyjny model

funkcjonowania zespołu w oparciu o wytwórnię?

Marcus Heinonen: Nie wiemy, co lepsze!

Nie, ale rzecz w tym, że aby wydać CD i winyl

musimy z kimś współpracować/ sfinansować

album. Jeśli mielibyśmy wszystko sami wydawać,

musielibyśmy mieć więcej pieniędzy albo

wymyśleć nowy sposób wydawania - jedna

piosenka na raz. Nasz styl jest najbardziej popularny

wśród oldschoolowych fanów i oni kupują

albumy. Więc to ekonomiczne wyjaśnienie.

Oprócz tego, wydawnictwo rozpromuje album

lepiej niż my. Jesteśmy kreatywni, ale są

limity tego, co możemy zrobić, a pracowanie

nad promocją te limity przekracza. Może to

zabrzmieć ignorancko, ale nie jesteśmy tak dobrzy

w marketingu, albo po prostu się nim nie

interesujemy. Na koniec, nie ma nic złego w

wydawnictwach. Jeśli wykonują swoją pracę

dobrze, przetrwają.

Myślicie, że po ciepłym przyjęciu "Breaking

Free" zdołacie dzięki "Damnation" wejść na

wyższy poziom, dotrzeć do szerszej publiczności

niż tylko zagorzali bywalcy metalowych

festiwali?

Marcus Heinonen: Mamy nadzieję, jaki byłby

w tym cel, jeśli tak się nie stanie?

Już można powiedzieć, że zrobiliście błyskawiczną

i całkiem błyskotliwą karierę, macie

dobrą prasę, świetne recenzje - co teraz?

Wiem, że będziecie koncertować znacznie

więcej poza Szwecją, bo to podstawa, a na

pierwszy ogień pójdzie pewnie rynek niemiecki,

tak przychylny metalowi we wszelkich odmianach?

Marcus Heinonen: Mam kolegę, który gra w

kapeli i nie zdobyli oni dobrych ocen ani recenzji,

ale dalej grają, w Skandynawii i dalej.

Podczas gdy "Damnation" zbiera pochwały,

Foto: Areodyne

rezerwowanie koncertów jest dla nas dalej

trudne. Musimy konkurować z wieloma zespołami,

często sławniejszymi od nas. Ponadto,

jeśli grasz daleko od domu (Włochy np.) musisz

zaklepać parę koncertów naraz, aby nie

tracić czasu na jechanie tylko na jeden koncert.

Nie mamy aspiracji, aby zostać milionerami,

ale mamy czynsze i inne rzeczy do opłacenia,

wiesz? Niemcy nie są zbyt na nas chętni,

(śmiech). Myślę, że są bardzo krytycznie nastawieni.

Nie jest to ziemia obiecana łatwych

koncertów i publiki. W następnym roku zgryziemy

jednak ten orzech. Wybieramy się też

do krajów nadbałtyckich i Szwajcarii, mamy

też nadzieję odwiedzić Francję, Holandię i

Polskę.

Nie myślisz, że to nieco dziwne, że chociaż

za ojczyznę ciężkiego grania uważa się Wielką

Brytanię, ewentualnie Stany Zjednoczone,

gdzie heavy rock już pod koniec lat 60. był

nieźle rozwinięty, to obecni w obu tych krajach

dzieje się pod tym względem niewiele?

Owszem, ciągle powstają tam nowe zespoły,

ale o popularności swych wielkich poprzedników

mogą tylko pomarzyć, gdy choćby w

Skandynawii czy we wspomnianych już

Niemczech ciężka muzyka przeżywa już nie

drugą, ale nawet trzecią młodość?

Marcus Heinonen: Jestem trochę zafascynowany

faktem, że młodzi metalowcy i ich muzyka

żyje w niemal postapokaliptycznej wizji.

Era gwiazd rocka się skończyła i jako fani możemy

tylko słuchać opowieści starszych jak

Black Sabbath czy Judas Priest występowały

w swoich latach świetności i może znaleźć kawałki

tych koncertów na YouTube. Nie mówię,

że metal umarł, ale wielkie nazwy powoli schodzą

ze sceny i mało, kto może je zastąpić. Poza

tym nie chodzi tylko o muzyków, ale o fanów,

a tych jest teraz mniej; metal stał się mniejszym

zjawiskiem, jako, że mniej osób przychodzi

oglądać nieznane, młode kapele. Amerykańska

kultura była jak spadająca gwiazda,

jeśli chodzi o wielkie nazwy, ale szybko zalali

rynek. Kiedy metal stał się sławny nowe zespoły

dosłownie się wylały. Kiedy spandex i tapir

stały się trendem dołączyło tysiące zespołów.

Ameryka, zwróć uwagę, jest tak duża, prawie

jak Europa, więc nic dziwnego, że powstało

tam wiele zespołów. Wielka Brytania to inna

historia, oni są bardzo uważni, jeśli chodzi, o

jakość w każdej odmianie muzyki. I do wszystkiego

mają taki stosunek, może poza żarciem i

warunkami mieszkalnymi. Może zapomniane

kraje takie jak Szwecja, Finlandia i Niemcy rosną

w siłę, bo metal nigdy nie był tam mainstreamowy

i rynek tam miał się lepiej. Nie

wiem czy w tych krajach ta muzyka umrze,

jeśli zachowają ten balans. Jednak to prawda,

że jeśli coś staje się mainstreamowe jest skazane

na porażkę.

Macie więc dla kogo grać, sęk teraz tylko w

tym, żeby dotrzeć z muzyką Aerodyne do

wszystkich potencjalnych zainteresowanych?

Marcus Heinonen: Prawda! To gorzka prawda

XXI wieku; musisz na prawdę odrobić pracę

domową albo być kreatywnym. Albo, po prostu,

być najlepszy. Zobaczymy (śmiech). Właśnie,

czy mogę być kreatywny i wykorzystać to

miejsce na promocję? Dzięki! Hej, tu Marcus!

Jeśli to czytasz to kup nasz jebany album albo

szeruj nasze wideo na YouTube!

Wojciech Chamryk, Maciej Kiszcz

AREODYNE 87


Zespół to więcej niż brzmienie

Potrakowałam Stormburner jako kalkę kilku kapel

i wytknęłam im oklepane teksty. Niesłusznie.

Łatwo przypiąć krzywdzacą

łatwkę. Zespoły, które

wymieniłam, okazały się

mistrzami moich rozmówców,

a teksty hołdem dla

przodków. Rzeczywiście,

Szwedzi ze Stormburner mają dużo większe

"prawo" do pisania o wikingach niż

Manowar, Stormwarrior i Wizard razem

wzięci. Ich podejście do idoli też dało mi do myślenia. Podczas gdy większość

kapel ukrywa swoje ispiracje i wije się jak piskorz przy porównaniach,

panowie ze Stromburner jawnie składają im hołd. Słuchajcie debiutu

Stormburner i czytajcie wywiad z gitarzystą oraz wokalistą kapeli.

HMP: Postanowiliście wydać swój debiut

profesjonalnie. Z okładką namalowaną przez

znanego twórce, ze znanym wokalistą w roli

producenta i w solidnej wytwórni. Wiele zespołów

zaczyna dużo skromniej. Rzeczywiście

mogliście wydać tę płytę wcześniej, ale

ubożej, więc woleliście poczekać na bardziej

sprzyjające warunki?

Mike Stark: Przede wszystkim chciałbym podziękować

za możliwość trafienia do Waszego

świetnego magazynu. Wiem, jak ciężko pracujecie,

by podtrzymać ogień heavy metalu w

Waszym wspaniałym kraju! Odpowiadając na

pytanie, tak! Trafnie zauważyłaś. Pracowaliśmy

ciężko przez trzy lata pisząc, a potem nagrywając

te kawałki. Zdecydowaliśmy już na

powiedział "Mike, naprawdę chcę to zrobić", co

sprawiło, że bardzo się ucieszyliśmy i oczywiście

on był naszym wyborem numer jeden.

Tommi Korkeämäki: Dla mnie, Manowar

jest najlepszą grupą metalową wszech czasów.

Dlatego nie jest przypadkiem, że ich muzyka

przenika moje kompozycje. Dorastałem jednak

też z innymi herosami. Na mnie i moje

pisanie wpłynęły Saxon, Judas Priest i inne

klasyczne zespoły z nurtu NWOBHM. Tak,

jak powiedział Mike, nie myślimy żeby naszym

brzmieniem przypominać Manowar.

Staramy się jedynie grać metal, przy którym

można machać banią i wznosić pięści.

Ronny'ego Hemlina kojarzę tylko jako

wokalistę. Ma specyficzny sposób śpiewania.

Wybierając go na producenta byłeś pod

wrażeniem tworzenia jego linii wokalnych

czy po prostu znaliście jego produkcje?

Mike Stark: Ronny to mój bardzo dobry

przyjaciel. Znamy się od 15 lat, kiedy byłem

jeszcze perkusistą w Steel Attack, w którym

Ronny śpiewał, zanim dołączył do Tad Morose.

Oczywiście bardzo dużo słuchałem tego,

co wyprodukował w ramach Studio Claustrophobic

i uwielbiam jego brzmienie. Ronny

jest bardzo wyluzowany i łatwo się z nim

współpracuje i kreuje bardzo luźną atmosferę

podczas nagrywania. Żadnej presji czy stresu.

Jest niezwykle pomysłowy i umie sprawić, żeby,

każdy dawał siebie to, co najlepsze. Sprawił,

że na wokalu zrobiłem rzeczy, o których

nawet nie wiedziałem, że je potrafię. Ogólnie

jesteśmy bardzo zadowoleni ze współpracy z

Ronny'm i będziemy ją kontynuować w przyszłości.

Każdemu zespołowi, który chce brzmieć

świetnie, mogę polecić Studio Claustrophobic.

Nade wszystko słychać w Waszej muzyce

inspiracje zespołem Jack Starr Burning

Starr. Co ciekawe, oni też zabiegają o

okładki malowane przez Kena Kelly'ego.

Rzeczywiście jest coś, co Was łączy?

Mike Stark: Ubóstwiam Burning Star, ich

kompozycje i ich tematykę. Wiem też, że pracują

nad albumami z Kenem Kellym, więc

odbieram to jako komplement. Nie usiłujemy

brzmieć jak inne zespoły, kiedy tworzymy

muzykę. Jednak oczywiście motywy, które na

nas oddziałują, będą się w niej przebijały, a

Burning Star zdecydowanie miało wpływ na

mnie jako wokalistę.

88

samym początku, że zrobimy wszystko w jak

najbardziej profesjonalny sposób. To się tyczy

wszystkiego: od zdjęć zespołu, poprzez okładkę,

jakość utworów i po oczywiście produkcję.

Naszym celem było pojawić się nagle i już od

pierwszego dnia pozostać po sobie ślad na mapie

heavy metalu.

Wiele zespołów może tylko pomarzyć o

okładce namalowanej przez Kena Kelly'ego.

Domyślam się, że pomijając kwestię wynagrodzenia

i tak nie tworzy okładki dla "pierwszej

lepszej kapeli". Jak go przekonaliście?

Mike Stark: Mieliśmy sporo szczęścia, że bardzo

spodobał mu się teledysk do "Men at

Arms", który wypuściliśmy jako singiel w roku

2018. Kiedy rozmawialiśmy przez telefon,

STORMBURNER

Foto: Jens Ryden

Okładki Kelly'ego z reguły mają podobny

motyw przewodni. Daliście mu wolną rękę

mówiąc "chcemy coś wikińskiego" czy dostaliście

gotowe obrazy do wybrania?

Mike Stark: Mieliśmy dobry pomysł na naszą

okładkę, więc zwyczajnie wysłaliśmy mu przybliżony

szkic tego, o czym myśleliśmy. Kiedy

stworzył przepiękny rysunek kredkami, powiedzieliśmy:

"Tak! To dokładnie to, czego chcemy".

Dopiero później zaczął pracować nad

przekształceniem go w obraz olejny na płótnie.

Moim zdaniem Ken Kelly jest w tym najlepszy

i jesteśmy ogromnie dumni z rezultatu.

Przewyższył nasze już wysokie oczekiwania.

Wiele elementów Waszej muzyki może

kojarzyć się z Manowar (jak choćby ozdobniki

wokalne i gitarowe w "Men at Arms").

Nie jest to jednak kopia ich stylu ale raczej

silna inspiracja. Kiedy powiedzieliście sobie

"tyle Manowar wystarczy, więcej to przesada"?

Mike Stark: Zgadzam się absolutnie. Manowar

ma wpływ na naszą muzykę, ale generalnie

nie brzmimy jak oni. Kiedy pisaliśmy kawałki

nie myśleliśmy w ten sposób. Pozwolę

jednak odpowiedzieć na to pytanie bardziej

szczegółowo Tommiemu, który gra na gitarze

rytmicznej i jest naszym głównym tekściarzem.

Złote czasy Manowar ma już niestety dawno

za sobą. Myślisz, że potrzeba takich

spadkobierców ich stylu jak Wy, żeby kontynuować

tradycję?

Mike Stark: Manowar są Królami Metalu i

już zawsze nimi pozostaną. Odpowiadając na

pytanie, wierzę, że wielu heavy metalowych

artystów i ich fanów nie przepada za współczesnymi

stylami, więc na pewno jest miejsce

na grupy brzmiące tradycyjnie. Dla mnie nie

chodzi tylko o brzmienie, ale całą koncepcję

zespołu wraz z tekstami utworów, outfitami,

postawą, okładką płyty, teledyskami i oczywiście

samym gatunkiem i jego brzmieniem.

Stormburner ma misję, żeby tworzyć melodyjny

heavy metal, który pozostaje wierny

istocie samego metalu. Będziemy to kontynuować.

Kapitalnie wyszedł Wam numer "Ode to

War". Te marszowe i symfoniczne motywy

tworzą świetny klimat. Skąd wzięliście te

oryginalne chóry, które pojawiają się od 3:50?

Domyślam się, że do powstania tego numeru

zainspirował Was "The Crown and the


Ring"?

Mike Stark: Bardzo spostrzegawcze, pozwolę

Tommiemu odpowiedzieć na to pytanie, bo

to on napisał ten kawałek.

Tommi Korkeämäki: Dzięki! Cieszę się, że

Ci się podoba. Rzeczywiście napisałem ten

numer, mając w głowie ten miażdżący hymn.

Chciałem stworzyć hymn, który miałby ten

sam epicki wydźwięk i atmosferę. Orkiestracja

tego utworu jest w pełni owocem pracy Simona

Kölle. Wysłałem mu ten numer zagrany

na akustycznych gitarach, a on odesłał mi go

w wersji symfonicznej. Jestem bardzo zadowolony

z jego pracy. To dokładnie to, co miałem

na myśli. Simon Kölle jest prawdziwie mistrzowskim

muzykiem i kompozytorem.

Tematykę płyty dominują wątki związane z

religią wikingów. Nie obawiałeś się, że ten

temat jest już po prostu doszczętnie wyeksploatowany?

Mike Stark: (Śmiech) Nigdy nie był i nigdy

nie zostanie wyeksploatowany, a nawet jeśli

tak by się stało, nie obchodziłoby mnie to. To

nasze pochodzenie i mamy prawo oddawać

naszym przodkom, wikingom hołd, na jaki

zasługują. Jako wokalista, śpiewając czuję potrzebę

użycia tych mocnych tekstów, żeby

włożyć całe serce w muzykę. Muszę w to wierzyć,

bo inaczej nie brzmiałoby to prawdziwie.

Piszę zresztą teksty nie tylko o wikingach -

jest też sporo innych tematów, ale prawdopodobnie

zatrzymam je również na nadchodzący

album.

Foto: Stormburner

Taka tematyka w połączeniu z inspiracjami

Manowar i przejrzystą produkcją to też cecha

charakterystyczna niemieckiego Wizard

(mam na myśli zwłaszcza płytę "Odin" i

"Thor"). W wielu momentach Wasza muzyka

też kojarzy się z tym zespołem (np. w

"Rune of the Dead"). Znasz ten zespół?

Mike Stark: Tak, kocham Wizard i słucham

ich od lat 90. "Driiiiink the magic potion", uwielbiam

to! Odbieram to jako komplement, że

uważasz, iż przypominamy ich brzmieniem.

Opowiem Ci historię, o tym jak powstał kawałek

"Rune of the Dead". Tommi jest również

wyśmienitym aktorem i zagrał w niedawno

wypuszczonym horrorze o wikingach

"Then Huntress - Rune of the Dead". Właściwie

cały nasz zespół wziął udział w filmie,

ale wszyscy z wyjątkiem Tommiego jesteśmy

tylko statystami, grającymi nieumarłych wikingów

znanych jako "Draugr". Tommi napisał

kawałek inspirowany tym świetnym filmem,

a ja stworzyłem do niej słowa. Film jest

dostępny na iTunes, dlatego polecam go

wszystkim polskim fanom metalu.

Świetnie! Dzięki za poświęcony nam czas!

Mike Stark: Cała przyjemność po mojej stronie.

Chcę powiedzieć wszystkim fanom metalu

w Polsce, że Stormburner czeka na Was!

Hail and burn the storm!

Tommi Korkeämäki: Burn the Storm!

Katarzyna "Strati" Mikosz,

Tłumaczenie: Kinga Dombek,

Karol Gospodarek


że Mindless Sinner został przyjęty ponownie

na metalowej scenie z otwartymi ramionami.

Co dokładnie macie na myśli?

Jakiś przykład reakcji fanów?

Kiedy zaproponowano nam w 2013 roku występ

na MuskelRock Festival 2014 (Tyrolen,

południowa Szwecja), nie wiedzieliśmy

czego możemy się spodziewać. Czy ktokolwiek

nas jeszcze pamięta? Mieliśmy zaplanowane

spotkanie z fanami tuż przed naszym

show, ale obawialiśmy się, że nikt do nas nie

podejdzie. Ja Cię kręcę - usiedliśmy i podpisywaliśmy

autografy przez pół godziny! Ludzie

ustawiali się w kolejce po zdjęcie i podpis

na płytach. To było niesamowite! A później,

kiedy wybiegliśmy na scenę, każdy fan

na widowni był pobudzony i śpiewał każdy

kawałek. Naprawdę, rozwaliło nas to!

HMP: Cześć. Miałem okazję wysłuchać

Waszego nadchodzącego albumu "Poltergeist"

dwa miesiące przed premierą zapowiedzianą

na styczeń 2020. Jakie to uczucie:

ukończyć obłędny metalowy album a następnie

czekać na jego ukazanie się?

Christer Göranson: Hej, dzięki! W pewnym

sensie strasznie stresujące, ponieważ nie

mam pojęcia czy "Poltergeist" spodoba się

ludziom. Aczkolwiek moje odczucie jest takie,

że całkiem nieźle sobie poradziliśmy na

"Poltergeist". Z naszej perspektywy jest to

nasza najlepsza płyta. Mamy nadzieję, że

nasi obecni fani pokochają ją oraz że uda

Nadciąga z metalowymi hymnami

Rozmowa z klasycznym heavy metalowym zespołem ze Szwecji, Mindless

Sinner, przebiegła w cieniu diabła spoglądającego na świat. Ci muzycy są ludźmi

ze stali, którzy są w stanie wybuchnąć ogniem. Czy nadszedł już czas, aby usłyszeć

wołanie? Wokalista Christer Göranson opowiada o najnowszym albumie Mindless

Sinner "Poltergeist" (2020), powrocie zespołu na scenę w 2014 roku, poprzednich

wydawnictwach, koncertach, lokalnych metalowcach z Linköping, wsparciu

ze strony Pure Steel Records oraz planach na przyszłość.

1981 roku, ale początkowo działaliśmy pod

inną nazwą. Pierwszy mini album "Master of

Evil" ukazał się w styczniu 1984. Długograje

to tak jak wspomniałeś: "Turn on the Power"

(1986) oraz "Missin' Pieces" (1989).

Zauważyliśmy, że w momencie powrotu

Mindless Sinner w roku 2014 nic nie zmieniło

się w charakterze grupy. No może poza

naszym wiekiem. Wszystko inne pozostało

tak samo heavy metalowe. Jesteśmy po prostu

piątką kumpli grających wspólnie ulubioną

muzykę.

W materiałach promocyjnych napisaliście,

Czy można powiedzieć, że Mindless

Sinner jest "fresh, cool & trendy" a jednocześnie

"oldschool, underground i cvlt"?

Myślę, że raczej "oldschool, underground i

cvlt" (śmiech). Rozumiem przez to, że mamy

wypracowany własny styl, którego trzymamy

się od niepamiętnych czasów.

A co myślicie obecnie o własnej płycie "The

New Messiah"? Jak "Poltergeist" kontrastuje

z "The New Messiah"?

"The New Messiah" jest znakomitym albumem,

który nie spotkał się z takim oddźwiękiem,

na jaki zasługuje. Spoko, produkcja

trochę kuleje, ale same piosenki są klawe.

Mamy własne studio, gdzie nagrywamy i

miksujemy nasze albumy. Tak też się stało z

"Poltergeist". Zmiksowaliśmy ją samodzielnie,

dwukrotnie, ale z kiepskim rezultatem.

Wówczas nasz wydawca Pure Steel Records

poradził nam, żebyśmy pozwolili komuś

innemu zająć się tym miksem. No więc ucząc

się na własnych błędach, zostawiliśmy to zadanie

profesjonaliście - Robertowi Romagna

z Audio Stahl Austria. Zrobił to cudownie!

Jego produkcja zdeklasowała naszą.

Ogólnie rzecz biorąc, "Poltergeist" jest naturalną

kontynuacją "The New Messiah", tyle,

że lepszą.

nam się dotrzeć również do nowych odbiorców.

Mindless Sinner został założony w 1982

roku, wydał dwa albumy "Turn on the Power"

(1986) oraz "Missin' Pieces" (1989). Zawiesił

działalność w 1990 roku, ale od 2014

znów działa w oryginalnym składzie. Jak

porównalibyście te dwa okresy w historii

Mindless Sinner: przed rozpadem oraz po

reaktywacji? Czy upływ czasu przestroił

Was w jakiś sposób?

Właściwie to nasz zespół został założony w

Foto: Mindless Sinner

Czy nie obawiacie się, że nazwa "Poltergeist"

zmierzi niektórych ludzi? No wiesz,

będą Was słuchać raczej heavy metalowcy

niźli black metalowcy…

Ależ skąd? Czyś Ty z byka spadł? Powiem

dosadniej - kawałek "Poltergeist" przekazuje

stan strachu przed duchami! To jest wciąż

heavy metalowa tematyka, muzycznie nie

mająca nic wspólnego z black metalem.

Wobec tego powiedz proszę, jaki był pomysł

na liryki innego utworu… Np. weźmy

taki "The Rise And Fall".

Po prostu diabeł spoglądający na świat jakim

jest w tej chwili. Diabeł widział już wzlot,

teraz zobaczy upadek od początku aż po sam

koniec.

Kminie. Jak wygląda Wasza współpraca z

Pure Steel Records?

Moim zdaniem perfekcyjnie. Tam jest spora

grupa ludzi, którzy naprawdę robią wiele dla

takich zespołów jak Mindless Sinner. Dzięki

nim możemy nagrywać kolejne płyty.

Wasze nadzieje, marzenia i plany odnośnie

"Poltergeist"?

Cóż, mamy nadzieję, że wielu metalowców

polubi ten album, więcej osób będzie go słuchać

i w efekcie zagramy więcej koncertów

niż kiedykolwiek wcześniej. Jeżeli tak się stanie,

nazwę to uśmiechem losu.

Istotnie, Mindless Sinner zasługuje na

uwagę heavy metalowców ze względu na

jakość Waszej muzyki. Które metalowe

hymny Mindless Sinner (starsze lub nowsze)

poleciłbyś komuś, kto jeszcze Was

nie słyszał?

90

MINDLESS SINNER


"Broken Freedom", "Master of Evil", "We Go

Together", "I'm Gonna (Have Some Fun)",

"Men of Steel", "The New Messiah" oraz cały

album "Poltergeist".

Dlaczego zdecydowaliście się wydać koncertówkę

"Keeping It True"?

Nasze nagranie z Keep It True okazało się

być szczególnie udane, więc je wydaliśmy zarówno

na CD jak i na winylu. W dawnych

czasach, kiedy nasi idole jak Judas Priest,

Iron Maiden, Saxon itd wydawali koncertówki…

Wiesz, słuchając tego czuliśmy się

jak w raju. Pomyśleliśmy, że Mindless Sinner

też musi mieć taką koncerówkę! Tak

właśnie narodziła się "Keeping It True".

Który zespół na metalowej scenie uznalibyście

za swojego najlepszego przyjaciela?

Niech zgadnę - Ghost? Heavy Load?

Nie znamy osobiście ludzi z Ghost ani z

Heavy Load. Powiedziałbym, że heavy metalowi

entuzjaści z zespołu Axewitch są naszymi

najlepszymi kumplami. Oni pochodzą

z tej samej szwedzkiej miejscowości co my,

Linköping. Jako ciekawostkę dodam, że Tobias

Forge pochodzi również z Linköping.

Nie znam go osobiście, ale pamiętam, że zagadał

do mnie, kiedy zakładał Ghost. Zaproponował

mi, żebym śpiewał w Ghost, ale

odrzuciłem ten pomysł. Teraz sam nie wiem,

czy dobrze zrobiłem (śmiech). W każdym razie,

znamy kilka młodszych zespołów, z którymi

dzieliliśmy scenę podczas festiwali, np:

Screamer, Ambush, Night oraz Armory. To

są dobrze ludzie i dobre zespoły.

Gdzie i kiedy zobaczymy Mindless Sinner

na żywo?

Cóż, to wszystko jest jeszcze w trakcie konszachtowania…

W tej chwili mogę powiedzieć

tylko o występie z okazji wydania

"Poltergeist" (release gig) w naszym Linköping

na początku roku. Poza tym festiwal

"Courts of Chaos" we Francji 8/9 maja 2020

prawdopodobnie odbędzie się z naszym

udziałem. Nadciągamy!

Amerykanie mają power metal we krwi. Nie tylko starzy weterani, ale i

młode zespoły potrafią zaoferować interesującą muzykę w ramach tego gatunku.

Knightmare powstał zaledwie w 2010 roku, wydał właśnie czwarty album i już

szykuje kolejny! Nie mają póki co konkretnych planów na europejskie występy, ale

ich najnowsza płyta jest zaiste warta waszej uwagi. A zatem, wywiad z Reid Rogers

- gitarzystą i wokalistą power metalowego Knightmare.

HMP: Cześć "Young Guns". Jak się macie

podczas gdy wszystkie czarownice Morii

płoną w pochodzie poprzez ogień zachodu?

(nawiązanie do liryków Knightmare - przyp.

red.)

Reid Rogers: Znakomicie. Przygotowujemy

się na zimowe wytchnienie. Palenie wiedźm

rozpocznie się dopiero w styczniu 2020!

(śmiech)

Gratulacje za najnowszy album "Space

Nights". Dlaczego zdecydowaliście się

wydać wpierw cyfrową wersję 4 października

2019r., a wersję fizyczną dopiero w

listopadzie 2019r.? Czy to wynika z Waszej

nadmiernej ekscytacji, nie mogliście się

doczekać aż ta muzyka dotrze do słuchaczy?

Bardzo dziękujemy. Zgadza się, byliśmy bardzo

napaleni! Aczkolwiek nasza nowa stajnia

Rafchild Records wydała fizyczne edycje

już 4 października w Europie. Czekaliśmy

tylko na amerykańskie wydanie u nas w Stanach.

"Space Nights" to bardzo energetyczna dawka

oldschoolowego heavy/power metalu z

żywym, ale współczesnym brzmieniem jak

przystało na 2019 rok. Jak osiągnęliście ten

efekt?

Szczerze mówiąc, nie ma nic szczególnego, w

tym co zrobiliśmy na "Space Nights" w porównaniu

z naszymi poprzednimi albumami.

Adekwatnie do nazwy "Space Nights" my (a

w szczególności ja) próbowaliśmy uzyskać

nieco więcej przestrzennych efektów poprzez

Foto: Tormont Photography

Czarownice Morii

dodanie klawiszy, na których zagrali nasz poprzedni

perkusista Spencer Hughes oraz

producent Ian Millard. Nadmienię tutaj, że

"Space Nights" to ostatni album Knightmare

z udziałem Spencera. Opuścił nasz pokład

tuż przed ukończeniem "Space Nights"

z powodów osobistych.

Nowy pałker Chris "Mordid" Hathcock z

progresywnego The Reticent dołączył do

Was w tym roku (2019). Jaki jego przymiot

zadecydował o przyjęciu go do zespołu?

Chris ma zbyt wiele mocnych stron, żeby

wskazać tylko jedną. Powiem tak. On jest

prawdziwym muzycznym geniuszem. Od

pierwszego momentu, kiedy wspólnie zagraliśmy,

poczuliśmy, że nareszcie brzmimy dokładnie

tak, jak zawsze chcieliśmy brzmieć.

On działa jak nikt inny, z kim kiedykolwiek

wcześniej graliśmy. Mamy nadzieję, że tak

już zostanie i zrobimy razem wiele płyt i niezliczoną

liczbę koncertów. Mam nadzieję, że

on też dobrze się czuje z nami.

Jak porównalibyście proces komponowania

materiału i przebiegu sesji nagraniowej

"Space Nights" z poprzednimi krążkami?

Czy mieliście więcej czasu tudzież przestrzeni

nocami w studio?

Było tak jak zwykle. Zawsze podkreślamy, że

utwory komponują się same. Anthony Micale

(basista, główny wokalista), Jared Mountz

(główny gitarzysta) i ja jesteśmy dobrymi

przyjaciółmi od ponad dwudziestu lat. Dzięki

temu łatwo nam jest współpracować.

Dziękuję za rozmowę.

Dzięki!

Sam O'Black

KNIGHTMARE 91


Pozwól, że zwrócę Ci na coś uwagę.

Szczególnie przypadła mi do gustu instrumentalna

część "Khazad Doom" (kawałek

ze "Space Nights"). Najpierw słyszymy

melodię w średnim tempie, ostrzejsze gitarowe

solo, po którym następuje bardziej melodyjne

solo aby ostatecznie ta sama melodia

wybrzmiała we wzrastającym logarytmicznie

tempie. Ów fragment trwa dwie i

pół minuty.

Trudno powiedzieć, czy jest to nasz ulubiony

fragment, ale też go kochamy. Czekaj, zapytam

towarzyszy (…) Bingo! Każdy z nas

uznaje ten fragment za jeden z najfajniejszych,

jaki kiedykolwiek stworzyliśmy

(śmiech).

Czy pół godzinki to Twoim zdaniem odpowiedni

czas trwania power metalowego

albumu najnowszej generacji?

Myślę, że następne będą nieco dłuższe, ale w

tym przypadku przyjęliśmy cel, aby pozostawić

naszych słuchaczy z wilczym apetytem.

Właśnie rozpoczynamy kompletowanie

pomysłów na album numer 5, więc nasi fani

nie będą czekać długo!

Wow, to czadowo. A dlaczego dodaliście

klakę na zwieńczenie całego krążka "Space

Nights"?

Tam jest gong i oklaski. Zdaje się, że dokładnie

jedenaście osób było akurat w studio i

zaangażowali się w to. Później pomyśleliśmy,

krotochwila, utrwalmy to na dysku. Wiesz,

to takie: "Hej! Zrobiliśmy! Dobra robota, ludzie!"

(śmiech).

Walka pomiędzy dwoma przeciwnikami

jest wspólnym tematem okładek Waszych

trzech ostatnich płyt: "Wolfes of Retribution"

przedstawia walkę pomiędzy starożytnym

szablowywijasem i wilkami; "Walk

Through the Fire" pomiędzy szkieletem a

smoczyskiem; "Space Nights" pomiędzy

cybernetycznym wikingiem a cybernetycznym

potworem. Czy zatem motyw walki

jest Waszym główną pozamuzyczną inspiracją?

Anthony, poza tym, że pełni u nas funkcję

głównego wokalisty i basisty, pisze jakieś

95% liryków. Wszystkie tematy piosenek

wydobywają się z jego umysłu. Chciałoby się

powiedzieć, że każdy z nas wychodzi z pomysłami

na okładki. Mieliśmy również szczęście

pracować z trzema pierwszorzędnymi

artystami, którzy przekuli nasze pomysły w

reality.

Czytałem gdzieś, że nazwaliście pięć lat

temu North Carolina Metalfest jednym z

waszych najlepszych i największych koncertów

(pod względem liczby metalowców

na widowni), jakie kiedykolwiek zagraliście.

Teraz Knightmare jest już większe i znacznie

bardziej doświadczone. No więc,

który swój występ teraz nazwalibyście najbardziej

spektakularnym? Nadal North

Carolina Metalfest?

Tak dużo występowaliśmy od tego czasu…

Trudno powiedzieć! Jednak moim zdaniem

byłby to koncert sprzed trzech lat kiedy supportowaliśmy

Quiet Riot. Wszystko poszło

pięknie i gładko tamtej nocy. Brzmieliśmy

super, wokal był na sztorc, dźwiękowiec niesamowity

i tłum zdumiewający. Na podium

wytypowałbym również nasz występ podczas

Rapid Fire Fest trzy lata temu w Charlotte,

North Carolina. To epicki festiwal zorganizowany

i ogarnięty przez naszego dobrego

kumpla Tommy'ego Parnelle.

Jakie są Wasze koncertowe plany na przyszłość?

Pojawimy się w nadchodzącym roku (weekend

14/15 sierpnia 2020) na festiwalu Mad

With Power w Madison, Wisconsin. Przedtem

zagramy trochę mniejszych sztuk. Mamy

nadzieję pomuzykować w Europie w

2021!

Jaka jest scena metalowa w Północnej Karolinie?

Czy bujacie się z innymi metalowymi

hordami po waszym Stanie? Który zespół

nazwalibyście najbardziej zaprzyjaźnionym

z Knightmare?

Tak, jesteśmy rogatnikami wielu zespołów z

Północnej Karoliny: Children of the Reptile,

Mega Colossus, Lightning Born, Salvacion,

The Hell No...

A czy to prawda, że piłka nożna jest bardzo

popularną dyscypliną sportową w waszej

miejscowości Raleigh? USA wydaje się nie

zainteresowane piłką nożną a czytałem, że

właśnie Raleigh jest nastawione na futbol…

Zgoła popularna o ile wiem, ale osobiście wolę

hokej.

Od niedawna właściciele polskich paszportów

mogą swobodnie podróżować w celach

turystycznych do USA. Jak zaprosilibyście

polskich metalowców aby przelecieli

się 7500 km na wasz koncert?

Możecie z paszportem do 90 dni, ale nie

znam szczegółów. Naszym celem jest właśnie

zagranie dla polskich oraz europejskich metalowców!

No ale gdybym miał tonę zielonych

i wielką chałupę, zorganizowałbym dla was

czarterowy samolot do Raleigh i zrobilibyśmy

tu odjazdową rockową prywatkę!

(śmiech)

Dziękuję za pogawędkę.

Dzięki za wsparcie. Do zobaczenia pewnego

dnia na koncercie! Bywaj!

Sam O'Black

HMP: Witam, jak samopoczucie na chwile

przed koncertem?

Thomas Gabriel Fischer: W porządku, nie

mogę się doczekać wejścia na scenę.

Wracacie do Polski na kolejny koncert.

Pamiętam jak byłem na waszym koncercie

w Krakowie w 2014r. Sam zresztą opisałeś,

że był to jeden z najlepszych koncertów w

Twoim życiu. Dalej tak uważasz? Czy

dalej jesteś aktywny na blogu?

Tak dalej jestem aktywny na blogu. Nigdy

nie powiedziałem, że to najlepszy koncert.

Powiedziałem, że to był niewiarygodny koncert

i dalej tak uważam. Energia bijąca od

publiczności była zjawiskowa i nie powtarzalna.

Nigdy będąc w Polsce nie mieliśmy

złej publiczności, powroty tutaj to zawsze dla

nas ogromne przeżycie.

To właśnie po tym koncercie zdecydowałeś

się na mini trasę po Polsce dwa lata temu.

Jak ją wspominasz?

Było rewelacyjnie i powtórzyłbym to bez wahania.

Jeśli kiedyś jakiś promotor się do nas

odezwie w tej sprawie, zrobimy to ponownie.

Chciałbym wrócić na chwilę do Twojego

dzieciństwa. Czytałem, że klimat małego

Szwajcarskiego miasta i natury dookoła

niego wpłynął na Twoją wczesną twórczość.

Szwajcaria była strasznie konserwatywna i

restrykcyjna w czasach kiedy dorastałem.

Osoba taka jak ja nie mogła się odnaleźć w

dopasowaniu się do społeczeństwa w tym

czasie, a samo społeczeństwo nie chciało

mnie w nim. Postanowiłem odnaleźć się we

własnym świecie, wraz z moimi bliskimi

przyjaciółmi. Nazwaliśmy ten świat Hellhammer.

To taka krótka wersja mojego dzieciństwa.

Zespół był ucieczką od szarej rzeczywistości

w tamtym czasie. To była dobra

droga dla takich ludzi jak ja.

Czy natura Szwajcarii dalej ma na Ciebie

taki wpływ jak kiedyś? Dalej jesteś nią zafascynowany?

Oczywiście, że tak. Dlatego mimo tego, że

mieszkałem w wielu miejscach postanowiłem

tam wrócić. Nie przepadam wprawdzie ani za

zimą ani za latem. Lubię bardzo wiosnę i

jesień.

Wiem, że jesteś bardzo zafascynowany

sztuką, czy Twoje dzieciństwo miało na to

wpływ?

Jezu kolejne trudne pytanie (śmiech) Pierwsze

moje doświadczenia ze sztuką na pe-

92

KNIGHTMARE


Wiem, że nie lubisz rozmawiać o muzyce

zanim jej nie wydasz, lecz czy pracujecie

nad nowym Triptykonem?

Kończymy miksować "Requiem" (chodzi o

zapis koncertu z Roadburn), które zawiera

wiele nowej muzyki. Zaczynamy również

pracę nad nowym studyjnym albumem. Może

zostanie wydany pod koniec przyszłego

roku. Tak więc możecie się wszyscy spodziewać

za rok dwóch wydawnictw opatrzonych

nazwą Triptykon.

wno były dzięki moim rodzicom. Oni byli

bardzo zafascynowani tym i wszystko to na

pewno działo się przed dezintegracją mojej

rodziny. Kiedy wszystko miało jeszcze jakiś

porządek, kiedy jeszcze interesowali się kulturą

i sztuką. Pierwszy raz zobaczyłem dzieła

Hansa Gigera dzięki ojcu. Miał wczesne

książki, wtedy kiedy był on jeszcze podziemnym

artystą. Tak to się wszystko zaczęło.

Jak byś siebie porównał teraz do tej osoby

jaką byłeś w 1982, kiedy zakładałeś Hellhammera?

Dalej mam wrażenie, że jestem tak trochę

głupi i niczego się nie nauczyłem przez te 30

lat. Oczywiście nabrałem dużo życiowego

doświadczenia, mimo tego dalej jestem tym

samym anarchistą z tymi samymi niewyparzonymi

ustami, którym byłem zawsze.

Chciałbym zrobić to zanim umrę

Thomas Gabriel Fischer jest ikoną muzyki metalowej jak mało kto.

Człowiek, który w swoim życiu przeszedł bardzo dużo i oddaje ten ból egzystencji

w swojej muzyce. Udało mi się przeprowadzić z nim wywiad przed koncertem

podczas tegorocznej edycji Summer Dying Loud i mimo wielu obaw okazał się on

bardzo sympatycznym i skromnym człowiekiem.

naprawdę wielu ofert. Jak musiałem coś komuś

udowadniać to tylko sobie, bo tylko ja

nie wierzyłem, że to zadziała.

Pytam o to wszystko bo dalsza Twoja kariera

muzyczna była naturalną ewolucją tego

co robiłeś wcześniej. Cięgle eksperymentowałeś

z muzyką. Dalej czujesz potrzebę

eksperymentowanie, czy lepiej Ci z graniem

prostych rzeczy?

Zawsze lubię eksperymentować i nigdy nie

przestanę. Miałem zresztą przygodę z muzyką

elektroniczną i byłem bardzo z tego powodu

szczęśliwy. Jeśli jeszcze pożyję chciałbym

Foto: Martin Kyburz

Wspomniany wcześniej Hansa Giger był

personalnie Twoim przyjacielem. Czy jego

śmierć jakoś wpłynęła na kreatywny proces

tworzenia nowego albumu?

Moja muzyka zawsze jest inspirowana przez

śmierć i jego zgon nic tutaj nie zmienił. Ta

muzyka jest zawsze o śmierci. Jedynym połączeniem

będzie to, że "Requiem", które planowo

ma się ukazać na początku przyszłego

roku będzie w całości mu dedykowane.

Znalazłem w internecie informacje, że wraz

z Mią oraz Vanją założyłeś zespół Niryth.

Jest to tylko plotka, że będziecie tam grać

na tylko na gitarach basowych?

Tak ten zespół istnieje i nawet nagraliśmy

materiał. I w jest nawet więcej niż trzy basy

w niektórych utworach. Wszystko zostało

nagrane u V. Santury w studiu i będzie niedługo

miksowane. Nigdy oczywiście nie usłyszysz

tam, że jest tyle gitar basowych.

Wszystko jest bardzo eksperymentalne i niektóre

ścieżki brzmią jak klawisze, niektóre

Pytam dlatego, że postanowiłeś wrócić z

materiałem Hellhammera pod nazwą Triumph

of Death. Skąd pomysł, żeby właśnie

teraz przypomnieć światu ten materiał?

Chce to zrobić zanim umrę po prostu. A

mam takie dziwne uczucie, że nie będę żyć

wiecznie. Dlatego robię to teraz, za trzy lata

może mnie już tutaj nie być.

Jakie to było dla Ciebie uczucie wrócić po

tylu latach do tego okresu?

Była to mieszanka strasznie skrajnych uczuć.

Strasznie ekstremalna mieszanka. Z jednej

strony było fantastycznie zagrać te utwory.

Są one dla mnie bardzo ważne, ukształtowały

całą moją muzyczną ścieżkę, do tego

niektóre z nich nigdy nie były grane na żywo.

Było magicznie zagrać je. Z drugiej strony

uświadomiło mi to, że ten czas już nie wróci

nigdy. Im bliżej jestem śmierci tym bardziej

wiem, że te czasy kiedy zaczynałem grać już

nigdy się nie powtórzą. Zawsze będę za nimi

tęsknił, był to magiczny okres z wieloma fantastycznymi

ludźmi. Była to więc mieszanka

smutku i radości w tym samym momencie,

podczas grania ich na scenie. Strasznie dziwne

uczucie i mam je zawsze na scenie.

Czy jest to po prostu projekt festiwalowokoncertowy

na jeden-dwa lata czy planujesz

coś więcej?

Będziemy grać tak długo jak ludzie będą tego

chcieli. Ewentualnie tak długo jak będę żyć a

to może być krócej. Mamy nagrane kilka

koncertów i prawdopodobnie wydamy je w

formie EPki. Możliwe, że nagramy jeszcze

coś nowego. Na razie jest to za świeże, żeby

podjąć decyzje co do wejścia do studia.

Czy jak wróciłeś z Hellhammerem na deski

sceniczne czułeś, że musisz coś udowodnić?

Odpowiedź publiki i promotorów była bardzo

dużo i musieliśmy wybierać spośród

nagrać album ambientowy. Mam masę materiału

na niego. Różnica między Hellhammerem

i Celtic Frost a Triptykon jest taka,

że jest on prawdziwym zespołem przyjaciół,

a nie solowym projektem. Może i głównie ja

piszę, ale wszyscy pracujemy nad utworami.

Każdy ma prawo głosu i każdy zostanie wysłuchany.

W pierwszych zespołach dominowałem

ja i Martin, to od nas zależał cały

koncept i to jak będzie wyglądać płyta. Tutaj

jesteśmy prawdziwym zespołem z krwi i kości.

Strasznie tego chciałem po rozstaniu z

Celtic Frost.

jak gitary. Wszystko jest mocno psychodeliczne.

Usłyszysz to za rok i nie jest to

tylko dziwna informacja w internecie ale

prawdziwy zespół. Nie będzie to metalowa

muzyka ale na pewno coś mrocznego z metalowymi

elementami.

Jesteś znany również ze swojego krytycyzmu

odnośnie masowych religii. Byłbyś w

stanie wyobrazić sobie świat bez nich?

Oczywiście, że tak. Robię to praktycznie codziennie,

niestety takie coś się nigdy nie wydarzy.

Świat byłby wtedy lepszym miejscem.

Dziękuje bardzo za poświęcony czas.

Kacper Hawryluk

HELLHAMMER 93


HMP: Po wydaniu "Mission One" zapowiadałeś,

że "Mission Two" będzie oparta na

"Solaris" i niemal dokładnie po trzech latach

doczekaliśmy się tej płyty. Zważywszy na

jej poziom było to pewnie dla was spore wyzwanie,

żeby nie zrobić kroku w tył w porównaniu

z debiutem, a przeciwnie, nagrać coś

ciekawszego, jeszcze mniej oczywistego w

kontekście określonej, metalowej stylistyki?

Przemysław Latacz: I tak i nie. Inspiracja

kompletnym dziełem literackim determinuje

nastrój i klimat poszczególnych utworów, co

ułatwia sprawę. Uwielbiam Lema i czytałem

Mission Lem

Przemysław Latacz zaskoczył debiutem

Planet Hell "Mission One", proponując nieszablonowy,

progresywny death metal z

tekstami zainspirowanymi twórczością

Stanisława Lema i równie dopracowaną

szatą graficzną. "Mission

Two" to swoista kontynuacja, ale jeszcze

ciekawsza, a punktem wyjścia

stało się tu "Solaris", bodaj najbardziej

znana powieść naszego klasyka science-fiction. Lider Planet Hell opowiada

o kulisach powstania tej płyty, zapowiadając już kolejną część, jeszcze bardziej

zaskakującą:

osobiście zależy na tym, żeby towarzyszyła

temu przestrzeń i spójność aranżacyjna. Słuchamy

bardzo różnych rzeczy i w sposób zupełnie

naturalny przenosimy niemetalowe patenty

na nasz grunt.

Istotne jest również to, że "Mission Two"

jest w sumie debiutancką płytą tego składu,

bo przecież jedynkę nagraliście we trzech z

producentem Dominikiem Burzymem jako

perkusistą - nad nowym materiałem pracowaliście

już w pełnym składzie, stąd też taki

jego kształt?

mu światową sławę. Po poprzedniej "Lemowskiej"

płycie, łączącej różne wątki z jego

książek uznałeś, że pora na coś większego,

koncept w pełnym tego słowa znaczeniu?

Utwór inspirowany "Solaris" miał znaleźć się

na "jedynce", jednak, mimo że znałem tę powieść,

to przypominając ją sobie, zrobiła wtedy

na mnie piorunujące wrażenie. Może po

prostu dorosłem do niej? W każdym razie

uznałem, że zasługuje na osobną płytę.

Opisujesz tę historię z perspektywy Krisa

Kelvina. To oczywiście nie dziwi, bo jest głównym

bohaterem "Solaris", ale ciekawi mnie

czemu nie podeszliście do tematu szerzej i

nie daliście szansy głosu również Harey, nie

pojawił się między nimi jakiś dialog - było to

w sumie możliwe, skoro na płycie udziela się

twoja żona Iza?

Zależało mi bardziej na tym, żeby "Mission

Two" była płytą inspirowaną "Solaris", a nie

jej adaptacją. Nie chciałem, żeby płyta była

"przegadana" jak film Tarkowskiego - chodzi

przecież przede wszystkim o muzykę. Abstrahując

też od "Mission One", czy "Two", moja

"Mission Lem" z jednej strony jest hołdem

złożonym pisarzowi, a z drugiej taką właśnie

misją zainteresowania jego twórczością odbiorców

ambitnej, ale jednak ciężkiej muzyki -

dlatego też postawiłem na otwartą formułę

interpretacji tekstów - tak aby każdy mógł odnaleźć

w tej historii część siebie, przez co całość

będzie mu po prostu bliższa.

"Solaris" po raz kolejny z przyjemnością i jak

zwykle jak to u Lema, odkrywając coś nowego.

Wiedziałem też, że "Mission Two" na pewno

będzie inna, bo nie będę komponował jej

sam, lecz przy udziale kolegów, jako że Planet

Hell z projektu solowego stał się zespołem.

Jedyna trudność polegała na tym, żeby uchwycić

temat całościowo w standardowe, przyswajalne

albumowe 40-45 minut, a jednocześnie

nie pójść w odtwórczą adaptację, tylko w dzieło

inspirowane, z tekstami otwartymi na szerszą

interpretację.

Jesteście klasyfikowani jako zespół deathmetalowy

i to jest w pewnym sensie prawda,

ale nie do końca, bo wydaje mi się, że czerpiąc

z deathu co najlepsze, jednocześnie od

niego odchodzicie - tu słowem kluczem będzie

chyba określenie metal progresywny, poszukujący,

nie bazujący na schematach?

Death metal jest podstawą, na której budujemy

brzmienie i intensywność przekazu. Mnie

Foto: Planet Hell

Na pewno tak jest. Chłopaki wchodząc w Misję

Pierwszą, wiedzieli czego się po mnie spodziewać,

zaakceptowali klimat, więc zdawali

sobie sprawę, że będę czuwał nad całością.

Oni z kolei ratowali mnie przed wtórnymi,

sprawdzonymi przeze mnie wcześniej rozwiązaniami.

Tygiel ich pomysłów był dla mnie

bardzo inspirujący, wiele motywów zaproponowanych

przez załogę nie wymagało "uplanetowienia".

(śmiech)

Nie jesteś więc w żadnym razie satrapą-dyktatorem,

dopuszczasz kolegów do komponowania

i aranżowania utworów, co tylko

wychodzi im na dobre? (śmiech)

Tak. To co by wyszło utworom na złe, czy to

z mojej, czy z ich strony, nie wytrzymuje zwykle

próby czasu - kilku prób z rzędu. Pewne

rzeczy wychodzą też w studiu.

"Solaris" to chyba najbardziej znana powieść

Stanisława Lema, dzieło, które przyniosło

To w sumie opowieść o miłości, chociaż nie

jest ona jej głównym wątkiem - deathmetalowi

ortodoksi nie protestują, że podeszliście

do "Solaris" w taki właśnie sposób?

No jakoś jeszcze nie (śmiech). Mówię nieco

prowokacyjnie w wywiadach o tej płycie, jako

o pierwszej deathmetalowej płycie o miłości,

ale naprawdę tak jest. Jedyna ortodoksyjna

uwaga jaką dostałem - jeszcze przy jedynce -

była od starego kumpla, twardego zawodnika

i załoganta z lat 80.-90., który skinheadów

rozstawiał po kątach. Cytuję "Przemo, podoba

mi się, ino ty mosz za grzeczny ryj do tej muzy!"

(śmiech)

Która z filmowych wersji "Solaris" bardziej

do ciebie przemawia, ta starsza Tarkowskiego

czy nowsza Soderbergha?

Na pewno Soderbergha, z uwagi na postać

Harey, a w filmie Rhei na podstawie zgodnie

z tłumaczeniem. Jej postać jest zagrana genialnie.

Brakuje mi w tej adaptacji większego wyeksponowania

planety, która w całości jest żywym

organizmem, co jest jednym z najbardziej

oryginalnych pomysłów na przedstawienie

Obcego.

Zaskoczyłeś mnie też czystymi wokalami w

kilku utworach - były momenty, gdzie były

one wręcz konieczne i musiałeś ostro popracować,

żeby osiągnąć satysfakcjonujący

efekt?

W zasadzie to nie, bo już na etapie pisania tekstu

wiedziałem, że będą takie miejsca. W

studiu okazało się, że moja maniera Snake'a z

Voivod jest momentami groteskowo przerysowana

i denerwująca, więc posiłkując się opinią

kolegów i realizatora, okiełznałem problematyczne

końcówki.

Zaprosiliście też basistę Jędrzeja Łaciaka, z

którym długo grałeś w The No-Mads. Teraz

jest cenionym jazzmanem-wirtuozem, więc

94

PLANET HELL


jego fretless okazał się idealnym wprowadzeniem

w klimat "Encounter"?

Z Jędrzejem cały czas jesteśmy w kontakcie.

Nawet nie grając już w The No-Mads pojawił

się gościnnie w instrumentalnym utworze na

ostatniej płycie "Lost Control". Wstęp do

"Encounter" jest autorstwa Tomka, drugiego

gitarzysty. Jest tam dużo przestrzeni, którą

początkowo chcieliśmy wypełnić samplami,

na szczęście przeważył pomysł zaproszenia Jędrzeja,

który zarówno dzięki profesjonalizmowi

i wyjątkowej wrażliwości muzycznej, przeniósł

ten utwór na wyższy poziom.

Nowa płyta, nowe studio - czym Dominik

Wawak przekonał was, że postanowiliście

nagrywać w jego DMB studio?

Współpracowaliśmy już z Dominikiem przy

okazji realizacji nagrania live do video "Astronauts".

Bardzo spodobała się nam też ostatnia

płyta Redemptor wyprodukowana przez niego.

Do tego dojazd z Katowic do Bielska-Białej

jest dużo wygodniejszy dla nas, a w szczególności

dla perkusisty Tomka, który mieszka

w Ustroniu.

Wiele zespołów idzie teraz na łatwiznę,

korzysta z dużej ilości cyfrowych narzędzi,

przez co ich płyty brzmią tak samo i nie za

dobrze - odsłuch "Mission Two" pokazuje jednak,

że wy do nich nie należycie, zależało

wam na klarownym i "waszym" soundzie?

Zgadza się, to jest w całości nasze brzmienie.

Nasze były bębny i nasze wzmacniacze. Gałki

we wzmakach w zasadzie w tej samej pozycji

jak na próbach i koncertach. Zagadało od razu.

Brzmienie jest zrównoważone - przy całej

czerni kosmicznej pustki podkreślonej elektroniką,

potrzebowaliśmy cieplejszego, analogowego

brzmienia gitar - uczuciowy i emocjonalny

temat wiodący wymagał takiego rozwiązania.

Sporo w nim samplowanych i syntezatorowych

dźwięków, przy tworzeniu których

wsparł was Dominik, a bez których brzmienie

płyty w takim właśnie kształcie byłoby

niepełne?

Dokładnie! Mało tego - używamy ich również

na koncertach - daje to niesamowity klimat i

podkreśla nasz przekaz.

W ciekawy sposób podeszliście też do oprawy

graficznej płyty: pewne patenty, choćby

formuła captain's log, pozostały niezmienne,

ale w innych nie chcieliście się powtarzać,

stąd zmiany czy nawet pojawienie się barw

na coverze?

Początkowo chcieliśmy bardziej podciągnąć

wszystko pod "jedynkę", ale w końcu zostawiliśmy

tylko najważniejsze elementy, jak na

przykład dziennik pokładowy. Wyeksponowaliśmy

tym razem nasze drugie, skromniejsze

logo, które lepiej prezentowało się na tle

zdjęcia planety, a zaprojektowany symbol Misji

Drugiej poszedł na front bookletu wewnątrz.

Zastanawiałem się czy utrzymacie format

digibooka A5 przy kolejnej płycie, bo na

"Mission One" wykorzystaliście, jedyne w

swoim rodzaju, prace Daniela Mroza i stąd

wzięły się takie rozmiary książeczki. Do

szaty graficznej "Mission Two" podeszliście

zupełnie inaczej, ale te zdjęcia czy nawet

okładka też wymagały większego formatu?

Dla mnie to jest taki "książkowy" format, co

pasuje mi do całości. Lepiej w nim można

zaprezentować nie tylko zdjęcia i grafiki, ale i

też teksty - razem z polskim tłumaczeniem.

Może warto więc pomyśleć o wersjach winylowych,

tym bardziej, że kompaktowy nakład

debiutu jest już wyczerpany?

"Jedynka" jest wyprzedana w całości, "dwójka"

jako że premiera była niedawno, jest jak najbardziej

dostępna. Planujemy reedycję "jedynki"

w tradycyjnym formacie jewel case, z nieco

inaczej, ale równie atrakcyjnie przygotowanym

bookletem. Winyle - jestem za! Czekamy

na propozycje.

Przy okazji debiutu współpracowaliście z

Thrashing Madness, ale za jego wersję elektroniczną

odpowiadała firma Mad Lion,

która teraz firmuje wszystkie wydania "Mission

Two"?

Tak. Gdy "Mission Two" była na ukończeniu,

dałem znać Leszkowi z Thrashing Madness,

ale miał bardzo napięte i już zaklepane plany

wydawnicze. Z Przemkiem z Mad Lion

Foto: Planet Hell

znam się od dawna, zawsze dobrze się współpracowało,

a dodatkowo, co też nie jest bez

znaczenia, organizuje koncerty. Premiera

"Mission Two" miała miejsce na koncertach u

boku Pestilence, a właśnie wróciliśmy z

Czech, gdzie graliśmy na 20-leciu Hypnos,

którego leaderem jest założyciel Krabathora.

Myślisz, że jeśli ktoś słucha tej płyty w

formie cyfrowej, nie ma kontaktu z tekstami

czy szatą graficzną, będzie w stanie całościowo

ją zrozumieć i docenić?

Poza głównymi platformami streamingowymi,

można odsłuchać płytę na naszym kanale You

Tube, gdzie każdemu utworowi jest przypisana

wizualizacja zawierająca czytelny tekst i

odpowiadające muy zdjęcie. Wizualizacje mimo

tego że są oszczędne, są bardzo atrakcyjne

- zrobił je dla nas Tomek Wącirz, autor teledysku

do kawałka "Experiment", promującego

"dwójkę".

Zapowiadałeś, że na drugim albumie również

nagracie cover i miał to być kolejny

utwór z dorobku Rush, ale chyba nic z tych

planów nie wyszło - pewnie trudno jest dopasować

cudzy numer do takiego konceptu?

Po napisaniu i ograniu ostatniego kawałka

oraz odsłuchaniu całości, doszliśmy do wniosku,

że koncept zamyka się naturalną klamrą i

dodanie czegokolwiek na koniec, nawet po

wydłużonej przerwie między utworami, zaburzy

stworzony przez nas klimat. Natomiast zachęcam

gorąco do przesłuchania kawałka

Rush, który chodził mi po głowie podczas

prac nad "Mission Two" - "Alien Shore" z płyty

"Counterparts". Tekst jest bardzo solarystyczny!

Ale nic straconego, bo ponoć myślicie już o

"Mission Three" i też zamierzacie zaskoczyć

- może nie wyborem źródła inspiracji, bo

znowu będzie to mistrz Lem, ale doborem

jego kolejnej książki na pewno?

Na pewnie będzie zaskoczeniem to, że tym

razem nie wczytamy się w beletrystykę, tylko

w "Summa Technologiae", która jest postrzegana

jako traktat filozoficzny.

"Summa Technologiae" to w pewnych aspektach

dzieło wręcz pionierskie, bo Lem przewidział

w nim - we wczesnych latach 60.

ubiegłego wieku! - powstanie choćby sztucznej

inteligencji, ale też niełatwe w odbiorze

dla przeciętnego czytelnika. Czeka was więc

kolejne wyzwanie, ale też niezwykle inspirujące

i ekscytujące, najpierw stworzenie tego

materiału oraz połącznie tekstów i muzyki w

spójną całość, aż po ich nagranie?

Zdecydowanie! Wciąż odnajdujemy wiele inspiracji

w tym czego słuchamy na co dzień i

często nie jest to metal. Poza tym chcę napisać

teksty opisujące konkretne historie, mogące

się wydarzyć we wspólnym obszarze działania

człowieka i stworzonych przez niego maszyn i

technologii. Podstawą będą problemy poruszone

w "Summa Technologiae", a historie

prawdopodobnie będą połączone bardzo specyficzną

i diaboliczną postacią narratora, ale

na razie nie zdradzę więcej szczegółów.

Wojciech Chamryk

PLANET HELL 95


Czy przy kolejnym albumie jeszcze bardziej

wydłużycie kompozycje i jeszcze śmielej użyjecie

klawiszy czy raczej będziecie starali się o

wyważenie proporcji między długimi a krótkimi

kawałkami?

Ania Pawlus: Na pewno śmielej użyjemy klawiszy.

Dzięki nim kompozycje są pełniejsze i zyskują

więcej przestrzeni. Melodie syntezatora

dosyć łatwo zapadają w pamięć. Co do wydłużenia

kawałków, nigdy nie wiadomo. Tworzymy

jak nam w duszy zagra, więc jeśli będziemy mieli

ochotę na dłuższy lot, to jak najbardziej polecimy.

Póki co skupiamy się na produkcji dobrze

brzmiących hitów. Jaka będzie kolejna płyta

okaże się w przyszłości.

Wewnętrzny kosmos

Wcześniej płytą "Stereotrip", teraz "Moonsoon" muzycy Gallileous anonsują

nam, że są najpoważniejszym rodzimym przedstawicielem tzw. retro rocka.

Moim zdaniem niczego im nie brakuje i śmiało mogą rywalizować z takimi Blues

Pills, Kadavar czy Avatarium. Jeżeli ktoś mieni się fanem tego nurtu, a nie zna

powyżej wymienionych płyt, to powinien jak najszybciej uzupełnić tę lukę.

Jednak zanim to uczyni zapraszam do przeczytania poniższego wywiadu. Warto!

HMP: Chyba zgodzicie się, że "Moonsoon" to

w prostej linii kontynuacja tego co zaproponowaliście

na "Stereotrip"?

Tomasz Stoński: Tak, to kolejna nasza płyta i

raczej nie mieliśmy zamiaru zrywać z kierunku

obranego na "Stereotrip". Wówczas to dołączyła

do nas Ania i jej wokal nadał naszej muzyce

bardziej piosenkowego, ale też zadziornego i

bardziej energetycznego charakteru. Czujemy w

tym duży potencjał. Praktycznie nie zmieniliśmy

też brzmienia i instrumentarium poza dodaniem

skromnych partii syntezatora.

Wtedy skupiliście się na krótkich, piosenkowych

utworach, tym razem kompozycje są

Od płyty "Stereotrip" muzyka Gallileous jest

bardzo witalna, a wręcz przebojowa, to znaczna

metamorfoza od funeral doom metalu. Jaka

była wasza droga do takiej przemiany?

Paweł Cebula: Nie przypominam sobie abyśmy

zakładali jaki ma być nasz styl na kolejnych

płytach. To co słychać jest naturalną konsekwencją

rozwoju zespołu a nie wpływu mody w

danym okresie. Słuchamy różnych stylistycznie

zespołów od ambientu przez rock and roll po

black metal i to uważny słuchacz wychwyci. A

poza tym życie jest zbyt piękne i zbyt krótkie

aby tkwić w smutku, trzeba się zmieniać aby

móc trwać - Panta rhei!

Jak dla mnie, głównym przebojem nowej płyty

jest utwór "With The Bliss To Abyss", choć

takie "From Me To You", "Dance With The

Planet Caravan" czy "Moonsoon" również

mogą ubiegać się o ten tytuł. Jaki kawałek jest

waszym faworytem?

Michał Szendzielorz: Faktem jest, że płyta jest

dosyć różnorodna pod względem rytmiki, tempa,

użytych stylów i harmonii. Z tego powodu

słyszeliśmy już naprawdę przeróżne opinie na

temat nie tylko najmocniejszych, ale też najsłabszych

punktów albumu, i tak naprawdę trudno

wytypować jednego faworyta. Na pierwszy

ogień, czyli singiel promujący płytę, poszedł tytułowy

numer, chociaż wybór ten podyktowany

był raczej tym, że dźwięki "Moonsoon" oddają

chyba taką najbardziej znaną do tej pory stronę

Gallileous. Jest energicznie, gitarowo, z mocno

osadzonym rytmem, trochę jak na "Stereotrip",

dlatego słuchacz nie jest zdezorientowany. Zaskoczenie

pojawia się trochę później, wspomniany

drugi singiel "Boom Boom Disco Doom" powoduje

małe zamieszanie, ale to nie koniec niespodzianek!

Tak, "From Me To You" to murowany

kandydat na kolejnego singla. Dla mnie osobiście

mocnym punktem płyty jest też "Wasteland"

z klimatycznym solo Daniela Arendarskiego.

Z ciekawostek mogę ujawnić, że wspominany

przez ciebie "Dance Wih The Planet Caravan" o

mało co nie pojawiłby się na płycie, gdyż nie

mieliśmy za bardzo pomysłu na jego aranż.

Ostatecznie zdecydowaliśmy się na pomysł z gitarą

akustyczną, który - daleki od dotychczasowych

muzycznych dokonań Gallileous - okazał

się jednak strzałem w dziesiątkę, przynajmniej

według nas.

96

znacznie dłuższe, taki "Boom Boom Disco

Doom (Kill The Alarm Clock)" trwa prawie

osiem minut...

Tomasz Stoński: Tak, to rzeczywiście był przemyślany

zabieg, by "Stereotrip" skupiał się na

krótkich i zwięzłych kompozycjach opartych

często na jednym riffie bądź układzie zwrotka -

refren, itd. Byliśmy zafascynowani tym, jak we

wczesnym etapie twórczości The Beatles potrafili

w kilku minutach zawrzeć tak wiele emocji.

Na "Moonsoon" rzeczywiście utwory nieco się

rozciągnęły w czasie, a kompozycje lekko rozbudowały.

Czasem wynika to z charakteru utworu,

jak to ma właśnie miejsce w przytoczonym

przez ciebie "Boom Boom Disco Doom (Kill The

Alarm Clock)", gdzie trudno tak naprawdę ten

space rockowy odlot skończyć. Być może wpływ

na to miał również Michał, nasz nowy perkusista,

który swoją grą, zainteresowaniami muzycznymi

bardziej skłania się ku progresywnemu

rockowi i który także, jak każdy inny członek

zespołu ma wpływ na proces twórczy.

GALLILEOUS

Foto: Gallileous

"Stereotrip" był stricte gitarowy, na "Moonsoon"

śmielej sięgnęliście po klawisze. Przyniosło

to wyśmienity efekt, dla przykładu, w

dopiero co wymienionym "Boom Boom Disco

Doom (Kill The Alarm Clock)" dzięki użytym

syntezatorom podkreślono jego kosmiczny

space-progowy charakter...

Michał Szendzielorz: Jak widać numer ten budzi

duże zainteresowanie - kolejny już raz wymieniamy

jego nazwę - a pewnie też sporo kontrowersji,

a to z uwagi na dotychczas przypisywane

Gallileous łatki. Niektórzy starzy fani

grupy, słuchając "Boom Boom Disco Doom", mogą

poczuć niezłą konsternację. Utwór powstał

tak naprawdę zanim jeszcze dołączyłem do zespołu

w 2016 roku, chociaż w tamtym czasie

Ania nie obsługiwała syntezatora, po moim

przyjściu zmieniła się też nieco rytmika tego numeru.

Wyszła z tego naprawdę niezła kosmiczna

mieszanka, której taką wisienką na torcie jest

fenomenalne solo naszego przyjaciela, Boogiego,

w końcowej części utworu. Ostatecznie byliśmy

na tyle zadowoleni z efektu, że wybraliśmy

"Boom Boom Disco Doom" na drugi singiel

promujący album.

Niemniej charakter nowej płycie nadają te

długie kompozycje, które mimo bardziej wyrafinowanej

i wielowątkowej muzyki ciągle zachowują

witalność, co daje komfort słuchaczowi

w odsłuchaniu całej płyty, ba, wręcz taki

"Boom Boom Disco Doom (Kill The Alarm

Clock)" też bardzo łatwo może stać się hitem…

Ania Pawlus: To prawda. To nie długość decyduje

o "hitowatości", tylko melodie zawarte w

utworze i jego klimat. W "Boom Boom Disco

Doom" bardzo dużo się dzieje, są różne rodzaje

wokali, szerokie spektrum użycia klawisza, włączając

w to oczywiście znakomite solo Boogiego,

które jest przesoczystym smaczkiem. Co

więcej pojawia się disco beat, chwytliwe partie

basu i melodyjno-metalowa gitara. Czego więcej

chcieć? Nogi same rwą się do tańca.

Dokooptowanie Anny Pawlus to też duży

przełom w waszej karierze. W jakich okolicznościach

poznaliście Annę i co zdecydowało,

że zaprosiliście ją do zespołu?

Paweł Cebula: To było tak dawno, że nie


pamiętam jakie były okoliczności pojawienia się

Ani w zespole, wydaje się jakby śpiewała z nami

od zawsze. A tak na poważnie to stanęliśmy

przed znaczącym, przełomowym problemem i

były nawet pomysły żeby grać instrumentalnie

ale na szczęście do tego nie doszło. Obserwowaliśmy

Anie i jej dokonania w Internecie i oprócz

tego, że ma niesamowitą barwę głosu to ma

jeszcze inne atuty (śmiech), które zadecydowały

o obsadzeniu jej na najważniejszym stanowisku

w zespole. Z trwogą czekaliśmy na pierwszą próbę,

bo przecież ona tez musiała chcieć z nami

grać.

Przesłuchując "Moonsoon" odniosłem wrażenie,

że bardzo dobrze czujecie się ze sobą. Jak

dla mnie jest to niebagatelny składnik do tworzenia

znakomitej muzyki. Czy taką atmosferę

jakoś wypracowaliście czy raczej to coś w

rodzaju magii, która po prostu zaistniała między

wami?

Ania Pawlus: To chemia. Już od drugiej próby

w salce czuć było porozumienie i chęć tworzenia.

Wzajemna otwartość umożliwiła nam

wspólny lot. Ja sama dla siebie mogłabym to nazwać

magią. Pomysły pojawiały się znikąd, a

teksty same się pisały. Budziłam się i chodziłam

spać z melodiami z ostatniej próby w głowie.

Ogromna łatwość bycia razem i radość tworzenia

dawała poczucie spełnienia. Myślę że każdy

z nas czuje się w Gallileous jak ryba w wodzie.

Wasza obecna muza to kocioł z wieloma

składnikami, od doom metalu po przez stoner i

sludge metal, hard rock, space rock po psychodelic

i progressive rock, itd., a wszystko w duchu

lat 70. W uproszczeniu można ją nazwać

modnymi ostatnio określeniami retro rockiem

lub jak kto woli vintage rockiem. Jak myślisz

co się wydarzyło, że taka muzyka na nowo jest

popularna i to akurat teraz?

Tomasz Stoński: Może taka muzyka jest po

prostu dobra? Może dlatego, że jesteśmy zalani

falą kiczu, pop kulturą produkowaną przez programy

telewizyjne wyłaniające "artystów" niemających,

poza nielicznymi wyjątkami, tak naprawdę

nic do powiedzenia? Poza tym to chyba

jest tak, jak z każdą dziedziną sztuki, że zatacza

się takie wielkie koło niekończących się powrotów

do przeszłości. Teraz są to lata 70.-80. za

dekadę będą 90-te, itd.

"Moonsoon" brzmi znakomicie, czy to ciągle

efekt waszej współpracy z Danielem Arendarskim

i Arkadiuszem Dzierżawą?

Michał Szendzielorz: Dzięki! Nie zapominajmy

także o Grześku Czechu, ale po kolei. Partie

basu i perkusji nagrane zostały pod okiem

Arka, następnie weszliśmy do wodzisławskiego

GoRecords, gdzie Grzesiek Czech pomógł

nam zarejestrować partie gitar, klawiszy i wokale.

Na sam koniec całość trafiła do Daniela,

który w dalekiej Islandii, gdzie obecnie mieszka,

nadał płycie ostateczne brzmienie. Jak wspominałem

wcześniej, Daniel nagrał też solo do

"Wasteland" i - tutaj kolejna ciekawostka - w

dwóch lub trzech miejscach na płycie zaproponował

nam dodatkowe partie klawiszy, m.in.

hammond, który pojawia się w "A Castle In The

Purple Fog". Zespół pracował z Danielem i Arkiem

już przy realizacji "Stereotrip", więc ten

wybór był niejako naturalny. Jeżeli twierdzisz,

że płyta brzmi znakomicie, to tak, z całą pewnością

wielka w tym zasługa tych właśnie Panów.

Foto: Gallileous

Waszą nową muzykę bardzo dobrze obrazuje

grafika waszej płyty, jest ona również kolorowa,

wręcz krzykliwa, pełna różnych motywów

ale przyciąga wzrok i wzbudza zainteresowanie.

Kto tym razem zajął się tą częścią wydawnictwa?

Czy za tymi obrazami idzie jakiś

przekaz oraz czy nawiązują do tekstów? A

przy okazji, o czym są wasze teksty?

Paweł Cebula: Kiedy odkryliśmy malarstwo

Ludwika Holesza był dla nas artystą nieznanym,

mimo że mieszkał i tworzył w miejscowości

o kilka kilometrów oddalonej od naszej.

Było to zrządzenie losu bo akurat wtedy kiedy

szukaliśmy pomysłu na okładkę w galerii malarstwa

nieprofesjonalnego natrafiliśmy na kilka

dzieł tego artysty, jak się później okazało znanego

i cenionego w świecie. Udało się nawiązać

kontakt ze spadkobiercami i uzyskać pozwolenie

na wykorzystanie fragmentów dzieł Pana

Ludwika na okładce płyty.

Ania Pawlus: Warstwa liryczna na kilku ostatnich

płytach osadzona była w przestrzeni kosmicznej,

dotykała fizyki kwantowej i sekretnej

geometrii. Dzisiaj koncentruje się raczej na

człowieku i jego własnym, wewnętrznym kosmosie.

Tematem naszych tekstów jest przestrzeń

umysłu gdzie wszystko bierze swój początek

i wszystko trwa, rozwija się a wybrany

obraz również przedstawia przestrzeń i zawiłość.

Na głębszej płaszczyźnie świadomości istnieje

zakodowana nasza osobowość. Na płaszczyźnie

świadomości możemy zauważać. W

tekstach dominuje rozważanie nad swoim własnym

życiem i jego sensem. Jest to obraz codziennych

zmagań z własną psychiką.

Od "Stereotrip" współpracujecie z firmą

Musicom, ich działania sprawiają, że ma się

wrażenie, że dość dobrze dbają o wasze interesy...

Michał Szendzielorz: Tak, bardzo się cieszymy,

że Musicom zdecydował się na dalszą

współpracę z Gallileous. Ela i Beata już przy

"Stereotrip" odwaliły kawał świetnej roboty.

Obecnie to dzięki nim możemy chociażby oglądać

lyrics video do dwóch singli promujących

album, a sama płyta dostępna jest w bardzo szerokiej

dystrybucji, praktycznie na wszystkich

czołowych muzycznych platformach streamingowych.

Nasza ostatnia wizyta w Antyradiu u

Makaka to również efekt działań Musicom.

Wsparcie wydawnictwa odczuwamy bardzo mocno,

co z jednej strony bardzo nas cieszy, a z

drugiej - wobec tego, że Musicom ma u siebie

kilku artystów z naprawdę górnej półki - jest też

bardzo nobilitujące i motywujące.

Polskę odwiedza coraz więcej zespołów z

wspominanego prze zemnie nurtu nazywanego

retro rockiem, to wiąże się z popularnością tego

stylu w Polsce? Jak według was jest z jego

popularnością w naszym kraju i jaki jest odbiór

polskich zespołów grających taką muzykę

przez polskich fanów?

Tomasz Stoński: W Polsce obecnie mamy chyba

apogeum popularności tzw. retro rocka. Wystarczy

spojrzeć ilu fanów zjeżdża na takie festiwale

jak Red Smoke Festival do Pleszewa czy

Soulstone Gathering do Krakowa, i jak szybko

sprzedają się bilety na tego rodzaju wydarzenia.

Oczywiście ta fala trochę już trwa. Kilka lat temu

grywaliśmy już w Polsce z takimi zespołami

jak Kadavar czy Bluess Pils jednak było to

swego rodzaju przecieranie szlaków. Teraz są to

można powiedzieć gwiazdy z list przebojów. Co

do polskich zespołów to, poza sceną stonerową,

mało jest typowych grup nawiązujących wprost

do tej złotej epoki rocka. Była przez chwilę

Ania Rusowicz ze swoim bandem, coś tam próbuje

się przebić Katedra, dobrze wypada ostatnio

krakowski Taraban, ale to tak naprawdę garstka

ludzi, jednakże silnie wspierana przez swoich

fanów.

Nie jestem wielkim wielbicielem retro rocka

ale mam swoich kilku faworytów. Jednak dzięki

"Stereotrip" i "Moonsoon" uważam, że wasza

gwiazda świeci coraz jaśniej na tej scenie.

Jak myślisz macie jakiekolwiek szanse aby stanąć

w szranki z takimi kapelami, jak Blues

Pills, Kadavar czy Avatarium?

Tomasz Stoński: Za wymienionymi zespołami

stoją duże wytwórnie i wielkie pieniądze a wiadomo,

że to one mają w dzisiejszych czasach

największy wpływ zarówno na to jak ostatecznie

zabrzmi zarejestrowany materiał, jak i na

to jaka będzie jego promocja, co można usłyszeć

w radio, o kim można przeczytać w magazynach

muzycznych i kogo się zaprasza na koncerty.

Jednakże nie czujemy się wykluczeni. Od czasów

"Stereotrip", na ile może wspiera nas Musicom.

Jesteśmy zadowoleni z "Moonsoon", z

odbioru naszej muzyki przez fanów, udawało

się nam już dzielić scenę z wieloma światowej

klasy zespołami, napić z nimi piwa na backstage'u,

zatem czego chcieć więcej?

Michał Mazur

GALLILEOUS 97


Nowością jest też teledysk do "Devils Master",

który wygląda jak prawdziwy film.

Na początku mieliśmy zupełnie inny pomysł

na ten teledysk, ale okazało się za drogi. Zawsze

pieniądze są największym problemem.

Udało nam się znaleźć inną ekipę produkcyjną,

opowiedzieliśmy o swoim pomyśle, oni pokombinowali

i taki mamy efekt końcowy.

Chcieliśmy aktorów, a my mieliśmy tylko grać

na instrumentach. Nie raz muzycy w teledyskach

wyglądają jak idioci, bo nie potrafią dopasować

się grą aktorską. Oni przekonali nas,

żebyśmy jednak zagrali. Polecieliśmy na tą

wyspę i w cztery dni powstał teledysk. Jest w

nim dużo szybkich cięć, więc nie widać jak

chujowymi jesteśmy aktorami. (śmiech)

HMP: Jak leci trasa z nowym materiałem?

Publice się podobają utwory na żywo?

Christoph "Lupus" Lindemann: Wszystko

idzie bardzo dobrze, od roku jesteśmy praktycznie

w trasie. W lato były festiwale, a teraz

kluby z nowym materiałem. Zawsze jest fajnie

widzieć jak ludzie reagują na nową muzykę.

Zespół nie projekt

Kadavar powrócił z nowym albumem w 2019 i jest to prawdopodobnie

jedno z najlepszych wydawnictw tego roku. O tym czemu postanowili grać wolniej

i skupić się na klimacie oraz o urokach Transylwanii i Berlina opowiedział nam

lider grupy, wokalista i gitarzysta Christoph "Lupus" Lindemann. Muszę tylko dodać,

że jest to mega otwarta i pozytywnie nastawiona osoba.

zamku. (śmiech) Taka jest właśnie historia tej

wyprawy.

Czytaliście książkę Dracula?

Oczywiście, że tak. Czytaliśmy ją nawet znowu

będąc w tym zamku. Wiesz co, czasem potrzebujesz,

żeby wszyscy mieli to samo nastawienie

jak nagrywasz płytę. I to wszystko nam

pomogło. Spędziliśmy tam kilka dni totalnie

odcięci od świata. Zero telefonu, internetu i

Za rok minie wam dekada na scenie, jak się

zmienił zespół przez ten czas?

Teraz taktujemy to już poważnie, jest to po

prostu nasza praca. Na początku to było po

prostu hobby. Hmm co się zmieniło jeszcze?

W ciągu tych dziesięciu lat zmieniliśmy raz

basistę. Wydaje mi się, że gramy o wiele lepsze

koncert niż na początku, kiedy nawet nie

wiedzieliśmy jak to wszystko działa. Chyba

tylko tyle się zmieniło.

A skąd u was, młodych muzyków, fascynacja

muzyką z lat sześćdziesiątych?

Jako muzycy po prostu sądzimy, że jest to totalnie

szczera muzyka, gdzie nikt nie oszukiwał.

Tak jak kiedyś wszyscy wchodzimy do

studia i nagrywamy na żywo naszą muzykę.

Razem. Bez cięć, dodatkowych efektów, polepszaczy

wokali i innego takiego gówna. W studiu

dajemy z siebie wszystko i chcemy złapać

ten jeden wyjątkowy moment. Jest to zupełnie

inne podejście niż ma masa muzyków teraz.

Perkusja, gitara i wokal nagrywane są osobno

i często ci muzycy się nawet nie widzą, podczas

tego procesu. Bardziej u nich wygląda to

jak by byli po prostu projektem muzycznym.

My jesteśmy zespołem nie projektem.

Skąd pomysł, żeby skomponować album mający

być ścieżką dźwiękową do starego horroru?

To nie tyle soundtrack co album inspirowany

nimi. Postanowiliśmy zwolnić i wydłużyć

utwory, które płynnie w siebie przechodzą,

opowiadają zwartą historię. Coś jak właśnie w

ścierkach dźwiękowych z Włoskich horrorów

z lat 70. Postanowiliśmy zrobić coś w tym stylu

i się udało. Nie jest to pop produkcja, gdzie

masz krótkie chwytliwe utwory, tutaj masz

rozbudowane kompozycje opowiadające historię.

Wszystko przy tym jest dynamiczne.

Czy wycieczka do Transylwanii nakierowała

was na taki album?

Na pewno dużo pomogła. Mieliśmy tam

wszystko, zamek i idealne miejsca na sesje

zdjęciową. Dodatkowo klimat tego miejsca

sprzyja tworzeniu muzyki. Wprawdzie mamy

w Niemczech dużo zamków, we Francji też a

jest stosunkowo blisko nas, nawet w Anglii jest

masa zamków. Przypomnieliśmy sobie jednak,

że byliśmy tam w 2012r. podczas trasy i zdecydowaliśmy

się wrócić do Transylwanii, żeby

skomponować ten album. Do zamku hrabiego

Draculi, no nie do końca jego prawdziwego

Foto: Kadavar

innych rozpraszaczy. Pomogło nam się to skupić

na tym co chcemy zrobić.

Mam wrażenie, że na tym albumie zrobiłeś

duży progres jako wokalista.

Pracuje już trochę nad swoim wokalem. Na

początku miałem nadzieje, że wreszcie pojawi

się w zespole prawdziwy wokalista. (śmiech)

No ale musiałem śpiewać ja i tak już zostało.

Już na poprzednim albumie przykładałem dużą

wagę do wokali. Próbowałem nowych rzeczy.

Na tym albumie miałem wrażenie, że tylko

jak zmienia swoje wokale to te utwory będą

naprawdę dobre.

Będziecie za rok celebrować waszą rocznice?

Tak, nie będziemy grać. (śmiech) Mówię serio,

za rok po skończeniu drugiej części trasy robimy

przerwę. Pierwszą od bardzo dawna. Robimy

sobie prezent.

Czy to z powodu tempa jakie sobie nadaliście?

Nagraliście w dziesięć lat pięć albumów

i zagraliście masę tras.

Tak, nie wiem jak długo nas nie będzie. Pewnie

do momentu kiedy poczujemy chęć, żeby

znowu stanąć na scenie. Chce się wreszcie

obudzić bez myślenia co muszę dziś zrobić,

chce mieć czystą głowę. Może coś nagramy,

może nie. Na pewno będę łapać inspiracje i

chce być kreatywny. Muszę odpocząć.

Czyli rock n rolkowe życie na trasach nie jest

takie cudowne?

Jest masa radości, lecz nic nie jest idealne.

Czasem jest fajnie mieć jakąś odskocznie. A

my w ostatnim czasie praktycznie nie przerywamy

tras. Jest to strasznie męczące. Okrążyliśmy

już świat kilka razy, to może i ludziom

nasza przerwa wyjdzie na dobre. Odpoczną od

nas. (śmiech)

Są jeszcze miejsca gdzie byś chciał zagrać?

Nigdy nie byliśmy w Afryce i bardzo chętnie

bym tam zagrał. Mieliśmy zaproszenie do Indonezji

ale nie udało nam się, więc może kiedyś.

Opowiesz mi coś więcej czemu Berlin jest

tak specyficzny, że masa muzyków się nim

zachwyca, a wy postanowiliście tak nazwać

płytę?

Wiesz co, my po prostu tam mieszkamy, założyliśmy

tam zespół i się tam poznaliśmy. Miasto

strasznie się zmieniło na przestrzeni tych

lat, ale dalej jest spoko jeśli chcesz być kreatywnym,

poznać nowych ludzi. Być na bieżąco z

trendami. Sądzę, że gdybyśmy zaczynali gdzie

indziej by nam nie wyszło. Mimo wszystkich

98

KADAVAR


tych zalet strasznie się zmienił Berlin. Masa

ludzi tu przybyła i jest coraz drożej. Ci nowi

ludzie nigdy nie przeżyją tego co my, kiedy

mogliśmy pracować dwa dni w tygodniu, żeby

się utrzymać i gadać. Teraz możesz tam pracować

pięć dni w tygodniu i może ci zabraknąć

do końca miesiąca kasy. Jak zaczynaliśmy

to było idealne miejsce.

Zapytałem, bo miałem okazje rozmawiać z

Johanna Sadonis i mówiła, że gdyby nie

Berlin pewnie nigdy by nie założyła zespołu.

Pewnie, dlatego się wyprowadziła i mieszka w

Szwecji. (śmiech) Na pewno ma racje. Ona

jest unikatowa, bo jest oryginalnie z Berlina

od pokoleń, co wbrew pozorom jest rzadkością.

Ona działa na berlińskiej scenie dłużej niż

my i była w wielu zespołach, więc na pewno

ma racje co do tego miasta i jego klimatu.

Jak scena retro rockowa i psychodeliczna ma

się w Berlinie teraz?

Ciągle jest masa zespołów i ludzi, którzy chcą

w tym działać. Najbardziej popularne to było

w latach 2012-2013, lecz dalej to żyje i masa

ludzi siedzi w tych klimatach. Ciągle powstaje

masa zespołów, które mają swoją szanse. Magazyny

i promotorzy się mniej już tym interesują

niż wtedy kiedy zaczynaliśmy, ale dalej

młodzi mają swoją szanse.

Foto: Kadavar

Jak wygląda u was dobór supportów na

trasy? Ostatnio grał przed wami Mantar,

który delikatnie mówiąc niezbyt pasuje do

klimatu w jakim się obracacie.

Znamy się personalnie, i lubię ich muzykę. Do

tego jesteśmy w jednej wytwórni więc pojechaliśmy

razem na trasę. Raz nam nie wyszło być

razem w trasie, ale ostatnio się udało. Oczywiście

grają co innego ale kto by chciał słyszeć

cztery zespoły tego samego wieczoru grające

to samo. Kilka tygodni temu mieliśmy imprezę

z okazji premiery płyty i każdy zespół grał

zupełnie inny gatunek muzyczny. Ludziom

się to podobało i nawet dziękowali nam za

urozmaicenia. Mam wrażenie, że nasi fani mają

otwarte głowy i chcą poznawać nową muzykę.

Jest szansa na wasz koncert w Polsce przed

przerwą?

Zawsze mamy w planach granie we wschodniej

europie, ale są problemy z promotorami.

Od kilku lat jest ciężko zorganizować tam

koncert. Zawsze fajnie nam się gra w Polsce i

jeśli by pojawił się jakiś chętny promotor byśmy

mega chętnie wrócili zagrać. Pamiętam klimat

festiwalu na jakim byliśmy kilka lat temu

w Polsce. Takiego kameralnego z retro stonerową

muzyką. Było super.

Dzięki za poświęcony czas.

Dzięki wielkie.

Kacper Hawryluk


HMP: Stara zasada głosi, że każdy zespół

ma nieograniczony czas na przygotowanie

pierwszej płyty, ale przy kolejnym wydawnictwie

gonią go już terminy. A jak to wyglądało

u was, skoro "The Ruins Of Fading

Light" pojawi się w sprzedaży ponad cztery

lata po debiucie?

Enrique Sagarnaga: Najważniejszą rzeczą

dla nas jako zespołu było pisanie muzyki z

którą się utożsamiamy. Nie jesteśmy tradycyjnymi

fanami doom metalu, więc jeżeli mamy

zamiar stworzyć album w tym rodzaju

muzyki, to musi on zawierać wystarczająco

dużo elementów i być na tyle ekscytujący, żeby

podobał się tak samo nam, jak i naszym fanom.

Nie musieliśmy przejmować się terminami

ani niczym takim, więc nasza uwaga

skupiła się na komponowaniu albumu, który

miałby oddać sprawiedliwość naszemu debiutowi

i wszystkim naszym dobroczyńcom.

Wcześniej wykorzystaliście "Temple

Doors" na albumie "Out Of The Garden", a

całość pierwszego demo pojawiła się na splicie

firmy Divebomb, ale poza tym na debiut

trafiły już wyłącznie utwory premierowe i

kontynuujecie ten zamysł na najnowszym

wydawnictwie - żadnych odgrzewanych pomysłów,

same świeżutkie nowości?

To pytanie jest powiązane z pierwszym.

Głównym powodem zaoferowania tych kawałków

na wydawnictwo Divebomb, było

zapewnienie fizycznego wydawnictwa osobom,

które przegapiły nasze kasety, a chciały

mieć nasze demo. Po wydaniu "Out Of The

Garden" nie chcieliśmy patrzeć w przeszłość

Nowy, ekscytujący kierunek

Amerykanie z Crypt Sermon

wydali właśnie drugi album "The

Ruins Of Fading Light". Fani epickiego

doom metalu, klasyków takich

jak Candlemass czy Trouble nie

mogą go przegapić, bo to kawał

świetnego metalu:

i martwić się naszymi wyborami, ale stworzyć

całkowicie nowy album, który pokazałby

inną stronę muzycznej ekspresji naszego zespołu.

Pozytywny odbiór debiutu utwierdził was

pewnie w przekonaniu, że obraliście słuszny

kierunek i warto go kontynuować?

W pewien sposób tak, lecz z innej strony czuliśmy

ogromną presję, żeby napisać coś, co

mogłoby być traktowane jako godny ciąg dalszy.

Jesteśmy też muzykami, którzy nie chcą

przesadzić z tymi samymi pomysłami - zarówno

muzycznie jak i tekstowo, więc musieliśmy

popatrzeć co osiągnęliśmy na "Out Of

The Garden" i wybrać nowy, ekscytujący kierunek,

z materiałem posiadającym nowy zestaw

wpływów, perspektyw i treści.

Foto: Crypt Sermon

Mieliście chyba też o tyle luksusową sytuację,

że nie musieliście rozglądać się nerwowo

za wydawcą, ponieważ Dark Descent

Records firmuje też "The Ruins Of Fading

Light"?

Dokładnie. Ten album jest kolejnym wydawnictwem

Dark Descent Records i Matt

Calvert już od samego początku zapewnił

nam niesamowite wsparcie.

Ten wybór był podyktowany pragmatycznym

podejściem i realną oceną waszych

ówczesnych możliwości, czy też czulibyście

się na starcie niezbyt dobrze w jakimś gigancie

typu Nuclear Blast?

Uważam, że presja, którą sami sobie narzuciliśmy,

by napisać album z którego jesteśmy

zadowoleni, jest bardzo wymagająca, aczkolwiek

daje też sporo satysfakcji - nieważne z

jakim wydawcą pracujemy. Najważniejsze, co

możemy zrobić, to być prawdziwym w stosunku

do naszej twórczości. Zabawne jest to,

że pracuję/pracowałem dla różnych wydawnictw

jako specjalista od PR i zawsze uważam

to za dziwne kiedy ktoś myśli, że wytwórnie

metalowe w bezpośredni sposób

wpływają na to, co ich podopieczni tworzą.

Jasne, jest presja, ale suma summarum to od

artysty a nie wytwórni zależy, żeby tworzył

coś według własnego uznania. Legendarny artysta,

którego lubisz, wydał zły album, który

bardzo ci się nie podobał? Jest szansa, że ich

wytwórnia także nie chciała by był wydany.

Czyli niczego nie wykluczacie, a taki ewentualny

awans do wyższej ligi/lepszej wytwórni

byłby też potwierdzeniem rozwoju

Crypt Sermon?

Nie powiem, że nie, ale na chwilę obecną nie

jest to zmartwieniem. Dopiero wydaliśmy

nasz album i powinniśmy skupić się na graniu

na żywo, szlifowaniu swoich umiejętności scenicznych

i odtwarzaniu brzmienia tego albumu

na scenie.

Nowe utwory powstawały systematycznie,

czy też jakieś dwa lata po wydaniu "Out Of

The Garden" doszliście do wniosku, że najwyższa

pora pomyśleć o jego następcy i zabrać

się solidnie do roboty?

Napisaliśmy prawie cały album, który został

jednak porzucony, zanim powstało coś, co zostanie

nazwane "The Ruins Of Fading

Light". Nie byliśmy zadowoleni z muzyki,

którą graliśmy - po prostu jej nie czuliśmy.

Zrobiliśmy sobie parę miesięcy przerwy by zebrać

się w sobie, wejść w odpowiedni nastrój i

zabrać się do poważnej roboty. Uważam, że

wyszło to nowemu albumowi na zdrowie.

Nie jesteście więc zespołem, na którego

próbach piwo leje się strumieniami? Po próbie

owszem, ale granie jest jednak najważniejsze

i nie stanowi tylko i wyłącznie pretekstu

do nieustannego imprezowania?

Picie jest świetne i naprawdę może pomóc

nam wydobyć nasze osobowości podczas próby/komponowania,

ale doom metal jednak

jest gatunkiem, który ciężko dobrze zagrać,

jeżeli się nie jest skupionym - przynajmniej

tak jest w epic doom metalu, z racji wolniejszych

temp. Zła nuta, nietrafione uderzenie w

bęben czy zafałszowana linia wokalna, są o

wiele bardziej zauważalne w tym rodzaju muzyki

w przeciwieństwie do szybszych gatunków,

gdzie błąd może zostać niedostrzeżony

w natłoku setki kolejnych riffów.

Są też dwie szkoły podejścia do nowych numerów:

niektóre kapele ćwiczą je aż do per-

100

CRYPT SERMON


fekcji w sali prób, inne zaś wolą chrzest bojowy

nowych kompozycji na żywo, w konfrontacji

z publicznością - którą z nich wy

stosujecie?

Ponieważ nie jeździmy na trasy koncertowe

jakoś często, to odpowiedzią na to pytanie

będzie miks, czyli trochę tego i trochę tamtego.

Ćwiczymy nasze kawałki do upadłego i

uważam, że radzimy sobie dzięki temu całkiem

nieźle na żywo, ale czasem publika reaguje

na nasze kawałki w sposób jakiego nie

bylibyśmy w stanie przewidzieć, oczywiście w

pozytywnym tego słowa znaczeniu. Pamiętam

jak uważałem, że ludziom bardziej się

spodoba na żywo ta piosenka niż inna, lecz

często okazywało się, że jest zupełnie inaczej.

Chrzest ogniowy w pewnym stopniu także

działa pozytywnie; adrenalina pomaga w sposób,

którego raczej byś się nie spodziewał -

szczególnie, kiedy grasz na perkusji.

W każdym razie do studia weszliście perfekcyjnie

przygotowani, to już nie te czasu, że

traci się czas i pieniądze na rzeczy, które można

przygotować i dopiąć wcześniej?

W momencie wchodzenia do studio, mieliśmy

konkretny plan. Nagranie albumu nie

zajęło nam więcej niż pięć wieczorów.

Arthur Rizk to wasza tajna broń, nie wyobrażaliście

sobie sytuacji, że nie będziecie

znowu z nim pracować?

Arthur Rizk jest naszym dobrym przyjacielem

i w podobny sposób jak my rozumie

heavy metal. Uważam, że obaj patrzymy na

ten gatunek, nie przez pryzmat tego czym on

jest i kto go wykonuje, ale raczej szukamy

tego co możemy zmienić w naszej muzyce, by

sprawić, że będziemy unikalni w ramach tej

sceny. Nie chciałbym pracować bez niego.

Skoro mówimy o nakładach finansowych to

nie da się ukryć, że teraz nagrywanie i wydawanie

płyt jest dość kosztownym hobby.

Młody zespół ma ogromne szczęście, jeśli

sprzeda 500 - 1000 egzemplarzy płyty, a nawet

niegdyś bardzo znane kapele cieszą się

gdy nakład osiągnie pięć tysięcy. Drugie

tyle to już ogromny sukces - warto tak męczyć

się, gdy zwykle tuż po premierze płyta

i tak ląduje w sieci, skąd każdy może ją ściągnąć

za darmo?

Foto: Crypt Sermon

Foto: Crypt Sermon

Pytasz czy dobrze jest mieć album dostępny

w przedsprzedaży w momencie, gdy go zapowiadamy

za pomocą premiery utworu? Wydaje

mi się, że tak. Zdecydowanie pomaga to

w pobudzeniu publiki. A jeżeli chodzi o ludzi,

wypuszczających album do sieci przed jego

premierą, to tak naprawdę w erze cyfryzacji,

zawsze będziemy się skłaniać ku takim zachowaniom,

ale koniec końców popyt na heavy

metal jest bardzo niszowy, a hardcorowi zwolennicy

zawsze będą mieli mentalność kolekcjonerów,

za co wiele zespołów metalowych

powinno być im wdzięczne. Spotify twierdzi,

że fani metalu są najbardziej lojalni, jeżeli

chodzi o użytkowników tej usługi i głównie

skupiają się na jednym gatunku. Uważam, że

mówi to trochę o mentalności wielu konsumentów

w tym zakresie.

Nie jestem jednak przekonany, że liczenie

na to, iż ktoś ściągnie muzykę z sieci, po

czym kupi płytę, jest rozwiązaniem tego

problemu, bowiem pewnie w wielu przypadkach

kończy się to tylko na tym pierwszym,

zaś malejące z każdym rokiem grono zwolenników

fizycznych nośników nie jest pewnie

w stanie zapewnić nawet zbilansowania

kosztów sesji/wydania, etc. na tzw. zero?

Dlatego uważam, że dobrze jest opublikować

niektóre utwory jeszcze przed premierą nowej

płyty, w przeciwieństwie do wypuszczania całego

albumu od razu.

Może renesans popularności płyt winylowych

i kaset magnetofonowych jest jakimś

rozwiązaniem tego problemu? Ludzie

przywykli już do płyt CD, nie jest to już

magiczna nowość jak w latach 80., ale masowa

rzecz codziennego użytku, a tzw. nośniki

z duszą mają się coraz lepiej?

Pamiętam, że parę lat temu (jakoś 5-8 lat),

spotkałem się z danymi mówiącymi, że sprzedaż

winyli to tylko 13% wyników, które ten

nośnik uzyskiwał w czasach jego największej

popularności w latach 70. Nowszy artykuł,

który ukazał się w tym roku, twierdzi, że jest

to pierwszy raz, kiedy sprzedaż winyli może

potencjalnie pobić sprzedaż CD. Nie będę

trudził się, by podać źródło, ponieważ pamiętam,

że ów artykuł opierał się na spekulacji.

Tak czy siak, uważam, że winyl posiada atuty,

których CD jednak nie ma - jest on zdecydowanie

lepszym nośnikiemdo ego dochodzi

kwestia większych okładek, plakatów,

limitowanych kolorów płyt, interesujących

konfiguracji opakowań. itp.

"Out Of The Garden" trwał niewiele ponad

40 minut, tak więc idealnie zmieścił się na

winylowym krążku, ale przy "The Ruins Of

Fading Light" trochę zaszaleliście, bo to 55

minut muzyki. Będzie więc wersja 2LP, czy

też wydacie na winylu wersję okrojoną o

dwa utwory, a całość będzie dostępna tylko

na CD czy w wersjach cyfrowych?

Chcemy, żeby ten album był doświadczeniem

i będzie wiązało się to z trójstronnym LP z

kwasorytem na czwartej stronie.

Dostrzegacie więc stopniowo coraz większe

zainteresowanie waszą muzyką, co pozwala

wam być optymistami i wierzyć, że wszystko

co najlepsze jeszcze przed Crypt Sermon?

Możemy mieć tylko taką nadzieję!

Wojciech Chamryk, Maciek Kliszcz,

Paweł Gorgol

CRYPT SERMON

101


Różnicowanie materiału i tekstów na potrzeby

różnych zespołów grających epicki doom

metal to trudna sprawa czy nie masz problemów

z wyborem pomysłów dla każdego z

nich?

W moim przypadku przesłanie, które niesie

ze sobą muzyka innych zespołów wpływa na

to, jak komponuję swoją muzykę. Riffy. Skale.

Rytm. Jeżeli chodzi o słowa, to nawet jeśli

uwielbiam prozę niektórych tekściarzy, to nie

mogę powiedzieć, że mam taki zespół, który

inspiruje mnie do pisania tekstów. Najczęściej

korzystam z codziennego życia, myśli i refleksji

jako źródła inspiracji i sposób w jaki piszę

daną historię jest bliższy książkom: nowelom,

poezji, esejom etc. Nie ma dla mnie nic bardziej

epickiego niż walka o dekonstrukcję samego

siebie i poszukiwanie znaczenia własnej

indywidualnej egzystencji.

Alchemiczny metal

- Oczywiście żaden ze mnie King Diamond, ale starałem się dać z siebie

wszystko - mówi Claudio Botarro Neira. Basista chilijskiego Capilla Ardiente

wspomina o Królu nie bez powodu, bowiem ich najnowszy, bardzo udany album

"The Siege" to kontynuacja debiutu zespołu, ale w doommetalowej konwencji.

Stąd pewne podobieństwo do "Them" i "Conspiracy" słynnego Duńczyka:

HMP: Nie wydajecie płyt za często, bo "The

Siege" to dopiero drugi album Capilla Ardiente,

ale gdy już weźmiecie się do pracy

efekty zaskakują i zadziwiają - macie takie

założenie, że długo dopracowujecie dany materiał,

czy też dzieje się to niejako naturalnie,

bez liczenia czasu?

Claudio Botarro Neira: Tak, jest w tym prawda.

Nie wydajemy muzyki tylko po to, żeby

ją wydać, poświęcamy czas na komponowanie

i aranżację każdego kawałka, aż będziemy

usatysfakcjonowani. W naszym zespole

Wszyscy udzielacie się też w innych zespołach,

czasem nawet kilku, co też ma pewnie

wpływ na waszą aktywność w Capilla

Ardiente?

Zgadza sie. Gitarzysta Julio udziela się w legendzie

chilijskiej muzyki deathmetalowej

Atomic Aggressor, Francisco gra w Kratherion,

Igor w Poema Arcanvs, Felipe w Nifelheim,

Destroyer 666 i wraz ze mną w Procession.

Co do wpływu tych wcześniej wymienionych

zespołów, oczywiście ma to w

większości związek z próbami i występami na

żywo, ponieważ każdy członek grupy jest zawsze

w trasie lub nagrywa (a Felipe już od

około 10 lat nie mieszka w Chile), co sprawia,

że nasz harmonogram jest jeszcze bardziej powolny,

mimo, że ten problem trochę się poprawił

od czasu naszego debiutanckiego albumu.

Procession wydał ostatnią płytę "Doom Decimation"

przed dwoma laty, teraz przyszła

więc pora na Capilla Ardiente?

To przypadek, ale tak. Felipe pisze niemal całość

muzyki i tekstów w Procession, a ja robię

to samo w przypadku Capilla Ardiente. Po

wydaniu "Doom Decimation" przez Procession

i trasie koncertowej promującej ten LP,

Hiszpańska nazwa Capilla Ardiente przyciąga

uwagę, bo jest mroczna i zarazem oryginalna

- właśnie dlatego ją wybraliście, rezygnując

z anglojęzycznej wersji?

Tak naprawdę to nie. To dlatego, że ta nazwa

w języku angielskim traci prawdziwe znaczenie:

w hiszpańskim Capilla Ardiente to miejsce,

gdzie umarły ma swoją ceremonię pogrzebową,

zazwyczaj jest to dom lub kościelna k-

aplica, przeważnie oświetlona świecami. Angielskie

tłumaczenie brzmi "płonąca kaplica"

co jest dość dziecinne i dosłowne, nie ma w sobie

symbolizmu światła znajdującego się w

śmierci (szansie do zmiany) tak, jak w naszej

hiszpańskiej nazwie.

W Chile ekstremalne odmiany metalu od lat

przeżywają rozkwit, bardzo popularny jest

tradycyjny nurt, szczególnie giganci pokroju

Iron Maiden, a jak wygląda sytuacja zespołów

doommetalowych? Zważywszy na fakt,

że wydawcą zarówno Procession jak i Capilla

Ardiente, jest niemiecka High Roller Records,

pewnie nie jest z tym za dobrze?

Racja. Chile i Południowa Ameryka od lat 80.

interesują się bardziej death/black/thrash metalem

i dopiero od kilku lat heavy metal jest

doceniany, czego nie mogliśmy wtedy doświadczyć.

Z jakiegoś powodu doom metal i

cały metalowy świat jest słabszy. To styl, który

podoba się niektórym ludziom, ale to nie

pierwszy styl, który przychodzi ci do głowy,

kiedy myślisz o założeniu własnego zespołu.

Nie ma tutaj żadnej sceny doom, to po prostu

garść grup, które usiłują zrobić coś dobrze,

jak: Black Messiah, Heraldica de Mandrake,

Marcha Funebre, 13 Bells of Doom czy

Ruined. Wiemy, że mieliśmy szczęście, bo nasza

muzyka została odkryta i jest na tyle dobra,

żebyśmy dostali się do High Roller Records;

jesteśmy za to bardzo wdzięczni i cieszy

nas to.

wszyscy jesteśmy wielbicielami metalu i nie

tworzymy ani nie gramy muzyki, której nie

chcielibyśmy sami usłyszeć od zespołów, które

kochamy. Więc tak: kompozycja, odpoczynek,

dekompozycja, rekompozycja. Można

powiedzieć, że jest to w pewien sposób alchemiczne

i nie można przyśpieszyć czasu, który

jest potrzebny temu dziełu.

Foto: Capilla Ardiente

Felipe wkręcił się w komponowanie i nagrywanie

nowego materiału dla Destroyer 666 i

Nifelheim, ja w międzyczasie zacząłem

kształtować riffy do kompozycji, które miały

pójść na drugą płytę Capilla Ardiente zatytułowaną

"The Siege". Czas był odpowiedni,

więc skorzystaliśmy z okazji.

Dzięki "The Siege" ten stan rzeczy może jednak

ulec zmianie, bo to bardzo udany album,

muzycznie i tekstowo kontynuacja debiutanckiego

"Bravery, Truth And The Endless

Darkness"?

Dzięki. Dokładnie, ten krążek miał być kontynuacją

naszego debiutanckiego albumu,

zarówno tekstowo jak i muzycznie, więc w pewnym

momencie spróbowałem podjąć wyzwanie

i stworzyć kolejny koncepcyjny album,

który miał być powiązany ze swoim poprzednikiem.

Oczywiście żaden ze mnie King Diamond,

ale starałem się dać z siebie wszystko.

Zawsze podobała mi się zbieżność pomiędzy

"Them" i "Conspiracy".

Trudniej pracuje się nad nowym materiałem

zdając sobie sprawę z oczekiwań słuchaczy,

pojawia się wtedy jakaś presja czy przeciwnie,

pisząc i aranżując nowe utwory nie

zaprzątacie sobie takimi myślami głowy?

Raczej nie. Jak już wspomniałem naszą wytyczną

jest to, żeby nigdy nie grać riffów, których

nie chcielibyśmy usłyszeć od zespołów,

które cenimy. Pozwalamy kompozycjom rozwijać

się i ewoluować do momentu, aż czujemy

je naszym ciałem podczas grania na próbach,

wliczając w to potrząsanie głową. Aha i

fakt, który pomaga nam przy komponowaniu

to to, że wiemy czym naprawdę jest nasz zespół,

ale ważniejsze jeszcze jest to, czym on

nie jest. Tak więc, nowe riffy bez dziwnych za-

102

CAPILLA ARDIENTE


skoczeń to nasz układ.

"The Siege" to koncept, w dodatku o dość

niejednoznacznej wymowie, bo motyw człowieka

na wyspie może być różnie interpretowany?

Może człowiek to symbol, metafora, a wyspa

to tak naprawdę on sam. Może...

Nie należycie więc do zespołów, które traktują

warstwę słowną po macoszemu, dla was

jest ona równie ważna jak muzyka, bo ma

stanowić z nią jedność?

Nie tylko jedność, ale także spoistość i solidność,

bo staraliśmy się sprawić, aby nasz

przekaz był ponadczasowy, dlatego poruszamy

temat tak prosty a jednak tak złożony jak

"kim jestem?". Myślę, że ma to osobisty wydźwięk

i ludzie mogą sie z tym utożsamiać,

prawda? Fakt, że użyliśmy trochę alchemicznych

metafor lub hermetycznych alegorii tu

czy tam, by uniknąć dosłowności i poetycznie

zamaskować ich znaczenie, jest oczywiście

zabiegiem literackim, który sprawia, że zdania

i frazy są otwarte do własnej interpretacji, jak

wpatrywanie sie w swoją własną talię kart Rorschacha.

Można jednak słuchać waszych płyt niezależnie

od siebie, bo te historie są na tyle uniwersalne?

Myślę, że tak, ale polecam słuchać efektów naszej

pracy jako całości, żeby lepiej zrozumieć

nasz muzyczny/koncepcyjny progres i lepiej

się nią cieszyć.

Stylistyka w której się poruszacie narzuca

pewne ramy, choćby co do długości utworów,

ale jednocześnie daje to wam chyba spore

możliwości aranżacyjne czy tworzenia określonego

klimatu poszczególnych kompozycji?

Myślimy o naszej muzyce jak o noweli czy

filmie. Wstęp, rozwinięcie, konflikt, punkt

kulminacyjny i rozwiązanie. Zdajemy sobie

sprawę, że nasze utwory są dość długie, ale

czasem historie nie mogą być skrócone bez

poświęcenia ich narracyjnej wartości. Tak jak

napisał Ernesto Sabato "nie mam problemu z

rozległością, ale nie znoszę przedłużania".

Oczywiście, posiadanie takich długich muzycznych

krajobrazów daje nam świetną okazję

do pracy nad aranżacjami, harmoniami i partiami

solo.

Nawet cover "Waltz The Night" Angel

Witch na splicie z naszym Evangelist w

porównaniu z oryginałem znacznie wydłużyliście,

czyli po prostu lubujecie się w dłuższych,

rozbudowanych kompozycjach? Czas

utworu 4-5 minut to nie wasza bajka?

Staraliśmy się oddać hołd utworowi, który

uwielbiamy poprzez zagranie go w sposób, w

jaki gramy naszą własną muzykę, czyli wolno,

ciężko i ciemno. Przez to czas tego kawałka

jest dłuższy niż to, co można usłyszeć na

"Screamin' 'N' Bleedin'".

Ma to też jednak ujemne strony, bo obecne

pokolenie słuchaczy przyzwyczajone jest do

fragmentarycznego odsłuchiwania muzyki w

sieci, jest więc bardzo prawdopodobne, że

tacy ludzie nie dotrwają do końca nie tylko

"The Open Arms, The Open Wounds", ale

nawet krótszego o trzy minuty "The Spell Of

Concealment"?

Szczerze mówiąc, nie martwimy się zbytnio o

to, bo wiemy, że ludzie interesujący się epickim

doom metalem wiedzą, że trzeba posłuchać

więcej niż kilka minut utworu, by zrozumieć

jego ducha. Istnieją inne style metalu,

gdzie prawie cały kawałek trwa trzy minuty i

to wystarczy, by coś przekazać i nie ma w tym

nic złego, ale możecie sobie wyobrazić słuchanie

Solitude Aeturnus, Sorcerer czy Solstice

tylko przez trzy minuty, by zanurzyć się w ich

twórczości? Ja też nie. Ten rodzaj muzyki wymaga

długiego słuchania i poświęcenia swojej

uwagi, ale jeżeli cię to kręci, to na pewno poświęcisz

na to swój czas.

Kiedyś celebrowało się muzykę, w Polsce

szczególnie w latach 70. i 80., gdzie przemysł/rynek

muzyczny praktycznie nie istniał,

a hard rockowe i metalowe płyty czy

nagrania trzeba było zdobywać na różne

sposoby. W Chile też pewnie nie mieliście

pod tym względem łatwo, ale dzięki temu

umieliśmy docenić to co mamy. Teraz jest

przesyt wszystkiego, w tym muzyki, może

więc dlatego nie ma już ona takiej magii i

znaczenia dla ludzi, poza garstką maniaków?

Lata 70. i 80. w Chile to były czasy dyktatury

Foto: Capilla Ardiente

"pinoshit", dlatego większość form artystycznej

ekspresji była ścigana i zakazana, co doprowadziło

nasz kraj do kulturowej blokady.

Wczesne związki z ciężką muzyką na początku

lat 80. mieli tutaj przeważnie ludzie z rodzinami

za granicą lub tacy, którzy mieli wystarczająco

dużo pieniędzy, żeby podróżować poza

Chile, którzy dostawali albumy AC/DC,

Motörhead, Judas Priest czy Venom, potem

w domu przegrywali na kasety i wymieniali się

nimi. Wszystko odbywało się w sposób podziemny,

niektórzy ludzie, tacy jak Anton z legendarnej

grupy Pentagram tworzyli własne

magazyny ("Blowing Thrash"), zaczynali komponować

swoją muzykę, nagrywać dema, występować

i potem, zamiast kilku długowłosych

dzieciaków w czarnych koszulkach i podartych

spodniach wymieniających się muzyką w

połowie lat 80. miałeś to, czym był złoty wiek

chilijskiej sceny metalowej. W latach 90. panował

tutaj death metal ale jakimś cudem w

późnych latach 90. do nawet połowy lat dwutysięcznych,

było tak wiele podgatunków,

trendów i dzieciaków (nad)używających Internetu,

by promować swoje nagrania (zamiast

spędzać czas w sali prób), że wydawało się, że

metal zagubił się gdzieś po drodze. Przynajmniej

wyglądało tak na zewnątrz. Obecnie

chilijski metal jest bardzo zdrowy, z wieloma

świetnymi zespołami, które wydają bardzo dobry

jakościowo materiał, wieloma koncertami

i oddaną publicznością, która kupuje i wymienia

się materiałami. Nawet jeśli można znaleźć

zwykłego pozera czy dupka tu czy tam,

mogę zapewnić, że nasz metal jest żywy i ma

się dobrze. To zdecydowanie może być nowy

złoty wiek.

W metalowym świecie winylowe płyty i kasety

nigdy nie odeszły do lamusa, a od kilku

już lat są znowu popularne, wręcz modne,

również w szerszym wymiarze. Zastanawia

mnie jednak, dlaczego w dobie tak nieprawdopodobnego

rozwoju technologii ludzie idą

na totalną łatwiznę, słuchając często muzyki

wyłącznie z telefonów, gdzie nie ma cudów,

nie zabrzmi ona jak należy. Nie myślisz

czasem, że po co męczyć się tyle w studio,

pracować nad brzmieniem, które tak

naprawdę doceni i usłyszy w pełni garstka

ludzi mających dobre gramofony/odtwarzacze

CD?

To wstyd, ale jako dzieciak sprzedałem większość

moich analogów, żeby przejść wyżej, na

ten konkretny format audio CD (śmiech). Poświęciłem

mnóstwo lat na to, żeby je odzyskać

(przynajmniej nie byłem w tym sam, wielu

moich przyjaciół zrobiło tak samo). Zawsze

staraliśmy się mieć jak najlepsze źródło dźwięku

jak tylko to było możliwe i w tamtych czasach,

kiedy płyty CD rządziły światem, to był

ten sposób, w jaki słuchało sie swoich ulubionych

płyt. To zabawne, że ja i moi przyjaciele

przegrywaliśmy w domu wiele płyt prosto

z winylu, potem kopiowaliśmy je taśma po

taśmie i wymienialiśmy się nimi, a kiedy miało

się album z rysą czy przeskokiem, to po prostu

słuchało się tego kawałka z rysą czy przeskokiem.

Pamiętam, jak słuchałem "South Of

Heaven" po raz pierwszy na płycie CD i czekałem

właśnie na przeskoki na określonych

kawałkach, ale ich nie było! Wszystko brzmiało

krystalicznie czysto! Tak dobrze! Szkoda,

że nie wiedzieliśmy, że komputery z nagrywarkami

CD i CD-R sprawią, że napatrzy-

CAPILLA ARDIENTE 103


104

my się za dużo na płyty CD i zaczniemy znów

szukać winyli i kaset. Jeżeli chodzi o cyfrowe

formaty, platformy i słuchanie muzyki na

smartfonach, myślę że to w porządku. To praktyczne

rozwiązanie, bo jest to po prostu kolejny

sposób na cieszenie się muzyką podczas

biegania, jazdy na rowerze czy w metrze w

drodze do pracy. Możesz czerpać radość z muzyki,

mając parę dobrych słuchawek. Ale jeśli

chcesz doświadczyć maksymalnego przeżycia

(rytuału), nic nie jest w stanie pobić tego, gdy

siedziszspokojnie w domu, wpatrujesz się w

świetną okładkę, czytasz tekst słuchając fizycznej

kopii za pomocą dobrego systemu

dźwiękowego. Będzie nawet lepiej, gdy dodasz

do tego kieliszek wina. Oczywiście, to doświadczenie

nie może być zastąpione słuchaniem

muzyki ze smartfona, kiedy rozpraszasz

się whatsappem, instagramem czy tinderem.

Jasne, że młodzi słuchacze nie będą inwestować

w drogi sprzęt audio, bo nie mają na to

środków. Dostrzegam jednak, że coraz więcej

starszych już ludzi, 40-50-latków, przestawia

się na streaming czy słuchanie muzyki

z YouTube, a jak już mają w domu jakiś

sprzęt grający to maksymalnie kino domowe,

ewentualnie miniwieżę - ciebie też to dziwi,

takie wygodnictwo kosztem brzmienia?

Nie dziwi mnie to. Nie wszyscy ludzie, których

cieszy muzyka mają świra na punkcie

dźwięku czy też faktycznie słyszą różnicę pomiędzy

komputerowymi głośnikami i tymi hifi.

Dla niektórych zadowalające jest posiadanie

głośników, które są wystarczająco głośne.

Są dzieciaki, które dostrzegają różnicę, ale nie

mają jeszcze funduszy na porządny zestaw

dźwiękowy i są również starsi, którzy mają

pieniądze, ale nie znają się na tym, lub ich to

nie obchodzi. Moim zdaniem jeżeli żyjesz dla

muzyki i jest ona dla ciebie tak ważna, że wydajesz

większość pensji na płyty czy kasety, to

przestępstwem jest nie odłożyć trochę pieniędzy

i kupić sobie odpowiedni sprzęt, żeby wydobyć

jak najwięcej z tej nagranej muzyki. Robi

to ogromną różnicę, kiedy słuchasz muzyki

na dobrym systemie audio.

CAPILLA ARDIENTE

Foto: Capilla Ardiente

Dobrze przynajmniej, że ludzie chodzą jeszcze

na koncerty, chociaż akurat z tymi

mniej znanymi zespołami też bywa różnie -

też tego doświadczacie?

Na samym początku, kiedy zacząłem grać w

młodym, nieznanym zespole w latach 1995-

1998 nie było tak wielu ludzi na naszych występach,

którzy przyszli zobaczyć specjalnie

nas, ale i tak było tłoczno. Widzisz, grupa w

której wtedy grałem była jednym z najwcześniejszych

(i po kilku latach jednym z największych)

doomdeath aktów w Chile, nosiła

nazwę Poema Arcanvs i pracowaliśmy ciężko,

żeby wyrobić sobie markę, nie tylko jako

zespół, ale także zdobywając uznanie jako

muzycy. Koncertowaliśmy w Chile i wydaliśmy

kilka albumów, które obecnie są uznawane

za klasyki gatunku w Ameryce Południowej

("Arcane XIII" i "Iconoclast"). Grałem z nimi

od 1995 do 2006 roku, kiedy zrezygnowałem

i postanowiłem założyć Capilla Ardiente z

Felipe. Z racji tego, że nasz zespół posiada

muzyków, którzy są częścią wielu znanych

grup tutaj w Chile jak Atomic Aggressor (Julio)

czy Poema Arcanvs (Igor) lub Procession/Nifelheim/Destroyer

666 (Felipe), muszę

przyznać, że mamy solidną grupę fanów,

przyjaciół i ludzi, którzy śledzą nasze poczynania,

a te kilka koncertów, które tutaj gramy

zawsze wyprzedajemy.

Fakt, że jesteście bardzo aktywni, a Felipe

nie dość, że mieszka w Europie, to jeszcze

udziela się w tak znanych zespołach jak

Deströyer 666 czy Nifelheim, pewnie jednak

nie ułatwia wam koncertowania, generalnie

funkcjonowania, ale mimo wszystko Capilla

Ardiente znaczy dla was zbyt wiele, byście

mieli zrezygnować z tego zespołu?

Dokładnie. To główny powód, dla którego nasze

koncerty są zawsze wyprzedane. Nie chodzi

tylko o to, że ludzie lubią naszą muzykę i

chcą zobaczyć nas na żywo, ale to też jedyna

taka szansa w roku, kiedy można spotkać zespół,

porozmawiać i wypić z nami piwo. W

styczniu 2020 roku, po 13 latach istnienia,

będziemy mieli naszą pierwsza mini trasę w

Chile i pierwszy raz zagramy poza Santiago.

Paradoksalnie, graliśmy na festiwalach i koncertowaliśmy

w Europie, a nawet wystąpiliśmy

na największym muzycznym festiwalu w Kolumbii,

więc można powiedzieć, że graliśmy

cztery czy pięć razy więcej za granicą, niż w

naszym kraju. Pozwolić zespołowi odejść? Czy

pozwolilibyście odejść dziecku? Nigdy w życiu!

Dzięki za zainteresowanie, "Heavy Metal

Pages"! Teraz łap za piwo i posłuchaj Motörhead!

Wojciech Chamryk, Kinga Dombek,

Przemyslaw Doktór

HMP: Nowy album Legendry nosi tytuł

"The Wizard and The Tower Keep". Cały

jego koncept jest wzorowany na bazie opowiadania,

które sam napisałeś. O czym opowiada

ta historia?

Vidarr: Historia ta traktuje o bezimiennym

herosie, który zostaje przetransportowany z

Ziemi do innego świata. Świata wypełnionego

dziwacznymi istotami oraz magią. W tym

świecie wojownik bez imienia musi walczyć o

przetrwanie w dziczy oraz przemierzyć grobowce

i podobne do lochów starożytne katakumby.

Odzyskuje on w ten sposób zawarte w nich

skarby, którymi handluje w celu podtrzymania

swojej egzystencji. Podczas swej podróży opisanej

na albumie, zdobywa on magiczny klejnot

zwany "Okiem Króli". Kiedy wkracza do

niegdyś świetnego, obecnie niegodziwego miasta

Ardona, zostaje zaatakowany przez demoniczne

siły, wezwane przez złego czarnoksiężnika

Vaela, który sprawuje rządy nad miastem

ze szczytu wieży Twierdzy Miejskiej. Bohater

dowiaduje się, iż "Oko Króli" posiada

moc podróży między wymiarami, zatem ma

ono moc przesłania go z powrotem na Ziemię.

Jednakże artefakt ten jest także pożądany

przez Vaela. Wojownik nie ma innego wyboru

jak stawić czoła czarnoksiężnikowi w bezpośrednim

starciu. Utwory na albumie opisują jego

podróż po starożytnych katakumbach znajdujących

się poniżej miasta, a także jego zejście

do Komór Rytualnych w Twierdzy Miejskiej.

Podczas swojej podróży napotyka starożytne

bóstwa, zagubione dusze i inne dziwne

istoty.

Spora część zespołów układa kolejność utworów

na swych albumach według metody Alfreda

Hitchcocka, czyli zaczynają od mocnego

kawałka, który śmiało można porównać do

trzęsienia ziemi. Ty jednak zrobiłeś niemalże

na przekór i na "dzień dobry" dostajemy balladę

"The Bard's Tale". Skąd pomysł na ten dość

nietypowy krok?

Pomysł aby zawrzeć ten utwór polega na tym,

iż cała historia zaczyna się, gdy wojownik bez

imienia wkracza do tawerny w Ardonie, gdzie

bard śpiewa pieśń przy ognisku przy akompaniamencie

dziwnych gitar. Tekst pieśni zapowiada

przybycie wojownika do królestwa Eyrn

(odległej planety, na której akcja tej opowieści

ma miejsce). Chciałem zawrzeć utwór tego typu

zarówno jako pewną klamrę spinającą album

(nawiązanie do niego jest także pod koniec

płyty, kiedy przygoda ziemskiego wojownika

się kończy), a także jak ukłon dla dokonań

Jethro Tull.

Dla kontrastu następnie dostajemy dynamiczny

rocker "Vindicator". Może to wywoływać

w słuchaczu lekki dysonans.

Absolutnie. "The Bard's Tale" ma za zadanie

wprowadzić słuchacza w całą historię, "Vindicator"

za to wprowadza akcję na pierwszy plan.

Dwa pierwsze utwory są znacznie krótsze

niż reszta kawałków wypełniających "The

Wizard and The Tower Keep" . Celowo komponujesz

długie, rozwleczone formy, czy raczej

wychodzi to samo z siebie podczas pisania?

Jest to zdecydowanie kombinacja zamiaru oraz

spontanu. Album "Dungeon Crawler" rozpoczęliśmy

najdłuższym trackiem na albumie

(około 10 minut). Tym razem chciałem podejść

do tego albumu w trochę bardziej tradycyjny

sposób i zachować dłuższe utwory na późniejszą

część płyty. Napisaliśmy każdy utwór

w kolejności w jakiej się one pojawiają, i w


Bezimienny heros

Legendry wydało na świat swoje trzecie

dziecko pod tytułem "The Wizard and The

Tower Keep". Już z tego można się domyślić, iż

tekstowo album ten jest osadzony w realiach

fantasy oraz opowiada pewna spójna historię.

Tutaj mamy przygody bohatera, który

przemieszcza się między wymiarami... O tym jakie są źródła

owej historii oraz o tym czym ten album różni się od poprzedniczek

opowiedział nam gitarzysta oraz lider grupy Vidarr.

porządku chronologicznym opowiadanej historii,

więc długość poszczególnych utworów była

także warunkowana wspomnianymi czynnikami.

W utworze "The Long Road" pewne partie

brzmią jak żywcem wyciągnięte z jakiegoś

utworu Deep Purple...

Zgadza się. Deep Pure był jednym z moich

pierwszych ulubionych zespołów z dzieciństwa,

więc to porównanie to jest jak najbardziej

na miejscu (w przypadku "The Long Road" bliżej

nawet do Uriah Heep). Z pewnością jestem

wielkim fanem rocka/rocka progresywnego z

lat 70-tych. Nieustannie też poszukuje nieznanych

mi wcześniej, starych albumów.

przyjąć wiele form. Ten styl jest prawdziwie

organiczną formułą z tworzoną z zamysłem, iż

sam finalny rezultat muzyczny musi być "epicki".

Tak naprawdę, jest to kombinacja różnych

wpływów oraz podejść, połączonych tak aby

tworzyły coś na swój sposób nowego.

Swego czasu udzielałeś się również w projekcie

Defeat uprawiającuym viking/black metal.

Bardzo zainteresował mnie Twój image z

tamtych czasów. Powiedz mi proszę czy nie

inspirowałeś się przypadkiem Robem Darkenem

z polskiego zespołu Graveland?

Przez ostatnie 15 lat często zagłębiam się w historię

i zgromadziłem całkiem pokaźną kolekcję

broni oraz zbroi, głównie reprodukcji z

czasów Wikingów. Stwierdzenie, iż nie byłem

świadomy istnienia grupy Graveland było by

nieprawdą, lecz nie on ostatecznie wpłynął na

mój wizerunek. Po prostu stwierdziłem, iż strój

oraz zbroja Wikingów idealnie pasują do brzmienia

Defeat.

Czy planujesz jeszcze coś wydać pod szyldem

Defeat? Ostatnie wydawnictwo sygnowane

tą nazwą ukazało się w 2014 roku.

Myślę, iż można śmiało powiedzieć, że Defeat

Wspomniałeś też o swej fascynacji Jethro

Tull. Progresywne wpływy słychać przede

wszystkim w utworze "Earthwarrior", który

mimo, że stylistycznie odstaje od reszty płyty,

to paradoksalnie... idealnie do niej pasuje.

Jeśli musiałbym wskazać swój ulubiony utwór

z albumu (chociaż to trudne), najprędzej wybrałbym

"Earthwarrior". Proces tworzenia tego

utworu zaczął się od pomysłu, aby nawiązywał

on do melodii opowieści barda z początku albumu.

Od tego zaczął się główny motyw utworu.

Otwierająca partia instrumentu powstała

zaś podczas improwizacji na próbie. Był to

punkt wyjścia aby połączyć luki pomiędzy głównym

trzonem utworu a melodią z "The Bard's

Tale". Nie ukrywam, że było to drobnym wyzwaniem,

lecz także było całkiem przyjemne

jeśli chodzi o pisanie. Generalnie zawsze gustowałem

w kompozycjach, które zaczynają się w

jednym miejscu, a kończą zupełnie gdzie indziej

(porównałbym to z bardziej progresywnymi

momentami Black Sabbath). Myślę, iż

ten styl pisania utworów będzie odgrywał większą

rolę wraz z tym, jak Legendry będzie się

rozwijało.

Żeby było ciekawiej "Behind The Summoner's

Seal" brzmi trochę jak wczesny Slayer.

Widzę zatem, że masz naprawdę szerokie

horyzonty muzyczne.

W "Behind The Summoner's Seal" jest zdecydowanie

więcej niż trochę inspiracji thrash metalem,

ale tak naprawdę do tego kawałka zainspirował

mnie wczesny Manowar, zawłaszcza w

części chóralnej. Ja oraz zespół czerpiemy z naprawdę

różnych wpływów. Kicker i Evil przemycają

do Legendry dużo elementów muzyki

punk, zwłaszcza jeśli chodzi o podejścia rytmiczne,

a na stół z mojej strony trafia wpływ progresywnego

rocka lat 70-tych. Niektóre z moich

największych muzycznych inspiracji to:

Manilla Road, Cirith Ungol, Manowar i

Warlord, podczas gdy jeśli chodzi o te z poza

metalu, dużo inspiracji dają mi: King Crimson,

Yes, Jethro Tull, Frank Zappa, oraz ambiet

i dungeon synth (dark ambiet).

Foto: Legendry

Wspomniałeś również, że o kolejności utworów

na "The Wizard and The Tower Keep"

zadecydowała również kolejność ich tworzenia.

Praktykowałeś już ten model w przeszłości?

Nie, to jest pierwszy album napisany w tradycyjny,

jak i sekwencyjny sposób. Poprzednio,

"Mists Of Time" i "Dungeon Crawler" zostały

nagrane przy zestrajaniu bębnów oraz gitar

Kickera i moich w strukturze utworu, które ja

później zmiksowalem z wokalem, solówkami,

innymi instrumentami oraz bassem ( tylko w

trakcie "Mists Of Time", Evil dołączył do zespołu

kiedy zestrajanie basu zaczęło się w

"Dungeon Crawler"). Z powodu tej dziwacznej

metody nagrywania, kompozycje nie były poddawane

próbom oraz ucieleśniane do momentu

gdy rozpoczęliśmy nagrywanie! Teraz chcieliśmy

mieć utwory dokładnie dopracowane, zanim

zaczęliśmy nagrywać. Stąd ten krok.

Czym jeszcze różni się "The Wizard and The

Tower Keep" od swych poprzedników?

Myślę, iż "The Wizard and The Tower Keep"

jest najbardziej spójną koncepcją, którą ten zespół

stworzył: zdecydowanie najbardziej skupioną

na nazwijmy to "punkcie kulminacyjnym".

Poza pisaniem albumu, był to pierwszy album,

który nagrywaliśmy w studio innym niż moje,

więc to sprawiło dużą różnicę w ogólnej jakosci

dźwięku. Także zestrajaliśmy gitarę, bas i bębny

jednocześnie jako zespół w studio, więc to

daje bardzo spójne brzmienie całej płycie.

Często określa się Legendry jako zespół grający

epic metal, jednakże Wasza twórczość

nieco odbiega od typowych przedstawicieli

tego gatunku, takich jak Manilla Road czy

Heavy Load. Ośmielę się stwierdzić, że

udało się Wam stworzyć własny unikatowy

styl. Jak to zrobiłes?

Epicki metal, tak samo jak black metal, może

należy już do przeszłości. Jeśli zdecyduje się

jeszcze wrócić do grania black metalu, będzie

to pod inną nazwą.

Grasz też na instrumentach nie kojarzonych

powszechnie z metalem, takich jak mandolina.

Co Cię skłoniło by po nie sięgnąć?

Powodem, abym sięgnął po ten instrument było

głównie wykorzystanie mandoliny na wielu

albumach Jethro Tull. Dodaje to inną jakość

do kanałów akustycznych, coś ze średniowiecznego

klimatu.

Pomówmy o wokalu. Czy trudno było ci się

przestawić z black metalowego skrzeku na

czysty śpiew?

Zanim wziąłem się za metal, grałem dużo

folku i bluesa, głównie na gitarze akustycznej,

z towarzystwem bardziej tradycyjnego śpiewu.

Zatem śpiew nie był czymś czego musiałem się

nauczyć całkowicie od początku.

Bartek Kuczak

Tłumaczenie: Przemysław Doktór

LEGENDRY 105


Trochę inny

Szkocja to ciekawa kraina. Pełna zielonych wzgórz, ruin

zamków, jezior (z potworami i bez), starych murów i destylarni

whiskey (tych z tradycjami oraz tych nowoczesnych).

Historia i mity są tam obecne na każdym

kroku i chociażby nie wiem, jak bardzo ktoś by się

przed tym bronił, od nic nie ucieknie. Inspirują

one także młodych muzyków uprawiających muzykę

heavy metalową. Jednym z ciekawszych szkockich

zespołów młodego pokolenia jest Midnight

Force. Zespół ten właśnie wypuścił na światło dzienne

swój drugi głęboko osadzony w szkockiej historii

oraz celtyckiej mitologii album pod tajemniczym

tytułem "Gododdin". Spójrzmy co na jego temat mówią

sami twórcy.

HMP: Właśnie ukazał się

Wasz drugi album zatytułowany

"Gododdin".

Na początek zapytam jakie

jest znaczenie tego tytułu?

Ansgar: Gododdini to dawne plemię celtyckie

zamieszkujące region, który dzisiaj obejmuje

wschodni wybrzeże Szkocji, niedaleko dzisiejszego

Edynburga. To także poemat o ich

śmierci, kiedy maszerowali na spotkanie z nacierającymi

Saxonami z Northumbrii (dziś

północna Anglia), którzy grozili najazdem na

ziemię Gododdinów. Przegrali bitwę z najeźdźcami.

O tych wydarzeniach opowiada tytu-

kościelnego witrażu, jednakże zamiast postaci

jakiegoś świętego widzimy tam Vikinga.

Ansgar: Okładka ma także pasować do tytułu

albumu, z witrażem upamiętniającym poległych

wojowników ludu Gododdin. Więc wojownik

ten jest bardziej Celtem niż Wikingiem,

jednakże wizerunek ten pasuje także do

reszty utworów z albumu. Powiedziałbym, że

najbardziej widoczne jest to w "In Lindisfarne

It Lay", gdyż historia, o której ten kawałek

opowiada osadzona jest w klasztorze Lindisfarne,

który został przejęty przez Wikingów.

To akurat pasowałoby do Twojej interpretacji.

Brenden: Chciałem aby okładka tego albumu

Gdy słyszałem "Gododdin" po raz pierwszy,

elementem, na który zwróciłem szczególną

uwagę było brzmienie. Jest ono znacznie czystsze

niż na "Dunsinane".

Ansgar: Zdecydowanie chcieliśmy sprawić, by

dźwięk miał większą głębię i moc. Dodaliśmy

wiele warstw chórków lub innych instrumentów,

aby nasze historie ożyły tak jak w solówkach

z "Y Gododdin". Poza tym postępowaliśmy

tak samo, jak przy nagrywaniu naszego

debiutu, aczkolwiek używając lepszego sprzętu

takiego jak mikrofony i ampery, oraz będąc

bardziej doświadczonymi jeżeli chodzi o proces

nagrywania albumu długogrającego.

Brenden: Cóż, jesteśmy coraz lepsi gdy pracujemy,

szczególnie jeżeli chodzi o chórki.

Wciąż muszę się sporo nauczyć na tym polu,

ale im więcej albumów robimy, tym lepsi się

stajemy.

Utrzymujecie, że na Waszym drugim albumie

postanowiliście jeszcze bardziej oddać

istotę heavy metalu. Co zatem Waszym

zdaniem jest tą istotą?

Ansgar: Przy pisaniu utworów Midnight Force

staramy się nigdy nie przylegać do konkretnego

formatu lub schematu, więc ostatecznie

efekt końcowy burzy mózgów, to czysty heavy

metal, taki który kochamy. Tak więc dając

prostą odpowiedź, posłuchaj naszej EPki, aby

dowiedzieć się czym jest dla nas heavy metal

(śmiech). Ale na bardziej poważnej stopie powiedziałbym,

że heavy metal jest dziś zagrożony,

gdyż stara gwardia powoli przechodzi

na emeryturę a festiwale oraz promotorzy zaniedbywali

młodsze pokolenie zbyt długo, by

móc dostarczać nowych gwiazd. Więc dla

mnie to bardzo ważne (może ważniejsze niż

kiedykolwiek), aby być oryginalnym i interesującym

w tym co robisz - dlatego dla mnie

heavy metal powinien być zawsze trochę dziwaczny,

szorstki i kanciasty oraz… trochę

inny.

łowa kompozycja.

Branden: Jeden z najsłynniejszych poematów

brytonicznych zatytułowany jest "Y Gododdin"

i opisuje właśnie tę bitwę. Od lat chciałem

stworzyć o tym utwór, gdyż jest to starożytna

historia regionu Szkocji, z którego pochodzę.

Właśnie teraz trafiły się odpowiednie

okoliczności ku temu. Ogólna atmosfera

utworu pasuje idealnie do tekstu, który napisałem.

Zatytułowaliśmy album tym tytułem,

gdyż zawsze będzie on zamykającą kompozycją,

a także tytuł dobrze pasuje do pierwszego

albumu, o nazwie "Dunsinane" - prawdopodobnie

nagramy jeszcze parę innych albumów,

których tytuły wszyscy będą pewnie błędnie

wymawiać (śmiech).

Na okładce albumu widzimy coś w stylu

Foto: Midnight Force

była bardzo kolorowa i nasycona, nawiązująca

do Ksiąg z Kells, a także do przepięknych

witraży. Widziałem prace naszego przyjaciela

Caluma Calderwooda, który opracował design

dla nagrań Sloth Metropolis i kiedy z

nim porozmawiałem, odniosłem wrażenie, że

doskonale wie o co mi chodzi - zaprojektował,

więc witraż, z którego jestem bardzo zadowolony.

W dalszym ciągu w tekstach poruszacie historyczne

tematy. Gdy rozmawialiśmy przy

okazji Waszego debiutu, wspominaliście, że

jest to bezpośrednio związane z miejscem, z

którego pochodzicie.

Brenden: Cóż, dorastałem niedaleko ruin starego

zamku (Linlithgow Palace), moje mieszkanie

znajdowało się w niezbyt reprezentatywnym

bloku, który mimo to zawsze był

obecny na pamiątkowych zdjęciach turystów

zwiedzających zamek (śmiech). Od młodości

bawiłem się pośród starych budowli, a w

miejscach takich łatwo używa się wyobraźni, a

w końcu naprawdę zaczyna się interesować

tym, co się tam się działo. Wszyscy w Linlithgow

znają niejedną historie o starych czasach.

Wydaję mi się, iż w Szkocji obecna jest także

silna świadomość społeczna tego, co w toku

historii się tutaj wydarzyło - wszyscy uczą się

o Robercie de Bruce czy Williamie Wallace,

albo o rzymskich fortach rozsianych po całym

kraju. Myślę, że jest to część przynależności

do małego kraju, który próbuje utrzymać swoją

świadomość bez posiadania niepodległości.

Faktem jest także to, iż nie możesz tu przejść

106

MIDNIGHT FORCE


się przez 5 minut, bez potykania się o ruiny

zamku lub część muru Antoniusza.

W utworze "Walls Of Acre" słyszę wyraźne

echa Bathory z okresu "Hammerheart"...

Ansgar: Łał, to bardzo interesujące. Tak

właściwie to zacząłem pisać tę kompozycję

bardzo inspirując się utworami epickiego tąpnięcia

zespołu Bathory. W ciągu naszej historii

cały zespół zmieniał trochę ton i styl, ale

nie sądzę aby wpływ był aż tak oczywisty,

aczkolwiek jest to trafne spostrzeżenie! Jesteśmy

fanami Bathory, przynajmniej Brenden i

ja czasem skłaniamy się ku bardziej ekstremalnym

rzeczom. Chociaż moim zdaniem najlepszym

utworem Bathory jest i zawsze będzie

"Bridge Of Death" Manowara (śmiech).

Brenden: Myślę, że jeżeli chodzi o intro perkusji

Ansgar powiedział: "Posłuchaj Pete, potrzebuje

wejścia perkusji, zrób coś w stylu Bathory". I

myślę, że Pete nigdy nie słuchał za bardzo

Bathory, ale to mu akurat wyszło.

"Parthia" stylistycznie zaś przypomina inną

szwedzką legendę, mianowicie Heavy Load.

Ansgar: Myślę, że tutaj podobieństwo jest

bardziej przypadkowe. Oczywiście jesteśmy

fanami Heavy Load, stąd może podświadoma

inspiracja do dziwacznych riffów, ale nie myślę

żeby którykolwiek z nas był ich aż tak

zagorzałym fanem, który słucha ich tak często,

aby napisać całą kompozycję w ich stylu.

Chociaż Pete, nasz perkusista, który napisał

tekst i melodię, jest wielkim fanem szwedzkich

zespołów z lat 80-tych - takich jak Europe

- więc kto wie (śmiech).

W mojej opinii wyróżniacie się na tle innych

kapel zaliczanych do nurtu NWOTHM dość

unikalnym stylem. Jakie są Wasze muzyczne

inspiracje?

Ansgar: Dzięki, to dla mnie duży komplement.

Nie "próbujemy" być inni na siłę, ale

wydaje się, iż kształtujemy swoje pomysły może

w inny sposób niż reszta zespołów z naszego

gatunku muzycznego. Może to być spowodowane

faktem, iż wszyscy czterej z nas

mają różne zaplecze muzyczne, pomimo faktu,

że wszyscy jesteśmy fanami metalu z lat

80-tych. Wszyscy mamy różne gusta, jeżeli

chodzi o upodobania, co powoduje ciekawą

mieszankę. Brenden najprawdopodobniej ma

najbardziej zróżnicowane gusta, od podziemnego

rapu do black metalu ze sporą dozą klasycznego

NWOBHM, także rock z lat 70-tych

oraz doom. Joe i Pete są bardziej zakorzenieni

w glam i heavy metalu ze środkowych i późnych

lat 80-tych, podczas gdy ja jestem wielkim

fanem metalu z USA, epickiego doomu

oraz proga z lat 70-tych.

Brenden: Ja oraz Pete gramy także w kilku innych

zespołach, ja w doom metalowym, Pete

w zespole indie, a obydwaj w zespole grunge i

folkowym - tak więc granie całej tej zróżnicowanej

muzyki w połączeniu z heavy metalem

oznacza różne wpływy, które zawsze są obecne

w naszym graniu, i niejako zawsze wślizgiwać

się będą w to co robimy.

Czy wykorzystaliście Wasze doświadczenie

z pracy nad debiutem podczas nagrywani

"Gododdin"?

Brenden: Tak, podczas nagrywania pierwszego

albumu nasz rejestrator Mike praktycznie

przez cały czas nas instruował. Natomiast

przy produkcji "Gododdin" ustawiał tylko mikrofony

w odpowiednich miejscach, i nie musieliśmy

spieszyć się z tworzeniem partii oraz

harmonii, robiąc wszystko tak jak chcieliśmy.

Muszę powiedzieć, że w większości wyszło to

nam na dobre, ale było parę sytuacji z ustawieniem

mikrofonów, w których nauczyłem się,

że w przyszłości jednak będziemy potrzebowali

trochę więcej pomocy Mike'a. Przez

ostatnie kilka lat (głównie Mike) zbudowaliśmy

studio praktycznie z niczego. Coraz lepiej

poznajemy sprzęt i proces nagrań. Mike za

każdym razem także wykonuje coraz lepszą

robotę. Pierwszą profesjonalną rzeczą, która

została tam nagrana przez kogokolwiek z naszego

zespołu, jest "Scarlet Citadel", drugi

track z 2017 roku - więc jeśli chcesz usłyszeć

jak studio się zmieniło, będzie to najprawdopodobniej

najlepszy wybór.

Jak udało się Wam zachować ten sam skład

od początku?

Ansgar: Jak na razie nie moglibyśmy sobie

wyobrazić zespołu bez kogokolwiek z nas. Ale

może na początku każdy zespół tak mówi

(śmiech). Wszyscy jesteśmy zaangażowani w

Foto: Midnight Force

proces tworzenia, prawie nigdy nie ma jednego

kompozytora kawałka, więc było by niezmiernie

trudno zastąpić któregoś z nas. Nawet

jeśli ktoś napisze tekst i zaproponuje riffy

oraz melodię, zawsze dogrywamy wszystko razem

i każdy dodaje coś od siebie.

Jak przyjęliście reakcje fanów oraz krytyki na

"Dunsinane"? Myślicie, że "Gododdin" jest

w stanie powtórzyć ten sukces?

Ansgar: Reakcja na "Dunsinane" była w istocie

niesamowita, mieliśmy świetne recenzje i

album podobał się wielu ludziom. Jak na razie

mamy w większości pozytywne recenzje na

temat "Gododdin", pomimo, że oczekiwania

niektórych recenzentów zmieniły się, w związku

z tym, że jest to nasz drugi album i podchodzą

oni może z większa rezerwą. Ale reakcje

tych, którzy mają znaczenie, czyli fanów

oraz ludzi, którzy piszą dla właściwych gazet

o undergroundowym metalu, są pozytywne,

więc nie możemy narzekać!

Brenden: Cóż najlepszym wyznacznikiem jest

gdy ziomkowie śpiewają i docierają do utworów

na żywo. Ale recenzje też nie są złe.

Czy po wydani debiutu zauważyliście

znaczące zainteresowanie Waszą twórczością

ze strony mediów zajmujących się

podziemną sceną heavy?

Ansgar: Tak, posiadanie albumu długogrającego

w istocie pomogło. Na początku wydaliśmy

go własnym kosztem, gdyż trudno było

znaleźć wydawcę, który byłby nim zainteresowany.

Tak szybko jak ujrzał on światło dzienne,

otrzymaliśmy propozycje by umieścić go

na różnych formatach. Także zaczęliśmy dostawać

sporo propozycji odnośnie wywiadów

oraz koncertów. Mamy nadzieje, że wraz z

drugim albumem będziemy mogli się z tym

rozwinąć, i może uczestniczyć na letnich festiwalach

typu open air, gdyż dotychczas nie

mieliśmy takiej okazji.

To może coś więcej o koncertach. Który z dotychczas

granych show uważacie za najważniejszy

w Waszej krótkiej karierze?

Ansgar: Miałbym trudności z wybraniem tylko

jednego show, ale dla mnie osobiście show

z okazji wydania albumu "Dunsinane" w

Glasgow był niesamowity, tak samo jak nasz

ostatni reklamowany show w Dublinie. Było

mnóstwo potu i alkoholu. Tak samo z występem

w Hamburgu w tym roku, z fanami

wrzeszczącymi nazwę naszego zespołu długo

po tym jak przestaliśmy już grać. To było coś!

Czego najbardziej oczekujecie w roku 2020?

Ansgar: Aktualnie planujemy parę tras po

Niemczech, supportując fajne zespoły, takie

jak Riot City czy Sabire. Mamy też nadzieję

dodać inne kraje do naszej listy, na przykład

Polskę, gdzie już jesteśmy w kontakcie z pewnymi

promotorami. Chcemy się skupić na

graniu w nowych miastach lub krajach, aby

promować "Gododdin" u tak wielkiej publiczności

jak to możliwe! Dziękujemy bardzo

(śmiech)

Bartek Kuczak

Tłumaczenie: Przemysław Doktór

MIDNIGHT FORCRE

107


Odniesienia do realnego świata

Pod nazwą Risen Prophecykryje

się dość intrygująca zarówno pod

względem muzycznym, jak i tematycznym

(jeśli chodzi o teksty

utworów) brytyjska kapela, która w

lecie wypuściła swój trzeci długograj

o dość tajemniczym tytule "Voices from

the Dust" Na nasze pytania związane z

tym albumem (dość enigmatycznie, ale jednak) odpowiedział basista oraz lider

grupy Ross Oliver.

HMP: Witam. Bardzo ciekawą kwestią dotyczącą

Waszej kapeli jest to, że gracie w

tym samym składzie od samego początku

istnienia zespołu czyli 2005 roku. Czy to

dlatego, że jesteście dobrymi przyjaciółmi,

czy może jest to tylko kwestia współpracy

czysto muzycznej?

Ross Oliver: Oba czynniki są tak samo istotne.

Jesteśmy dobrymi przyjaciółmi, ale nasza

ścieżka muzyczna nie zmieniła się od kiedy

zaczęliśmy, wciąż jesteśmy w tym samym

składzie co na początku.

Pamiętasz, co było głównym czynnikiem,

Wasz trzeci album, zatytułowany "Voices

from the Dust", został wydany latem ubiegłego

roku. Czy nagranie tego albumu dało

Ci jakieś nowe doświadczenia?

Pracowaliśmy z Gregiem (producentem) nad

"Hinnom", więc wiedzieliśmy czego możemy

się spodziewać w odniesieniu do procesu i samego

studia. Było jednak wiele nowych pomysłów

i technik wykorzystanych tym razem.

Spędziliśmy sporo czasu na wokalu, szczególnie

przy tworzeniu warstwy/harmonizacji.

Nowy album, podobnie jak poprzedni, zaczyna

się od instrumentalnego intro. Czy to

jakiś Wasz znak firmowy, który pojawi się

też na kolejnych wydawnictwach?

Myślę, że posiadanie intro może być bardzo

pomocne, jeśli chodzi o wprowadzenie słuchacza

w album i odpowiedni nastrój. Nie sądzę,

żeby to było coś, co robimy celowo, to po prostu

pomogło obu albumom "płynąć" lepiej.

Może nie będzie to potrzebne na następnej,

Wasza muzyka wydaje się być świetną

mieszanką tego, co nazwałbym tradycyjnym

metalem i oraz pewnych świeżych nowoczesnych

patentów.

Dzięki! Chciałbym, żeby tak było. Pochodzimy

z tradycyjnego tła, bez względu na to, z

jakiego wpływu czerpiemy, ale nie chcemy być

przez to ograniczeni. Lubimy wolność rozwoju

i budowania na tym, co kochamy.

Zauważyłem, że Risen Prophecy ma tendencję

do tworzenia dłuższych utworów.

Czy kiedykolwiek myślałeś o napisaniu kilku

szybkich rock'n'rollowych killerów?

(Śmiech) Trudno nam pisać krótkie piosenki,

bo zawsze czujemy, że możemy dorzucić coś

więcej do naszych pomysłów. Naprawdę doceniam

możliwość napisania czegoś krótkiego i

wesołego, ale nie jestem pewien, czy na tym

właśnie polega nasza siła.

Tytułowy utwór ma kilka orientalnych wstawek

muzycznych.

Jest wiele starożytnych babilońsko-sumeryjskich

koncepcji, które przewijają się przez album,

więc to musiało być reprezentowane także

w warstwie muzycznej.

Wydajecie swoje albumy z 4-5-letnią przerwą.

Czy jest to dla Ciebie optymalne tempo,

czy masz zamiar robić to częściej w przyszłości?

Proces pisania jest dla nas dość szybki, kiedy

już się wreszcie zacznie. Główną kwestią są

dla nas koszty nagrań. Potrzeba dużo czasu,

żeby zebrać pieniądze na nagrywanie, a szczególnie

dla nas, ponieważ naprawdę zwracamy

uwagę na szczegóły. Prawdopodobnie wydawalibyśmy

je co dwa lata, gdyby to tylko było

możliwe.

który doprowadził do założenia zespołu?

Chcieliśmy po prostu grać muzykę z ludźmi,

którzy lubią tę same dźwięki.

Jak spędziliście te cztery lata, które upłynęły

od wydania "Into the Valley of Hinnom"?

Zrobiliśmy kilka mniejszych tras koncertowych

i kilka większych, a następnie skupiliśmy

się na pisaniu kolejnego albumu. Tworzenie

"Voices..." nie zajęło nam dużo czasu

(według naszych standardów), ale zgromadzenie

pieniędzy na nagranie tego albumu to już

inna kwestia, dlatego między "Hinnom" a nowym

albumem upłynęło tyle lat.

Foto: Risen Prophecy

ale o tym przekonamy się w przyszłości.

Czy "Voices from the Dust" to należy traktować

jako album koncepcyjny? Jaka jest

jego historia?

Teksty są utrzymane w klimatach fantasy, ale

są w niej stałe odniesienia do naszego realnego

świata. Zarys konceptu to podróż wędrowca,

który znajduje się w krainie całkowitego spustoszenia.

W trakcie opowieści doświadcza on

różnych wizji zarówno dotyczących przeszłości,

jak i przyszłości, które pokazują, co spowodowało

to wspomniane już spustoszenie.

Wizje te pokazują, jak bardzo ludzkość jest

skorumpowana i że ogień, który spalił świat

naszego bohatera, jest bezpośrednią konsekwencją

tego zepsucia.

Czy traktujecie teksty Waszych utworów

jedynie jako dodatek do waszej muzyki, czy

jest to dla Was coś naprawdę ważnego?

Teksty są tak samo ważne jak muzyka podczas

pisania.

Ross, wiem, że ty też grasz w death metalowym

zespole Vacivus. Czy próbujesz przemycić

jakieś wpływy tego stylu do nagrań

Risen Prophecy?

Myślę, że wszystko, co jest jakąś częścią muzycznego

świata, ma możliwość wpływania na

was w jakiś sposób, ale tak naprawdę nie żeby

te zespoły wpływały na siebie nawzajem. Bardziej

ekstremalne sekcje w Risen Prophecy są

tam od początku, więc to nie jest coś nowego,

ale myślę, że najnowszy album ma ich więcej

niż wszystkie poprzednie.

Czytałem też, że w tym roku odbyliście dużą

trasę koncertową z Vacivus. Jesteś zadowolony

z jej przebiegu? Czy są jakieś plany

dotyczące kolejnej trasy koncertowej Risen

Prophecy?

Tak, trasa poszła dobrze, dobra frekwencja i

świetnie było zagrać na SWR w Portugalii.

Chcemy zorganizować kolejną trasę, ale wiąże

się to z koniecznością znalezienia promotorów,

którzy by nas zarezerwowali lub agenta,

który by to zorganizował.

W którym kraju lubisz grać najbardziej i dlaczego?

Szczerze mówiąc, chcemy grać wszędzie tam,

gdzie nie graliśmy wcześniej, co zostawia nam

dużo miejsca na przyszłość!

Dziękuję bardzo za poświęcony czas!

Dzięki za pytania, Bartek!

Bartek Kuczak

108

RISEN PROPHECY



HMP: Istnieje teoria, że dla każdego zespołu

to ta trzecia płyta jest przełomowa, będąc

ostatecznym testem jego kreatywności czy

pozycji, ale wygląda na to, że u was wszystko

jest na przekór, łącznie z tym, że taką płytą

jest waszym przypadku dopiero czwarty

album?

CruciFox: Dużo o tym myślę. Sporo w tym

prawdy, aczkolwiek są przykłady późnych gaf.

Dwa z moich ulubionych zespołów to Slade i

AC/DC, a one dopiero w pełni wyszły na swoje

i ukształtowały się przy czwartym albumie -

Bez seniorskiej zniżki

Ależ ci Australijczycy mieszają!

Przejście od Motörhead do Blondie

to dla nich drobiazg, czerpią też z

bluesa, hard i glam rocka, psychodelii

i licho wie czego jeszcze, dzięki

czemu "Memoirs Of A Rat Queen"

naprawdę robi wrażenie i może się

podobać. Zresztą czy mogło być inaczej,

skoro wokalistka grupy zaczerpnęła

swój pseudonim Imperial Priestess Screaming Loz Sutch od jednego z najbardziej

odjechanych artystów w historii rocka?

Platformy online/streaming są świetne do

odkrywania muzyki, ale jako fan chcę być

właścicielem tego co kocham i wspierać artystę,

którego uwielbiam. Myślę, że wszędzie jest

tak samo z poważnymi fanami muzyki i zdecydowanie

z naszymi fanami. Produkcja/kupowanie

fizycznych wydań płyt tworzy typ

więzi/połączenia, które pokazują, że wszyscy

biorą to na poważnie!

Dlatego nastąpiła zmiana i w składzie pojawiła

się Imperial Priestess Screaming Loz

Sutch, dzięki czemu zaczęliście zupełnie

nowy rozdział?

Tak, jej wysokość, spadając z przestrzeni kosmicznej

do przedmieść Sydney, naprawdę

zmieniła sytuację. Bez niej wciąż błąkalibyśmy

się w ciemnościach.

Pamiętam jakie wrażenie wywarła na mnie

nagrana w iście gwiazdorskiej obsadzie płyta

"Lord Sutch And Heavy Friends" Screaming

Lorda Sutcha z roku 1970 - jak widzę, nie tylko

na mnie?

Nie tylko! Uwielbiam ten album. Zawiera niektóre

z najlepszych kawałków wszechczasów,

ale wciąż jest trochę nieokrzesany i ma na sobie

w całości szalone odciski palca Lorda Sutcha.

Graliśmy "Cause I Love You" parę razy

podczas naszych pierwszych występów.

Generalnie zresztą inspirujecie się bardzo różną

muzyką, co potwierdza zawartość "Memoirs

Of A Rat Queen" - bardzo eklektyczna

i urozmaicona, dzięki czemu możecie dotrzeć

do różnych słuchaczy, nie tylko miłośników

klasycznego rocka czy psychodelii?

Moje wytłumaczenie jest takie, iż w stylu muzycznym,

który lubimy, najlepsze kompozycje

zostały już napisane. Dążymy więc bardziej

do tego, aby połączyć różne style na jednym

albumie lub w kawałku, od trzymania się jednego,

rozpoznawalnego wątku. To nie jest tak,

że nie ma żadnych zasad, ale jest to kreatywny

sposób uhonorowania tych gigantów z przeszłości.

Myślę, że ludzie, którzy jarają się muzyką

ze złotych czasów rock and rolla będą jarać

się tym, co obecnie my próbujemy zrobić.

odpowiednio "Slayed" i "Let There Be Rock".

Lubię myśleć, iż podążamy ich ścieżką i wciąż

przy tych kilku pierwszych albumach wypracowujemy

naszą formułę.

Wasze poprzednie płyty ukazywały się nakładem

australijskiej wytwórni Erotic Volcano

Records, tak więc nie mogliście liczyć na

szerszą rozpoznawalność, nawet mimo obecności

w sieci - teraz wygląda to nieco inaczej,

bo dzięki Cruz Del Sur Music wasze wydawnictwa

będą szeroko dostępne...

To sprawia ogromną różnice i jesteśmy bardzo

wdzięczni. Nigdy nie wyobrażaliśmy sobie, że

nasz album będzie miał tak szeroki zasięg, ale

oto rozmawiam z polskim magazynem heavymetalowym!

To szalone!

Pytam o to nie bez przyczyny, bowiem w

czasach muzyki w sieci i coraz większej roli

streamingu zdajecie się przywiązywać duże

znaczenie do tego, by wasza muzyka była

dostępna przede wszystkim na płytach, kompaktowych

i winylowych?

Foto: Luka Bakota

Kiedy zaczynaliście pewnie nie zakładaliście,

że dojdzie do czegoś takiego, tym bardziej,

że zespół był rozdzielony pomiędzy

odległymi kontynentami, bo wokalista mieszkał

w USA?

Tak, pierwszy album był dosłownie projektem

studyjnym nagranym dla zabawy, który zrobiliśmy

z naszymi przyjaciółmi ze Stanów. W

żadnym razie nie wyobrażaliśmy sobie, że tak

to się rozwinie.

Można pracować korespondencyjnie, przesyłać

sobie demówki czy nawet nagrywać płyty

nie spotkawszy się ani razu, jednak nie jest

to rozwiązanie na dłuższą metę korzystne,

bo jednak nic nie zastąpi wspólnych prób i

regularnych, a nie tylko okazjonalnych, koncertów?

Brak koncertów był tym, co nam naprawdę

zaszkodziło. Naprawdę bardzo chcieliśmy

grać live, więc szukaliśmy wokalisty bliżej naszego

domu. Zespół, który widzisz dzisiaj, jest

rezultatem grania na żywo, sprawdzeniem co

zadziała i gdzie nas to zabrało.

Z drugiej strony dostrzegam też jednak pewien

minus, bo rockowa publiczność bywa

dość konserwatywna i nie lubi zbytnich

eksperymentów, może więc być tak, że dla

fanów lżejszego brzmienia będziecie zbyt

mocni, a zwolenników choćby Motörhead

odrzucą te nawiązania do Blondie czy

T.Rex?

Zapewne jest to prawda - jest to ok, rozumiem

ludzi, którzy myślą w ten sposób. Niemniej

jednak, tak w zasadzie jestem mile zaskoczony

tym, ile ludzi to kuma i są z nami na pokładzie,

szczególnie jeśli chodzi o europejskich

fanów metalu. Dla mnie dobra muzyka to dobra

muzyka, a dobry heavy metal można znaleźć

poza twoimi ulubionymi zespołami.

Wiem, że nie jestem w tym sam!

Dlaczego uważacie, że najlepsza muzyka

powstała akurat w dekadzie 1968-1978? Nie

dostrzegacie w latach późniejszych dla siebie

niczego ciekawego, programowo odrzucacie

takie arcydzieła jak na przykład "The Wall",

"Heaven And Hell" czy "Screaming For

Vengeance"?

Oczywiście w każdej erze można znaleźć

świetną muzykę! W mojej opinii lata 1968 -

78 zawierały najbardziej niesamowitą koncentrację

świetnej jakości rzeczy. Była eksplozja

rocka psychodelicznego, acid rocka, potem nadejście

hard rocka/heavy metalu, glam rocka,

punk - wszystko w ciągu dziesięciu lat. I były

także niesamowite podgatunki jak funk, soul,

garage rock itp., które wciąż kwitną. Niemniej

jednak, jeżeli zapytałbyś się członków zespołu

o ich ulubione, usłyszałbyś wszystko, od Voivod

i Iron Maiden, do The Cure i Hüsker

Dü. Więc mamy szeroką grupę zainteresowań

110

THE NEPTUNE POWER FEDERATION


muzycznych jako zespół. Odnośnie "Heaven

And Hell" - mój znajomy, gitarzysta Search

& DesTroy sprzedał mi kiedyś płytowe klejnoty

Sabbath ery z Dio.

Ale okładkę płyty Judas Priest sparafrazowaliście

na swój użytek, czyli i w latach 80.

też nie było tak źle? (śmiech)

Domyślam się, że mówisz chyba o "Screaming

For Vengeance"/"Ride The Iron Space

Bird" (śmiech) - tutaj mnie masz. Faktycznie

uwielbiam prace Douga Johnsona, które zrobił

dla Priest. I taaa, "...Vengeance" też ma

inne świetne utwory ("Riding On The Wind" -

co do huja! - śmiech).

Graliście przez lata w bardzo różnych zespołach,

rockowych i metalowych - to doświadczenie

na pewno pomaga w przypadku takiego

zespołu jak The Neptune Power Federation?

To bardzo pomaga w dawaniu sobie rady z

zaletami i wadami bycia w zespole - jesteśmy

trzódką z głowami na tym samym poziomie.

To ważne, aby wraz z wiekiem nie stawać się

jako zespół leniwym. Jesteś oceniany przez

dzieciaków, którzy są od ciebie o połowę

młodsi i nie masz u nich zniżki seniorskiej.

Nazwę też macie zresztą oryginalną - jaka

jest jej geneza?

Po prostu ta nazwa fajnie brzmi. Chciałem,

aby przywoływała poczucie autorytetu oraz

sugerowała podróże w kosmosie.

Muzyczny rynek jest teraz tak zapchany, że

samą muzyką trudno się obronić i przyciągnąć

uwagę słuchaczy - stąd wasze pseudonimy

czy image Imperial Priestess Screaming

Loz Sutch?

Taa, myślę, że prezentacja jest ważna. Kiedy

zaczynasz jest ciężko. Zachowujesz się jakbyś

grał na stadionie Wembley, kiedy tak naprawdę

jesteś w niewielkim barze z 20 ludźmi,

którzy mają tylko pewien poziom zaangażowania.

Na całe szczęście Imperialnej Kapłance

na nic zdadzą się ludzkie emocje, takie

jak wstyd czy świadomość. Ona przybyła jako

w pełni ukształtowana, stadionowa bogini.

Słyszałem głosy, że w pewnym sensie kopiujecie

tu Heilung, ale zdaje się, że jeśli nie

byliście pierwsi, to wynikło to niezależnie od

siebie?

Tak, to był tylko przypadek, ale Heilung ma

niesamowita prezencję wizualną - naprawdę

piękną i w pełni ukształtowaną. Jeśli miałbym

wyjaśnić różnicę to myślę, iż oni idą w bardziej

autentyczny średniowieczny pogański

kult, podczas gdy nasz styl okultystyczny zawiera

elementy science fiction i kultu Motörhead.

Co to za historia z dziennikiem, który zainspirował

tytuł "Memoirs Of A Rat Queen",

a do tego stał się też chyba punktem wyjścia

do niektórych tekstów?

Skoro Imperialna Kapłanka stała się centrum

naszego zespołu, chcieliśmy zrobić album,

który dałby jej szerszą historię w tle. Jako

wieczna, podróżująca w czasie istota, może

ona opowiedzieć wiele historii z czasów ludzkiej

przeszłości. Ten album jest więc dosłownie

serią wpisów z jej osobistego pamiętnika.

Dochodzi do tego specjalna oprawa graficzna

płyty, zresztą dbaliście o to od początku,

żeby wasze albumy, tak jak kiedyś, były

zwartą, artystyczną całością?

To nawiązuje ponownie do tematu skupienia

się na prezentacji. Jestem wielkim fanem sztuki

jako takiej, ale największym jeżeli chodzi o

albumy płytowe. Dobra okładka albumu posiada

własne życie, a także zwiększa połączenie

odbiorcy z muzyką. Reaguję choćby bardzo

emocjonalnie i pożądliwie za każdym razem,

kiedy widzę okładkę "Bat Out Of Hell". Mam

nadzieję, iż nasza też w jakiś sposób trafia do

ludzi.

Foto: Luka Bakota

Czyli może nie chcecie szokować, ale już zaciekawiać

słuchaczy jak najbardziej tak,

zmuszać ich do pewnego intelektualnego wysiłku?

Szok jest taką spoko taktyką, ale jego natura

może być ulotna, a także szybko się nudzić.

Znacznie bardziej wolę przyciągnąć uwagę ludzi

i zachęcić ich do głębokiego nura w temat.

Może zawierać się w tym dodawanie dziwnych

efektów dźwiękowych, które pojawiają

się tylko gdy słuchasz przez słuchawki, a także

stworzenie pewnej mitycznej otoczki wokół

zespołu, co do której odpowiedzi nie są łatwo

dostępne. Lubię mieć obsesję na tle zespołów,

które uwielbiam i staram się wytworzyć ten

sam klimat dla fanów The Neptune Power

Federation.

Wasi fani muszą też mieć niezły refleks, bo

wydanie 7" singla "Snaggletooth" w tak minimalnym,

liczącym raptem 30 egzemplarzy

nakładzie sprawia, że wszyscy raczej nie

zdołają go zdobyć?

Tak, to była nagroda za finansowanie nas

przez naszych najzagorzalszych fanów, specjalnie

była w tak małym nakładzie, żeby ich

właściciele poczuli się wyróżnieni. Pewnego

dnia w przyszłości mamy w planach wydanie

albumu kompilacyjnego z coverami - takie

limitowane albumy będą najprawdopodobniej

pełniły podobną rolę co wspomniany singiel.

Motörhead to wasz ulubiony zespół, stąd

pomysł nagrania ich klasyków "Killed By

Death" i "I'll Be Your Sister"?

Motörhead to pewnie punkt, w którym spotykają

się nasze gusta. Reprezentują wszystko

co wspaniałe, jeżeli chodzi o postawę i muzykę

w undergroundowym rock and rollu -

bardzo mocno się z nimi utożsamiamy. Są dobrym

punktem wyjściowym, nawet jeśli często

i daleko odchodzimy od ich muzyki. Naszą

filozofią jest nigdy nie odchodzić za daleko od

szablonu Motörhead.

Fani uwielbiają takie kolekcjonerskie wydania,

ale niektóre zespoły jednak przesadzają -

znam kilku fanów Tool, którzy zadowolili się

ich najnowszą muzyką w wersji cyfrowej,

uznali bowiem, że ta wypasiona wersja CD

"Fear Inoculum" jest najzwyczajniej za droga

- pokusilibyście się kiedyś o wypuszczenie

czegoś aż tak odlotowego i odpowiednio dużo

kosztującego, czy byłaby to jednak przesada,

nawet gdybyście zdobyli ogólnoświatową

sławę, tak jak zespół Maynarda Jamesa

Keenana?

W tym dniu i wieku nie zazdroszczę żadnemu

artyście, który próbuje wyżyć ze swojej

muzyki - to ciężki kawałek chleba, skoro większość

ludzi ma dostęp do twojej muzyki prawie

za darmo. Przesadna w tym o czym wspomniałeś,

pomimo faktu, że nowy album Tool

wydawał mi się całkiem fajny, to nie podoba

mi się pomysł sprzedawania wyłącznie bardzo

drogich wydawnictw. Masz wtedy przecież

niebezpieczeństwo izolowania fanów z kłopotami

finansowymi lub z robotą bez przyszłości,

a my kochamy tych ludzi.

Nie obrazilibyście się jednak na zdobycie

podobnej pozycji, chociaż w obecnych czasach

jest to znacznie trudniejsze niż jeszcze

w latach 90. czy nawet dwutysięcznych?

W tym momencie radzimy sobie mając małą,

ale oddaną grupę fanów. Nie miałbym nic

przeciwko temu, aby się ona powiększyła - dążylibyśmy

do tego, aby dbać o nich w ten sam

sposób co teraz.

Wojciech Chamryk, Przemysław Doktór,

Maciej Kliszcz

THE NEPTUNE POWER FEDERATION 111


HMP: Kolejne płyty Crystal Viper ukazują

się bardzo regularnie, niedawno miała miejsce

premiera najnowszej "Tales Of Fire And

Ice", a tu proszę, okazało się, że masz kolejny

zespół - wciąż jesteś takim niespokojnym

duchem, z mnóstwem pomysłów i chęcią zrobienia

czegoś nowego poza macierzystym zespołem,

czego efektem jest "Lore Of The

Land"?

Marta Gabriel: Zdecydowanie, i zapewniam,

że to nie jest mój ostatni tego typu projekt. To

żaden sekret, że muzyka jest moją największą

pasją i generalnie całe moje życie obraca się

wokół muzyki. Bardzo rzadko trafiają się dni,

kiedy nie gram, nie śpiewam, czegoś nie komponuję

lub nie nagrywam.

Jak doszło do powstania Moon Chamber?

Inna twarz Marty

Zespół Crystal Viper jest już powszechnie znany, ale nie wszyscy fani wiedzą,

że jego liderka Marta Gabriel nie lubi się ograniczać. Stąd rozliczne poboczne

projekty z jej udziałem czy gościnne udziały na wielu płytach różnych zespołów.

Teraz jednak Marta naprawdę zaskoczyła, nagrywając z nowym zespołem Moon

Chamber płytę "Lore Of The Land", na której wraca do korzeni heavy rocka, penetruje

też zupełnie inne regiony, a stworzyła go z gitarzystą Robem Bendelow, muzykiem

legendy NWOBHM Saracen:

Zanim zdążyliśmy zareagować, mieliśmy na

mailu kolejny utwór (śmiech)... W tamtym

czasie chciałam i tak nagrać coś innego, bo z

zespołem Crystal Viper nie było tyle pracy, a

jako, że jestem ogromną fanką doom metalu,

chciałam zrobić coś w stylu Solitude Aeternus

i Candlemass. Zaczęłam pracować nad

tym materiałem i wymyśliłam dla niego nazwę,

Moon Chamber, kiedy odezwał się Rob.

Stwierdziłam, że czemu by nie spróbować czegoś

zupełnie innego, i zaproponowałam mu

zrobienie całej płyty. Nazwa już była, materiał

muzyczny też się pojawił, pozostało skompletować

skład i nagrać płytę.

Miałaś już wcześniej okazję pracować z innymi

legendarnymi muzykami, ale myślę, że

każda tego typu współpraca jest dla ciebie

Rob od wielu lat już nie jest aktywnym członkiem

Saracen i żartuje, że zmusiliśmy go z

Bartem do powrotu do grania, ale wierz mi,

jego charakter wyklucza możliwość zmuszenia

go do czegokolwiek (śmiech). A tak poważnie,

to myślę, że ta magia i wspólne inspirowanie

się zadziałały tutaj w obie strony, gdyż Rob

zgodził się nagrać "Lore Of The Land" praktycznie

od razu, na pewno nie spodziewał się

takiego obrotu sytuacji. Generalnie całość powstała

bardzo szybko - cały materiał był gotowy

w bodajże dwa czy trzy tygodnie, potem

pozostało tylko zrobić demo, i nagrać album.

I tak, Rob chyba był trochę zaskoczony faktem,

że bardzo dobrze znam twórczość bliższych

mu zespołów, takich jak Uriah Heep,

Rainbow, czy nawet Heart, no i przede

wszystkim, że jestem fanką Saracen.

Myślę też, że czymś ciekawym było nagranie

dla niego całej płyty z wokalistką, bo

przecież wcześniej kobiece głosy pojawiały

się na jego płytach raczej okazjonalnie, choćby

na "Marilyn"?

Z tego co mi wiadomo, Rob niczego nie planował.

Jak wspomniałam, od dłuższego czasu nie

był aktywnym muzykiem, i po prostu od czasu

do czasu brał gitarę akustyczną w ręce i grał

sobie w domu przed kominkiem, dla własnej

przyjemności. Kiedy wysłał nam te pierwsze

dwa utwory, też chyba się nie spodziewał, na

jak podatny grunt trafią. To był mail w stylu

"napisałem piosenkę, może Ci się spodoba", i tyle...

24 godziny później już była nazwa zespołu,

zaangażowany producent, i sprecyzowany

plan kiedy nagrywam płytę (śmiech)...

To kolejny międzynarodowy skład z twoim

udziałem po Börn Again, ale jednak zwerbowałaś

do udziału w nim znacznie bardziej

znanych muzyków, z Robem Bendelow, gitarzystą

legendarnego Saracen na czele?

Prawdę powiedziawszy, sprawa z Moon

Chamber wyszła trochę przez przypadek.

Mój mąż wydał w swojej wytwórni singiel Saracena,

i potem wysłał jego kopie do członków

zespołu, w tym do Roba. Ten postanowił

poszukać więcej informacji o tym co robi ten

gość z tejże wytwórni i w ten sposób odkrył

Crystal Viper i mnie. Pewnego dnia Bart dostał

maila, że Robowi tak się spodobał mój

głos, że postanowił napisać pod niego utwór.

Foto: Moon Chamber

czymś nie tylko znaczącym, ale i bardzo inspirującym?

Oczywiście! Taka współpraca to zawsze okazja

do nauczenia się czegoś nowego, poza tym

to czysta magia - czasem widzisz kogoś po raz

pierwszy w życiu, zaczynacie razem grać i nagle

powstaje coś niesamowitego. Chyba zresztą

i tak było tym razem. Znałam się z innymi

muzykami Saracen wcześniej, ale nie z

Robem.

Rob był pewnie bardzo zainteresowany tematem

gdy okazało się, że interesują cię bliskie

mu klimaty, nieodległe od tego co nagrywał z

Saracen?

Od początku zakładaliście więc, że będzie to

zespół z prawdziwego zdarzenia, czy też

koncepcja pełnego składu zaczęła krystalizować

się w momencie gdy okazało się, że przygotowywany

z myślą o płycie materiał ma

spory potencjał?

Jedyne założenie jakie mieliśmy, to takie że to

musi być zrobione porządnie. Rob na początku

sugerował, żeby zrobić to w warunkach

domowych, może jako demo, a potem zobaczymy

co z tego będzie. Siedliśmy z nim przy

stole i daliśmy mu jasno do zrozumienia, że

albo robimy coś konkretnego, albo nic. Że taki

album nagrywa się raz w życiu, i że ma nam

sprawiać przyjemność i podobać się ludziom

za pięć, za 10, czy za 30 lat, że to ma być coś

czego się nie będziemy wstydzić. Chyba zdziwiło

go nasze podejście, ale praktycznie od razu

się zgodził.

Klawiszowiec Paul Bradder był oczywistym

wyborem, perkusistę Pagan Altar Andy'ego

Greena też pewnie oboje doskonale znaliście,

ale mieliście wakat na stanowisku basisty i

112

MOON CHAMBER


w ten właśnie sposób zostałaś nieoczekiwanie

basistką?

Andy'ego Greena ściągnął Bart, który w

przypadku Moon Chamber od początku

wcielił się w rolę producenta, i poukładał

wszystkie elementy tej układanki. Znał Andy'

ego, bo jakiś czas wcześniej pracował z nim

nad płytą Pagan Altar, i kiedy zaczęliśmy

pracować nad materiałem demo Moon

Chamber, puścił płytę Pagan Altar "The

Room Of Shadows" i powiedział, że właśnie

perkusisty w takim stylu nam potrzeba - na co

i ja i Rob od razu się zgodziliśmy. W międzyczasie

Rob zaprosił do współpracy swojego

przyjaciela Paula Braddera z Saracen. Zabrakło

basisty, no i padło na mnie.

Był to twój debiut w tej roli czy miałaś już

wcześniej okazję grać wcześniej na basie

podczas nagrań? Fakt, że na co dzień grasz

na gitarze rytmicznej był tu pewnie ułatwieniem?

Nagrałam większość partii basu na płytę Crystal

Viper "Crimen Excepta", i całość na płycie

"Possession", więc nie był to mój pierwszy

raz. Poza tym, nagrywałam też partie basu w

licznych projektach, i zawsze też nagrywam

bas do utworów które sama komponuję... Nigdy

nie myślałam o tym w ten sposób, że gra

na gitarze miałaby ułatwić mi grę na basie - raczej

bym powiedziała, że generalnie znajomość

teorii muzyki i wykształcenie w tym kierunku

były bardziej pomocne. Moim podstawowym

instrumentem jest fortepian.

Skład dopełnił Richard Bendelow, syn Roba

- wcześniej nie miał czasu na wzięcie udziału

w tej sesji czy zaważyły na tym inne okoliczności?

To jest tutaj najśmieszniejsze: my po prostu

nie wiedzieliśmy, że Richard jest basistą! To

znaczy Rob oczywiście wiedział, tym bardziej,

że Richard kiedyś nawet występował gościnnie

z zespołem Saracen, ale kiedy pracowaliśmy

nad albumem Moon Chamber, Rob jakoś

zapomniał o tym szczególe.

Gdzie nagraliście "Lore Of The Land"? To

była jedna, wspólna sesja, czy też, znając

obecne realia, pracowaliście raczej na własną

rękę, nagrywając swe partie w różnych studiach?

Prawie wszystko zostało nagrane w Kosa Buena

Studio w Polsce, w tym samym zresztą

gdzie zrobiliśmy ostatnie produkcje Crystal

Viper, i pracowaliśmy z tym samym producentem

i realizatorem. Tak więc za nagranie,

realizację, miks i mastering albumu Moon

Chamber odpowiadają dokładnie te same

osoby, które robiły to na nowym albumie Crystal

Viper. Jedynie Paul dosłał swoje partie

klawiszy i wstawiliśmy je do miksu, ale reszta

została nagrana tutaj na miejscu.

Ktoś znający cię z Crystal Viper może się tu

nielicho zdziwić, bowiem w Moon Chamber

eksplorujesz inne pokłady metalowych złóż -

wracacie z Robem do początków nurtu NW

OBHM, ale sięgacie też do hard rocka czy

rocka progresywnego. Sporo też w tych

utworach odniesień do tradycyjnego, brytyjskiego

folkloru czy wręcz piosenkowych rozwiązań

- miało być inaczej i udało się ten

efekt osiągnąć?

Kiedy padło już to sakramentalne "tak, działamy",

zaczęłam przymierzać się do śpiewania

tych utworów i stwierdziłam, że coś jest nie

tak. Po prostu coś "nie brzmiało". Musiałam

poukładać sobie w głowie ten materiał,

zmienić podejście do śpiewania, i wyłączyć ten

dopalacz z napisem "heavy metal" (śmiech).

Muzyka Moon Chamber wymagała zupełnie

innego podejścia, więc tak, miało być inaczej,

i wydaje mi się, że udało się ten efekt osiągnąć.

Nagranie coveru, choćby Saracen, byłoby w

tej sytuacji zbyt oczywistym rozwiązaniem,

wolałaś postawić na autorskie kompozycje?

No nie tak do końca, bo jednak postawiliśmy

także na oczywiste rozwiązania i cover Saracen

też nagraliśmy (śmiech). Nowa wersja

utworu "Crusader" w wykonaniu Moon

Chamber znalazła się na singlu promującym

płytę i na japońskiej wersji albumu jako bonus

Foto: Moon Chamber

track. To był mój pomysł, powiedziałam Robowi,

że jestem fanką Saracen i bardzo chciałabym

nagrać jeden z klasycznych utworów tego

zespołu.

Warstwa tekstowa też jest urozmaicona -

dawne legendy są wciąż świetnym źródłem

inspiracji do pisania metalowych utworów?

Zacznijmy od tego, że Moon Chamber chyba

nie jest tak do końca zespołem metalowym.

Myślę, że bliżej mu do hard rocka czy nawet

klasycznego rocka. A co do tekstów, to od początku

mieliśmy w głowie koncept w którym

muzyka, teksty i oprawa graficzna stanowią

jedną całość. Muzyka Moon Chamber jest

bardzo epicka, nastrojowa, momentami wręcz

mistyczna, i te teksty musiały do niej pasować.

Płytę promuje utwór/teledysk "Ravenmaster",

mogący zainteresować nie tylko fanów

hard 'n' heavy, ale też innych odmian rocka -

to dlatego go wybraliście?

Stwierdziliśmy, że "Ravenmaster" będzie dobrze

reprezentował album, bo jest jakby pomostem

między klasycznym heavymetalowym

graniem, a właśnie innymi odmianami rocka.

Gdyby wyważyć album i dać po jednej stronie

najcięższe a po drugiej najlżejsze utwory, to

"Ravenmaster" byłby gdzieś na środku.

Gdzie zarejestrowaliście te zdjęcia, plenerowe

i we wnętrzu? Ujęcia z ptakiem były

montowane, bo wyglądają bardzo naturalnie,

szczególnie kiedy siada na twej ręce?

Teledysk kręciliśmy w okolicach Burton Upon

Trent w hrabstwie Staffordshire w Anglii, zarówno

ujęcia we wnętrzu kaplicy jak i te na zewnątrz.

Ujęcia z krukiem są prawdziwe, kruk

miał na imię Mordred (co ciekawe to ona, mimo

iż nosiła męskie imię) i jest w Wielkiej

Brytanii gwiazdą filmową, która często bierze

udział w produkcjach z udziałem zwierząt.

"Lore Of The Land" wydała firma No Remorse

- ludzie z AFM Records nie byli zainteresowani

tą płytą czy sama uznałaś, że

lepiej poszukać innego wydawcy, a oni niech

skoncentrują się na promowaniu Crystal

Viper?

Ludzie z AFM byli pierwszymi którzy usłyszeli

ten materiał, gdyż tak się złożyło, że

dzień po tym jak skończyliśmy demo, odwiedzaliśmy

siedzibę AFM w Hamburgu, żeby

przedyskutować co i jak z Crystal Viper. Materiał

im się podobał, ale wspólnie stwierdziliśmy,

iż jednak lepiej będzie jeśli oni skoncentrują

się tylko na Crystal Viper. Mieliśmy kilka

innych ofert, ale nie dość, że Chris i Edyta

z No Remorse Records zaoferowali najlepsze

warunki, to znamy się też osobiście - wiedzieliśmy

więc, że płyta będzie w dobrych rękach.

Planujecie koncerty z tym materiałem, uda

wam się zgrać trochę wolnych terminów żeby

ruszyć w trasę? Liczysz, że w przypadku

Moon Chamber będzie inaczej niż z Börn

Again, gdzie skończyło się tylko na jednym

singlu?

Na ten moment nie planujemy żadnych koncertów.

Jeśli by miało do tego dojść, na pewno

musielibyśmy poszerzyć skład zespołu, gdyż

utwory Moon Chamber są dość wymagające.

Staram się nie liczyć na nic i nie planować

zbyt dużo, i po prostu cieszyć się faktem, że

udało się wydać kolejny fajny album, który

być może sprawi ludziom trochę radości. To

jest tutaj najważniejsze: dzielenie się pasją z

ludźmi, dzielenie się muzyką.

Wojciech Chamryk

MOON CHAMBER 113


HMP: Oryginalna nazwa to teraz podstawa,

ale wasza jest nawet czymś więcej -

zdradzisz jej znaczenie?

Reuben W. Storey: Hej, dzięki za wywiad!

Nazwa na pewno jest dziwna, ale to jedyna,

jaką mieliśmy! Po odrzuceniu paru potencjalnych

nazw Jenna sugerowała imię swojego

starego kolegi z klasy. Pomimo, że słabo go

znała, zapamiętała jego imię. Po paru poprawkach

w pisowni mieliśmy już gotową nazwę.

Nie ma ona żadnego znaczenia, ale czuję,

że daje okazję, aby zdefiniować sobie jej

znaczenie samemu, bez przyjętych z góry założeń.

Quayde LaHüe to początkowo zespół

Żadnego nowoczesnego szajsu!

Po Christian Mistress pozostało niestety

tylko wspomnienie, ale muzycy

tej grupy nie zamierzali rezygnować

z grania. Skompletowali skład, wypatrzyli

odpowiednią wokalistkę i

poszli jeszcze bardziej w klimaty

archetypowego hard'n'heavy. Basista Reuben

W. Storey opowiada nam nie tylko o debiutanckim albumie "Love Out Of

Darkness" Quayde LaHüe , ale też o pasji do dawnych nośników dźwięku, wręcz

fetyszyzacji starych technologii:

porównań z Christian Mistress, głosów

typu: o, znowu robią to samo?

Naszym celem, tak jak przy Christian Mistress,

nie było posiadania wokalistki. Celem

było posiadanie dobrego(!) wokalu, a w obu

przypadkach jego posiadaczką okazała się być

kobieta. Strach porównań nas nie opuścił, ale

to bez znaczenia, bo ważniejsze jest robienie

dobrej muzyki, niż granie dla rozgłosu.

Jestem zadowolony z takiego obrotu spraw.

"Day Of The Opressor" może się wydawać

poganiany, ale chcieliśmy nagrać piosenki,

przy których pomagał nam Tim, zanim odpłynął.

Kasety nieodwołalnie kojarzą się z metalowym

podziemiem - to dlatego wybraliście

akurat ten nośnik? Jest też tańszy od płyt

winylowych, nawet w 7" formacie, co pewnie

też miało znaczenie?

Jak najbardziej, czynnik ekonomiczny był ważny

przy wyborze tego formatu. Z kasetą mogliśmy

mieć fizyczne wydawnictwo w odpowiednim

nakładzie i nie musieliśmy w celu

wydania płyty napadać na bank.

trzech muzyków Christian Mistress. Kiedy

ta grupa zawiesiła działalność nie wyobrażaliście

sobie swego dalszego życia bez muzyki,

stąd pomysł na nowy zespół?

Aby być całkowicie zgodnym ze stanem faktycznym

dodam, że w składzie jest obecnie

tylko dwóch członków Christian Mistress -

Jonny i ja. Tim opuścił zespoł w lutym 2017,

aby wstąpić do marynarki i w tym czasie

przyszedł Max. Zaczątki zespołu powstały

dwa lata wcześniej, kiedy Christian Mistress

dalej koncertowało. Podczas przerw Jonny i

ja pracowaliśmy nad nowymi piosenkami,

które napisał. Jako, że większość materiału

Christian Mistress pisał Oscar, kawałki napisane

przez Jonnego stały się zaczątkiem

nowej grupy.

Od razu założyliście, że formuła z wokalistką

będzie tą idealną? Nie obawialiście się

Foto: Quade LaHue

Jak Jenna Fitton do was trafiła? Znaliście

się już wcześniej, wiedzieliście, że śpiewa i

sprawdzi się w studio i na scenie?

Znaliśmy Jennę, jako artystkę oraz koleżankę.

Nie wiedzieliśmy o jej umiejętnościach wokalnych,

ale słyszeliśmy, że jest w bardzo dobrym

coverbandzie Black Sabbath, który

działał kiedy graliśmy z Christian Mistress.

Wystarczyło spytać czy chce dołączyć do naszego

powstającego zespołu.

Musieliście mieć sporo nowych pomysłów,

skoro już kilka miesięcy po założeniu zespołu

wydaliście debiutancką EP "Quayde

LaHüe", a na wiosnę 2017 kolejną, "Day Of

The Oppressor"?

Jonny to płodny twórca, a w tym okresie

dużo ćwiczyliśmy, żeby zespół brzmiał lepiej

i lepiej. Jedna płyta na rok to idealny schemat,

tak sądzę.

Nie lepiej było trochę poczekać i wydać od

razu debiutancki album? Woleliście zaczynać

stopniowo, od kasetowych, krótszych

materiałów, wydawanych w limitowanych

nakładach?

Wykorzystywaliście zwykłą taśmę czy

chromową, zapewniającą lepszą jakość

dźwięku?

Taśma, której używamy oferuje "najwyższą

jakość duplikacji na ferrycznej taśmie

RTM"… Nie znam się na technologii, więc

nie wiem co to dokładnie znaczy, ale odtwarzana

na kilku magnetofonach brzmi dla

mnie świetnie.

Na przełomie lat 70. i 80. działał w USA

fajny zespół Storm z wokalistką Jeanette

Chase, grający melodyjnego AOR/hard

rocka. Jednak wy pokopaliście głębiej, nagrywając

cover "Nightmare" norweskiego

Storm - lubicie takie zapomniane, ale wciąż

warte uwagi perełki z dawnych lat?

Christian Mistress grało z Magister Templi

w roku 2015. Ich basista miał wydawnictwo,

które właśnie wydało MLP Storm na 10" płycie,

które odtworzył nam na imprezie po koncercie.

Jonny i ja załapaliśmy bakcyla na tę

płytę i chcieliśmy zagrać, "Nightmare" w nowym

zespole. Tak, ciągle szukamy takich zaginionych

perełek z przeszłości.

Wiele zespołów popełnia chyba duży błąd,

sięgając przede wszystkim do tych najbardziej

znanych utworów klasyków hard &

heavy, stąd takie zatrzęsienie nowych wersji

"Paranoid", "Smoke On The Water", "Breaking

The Law" czy "The Number Of The

Beast", a to nie tędy droga?

Kiedyś graliśmy cover Kiss "Hotter Than

Hell" i dyskutowaliśmy nad innymi coverami,

ale skupiliśmy się na autorskim materiale jak

już "znaleźliśmy swoje brzmienie".

Doceniam atuty płyt DVD i mam ich sporo,

ale nigdy nie pozbyłem się magnetowidu i

iluś setek kaset video - choćby dlatego, że

wciąż są koncerty czy różne filmy/materiały

niedostępne na nośnikach cyfrowych. Wy

114

QUAYDE LAHUE


też musicie mieć słabość do formatu VHS,

skoro wydaliście "Half-Live" na tym zapomnianym

już w sumie nośniku?

Jonny i ja od lat chcieliśmy nagrać domowy

teledysk i z pomocą Freddy'ego Doblera z

TV MTN (pomagał nam też przy innych naszych

teledyskach) spełniliśmy to marzenie.

VHS był oczywistym wyborem, ponieważ

chcieliśmy, aby nasze wydawnictwo było bardziej

"undergroundowe" i ciekawe. Nic, co

miałoby być powszechnie znane.

Można tę kasetę video traktować też, mimo

śladowego nakładu, jako swoistą promówkę

"Love Out Of Darkness", zawiera bowiem

cztery utwory, które trafiły na wasz debiutancki

album?

Tak koniec końców postrzegaliśmy to wideo

jako demo naszej płyty.

Czekam więc na renesans popularności 8

tracków (śmiech). A tak na serio wychodzi

na to, że po tym dość długim okresie zachłyśnięcia

się cyfrą i dominacji płyt CD/

DVD ludzie zatęsknili za analogowymi

nośnikami dźwięku?

Obgadaliśmy tę opcję (serio!) z naszym perkusistą

Peterem, który kolekcjonuje 8-ścieżkowce

(jak i LaserDisc, VideoDisc, BETA i

inne wymarłe formaty). 8-ścieżkowiec to koszmar,

jeśli chodzi o sekwencjonowanie (cztery

strony o równych długościach!!) i opakowanie

jest słabe - tylko naklejka na nieschludnym

kartridżu. Fetysz starych technologii to

nic nowego, można powiedzieć, że to zrozumiała

odpowiedź na współczesność. "Żadnego

nowoczesnego szajsu!"

Fajne jest też to, że każda kaseta magnetofonowa

czy video jest jedyna i niepowtarzalna,

bo w zależności od tego jak o nią dbaliśmy

i jak często odtwarzaliśmy, nośnik magnetyczny

zachowuje się inaczej, inne jest też

brzmienie - można nawet powiedzieć, że

taśma starzeje się jak człowiek?

To interesujące podejście! Na pewno jest coś

w docenianiu niedociągnięć czy wad. Mam

parę taśm, które musiałem naprawić z uwagi

na zepsuty odtwarzacz i teraz wady powstałe

przy naprawie są słyszalne i są dla mnie częścią

tych piosenek. Kiedy słyszałbym je na innych

nośnikach brzmiałoby to już alarmującą

i dezorientująco!

Foto: Quade LaHue

Ale "Love Out Of Darkness" nie ukazała

się, póki co, na kasecie - macie jednak pewnie

takie plany?

Nie widzę powodu by wydawać płytę na kasecie,

jako, że jest dostępna na CD i LP. Jak

ktoś naprawdę chce mieć to na kasecie,może

sobie przegrać!

To też prawda, ale co oryginał, to oryginał.

To najnowsze oblicze Quayde LaHüe, materiał

bardzo klasyczny, wręcz archetypowy

dla gatunku - eksperymenty nie są dla was,

skoro na przełomie lat 70. i 80. odkryto już

to, co najlepsze, więc staracie się czerpać z

tych klasycznych źródeł i tworzyć coś własnego?

Można z łatwością powiedzieć, że tworzymy

muzykę, jaką sami chcielibyśmy usłyszeć.

Jeśli chodzi o nasz zespół jest na tej płycie

wiele eksperymentów. Jeśli chodzi o odkrywanie

gatunku - nie obchodzi mnie to! Nie sądzę,

aby celem rocka było poszerzanie, szukanie

nowych form, ale generowanie mocnego

przekazu i dawanie słuchaczowi czegoś, do

czego może się odnieść i czego chce posłuchać.

Zauważalne jest ponowne zainteresowanie

takimi dźwiękami, tzw. retro rock wciąż

trzyma się mocno, ale jednak w metalowej

niszy wciąż dominują te bardziej ekstremalne

gatunki - liczycie, że za sprawą "Love

Out Of Darkness" zdołacie wypłynąć na

szersze wody, zainteresować swą muzyką

szerszą grupę słuchaczy?

Mam nadzieję, że ludzie chcą tego słuchać,

bo w moim biurze jest pełno kopii, przydałoby

się trochę miejsca! Nie patrzę na naszą

muzykę, jak na coś "retro" czy "vintage"…

Myślę, że to mocna muzyka, która nie potrzebuje

tworzenia kolejnego pod-pod-pod-podgatunku

dla niej.

W sumie i tak macie łatwiej, bo jednak

Christian Mistress był zespołem dość

rozpoznawalnym, jego płyty dzięki Relapse

były szerzej dostępne - 100% debiutanci

mają bardziej pod górkę?

Na pewno, skojarzenie z Christian Mistress

to przewaga. Te same zasady przyświecają

obu grupom i fan jednej może łatwo stać się

fanem drugiej, choć jak na moje ucho obie

brzmią inaczej.

Scena undergroundowa rządzi się swoimi

prawami, są nawetr różnice jeśli chodzi o

różne państwa, że o kontynentach nie wspomnę

- pewnie w ojczyźnie jesteście mniej

znani niż w Europie, bo jednak u nas tradycyjny

heavy metal/hard rock jest mimo

wszystko bardziej popularny?

Dziwne, myślałem, że heavy metal/hard rock

jest bardziej popularny w Europie. Wydaje

się, że jest tu dużo festiwali dedykowanych

tradycyjnemu metalowi i dużo dobrych wydawnictw.

Tak, sprzedaliśmy więcej kopii

płyt w domu niż za granicą, ale to przez

absurdalne ceny w USPS za przesyłkę. Kiedy

przesyłka kosztuje więcej niż produkt ciężko

uzasadnić kupno!

Macie więc co robić przez najbliższe miesiące,

żeby grunt pod kolejny album Quayde

LaHüe był jeszcze lepszy?

Na razie robimy sobie przerwę od Quayde -

była to męcząca płyta. Nikt nie wie, co przyniesie

przyszłość!

Wojciech Chamryk, Maciej Kliszcz

Foto: Quade LaHue

QUAYDE LAHUE 115


Heavy metal z Saksonii

Z byłego NRD pochodzi znacznie mniej heavymetalowych kapel niż z

Niemiec Zachodnich. Jedną z nowszych jest właśnie Turbokill, które możecie kojarzyć

jako zespół, w którym śpiewa były wokalista Alpha Tiger. Zamieniłam z

nim kilka słów na temat debiutu Turbokill.

HMP: Macie oryginalną nazwę. Na poczatku

myślałam, że będziecie brzmieć jak jakiś

retro speed metal w rodzaju Enforcer czy

Riot City.

Stephan Dietrich: Nazwę zespołu wymyśliłem

ja. Wpadła mi do głowy pewnego wieczora.

Według mnie nie ma bardziej odpowiedniej

i bardziej poruszającej nazwy dla

heavymetalowej kapeli. Ludzie powinno od

razu wiedzieć, czego się spodziewać, kiedy

usłyszą czy przeczytają nazwę "Turbokill".

Świadomie chcemy, żeby było wypasione, jak

tylko to możliwe. To dotyczy naszego brzmienia,

kawałków i koncertów. Zgrabna nazwa,

która od razu zostaje w głowie i nie zapomina

się o niej, do tej koncepcji pasuje.

Nie wiem, czy to dobre skojarzenie, ale sam

Czerpiecie też z wielu innych zespołów.

Słychać u Was zarówno Helloween jak i

Human Fortress czt Firewind.

Jako że wszyscy pochodzimy z różnych g-

atunków metalu, odbija się to w naszych inspiracjach.

Jako główne inspiracje mógłbym

poza Judas Priest wymienić też Accept,

Iron Maiden czy Helloween. Należą do

nich też Queensryche, Running Wild, Anthrax,

X Japan, a nawet na nasz styl miały

wpływ Slayer i Suicidal Tendencies.

Ale słychać też elementy hard rocka. Na

przykład linie wokalne w "Global Monkey

Show" brzmią nieco jak w Skid Row.

Styl Turbokill powinien być urozmaicony i

przystępny dla szeroko pojętej metalowej

publiczności. Chcieliśmy całkiem świadomie

napisać numer hardrockowy, ponieważ taki

kawałek kreuje zupełnie inny klimat, niż

nasz pozostały repertuar. Sam jestem wielkim

fanem głosu Sebastiana Bacha. Zawsze

chciałem napisać kawałek w jego stylu.

Kilku członków grało wcześniej w progresywnym

Ebony Wall. Dlaczego przerzucili się

na klasyczny heavy metal?

pochodziła jednak z RFN. Dziś w byłym

NRD jest coraz więcej kapel. Czujesz, że

scena się rozwija?

Naturalnie Wschodnie Niemcy mają także

silną scenę, choć raczej królują tutaj black,

death czy inne ekstremalne gatunki metalu.

Odbywają się tu też co roku znane metalowe

festiwale. Nadal jednak brać heavy, speed czy

thrashmetalowa koncentruje się w Niemczech

Zachodnich.

Wrócę do lat 80. w NRD. Macie jakieś

"metalowe wspomnienia" z tamtych czasów?

Nasz basista, Fox, wszedł w świat metalu w

latach 80. dzięki płycie Metalliki "… And

Justice For All". Wcześniej słuchał, a nawet

grał punka. Jest naszym zespołowym seniorem.

Reszta z nas była w tym czasie zbyt

młoda, żeby pamiętać te czasy.

numer "Turbokill" skojarzył mi się z Judas

Priest. Jeszcze ten przedrostek "turbo" kojarzący

się z ich płytą...

Faktycznie w kawałku "Turbokill" jak i w wielu

innych naszych numerach kierowaliśmy

się brzmieniem Judas Priest. Ogólnie ten

zespół wpłynął na nasz sposób tworzenia, a

"Turbo" jest jednym z moich ulubionych albumów.

Foto: Turbokill

Już w czasie zakładania Turbokill nikt z nas

nie miał ochoty kontynuować Ebony Wall.

Ronny (Schuster - gitarzysta) koncentrował

się w tym czasie na pierwszym materiale

Turbokill i nikt nie miał dobrego planu na

to, jak przyszłość Ebony Wall powinna wyglądać.

Dlatego właśnie kilka miesięcy później

zespół się rozwiązał.

Co ciekawe, kiedy odszedłeś z Alpha Tiger

i ten zespół długo nie pociągnął.

Nawet mimo tego, że Alpha Tiger znalazł w

osobie Benjamina Jaino godne zastępstwo

za sitkiem, warto pamiętać, że zmiana wokalisty

zawsze stanowi dla zespołu stylistyczne

wyzwanie. Trzeba jasno określić, co dalej

chce się robić.

W latach 80. większość kapel w Niemczech

Niezależnie od podziału kraju, Niemcy

mają bardzo bogatą scenę heavymetalową.

Spotkało Was kiedyś coś takiego, jak spotkało

Stormwarrior czy Paragon w postaci

wsparcia ze strony znanego muzyka?

Niestety jeszcze nie mieliśmy takiej okazji.

Ale nasza EPka z 2018 roku wywołała zamieszanie

i przygotowała nas na pisanie oraz

pracę nad pełnym albumem. Dlatego nie

zagraliśmy do dziś zbyt wielu koncertów. To

zmieni się radykalnie w 2020 roku, planujemy

wtedy wiele występów.

W takim razie życzę Wam wszystkiego, co

najlepsze na tej drodze!

Dzięki za wywiad. Mam nadzieję, że mogłem

dać czytelnikom i fanom jakiś ogląd na nasz

zespół. Życzę wielkiej frajdy przy słuchaniu

naszego albumu i widzimy się, mam nadzieję,

wkrótce na koncertach!

Katarzyna "Strati" Mikosz

116

TURBOKILL


Metal powinien być zabawny i wyzwalający

Hammerschmitt to zespół nie młody, gdyż istnieje już prawie 34 lata

(włączając w to okres, gdy grali pod nazwą Pierrot). Mimo tego stażu, dyskografia

grupy do najbogatszych nie należy. O tym dlaczego tak jest oraz o tym, jak wytrzymali

ze sobą ponad trzydzieści lat opowiedział nam basista grupy Armin..

HMP: Przez większą część okresu Waszego

istnienia śpiewaliście po niemiecku, jednakże

od czasu waszego albumu "Still On Fire" z

2016 roku jesteście zespołem anglojęzycznym.

Jakie są przyczyny tej zmiany?

Armin: Zauważyliśmy, że choć mieliśmy lojalnych

fanów, którzy naprawdę analizowali znaczenie

naszych tekstów, to jednak w ciągu ostatnich

kilku lat powróciliśmy do naszych muzycznych

korzeni. Wreszcie, około pięć lat temu,

słuchaliśmy starych kaset i powiedzieliśmy:

"Wow, to takie proste, tak musi brzmieć metal". W

zasadzie zakochaliśmy się w naszych starych kawałkach.

Kontynuując ten temat, klasyczny heavy metal

wydaje się być bardzo popularnym gatunkiem

w Waszym kraju, ale jest tylko kilka zespołów

śpiewających w Waszym ojczystym

języku. Co Twoim zdaniem jest przyczyną tej

sytuacji?

Dorastaliśmy przy takich zespołach jak Kiss,

Iron Maiden, Mötley Crüe czy Saxon, itp. Zaczęliśmy

tworzyć muzykę zainspirowani Kiss i

to są korzenie naszej muzyki. Niestety, nie brzmi

to za dobrze w połączeniu z językiem niemieckim.

Jak pewnie sam wiesz, nasz język jest

zbyt szorstki, chropowaty i nie dość melodyjny.

Walczyliśmy o to długo, ale jesteśmy, kim jesteśmy

- dziećmi lat 80. i 90. W latach 1986-1992

wszystkie nasze piosenki były w języku angielskim,

więc w zasadzie po prostu wróciliśmy do

naszych korzeni.

Wasz nowy album nosi tytuł "Dr. Evil". Kim

jest ten tytułowy doktor?

Ciągle słyszę jak Ben śpiewa "couse I'm doctor

Evil". Brzmiało to fajniei wszystkim się podobało.

Dr Evil dobrze wykorzystuje próżność ludzi

i niekończące się problemy, z którymi się

borykają: piękno, media społecznościowe, autoprezentację

i odmowę dostrzeżenia prawdy - Dr

Evil odzwierciedla współczesne społeczeństwo.

Czy głowa na okładce albumu należy do utytułowanego

lekarza lub jednego z jego pacjentów.

Jakich strzykawek w jego głowie jest pełno?

Jednego z jego pacjentów. Album mógł być również

zatytułowany "Overload". Trzeba pędzić,

żeby nadążyć, a dla wielu zwykłych ludzi życie

wydaje się toczyć zbyt szybko. Chcą, żeby sprawy

potoczyły się wolniej i cenią sobie stare wartości

- jak stary dobry metal. (śmiech)

który sprawił, że Hammerschmitt brzmiał tak,

jak powinien brzmieć zespół o takiej nazwie -

prosto, mocno i ciężko. Ci dwaj to bardzo profesjonalni

ludzie, którzy znają się na rzeczy.

W przeciwieństwie do "Still On Fire", "Dr

Evil" zawiera tylko nowe utwo. Kiedy zaczęliście

tworzyć ten materiał?

Wszystkie piosenki powstały po zakończeniu

trasy, a więc w latach 2016-2017. "Metalized"

powstał w 2018 roku.

Pod obecną nazwą działacie od 1997 roku. Czy

możesz wskazać najważniejsze wydarzenie w

swojej karierze. Coś, co było Waszym punktem

zwrotnym?

Były dwa punkty zwrotne w historii naszego zespołu.

Nasz zespół istnieje od 1986 roku, wtedy

pod nazwą Pierrot. W 1995 roku postanowiliśmy

zagrać niemieckie piosenki, a około 20 lat

później powróciliśmy do języka angielskiego.

No właśnie, w latach 1986-1996 graliście pod

nazwą Pierrot. Jakie były powody zmiany nazwy?

W 1995 roku nagraliśmy bardzo twarde i mroczne

demo i chcieliśmy mieć mocno brzmiącą,

Album "Still On Fire" zawiera nowe wersje

kilku utworów, które pierwotnie pochodzą z

Waszych demówek nagranych w latach 90-

tych, o których zresztą wspomniałeś.

Po prostu znów poczuliśmy, że możemy się dobrze

bawić. Presja, by stworzyć coś wyjątkowego

w naszym ojczystym języku zniknęła. Metal powinien

być zabawny i wyzwalający, przynajmniej

takie jest nasze zdanie. W ten sposób staliśmy

się fanami tego rodzaju muzyki i nadal nimi

jesteśmy. "Dr. Evil" jest dokładnie takim albumem,

jaki zawsze chcieliśmy stworzyć. Nigdy

nie byliśmy tak zadowoleni z naszej pracy jak

teraz, a "Still on Fire" otworzył przed nami

drzwi.

Pozostańmy jeszcze przez moment w temacie

"Still On Fire. Zalazło się tam też kilka świeżo

skomponowanych piosenek. Czy podczas

tworzenia, zakładaliście, że powinny one brzmieć

jak starze kawałki na tym albumie?

Utwory "Metalheadz", "WhooHoo" i "Crazy

World" są zupełnie nowe. Szczególnie "Metalheadz"

pokazał nam, że wciąż możemy pisać

własne utwory w stylu "Mean Streak", "Sanctuary"

czy "Still on Fire", które prawie w całości

wzięliśmy z kaset demo z początku lat 90-tych.

Foto: Hammerschmitt

"Dr Evil to autobiografia" - to zdanie możemy

przeczytać w Waszych materiałach promocyjnych.

Tworzymy razem muzykę w tym samym składzi

eod prawie 35 lat. Naprawdę chcieliśmy zrobić

ten album, ale ostatnie dwa lata były niezrównaną

odyseją. Jeden z nas poważnie zachorował,

co doprowadziło nas na skraj rozpaczy. I to nie

był jedyny problem zdrowotny. Wszyscy jesteśmy

przyjaciółmi i takie sprawy pozostawiają po

sobie skutki. Mimo to nagraliśmy w międzyczasie

płytę, ale byliśmy bardzo rozczarowani wynikami.

Utwory "Metalized", "War" i "End of

Time" szczególnie odzwierciedlają ten trudny

czas.

"Dr. Evil" został nagrany z Fabianem Wnzlem

i Achimem Kohlerem jako producentami, Jak

oceniasz ich prace?

Gernot stwierdził, że nie wydamy albumu w takiej

formie i albo wszystko nagramy jeszcze raz,

albo nie wydamy tego wcale. Zaproponował

współpracę z Fabianem Wenzlem. Chemia

między nami była od samego początku. Fabi

zobaczył okładkę i od razu wiedział, w którą

stronę iść. Pomógł nam poprawić się jako muzykom,

świetnie się bawiliśmy pracując z nim.

Miksem i masteringiem zajął się Achim Köhler,

charakterystyczną niemiecką nazwę. Wówczas

był to dla nas nowy początek, który prowadził

nas przez co najmniej 20 lat.

Jesteście bardzo unikalnym zespołem, gdyż jak

już wspominałeś, macie ten sam skład od samego

początku (1986 rok). Co sprawia, że nadal

gracie razem? Przyjaźń, miłość do metalu

czy coś innego?

Dałeś już idealną odpowiedź - naszą przyjaźń i

miłość do metalu. I rzeczywiście, bez Kiss ten

zespół nigdy by nie istniał. (śmiech)

A nie było nigdy sytuacji, że któryś z was

chciał odejść?

Były, i to nie jeden raz. Ale to czego nie robi się

za przyjaciół. Kochamy ten zespół tego stopnia,

że nawet w bardzo trudnych chwilach, zawsze

trzymamy się razem. Wspieramy się nawzajem i

podejmujemy wszystkie decyzje razem. Bez naszej

przyjaźni, Hammerschmitt już dawno byłby

historią!

Bartek Kuczak

HAMMERSCHMITT 117


Grzeczni do obrzydzenia

Bombus to nazwa, która dla większości naszych czytelników nie powinna

być całkiem anonimowa. Zespół ten zdołał już sobie wyrobić pewną renomę na

hard rockowo -metalowej scenie. Tak pewną, że udało mu się być dostąpić zaszczytu

bycia jednym z supportów samego Black Sabbath. Czym zaś jest Bombus

AD 2019/2020? "Kultura sępów", goście z telewizorami na głowach... Trochę niepokojąco,

i trochę (może nawet bardziej) groteskowo. O tym opowiedział nam gitarzysto

- wokalista (ostatnio bardziej to drugie) Bombus, Fredrik Feffe Ekholm.

HMP: Witam. Wasz nowy album zatytułowany

jest "Vulture Culture". Powiedz mi

proszę, czy możemy potraktować ten tytuł

jako opis cywilizacji, w której przyszło nam

żyć, czy może ma on zupełnie inne znaczenie?

Fredrik Feffe Ekholm: Hej! Tak, masz całkowitą

rację! To opis mentalnej kondycji gatunku

ludzkiego i sposób, w jaki zdajemy się

karmić cudzym nieszczęściem i obwiniać

wszystkich innych, a nie siebie samych. Podoba

mi poza tym sam wydźwięk tego tytułu.

jeździe na motorze bez przestrzegania przepisów

itp. Z drugiej strony mamy dużą liczbę

ideologicznie zaangażowanych zespołów

śpiewających o polityce, religii, wojnie i

innych trudnych tematach. Gdzie na tej

skali powinniśmy umieścić teksty Bombus?

Nie wiem. Nie jesteśmy ideologicznie zaangażowani,

nie mamy żadnego przesłania do

przekazania i nie podpisujemy się pod żadną

doktryną. Nigdy nie mówimy, co jest złe lub

dobre i nie mamy politycznego programu.

Nie mamy nic przeciwko piciu, pieprzeniu i

imprezowaniu (nie interesuje nas tylko jazda

na motorze), ale nie chcemy o tym pisać tekstów.

Steel Panther robi to znacznie lepiej.

Iron Maiden?

(Śmiech) Nie mielibyśmy nic przeciwko

byciu "kolejną żelazną dziewicą"! To solidna

kapela! Wszystko zaczęło się naprawdę ode

mnie, postanowiłem przejąć większą część

partii wokalnych. Na "The Poet and The

Parrot" Matte i ja dzieliliśmy się wokalem

50/50. Na "Repeat Until Death" nagrałam

większość wokali, a na "Vulture Culture" nagrałam

wszystkie główne partie. I z tego powodu

chciałem częściowo oderwać się od grania

na gitarze i skupić się bardziej na samym

wokalu. Na żywo jest naprawdę fajnie, kiedy

można skupić się bardziej na jednej rzeczy i

spróbować zrobić to naprawdę dobrze. Zacząłem

chodzić do trenera wokalu, żeby zdobyć

konkretne wskazówki i sprawdzić, czy

mogę rozwijać się jako wokalista. Powiedziałem

o tym chłopakom i nasz basista Ole,

który kiedyś grał w zespole Witchcraft znał

tego faceta, który jest fenomenalnym gitarzystą.

To właśnie był Simon. Jest on bez wątpienia

najlepszym gitarzystą, z jakim kiedykolwiek

grałem.

Wasze teksty dotyczą współczesnych ludzi

i tego, kim oni są. Głupota ludzka jest niewątpliwa,

jednakże czy Twoim zdaniem

jest ona najbardziej inspirującą rzeczą na

świecie?

O tak! Jesteśmy niekończącym się źródłem

inspiracji! Banda wielkich małp będących

świadomymi, że wszystko czego się tylko

dotkniemy to spierdoliliśmy, ale po prostu

nie możemy się kontrolować. Jesteśmy tacy

sprytni, ale zaprogramowani do samozniszczenia.

Taka jest prawda.

Niektórzy ludzie twierdzą, że rock'n'roll nie

jest dobrym nośnikiem dla niepokojących

tematów. Ich zdaniem rock'n'rollowcy powinni

śpiewać o chlaniu, bzykaniu łatwych

panienek, imprezowaniu do białego rana,

Foto: Bombus

Nie moglibyśmy też pisać o smokach i bohaterach

z mieczami. Obserwujemy świat i to

on nam dostarcza tematów, które chcemy

poruszyć. Mogę się zgodzić co do tego, że nie

zawsze traktowanie wszystkiego śmiertelnie

poważnie pasuje do konwencji rock'n'rolla,

ale my zawsze robimy to z odrobiną humoru

i nie traktujemy siebie zbyt serio. I jak powiedziałem,

nie jesteśmy zespołem politycznym

i nie mamy żadnego programu jako

takiego tylko obserwujemy i robimy rock'n'-

rolla! Ścieżka dźwiękowa do końca świata!

Do waszego składu dołączył trzeci gitarzysta

Simon Solomon. Skąd pomysł na dołączenie

trzeciej gitary? Chcecie być kolejnym

Podczas nagrywania "Vulture Culture"

współpracowaliście z producentem Danielem

Johanssonem, masteringiem zajął się

Jens Bogren. Jak oceniasz ich pracę?

10/10! Ci goście mają świetny słuch i masę

pomysłów. Zazwyczaj zostawiamy jakieś 30

procent niedokończonych rzeczy, kiedy

wchodzimy do studia, ponieważ jest to tak

inspirujące środowisko, że można w nim zyskać

kolejny poziom kreatywności. Posiadanie

dobrego producenta, któremu ufasz, to

naprawdę świetna sprawa. Zarówno Daniel

jak i Jens mają dobre pomysły. Mimo, że

wiemy, czego chcemy, czasem potrzebujemy,

by ktoś spojrzał na to z boku. Tak więc, Daniel

nagrał i wyprodukował, a Jens zmiksował

i opanował płytę i myślę, że naprawdę

dokończyli świetnie się uzupełnili.

Kontynuując temat Waszego brzmienia, w

materiałach promocyjnych można przeczytać,

że tak naprawdę nie ma innego zespołu

brzmiącego jak Bombus. Całkowicie się z

tym zgadzam. Jaki był Wasz sposób na

stworzenie Twojego unikalnego stylu?

Wierzę, że po prostu słuchamy muzyki i wyłapujemy

interesujące na brzmieniowe niuanse,

które naturalnie przekładają się na to

co robimy. Nigdy nie siadam i nie myślę

"stwórzmy coś wyjątkowego", po prostu większość

rzeczy wychodzi zupełnie w naturalny

sposób. Ale jedno jest pewne, kiedy kradniemy

pomysły (lub czerpiemy inspirację, jak

niektórzy to nazywają), nie kradniemy od in-

118

BOMBUS


nych zespołów metalowych. Bo to byłoby

zbyt oczywiste i nie wniosłoby nic nowego

do tego równania. To jest jak powiedzenie:

"Nie kradnij roweru swoim sąsiadom". To po

prostu nie jest mądre. Przejdźcie kilka przecznic

dalej i może wam się to uda.

Proste pytanie. Dlaczego faceci na okładce

albumu noszą stare telewizory na głowie?

Czyim pomysłem była ta grafika i jakie jest

jej znaczenie?

Proste, ale doskonałe pytanie! Jakiś czas temu

wpadłem na ten pomysł i pomyślałem, że

będzie fajnie się prezentował jako okładka.

To portret post-apokaliptycznej przyszłości,

w której my ludzie jesteśmy niewolnikami

maszyn. Komunikujemy się za pomocą klawiatury

i myślimy, że mówimy własnymi

umysłami, ale to naprawdę maszyna mówi

nam, co mamy pisać. Znaki na monitorach

symbolizują Czterech Jeźdźców Apokalipsy.

Znak pokoju jest naprawdę "znakiem

zwycięstwa" i reprezentuje podbój świata,

chmura grzybów reprezentuje wojnę, sęp reprezentuje

głód, czaszka ze skrzyżowanymi

kośćmi reprezentuje śmierć, a następnie dodaliśmy

piąty - uśmiechniętą twarz, która reprezentuje

idiotę będącego tu metaforą człowieczeństwa.

Na "Vulture Culture" możemy znaleźć kilka

wyraźnie sabbathowych kawałków.

Mieliście okazję być zespołem otwierającym

show Black Sabbath. Jakie to uczucie

grać przed pierwszym i największym zespołem

hard rockowym/ heavy metalowym

na świecie?

Black Sabbath jest dla nas oczywiście wielką

inspiracją. Składamy im hołd w utworze

"Mama", kradnąc bezpośrednio z "Sabbra

Cadabra". Granie przed nimi było naprawdę

fajne i stanowiło kamień milowy dla nas

wszystkich. Było to niemal surrealistyczne

przeżycie. Chodzi mi o to, że ich produkcja

jest genialna. Tamtej nocy wspierał ich też

Volbeat. Sabbathowa publiczność naprawdę

nas polubiła, mimo, że oczywiście byli

tam, by zobaczyć Black Sabbath, a nie nas.

Miałeś okazję na jakąś prywatną rozmowę

z Ozzym czy Tonym? Jakimi ludźmi wydają

się być twoim zdaniem?

Niestety nie. Nie wolno nam było nawet zbliżyć

się do ich zaplecza. Nie przejmuję się

tym jednak zbytnio. Nie mam potrzeby spotykać

się z takimi "legendami". Zawsze bardziej

interesowała mnie muzyka niż ludzie,

którzy za nią stoją. Jimmy Page przyszedł

na koncert, który graliśmy kiedyś z Graveyard

w Nowym Jorku. Stał tam obok mnie.

To było fajne i wszystko, wtedy akurat czułem,

że muszę z nim porozmawiać. Nie znam

go jako człowieka, znałem tylko jego muzykę.

Ok, powiedz mi proszę, podczas tras koncertowych

jesteście raczej grzeczni, czy

może dajecie się ponieść rock and rollowemu

stylowi życia?

Wiesz, że jesteśmy tak grzeczni, że prawie

mnie to obrzydza, a tak na serio, nie dajemy

się ponieść żadnemu stylowi życia. Jesteśmy

tak samo zwariowani na trasie jak i w domu.

Lubimy dobrze się bawić i naprawdę lubimy

swoje towarzystwo, ale nie pozwalamy, aby

"dobre czasy" spierdoliły to, co mamy do zrobienia

(co się rozkręca), Nie dajemy gównianych

występów z powodu idiotycznego zachowania.

Ale też nie jesteśmy ministrantami

ze szkółki niedzielnej (śmiech).

Co jest najbardziej szaloną rzeczą jaką

zrobiłeś na trasie? Tylko szczerze (śmiech).

Wiesz, że nie mamy zbyt wiele do opowiedzenia

w tej kwestii. Przepraszam za rozczarowanie,

ale mimo, że lubimy się bawić i

ogólnie dobrze się bawić, nie jesteśmy

Ozzy'm i jego ekipą, więc wszystko, co możemy

wymyślić, byłoby po prostu zabawą dla

dzieci w porównaniu z ich wyczynami

Foto: Bombus

Niektóre zespoły komponujące nowe utwory

podczas tras koncertowych, niektóre

twierdzą, że nie mogą tego zrobić, bo do

komponowania potrzebują specjalnych warunków.

A jak to jest z Wami?

Proces tworzenia to stała rzecz. Piszemy w

trasie, w domu, podczas jazdy samochodem,

gdziekolwiek i kiedykolwiek. Często tylko są

krótkie fragmenty, melodia, beat lub riff.

Często po prostu nuciłem to i nagrywałem na

moim telefonie. Potem siadam w moim domowym

studio i zaczynam śledzić i robić dema.

W moim telefonie mam setki krótkich,

dziwnych nagrań, do których często wracam.

Niektóre z nich są po prostu kompletnym

badziewiem. Brzmię jak pacjent szpitala psychiatrycznego,

który bełkota w jakimś dziwnym

amoku, ale wiele z nich to naprawdę

fajne rzeczy. Mam tam rzeczy nawet sprzed

10 lat. Z biegiem czasu jest mi oczywiście

coraz łatwiej, bo mamy sporo niedokończonego

materiału. Chcemy, aby nasze albumy

były różnorodne, miały różne tempa, były

dynamiczne i interesujące od pierwszej do

ostatniej nuty, więc z tej perspektywy wybieramy

materiał, który trafia na album. Tak

więc, jeśli jakiś utwór nie trafia na płytę, to

nie znaczy, że nie jest wystarczająco dobry,

ale może po prostu lepiej pasować do następnego

albumu.

Jakieś plany dotyczące koncertów promujących

"Vulture Culture"?

Zdecydowanie! Mamy kilka koncertów, które

odbędą się w listopadzie, a następnie w

grudniu w Niemczech, Holandii i Belgii. Rok

jest krótki i czas leci, więc to wszystko na co

mamy czas w roku 2019, ale w przyszłym

roku na pewno wrócimy do tego i zagramy

jak najwięcej.

Na początku Waszej działalności inspirowaliście

się niektórymi zespołami punk

rockowymi takimi jak Melvins czy Poison

Ideas. Jednakże Wasz muzyka zmieniała

się przez lata. Nadal jesteście fanami tego

gatunku?

Oh Yeah! Zdecydowanie! Kochamy zarówno

Melvins jak i Poison Idea i myślę, że nadal

w naszym graniu pojawiają się pewne elementy

twórczości tych zespołów. Ewoluowaliśmy

jako zespół i nie brzmimy tak samo jak

na naszym pierwszym albumie, ale to jest po

prostu naturalny postęp. Nadal słuchamy tej

muzyki, co wtedy. Dobra muzyka to dobra

muzyka i nawet po upływie czasu.

Wróćmy jeszcze na chwilę do czasów, gdy

byliście zespołem początkującym. Jakie są

różnice w Waszym spojrzeniu na muzykę

wtedy i teraz?

Jestem o dziesięć lat starszy i to widać nawet

w wyglądzie fizycznym, bo pojawiły mi się

pierwsze siwe włosy. Muzycznie pewne zmiany

były zupełnie naturalne. Mimo wszystko

uważam, że "Vulture Culture" jest swoistą

wypadkową naszych wcześniejszych rzeczy

i tych późniejszych. "Vulture Culture"

jest jak mieszanka "The Poet And The Parrot"

i "Repeat to Death", ale lepsza niż obie

te płyty osobno. Zawsze chcemy się rozwijać

i próbować nowych rzeczy i nie chcemy robić

tego samego albumu w kółko. Myślę, że z

każdym albumem zbliżamy się do istoty

Bombus i tego, czym naprawdę jesteśmy!

Bartek Kuczak

BOMBUS 119


Lubimy solówki!

Nie sądzę, żeby trzeci album tej niemieckiej grupy zainteresował kogoś

więcej niż tylko jej zagorzałych fanów, bowiem "Flame To The Night" to bardzo

przeciętny, tylko poprawny hard'n'heavy. Trudno jednak odmówić muzykom Spite

Fuel pewnego potencjału, pasji i zaangażowania, może więc w końcu coś z tego

zespołu będzie?:

HMP: Zmiana wokalisty jest sporym ryzykiem

dla każdego zespołu, nawet jeśli nie

jest on gigantem na miarę Accept, Maiden

czy Priest - co sprawiło, że Stefan Zörner

nie jest już frontmanem SpiteFuel?

Tobias Eurich: Tak, zdecydowanie jest to

ryzyko, gdyż zmienia to styl zespołu oraz

sposób, w jaki jest on postrzegany. Ale czasem

zdarzają się rzeczy, na które nie masz

wpływu. Doszliśmy do miejsca, w którym

chcieliśmy jako zespół czegoś innego. Myślę,

że to normalne - życie oznacza zmiany. A

zmiany nie zawsze są złe.

Zanosiło się na to już od jakiegoś czasu, czy

też była to nagła, spontaniczna decyzja i

nieoczekiwanie zostaliście bez wokalisty?

Tobias Eurich: To jest coś co narasta z czasem.

I tak też dzieje się w zespole, znasz

Tobias Eurich: To był zdecydowanie bonus

(śmiech). Taa, wiedzieliśmy, że musimy kontynuować

naszą działalność. Muzyka jest

tym, co sprawia, iż czujemy, że żyjemy.

Philipp Stahl: Mój przyjaciel powiedział mi,

że zespół szuka nowego wokalisty. Nawiązałem

bezpośredni kontakt i szybko nagrałem

kilka demówek. Już przy pierwszej próbie powiodło

mi się i zdecydowano, że zostanę nowym

wokalistą. To zagrało nie tylko na

płaszczyźnie muzycznej, jesteśmy teraz dobrymi

przyjaciółmi.

Znaliście się już wcześniej, co mogło być

ułatwieniem, czy przeciwnie, nigdy wcześniej

się nie zetknęliście?

Philipp Stahl: Krąg naszych znajomych pokrywał

się, może widzieliśmy się wcześniej jakoś

mimochodem, ale poznaliśmy się dopiero

Mieliście jednak ten luksus, że wciąż mieliście

tego samego wydawcę, firmę MDD,

tak więc mogliście spokojnie zająć się próbami

i dopracowaniem nowego materiału?

Tobias Eurich: Poniekąd. Markus Rösner z

MDD, nasz wielki szef i menadżer, wspiera

nas dzień po dniu. Nie bylibyśmy w stanie

robić tego jak to robimy, bez niego. Rozmawialiśmy

z nim w październiku ubiegłego

roku o nowych kawałkach oraz potencjalnych

nagraniach jeszcze w tym roku. Po paru

tygodniach pracy nad nowymi utworami

było jasne, iż stworzymy nowy album w

2019 roku. I oto on. (śmiech)

Wielu muzyków tworzy praktycznie non

stop, ciągle grają im w głowach nowe riffy

czy melodie - też tak macie, dzięki czemu

mogliście w trzy lata wydać trzy albumy,

nawet jeśli nad debiutanckim "Second To

None" pracowaliście nieco dłużej?

Philipp Stahl: Jasne, że tak! Gdy prowadzę

samochód albo ćwiczę na siłowni, mam

mnóstwo pomysłów na kompozycje i teksty.

To nigdy nie kończący się proces.

120

resztę chłopaków i czujesz kiedy jest coś, o

czym musisz pogadać. Kiedy dochodzi już do

tego momentu i sprawy stają się poważne,

uderza cię to jak rozbita kula. W SpiteFuel

chodzi o przyjaźń, nie jesteśmy jakimiś przypadkowymi

ziomkami, którzy robią muzykę…

więc jest w tym dużo emocji.

Co ciekawe poszukiwania następcy Stefana

nie trwały chyba szczególnie długo, skoro

raptem półtora roku po premierze albumu

"Dreamworld Collapse" wydajecie nowy

krążek "Flame To The Night" - czym Philipp

Stahl przekonał was do siebie, poza

tym, że ma metalowe nazwisko? (śmiech)

SPITEFUEL

przy reorganizacji zespołu.

Foto: SpiteFuel

Czyli czekało was podwójne wyzwanie:

stworzenie trzeciego, ponoć przełomowego

dla każdego zespołu, albumu oraz nagranie

go z nowym wokalistą - była to dodatkowa

motywacja do jeszcze bardziej wytężonej

pracy?

Tobias Eurich: Hmm, szczerze - nie. Nasze

motto to pracować najciężej jak się da, kiedy

już łapiemy się za nasze instrumenty. Albo

jak powiedzieli chłopaki z Airbourne: "Nie

ma innego sposobu jak ciężka praca, przyzwyczaj

się do tego".

"Dreamworld Collapse" był rozbudowanym

konceptem, tak więc tym razem pewnie od

razu założyliście, że jego następca pójdzie

w nieco innym kierunku - żeby nie powtarzać

się, nie grzęznąć w schematach, no i też

nie zamęczyć się znowu takim kolosem, bo

to jednak ogrom pracy?

Tobias Eurich: Abum jest zawsze statusem

quo. Chcieliśmy stworzyć potężny album,

aby scena stanęła w płomieniach, i tak też

uczyniliśmy. Ale tak, nie chcemy się powtarzać,

to byłoby nudne i rzeczywiście album

koncepcyjny oznacza olbrzymią ilość roboty.

To wspaniałe, widzieć jak wzrasta on od pierwszego

wersu, od pierwszego pomysłu konceptu,

od dyskusji nad treścią do samego albumu.

Ale tym razem potrzebowaliśmy, aby

był bardziej ostry. Nie mówię, iż nie zrobimy

tak ponownie. Potrzeba znacznie więcej, niż

tylko garść kawałków na zwarty album koncepcyjny

- taki album musi mieć czas, aby

dojrzeć.

Martin Buchwalter towarzyszy wam w nagraniach

od początku - wyobrażacie sobie

sesję SpiteFuel bez niego?

Tobias Eurich: Martin to wspaniały facet.

Potrafi świetnie doradzić oraz wydobyć z ciebie

to co najlepsze. Po pracy często siadaliśmy

razem, aby wypić kilka piwek. Tworzymy

z nim doskonałą harmonię.

Fakt, że jest również doświadczonym i cenionym

w metalowym światku muzykiem


Foto: SpiteFuel

też jest pewnie nie bez znaczenia, bo nie

teoretyzuje, wie doskonale w czym tkwi sekret

brzmienia metalowego zespołu?

Philipp Stahl: Martin ma duże doświadczenie.

Widać to w codziennej rutynowej pracy.

Podczas nagrywania nauczyłem się dużo rzeczy,

których nie ma w książkach.

Gernhart Studio Troisdorf też było w tej

sytuacji oczywistym wyborem?

Tobias Eurich: Po dwóch wspaniałych sesjach,

tak, to był oczywisty wybór. Martin

zna nas, a my jego, więc jeszcze lepiej się poznajemy.

A to spora frajda oraz nagrania wysokiej

jakości. Zwycięstwo, zwycięstwo.

Warto w dzisiejszych czasach oszczędzać

na brzmieniu? Przecież jeśli słabo brzmiąca

płyta będzie odsłuchiwana na przenośnych

odtwarzaczach czy w sieci, to zabrzmi jeszcze

słabiej, czy nie tak?

Tobias Eurich: Myślę, iż każdy album, każda

faza kariery potrzebuje własnego dźwięku.

Ale powinien on być wart pracy, więc tak

jest tego warty. Chcę możliwie najlepszego

dźwięku - najbardziej pasującego do kompozycji.

Bo one są tego warte. Jeśli nie chcesz

możliwie najlepszego dźwięku dla swoich

utworów, czy możesz sprawić aby były tak

wyjątkowe jak powinny?

Wielu muzyków ma problem z tym gdzie

zagrać solo i zwykle standardowo umieszczają

je po drugim czy trzecim refrenie,

ale z tego co słyszę na waszej płycie wy do

nich nie należycie: solo na otwarcie, solówka

w końcówce - każde miejsce jest dobre na

taką partię, wystarczy mieć klarowną wizję

całego utworu i trochę wyobraźni?

Tobias Eurich: Tak, uwielbiamy solówki

(śmiech). Nie ma żadnej zasady, iż musisz

grać solo po drugiej zwrotce. Kawałek opowiada

historię i sprawia, że coś czujesz. Więc

kiedy wiesz, co chcesz zrobić, dzieje się to

samo z siebie. I w sposób, w którym każdy

kawałek nie powinien być poddawany temu

samemu procesowi.

Do legendy przechodzą też w niektórych

zespołach niekończące się dyskusje na temat

ostatecznej listy utworów i ich kolejności

na płycie, bo co człowiek, to odmienna

opinia - z tym też nie mieliście problemu?

Philipp Stahl: To było łatwe (śmiech). Tobi

i ja pokazaliśmy dopracowany szkic zespołowi.

Wszyscy się zgodzili. To było trudne, że

każdy utwór bardzo nam się podobał - w

związku z tym musieliśmy się pogodzić, że

nawet dobre piosenki mogą być na końcu

tracklisty.

Lepiej jest więc skupić się na dopracowaniu

najlepszych utworów, niż mieć ich więcej,

bo wtedy nie ma możliwości, że jakiś świetny

riff czy rytmiczny patent zapodzieje się

gdzieś w czeluściach twardego dysku i ukaże

się dopiero po wielu latach, na płycie z

rarytasami w wersjach demo? (śmiech)

Philipp Stahl: Podczas pisania utworów,

skupialiśmy się na tych, na które natychmiast

mieliśmy znakomite pomysły. Już mamy

nowe pomysły, które łączymy z demo,

których nie ma na albumie.

Czujecie, że "Flame To The Night" to nowe

otwarcie dla zespołu, zupełnie inny rozdział?

W cztery lata istnienia pod nazwą

SpiteFuel zanotowaliście udany start, teraz

nadeszła więc pora na coś więcej?

Tobias Eurich: Tak i nie. "Flame To The

Night" jest tym samym SpiteFuel, co wcześniej,

oraz tym samym, którego brzmienie

chcieliyśmy usłyszeć w 2019 roku. Mieliśmy

wspaniały, ale wypełniony ciężką pracą rok.

Mamy wspaniały zespół, świetnego frontmana

i świetny album. Myślę, iż czas pokaże, co

się wydarzy, ale wciąż mamy dobrą passę i

jesteśmy gotowi grać wspaniały rock'n'roll w

2020 roku.

Wojciech Chamryk, Przemysław Doktór,

Karol Gospodarek

SPITEFUEL 121


Nic innego, jak ból

Matt Hanchuck to bardzo interesujący człowiek. Człowiek, który może

sporo opowiedzieć nie tylko o muzyce. Jako żołnierz oraz policjant widział sporo

i swe doświadczenia opisuje w niektórych utworach Wreck - Defy, zespołu, który

sam powołał do życia. Musi być także osobą dość charyzmatyczną, skoro udało

mu się przekonać byłych członków między innymi Testament oraz Annihilator do

zaangażowania się we w miarę świeży projekt. Jak to zrobił? Przeczytajcie sami.

HMP: Matt, utworzyłeś Wreck - Defy w

2016 roku po latach grania w różnych amatorskich

zespołach. Czy mógłbyś opowiedzieć

coś o swojej działalności muzycznej

przed rokiem 2016?

Matt Hanchuck: Zanim założyłem Wreck-

Defy po prostu grałem między innymi w

różnych cover bandach. Tworzę muzykę prawdopodobnie

od około dwudziestu lat. Na

dysku mam zebranego tyle materiału, ze spokojnie

można z tego zrobić trzy albumy.

Przez jakiś czas byłem w kapeli grającej covery

Metallicy. Pierwszy koncert z nimi zagrałem

w wieku 17 lat.

Wydajesz się być osobą całkowicie zainspirowaną

przez scenę thrashową z Bay Area z

lat 80-tych. Powiedz mi proszę, jak zaczęła

się ta fascynacja?

Dorastałem w latach 80-tych. Moja fascynacja

metalem zaczęła się od słuchania takich

kapel, jak AC/DC, Kiss, Judas Priest czy

Black Sabbath. Tego typu klasyczne rzeczy.

Uwielbiałem to, jednak swą twórczość inspiruję

głównie rzeczami powstałymi w latach

80-tych. Mam tu na myśli takie grupy,

jak Forbidden, Testament, Vio-lence, Megadeth,

Heathen, Overkill, Exodus, Laaz

Rockit, Xentrix, Mortal Sin, Meliah Rage,

Razor, Sacrifice itd. Możesz jeszcze dopisać

jakieś grupy, których tu zapomniałem wymienić.

Wszystkie z powyższych były ważne

w kształtowaniu mojego kierunku muzycznego.

Nie podchodzi mi za to growl charakterystyczny

dla death metalu. To zupełnie

nie moje klimaty.

Wreck-Defy to bardzo interesująca nazwa.

Jakie jest jej znaczenie?

Wreck-Defy to gra słów. Rectify = Wreck-

Defy. Nic więcej.

Na początku Wreck-Defy był dwuosobowym

projektem i w ten sposób nagrał pan

swój pierwszy album zatytułowany "Fragments

Of Anger" w 2017. Dlaczego zakończyłeś

swą współpracę z Justinem Stearem?

Justin nie chciał angażować się w żadne koncerty.

Justin chciał również być liderem zespołu.

Chciał robić swoje i mieć ostatnie zdanie

w wielu kwestiach. Nie koniecznie w

Foto: Anika Evans

Wreck-Defy ale w swoim własnym zespole,

który bardzo chciał założyć. Całkowicie to

rozumiem. Żeby było śmieszniej, właśnie

skończyłem prace nad partiami gitarowymi

na następny album, a Justin sporo mi pomógł

w kwestii inżynierii sesji nagraniowych.

Wciąż jesteśmy świetnymi przyjaciółmi i

myślę, że jeszcze będziemy współpracować

nad czymś razem. Chodzi nam po głowie

projekt stoner metalowy Spiritual Beggars.

Teraz masz zupełnie nowy skład - wokalista

Aaron Randall (ex-Annihilator), basista

Greg Christian (ex-Testament) i perkusista

Alex Marquez (który prawdopodobnie

sam nie pamięta wszystkich zespołów, w

których grał). Wszyscy oni są doświadczonymi

muzykami. Jak ich przekonałeś, by z

Tobą grali?

Wszystko przez media społecznościowe. Nie

było to czymś specjalnie trudnym. Ci faceci

mają naprawdę bogate życiorysy i kiedy

wszyscy zgodzili się razem ze mną pracować

Greg dołączył do załogi jako ostatni. Stało

się to dzięki naszemu producentowi Juanowi

Urteagę, który zmiksował "Remnants Of

Pain". Początkowo miałem zamiar sam zająć

się liniami basu, aż Juan zasugerował, żeby

poprosić o to Grega Christiana z Testamentu.

Pomyślałem, że nie mam nic do stracenia,

najwyżej odmówi. Kilka dni po wysłaniu

mu materiału otrzymaliśmy twierdzącą

odpowiedź. Uwielbiam Grega. To wspaniały

facet oraz wielki przyjaciel.

To naprawdę imponujący skład świetny

skład. Myślisz, że byłoby w porządku

nazwać Wreck-Defy "supergrupą"?

Cóż nie jest supergrupą, ponieważ jestem w

tym zespole. I ja w nim rządzę (śmiech).

Metal Allegiance jest super grupą.

Porozmawiajmy o Waszym nowym albumie

"Remnants Of Pain". Ten tytuł jest

trochę niejednoznaczny. Jak możemy to zinterpretować?

"Remnants Of Pain" oznacza w zasadzie, że

to co pozostaje to nic innego jak ból. Każdy

utwór przywołuję jakieś bolesne wspomnienie.

Ciekawą rzeczą jest również okładka albumu

pokazująca zniszczone miasto i smutnego

człowieka pomiędzy ruinami. Kim on

jest? Żołnierzem, który zrozumiał, co zrobił,

czy może ofiarą wojny?

Żołnierz jest załamany i doświadcza skutków

PTSD, które powodują, że niektórzy ludzie

całkowicie się zamykają i mają emocjonalnie

blizny na całe życie. Nie tylko przez to, co

widział, ale także przez to, co zrobił. Wojna

to piekło!

Wojna jest głównym zagadnieniem w wielu

twoich tekstach. Dlaczego uważasz, że to

odpowiedni temat dla utworów Wreck -

Defy?

Dlaczego? Ponieważ byłem w kanadyjskich

siłach zbrojnych i służyłem siedem miesięcy

podczas misji w Afganistanie w 2005 roku.

Inny wątek liryczny to ludzka natura. Dobrym

przykładem jest "Art Of Addiction".

Czy ten tekst był inspirowany Twoim

doświadczeniem, czy też doświadczeniem

kogoś, kogo znasz?

"Art Of Addiction" jest inspirowany osobistymi

doświadczeniami, jak również tym, czego

122

WRECK-DEFY


byłem świadkiem jako policjant przez ostatnie

13 lat mieszkając w Thunder Bay w

Ontario w Kanadzie.

"Looking Back" to inny utwór niż reszta

albumu. Zaczyna się jako ballada, która

później zmienia się w szybki utwór rock-

'n'rollowy. Czy uważasz, że dobrze jest

umieścić takie piosenki na swojej płycie? W

tej piosence śpiewasz, że jest już za późno,

by zmienić swój ból. Czy uważasz, że dobrze

jest żyć przeszłością? Czy nie uważasz,

że lepiej jest zostawić przeszłość za

sobą i cieszyć się życiem?

"Looking Back" to kwintesencja moich osobistych

doświadczeń z pobytu w Afganistanie.

To utwór o ostrym stresie pourazowym

i niemożności wymazania z umysłu

okropności wojny i przemocy. Stan ten może

nawiedzać ludzi i prowadzić do samobójstw,

depresji itd. Dla mnie jest to bardzo

osobista piosenka, która była inspirowana

klasycznym rockiem jak Judas Priest czy

Scorpions z lat 70-tych. I zdecydowanie nie

jest to ballada. 37-sekundowe akustyczne

intro nie czyni piosenki balladą.

Balladą jest za to "Angels And Demons".

Niektórzy ludzie uważają, że zespoły metalowe

nie powinny w ogóle grać tego typu

utworów, inni uważają zaś, że ballady metalowe

są najpiękniejszymi balladami jakie

ma do zaoferowania cały muzyczny świat.

Jaka jest twoja opinia na ten temat?

Ballady? Dobre utwory to dobre utwory. Nie

obchodzi mnie tempo. Jeśli piosenka jest

chwytliwa i ma dobry nastrój, to do mnie

trafia. To jest to, czego szukam w muzyce.

Mogę myśleć o wielu świetnych zespołach,

które ustawiły poprzeczkę dla wolniejszych

piosenek na metalowych albumach. Nie jest

to oryginalny pomysł. Metallica zrobiła to

w roku 1984 z mistrzowskim "Fade To

Black". Testament, Overkill, Forbidden,

Meliah Rage. Tak wiele wspaniałych zespołów

napisało niesamowite "ballady".

Tekst utworu "Blackened Cloth" jest pełen

krytyki dla Kościoła katolickiego. Czy uważasz,

że wszystkie religie są źródłem zła,

czy tylko ta jedna konkretna?

Foto: Anika Evans

To nie jest atak na Kościół katolicki. Utwór

ten należy raczej postrzegać jako dźwiękową

wersję prawdziwego wydarzenia, które miało

miejsce w moim życiu i było obrzydliwym

przejawem korupcji i perwersji, a także

hipokryzji ze strony Watykanu i jego biskupów.

Nie mam problemu z ludźmi, którzy

mają wiarę i wierzą w Siłę Wyższą. Nie ma

absolutnie nic złego w byciu uduchowionym.

Problem jedyne mam ze zorganizowaną religią.

Głównie ze względu na jej podziały w

kontrolowaniu ludzi. Mógłbym o tym mówić

bardzo długo... Może lepiej zostawmy w tym

miejscu ten temat.

Jak patrzysz na ten album 9 miesięcy po

jego wydaniu? Masz takie same uczucia jak

wtedy, gdy wyszedł?

Myślę, że album okazał się całkiem dobry.

Słyszę teraz kilka błędów związanych z

gitarami, co jest w 100% moją winą. W niektórych

utworach mógłbym momentami z-

agrać lepiej. Ale jest jak jest. Mam też pewne

drobne uwagi co do produkcji. Generalnie

jednak jestem zadowolony z tych kawałków

i nie sądzę, że którykolwiek z nich jest wypełniaczem.

Żałuje tylko, że nie zamieściłem

jeszcze jednego utworu na tym albumie. Ale

będzie on na następnym.

W książeczce albumu twierdzisz, że bez

fanów nie byłoby powodu, aby to w ogóle

ciągnąć. Starasz się utrzymywać bliskie

relacje ze swoimi słuchaczami?

Cóż, dla zespołu takiego jak Wreck-Defy to

bardzo ważne. Nie otrzymujemy żadnego

wsparcia finansowego od wytwórni, a stworzenie

albumu jak ten kosztuje tysiące dolarów.

Sam sfinansowałem obie płyty i zamierzam

sfinansować następny, nad którym

obecnie pracujemy, a który ukaże się w 2020

roku. Bez fanów nie byłbym w stanie odzyskać

kosztów albumów sprzedając kompakty

oraz winyle. Więc to jest trochę jak cykl.

Wykładam własne pieniądze na album,

tłoczymy kopie i mamy nadzieję, że sprzedamy

wystarczająco dużo, aby odzyskać

pieniądze, które kosztowało nas nagranie.

Ale clue tego wszystkiego jest fakt, że robię

muzykę, którą lubię i chcę się nią dzielić z

ludźmi. Jeśli ludzie ją lubią, mam nadzieję, że

kupią ją i podzielą się nią ze swoimi przyjaciółmi.

Co do kontaktu z fanami, to powiem

Ci, że znalazłem wśród nich kilku przyjaciół.

Uważam, że to wspaniałe. Na koniec

chciałem tylko wspomnieć, że nowy album

Wreck-Defy, który ma obecnie roboczy tytuł

"Everlasting Torment", jest na dobrej

drodze do tego, by stać się naszym najcięższym

i najlepszym z dotychczasowych wydawnictw.

Utwory są tym razem znacznie

bardziej epickie, z dużo bardziej złożonym

riffingiem i kilkoma dość technicznymi

pasażami. Bez utraty melodii, z których

Wreck-Defy jest znany. Rok 2020 będzie

dobrym rokiem dla Wreck-Defy!

Bartek Kuczak

Foto: Anika Evans

WRECK-DEFY 123


HMP: Ballbreaker kojarzy mi się bardzo

pozytywnie, bo z tytułem albumu AC/DC z

1995 roku. Istnieją też jednak cover bandy tej

grupy o takiej właśnie nazwie, nie było więc

pewnym ryzykiem wybranie właśnie takiego

szyldu?

Misiek Ślusarski: Wybór nazwy dla bandu w

dzisiejszych czasach wcale nie jest łatwą

sprawą - mamy XXI wiek i większość fajnych

nazw jest już zajęta, (śmiech)... A tak serio -

szukaliśmy nazwy prostej, zwięzłej i na temat.

Co do cover bandów AC/DC, są to jakieś

lokalne kapele - nie znalazłem w sieci żadnego

autorskiego zespołu o tej nazwie. Patrząc na

setki zespołów z nazwami w okolicy "crazy",

Pure fuckin' rock 'n' roll

Trudno nie zgodzić się z powyższym stwierdzeniem po wysłuchaniu debiutanckiego

albumu Ballbreaker. "Evil Town" to bowiem płyta jak marzenie, obok

której nie mogą przejść obojętnie zwolennicy siarczystego, melodyjnego metalu,

rock 'n' rolla i czego tam jeszcze, grania już klasycznego, ale wciąż nader aktualnego:

metalu niż prostego rockowego grania na 4/4,

ale tak jak mówię - wyszło nam to prosto z serducha,

bez żadnych założeń.

Początkowo było was tylko trzech, ale kiedy

w ubiegłym roku dołączyli Kamil i Tomasz

okazało się, że żarty się skończyły i coś może

z tego być - płyta, kariera, etc.? (śmiech)

Kamila znaleźliśmy w knajpie, więc ideologia

się zgadza (śmiech!). A tak serio - rozbiłbym te

dwa pojęcia o których mówisz. Płyta jest naturalnym

następstwem wylewania potu w sali

prób, przynajmniej dla średnio ogarniętego zespołu.

Nie kumam kapel, które grają latami w

piwnicy i marudzą, że nie mogą nagrać płyty,

Rock'n'roll nigdy nie szedł na łatwiznę. Owszem,

czasami jest to trudne - ot, prozaiczne

wyjście zespołem na piwo nie zawsze jest

możliwe. Z drugiej - w dobie internetu - wiele

rzeczy da się zrobić zdalnie, chociaż nasz materiał

powstał w 100% w sali prób. Żyjemy w

cywilizowanym kraju - są busy, pociągi - wszystko

da się ogarnąć, trzeba tylko chęci. Co do

możliwości Trzeszcza - myślę, że są one bezdyskusyjne,

więc nie ma co dywagować nad odległościami.

Jeszcze zanim skompletowaliście skład mieliście

już gotowych kilka utworów, w piątkę

dopracowaliście resztę materiału - od razu

tworzyliście z myślą o debiutanckiej płycie,

czy pomysł na nią przyszedł później, w miarę

okazywania się, że te kompozycje mają duży

potencjał?

Tak jak powiedziałem wcześniej, dla mnie naturalną

rzeczą, jeżeli widzę potencjał zespołu -

jest nagranie płyty. Najpierw myśleliśmy o

demo - nagraliśmy trzy utwory, z czego jeden

pojawił się w sieci. Na szczęście chwilę później

zarejestrowaliśmy koncert live i nie musieliśmy

już katować ludzi dość miernym brzmieniem

tegoż demo. Mając gotowe ok 80% materiału

zaczęliśmy rozglądać się za studiem i terminem,

no i dziś możemy cieszyć się pięknie zrobionym

i wydanym krążkiem.

"nasty", "scream", "night", etc - myślę, że nasz

wybór nie był najgorszy. Poza tym "Ballbreaker"

to zajebista płyta jest!

Graliście wcześniej w kilku zespołach, które

są powszechnie znane wśród fanów polskiego

heavy w tym bardziej tradycyjnym wydaniu -

stąd pomysł na założenie kolejnego, bo jak to

mówią, ciągnie wilka do lasu i brakowało

wam prób, koncertów?

Sprawa wyglądała dość prozaicznie. Po moim

rozstaniu z Exlibris zacząłem rozglądać się za

czymś nowym i trafiłem na ogłoszenie braci

Sekulaków. Już na pierwszej próbie okazało

się, że mamy wspólne zamiłowanie do grania

takiej muzy. Chłopaki rzucili pierwsze riffy i

zaczęliśmy wspólnie budować utwory - nigdy

nie zakładaliśmy, czy będziemy grać heavy metal,

hard rocka czy japoński pop - to wyszło

100% naturalnie. Rzeczywiście Wild Whips -

poprzedni zespół Rafała i Tomka - grał klasyczny

do cna heavy, ja w Exach też byłem bliżej

Foto: Rainer Hentschke

bo coś tam. Dla mnie było jasnym, że tę płytę

zrobimy - od początku był taki plan. Z jednej

strony zawsze głównym problemem jest kasa, z

drugiej - dziś wszystko prócz garów możesz

nagrać w domu (chyba, że piszesz bębny na

komputerze, to wtedy masz w ogóle ten temat

z bani). My poszliśmy klasyczną drogą i nagraliśmy

album w studio - jak poważnie myślisz o

zespole, musisz liczyć się z kosztami. No i

druga sprawa - kariera. Z jednej strony jesteśmy

za starzy i za poważni, żeby myśleć o pełnych

stadionach, milionach na koncie i tłumie

cycatych panienek w garderobie. A z drugiej -

wierzymy, że ta muza jest na tyle nośna i "do

przyjęcia", że kto wie... w końcu AC/DC nie

będzie wiecznie bawić ludzi, a u nas na koncertach

też można pięknie potańczyć.

Trochę utrudniliście sobie zadanie, werbując

wokalistę z Poznania, ale z drugiej strony

trudno było tego nie zrobić, zważywszy na

możliwości Trzeszcza?

"Pure fuckin' rock'n' roll" głosi napis na krążku

i faktycznie, nie oglądając się na współczesne

mody i trendy gracie tak jak kiedyś, w latach

70. czy 80. , czerpiąc nie tylko z klasycznego

rock 'n' rolla, ale też bluesa, hard rocka czy

tradycyjnego metalu?

Każdy z nas ma swoje ulubione kapele, ale

rzeczywiście gdzieś ten wspólny mianownik

jest. Mody i trendy niespecjalnie nas obchodzą,

bo wtedy gralibyśmy albo heheszki albo

jakiś cudaczny black metal, najlepiej nagrany

jamnikiem w zagrzybiałej piwnicy. Gramy to

co wyłazi nam z serca - chłopaki przynoszą

riffy i razem budujemy takie a nie inne utwory.

A że wychodzi z tego czysty, jebany rock'n'

roll? Nam pasuje!

Chociaż z drugiej strony jest coś takiego jak

moda na retro czy klasycznego rocka, ale niestety

nie u nas, więc raczej nikt nie posądzi

was o koniunkturalizm przy takim muzycznym

wyborze?

Dzisiaj granie takiej muzy to raczej samobój

niż koniunkturalizm, heh. Mam nadzieję, że

nasza muza dotrze do jak największej ilości

ludzi, chodź przy dzisiejszym natłoku "produktów"

też nie jest to łatwe, no ale cóż - trzeba

być dobrej myśli. My się specjalnie nie oglądamy

na "rynek" i robimy to, co sprawia nam

przyjemność.

Mijający rok upłynął wam na koncertach,

tworzeniu i sesji nagraniowej. Nebula Studio

ma już swoją renomę, ale wokale nagraliście

jednak w Demontażowni?

Proste wyjaśnienie - chłopaki z Nebula Studio

w tym czasie zaczynali swoją europejską trasę,

a my nie chcieliśmy czekać. Zarówno ze Stołkiem

w Nebuli, jak i z Fonsem w Demontażowni

pracowało nam się mega profesjonalnie.

Moim zdaniem są to studia na podobnym

poziomie i nie ma co tu debatować. A tak

naprawdę - najważniejsze jest to, kto siedzi za

gałami, a nie ile kasy wydał na sprzęt.

Wiele zespołów stosuje metodę małych kroków:

najpierw pojedyncze utwory w sieci,

124

BALLBREAKER


jakieś demo, EP-ka czy split, jeśli są to

typowo podziemne grupy. Wy nie wybieraliście

żadnych półśrodków, pierwszą pozycją w

dyskografii Ballbreaker miał być album?

Tak jak wspomniałem, najpierw podeszliśmy

do demo. Nagraliśmy trzy utwory instrumentalnie

w naszej sali prób. Trzeszczu podczas

wizyty w Warszawie nagrał wokale do "One

Night Queen", a reszta jakoś poszła do szafy.

Chwilę później udało nam się zarejestrować

nasz debiutancki koncert, więc stwierdziliśmy,

że lepiej pokazać się ludziom live, z video, niż

dalej rzeźbić demo w domowych warunkach.

Zresztą już wtedy rozmawialiśmy o albumie i

rzeczywiście, pół roku później weszliśmy do

studia z gotowym materiałem. Ja osobiście nie

lubię EP-ek. Dla mnie to taki półśrodek - albo

robisz płytę, albo nie zawracaj dupy. Chociaż

nie jest wykluczone, że sami kiedyś nie wydamy

pojedynczych utworów - niczego nie zakładamy,

niczego nie planujemy - przynajmniej

w tej kwestii.

Niespełna miesiąc przed premierą "Evil

Town" udostępniliście jednak na YouTube

utwór "Twój stróż". To podwójna ciekwostka,

bo tzw. non LP track, czyli polskojęzyczna

wersja "Empty Glass", z tekstem inspirowanym

twórczością Jakuba Ćwieka i z gościnnym

udziałem wokalisty Nocnego Kochanka

Krzysztofa Sokołowskiego?

Pomysł współpracy z Kubą Ćwiekiem urodził

się w mojej głowie po przeczytaniu "Dreszcza",

jeszcze za czasów grania w Exlibris. Zaczęliśmy

wtedy rozmawiać o piosence do jego

książki, natomiast pomysł szybko upadł z racji

odejścia z zespołu Krzyśka. W trakcie nagrywania

"Evil Town" przeglądałem FB i trafiłem

na jakiś wpis Kuby o nowej książce i otworzyła

mi się klapka - wracamy do tematu. Kuba szybko

podjął pomysł i klamka zapadła. Dość naturalnym

pomysłem, ze względu na stare czasy,

było zaproszenie Krzysia do wspólnego zaśpiewania

tego utworu. I nie dlatego, że jest on

twarzą Nocnego Kochanka, tylko dlatego, że

jest jednym z najlepszych wokalistów w tej stylistyce

w Polsce. Myślę, że wyszło to całkiem

dobrze. Co prawda z tekstem było sporo pracy,

ale myślę, że razem z Kubą dobrze wybrnęliśmy.

Bardzo mi zależało, żeby oddać klimat

książek Ćwieka, ale też żeby nikt nie kojarzył

tego z Nocnym Kochankiem i udało się to

osiągnąc w 100%.

Płyta nie trwa nawet trzech kwadransów, nie

było opcji dorzucenia na nią "Twojego stróża"

jako utworu bonusowego?

Przez chwilę był taki pomysł, ale szybko

stwierdziliśmy, że wrzucamy to jako oddzielny

twór - piosenkę w 100% związaną z książkami

Kuby i że pójdzie to tylko do sieci. Myślę, że

"Evil Town" jest tworem kompletnym i nie

było sensu na siłę pchać tam bonusa. Są plany

dalszej współpracy w tej kwestii - Kuba zapowiedział,

że co najmniej trzy utwory, więc może

jednak będzie EP-ka. (śmiech)

Nie korciło was w związku z tym, by śmielej

sięgnąć do bogactwa ojczystego języka czy

przeciwnie, skoro rock 'n' roll to tylko śpiewanie

po angielsku, nie ma zmiłuj?

Patrz wyżej, (smiech). Od początku założeniem

było grać po angielsku - nie debatowaliśmy

specjalnie na ten temat. Ja nie bardzo

umiem pisać po polsku, a reszta chłopaków nie

rwała się specjalnie do tworzenia tekstów, jak

pracowaliśmy nad numerami. Faktem jest, że

Trzeszczu napisał połowę tekstów na album,

ale jak doszedł do zespołu, to kierunek lingwistyczny

już był obrany. Są co prawda w

Polsce płyty pół na pół, ale jaki jest w tym

sens? Nie wiem...

Wśród tzw. prawdziwych fanów metalu

Nocny Kochanek budzi mieszane uczucia. A

jak wy to oceniacie, znając ich od lat? Nie

jest co najmniej dziwne, że największa bzdura

śpiewana po angielsku przechodzi, a żartobliwo-prześmiewcze

teksty po polsku budzą

takie emocje - może zresztą tak naprawdę

chodzi o to, że chłopakom udało się odnieść

sukces i tego wielu nie może ścierpieć?

Prawdą jest, że rock'n' roll to nie "Sonety

krymskie" i ogromna część tekstów po przetłumaczeniu

trzyma poziom naszego rodzimego

disco polo. Nasze teksty i to co chcieliśmy

w nich przekazać też raczej nie brzmiałyby

sensownie po "naszemu". Co do Nocnego Kochanka

- myślę, że najwięcej krzyczą ci, których

boli, że chłopakom udało się przebić, albo

ci, którzy w życiu nie wyszli poza ekran swojego

smartfona. Ja lubię chłopaków jako ludzi,

z Krzyśkiem spędziłem kilka zajebistych lat w

poprzednim zespole i zawsze świetnie się bawiliśmy.

Co do ich muzy - nie są zupą pomidorową

- nie każdy musi ich lubić. Żyjemy w

podłych czasach - każdy kto zaczyna odnosić

jakikolwiek sukces, musi liczyć się z hejtem.

Trzeba mieć twardą dupę niestety, żeby coś

osiągnąć i nie zwariować. Nie szanuję zupełnie

takich zachowań, ale jest to prawda naszych

czasów.

Można powiedzieć, że sami wydaliście "Evil

Town" za pośrednictwem Sinfinity Clothing

S.C. Nie szukaliście wydawcy, uznaliście,

że nie jest wam do niczego potrzebny?

Może trochę nas poniosło, chcieliśmy jak najszybciej

dać ludziom muzykę, a wiadomo, że

wysyłanie tego po wytwórniach i czekanie na

odpowiedzi mogłoby zająć nawet rok. Zresztą

z doświadczenia wiem, że wydanie debiutu w

wytwórni kokosów nie przynosi - kilka artykułów

i wywiadów, które tak naprawdę możesz

ogarnąć sam, poświęcając trochę pracy.

Masa zespołów wydaje się sama - zobacz przykład

Nocnego Kochanka. Nie stoi za nimi żadna

wytwórnia, całe płyty lądują w sieci w

dniu premiery, a każdy z trzech albumów

sprzedał się w tysiącach egzemplarzy. To jest

też zajebiste w tym zespole, że pokazuje i uczy

ludzi, żeby kupić płytę. Dla "Kowalskiego" są

to trzy piwa w knajpie, a dla zespołu - szczególnie

takiego jak nasz - każda sprzedana płyta

czy gadżet z merchu to krok do spłacenia długów

(śmiech). Płytę wrzuciliśmy do sieci, bo

ktoś i tak by ją wrzucił, ale mocno liczymy, że

ludzie jednak lubią pomiętolić w łapach pudełko,

poczytać teksty w książeczce. Tak, apelujemy-

kupujcie płyty! Szyld Sinfinity Clothing

był nam potrzebny jako podmiot gospodarczy,

gdybyśmy np. chcieli wrzucić płytę do oficjalnej

dystrybucji sklepowej. Jest to nasz producent

merchu i zarazem sklep internetowy, więc

sprawa była dość oczywista.

Teraz muzyka to nie wszystko: płyta, żeby

zaciekawić słuchacza, musi być naprawdę

efektownie wydana, zwłaszcza jeśli chodzi o

cieszący się coraz mniejszą popularnością

kompakt. Z nośnikami analogowymi jest

zdecydowanie łatwiej, nawet jeśli pewną

część kaset i longplayów kupują gadżeciarze,

nie mający w domu sprzętu do ich odtworzenia?

Dla mnie CD cały czas jest takim gadżetem,

zawsze staram się kupować płyty, szczególnie

"mniejszych" kapel, czy zespołów swoich

kolegów. Włożyliśmy sporo pracy, żeby dać

ludziom do łapy coś ładnego poza muzyką -

taką wartość dodaną w postaci fajnie wydanego

krążka, z książeczką, tekstami. Nie jest

tajemnicą, o czym pisałem wyżej, że każda kupiona

płyta daje bandowi szansę na jakiekolwiek

odkucie się z kosztów produkcji. Kaset

raczej nie przewidujemy, stawiamy raczej na

koszulki i inne gadżety merchowe.

Macie CD, muzyka jest też na Spotify - czy

planujecie też LP, czy to na razie zbyt drogi

biznes dla dopiero startującego zespołu?

Pojawiło się kilka głosów o winyle, ale rzeczywiście

w porównaniu do CD jest to droga produkcyjnie

zabawa. Może kiedyś, może na zasadzie

preorderu - ciężko powiedzieć. Na razie

chcielibyśmy "pozbyć się" tych kilku kartonów

CD (śmiech)...

To błąd drukarni czy zamierzone działanie,

że akurat w mojej książeczce zdjęcia Rafała i

Kamila są zdublowane, czy może pojawiło się

więcej takich kolekcjonerskich egzemplarzy?

(śmiech)

Ewidentnie nie było to nasze zamierzone działanie.

Z dwojga złego, lepiej mieć dwóch Rafałów

i Kamilów, niż żadnego, nie?

Niedawne koncerty z Nocnym Kochankiem

były pewnie dla was niezłym przetarciem,

tym bardziej, że ten zespół jest obecnie bardzo

popularny, ale teraz czas myśleć o kolejnych

występach promujących "Evil Town".

Dobrze grać przed jakimś znanym zespołem,

szczególnie na przyjacielskich zasadach, ale

planujecie też pewnie samodzielne koncerty,

może nawet jakąś klubową trasę?

Koncerty z Nocnym Kochankiem zagraliśmy

tylko trzy, ale było to dla nas ogromne wydarzenie

- nie każdy "początkujący" zespół ma

szansę zagrać od razu dla tysięcy ludzi w ciągu

jednego weekendu. Marzeniem pozostaje to

powtórzyć - może jeszcze kiedyś uda się

wprosić chłopakom w trasę. Co do naszych

planów, postaramy się zagrać w tym roku jak

najwięcej sztuk i pokazać się jak najszerszej

publiczności. Śledźcie nasz profil na FB, tam

na bieżąco będziemy ogłaszać co, gdzie i jak.

Dziewczęta - szykujcie staniki do rzucania,

matki - chowajcie swoje córki, chłopy - szykujcie

wątroby! Do zobaczenia pod sceną i przy

barze!

Wojciech Chamryk

BALLBREAKER 125


HMP: Altered State istniał niezbyt długo,

by ostatecznie rozpaść się na początku lat

90., krótko po wydaniu jedynego demo. Tym

bardziej pewnie cieszy się fakt, że fani

wciąż o nim pamiętają, a wśród tych największych

pasjonatów Altered State cieszy

się statusem zespołu kultowego?

Todd Deputy: Uważamy się raczej za undergroundowy

zespół, bo nie istnieliśmy na tyle

długo, by stać się kultowym. Odnosiliśmy

jednak jakieś sukcesy na scenie podziemnej,

a ludzie, którzy po naszym rozpadzie wymieniali

się kasetami, utrzymywali naszą muzykę

przy życiu.

Pretekstem do naszej rozmowy stało się

wydanie przez Pure Steel Records waszej

Magiczny czas nieokiełznanej

młodości

Kiedy wokalista Ski rozstał się z Deadly

Blessing szybko założył nowy zespół. Muzyczne

mody na przełomie lat 80. i 90. nie

przewidywały jednak na topie klasycznych

odmian metalu, dlatego po Altered State

pozostało tylko jedno demo z 1991 roku.

Jest o jednak materiał na tyle ciekawy, że

przed kilku laty doczekał się wznowienia na CD, a

teraz na winylu - kolejna biała plama w historii amerykańskiego

metalu została więc zapełniona:

wszędzie pojawiły się flanelowe koszule i

grunge, a muzyka alternatywna zaszkodziła

scenie metalowej. Kiedy alternatywny rock

stał się tak popularny zdjęto "Headbangers

Ball" z MTV i wycofano metal z centrum publicznego

zainteresowania.

Kiedy jednak zakładaliście zespół nic na to

nie wskazywało, bo metal miał się dobrze,

a ty, znany przecież z Deadly Blessing,

pewnie z optymizmem patrzyłeś w przyszłość,

licząc, że z nowym zespołem osiągniesz

jeszcze większy sukces?

Gdy Ski został wyrzucony z Deadly Blessing

chciał zemścić się i powrócić z silniejszym

zespołem i uważam, że osiągnęliśmy

ten cel, niestety nasz materiał nie trafił w

tak więc nawet jeśli większość słuchaczy

odwróciła się od metalu, to pozostali przecież

jego najwierniejsi fani, też pewnie w

sporej liczbie, chociaż rozrzuceni na ogromnej

przestrzeni - oni nie wystarczali, tym

bardziej, że zespołów mieliście wtedy naprawdę

dużo, tych znanych i dopiero początkujących?

Było mnóstwo fanów, metal zmienił się w coś

nowszego, większe zespoły pozostawały w

centrum uwagi ale nowe grupy też iskrzyły.

Zarejestrowaliście więc sześcioutworowe

demo i pewnie zaczęła się standardowa procedura,

to jest szukanie wydawcy. Długo

trwało, nim zorientowaliście się, że coś jest

nie tak i nikt się tym materiałem nie interesuje?

Niestety nie byliśmy razem na tyle długo, by

zebrać nagrody czy szanse. Scena się zmieniła

i wysokie wokale zbliżały się do końca

swojej popularności.

126

winylowej kompilacji "Altered State" - to

chyba ostateczne potwierdzenie faktu, że

wasza muzyka przetrwała próbę czasu?

Tak, absolutnie. Zanosiło się już na to od

dłuższego czasu i miło zobaczyć, że wciąż

jest zainteresowanie tym, co robiliśmy prawie

30 lat temu. Bardzo doceniam to, że ludzie

nadal są naszymi fanami.

Jednak w 1991 roku wcale nie było to takie

oczywiste, szczególnie gdy we wrześniu

ukazał się album Nirvany "Smells Like

Teen Spirit" i zaczęła się dominacja grunge,

który to gatunek praktycznie uśmiercił

metal w USA, od tych jego komercyjnych

odmian aż do thrashu?

To był bardzo gwałtowny proces. Nagle

ALTERED STATE

odpowiednie ręce.

Foto: Assasin

Foto: Altered State

Wielu muzyków z twojego kraju podkreśla,

że amerykańska publiczność jest wyjątkowo

niestała w uczuciach i jak mało która

podąża za trendami, słuchając tylko tego, co

jest aktualnie na topie - myślisz, że to dlatego

tak szybko heavy metal, tak przecież u

was popularny na początku lat 80., stracił

łaski słuchaczy?

Nie, myślę że to sprowadziło metal z powrotem

do podziemia, wiele dobrych zespołów

nadal miało się świetnie i tworzyło wspaniałą

muzykę. Po prostu już nie słyszało się o nich

w MTV.

Ameryka to przecież jednak ogromny kraj,

Daliście więc sobie spokój z Altered State,

ale nie złożyliście broni, co potwierdza choćby

demo Obliteration z roku 1992 czy wasz

późniejszy udział w innych zespołach?

Po rozpadzie Altered State każdy członek

zespołu zajął się innym projektem. Po Altered

State każdy z nas zrobił sobie przerwę,

ale później zaczęły nas świerzbić ręce i wszyscy

znaleźliśmy się w różnych muzycznych

przedsięwzięciach.

Ta demówka z 1991 roku wciąż jednak nie

dawała wam spokoju, tym bardziej, że

wciąż cieszyła się zainteresowaniem kolekcjonerów,

była przegrywana i wymieniana

przez fanów na całym świecie?

Tak, ucieszyło nas to, że ludzie wciąż wymieniali

się tą kasetą nawet, gdy zespół przestał

istnieć. To zadziwiające, że po tych wszystkich

latach coś tak mało znanego wciąż było

tak poszukiwane.

Tu nasuwa mi się uwaga jak bardzo w

USA byliście zaawansowani technicznie w

porównaniu z Polską przełomu lat 80. i 90.

bo te wasze nagrania demo brzmią znacznie

lepiej niż wiele naszych ówcześnie wydanych

płyt i pamiętam, jak pierwszy raz

usłyszałem ten materiał byłem przekonany,

że to jakiś oficjalnie wydany, podziemny

MLP...

Wow, dzięki! Uważamy, że brzmi jak przyzwoite

demo. Nagraliśmy je jednego dnia w

piwnicy w New Jersey. Doszło nawet do tego,

że inżynier zmienił control room na drum

room w połowie nagrywania!


Foto: Altered State

Kto wyszedł z inicjatywą wydania tego materiału

na CD, co stało się faktem przed

siedmiu laty dzięki Death Rider Records?

Ski miał dużo wspólnego z wydaniem tej płyty.

Kiedy był w Niemczech i występował na

festiwalu Keep it True skontaktował się z

nim Death Rider w sprawie wydania demo

Altered State na CD. Wrócił do zespołu z tą

ofertą i płyta została wydana.

"Winter Warlock" dopełniły nagrania z

prób, wygląda więc na to, że sporo z nich

rejestrowaliście?

Tak, regularnie nagrywaliśmy próby, żeby ich

posłuchać, ocenić i skrytykować nasze występy.

Nigdy nie marzyliśmy o tym, że te nagrania

wylądują na winylu, a także na Spotify.

Wybraliście utwory najlepiej brzmiące, takie,

które nie powtarzały się z zawartością

jedynego demo z 1991?

To, co macie to wszystko co napisaliśmy! Podobno

byliśmy krótko żyjącym zespołem z

długo żyjącym dziedzictwem

Wersja CD na pewno cię uradowała, bo

jednak to płyta, a nie kaseta, ale nie ma co

ukrywać, że nośnikiem klasycznym i wymarzonym

dla metalu jest winylowy krążek.

Stąd twoje marzenie, żeby utwory Altered

State ukazały się również i w tym formacie?

Pewnie, zawsze chcieliśmy zobaczyć nasze

utwory na winylu, to taki klasyczny nośnik.

Zainteresowanie Pure Steel Records tym

materiałem wcale nie dziwi, bo ta firma ma

w katalogu wiele różnych perełek, więc pewnie

nie wahaliście się ani chwili?

Nie, od razu skorzystaliśmy z okazji żeby wydać

winyl. To był na pewno decydujący czynnik.

Dziękujemy Pure Steel za tę szansę i

dziękujemy Juanowi Riccardo za pokazanie

im naszej muzyki i za wiarę w to, co napisaliśmy

i nagraliśmy.

Zadbaliście o mastering na potrzeby wersji

winylowej, czy już master przygotowany na

potrzeby edycji CD był odpowiedniej jakości

i było to zbyteczne?

Pure Steel przygotowała te nagrania do wydania

na winylu.

To niewielki, limitowany nakład, raptem

300 egzemplarzy, tak więc te płyty trafią do

waszych najwierniejszych fanów i kolekcjonerów?

Tak, dostaliśmy szansę, żeby wypuścić to na

winylu i nie mogliśmy się doczekać, aż będziemy

mogli trzymać go w swoich dłoniach,

dokładnie tak jak w czasach, gdy byliśmy

dziećmi i dostaliśmy najnowszą płytę naszego

ulubionego zespołu i siedzieliśmy, słuchając

jej i czytając teksty.

Według raportu Recording Industry Association

Of America (RIAA) najpopularniejszą

formą słuchania muzyki jest w

USA streaming, a płyty winylowe mają

zaledwie 4% udziału w rynku. Wciąż jednak

wzrasta ich sprzedaż, a tylko w pierwszym

półroczu tego roku sprzedaż LP's w

USA przyniosła 224,1 miliona dolarów

dochodu - to pewnie ułamek zysków z lat

70. czy 80., ale mimo wszystko dobry prognostyk,

że analogowe nośniki, bo kasety

przecież też, wracają do łask słuchaczy, mających

dość cyfrowej bezduszności?

Winyl na pewno brzmi cieplej, to bardziej

nostalgiczna rzecz mieć wydaną płytę w takiej

wersji. Niedługo powinniśmy zacząć wypuszczać

również płyty CD razem z Pure

Steel.

Domyślam się, że ta reedycja waszych starych

nagrań nie jest zapowiedzią reaktywacji

zespołu, bo nic o tym nie słychać -

zadbaliście o przypomnienie dorobku Altered

State, a każdy z was zajmuje się teraz

własnymi sprawami?

Tak, racja, przeszliśmy do innych projektów

i ogólnie innego życia. Cieszymy się, że wciąż

jest zainteresowanie tym, co robiliśmy prawie

30 lat temu. Szczerze, gdybyśmy znów

mieli stworzyć zespół, to już nie byłoby to samo.

To był magiczny czas nieokiełznanej

młodości, kiedy chcieliśmy sobie coś udowodnić,

ta chemia była wtedy niesamowita.

Wojciech Chamryk, Kinga Dombek,

Maciej Kliszcz

ALTERED STATE 127


HMP: Na wstępie sięgnijmy do początków

lat 80-tych. Jaka motywacja skłoniła Ciebie

i Martina Orforda do stworzenia zespołu

rockowego, najpierw The Lens, przekształconego

w IQ? Kto wpadł na pomysł nazwy

IQ dla zespołu rockowego?

Michael Holmes: Właściwie to The Lens

zostało założone w późnych latach siedemdziesiątych

i istniało przez parę lat zanim

dołączył Martin. Jeżeli chodzi o typ muzyki

jaki graliśmy, to wydaje mi się, że jest to coś,

co poruszyło nas obu w latach osiemdziesiątych.

Znalezienie nazwy dla zespołu, która

podoba się każdemu z członków, jest rzeczą

niezwykle trudną! Koniec końców wzięliśmy

jedną z moich książek (uczyłem się wtedy

podstaw psychologii), otworzyliśmy losową

stronę i wybraliśmy pierwsze słowo, które zobaczyliśmy

i okazało się nim "IQ".

Czy mógłbyś wskazać na najważniejsze

Twoim zdaniem czynniki i inspiracje, które

Comeback rockowych arystokratów

Rzeczownik "arystokrata" posiada kilka znaczeń,

wśród nich w przenośni wyróżnić można

takie synonimy jak "znakomitość, autorytet,

klasyk". Wszystkie podane określenia

pasują, moim zdaniem, jak ulał do charakterystyki

zespołu IQ. Blisko 40 lat na scenie,

pionierzy odrodzenia rocka progresywnego

na początku lat 80-tych, autorzy ponad

50 wydawnictw płytowych, spośród nich kilkunastu

albumów studyjnych, z których zdecydowana

większość zapisała się w historii rocka wybitnie bądź

bardzo dobrze. Muzyka IQ tworzona i wykonywana od

czterech dekad przez charyzmatycznych artystów, zawsze przynosiła moc wzruszeń,

niebanalnych emocji, przepięknych rozwiązań melodycznych, kosmicznie

wykonanych partii instrumentalnych i charakterystycznego, rozpoznawalnego wokalu.

Cała, doświadczona piątka muzyków, tworzących skład grupy, od lat nic, nikomu

nie musi udowadniać, ponieważ indywidualna klasa członków formacji nie

podlega dyskusji. Dlatego już od dłuższego okresu kwintet wydaje na płytach

swoje nowe koncepcje artystyczne niespiesznie, bez presji czasu, doskonale wiedząc,

że zdecydowana większość fanów poczeka cierpliwie, mając świadomość, że

jakość muzyki IQ wynagrodzi ten czas oczekiwania. Tak było też z premierowym

materiałem na longplayu "Resistance", który powoli nabierał kształtów dwupłytowego

kolosa, żeby wreszcie pod koniec września 2019 roku trafić do rąk tysięcy

sympatyków, zachwycając po raz n-ty elegancją, szacunkiem do progrockowej tradycji,

porywającymi melodiami, buzującymi emocjami i całą paletą wirtuozerskich

umiejętności wokalno- instrumentalnych. Gitarzysta i współzałożyciel tej rockowej

orkiestry, Michael Holmes znalazł chwilę na podzielenie się z czytelnikami

HMP swoimi opiniami i refleksjami na temat kariery IQ i priorytetów muzycznych.

Zapis rozmowy z gitarzystą znajdziecie poniżej. Miłej lektury!

ukształtowały rozpoznawalny styl muzyki

IQ?

Od zawsze ciężko mi było odpowiedzieć na

to pytanie! Większość ludzi podałaby listę

swoich ulubionych artystów, ale osobiście nie

uważam, że zawsze przekłada się to na rzeczywisty

wpływ. Wszyscy słuchaliśmy różnych

rodzajów muzyki: klasycznej, jazzu,

rocka, tanecznej, operowej - wspólna lista naszych

ulubionych albumów była dosyć zróżnicowana.

Wydaje mi się, że muzyka, która

naprawdę nas połączyła, była bardziej skomplikowana

od innych - wychodząca poza

standardowy schemat "zwrotka-refren-zwrotka-refren"

i tak oto znalazło się też w tym

trochę progresu. Lubię myśleć, że wpływy z

innych rzeczy, których słuchaliśmy, przedarły

się do naszego stylu i aranżacji przez lata,

co zaowocowało innym spojrzeniem na muzykę.

Nie jesteście sobą jeszcze znudzeni? Tak

stabilny skład przez kilkadziesiąt lat oznacza

według Ciebie zjawisko pozytywne czy

negatywne? Nie grozi Wam rutyna i przyzwyczajenie?

Czy w Waszym kręgu unosi

się atmosfera team spirit?

Cóż, jest to prawda, że każdy zespół ma jakąś

"wewnętrzną politykę" i od czasu do czasu w

przeszłości sytuacja w zespole była "trochę

odległa od harmonii", lecz uważam, że dorośliśmy

przez lata i wyewoluowaliśmy by dostrzegać

i respektować mocne strony i "specjalności"

i cieszymy się, że ludzie też koncentrują

się na tych aspektach zespołu. Uważam,

że to co powoduje, iż wszystko dalej

jest świeże, wynika z faktu, że nie mamy okazji

spotykać się zbyt często (wszyscy mieszkamy

w różnych zakątkach UK i jesteśmy

zajęci życiem rodzinnym i innymi sprawami),

dlatego, jak już uda nam się spotkać, to

szczerze doceniamy ten czas i staramy się

wykorzystać go jak najlepiej.

Teraz wystąpię w roli wazeliniarza. Charyzma,

profesjonalizm, doświadczenie,

umiejętności indywidualne, ekspresja wykonawcza,

wiedza, inteligencja uczyniły z IQ

ikonę rocka, nazwijmy go progresywnym. A

o jakich, czasami ukrytych, cechach negatywnych

członków zespołu, zakłócających

czasami przebieg procesu twórczego mógłbyś

opowiedzieć swoim fanom?

Hmm, nie jestem pewien jak odpowiedzieć

na to pytanie - wydaje mi się, że każdy ma

jakieś negatywne cechy, ale po tylu latach

współpracy, to wszystko staje się nieistotne.

Czas jest na tyle ważny dla każdego, że bezcelowe

jest skupianie się na negatywach. Najważniejsze

jest to, żeby móc cieszyć się z tego,

co się robi, kiedy tylko ma się taką szansę.

Czy po tylu latach obecności na scenie muzycznej,

opublikowaniu ponad 20 płyt audio,

chce się Wam, przystępując do realizacji

nowego materiału, udowadniać, że ciągle

jesteście na topie, innowacyjni, kreatywni,

otwarci na nowe trendy? Tworzenie nowych

kompozycji to dla Was "droga przez mękę"

czy zadanie lekkie, łatwe i przyjemne, w

studio czy raczej zaciszu domowym? Każdy

z członków IQ wnosi coś do programu premierowego

albumu, czy role są wyraźnie

podzielone?

Nie jest to dla nas ważne, by komukolwiek,

poza nami samymi, coś udowadniać. Uwa-

Foto: IQ

128

IQ


żam, że kreatywność jest ważna, ale bardziej

jako ujście dla różnych pomysłów niż "hej,

patrzcie jak bardzo kreatywni jesteśmy!". Dla

mnie tworzenie muzyki jest czymś, czego nie

byłbym w stanie nie robić. Pomysły ukazują

się mi (nie jestem do końca przekonany jak

to się dzieje) i szczęśliwie mam czas i technologię

by je zapisać, zanim znikną na zawsze.

Większość materiału z naszych dwóch

ostatnich albumów zostało napisane na

moim iMacu lub laptopie, w czasie gdy podróżuję.

Lubicie grać koncerty czy to może marketingowa

konieczność po wydaniu nowej

płyty? Gdzie czujecie się lepiej, w klubach,

średniej wielkości salach, czy może na open

air festivals, przykładowo w amfiteatrze na

Night of Prog w Niemczech?

Tak, wydaje mi się, że każdemu z nas podoba

się granie na żywo. Jest to świetna okazja

by połączyć się z ludźmi, którzy słuchają

materiału IQ i dostajemy także informację

zwrotną od publiki w zakresie tego, co im się

podoba i co na nich najlepiej "działa".

Przypuszczam też, że po prostu lubimy grać

koncerty! Jeżeli chodzi o wielkości klubów,

to są to całkowicie różne doświadczenia między

graniem dla 500 ludzi czy 5000 ludzi, ale

osobiście podoba mi się każdy aspekt grania

"live".

Czy słuchasz muzyki IQ? Wracasz do

starszych wydawnictw z Waszej dyskografii,

tak dla zwykłej przyjemności? Masz

swoją ulubioną płytę z dorobku? A jakiej

muzyki słucha Michael Holmes prywatnie,

oprócz IQ?

Nie do końca. Jedyny materiał od IQ jaki

zazwyczaj słucham, to kompozycje, nad

którymi akurat pracuję - jest to dobry sposób

na sprawdzenie, co działa, a co wymaga

więcej uwagi. Jeżeli chodzi o inną muzykę, to

raczej jest to muzyka klasyczna lub soundtracki

z filmów (uwielbiam kompozytorów

jak Hans Zimmer czy Thomas Newman)...

Aczkolwiek jak potrzebuję czegoś, co mnie

rozrusza i pobudzi, to wciąż skłaniam się ku

transowej stronie muzyki tanecznej. Ulubiony

album IQ? Ciężkie pytanie. Zazwyczaj

jest to nasze najświeższe wydawnictwo, ponieważ

wciąż jest nowe dla moich uszu.

Co stanowi dla Ciebie źródła inspiracji,

które mogą być pomocne przy szkicowaniu

nowych koncepcji muzycznych? Może film,

sztuka, literatura, życie?

Jak już wspomniałem przy jednym z wcześniejszych

pytań o inspiracjach - ciężko jest

mi powiedzieć. Wydaje mi się, że wpływają

na mnie te wszystkie rzeczy, a nawet więcej.

Uważam, że jestem trochę kinomaniakiem i

prawdopodobnie spędziłem zbyt dużo czasu

patrząc w ekran, ale tak, filmy potrafią być

bardzo inspirujące jeżeli chodzi o muzykę i o

ogólne "uczucia". Kiedy pisałem materiał na

album "Road of Bones", to pamiętam, że

oglądałem sporo skandynawskich filmów/

seriali detektywistycznych w telewizji i uważam,

że miało to wpływ na ogólny nastrój

panujący na albumie. W przypadku "Resistance",

to byłem dość zły na ogólny, dziwny

i pojebany stan światowej polityki i straszny,

samolubny nacjonalizm, który zdaje się stawać

coraz popularniejszym. Dodatkowo jest

to straszny czas dla środowiska i po prostu

nie rozumiem, czemu przywódcy państw nie

Foto: IQ

Foto: IQ

traktują tego bardziej serio (wydaje mi się, że

każdy z nas wie dlaczego - zaprzeczenie i

brak jakichkolwiek akcji jest napędzane

przez korporacje i prywatne interesy!). Negatywność

może także być potężnym silnikiem

napędzającym inspiracje, jak sądzę...

Czy wyobrażasz sobie tworzenie muzyki

technicznej, "wypranej" z emocji? Jakie

emocje generuje u Ciebie słuchanie muzyki?

Czy muzyka IQ jest emocjonalna, czy

potrafi wzruszyć? Dlaczego?

Nie imponuje mi techniczne granie i math

rockowe podejście do muzyki - nie widzę w

tym innego sensu niż próba zaimponowania

ludziom. Kogo obchodzi jak wiele dźwięków

jesteś stanie zagrać w sekundę, albo jak wiele

uderzeń "stopy" jesteś w stanie zmieścić w

jednym takcie. Dla mnie muzyka od zawsze

opierała się na emocji i na groove - to jest to,

co zostanie z ludźmi lata później. Muszę

IQ 129


przyznać, że moim ulubionym gitarzystą jest

Neil Young - technicznie jest "nawet OK",

ale wszystko co robi pochodzi z jego serca.

Jest ewidentnie pełne pasji i naprawdę potrafi

on czasem stworzyć "cudowny hałas"...

Album "Resistance" to krok w stronę ewolucji

stylu, odkrywania nowych muzycznych

terytoriów, czy utrwalenie wiodących

cech w kształtowanym przez lata artystycznym

image grupy (wirtuozeria instrumentalna,

znakomite partie solowe, złożoność

kompozycji, kapitalne melodie, bogate

aranżacje)?

Lubię myśleć, że ciągle ewoluujemy z każdym

nowym wydawnictwem. Zapewne zawsze

będziemy brzmieć jak IQ, ale ważnym

dla nas jest ciągły progres i świeżość.

Co zdecydowało o wydawnictwie złożonym

z dwóch płyt? Dla Was to wprawdzie

nic nowego, ale znam opinie tak zwanych

"ekspertów" uważających, że w dzisiejszych,

internetowych czasach, wyrywkowego

słuchania muzyki, ponad 100 minut, w

szczególności dla młodego pokolenia, to

nadmiar wysiłku intelektualnego.

Tak, uważam iż jest to dobry argument i

uważam, że sposób w jaki wiele osób odbiera

muzykę się zmienił, ale koniec końców musimy

być szczerzy wobec siebie i komponować

to, co czujemy w głębi siebie i starać się

Foto: IQ

uzyskać z tego jak najwięcej. Z "Resistance"

miałem tyle świetnych pomysłów, których

nie chcieliśmy marnować, więc zdecydowaliśmy

się na większy format. Zazwyczaj, jak

mamy jakiś materiał w nadmiarze, to nie

zostaje on wykorzystany i raczej o nim zapominamy,

dlatego uznaliśmy większy format

za dobry pomysł, jako że zostało 4 lub 5 kawałków,

które się nie zmieściły. Uważam, że

dobrą cechą "Resistance" jest to, że może

być zarówno słuchana w całości, ale każdy

pojedynczy utwór broni się sam.

"A Missile" charakteryzuje się heavy rockowym

riffem, motorycznym rytmem, mocą

progmetalu. Podobnie było na starcie "Frequency"

i "The Road of Bones". To czysty

przypadek czy może świadoma strategia,

zgodnie z dewizą słynnego angielskiego reżysera

Alfreda Hitchcocka "Film powinien

zaczynać się od trzęsienia ziemi, potem zaś

napięcie ma nieprzerwanie rosnąć" (A good

story should start with an earthquake and

be followed by rising tension)?

Jest to świetny cytat! Nigdy nie mieliśmy

intencji, by każdy album zaczynać z przytupem,

ale każdy z tych kawałków wydaje się

być dobrym wyborem na początek podróży.

Jest to niezwykle ważne, aby kolejność utworów

na albumie była odpowiednia - jest podobnie

jak w przypadku tworzenia set listy

na koncert - każde doświadczenie winno zabierać

słuchacza w podróż i zarówno początek

jak i koniec są niezwykle ważne.

Album "Resistance" to istna kopalnia

świetnych motywów melodycznych. Kto

jest głównym kreatorem melodii? Co stanowi

punkt wyjścia ich powstania?

Obecnie jest to prawda, że to ja piszę masę

muzyki dla IQ. Oczywiście każdy ma w tym

swój udział, w szczególności w studio, ale

uważam, że fair jest stwierdzenie, że wiele

melodii pochodzi ode mnie. Jeżeli chodzi zaś

o punkt startu - to naprawdę nie wiem... Czasami

pomysły same wpadają mi do głowy, a

czasem zagram strukturę akordu i melodia

sama mi się "pojawi".

Utwory nowej płyty są doskonale zbilansowane

instrumentalnie, to znaczy, że

pomimo licznych partii solowych, żaden

instrument nie dominuje i na tym polu panuje

idealna równowaga. W rezultacie muzyka

IQ ma bardzo zespołowy charakter. A

może to wrażenie jest błędem odczytu Waszych

zamiarów z mojej strony?

Cóż, wydaje mi się, że jest to prawda, aczkolwiek

nigdy nie myślałem o tym w taki sposób.

Jako producentowi albumów IQ, zazwyczaj

to mi przypada połączenie wszystkiego

w całość, tak żeby miało to ręce i nogi, ale tak

jak wspomniałem wcześniej, doceniam wkład

jaki każdy z nas ma w całościowe brzmienie

IQ i uważam, że byłoby ono inne z innymi

ludźmi. Uważam, że to prawda, iż IQ brzmi

jak całościowy zespół, a nie jak pojazd dla

jednej tylko osoby.

Liczne fragmenty "Resistance" nabierają

niezwykle monumentalnego wymiaru. Jak

osiągacie taki epicki efekt? Czy wpływ na

to mają elementy symfoniczne, orkiestracje,

brzmienie chóru (mellotron?)?

Miło to słyszeć, ponieważ jest to właśnie coś,

co chcieliśmy osiągnąć. Tak, podchodzimy

do aranżacji trochę jak orkiestra i rzeczą, której

przez lata się nauczyliśmy, jest to, że, aby

coś brzmiało monumentalnie, to musi być

poprzedzone zrozumiałą sekcją. Jeżeli zaczniesz

wysoko i tak będziesz kontynuował,

to wszystko będzie brzmiało nudno, bez

urozmaiceń i różnych cieni. Czasem rzeczy,

które porzucasz, są tak samo ważne jak to co

jest zawarte w muzyce.

Na drugim dysku znalazły się dwa bardzo

długie utwory, każdy z nich przypomina

trochę fabułę filmu, spokojne, klawiszowe

intro, rozwinięcie głównego tematu, punkt

kulminacyjny i prosta droga do wielkiego

finału. Taki scenariusz wywołuje u mnie

skojarzenia z klasycznymi albumami Yes z

lat 70-tych, przede wszystkim z muzycznym

poematem "Close to the Edge".

Prawda czy fałsz? To dla muzyka duże wyzwanie,

stworzenie takiej wielowątkowej

kompozycji? Co w takim przypadku jest

najtrudniejsze?

Hmm, to interesujące - nie jesteśmy zazwyczaj

porównywani do Yes, więc jest to coś

nowego. Wydaje mi się, że jest to coś nieuniknionego,

że jakaś część materiału będzie

przypominała fragment fabuły filmu, szczególnie

przy dłuższych kawałkach. Poza tym,

że słucham wielu soundtracków, to muzyka

musi jednak dokądś zmierzać podczas jej

kursu. Te dwa dłuższe kawałki z drugiej płyty,

to bardziej "strumień świadomości" dla

mnie - nie skupiałem się nadmiernie nad

tym, co ma być dalej. Pozwoliłem rozwijać

się temu strumieniowi naturalnie, co było dość

odświeżającą rzeczą do zrobienia.

Wielką siłą "Resistance", a także innych

albumów IQ, jest ciepłe brzmienie analogowych

instrumentów, które ostatnio w

muzyce rockowej przeżywają renesans. Pojawia

się klasyczny fortepian, w "If Anything"

organy kościelne. Nie jesteście fanami

elektronicznych innowacji, takiego

stechnicyzowanego brzmienia?

Jasne, że uwielbiam elektroniczne brzmienie

i lubię szukać nowych dźwięków - ale szcz-

130

IQ


erze mówiąc, na "Resistance" jest trochę inne

instrumentarium, wydaje mi się, że nie

jest to tak ewidentne jak mi się wydawało. Jestem

także fanem starszych, świetnie brzmiących

keyboardów i zawsze przeszkadza mi,

jak ktoś mówi, że coś jest zbyt stare, żeby to

użyć w dzisiejszych czasach. Potrzeby kawałka/piosenki

zawsze powinny być priorytetem

w decydowaniu czego należy użyć.

Nie kusi Was podjęcie próby nagrania albumu

z orkiestrą symfoniczną? Osobiście

uważam, że styl muzyki IQ świetnie się do

takiego projektu nadaje.

Właściwie to nie! Nigdy nie było to rzeczą,

którą chciałem zrobić. Preferuję słuchanie

muzyki, która została napisana specjalnie

pod orkiestrę, niż adaptacje współczesnych

piosenek. Słyszałem parę rzeczy zaaranżowanych

pod orkiestrę, które według mnie brzmiały

bardzo kiczowato.

Czytałem, że na Night of Prog Festival

"testowaliście" niektóre nowe utwory w

wersji "live". Jaka była reakcja publiczności?

Dokładnie. Jakoś tak wyszło, że już wcześniej

w tym roku zagraliśmy parę kawałków z

"Resistance" i wydaje mi się, że zostały dość

ciepło przyjęte. Jest to coś, co zawsze praktykowaliśmy

w trakcie naszej kariery - dzięki

temu możemy ocenić jak wszystko działa, zarówno

w kontekście grania "live" jak i komponowania.

Zapewne logiczną konsekwencją nagrania

Foto: IQ

studyjnego albumu "Resistance" może być

trasa koncertowa IQ. Jak zatem wyglądają

plany IQ na najbliższy rok?

Cóż... Wciąż jesteśmy w trakcie układania

planów koncertowych na następny rok.

Gramy parę eventów w Niemczech i UK oraz

staramy się zabukować koncerty w paru

innych miejscach w Europie, mamy nadzieję

wrócić do Polski, jako że ostatnim razem bardzo

nam się tu podobało.

Bardzo dziękuję za Twoją cierpliwość w

udzielaniu odpowiedzi na pytania. Życzę

wielu sukcesów artystycznych i jestem

przekonany, że w trakcie Waszych koncertowych

wojaży zaprezentujecie się również

swoim licznym fanom w Polsce. Powodzenia!

Dzięki Włodek!

Włodek Kucharek, Paweł Gorgol,

Maciej Kliszcz


Im jestem starszy, tym większą radość czerpię z tego

co jest poza marginesami

Nie można z niego czytać jak z książki i nie rozgryziesz go kilkoma schematycznymi

pytaniami. Nie zgadniesz na jaki pomysł wpadnie już jutro, chociaż

dzień dzisiejszy zupełnie na to nie wskazuje. Nie dowiesz się o nim wszystkiego,

bo najważniejsze zawsze pozostawia w głębokim ukryciu. Lider zespołu Riverside,

twórca projektu Lunatic Soul, kompozytor i multiinstrumentalista - dziś odkrywa

przed nami kolejny fragment swojej osobowości.

Małgorzata "Margit" Bilicka: Według psychologów

współczesnym sposobem na doskonałość

jest wypieranie emocji. Ktoś powiedział,

że żyjemy w kulturze emocjonalnych

analfabetów. Zupełnym przeciwieństwem

tej teorii jest twoja twórczość - mam

wrażenie, że w dźwiękach oddajesz nam kawałek

własnej duszy. Nie czujesz się przez

to trochę obnażony?

Mariusz Duda: Akurat tak się złożyło, że

jakiś czas temu wpadł mi do ręki artykuł o

aleksytymii i w sumie sam już nie wiem czy

to prawda, czy też jest to kolejny wymysł

specjalistów od chorób cywilizacyjnych.

Wiem jedno - ludzie z pewnością dzielą się

"Przekraczanie granic przyzwoitości" w procesie

twórczym - czy to się trochę nie wyklucza?

Gdzie są w takim razie te granice?

Co jest dla ciebie kompletnie niedopuszczalne?

Kicz - nie chcę w to brnąć. Nawet z kiczem

artystycznym nie chcę mieć nic wspólnego.

Pomimo tego, że jest modny i bardzo na czasie.

Nie jestem też fanem slapsticku i cringe'u,

chyba że w przypadku tego ostatniego

chodzi o humor typu "The Office" to wtedy

uwielbiam. Wiem jednak o co pytasz - czy te

granice nie są utrudnieniem w tworzeniu, czy

ta "przyzwoitość" nie blokuje zupełnej wolności

artystycznej. Cóż, każde ograniczenia

w jednym przypadku powodują wolność, a w

Gorzej, bardzo często uważam, że jest zaledwie

namiastka tego na co mnie stacć. Ale

staram sieę żeby przynajmniej było estetyczne,

chociaż im jestem starszy, tym większą

radość czerpię z tego co wychodzi poza margines,

co nie jest pod linijke?. Kiedyś mój

udział w takim "Breaking Habits" MGD

byłby pewnie nie do pomyślenia. Niemniej

jednak wciąż jest to margines kontrolowany.

Na jakim etapie są w tej chwili prace nad

twoim solowym projektem? To będzie coś

zaskakującego?

To będą przede wszystkim piosenki. Akurat

pomysł na pierwszą płytę pod imieniem i

nazwiskiem jest taki, by był to album "songwriterski",

ale nie jest wykluczone, że koncepcja

może ulec zmianie.

Zabrzmiało nieco powściągliwie... Skoro

nie nad solową płytą to nad czym teraz

pracujesz? I co to właściwie oznacza, że kolejne

Lunatic Soul będzie "po słowiańsku"?

Nie powiedziałem, że nie pracuję nad solową

płytą. Pracuję, ale pomiędzy innymi projektami.

Jestem też w tym temacie powściągliwy,

bo koncepcja wydawnictwa pod imieniem

i nazwiskiem jeszcze się kształtuje i

dotyczy to zarówno sfery muzycznej jak i

sposobu jej prezentacji. Przede wszystkim

nie chcę sam sobie wchodzić w paradę. Mam

przecież Riverside i Lunatic Soul. Myślę

więc, że jako MD będę wydawał na razie same

single, gdzieś pomiędzy dużymi płytami.

A jeżeli chodzi o Lunatic Soul to nowa płyta

ma już swój kształt muzyczny i skomponowane

są wszystkie utwory. Wyszła mi z

tego rzecz bardzo leśna i słowiańska. To nie

będzie kontynuacja "Fractured", tylko powrót

do organicznego grania. Dużo folkowych

i orientalnych zagrywek i melodii. Nazwałem

sobie to wszystko roboczo "Muzyką

do Wiedźmina". Tym razem kolor okładki

będzie zielony, więc będzie się zgadzać.

na takich, którzy chcą rozmawiać o emocjach

i na takich, którzy tego nie chcą. Pytanie brzmi

czy nie chcą bo czegoś się boją, czy też nie

chcą bo nie potrafią. To już zagadka dla psychologów,

a być może nawet i niektórych

artystów. Jeśli chodzi o mnie to chcę i lubię

rozmawiać o emocjach. Jest to dla mnie

kwintesencja jakiejkolwiek dobrej rozmowy i

ma dla mnie o wiele większe znaczenie niż

wiedza na temat Blitzkriegu, czarnych dziur

czy pierwiastków chemicznych. Dlatego w

swojej twórczości poruszam to co dla mnie

istotne. Obnażanie się jest przy tym niezwykle

ważnym elementem, ale nie sądzę bym

kiedykolwiek przekraczał granice przyzwoitości.

Foto: Riverside

innym nie. W komunizmie tacy artyści jak

np. Grzegorz Ciechowski czy Lech Janerka

walczyli z cenzurą pisząc bardzo poetyckie i

pełne metafor teksty. Gdyby mogli pisać o

wszystkim pewnie to nie byłyby takie atrakcyjne.

Myślę, że w moim przypadku pewne

granice są zaletą bo są zgodne z moim charakterem.

Jestem zodiakalną wagą, poruszam

się na linie pomiędzy kilkoma światami które

mi odpowiadają. Nie eksploruję na maksa

tylko jednego biomu. Dlatego też np. nie

gram tylko na jednym instrumencie, bo

byłoby to dla mnie zwyczajnie nudne.

Nie tolerujesz kiczu, czy zatem wszystko

co tworzysz powinno być idealne? Czy jest

idealne?

To co tworze na pewno nie jest idealne.

Czy pochodzenie jest dla Ciebie w jakiś

sposób szczególne ważne?

Ale pytasz o moje pochodzenie, drzewo genealogiczne

czy o historie Słowian?

Pytam o etnogenezę i mitologię ze wskazaniem

na słowiańską.

Zawsze najbardziej lubiłem historie starożytną

i średniowieczną z naciskiem na tę

drugą. Królowie, intrygi, miecze, a potem historia

Piastów, Wikingowie... gdzieś to się

potem przełożyło na fascynację światem fantasy,

literaturę, filmy i gry. A od kiedy zacząłem

czytać Josepha Campbella zafascynował

mnie świat mitów religii z całego świata. Jeśli

chodzi o Słowian to pod kątem nowego Lunatica

przemierzam teraz słowiańskie światy

umarłych i próbuję wkomponować te wszystkie

Nawie i Wyraje w anglojęzyczne teksty.

Koncepcje mitologicznych zaświatów z

innych części świata są równie inspirujące?

Czy widzisz w tych opowieściach jakąś

część wspólną?

W każdej religii mamy bardzo dużo wspólnych

elementów. Grecki Hades u Wikingów

to Niflheim, którym rządzi Hel. U Słowian

podziemiami rządzi Weles, w hinduizmie

Yama. W mitologii sumeryjskiej jest nią

Ereszkigal, która - uwaga, pewnego razu zbra-

132

RIVERSIDE


tała się z... Nergalem. Temat jest wielki i fascynujący.

Kiedyś sporo w tym siedziałem. W

swojej twórczości staram się jednak pisać historie

i teksty związane z życiem tu i teraz, a

nie z przekazywaniem i informacji, które

można czerpać z literatury popularnonaukowej.

Na nowym Lunaticu będą więc raczej

tylko subtelne aluzje, ewentualnie jakiś jeden

tytuł niczym z blackmetalowego albumu

(śmiech). Ale tak, tego typu informacje i ciekawostki

są jak najbardziej inspirujące.

Ok, wróćmy w takim razie do świata realnego.

Jakie elementy codzienności wywołują

w tobie twórczy impuls? Inaczej mówiąc

co cię nakręca do działania?

To przychodzi samo z siebie. Jest we mnie

jakieś wewnętrzne wołanie, które sprawia, że

jestem niespokojny, poddenerwowany. Chodzę

w kółko, przeglądam rzeczy, robię notatki,

biorę do ręki gitarę, gram przez chwilę, zły

- odrzucam ją w kąt. Siadam do pianina -

wszystko beznadziejne. Drugiego i trzeciego

dnia jest to samo. Nie wiem do końca o co mi

chodzi. Czwartego dnia biorę prysznic, nucę

coś pod nosem i nagle... wybiegam z łazienki,

szukam dyktafonu i nagrywam. Wracam po

chwili, odsłuchuję, biorę gitarę lub klawisz i

jest. Mam to! I wtedy dopiero przychodzi

spokój, spełnienie. Plan wykonany. Przede

mną kilka dni normalności zanim znowu coś

mnie trafi.

Właściwie co masz na myśli mówiąc dni

normalności? Czym jest normalność dla

artysty, który jednocześnie realizuje tak

wiele projektów? Zostaje ci choć trochę czasu

na sprawy przyziemne?

Wiesz, ja nie mieszkam samotnie w otoczeniu

swoich instrumentów i płyt. Wbrew pozorom

nie siedzę w studiu cały czas. Mam

rodzinę i zwyczajne rodzinne obowiązki.

Kiedy nie jestem na trasie moje życie jest w

sumie całkiem przyziemne. Nie przepadam

za ciągłym wychodzeniem gdzieś, pokazywaniem

się w różnych miejscach. Bardzo lubię

spędzać czas w domu i cieszę się, że dzięki

mojej pracy wciąż znajduję czas na czytanie

ksiaążek, oglądanie seriali czy pracowanie

nad kolejnym platynowym trofeum.

Foto: Oskar Szramka

Nagrody są dla ciebie stymulujące?

Na pewno jest to miły gest, ale tworząc muzykę

nie myślę o nagrodach. Najbardziej stymulujące

są dla mnie koncerty i reakcje ludzi

na koncertach. Przykładowo w Riverside

często zastanawiam się jak dany utwór mógłby

zabrzmieć na żywo.

Riverside na żywo brzmi zdecydowanie

mocniej niż na płytach i to jest bardzo dobry

zabieg. Ostatnia polska trasa potwierdziła

też, że masz świetny kontakt z publicznością.

Czy chwilowy powrót do "mniejszych"

klubów był trafionym pomysłem?

Trasa została w całości wyprzedana, więc

myślę, że tak (śmiech).

Niewątpliwie był to sukces frekwencyjny.

Pytam jednak o twój osobisty odbiór tego

typu spotkań - bardziej kameralnych niż

zwykle.

Wiesz, ja naprawdę lubię grać koncerty. I

uwielbiam interakcję z publicznością. A im

bardziej kameralny koncert tym ta interakcja

jest lepsza. Wrześniowa odsłona "wastelandowej"

trasy po Polsce obejmowała mniejsze

kluby niż zazwyczaj, ale my w takich klubach

gramy też w Europie, wiec to nie jest tak, że

cofnęliśmy się o 10 lat. W Polsce jednak niewątpliwie

zaczęliśmy w tej dekadzie grać dla

większych tłumów, wiec było to jak najbardziej

odświeżające i niezapomniane doświadczenie.

Zbliża się koniec roku - czas podsumowań i

snucia planów. Na zakończenie zapytam

wiec nieco filozoficznie - jak według ciebie

będzie wyglądał świat za 100 lat?

Nie trzeba być filozofem ani naukowcem,

aby wiedzieć, że za 100 lat ludzkości może

już nie być. Jeśli jednak przetrwa to będzie

żyła w przeludnionych schronach zwanych

miastami, zdominowanych przez technologię,

otoczonych tarczami ochronnymi przed

zniszczonym, gorącym nie do wytrzymania

światem. Najbogatsi może będą już nawet na

Marsie albo gdzieś w podwodnych miastach.

Albo będą się do takich przeprowadzek szykowali.

Wiem, powiało dekadencją (śmiech)

Niestety nasza przyszłość nie wygląda zbyt

różowo i "jokośtobędzizm" nie jest chyba

najlepszym podejściem do tematu. Myślę, że

przed nowym albumem Riverside, który

prawdopodobnie będzie o przeludnionych

miastach w przyszłości, przeczytam jeszcze

kilka książek na ten temat. Wtedy możemy

wrócić do tego tematu. Niemniej jednak,

zanim spełnią się te wszystkie ekologiczne

czarne scenariusze, mam zamiar stworzyć

trochę muzyki i pograć trochę koncertów.

Mam nadzieję, że będzie mi to dane.

Małgorzata "Margit" Bilicka

Foto: Riverside

RIVERSIDE 133


FLYING COLORS

HMP: Dla Ciebie Flying Colors to starzy

kumple, bo współpracowałeś zarówno ze

Stevem Morsem, jak też Mikem Portnoyem

w Dream Theater. Cenisz ich jako muzyków

i zespołowych partnerów?

Dave LaRue: Bez wątpienia. Steve i ja gramy

razem od dekad, praca z nim jest edukacją

i inspiracją. Jego zdolności kompozycyjne

i gra na gitarze sprawiają, że każdy projekt,

nad którym pracujemy jest wyjątkowy. Z

Mike'iem również gram długi czas i jako basista

cieszę się, że mogę współpracować z tak

świetnym perkusistą. Mike daje z siebie tyle,

że bez niego Flying Colors nie byłoby takie

samo. Uważam ich obu za dobrych przyjaciół,

a to nieocenione gdy starasz się utrzymać

zespół razem i pracować na wysokim poziomie.

Twój żywioł to nie tylko rock, bo znany

Planeta gwiazd

Nie sądzę, żeby wśród fanów rocka i jednocześnie sympatyków Flying

Colors, znalazł się ktoś, kto próbowałby kwestionować prawdziwość określenia

"gwiazdy" w odniesieniu do składu zespołu, umiejętności indywidualnych muzyków,

ich wszechstronności czy dorobku fonograficznego. Żeby udowodnić tezę na

istnienie "planety gwiazd", wystarczy zadać sobie trochę trudu, poszperać w zasobach

internetowych, przeszukując biografie członków tej rockowej kompanii. Natomiast

przedmiotem dyskusji na temat "gwiazdozbioru" Flying Colors, mogłaby

być "ewolucyjność" i odkrywczość stylistyczna materiału zarejestrowanego na kolejnych,

począwszy od roku 2012, trzech płytach studyjnych kwintetu. Dotarły do

mnie głosy oceniające wartość czy jakość programu albumu "Third Degree" z minionego

roku kalendarzowego w kategoriach "zdartej płyty", czyli powielania znanych

już pomysłów z przeszłości czy klonowania twórczości macierzystych kapel

artystów. Każdy ma prawo do własnego zdania, więc także ja mogę napisać, że nie

zgadzam się absolutnie z takimi twierdzeniami i to z kilku powodów. Po pierwsze,

nowa publikacja fonograficzna Flying Colors jest niezwykle urozmaicona stylistycznie,

od typowego "purpurowego" hard rocka, przez odniesienia do muzyki klasycznej,

rocka i metalu progresywnego, a na wpływach jazzowych kończąc. Odpowiadając

na jedno z pytań zamieszczonego poniżej wywiadu Dave LaRue, basista

grupy, mówi o swoich inspiracjach twórczością Jaco Pastoriusa, wirtuoza gitary

basowej zwanego Jimi Hendrixem tego instrumentu, artysty znanego z działalności

w składzie takich wielkich grup jazz - rockowych jak między innymi Weather

Report i Blood Sweat and Tears. Piszę o tym fakcie, ponieważ w jednym z najlepszych

kawałków z longplaya "Third Degree", zatytułowanym "Geronimo" słychać

wyraźnie klasę D. LaRue, który traktuje swoje partie bardzo jazzowo, nowocześnie,

a sądzę także, że po wysłuchaniu mistrzowskiego popisu Dave'a w tym właśnie

utworze, wielu słuchaczy będzie miało słuszne skojarzenia z wirtuozerią klasycznego

kontrabasisty. Ta kompozycja to także feeling, niesamowicie nośny rytm i

pulsująca energia. Nowa, wydawnicza propozycja Flying Colors oferuje także kilka

doskonałych motywów melodycznych, sporo kontrastujących stref nastrojowości,

umiejętne operowanie walorami brzmieniowymi, rozciągniętymi w przestrzeni od

surowego, mocno gitarowego, dynamicznego i motorycznego prologu w postaci

"The Loss Inside" czy "More" przez prześliczny "Cadence" i balladowy, akustyczny,

chwytający za serce, romantyczny "You Are Not Alone" po epickie monumenty

"Last Train Home" i zamykający album "Crawl". Dla mnie osobiście wartością dodaną

jest także trzymanie się tradycyjnego, rockowego instrumentarium, znakomite

gitary, ta prowadząca i rytmiczna, niezwykle kreatywny bas, nie tylko jako

część duetu sekcji rytmicznej, proporcjonalne korzystanie z klawiszy i daleko idąca

wstrzemięźliwość w implementacji elektronicznych "zabawek", które dla wielu

niedoszkolonych instrumentalistów są parawanem pozwalającym ukryć niedostatki

warsztatowe, o których w przypadku muzyków Flying Colors nie ma w ogóle

mowy, ponieważ ci Panowie grają niezwykle swobodnie, z dużą dozą spotaniczności,

co wyczuwa także słuchacz, który poświęci trochę swojego czasu na duchową

konsumpcję blisko 70-minut muzyki. Basista grupy Dave LaRue odpowiadając

na kilka pytań przedstawiciela HMP potrafi zapewne przybliżyć Czytelnikom

kilka aspektów związanych z działalnością supergrupy Flying Colors. Zapraszamy

do lektury.

jesteś z wszechstronności, o czym świadczy

Twoja działalność w składzie Dixie Dregs.

W muzyce tego zespołu dominują także klimaty

jazzowe, muzyki country czy klasycznej.

Skąd u Ciebie taka rozpiętość zainteresowań?

Uwielbiam grać wiele różnych stylów i zawsze

ciągnęło mnie do zespołów, które robią

dużo różnych rzeczy. The Dregs, a jeszcze w

większym stopniu the Steve Morse Band to

idealne występy dla mnie. W jednej chwili

robimy coś ciężkiego, w następnej melodię w

stylu bluegrass, po której następuje barokowa

gitara i duet basowy. Są melodie bardzo techniczne,

z nieparzystymi metrami i wymagające

sporo przycięć, ale są też takie, które są

bogate w harmonie. Muzyka Flying Colors

zawiera dużo tych elementów (a także inne),

dlatego nigdy się nie nudzę.

Jak rozpoczęła się kariera Flying Colors w

roku 2008? Czy to rzeczywiście zespół marzeń,

jeśli chodzi o personalia, stworzony w

głowie producenta Billa Evansa?

Właściwie tak. Rozumiem to tak, że Bill

zebrał Steve'a i Neala razem do pisania i pomysł

zespołu narodził się z tej sesji.

Od kilku lat, w przekazach medialnych Flying

Colors określany jest mianem super

grupy. Jak rozumiesz takie określenie i jakie

warunki spełnić muszą muzycy tworzący

skład takiej formacji?

Słyszałem o tym, ale to nie jest coś, o czym

ktokolwiek z nas myśli. Po prostu naprawdę

skupiamy się na robieniu jak najlepszej muzyki.

Wydaje mi się, że stanowicie team bardzo

wszechstronnych muzyków, którzy z dużą

swobodą poruszają się po różnych polach

stylistycznych. W Waszej twórczości pojawiają

się ostre, rytmiczne, rockowe killery,

spokojne i łagodne ballady, czy podniosłe,

wielowymiarowe, epickie, progrockowe

hymny. Czy taka indywidualna wszechstronność

pomaga w procesie tworzenia tak

różnorodnego repertuaru i ma wpływ na

profil twórczości Flying Colors?

Absolutnie, zawsze jestem zdumiony, jak każdy

członek zespołu łatwo potrafi zmienić

jeden gatunek na kolejny i to w sposób autentyczny.

Nasze osobiste style, połączone w

jedno, tworzą brzmienie Flying Colors.

Jakie atrybuty decydują współcześnie o możliwości

stworzenia bardzo dobrego rockowego

albumu, czyli takiego, o którym pozytywnie

mówią zgodnym chórem fani i media?

A bez wątpienia takim wydarzeniem

jest "Third Degree".

Dziękuję za to. Nie uważam, żebyśmy martwili

się o odbiór naszego materiału, zbieramy

się wszyscy razem i pozwalamy muzyce zabrać

nas tam, dokąd chce. Zawsze jestem pewien,

że ta grupa muzyków stworzy interesującą

muzykę wysokiej jakości.

W takim zespole jak Flying Colors każdy

członek zespołu to bez wątpienia rock star.

Ale często jest tak, że, aby osiągnąć odpowiedni

efekt zespołowy, należy zapomnieć o

swoich ambicjach osobistych, poświęcając

się wspólnemu dziełu. Czy Twoim zdaniem

wysokie ego artystyczne jednostki potrafi

zniszczyć rezultat pracy zespołowej? Jak

wygląda ta kwestia w Waszym przypadku?

Znam wiele przypadków, których zespoły

rozpadły się przez osobiste nieporozumienia

czy zbyt duże ego. W naszej grupie pracujemy

razem całkiem dobrze. Zdarzają się różnice

zdań, ale zazwyczaj jesteśmy w stanie

rozwiązać je i iść naprzód.

Nie wiem, może się mylę i błędnie interpretuję

walory muzyki z longplaya "Third Degree",

ale mam wrażenie, że ta muzyka zaraża

optymizmem, emanuje radością i zachwyca

pasją. Po pierwsze, czy moje spostrzeżenia

są właściwe? Po drugie, jak to możliwe,

że Wy wszyscy po tylu latach grania

macie tyle energii i, że nie doszło do efektu

tzw. wypalenia zawodowego?

To ciekawe, wielu ludzi mówi, że ten album

jest dużo bardziej mroczny niż dwa poprzed-

134

FLYING COLORS


nie. Zgadzam się, że jest w nim też optymizm

i radość. Chyba powiedział to Casey, że jest

to podróż o zmaganiach, by wyrwać się z

ciemności do światła. Parafrazuję, więc proszę

nie trzymać mnie za słowa.

Słuchając muzyki zarejestrowanej na płycie

"Third Degree" wydaje mi się, że w wielu

fragmentach unosi się duch The Beatles, zarówno

w zakresie wartości instrumentalnych,

jak też harmonii wokalnych? Takim

przykładem mojej tezy może być song "Love

Letter".

Wszyscy kochamy the Beatles a ich muzyka

ma na nas wpływ. Ten wpływ zdecydowanie

ukazuje się od czasu do czasu w naszej muzyce.

"Love Letter" to dobry przykład, mimo że

według mnie w tej piosence można odnaleźć

bardzo dużo różnych wpływów, które razem

składają się na kawałek Flying Colors.

W muzyce Flying Colors słychać wyraźnie,

że zespół tworzą artyści otwarci na najróżniejsze

inspiracje, a na ścieżkach albumu

znaleźć można także taki jazzowy touch,

przykładowo w "Geronimo", gdzie wiodące

są perkusja i bass guitar. Myślałeś kiedyś,

żeby spróbować, podobnie jak Mike Terrana

z Tarją Turunem, perkusyjnego mariażu

z jazzem albo muzyką klasyczną?

Nie jest to coś, nad czym myśleliśmy, ale

wszystko jest możliwe. "Geronimo" to dla nas

zmiana, jestem pewien, że w przyszłości zobaczymy

inne elementy, które będą pojawiały

się w naszych nagraniach. Mam możliwość

grania więcej tradycyjnej, klasycznej muzyki

ze Steve'em w Steve Morse Band i uważam,

że nie da się zignorować klasycznego wpływu,

jaki Steve wnosi do Flying Colors. Jest

wiele melodii, interludiów i intr do piosenek,

które uznaję za klasyczne, mimo że są dopasowane

do naszej instrumentacji.

Foto: Jim Arbogast

Zaglądając Tobie i Twoim Kolegom do biografii

zauważyłem, że kwintet Flying Colors

to zespół międzypokoleniowy, a między

Caseyem McPhersonem a Stevem Morsem

doliczyć się można blisko 25 lat różnicy

wieku. To zupełnie inne "szkoły" rocka. Taka

rozpiętość wiekowa ułatwia czy utrudnia

porozumienie i współpracę?

Uważam, że jedynie zapewnia nam to szerszą

muzyczną perspektywę. To część tego, co

czyni Flying Colors unikalnym.

Flying Colors to demokracja czy szef, który

w decydujących momentach zawsze ma

rację? Kto występuje najczęściej w tej drugiej

roli?

Jest demokracja, zdecydowaliśmy o tym na

samym początku.

Pomimo równego, wysokiego muzycznie

poziomu "Third Degree" mam na track liście

swoich faworytów, to między innymi

"Crawl", energetyczny the opener "The

Loss Inside" czy urzekający melodyką "Cadence".

Czy także Ty masz swoich liderów?

Mógłbyś krótko uzasadnić swój wybór?

Zwykle skupiam się na tych utworach, które

gramy na żywo. Bardzo lubię "Crawl", typowy

epika od Flying Colors z garścią ciekawych

sekcji i oczywiście super gra się "Geronimo".

Zarówno "Loss" jak i "More" są energetyczne,

świetne do grania na żywo.

Czy Dave LaRue słucha prywatnie muzyki,

którą współtworzył? Wracasz po latach

do starszych nagrań, a mam tutaj na myśli

nie tylko Flying Colors, także inne Twoje

projekty?

Raczej nie. Kiedy nagranie jest gotowe, ruszam

dalej. Wyjątkiem jest czas, kiedy przygotowuję

się do trasy koncertowej i przypominam

sobie starsze kawałki. Było fajnie

wrócić i posłuchać piosenek z dwóch pierwszych

nagrań Flying Colors w tym roku.

Jako gitarzysta basowy na początku kariery

obserwowałeś zapewne grę innych basistów.

Którzy z nich wywarli największy

wpływ na Twoją technikę i styl grania?

Dorastałem słuchając McCartneya, Johna

Paula Jonesa i takich ludzi jak Chris Squire

z Yes. Kiedy stałem się starszy zainteresowałem

się Jaco Pastoriusem i on jest bezsprzecznie

moim największą inspiracją.

Czy w Twoim kalendarzu koncertowym,

zapewne wypełnionym do granic możliwości,

jest miejsce na występy w składzie Flying

Colors? Bardziej lubisz występy w halach

czy może w ramach open air festivals?

Nie jestem pewien co do pierwszej części

Twojego pytania. Co do drugiej, to nie ma

nic lepszego od grania festiwalów na powietrzu

i zobaczenie tam tych wszystkich ludzi,

ale granie na sali jest trochę bardziej intymne

i umożliwia więcej interakcji z publiką.

Do zobaczenia w czasie, mam taką nadzieję,

europejskiej trasy Flying Colors. Powodzenia

i sukcesów w imieniu czytelników

Heavy Metal Pages.

Dziękuję!

Włodek Kucharek

Tłumaczenie: Kinga Dombek

Foto: Jim Arbogast

FLYING COLORS 135


Człowiek bez twarzy

Barry Purkis, bardziej znany jako demoniczny Thunderstick, obłąkany

perkusista w masce, stojący niegdyś na czele legendy NWOBHM, Samson, przypomniał

jakiś czas temu o swoim istnieniu za sprawą upublicznienia faktu posiadania

zapisu pełnej próby Iron Maiden z 1977 roku. Zapis ów już na starcie pretendował

do miana Świętego Graala dla fanów "Żelaznej Dziewicy", bo na nagraniu

jedynym członkiem zespołu który potem zabrzmiał kiedykolwiek na oficjalnych

nagraniach grupy jest… Steve Harris. Wiadomość ta obiegła niemal cały fanowski

świat a fragmenty tych nagrań, jak się okazało wrzucone przez samego

Purkisa, pojawiły się na serwisie YouTube. Perkusista idąc za ciosem reaktywował

też swój projekt z lat 80-tych, nazwany imieniem swojego alter ego i wydał w 2016

roku płytę "Something Wicked This Way Comes". Szczerze mówiąc, kiedy jechałem

na spotkanie z legendarnym bębniarzem, nie wiedziałem czy bardziej ekscytuje

mnie sam fakt poznania go osobiście, czy też możliwość posłuchania jego niesamowitych

historii z dawnych lat. Barry okazał się bardzo sympatycznym gościem,

choć nie łatwo było wyciągnąć go choćby na godzinę ze studia, gdzie pochłonięty

był pisaniem nowych piosenek. Siedliśmy w klimatycznej kawiarence

przy jednym z portów w Folkestone i uwierzcie mi, rozmawiało nam się tak dobrze,

że gdyby nie mój pociąg po-wrotny do Londynu i ograniczony czas Barry'ego,

rozmowa trwała by jeszcze kolejną godzinę. I kolejną…

cowałem. Ale album zgarnął masę pozytywnych

recenzji, co dało mi do myślenia. Dawno

temu Thunderstick istniał jako prawdziwy

zespół, wydaliśmy nawet album "Beauty

and the Beasts" w 1984 roku. Z tamtego

okresu zachowało się też sporo materiału,

którego jednak z różnych przyczyn nigdy nie

mieliśmy okazji zarejestrować. I tak mniej

więcej doszło do tego, że po wielu latach

opracowałem te kawałki od nowa i zdecydowałem

się je w końcu nagrać. Nie powiem że

te recenzje mnie zaskoczyły, ale było mi bardzo

miło że płyta przyjęła się i tak wiele ludzi

z różnych krajów na świecie o niej mówiło.

Tamtą płytę nagrywało wielu różnych muzyków

z którymi pracowałem w różnych okresach

mojej kariery. Jednak szybko stało się

jasne, że skoro recenzje są dobre, trzeba będzie

zagrać jakieś koncerty. Więc powołałem

do życia zespół który mógł grać ze mną na

żywo i który wejdzie do studia i nagra ze mną

nowy album. Aktualnie mamy dwa numery

gotowe, masa następnych jest opracowana,

idziemy na przód. Thunderstick do tej pory

zawsze był projektem w którym chodziło o

to, żeby główny materiał wychodził ode

mnie. Teraz jest inaczej, bo jesteśmy zespołem,

więc głupio by było gdybym nie pozwolił

na wykorzystanie potencjału innych muzyków.

Oczywiście koniec końców do mnie należy

finalne słowo i decyzja w sprawie ostatecznego

wyglądu i aranżu utworu, ale daje

swoim muzykom wiele swobody.

Barry, za mikrofonem w Thunderstick masz

bardzo uzdolnioną wokalistkę, Raven. Jak to

się stało że dołączyła do zespołu?

Oh, Raven to moje odkrycie! To moja tajna

broń (śmiech). Kiedy robiliśmy poprzedni album,

potrzebowałem dobrego, kobiecego, wokalu,

w końcu Thunderstick zawsze miał za

mikrofonem kobietę! Miałem świetną rekomendację

w postaci kilku sesyjnych wokalistek,

ale nie skorzystałem z tego. Kiedyś jednak,

w pewnym sklepie muzycznym zauważyłem

śliczną blondynkę która wywiesza ogłoszenie,

że poszukuje zespołu. Pogadałem z

nią chwilę i poprosiłem, żeby podesłała mi

swoje demo. Po tym jak ją usłyszałem, zdecydowałem,

że chciałbym aby nagrała mi parę

wokali do moich tracków. Koniec końców wykorzystałem

wszystko co nagrała na płycie

"Something Wicked…", ale niestety, ze

względu na logistykę, nie było mowy żeby

stała się ona stałym członkiem zespołu - mieszkała

na codzień w Walii i nie było możliwości

żeby regularnie odbywać próby, niestety.

Ale ta sytuacja dała mi impuls żeby faktycznie

poszukać wokalistki, skoro jest tak wiele

utalentowanych dziewczyn z dobrym, rockowym

wokalem. I tak poznałem Raven. Jest

niesamowita, ona, i tak powie Ci, że jest masa

wokalistek lepszych od niej, ale ja wiem, że to

ona jest najlepsza. Pierwszy raz usłyszałem ją

gdy grała jakiś solowy, akustyczny koncert z

coverami. Okazało się, że robi to często, ale

nie ma doświadczenia w studiu i ogólnie nigdy

nie była w prawdziwym zespole rockowym.

Wszystko co miała z rockiem wspólnego,

to granie coverów AC/DC czy Whitesnake,

tylko tyle. Jednak zdecydowałem się

dać szansę, i kiedy przyszła na próbę, po prostu

zmiotła mnie z powierzchni ziemi. Poczułem,

że jestem szczęściarzem, naprawdę. Nie

mogę się wręcz doczekać aż nagramy nowy

album, bo jestem przekonany, że Raven położy

kapitalne wokale na tę płytę.

HMP: Dzięki, że zgodziłeś się na ten wywiad

Barry. Jak idzie pisanie nowego albumu?

Barry Purkis: Oh, cała przyjemność po mojej

stronie. Właśnie wyciągnąłeś mnie z sali

prób, w której nieustannie pracuje nad nową

płytą Thundersticka! Wiesz, kiedy wypuściłem

ostatni album, "Something Wicked

This Way Comes", tak naprawdę projekt

Thunderstick nie był zespołem sensu stricte

- to byłem ja i muzycy z którymi współpra-

Foto: Thunderstick

ale wymaga ogrania w sali prób. Wiesz, sposób

tworzenia utworów w Thunderstick różni

się trochę od standardowego pisania materiału,

bo większość zaczyna się od rytmu.

Najpierw powstają partie rytmiczne, dopiero

potem dokładamy riffy, melodie, wokale. Dla

przykładu, Steve Harris najpierw tworzy

podkłady basowe, a potem prosi Nicko Mc

Braina żeby ten zagrał mu pod ten bas jakiś

beat. U nas jest odwrotnie - najpierw gram jakiś

beat, a potem proszę naszego basistę żeby

zagrał pod to swój podkład. I w ten sposób

Barry, u Ciebie zawsze śpiewały kobiety.

Jak sobie radzisz ze stereotypowym myśleniem,

że heavy metal to raczej typowo męski

świat…

…i nie ma w nim miejsca dla kobiet, co? Opowiem

Ci pewną historię. Zapewne dobrze

wiesz, że kiedy byłem w Samson, nakładałem

na scenę maskę. Wiesz, to były czasy gdy

nie było DVD, VHS, nie było internetu i social

mediów. Istniała tylko prasa muzyczna,

jak Sounds, Melody Maker i tak dalej.

Głównym powodem dla którego zacząłem nosić

maskę, było to, że zwykle perkusiści w

kapelach rockowych byli "bez twarzy" - siedzieli

z tyłu sceny, schowani za zestawem

perkusyjnym i nikt ich praktycznie nie dostrzegał.

Dobra, wiem, że były wyjątki w postaci

Johna Bonhama czy Keitha Moona,

ale wiadomo że to na swój sposób ikony - grali

długie sola perkusyjne i mieli swój niepodrabialny

styl. Ale jednak w większości zespo-

136

THUNDERSTICK


łów wyróżniali się albo wokaliści albo gitarzyści

- nawet jak Sounds dodawał do swoich

magazynów plakaty, zwykle były to plakaty

koncertowe zespołów, na których widać było

gitarzystów w swoich emocjonalnych, wygiętych

pozach, albo wokalistów którzy stali na

froncie. Gdzieś tam w tle natomiast widać

było wystający zza bębnów i talerzy kawałek

głowy który należał do perkusisty. Nie chciałem

być kolejną wystającą głową! Mam naturę

showmena, więc chciałem być widoczny!

Więc stworzyłem, nieco prześmiewczo, postać

perkusisty bez twarzy, którego nazwałem

Thunderstick, od słów "grzmot" i "pałka" -

wiesz, w końcu mocno grzmociłem wtedy w

bębny! Dzięki temu Samson zyskał bardzo

wyrazisty i mocny image - ta maska którą nosiłem

wtedy, była bardzo wyzywająca, prowokująca,

agresywna. Niestety, kilka lat wcześniej

- nie wiedziałem o tym kiedy tworzyłem

postać Thundersticka - w Anglii miała miejsce

głośna zbrodnia której głównym "bohaterem"

był zamaskowany gwałciciel. A kiedy

Samson zaczynał, to był czas, kiedy w Anglii

do głosu zaczęły dochodzić kobiety, że wspomnę

tu tylko o legendarnej Margaret Thatcher.

Klimat był naprawdę mocny, feminizacja

była na wysokim pułapie i ich głos był

naprawdę głośny. No i wyobraź sobie że nagle

na mieście pojawiają się plakaty promujące

koncert Samson ze mną, w tym całym przebraniu,

z maską na gębie! Jak graliśmy w

Cambridge, protesty były serio bardzo poważne,

mieliśmy nawet pietra, że koncert zostanie

odwołany, bo inaczej dojdzie do zamieszek.

Wszystkie te kobiety protestowały przeciwko

zespołowi który gloryfikuje gwałt! A mi

tak naprawdę przecież nie o to chodziło, to

było kompletne nieporozumienie! Wiesz, to

miał być porąbany charakter, zwariowany,

szalony, ale w żadnym wypadku nie miał kojarzyć

się z jakimkolwiek napastowaniem czy

gwałtem. I kiedy już po latach zdecydowałem

się grać na swój własny rachunek, zdecydowałem,

że utnę wszelkie spekulację i na froncie

zespołu stanie kobieta i w ten sposób zamknie

wszystkim gęby. Najpierw była to przepiękna

Anna Borg, potem nieodżałowana

Jodee Valentine, która zmarła w 2016 roku.

I wiesz co? To było coś nowego w tamtych

czasach. Jasne, były kapele pokroju Rock

Godess czy Girlschool, ale to były girlsbandy,

składające się z samych dziewczyn. A my

byliśmy męską kapelą z laską za mikrofonem.

…i zamaskowanym perkusistą! (śmiech)

(śmiech) Taaak, dokładnie. Teraz to nic nowego,

jest cała masa zamaskowanych kolesi

na scenie. Slipknot, Ghost - robią to świetnie,

musisz przyznać. Ja byłem sam, bo nikt

inny nie wpadł na taki pomysł, zeby założyć

sobie maskę na twarz. Niektórzy twierdzili że

to dlatego że jestem brzydalem! (śmiech).

Dobra, Barry, skoro już zacząłeś ten temat,

spróbujmy trochę pogadać na temat historii.

Po pierwsze: jak to było z tymi dragami w

Samson? W oficjalnej biogafii Iron Maiden,

jest taki fragment, opowiadany przez

Bruce'a Dickinsona: "W Samson wszyscy

ćpali równo, basista palił trawę, Paul wciągał

kreski ze wzmacniacza, a Thunderstick

był tak naćpany, że w końcu spadł ze stołka"…

(śmiech) Noooo tak, była taka sytuacja.

Aktualnie jestem w trakcie spisywania tych

wszystkich opowieści, będzie co poczytać

(śmiech). Było kilka takich sytuacji, to na pewno.

Postaram się wszystko dokładnie opisać,

obiecuję!

Jak to wszystko wpływało na działalność

zespołu? Myślisz, że brak subordynacji w

jakiś sposób przyczynił się do rozpadu zespołu?

Nieeeeeee, nie sądze. Jeśli chodzi o dragi, to

przesadzały z nimi kapele w późnych latach

60-tych czy na początku lat 70-tych - sporo

znanych muzyków odpadło ze względu na to

gówno. Kiedy ja dołączałem do Samsona, był

rok 1979 i był to okres wielkich zmian, rosła

świadomość społeczna a i każdy wiedział

czym są narkotyki i jak mogą doprowadzić

Foto: Thunderstick

Cię do ruiny. Nie będę ściemniał, dawaliśmy

niekiedy czadu w Samson, ale nigdy to nie

były klimaty a'la Motley Crue (śmiech). Widziałeś

ten ostatni film o nich?

"The Dirt" ?

Tak, "The Dirt". Więc daleko nam było do

nich, to na pewno (śmiech). Jaraliśmy sporo

trawy, braliśmy jakieś piguły i wciągaliśmy

koks, ale to nigdy nie były jakieś poważne

ilości które mogłyby w jakiś sposób wpłynąć

destrukcyjnie na zespół. Na pewno żaden z

nas nic nigdy sobie nie wstrzykiwał, raczej

preferowaliśmy mniej wymagające odloty.

Odszedłem z zespołu nieco wcześniej, zanim

zrobił to Bruce, a głównym powodem było

to, że chciałem robić trochę większę show i

dodać więcej elementów teatralnych na scenie

- wysunąć postać Thundersticka bardziej do

przodu. Ale to nie mogło się zdarzyć w Samson,

oni tego po prostu nie chcieli. Paul

chciał, aby Samson poszedł bardziej w kierunku

blues-rocka, a mnie to kompletnie nie

kręciło - ja byłem metalowcem, chciałem żeby

był show, żeby było ostro, a to wszystko

zmierzało raczej w odwrotną stronę - wiesz,

stanie w wytartych dżinsach na scenie i granie

bluesa nie wydawało mi się zbyt dobrą perspektywą.

Za chwilę tak samo postąpił Bruce,

który również nie widział sensu w kontynuowaniu

tematu. Paul w końcu znalazł Nicky'

ego Moore'a, który w tamtym czasie idealnie

pasował do tego co Paul chciał robić. Także

Samson nie rozpadł się przez narkotyki, możesz

być tego pewien.

Bruce w swojej biografii wspominał, że

atmosfera w zespole u jego schyłka nie była

za ciekawa…

No tak, klimat był paskudny. Traciliśmy

grunt pod nogami, z jednego z czołowych zespołów

NWOBHM stawaliśmy się parodią

samych siebie, serio. Cholera, byliśmy kapelą

która była niejednokrotnie headlinerem a

przed nami grały takie zespoły jak Angel

Witch czy Iron Maiden - tak było, spytaj kogokolwiek.

Prawda jest taka że mieliśmy sporo

problemów z naszym managementem, kolejni

managerowie wplątali nas w masę niejasnych

umów i zobowiązań wobec których nie

byliśmy w stanie się wywiązać. Zrobiła się

niezła chryja i serio zaczęliśmy tonąć po uszy

w gównie. Szansą dla nas był jakiś lukratywny

kontrakt, tak jak to udało się Maiden, to by

nas na pewno wyciągnęło z kłopotów. Niestety

nic takiego się nie zadziało i beznadziejna

sytuacja postępowała. Jedna wytwórnia upadła,

następnie druga… Kiedy nagrywaliśmy

"Shock Tactics" byliśmy już w głębokiej dupie

i musiałby się zdarzyć naprawdę duży

cud, żebyśmy się z niej wykaraskali. Mimo iż

"Shock Tactics" była dobrą płytą, promocja

leżała, po upadku Gem przejęła ją matczyna

wytwórnia RCA, która całkowicie miała w

dupie promocję tej płyty. Kombinowaliśmy

jak mogliśmy żeby spłacić długi, ale one zamiast

maleć, to wciąż rosły i rosły.

Przykra historia…

O tak, bardzo przykra. Zwłaszcza że te płyty

które nagraliśmy jakby nie patrzeć przetrwały

próbę czasu. Obecnie Samson jest wymieniany

w jednej linii z Iron Maiden, Angel

Witch czy Def Leppard kiedy mówi się o

NWOBHM. Wiele osób teraz, tak jak Ty

chociażby, pyta o Samson i o tamte czasy, ale

prawda jest taka że kiedy Bruce odchodził i

chwilę później odnosił olbrzymie sukcesy z

Maiden, wiele osób mówiło, że jego wcześniejszy

dorobek jest nic nie warty, że wszystko

to było kiepskie. Nie zgadzam się z tym,

kiedy Samson był na fali, był cholernie dobry.

Niestety, wydarzyło się to co się wyda-

THUNDERSTICK 137


rzyło. Nie mieliśmy tego szczęścia trafić na

kogoś takiego jak Rod Smalwood, zamiast

tego za zespół brali się jakieś dupki, którzy jedyne

co potrafili, to wpierdolić nas w kłopoty.

Ostatnia kwestia jeśli chodzi o Samson: nie

miałeś nigdy chęci żeby reaktywować ten

zespół?

Reaktywacja? Teraz to niestety już niemożliwe.

Paul i Chris (Almyer, basista - przyp.

red.) nie żyją. I w sumie z tego powodu nigdy

poważnie o tym nie myślałem. Ale powiem Ci

pewną historię. Kiedy Bruce w 1993 roku

opuścił Maiden, było sporo dyskusji na temat

Samsona. Chris i Paul napisali sporo

materiału, który nie został wykorzystany, a

był naprawdę bardzo, bardzo dobry. I Bruce

naprawdę był mocno zapalony do pomysłu

reaktywacji Samson. Ze względu na masę

swoich różnych aktywności, jak szermierka

czy latanie, nie myślał o pełnej reaktywacji,

jedynie o czasowej reaktywacji na kilka gigów

czy małą trasę. I były to naprawdę poważne

rozmowy. Były plany żeby zrobić superprodukcję,

wiesz, Thunderstick w klatce, koncerty

w Stanach i Japonii, tam gdzie Samson

nigdy nie dotarł. Doszło nawet do tego, że zaczęliśmy

pracować nad materiałem, Paul i

Chris wysłali te numery Bruce'owi a on zaczął

nawet pracę nad swoimi partiami i tekstami.

Wiesz jak to się skończyło? Cholera,

nie mogę Ci powiedzieć! (śmiech) A przynajmniej

nie mogę tego zrobić publicznie. Jeśli

wyłączysz dyktafon, to powiem Ci co sie stało

i dlaczego nigdy do tej reaktywacji nie doszło.

(wyłączam dyktafon i po chwili już wszystko

wiem - przyp. red.). Sam widzisz, że to nie

mogło się udać, dzieliła nas zbyt duża przepaść.

Widocznie tak już musiało być.

Ok, Barry, to pogadajmy jeszcze o prehistorii.

W 1977 stałeś się perkusistą takiego

zespołu jak Iron Maiden.

Tak, tak było. Ten okres opisałem już bardzo

dokładnie w moich wspomnieniach, mam nadzieję

że niedługo to wszystko się ukaże - jestem

gdzieś w połowie pisania. Ale póki co,

mogę ujawnić kilka spoilerów (śmiech). Mieszkałem

swego czasu na Sycylii i tam grałem

w takiej kapeli jak The Primitives. To był

jakiś 1974 rok. Graliśmy sporo koncertów we

Włoszech, klubowych i festiwali, głównym

szefem był tam koleżka o ksywie "The Mall".

Gość jednak odszedł, bo chciał spróbować

grać solo. Kapela zaczęła się trochę sypać a ja

wróciłem do Anglii. Byłem porządnie sfrustrowany,

bo wierzyłem w tamten band, a

okazało się, że nic z tego nie wyszło. Kiedy

wróciłem do Londynu, rozglądałem się za

kapelą, która miała poważne podejście do grania

i jakieś ambicje. I wtedy zobaczyłem ogłoszenie

Steve'a w Melody Maker. Postanowiłem

na nie odpowiedzieć. Kapela grała na

East Endzie, a ja mieszkałem na South

Endzie - musisz wiedzieć, że to tak jakby dwa,

całkowicie różne światy. Każda podróż na

próbę była więc mega wyprawą. Trafiłem do

zespołu który wciąż poszukiwał swojego

brzmienia. To była kapela, która już brzmiała

całkiem nieźle, ale była wtedy w okresie przejściowym,

po rozpadzie pierwszego składu.

Pracowaliśmy bardzo ciężko, Steve był taką

osobą która bardzo mocno przykładała wagę

do detali. Mam w swoim posiadaniu taśmę z

jednej z takich prób - to ta taśma która nie

istnieje (śmiech). Jest tam masa utworów które

potem weszły w repertuar pierwszych

dwóch płyt. Niestety, nie mogę kompletnie

nic z tym zrobić. Mam prawa do swojego występu

na tej taśmie i do tego co gram, ale nie

mam praw do utworów, które się tam znajdują

ani do wykonań innych muzyków którzy

tam grają. Wiesz, masa ludzi z całego świata

pisze do mnie z pytaniem "kiedy to w końcu

opublikujesz?". To fani Maiden, którzy po prostu

chcieli by tego posłuchać, bo po prostu

nie ma nagrań z tamtych czasów. A ja zawsze

odpowiadam: "jasne, mogę to zrobić, ale zaraz

będę miał na głowie całą ekipę prawniczą Iron Maiden"!

Wiesz, że ta taśma to obecnie coś na kształt

Świętego Graala dla fanów Iron Maiden?

Wiem, ale kompletnie nic nie mogę z tym

zrobić. Wiele osób mówi mi: "po prostu wrzuć

to do sieci". Ale ja rozkładam bezradnie ręce.

Gdybym tak zrobił, miałbym olbrzymie kłopoty

i pewnie nie skończyłoby się to dla mnie

zbyt dobrze. Wiem że dla fanów to wielka

rzecz i naprawdę ubolewam że nie mogę tego

upublicznić. Jedyne co mogłem, to wrzuciłem

kilka 30-sekundowych fragmentów tych nagrań

na YouTube. I tak, wiem że wywołało to

olbrzymie poruszenie wśród fanów Iron Maiden

na całym świecie. Więc sam widzisz że to

nie jest kwestia że nie chcę udostępnić pełnego

materiału. Po prostu za bardzo cenię sobie

spokój domowego zacisza, aby zaryzykować

jego utratę.

To w pełni zrozumiałe.

Tak. Wiesz, trzymam kontakt z ludźmi z

tamtego składu. Na przykład z gitarzystą

Terry'm Wapramem. Świetny facet. Ma teraz

swoją kapelę, Bufallo Fish. Kapitalny

band. Jestem ich fanem. Zresztą, Terry

wpada czasem na koncerty Thunderstick a ja

wpadam na koncerty Bufallo Fish. Gadamy

też często na messengerze.

Tak jeszcze wracając do tych nagrań, które

posiadasz…

… jakich nagrań? Nie mam żadnych nagrań!

(śmiech).

Są na nich dwie rzeczy, które czynią je wyjątkowymi.

Gra tam jedyny, pełnoprawny

klawiszowiec Maiden w historii, Tony

Moore, a na wokalu jest Dennis Wilcock,

który odszedł z zespołu zanim ten dokonał

swoich pierwszych, profesjonalnych, nagrań.

Tak, zgadza się. Co ciekawe, nie istnieje żadna

inna kopia tego nagrania. Jestem tego pewien.

Nagrałem to własnoręcznie podczas naszej

próby, na swój sprzęt. Nie tak dawno

temu czytałem w internecie, że jakiś koleś z

Brazylii chwalił się, że ma kopię tego nagrania,

ale to kompletnie niemożliwe. Zresztą,

gdyby tak było, idę o zakład, że już dawno

cały bootleg byłby dostępny w sieci. Aj, o

czym my mówimy! Te 30 sekundowe fragmenty

które swego czasu wrzuciłem na You

Tube już pojawiają się na pirackich cd-r na

ebayu za jakieś abstrakcyjne sumy. Fani Maiden

to fanatycy, wyznawcy. Wiem, że to tak

działa. I szczerze mówiąc to fascynujące!

Chciałbym poznać kiedyś motywy jakimi kierują

się ci ludzie, co jest w tym takiego fascynującego,

że są w stanie wydawać niebotyczne

sumy na rzadkie nagrania albo przejechać

cały glob żeby zobaczyć kilkanaście koncertów

pod rząd. To niesamowite!

Zwłaszcza, że fani cały czas kochają również

i byłych muzyków zespołu. Zorientowałeś

się ,że chcąc czy nie chcąc należysz do

"Maiden Family"?

Wiesz, że to w sumie zawsze było dość oczywiste

dla mnie? Ale realnych kształtów nabrało

to kiedy Andy Holloway zorganizował

pierwszy Burr Fest w Londynie (koncert poświęcony

pamięci byłego perkusisty Iron Maiden,

Clive'a Burr'a - przyp. red.). Andy skupił

w jednym miejscu niemalże wszystkich byłych

muzyków zespołu w jednym miejscu -

niektórzy zagrali na scenie, a inni po prostu

kręcili się przy barze. A w social mediach zahuczało,

bo to faktycznie było niesamowite

wydarzenie! A, że mamy tu też do czynienia

z pewnym rodzajem fanatyzmu, o którym

wspomniałem, nagle wszyscy ci ludzie z różnych

zakątków świata zaczęli interesować się

tą najgłębszą przeszłością zespołu, zaczęli zaczepiać

na ulicy Tony'ego Moore'a czy poszukiwać

Denny'ego Wilcocka. Patrz! Paul

Mario Day (pierwszy wokalista Iron Maiden

w latach 1975-1976) gra w Cart'n'Horses po

ponad 40 latach od ostaniego występu tutaj.

Gość przyleciał do Londynu specjalnie z Australii

żeby zaśpiewać kilka kawałków z prehistorii.

To niesamowite, absolutnie genialne.

To też oczywiście pozwala poznać aktualne

projekty byłych muzyków Iron Maiden,

przecież oni ciągle tworzą, ciągle nagrywają.

Ktoś zaczął się interesować co porabia ten

stary piernik Purkis! Wspaniałe i bardzo,

bardzo miłe. Zwłaszcza, że kiedy dołączałem

na te kilka tygodni do Iron Maiden w 1977

roku, miałem jedynie 23 lata i po prostu

chciałem pograć w jakiejś fajnej kapeli. A po

latach okazuje się, że współtworzyłem absolutną

legendę rocka, a fani chcą się ze mną spotykać

i wypytują mnie o tamte czasy. Świetna

sprawa, naprawdę.

Barry, dziękuje Ci za ten wywiad. Mam

nadzieję, że następnym razem widzimy się

w Polsce!

O tak, zdecydowanie musimy dotrzeć z

Thunderstick do Polski. Brzmi jak plan!

Marcin Puszka

138

THUNDERSTICK


HMP: Cześć. Jakbyś opisał muzykę, którą

gra Ural?

Filippo Torno: Jesteśmy zespołem thrash

metalowym z mocnymi hardkorowymi wpływami,

wynikającymi z faktu, że część zespołu

z owej sceny pochodzi.

Co mógłbyś powiedzieć na temat początków

waszego zespołu? Zaczynaliście jako

Lifeless, to prawda?

Zaczynaliśmy grać pod tą nazwą, ale nic praktycznie

nie zrobiliśmy. Skład był całkowicie

inny. Potem powołaliśmy Ural. Mieliśmy parę

problemów związanych ze składem zespołu

przed "Party with the Wolves", naszym

pierwszym pełnym nagraniem, które zostało

zarejestrowane przez Ste i Phila. Stabilny

skład pozwolił nam stworzyć drugi, najnowszy

album, "Just for Fun", z którego jesteśmy

dumni.

...na temat tego wszystkiego, co

dzisiejszy świat ma do

zaoferowania

Ural to nie tylko pas gór rozciągający

się pomiędzy Europą i Azją, ale także

włoski zespół thrash metalowy, który

w sumie też stacjonuje blisko gór. Jednak pomijając to geograficzne wtrącenie,

Ural to dość doświadczony kwintet, który powstał w 2010 roku i jak do tej pory

wydał dwa albumy,"Party with the Wolves" (2016) oraz najnowszy "Just for Fun".

O wspomnianych płytach, jak i o zespole, jego misji i podejściu do świata opowiada

Filippo Torno.

Co zainspirowało zawartość liryczną na

"Just For Fun"?

Wszystkie teksty dotyczą obecnego świata i

opisują dynamikę społeczną. Spróbowaliśmy

przekazać nasz punkt widzenia na takie tematy,

jak wolność, wiara i wojna oraz na temat

tego wszystkiego, co dzisiejszy świat ma

do zaoferowania.

opisujący album utwór z waszego "Just For

Fun", to który to by był?

Definitywnie "Werewolf", ponieważ mówi on

o nas i naszym sposobie postrzegania sceny

metalowej, jako paczki oraz jak muzyka

wpływa pozytywnie na nasze życie, a także,

w jaki sposób metal daje nam siłę i łączy.

Utwór z prostym ale bardzo osobistym tekstem.

Co powiesz na temat okładki do "Just For

Fun"?

Okładka przedstawia wilkołaka, osobę, która

staje się wilkiem i rozpoczyna polowanie na

dwie ważne osobistości w społeczeństwie, polityka

i kapłana. Robi to w celu by znaleźć

swoją naturalną tożsamość. Grafika lokalnego

artysty, Morgana Scavarda.

Co sądzisz o katalogu Violent Creek Records?

Bardzo poważny i sensowny wydawca, z szanowanym

katalogiem. Jest w nim wiele świetnych

zespołów, z którymi, mamy nadzieję, że

będziemy współdzielić scenę.

Wypowiesz się na temat stanu włoskiego

Co sądzisz o demówkach "Ural" oraz "Wasteland"?

Czy zamierzacie ponownie nagrać

te utwory?

Tak jak wcześniej powiedzieliśmy, byliśmy

całkiem inną grupą. Były one częścią naszej

drogi, więc czemu nie.

Jakie opinie zebrała wasza płyta "Party

with the Wolves" wśród fanów i prasy?

Została całkiem dobrze odebrana. We Włoszech

thrash - crossover praktycznie nie jest

rozpoznawalny, jednak za granicą nasz album

został całkiem dobrze przyjęty. Oczywiście,

gdy ponownie go słuchamy, to są rzeczy,

które chcielibyśmy zmienić, jednak to samo

w sobie jest częścią naszego rozwoju twórczego.

Skoro o procesie twórczym mowa, to mógłbyś

powiedzieć nam więcej na temat produkcji

waszego najnowszego albumu, "Just

For Fun"?

Nie wiele się zmieniło w stosunku do poprzednika.

Wyszukujemy to co czujemy i wkładamy

wszystkie pomysły. Gramy i tworzymy,

następnie rozkładamy oraz składamy

ponownie, powtarzając proces do momentu,

w którym wszystko będzie gotowe. Myślę, że

robimy podobnie jak inne zespoły.

Jaka jest różnica pomiędzy waszym "Just

For Fun" a "Party with the Wolves"?

Kiedy nagrywaliśmy nasz debiut, byliśmy tylko

we dwóch, zaś teraz mamy całkowicie

kompletny zespół, przez co na "Just For

Fun" są słyszalne także wpływy innych

członków zespołu. Poza tym wokal jak i brzmienie

jest znacznie mocniejsze, aczkolwiek

gatunek się nie zmienił. Mamy ustalony koncept

tego, czego chcemy grać.

Foto: Ural

"We Drink Water"? Prawdę powiedziawszy

to piwo zawsze wydawało się bardziej

thrashowe niż woda?

Jest to oczywiście sarkastyczny tytuł, uwielbiamy

się nawalić. Włochy, kraj dobrego

wina i piwa (śmiech)!

Jeśli miałbyś porównać Wasz album do jednego

zespołu, to który to by był?

Słuchamy ogólnie wiele metalu i bardzo dużo

thrash metalu. Nie mogę Ci powiedzieć jednoznacznie,

ale jest wiele zespołów, które nas

inspirują: Voivod, Municipal Waste, Coroner,

Iron Reagan, Megadeth, Anthrax. Poza

tym także te z hardcore'a. Ale to my sprawiamy,

że ludzie, którzy nas słuchają, decydują.

Czy planujesz nagrać teledysk na wasz

najnowszy album?

Mamy taki zamiar, jednak wciąż dopracowujemy

pomysły na teledyski. Chcemy mieć

wszystko dopięte na ostatni guzik, by nie popełnić

wpadek.

Jeśli miałbyś wybrać jeden, najbardziej

thrash metalu?

Jest trochę fajnych zespołów, niektóre zdecydowanie

wybijają się ponad inne. Być może

to niezbyt się liczy, jednak znajdujemy parę

nowych i ustabilizowanych zespołów. Z pewnością

zależy to też od perspektywy, jest

wiele innych krajów, które mają więcej wydarzeń

na żywo i zespołów, które są znane na

całym świecie.

Co zamierzacie robić w roku 2020?

Z pewnością grać. Planujemy kilka koncertów.

Jeśli chodzi o nas, moglibyśmy grać zawsze,

jednak to nie jest zawsze możliwe. Z

pewnością będzie jedna trasa, może nawet

więcej. Koncept jest taki, by grać jak najwięcej,

gdziekolwiek z kimkolwiek. Let's thrash!

Dziękuje za wywiad. Powodzenia!

Dziękuje za Twój czas chłopie!

Jacek Woźniak

URAL 139


HMP: Mieliście okazje zobaczyć miasto?

Michael Romeo: Nie, choć jeśli mamy do

dyspozycji kilka godzin, zdarza nam się przejść

po okolicy. Na prawdziwie zwiedzanie

czas mamy tylko dni wolne. Wczoraj mieliśmy

taki dzień w Rzymie, więc staraliśmy się

go w pełni wykorzystać.

Przy okazji poprzedniej trasy po Europie

jeden z dni wolnych wypadł wam w Warszawie.

Tak? Było to tak dawno, że naprawdę nie pamiętam.

(śmiech)

Tym razem trasa Polski nie obejmuje, choć

frekwencja w Warszawie była zupełnie

przyzwoita. Zabrakło zainteresowania ze

strony promotorów?

Nie, w tej chwili po prostu próbujemy przede

My Darkest Hour - Let it Be...

W obozie Symphony X czas biegnie wolniej. Od niemal dwóch dekad zespół

funkcjonuje w cyklach 4- lub 5-letnich i kolejny album nie będzie wyjątkiem

od reguły. Dlatego, choć z Michaelem Romeo rozmawialiśmy w Dreźnie późną

wiosną ubiegłego roku, poruszane kwestie pozostają aktualne.

nad albumem solowym, kilku chłopaków również

miało swoje rzeczy na głowie, więc rzeczywiście,

planowaliśmy krótką przerwę.

Wypadek trochę ją wydłużył (14 lipca 2017

na autobus, którym podróżował zespół

Adrenaline Mob, najechała ciężarówka, w

wypadku śmierć na miejscu poniósł basista

Dave Z, kilka tygodni później, w wyniku odniesionych

obrażeń w szpitalu zmarła tour

managerka grupy (Jane Train - przyp. red.).

Russell potrzebował czasu, by dojść do

siebie.

Twój album solowy, "War of the Worlds -

Pt. 1", nie odbiega w sposób szczególny od

tego, co od lat robisz w Symphony X. Same

kompozycje to na swój sposób powrót do

okresu "The Odyssey", w jeszcze bardziej

filmowej oprawie i z nowym elektronicznym

Dużo komponuję. Naprawdę dużo. Gdy piszę,

robię to w hurtowych ilościach. Nagrywaliśmy

wszystko i szybko okazało się, że

mamy za dużo materiału na jeden album. A

wytwórnia nie chciała podwójnego wydawnictwa.

Dlatego doszlifowaliśmy część pierwszą,

a w wolnej chwili dokończę drugą.

Większość materiału jest już gotowa.

Promując "Underworld" graliście go w całości.

To ostatnio całkiem popularny trend,

ale w odniesieniu do klasycznych albumów,

najczęściej na okoliczność okrągłej rocznicy.

W przypadku nowego materiału nadal są to

przypadku sporadyczne.

Nie komponujemy z założeniem, że potrzebujemy

kilku utworów czy singla. Każdy album

to zamknięta całość. Dlatego, gdy ruszamy

w trasę, gramy, jeśli nie całość, to przynajmniej

jego większą część.

Ale w całości, od pierwszej do ostatniej nuty,

nowych albumów chyba jeszcze nie

prezentowaliście…

Nie, wydaje mi się, że robiliśmy to w przeszłości.

Może nie w przypadku "Iconoclast",

ponieważ tego materiału było po prostu za

dużo, ale "Paradise Lost" graliśmy w całości…

Albo przynajmniej w 90%. Możliwe, że

bez jednej czy dwóch kompozycji, które z

jakichś przyczyn nie pasowały nam do seta.

Ale zasadniczo, gdy wydajemy album, trasa

koncertuje się w całości na tym albumie.

wszystkim wrócić na dawne tory. Dlatego zależało

nam, by trasa nie była zbyt długa. Byśmy

mogli normalnie funkcjonować. Przynajmniej

na razie. Mieliśmy krótką przerwę i

chcieliśmy zacząć powoli. Nawet nie graliśmy

jeszcze w Stanach, startujemy tutaj.

Po zakończeniu ostatniej części trasy promującej

"Underworld", Russell miał powiedzieć

w jednym z wywiadów, że Symphony

X nie ma żadnych dalszych planów. Chodziło

o koniec cyklu płyta-trasa, czy może

był takim moment, w którym wszyscy zastanawialiście

się, co dalej?

Myślę, że chciał w ten sposób powiedzieć, że

w najbliższym czasie zamierza poświęcić więcej

czasu swojemu zespołowi. Ja pracowałem

Foto: Symphony X

szlifem.

Cóż, jest jednak kilka różnic. Na przykład

wspomniana elektronika, zespół nigdy by na

to nie poszedł. Dlatego album solowy to osobny

byt. Owszem, jest podobny do Symphony

X, ponieważ to nadal ja…

Ale solowo możesz robić wszystko, na co

masz ochotę.

Dokładnie. Miałem czas, więc skupiłem się

na albumie solowym, mając w tyle głowy, że

wcześniej czy później wrócimy do punktu

wyjścia i wszystko będzie w porządku.

Pt. 1 w tytule ma sugerować, że w najbliższym

czasie możemy się spodziewać drugiej

odsłony "War of the Worlds"?

Dużo było takich utworów, do grania których

nie mogłeś się przekonać?

Kilka. W latach 90. było kilka utworów, których

ludzie szczególnie się domagali i jednym

z nich był "Accolade". Na płycie wypada fajnie,

ale na żywo z jakiegoś powodu był to

trudny numer. I nie chodzi mi o stronę wykonawczą.

Po prostu niezależnie od tego,

gdzie byśmy go nie umieścili w secie, nie

pasował. Od czasu do czasu wracamy też do

innych kompozycji, gdzie też dochodzimy do

wniosku, że z jakiegoś powodu nam nie grają,

ale "Accolade" to jedyny przykład, który w tej

chwili przychodzi mi do głowy. Zwykle

wszystko brzmi tak, jak powinno. Aktualnie

nie chcieliśmy skupiać się na jednej płycie,

ponieważ to tak naprawdę nie jest trasa promująca

"Underworld". Wracamy, każdy zrobił,

co miał zrobić i w tej chwili chcemy

przede wszystkim się dobrze bawić. Dlatego

na set składa się wszystko po trochu. Parę

starszych rzeczy, "The Odyssey", coś z "Paradise

Lost" czy wreszcie kilka utworów z

"Underworld". Ale kilka, nie wszystkie.

Skąd pomysł, by znów sięgnąć po "The

Odyssey"?

Uznaliśmy, że fajnie będzie do niego wrócić.

Tym bardziej, że gdziekolwiek byśmy nie

grali, zawsze ktoś domaga się "The Odyssey".

Dawno go nie graliśmy, a skoro w secie chcieliśmy

mieć wszystkiego po trochu, uznaliśmy,

że album "The Odyssey" odhaczymy

grając całe "The Odyssey".

Czy z uwagi na długość jest on szczególnie

wymagający? Czy może liczne spokojniejsze

partie pozwalają na złapanie oddechu

tak samo skutecznie, jak w przerwach

między kolejnymi kompozycjami?

To jeden utwór, który dobrze płynie. Dlatego

140

SYMPHONY X


nigdy nie sprawia wrażenia długiego. Przeciwnie,

często wydaje mi się, że dopiero co

zdążyliśmy go zacząć, a już kończymy.

Myślę, że ma po prostu dobrą konstrukcję.

Nie jest też szczególnie wymagający. Jest tak

samo trudny, jak każda inna kompozycja. Po

prostu dobrze się przy nim bawimy.

Kilkanaście lat temu, gdy rozmawialiśmy

przy okazji premiery "Paradise Lost", powiedziałeś,

że technicznie najlepszy byłeś w

latach 90.

To chyba nie do końca prawda. Na pewno

ćwiczyłem więcej, ponieważ chciałem móc

wszystko zagrać. Później dochodzisz do tego

poziomu, ale bardziej skupiasz się już na

kompozycjach. Nadal mogę zagrać wszystko,

co chcę, ale bardziej interesuje mnie całość,

konstrukcja utworu, produkcji, etc. Gdy jesteś

młodszy, skupiasz się wyłącznie na tym,

co jesteś w stanie zagrać. Z wiekiem dostrzegasz

więcej elementów układanki.

Na scenie sprawiasz wrażenie, jakby

wszystko co grasz, było dla ciebie proste.

Nie jest proste. (śmiech) Nie jest proste, ale

gramy razem tak długo, że na scenie czujemy

się komfortowo. Do każdej trasy również

rzetelnie się przygotowujemy. Nie do przesady,

bo to też już przerabialiśmy. Aktualnie

wiemy, ile musimy grać, by znaleźć się w

miejscu, w którym chcemy być. Lubimy zostawić

sobie trochę swobody. Nie chcemy, by

wszystko było perfekcyjnie sztywne. Gdy coś

się wydarzy, Russell coś powie i nagle zmieni

się nastrój, nie ma problemu, spokojnie możemy

się dostosować.

Foto: Symphony X

W przeszłości mówiłeś również, że przed

każdym kolejnym albumem macie zespołowe

spotkanie, podczas którego określacie

kierunek dla nowego materiału. Czy to

spotkanie już się odbyło?

Nie, jeszcze nie. O kolejnym albumie będziemy

rozmawiać po powrocie do Stanów. To

zawsze trudna decyzja, ponieważ, jak wspominałem

wcześniej, naszym celem nie są

jeden czy dwa single i dopełnienie płyty masą

gównianego materiału. Wszystkie kompozycje

muszą mieć tę samą jakość, a to wymaga

czasu. Czasu, który się nie zwróci, ponieważ

muzyka koniec końców jest za darmo. Dlatego

tak ważne jest, by wszystko dobrze przemyśleć.

Świadomość, że będziesz pracował

miesiącami dzień w dzień za darmo, potrafi

być zniechęcająca. Trudno to przeskoczyć.

Nadal jednak kochamy, co robimy i sądzę, że

nadal są w tym biznesie pieniądze, za które

artyści mogą przeżyć.

Pieniądze, oprócz samych koncertów, generuje

przede wszystkim merch. Mam wrażenie,

że maski to w waszym przypadku wciąż

niewykorzystany potencjał. I nie mam tu na

myśli samych masek, ale wszelkiego rodzaju

gadżety z maskami, poczynając np. od

breloczków. Sam chętnie bym taki kupił.

Rozmawialiśmy o tym. Wiemy, że przemysł

się zmienił i pieniądze, które wcześniej pochodziły

z jednego źródła, teraz mogą pochodzić

z drugiego. I tu takie małe rzeczy mogą

pomóc. Na pewno zależy nam jednak na

tym, by nic, co robimy, nie było tanie. We

wszystkim chcemy zachować najwyższą

jakość. Będziemy rozmawiać o merchu, o

nowej płycie… Ale, patrząc globalnie, to

przykre, że tak musi być. Nieźle wychodzimy

na merchu, nieźle wychodzimy na trasach, a

w przeszłości nieźle wychodziliśmy również

na sprzedaży płyt. Dzięki temu wszystkim

udawało się przetrwać. Gdy wysycha jedno

ze źródeł, robi się słabo. Ale będziemy trwać

przy swoim. Ludzie decydujący o kondycji

przemysłu muzycznego na początku cyfrowej

rewolucji zrobili wiele głupich rzeczy i ostatecznie

duże wytwórnie same się wydymały.

Mogli podjąć wiele dużo mądrzejszych decyzji.

Aktualnie nie tak łatwo skopiować

film. Skopiowanie gry obecnie jest niemal

niemożliwe. A muzyka… Nie wiem, co ci ludzie

sobie wtedy myśleli, ale to dzięki nim

dzisiaj jesteśmy tu, gdzie jesteśmy.

Spotify sytuacji finansowej artystów też

specjalnie nie poprawia.

Pieniądze ze Spotify to żart. Nawet jeśli jesteś

rozpoznawalnym artystą, wydającym albumy,

grającym koncerty, w dobie platform

streamingowych większe pieniądze niż na

swojej muzyce zarobisz w fast foodzie. Można

się nabawić depresji. Myślisz sobie - Boże,

w co ja się wpakowałem?!

Kondycja branży to jeden z czynników

wpływających na coraz dłuższy cykl wydawniczy?

W latach 90. kolejne albumy

Symphony X dzielił rok lub 2 lata. Aktualnie,

od niemal dwóch dekad to 4 lata lub 5.

Wtedy nie graliśmy koncertów. Jeśli na przygotowanie

albumu potrzebujemy roku, a promujemy

go przez dwa kolejne, robi się z tego

kawał czasu. Muzyka to jedyne, co nam zostało,

dlatego musimy być z niej w pełni zadowoleni.

Jeśli zajmuje to dużo czasu, to tyle

zajmuje.

Marcin Książek

Foto: Symphony X

SYMPHONY X 141


Reminiscencje NWOBHM

W dzisiejszym odcinku postanowiłem

odkurzyć historię zespołu Traitors Gate,

ale nie tego dobrze znanego z Pontypool,

tylko ich imienników z Weston-Super-

Mare. Później logicznym wydawało się

opisanie zespołu Zenith, który powstał

po rozpadzie Traitors Gate. Kiedy pisałem

o Zenith uświadomiłem sobie, że jest

sporo nieporozumień z tą nazwą. Istniało

bowiem w tym samym czasie w Wielkiej

Brytanii kilka zespołów NWOBHM o tej

samej nazwie. W celu rozjaśnienia choć

trochę tej sytuacji postanowiłem napisać

o dwóch innych zespołach posługujących

się nazwą Zenith.

Traitors Gate (Weston-Super-Mare)

Na początku lat 80-tych w Wielkiej

Brytanii istniało kilka zespołów o nazwie

Traitors Gate. Dziś opowiem o zespole

założonym w Weston-Super-Mare w 1981

roku. Historia ta ma swoje zakończenie w

styczniu 1983 roku, chociaż w październiku

tego samego roku połączyli ponownie siły i

zagrali jeden koncert. Przez dwa lata Traitors

Gate stworzył sporo oryginalnego materiału:

"Nightrider", "Assassin", "Room-13",

"Haunted By The Past", "Give The Girl",

"Warning Sing", "Lady Of The Night" i kilka

innych, które prawdopodobnie w tym roku

zostaną wreszcie wydane na płycie. Grupa

była aktywna koncertowo występując między

innymi w The Granary w Bristol, The Old

Pier and Hobbits w Weston-Super-Mare.

Odbyła również trasę koncertową po Kornwalii.

Zespół powstał z inicjatywy trzech muzyków:

Andy Sayersa - guitar, Iana Mereweathera

- bass oraz Martyna Dykesa - drums.

Początkowo zespół miał jeszcze wokalistę

Neila Blanda, który jednak bardzo szybko

opuścił kolegów dołączając do innej lokalnej

grupy - Jaquesa De Vana. Podjęto decyzję,

aby kontynuować granie w trzyosobowym

składzie. Jednak w 1982 roku zespół znalazł

wreszcie odpowiedniego człowieka do roli

wokalisty. Został nim Mike Lloyd. Kilka tygodni

później Traitors Gate zostaje zasilony

przez drugiego gitarzystę - Nigela Shellforda.

Ten skład utrzymał się aż do końca

żywota zespołu. Po rozpadzie Traitors Gate

muzycy rozproszyli się po różnych zespołach.

My podążymy śladem Andy Sayersa

oraz jego następnego zespołu - Zenith.

Zenith (Weston-Super-Mare)

Po rozpadzie Traitors Gate Andy Sayers -

guitar, wraz z Cliff Evans - guitars w styczniu

1984 roku zakładają zespół Zenith.

Nie była to fortuna nazwa, zważywszy na

fakt, że w tym czasie w Wielkiej Brytanii istniało

kilka zespołów NWOBHM o tej nazwie.

Dołączyli do nich Haydon Palmer -

bass oraz Ben Graves - drums. Mieli oni raczej

status muzyków tymczasowych, ponieważ

obaj mieli zobowiązania wobec innych

zespołów. Jednak ten skład zarejestrował i

wydał samodzielnie kasetę z dziesięcioma

piosenkami latem 1984 roku. Jedyny koncert

w tym składzie miał miejsce 3 maja 1984

roku na Hobbits Hole w Weston-Super-

Mare. W 1985 roku Haydon i Ben nie mogli

już dłużej wspomagać Zenith. Na ich miejsce

przychodzą Andrew Jamieson - bass i

Keith Townsend - dtums (obaj mieli później

ponownie połączyć siły z Andy Sayers, tworząc

Outsider w 1998 roku). W międzyczasie

role tymczasowego członka zespołu pełnił

Mark Helmore, do czasu dołączenia Keitha.

Rok 1986 był bardzo pracowitym rokiem

dla zespołu. Rozpoczęli go 2 stycznia

koncertem w The Granary w Bristol. Również

w tym samym roku ukazuje się ich

trzy-utworowa EPka zawierający utwory

"Heavy Heart", "Not Guilty" i "Death By

Misadventure". Nagrania miały miejsce w

Horizon Studios w Weston-Super-Mare.

Pod koniec roku grupa ponownie przeżywa

problemy personalne. Odchodzi Cliff Evans.

Do zespołu dochodzi Gary Townsend -

bass. W tej sytuacji Andrew Jamieson przejmuje

rolę gitarzysty. Ten skład pozostał do

rozpadu zespołu w marcu 1987 roku. Ich ostatni

koncert odbył się siódmego marca w

Redruth.

Zenith planował wydanie singla z dwiema

piosenkami "Leaving You" i "Ruthless". Wtedy

to się nie udało, ale może w tym roku pojawi

się płyta zawierająca te dwie piosenki

oraz wiele innych niepublikowanych nagrań.

Wkrótce się przekonamy.

Zenith (Colwyn Bay)

Zenith został założony w 1979 roku przez

Marka Gowana - gitara, Davida Alexandra

- bass i Grega Gowana - drums.

Wkrótce trio dokooptowało wokalistę i gitarzystę

w osobie Marka Gowana. Swoje

pierwsze kroki stawiali na scenach w pubach

i klubach wzdłuż wybrzeża Północnej Walii.

W 1980 toku Dave opuścił zespół i został

zastąpiony przez Paula "Bonzo" Tiplady -

bass. Wkrótce dołączył również klawiszowiec

Nicky Murphy.

We wczesnych latach 80. Zenith grał w

klubach w Północnej Walii, Birkenhead i Liverpoolu,

dzieląc się sceną z innymi popularnymi

zespołami tamtych czasów, Harvest

Moon, Thin End Of The Wedge, Chevy,

Asylum, Dick Smith Band, Dedringer itp.

Grupa wykorzystała Aber Studios we Flint

do próby i nagrania własnego materiału napisanego

przez Gowana i Crossa (Mark and

Merv), którzy napisali wiele oryginalnych

piosenek (para nadal pisze i nagrywa razem).

Zenith rozpadł się na początku 1984 roku,

pozostawiając po sobie 10 oryginalnych nagrań:

"Nightmare", "Killer Wind", "Crashlanding",

"Believe Her Lies", "Living In The

City", "Steam Roller", "Angie", "Angel In Red",

"Safe In A Dream", "Twist In The Tale".

Zenith (Newtownabbey)

I na koniec przeniesiemy się do Newtownabbey

w Irlandii Północnej.

Tutaj w latach 1982-83 miał siedzibę kolejny

Zenith.

Skład: Andy Ferguson - vocal, Rab Devenney

- guitar, Tim Gibson - bass, Gerry Lisk

- drums. W 1982 roku zespół nagrał demo

"Lound N 'Heavy" z pięcioma utworami:

"Easier Said Than Done", "Coming Back For

More", "Playing Games", "Vision Of Vengeance",

"Stab In The Back".

Nagrań dokonano w garażu Roba w Fernlea

Park w Newtownabbey na cztero-ścieżkowym

magnetofonie Teac 144.

Z.J.

142

REMINISCENCJE NWOBHM


Zelazna Klasyka

Running Wild - Gates To Purgatory

1984 Noise

Niegdyś dumnie pływający po wodach

heavy metalu potężny galeon pod banderą

Running Wild dziś tkwi na mieliźnie. Co

prawda kapitan statku, Rolf Kasparek, od

dobrych dwudziestu lat podejmuje próby wypłynięcia

na szersze wody. Niestety - bezskutecznie.

Grupa nie ma do zaproponowania

nic świeżego i daleka jest od swojej optymalnej

formy, jaką prezentowała chociażby w

połowie lat 90. Wszystko wskazuje, że mimo

starań załogi okręt pozostanie nieczynny aż

do końca swoich dni i piękna piracka przygoda

nieuchronnie dobiega końca. Może warto

więc, panie Rolf, zejść na ląd i przypomnieć

sobie pierwsze lata działalności, kiedy to

jeszcze o żegludze się nie śniło.

Może nie każdy wie, ale zanim Running

Wild wskoczyli w pirackie ubrania i zaczęli

bujać się po okolicznych akwenach z zimną

krwią atakując kolejne wrogie bandery, byli

odzianymi w skóry dzikimi łotrami nieśmiało

kumplującymi się z samym rogatym. Często

mówiąc o niemieckiej legendzie metalu padają

tytuły, które przyniosły jej największy rozgłos

jak "Under Jolly Roger", "Port Royal" czy

"Blazon Stone", jednak pierwsze dwa albumy

to, według mnie, równie kapitalne granie bez

którego flaga z Adrianem (maskotką z logo)

nie zostałaby wciągnięta na maszt.

Trochę też na przekór do rubryki Żelazna

Klasyka wybrałem debiut Niemców. Album

"Gates To Purgatory" to wszakże jeszcze surowy

Running Wild. Nie mówi się o nim tak

często jak o późniejszych dokonaniach, co,

myślę, jest trochę dla niej krzywdzące. Mamy

na krążku inną tematykę tekstów, ale styl,

który został zaprezentowany, doczekał się

wiernej kontynuacji z małymi poprawkami.

Już sama okładka zdradza, że żartów nie ma

i możemy spodziewać się iskier z głośników.

Od początku do końca "Gates To Purgatory"

trzyma równy poziom heavy/speed metalu.

Płyta zawiera kilka momentalnie rozpoznawalnych

utworów wpisanych na stałe do

kanonu grupy. Strzały takie jak "Black Demon",

"Soldiers Of Hell", "Adrian S.O.S.",

hymn "Prisoner Of Our Time" czy "Diabolic

Force" to najprawdziwsza dzika jazda. Z tym

ostatnim polscy fani metalu mają pewnie najmilsze

wspomnienia. Został on użyty jako

dżingiel rozpoczynający radiową audycję

Muzyka Młodych autorstwa Marka Gaszyńskiego

i Krisa Brankowskiego. Myślę,

że starsi maniacs na pewno kojarzą ten numer.

Na początku metalowej drogi Rolfa Kasparka

towarzyszył niezmienny skład, który

utrzymał się od 1984 do 1988 roku. Drugą

gitarę dzierżył Gerald Warnecke, za perkusją

zasiadał Wolfgang Hagemann, a cztery

struny szarpał Stephan Boriss. Wszyscy z-

aczęli posługiwać się pseudonimami. Analogicznie

więc był Rock 'n' Rolf, Preacher,

Hasche oraz Stephan. Połączenie z lirykami

traktującymi o muzyce metalowej i siłach

nieczystych było więc złowieszcze. Całość

dopełniał image opierający się na wszelakich

skórzanych atrybutach. Być może po drugiej

płycie panowie postanowili ubierać się nieco

wygodniej, a ich wybór padł na lżejsze pirackie

wdzianka. Zastąpili więc ćwieki i skóry na

żeglarskie mundury, kapelusze z piórami i

kolorowe żaboty.

No ale zanim Running Wild z nową załogą

udał się w swój pierwszy rejs, to straszył udanie

jako szczury lądowe. Mocno, szybko i

chwytliwie. Przy "Gates To Purgatory" noga

sama wystukuje rytm. Dłonie same przebierają

po niewidzialnym gryfie. Oryginalnie debiut

grupy liczył tylko (albo i aż) 33 minuty.

Na wznowieniach kompaktowych w latach

80. pojawiły się dwa dodatkowe nagrania.

Znane już wcześniej z EP "Victim Of State

Power" utwóry: "Walpurgis Night" oraz wymowny

w tytule "Satan". Nie psują one klimatu

krążka i zgrabnie uzupełniają minuty

dające trochę więcej możliwości machania

głową.

Album "Gates To Purgatory" po latach od

wydania nadal brzmi świeżo. Mimo wszystko

wydawani zostali przez prężnie rozwijającego

się gracza - firmę Noise. Może brzmienie nie

jest strasznie klarowne, ale utwory zmiksowane

są dynamicznie a instrumenty mają ładną

separację. Zresztą nie do końca chodziło

chyba o oczarowanie słuchacza tym aspektem.

Wszystko to, co miało zatrzymać i puścić

dym z głośników zostało zaklęte na krążku.

Dziś nadal roztacza on złowieszczą aurę,

która dobrze współgra z dźwiękami.

Bardzo chętnie wracam do "Gates To Purgatory".

To naprawdę bardzo dobry materiał.

Rozpoczął on marsz ku chwale jednej z

ciekawszych załóg w historii heavy metalu.

W sumie nie ma co wypominać w kółko Rolfowi

Kasparkowi, że się trochę pogubił.

Warto mieć w pamięci same dobre wspomnienia

i kapitalną muzykę, którą przez lata

tworzył. Bez tej pierwszej płyty nie byłoby

szalonych abordaży, huku armatnich dział i

długich morskich rejsów. Nie byłoby też kilku

młodych zespołów kultywujących tradycję

grabieżczych wypraw Rolfa. Zaśpiewajmy

więc nie szczędząc gardeł: "We are prisoners of

our time but we are still alive!!! Fight for the freedom,

fight for the right, we are Running Wild !!!"

Adam Widełka

ZELAZNA KLASYKA 143


Decibels’ Storm

recenzje płyt CD

1 - dno, 2 - słaba, 3 - przeciętna, 4 - dobra, 5 - bardzo dobra, 6 - wybitna

Aerodyne - Damnation

2019 ROAR!

Młodzi Szwedzi kontynuują na

drugiej płycie swą krucjatę hard'n'

heavy. Dlatego na "Damnation",

począwszy od okładki, poprzez

image muzyków aż do każdej nuty

nie ma niczego, co nie byłoby zakorzenione

w latach 80. Plagiat,

kolejny klon i imitatorzy starego

stylu - powiedzą niektórzy. Aerodyne

grają jednak z ogromnym serduchem,

słychać, że takie akurat

dźwięki ogromnie ich kręcą, więc

nie ma tu mowy o nawet cieniu parodii

czy profanacji. Jest za to bardzo

dynamiczna i melodyjna odmiana

metalu, czerpiąca zarówno

nie tylko z brytyjskiej czy amerykańskiej,

ale też niemieckiej szkoły

gatunku połowy lat 80. Surowość

zwrotek i moc riffów równoważą tu

melodyjne refreny (kłania się "Turbo"

Judasów, chociaż Aerodyne

brzmi zadecydowanie mocniej),

nie brakuje ognistych solówek,

Marcus Heinonen dysponuje mocnym,

zadziornym głosem, sekcja

też nie wypadła sroce spod ogona.

Odpalcie więc singlowe numery

"Kick It Down" i "March Davai", a

to dopiero początek dobrości,

które skrywa ta płyta. (5)

Wojciech Chamryk

Aggressive Perfector - Havoc At

The Midnight Hour

2019 Dying Victims Productions

Jeśli młody zespół bierze nazwę od

jednego z utworów Slayera, to nie

ma się co po nim spodziewać poezji

śpiewanej czy durnego popu.

Dlatego debiutancki album "Havoc

At The Midnight Hour" brytyjskiego

tria Aggressive Perfector

zawiera thrash, speed i tradycyjny

heavy, połączony w niemal

idealnych proporcjach. Przyznam,

że nie spodziewałem się po tej płycie

niczego nadzwyczajnego, ale w

sumie lepiej przeżyć przyjemne zaskoczenie

niż rozczarowanie, kiedy

nadmierne oczekiwania brutalnie

rozmijają się z rzeczywistością.

Chłopaki łoją więc konkretnie,

czerpiąc nie tylko od Slayera, ale

też Mercyful Fate, Venom, Motörhead,

Warfare, Bathory czy

Running Wild. W sumie gdyby

nie słyszalne, przede wszystkim w

głosie wokalisty, wpływy bardziej

współczesnego blacku, to mógłbym

nawet bez większego ryzyka orzec,

że to nagrania powstałe gdzieś na

początku lat 80.: surowe, motoryczne,

zadziorne i na swój archaiczny

sposób całkiem melodyjne.

Osiem utworów, 36 minut muzyki,

udany miks sceny brytyjskiej i niemieckiej

z dawnych lat - kto lubi

takie granie nie może "Havoc At

The Midnight Hour" przegapić.

(4,5)

Wojciech Chamryk

Airforce - The Black Box Recordings

Volume 2.

2018 Ded Seb

Airforce to kapela, która istnieje

od końca lat osiemdziesiątych. A

wyróżnia się tym, że gra w nim jeden

z pierwszych muzyków Iron

Maiden, perkusista Doug Sampson.

Mimo, że formacja istnieje

kilka dekad - z kilkuletnia przerwą

- to swoje pierwsze nagrania zrealizowała

dopiero w roku 2016. Nagrali

wtedy album "Judgement

Day". Niestety pierwsze dźwięki

tego zespołu usłyszałem z EPki

"The Black Box Recordings Volume

2." datowanej na rok 2018. A

to co usłyszałem w zasadzie od razu

mnie ujęło, bowiem panowie

nie kombinowali i zagrali heavy

metal płynący prosto z serca w stylu

NWOBHM. Takie "Finest

Hour" i "Sniper" niosą "ironowski"

klimat, choć podane są w bardziej

bezpośredni sposób. W "Sniper"

ten klimat jeszcze bardziej podnosi

gościnny udział Paula DiAnno.

Natomiast "Fine Line" ma już więcej

z innych brytyjskich kapel, pokroju

Saxon czy Tygers Of Pan

Tang. Najmniej przekonywujący

jest ostatni kawałek "Lost Forever",

który utrzymany jest w dostojnym,

wolnym tempie i zawiera elementy

power ballady. Jak dla mnie panowie

lepiej prezentują się w dynamicznym

repertuarze. Ogólnie kompozycje

są zgrabnie napisane, świetnie

zagrane, brzmią współcześnie,

choć odwołują się do klasycznych

brzmień. Bardzo dobrze wypadł

wokalista Dilian Arnadudov ze

swoim czystym i mocnym głosem.

Niestety Dilian już nie śpiewa z

Airforce, zastąpił go Flavio Lino i

właśnie z nim kapela szykuje się do

wydania swojego kolejnego dużego

albumu, choć po raz pierwszy profesjonalnie

wydanego w ramach

wytworni Pitch Black Records.

Myślę, że warto będzie zainteresować

tą płytą bowiem zawartość

"The Black Box Recordings Volume

2." zwiastuje, że będzie to

kolejny kawał dobrej muzyki. (4)

Algebra - Pulse?

2019 Unspeakable Axe

\m/\m/

Thrash tego szwajcarskiego kwartetu

jest nad wyraz solidny - jak widać

miejsce pochodzenia niejako

obliguje do tego, by nie schodzić

poniżej pewnego poziomu. Algebra

nie ma jednak poza tym zbyt

wiele do zaoferowania, grając w

stylu Kreator i Slayera tak, jak

czyniły to już wcześniej setki innych

zespołów. W dodatku ten ich

już trzeci album (wydali też wcześniej

koncertówkę "Live Morphin'")

trwa blisko godzinę, co przy schematyczności

zastosowanych rozwiązań

jest zdecydowanie zbyt dużą

dawką muzyki - wcześniej kończyło

się na trzech kwadransach i

to było w sam raz, a teraz zdecydowanie

przedobrzyli. Nie jest to

rzecz jasna materiał pozbawiony

atutów, jako tło sprawdza się doskonale,

ale niczym nie powala, co

ma też odzwierciedlenie w poprawnej,

ale nic więcej, wersji "Dead

Embryonic Cells" Sepultury. (2,5)

Wojciech Chamryk

Altar Of Oblivion - The Seven

Spirits

2019 Shadow Kingdom

Altar Of Oblivion nie wydają płyt

zbyt często, ale kiedy już do tego

dojdzie serca fanów doom metalu

zaczynają bić - paradoksalnie - szybciej.

Co ważne Duńczycy nie są

tylko niewolnikami gatunkowych

schematów. Owszem, fani Candlemass

czy Solitude Aeturnus znajdą

na "The Seven Spirits" wiele

miłych dla siebie dźwięków, ale

Altar Of Oblivion dodają też do

tych oczywistych wpływów również

epickie czy czysto metalowe

patenty z lat 80. rodem. Efekty są

więcej niż interesujące, szczególnie

kiedy majestatyczny, patetyczny

doom z ołowianymi riffami made

by Black Sabbath rozpędza się w

"Gathering At The Wake", akustyczne

partie wstępu "The Seven Spirits"

płynnie przechodzą w melodyjny,

nośny refren, a "Language

Of The Dead" czaruje estetyką

przełomu lat 70. i 80., czyli graniem

surowym, ale jednak niezbyt

mocnym. Mocnym punktem zespołu

jest też wokalista. Co prawda

początkowo drażniła mnie maniera

Mika Mentora, ale tak na wysokości

trzeciego utworu już się z nią

oswoiłem, a wtedy okazało się, że

pod tym względem też wszystko

się zgadza. Mocna płyta, mocne:

(5)!

Wojciech Chamryk

Andralls - Bleeding For Thrash

2019 MDD

20 lat minęło nie wiadomo kiedy i

tym oto sposobem brazylijscy thrashers

wydali szósty już album studyjny.

Tytuł "Bleeding For

Thrash" to dobre podsumowanie

zawartości tej płyty, bo Alex Coelho

po powrocie wieloletniego

perkusisty Alexandre Brito i akcesie

nowego basisty Felipe Freitasa

kultywuje zespołowe tradycje. Zespół

zdecydowanie wraca też do

korzeni bardzo intensywnego, oldschoolowego

thrashu, o czym

świadczy choćby "Andralls On Fire

Part III", to jest kontynuacja tak

zatytułowanych utworów z pierwszych

albumów. Przeważają więc

szaleńcze, pędzące na łeb, na szyję,

ultraszybkie numery z gniewnym

wokalem, dynamiczną sekcją i ostrymi

niczym brzytwa Kuby Rozpruwacza

riffami, momentami doprawione

nawet szczyptą death

metalu, co tylko dodaje poszcze-

144

ZELAZNA KLASYKA


gólnym utworom intensywności.

Ponoć materiał powstawał na żywo

w sali prób, w której zespół zaczynał

grać w pierwszej połowie lat

90. i faktycznie może to być prawda,

bo trudno po wysłuchaniu "We

Are the Only Ones", "64 Bullets"

czy "Noiséthrash" zaryzykować

stwierdzenie, że to efekty korespondencyjnej

pracy na odległość i

przesyłania plików z pomysłami.

Coś wolniejszego na uspokojenie,

na przykład "Acid Rain", też się tu

znajdzie, ale podstawą wysokooktanowy

thrash niczym z lat 80,

ostry, surowy i bezkompromisowy.

Wydanie MDD Records wzbogacają

dwa koncertowe bonusy, siarczyste

wykonania "We Are The

Only Ones" i "Fear Is My Ally", tak

więc jeśli ktoś lubi thrash, a nie ma

jeszcze tej płyty, to rozwiązanie

nasuwa się samo. (4)

Wojciech Chamryk

Annihilator - Ballistic, Sadistic

2020 Silver Lining

Nie będzie pewnie dla nikogo z

Was żadnym zaskoczeniem, gdy

napiszę, że naprawdę podziwiam

Jeffa Watersa (pewnie większość z

Was owe uczucie podziela). Podziwiam,

że mimo licznych przeszkód,

zmian składów, różnych

stylistycznych "skoków w bok",

nieprzychylnych okoliczności zewnętrznych

dla tego typu muzyki

itp. dalej ciągnie swój wózek Annihilatorem

zwany. I tak go dociągnął

do końca drugiej dekady XXI

wieku. Dociągnął w dość imponującym

stylu, gdyż nowe dzieło jego

zespołu pod dość wesołym tytułem

"Ballistic, Sadistic" to naprawdę

solidny krążek. Słuchając go odnoszę

wrażenie, że Jeff z jednej strony

nie zapomniał o swoich korzeniach,

jak i inspiracjach, z drugiej

zaś doskonale zdaje sobie sprawę,

który mamy teraz rok i stara się o

tym nie zapomnieć. "Ballistic,

Sadistic" rozpoczyna się od utworu

zatytułowanego "Armed To

Teeth", który spokojnie mógłby się

znaleźć na "Alice In Hell"... gdyby

album ten był nagrany dziś. Nie

mniej jednak pewną nostalgię tu

czuć. Kolejna warta uwagi perełka

na nowym dziele Annihilator nosi

tytuł "Psycho Ward". Jest to kawałek

który budzi lekkie skojarzenia

z twórczością Black Sabbath z

wczesnego okresu (przynajmniej ja

takowe mam, sam autor kompozycji,

jak możecie przeczytać w zamieszczonym

w tym numerze wywiadzie

ich raczej nie podziela). "I

Am Warfare" to utwór, który zaczyna

się dość chaotycznie, jednakże

potem przechodzi w thrashową

jazdę, której jeszcze parę lat temu

nie powstydziliby się Mille Petrozza

i jego kumple z Kreator.

Porcję oldschholowego thrashu dostajemy

jeszcze w formie "Out

With The Garbage" i "Riot". Czymś

zgoła innym jest z jednej strony

rockendrollowy, z drugiej zaś nieco

mroczny najdłuższy (choć wcale

nie monotonny) na tym albumie

"Lip Service". W melorecytowanych

partiach Waters brzmi jak

połączenie Dave'a Mustaine'a i

Alice'a Coopera. Solówki zaś mogą

mu pozazdrościć Dave Murray

i Adrian Smith."Ballistic, Sadistic"

to płyta, która spodoba się nie

tylko starym miłośnikom twórczości

Jeffa, ale ma spore szanse na

przyciągnięcie mu nowych słuchaczy.

(4,5)

Bartek Kuczak

Assassin's Blade - Gather Darkness

2019 Pure Steel

Assassin's Blade nieźle dołożyli

do pieca debiutanckim albumem

"Agents Of Mystification", a jego

ciepłe przyjęcie na pewno nie pozostało

bez wpływu na to, że ten

międzynarodowy, kanadyjskoszwedzki

skład przetrwał i teraz

dokłada do dyskografii drugi longplay.

"Gather Darkness" jest jeszcze

ciekawszy od debiutu: słychać,

że zespół okrzepł, muzycy są jeszcze

lepiej zgrani, a i nowe kompozycje

też trzymają poziom. Muzycznie

tych 10 kompozycji to czysty

heavy/speed metal na modłę lat

80., coś pomiędzy Judas Priest a

Exciter. Ta druga nazwa nie pojawia

się tu przypadkowo, bowiem

Jacques Bélanger śpiewał przecież

w tym zespole przez kilka ładnych

lat, nagrywając z nim trzy płyty -

może nie tak udane jak te z lat 80.,

ale trzymające poziom - tym bardziej,

że lata 90. nie były czasami

dla takiego grania zbytnio sprzyjającymi.

Teraz jest może tylko minimalnie

lepiej, ale z takim siarczystym

materiałem jak "Gather

Darkness" Assassin's Blade mają

szanse przebić się na nieco wyższy

poziom - włączcie singlowy "Tempt

Not (The Blade Of The Assassin)",

"Dream Savant" czy "Gods" i na pewno

przyznacie mi rację. Szkoda

tylko, że perkusja brzmi tu tak rachityczne

i syntetycznie, bo gdyby

było inaczej dałbym pewnie więcej

niż: (4).

Wojciech Chamryk

Axe Crazy - Hexebreaker

2019 Self-Realesed

Płyta Axe Crazy przebiega pod

znakiem Stormwitch. Zespół nie

tylko deklaruje (w wywiadach i w

książeczce albumu) swoją fascynację

ekipą Andy'ego Aldriana, ale

też wplata Stormwitch do swojej

muzyki. Momentami dosłownie -

solo w "The Legend of Stormwitch"

gra Steve Merchant, klasyczny gitarzysta

tej niemieckiej ekipy, a i

same teksty są oparte na jej tytułach.

Oczywiście gra Merchanta

dodaje "stormwitchowego" klimatu,

nie jest to jednak magnum opus

tego kawałka. "The Legend of

Stormwitch" jest świetnie napisaną

kompozycją z doskonałą linią wokalną

w refrenie. To zdecydowanie

mój faworyt "Hexebreaker". Tym

mniej dosłownym pojawieniem się

Stormwitch w muzyce Axe Crazy

jest numer "Witches' Treasure",

który - bez udziału jakiegokolwiek

muzyka rzeczonej kapeli - po prostu

brzmi jak Stormwitch. Wyrzucane

przez wokalistę, Tomasza

Świdraka, słowa w refrenie niosą

manierę Andy'ego znaną choćby z

"Priest of Evil" czy "Flour on the

Wind". Nawet ozdobniki wprowadzające

do niektórych kawałków

mogą kojarzyć się ze słynnym "Are

you ready" wprowadzającym do płyty

"Walpurgis Night" czy obłąkańczym

śmiechem przed kawałkiem

"Stronger than Heaven". Nie

samym Stormwitch "Hexebreaker"

żyje. Druga płyta Axe Crazy to

porcja tradycyjnego heavy metalu

o europejskich korzeniach, słychać

w niej echa i Helloween i Iron

Maiden. Klasyczny klimat podkreślają

typowe dla heavymetalowej

estetyki teksty, niestroniące od wychwalania

heavy metalu jako takiego.

Inspiracje, brzmienie i teksty

udanie korespondują z wizerunkiem

zespołu i oprawą graficzną

płyty. Ogromnie się cieszę, że doczekaliśmy

się na naszej ziemi

współczesnych kontynuatorów tradycyjnego

heavy metalu. Nie jest

to jeszcze poziom mistrzów gatunku

z Kanady czy Szwecji, ale pasja

chłopaków, ich oddanie i ciężka

praca sprawiają, że są na bardzo

dobrej drodze! (4,3)

Ballbreaker - Evil Town

2019 Sinfinity Clothing S.C.

Strati

"Pure fuckin' rock'n'roll" można

przeczytać na debiutanckim krążku

Ballbreaker i w żadnym razie

nie jest to tylko jakaś czcza deklaracja.

Zespół bez wyjątku tworzą

bowiem doświadczeni muzycy,

znani z Exlibris, Joy Machine,

Thermit, War-Saw czy Wild

Whips. Jeśli ktoś pamięta album

"... To Be Rock And Not To

Roll..." Joy Machine, to zawartość

"Evil Town" niczym go nie zaskoczy,

bo to również kipiący energią

hard'n'heavy o rock'n'rollowym,

stricte amerykańskim sznycie. Dla

większości słuchaczy płyta Ballbreaker

będzie pewnie objawieniem,

bo jedyny album Joy Machine

dotarł przed 10 laty tylko do

tych najbardziej zagorzałych zwolenników

ostrego, ale melodyjnego

grania. Teraz może i powinno

wręcz być inaczej, bo nowy zespół

zyskał już konkretne, koncertowe

przetarcie u boku Nocnego Kochanka,

z udziałem wokalisty tej

grupy Krzysztofa Sokołowskiego

nagrał też utwór "Twój stróż". Jego

inna wersja trafiła na płytę, a całość

tego materiału jest tak wyrównana,

że trudno mi wyróżnić bądź

zdyskwalifikować którykolwiek z

utworów. All killers, no fillers - takie

hasło można często znaleźć w

prasowych materiałach, ale zwykle

nie ma ono żadnego odbicia w rzeczywistości.

Na "Evil Town" jest

inaczej, bo tu faktycznie nie ma

wypełniaczy, tylko rasowe, melodyjne

granie najwyższej jakości.

Czasem kojarzące się z AC/DC (w

końcu nazwa do czegoś zobowiązuje),

naszym TSA, niekiedy z

tradycyjnym heavy lat 80., ale jednak

przedwe wszystkim z Ameryką

tamtej dekady, zespołami takimi

jak Mötley Crüe w najlepszej

formie czy z Cinderellą, tą z czasów

genialnych płyt "Long Cold

Winter" i "Heartbreak Station".

Zadziorność i surowość zostały tu

perfekcyjnie połączone z zapadającymi

od razu w pamięć melodiami

i nośnymi, chwytliwymi refrenami

- od "One Night Queen", "Hide &

Seek" czy "Fallin'" trudno się uwolnić,

a to tylko wybrane przykłady,

bo takich utworów jest na "Evil

Town" znacznie więcej. Trzeszcz

też zaskoczył, bo śpiewa niby podobnie

jak na "Saints" Thermit,

ale jest to jednak zdecydowanie

wyższy poziom, klasa można by

rzec już światowa. Ciekaw więc jestem

bardzo jak potoczą się dalsze

losy tego zespołu po tak spektakularnym

debiucie. Bo tak, jak w kategorii

tych mocniejszych dźwięków

niekwestionowanym liderem

w minionym roku był dla mnie album

"Mission Two" Planet Hell,

w nurcie tradycyjnego heavy "Hexbreaker"

Axe Crazy, to w hard'n'

heavy bezapelacyjnym liderem jest

"Evil Town" Ballbreaker. (6)

Wojciech Chamryk

RECENZJE 145


Blind Guardian Twilight Orchestra

- Legacy Of The Dark Lands

2019 Nuclear Blast

Nazwa niemieckiego zespołu nie

bez przyczyny została tu poszerzona

o dwa dodatkowe człony, bo

w żadnym razie nie jest to "normalny"

album Blind Guardian.

Każdy z wiernych fanów zespołu

wie doskonale, że pracował on nad

tym dziełem od dobrych kilkunastu

lat - z doskoku, ale w końcu

udało się go ukończyć i nagrać.

Oczywiście symfoniczno/orkiestrowe

brzmienia pojawiały się w muzyce

grupy od lat, ale tym razem

stały się podstawą całego materiału.

Nie ma tu gitar, metalowo pojmowanej

sekcji, panuje za to niepodzielnie

Praska Orkiestra Symfoniczna.

Historia dotyczy wojny

30-letniej, stąd liczne partie narracyjne,

przedzielające utwory w bardziej

tradycyjnym ujęciu. Łącznie

jest ich aż 24, dla wielu fanów metalu

czy samego zespołu jednorazowy

odsłuch "Legacy Of The

Dark Lands" może więc okazać się

sporym wyzwaniem. Warto się jednak

z nim zmierzyć, bo na ostatnich,

"normalnych" płytach grupy

nie było zbyt wielu tak udanych

utworów jak choćby "Point Of No

Return" z potężnym refrenem, balladowy

"Nephilim" czy "In The Red

Dwarf's Tower", potwierdzający, że

Hansi Kürsch wciąż jest mistrzem.

Fajnie też wyławia się smaczki,

jak brzmienia klawesynu czy

harfy,wyróżnia się barokowy w klimacie

"The Great Ordeal", wspaniale

brzmią też patetyczne partie

wspierające głównego wokalistę,

nagrane przez trzy chóry. Powstało

więc imponujące, pełne rozmachu

dzieło, zespół spełnił swe marzenia,

a teraz najwyższa pora na udany,

w pełni metalowy, album. (4,5)

Wojciech Chamryk

Bombus - Vulure Culture

2019 Century Media

"Vulture Culture" to czwarta propozycja

wesołej ekipy ze Szwecji.

Co by o Bombus nie mówić, na pewno

nie można odmówić im oryginalności.

Grupa ta bardzo swobodnie

porusza się na zdawałoby się

dobrze zaoranym już polu hard

rockowo - heavy metalowym, jednakże

odważnie w ramach penetrowania

owego pola łączą ze sobą

różnorodne estetyki. Co mam dokładnie

na myśli? Weźmy chociażby

otwierający kawałek "A Ladder -

Not A Shovel". Wstęp, w którym

gitara ni stąd, ni z owąd spotyka

syntezator, nagłe przejściew bardzo

melodyjny riff i wokal, którego

nie powstydziłby się sam Lemmy,

gdyby nie opuścił ziemskiego łez

padołu. Dodajmy jeszcze do tego

to elektryzujące zwolnienie na zakończenie.

Pozornie może się to

wszystko gryźć ze sobą i pasować

jak pięść do oka. Ale nie u Bombus.

Tutaj, wszystko tworzy naprawdę

zwartą i spójną kompozycję.

W "Mama" dostajemy więcej klasycznego

hard rocka. Utwór ten jest

ciekawy z tego powodu, iż w mniej

więcej w połowie przechodzi w granie

w stylu Black Sabbath. Spokojnie

można stwierdzić, że wspomniany

kawałek spokojnie mógłby

trafić na album "13" Ozzy'ego i

kompanów. Ośmielę się nawet

stwierdzić, że byłby tam najjaśniejszym

momentem. Wróćmy jednak

do "Vulure Culture". Kolejną

kompozycją na rzeczonym krążku,

która jest warta większej uwagi jest

"In The Shadows", głównie przez

swój hipnotyzujący riff oraz zabawę

zespołu tempem i nastrojem.

Bombus jest zespołem, który nawet

przy wykorzystaniu oklepanych

patentów, potrafi stworzyć

coś oryginalnego. Nawet te wszystkie

wspomniane motywy sabbathowe...

No cóż, wiele bandów dziś

po nie sięga, jednakże te użyte

przez Szwedów są takie... hmmm...

"bombusowe"(?) "Vulture Culture"

to taka ich autorska mozaika

złożona ze wspomnianych elementów.

Mozaika, która nowego kierunku

w sztuce nie wyznacza ale

którą ciężko podrobić i przypisać

autorstwo innemu twórcy. (4,5)

Bartek Kuczak

Capilla Ardiente - The Siege

2019 High Roller

Ten chilijski kwartet zaskoczył debiutanckim

albumem "Bravery,

Truth And The Endless Darkness",

by po pięciu latach postawić

kropkę nad i. W dodatku trudno o

bardziej przekonującą formę tego

zabiegu, bo panowie są w wybornej

formie - jedyna uwaga, jaką mogę

wysunąć pod ich adresem to taka,

że mogliby wydawać długogrające

materiały nieco częściej niż co pięć

lat. Capilla Ardiente nie jest jednak

ich jedynym zespołem, wypada

więc tylko cieszyć się z tego co

mamy na "The Siege", to jest mistrzowskim

epic/doom metal najwyższych

lotów. To cztery rozbudowane,

trwające od blisko 10 do

ponad 13 minut kompozycje: surowe,

mocno brzmiące, monumentalne

i mroczne. Czasem wgniatające

w fotel ciężarem made by Black

Sabbath, niekiedy mające w sobie

coś z motoryki starego, dobrego

heavy metalu z wczesnych lat 80, a

do tego powalające epickim, patetycznym

klimatem - płyt ukazuje

się teraz naprawdę zbyt wiele, ale

akurat "The Siege" warto mieć. (5)

Wojciech Chamryk

Cemican - In Ohtli Teoyohtica In

Miquiztli

2019 M-Theory Audio

Najsłynniejszą płytą gdzie połączono

metal z muzyką ludową

Ameryki Łacińskiej to z pewnością

"Chaos A.D." Sepultury. Podobny

przekaz muzyczny mają Meksykanie

z Cemican. Jednak oni bezpośrednio

nawiązują do kultury Azteków

i pod tym względem wyglądają

bardziej, jak muzyczna grupa

rekonstrukcyjna, niż rozwrzeszczani

i rozpromienieni Mariachi.

W ich folkowych retrospekcjach

jest więcej cytatów dawnej muzyki

a także metafizycznej atmosfery

tańca ludzi orłów, Valadores, co

zdecydowanie podnosi powagę i

walory muzyki Cemican. Meksykanie

nie uciekają się do jakichś

tam zdigitalizowanych sampli ale

wykorzystają oryginalne instrumentarium,

w którym jest pełno

bębnów, idiofonów, aerofonów,

fletów, fletni Pana, rogów czy innych

trąb. W tej kwestii są bardzo

wiarygodni. Ich zaangażowanie

podkreśla również użycie starożytnego

języka nauhatl, którego do tej

pory używa około dwóch milionów

ludzi w środkowym Meksyku. Całości

dopełniają teksty, które zawierają

elementy legend, mistycyzmu

i ideologii starożytnej kultury

meksykańskiej mitologii. Jeśli chodzi

konkretnie o "In Ohtli Teoyohtica

In Miquiztli" jej fabuła dotyczy

podróży poległych wojowników

do Mictlan, podziemnego

świata w mitologii Azteków. Jednak

muzycznym centrum Cemican

jest muzyka heavy metalowa.

W jej skład wchodzi tradycyjny

heavy metal, power metal, thrash

metal, death metal, a nawet groove

metal. Jednak przewodzi thrash w

okowach groove metalu. Tworząc

w ten sposób eklektyczną acz intrygującą

mieszankę. Jest w niej

miejsce na proste i wpadające w

ucho fragmenty, wirtuozerskie i

techniczne popisy a także na pozorny

dźwiękowy chaos. Oprócz

akustycznego instrumentarium

folkowego, w muzyce Cemican

rządzą gitary, które są często toporne,

szorstkie, niekiedy sprawiające

wrażenie źle brzmiących. "In

Ohtli Teoyohtica In Miquiztli"

wypełnia dwanaście różnorodnych

kompozycji, ciężko by którąś z

nich nazwać przebojem. W tym

wypadku siłą albumu jest całość

muzyki, która wzbudza wiele emocji

i odczuć. Jej złożoność i wielowymiarowość

na pewno nie pozwala

nudzić się słuchaczowi. Z tego

powodu niekiedy Meksykan zalicza

się do nurtu progresywnego

metalu. Nie jest to łatwa w odbiorze

muzyka, przy jej słuchaniu

trzeba się skupić i pozwolić jej

wciągnąć się w snutą przez nią

dźwiękową opowieść. Propozycja

Cemican trochę różni się od standardowych

produkcji folk metalowych,

ale to fani tego odłamu ciężkiego

grania powinni zainteresować

się tą kapelą. Myślę, że ci, co

swego czasu byli zachwyceni "Chaos

A.D." też nie pogardzą "In Ohtli

Teoyohtica In Miquiztli". (4,5)

Cirith Ungol - I'm Alive

2019 Metal Blade

\m/\m/

Legenda epickiego doom metalu z

USA przypieczętowała swój powrót

do świata żywych albumem

koncertowym zawierający zapis

występu grupy na festiwalu Up

The Hammers. Cirith Ungol wystąpił

tam w rozszerzonym pięcioosobowym

składzie. Nowym nabytkiem

grupy jest znany z Night

Demon basista Jarvis Leatherby.

Jeśli chodzi o repertuar, dostajemy

prawdziwy "the best of" ze sporą

przewagą utworów z dwóch pierwszych

wydawnictw grupy ("Frost

And Fire" oraz "King Of The

Dead"). Słuchając koncertowych

wykonań cirithowych szlagierów

można odnieść wrażenie, że tym

(już trochę starszym) chłopakom

czas zatrzymał się jakieś trzydzieści

pięć lat temu. Szczególnie słychać

to w głosie Tima Bakera. Nie

da się ukryć, że głosowo nie postarzał

się ani trochę. Jeszcze większy

podziw powoduje fakt, że podczas

niemalże przerwy w działalności

Cirith Ungol nie udzielał się w żadnej

innej formacji. Co więcej, ponoć

w ogóle przez ten czas nie ćwiczył

głosu. Nie zmienia to faktu, że

w takich utworach, jak "Join The

Legion" czy "Chaos Descends" jego

partię naprawdę robią nie mniejsze

wrażenie, niż w wersjach studyjnych.

Jedyne, czego mi tu brakuje

to chyba jednego z najlepszych

utworów z repertuaru Cirithów,

146

RECENZJE


mianowicie "War Eternal". Ale i

bez tego jest czego posłuchać. Teraz

pozostaje jedynie czekać na

pełną studyjną płytę grupy oraz, a

może przy okazji jakiś koncert w

Polsce. To marzenie jest teraz dużo

bardziej realne, niż kiedykolwiek

wcześniej.

Bartek Kuczak

Conjuring Fate - Curse Of The

Fallen

2019 Pure Steel

Stary, dobry heavy ma się wciąż

dobrze - nawet na Wyspach Brytyjskich,

które już przecież dawno

zapomniały o czymś takim jak

NWOBHM. Tymczasem Conjuring

Fate z Belfastu nic sobie z tego

nie robią, łojąc na swym drugim albumie

dźwięki zakorzenione we

wczesnych latach 80. Pewnym drogowskazem

będzie tu na pewno

fakt udziału w pierwszym składzie

grupy muzyków związanych z dawnymi

zespołami, choćby kultowym

w pewnych kręgach Sweet

Savage, ale to już przeszłość, tymczasem

"Curse Of The Fallen" na

pewno nie przyniosłaby swym

twórcom wstydu tak w 1985 roku.

Szybkie, dynamiczne, całkiem intensywne,

ale też niepozbawione

melodii utwory z gitarowym duetem

Phil Horner/Karl Gibson, a

do tego świetny wokalista Tommy

Daly i wystarczy, nic więcej nie

trzeba. Wypadkowa połącznia brzmienia

NWOBHM z power metalem

wczesnych lat 80. najefektowniej

brzmi tu w "Burn The

Witch", "Voodoo Wrath" czy "No

Escape", ale pozostałe utwory niewiele

im ustępują. (4,5)

Wojciech Chamryk

Constantine - Aftermath

2019 RockShots

Constantine Kotzamanis to grecki

gitarzysta, którego niektórzy

znają z dość popularnego metalowego

zespołu Nightfall. Za to pod

własnym imieniem firmuje solową

działalność. Rozpoczynająca album

kompozycja "Bushido" lekko

wprowadza nas w błąd, bowiem

jest to instrumentalny utwór utrzymany

w typowej konwencji gitarzysty

shredera-wirtuoza. Muzycznie

nawiązuje on do szeroko pojętego

heavy metalu z lekkim wpływami

nowoczesnego grania. To

współczesne spostrzeganie metalu

pojawia się nie bez przypadku.

Constantine nie słucha, a tym

bardziej nie gra, przez pryzmat staroszkonego

spostrzeganiu heavy

metalu. Widzi go współcześnie,

nowocześnie i to wykorzystuje w

swoich kompozycjach. Tą współczesność

czuć również w klasycznych

składowych jego muzyki, a

sięga chętnie po elementy mocnego

power metalu, a niekiedy nawet

power/thrashu. Potrafi też zagrać

łagodniej i melodyjniej wtedy zahacza

o brzmienia znane z progresywnego

power metalu, ale potrafi

też zrobić rewoltę w stronę alternatywnego

metalu czy chociażby w

symfonikę. W tych przestrzennych

i wolniejszych dźwiękach gitarzysta

zdaje się czuje się znacznie lepiej.

Po prostu Constantine nie lubi

się nudzić, spogląda na muzykę

przez dość jej szerokie spektrum.

Myślę, że w takiej muzycznej kolarzu

bardzo łatwo odnajdą się

właśnie fani progresywnego grania.

Tym bardziej, że większość kompozycji

skonstruowana jest, jak do

normalnego zespołowego projektu,

a nie nastawiona jedynie pod wirtuozerskie

popisy gitarzysty. Niemniej

Constantine nic na tym nie

traci, a raczej zyskuje, bo pokazuje

się z niezłej strony jako kompozytor

oraz właśnie gitarzysta, bo jego

partie gitary oraz sola na prawdę

potrafią przykuć uwagę. Jest jednak

jeszcze jedna rzecz, która

przypomina, że jest to projekt gitarowego

wirtuoza, otóż każdy ze

śpiewanych kawałów ma innego

wokalistę. A na albumie wystąpili

Bjorn "Speed" Strid (Soilwork),

Ralf Scheepers (Primal Fear),

Chris Clancy (Mutiny Within),

Bill Manthos, Schmier (Destruction)

i dwukrotnie Apollo Papathanasio

(Spiritual Beggars, choć

my znamy go bardziej z Firewind

czy Evil Masquerade). Oczywiście

dodało to jeszcze większego kolorytu

i tak barwnej już muzyce

Constantine. Także "Aftermath"

to bardzo sympatyczna propozycja,

głównie dla wielbicieli progresywnego

grania ale także dla tych,

co cenią bardziej nowoczesne granie

i doceniają kunszt gitarzystów.

(4)

Dayslived - Flectar

2019 Rockshots

\m/\m/

Dayslived to włoski zespół, który

para się graniem mieszanki melodyjnego

symfonicznego power metalu

z odmianami progresywnego i

tradycyjnego metalu oraz pewnej

dozy muzyki elektronicznej. Kolejnym

charakterystycznym elementem

tej kapeli jest wokalistka za

mikrofonem. Pierwszy utwór

"Another Start" nie robi najlepszego

wrażenia. Przede wszystkim

dość słabo brzmią instrumenty,

szczególnie klawisze, poza tym

kompozycja wypada również blado.

Jednocześnie nie pomaga wokal

Monik Fennelles, który jest solidny

ale nie ma magnesu, który by

przyciągał uwagę ewentualnego

słuchacza. Później jest lepiej ale na

dłuższą metę nie przekracza to

średnich standardów w tej odmianie

muzyki. Owszem zdarzają się

też lepsze momenty, chociażby w

bardziej hard rockowym (te Hammondy)

i heavy metalowym utworze

"Triora" czy też w wyśmienitym

bardziej progresywno-rockowym

"Dark Exile". Lecz mimo, że

Włosi wykonali sporo roboty,

wpletli w swoją muzykę sporo różnorodnych

pomysłów, to jednak

muszą jeszcze bardziej uatrakcyjnić

swoje kompozycje, kolejnymi

pomysłami muzycznymi, lepszymi

melodiami, brzmieniem i aranżacjami.

Na tej scenie jest niesamowity

tłok i żeby przebić się do jej

czołówki trzeba być przynajmniej

geniuszem. Niestety włoscy muzycy

są raczej sympatycznymi zwykłymi

ludźmi, którzy mają jakiś

tam talent muzyczny oraz całkiem

niezłe umiejętności. Z tego powodu

nie mam zamiaru obrzydzać im

chęci do muzykowania. Niech robią

to jak najdłużej, a może z czasem

pozyskają swoich fanów. Choć

rozsądek podpowiada, że będą

mieli z tym problem, bowiem aktualnie,

wiele lepszych formacji od

Dayslived mają kłopoty aby sforsować

czołówkę tego nurtu. Na tę

chwilę "Flectar" to propozycja dla

największych popleczników takiego

grania. (3)

Denner's Inferno - In Amber

2019 Mighty Music

\m/\m/

Powrót Mercyful Fate po 20 latach

przerwy i wyruszenie w trasę

był jednym z ważniejszych newsów

w ostatnim czasie. Niestety w reaktywację

nie został zaangażowany

wieloletni gitarzysta - Michael

Denner. Jednak nie oznacza to, że

nie zobaczymy już muzyka na scenie,

ponieważ w międzyczasie powołał

on własny zespół, który także

zagra w przyszłym roku serię

koncertów po Europie. Denner's

Inferno to spadkobierca poprzedniego

projektu Michaela - Denners

Trickbag, który hołdował

klasycznemu rockowi z przełomu

lat 60/70, jednak z nieznanych

przyczyn nie przetrwał próby czasu

i po latach Michael Denner postanowił,

że będzie grać nieco cięższą

odmianę hard rocka z nowymi

muzykami. Przyznaje jednak, że

ciężko wyzbyć się pewnych nawyków

i bez problemu można wyczuć

charakterystyczny styl. Jednak tak

naprawdę jedynym utwórem jawnie

odwołującym się do przeszłości

jest "Fountain of Grace", ponieważ

pierwotnie ukazał się w 2003 roku

na debiucie formacji Force of Evil.

W oryginale był to rasowy heavy

metal spod znaku Mercyful Fate,

a w odświeżonej wersji został zaaranżowany

w bardziej doom metalowym

stylu. Stonowane gitary,

wolniejsze tempo i obecność organów

w tle (które swoją drogą mogłyby

być bardziej wysunięte w

miksie) sprawiają, że czuć świeżość,

mimo tego, że numer ma już

swoje lata. Szesnaście lat temu za

mikrofonem stał Martin Steele,

który patrząc z perspektywy czasu

nie do końca odnalazł się w heavymetalowej

stylistyce. Natomiast

głos Chandlera Moglera nie dość,

że idealnie pasuje do wytworzonego

klimatu to od strony czysto

technicznej jest dużo bardziej opanowany.

Michael Denner nigdy

nie ukrywał inspiracji takimi artystami

jak UFO, Scorpions, Uriah

Heep, Led Zeppelin czy Deep

Purple i teraz to naprawdę słychać.

O ile poprzedniej płycie można

było zarzucać monotonie, tak

"In Amber" to zbiór chwytliwych

utworów, w których każdy znajdzie

coś dla siebie. Początkowy

"Martriarch" swoją dynamiką przypomina

"Under The Sun", i już od

tego momentu widać, że ten album

w dużej mierze opiera się na gitarowych

partiach, a miejsca dla wokalisty

nie ma wcale aż tak dużo.

Podkreśla to także miks, który zdecydowanie

wysuwa naprzód instrument

lidera. Wręcz można uznać,

że Denner’s Inferno ma dwóch

wokalistów, gdzie każdy z nich

opowiada swoją historię, a zarazem

stara się wzajemnie uzupełnić, co

wychodzi raz lepiej, raz gorzej. Nie

brakuje jednak piosenek jak "Sometimes",

"Veins Of The Night" czy

"Run For Cover", w których to

Chandler Mogel gra pierwsze

skrzypce, a instrumenty pełnią

funkcję tła. Niestety muszę przyznać,

że są to najsłabsze momenty

tej płyty, ponieważ frontmanowi

brakuje charyzmy, w efekcie po

chwili tracimy zainteresowanie i

kawałki przelatują koło ucha. Tak

naprawdę najlepszymi kompozycjami

z nim w roli głównej są "Taxman

(Mr.Thief)" oraz "Pearls On A

String", gdzie wokal idzie w parze z

wygrywanymi riffami. Samemu

Dennerowi także należą się delikatne

baty, a uwierzcie, że niełatwo

jest krytykować swojego idola.

Mimo iż jest sporo niezłych moty-

RECENZJE 147


wów to nierzadko bywają rozwleczone

i zanim riff doczeka się rozwinięcia,

a wokalista zacznie śpiewać

to upływa dobra minuta. Dobrze,

że chociaż jeden z takich pomysłów

pozostał w formie instrumentalnej

i umieszczony jako koda,

choć jakby materiał zakończyłby

się na "Loser" to nic by się nie

stało. Podsumowując, "In Amber"

to album nierówny, jednocześnie

znacznie lepszy od poprzednika z

2013 roku. Michael Denner wyszedł

ze swojej strefy komfortu i

postarał się, aby materiał był różnorodny,

a jednocześnie wciąż był

przebojowy i melodyjny. Niestety

brak drugiego gitarzysty - kompozytora

takiego jak Hank Shermann,

który by czuwał nad materiałem

i dorzucił swoje trzy grosze

jest odczuwalny. Mam jednak nadzieję,

że Denners Inferno nie

umrze tak szybko, jak poprzednik,

a Michael znajdzie takiego partnera,

przy którym rozwinie skrzydła

i pokaże, że klasyczny hard

rock nadal ma szansę zdobyć uznanie

słuchaczy. (3)

Detraktor - Grinder

2019 Violent Creek

Grzegorz Cyga

Jak to dobrze, że długogrający debiut

tej międzynarodowej (w składzie

dwóch Chilijczyków, Brazylijczyk

i Bułgar) formacji trwa niewiele

ponad 35 minut, bo zawartość

"Grinder" wynudziła mnie do

cna. "Newcomer Of The Year

2018"? Super, ale jakoś czarno

widzę dalsze losy thrashu jako gatunku,

gdy tak przeciętnie grający

zespół ma być kolejnym jego objawieniem.

Teoretycznie wszystko

się tu zgadza i jest na swoim miejscu,

ale to nic ponad nudny łomot

na jedno kopyto, wtórny i bardzo

przewidywalny, przemielony na

setki sposobów jeszcze pod koniec

lat 80., a na fali powrotu thrashu

już wręcz strywializowany. Można

posłuchać, ale po co? (2)

Wojciech Chamryk

Diabolic Night - Beyond The

Realm

2019 High Roller

Diabolic Night był początkowo

solowym projektem maniaka oldschoolowego

metalu zwącego się

Heavy Steeler, ale po dokooptowaniu

perkusisty szybko wydała

debiutancki album. Na zawartość

"Beyond The Realm" składają się

nie tylko premierowe utwory - trafiły

nań również kompozycje starsze,

choćby znany z 7" singla "Infernal

Power". Wszystko jest jednak

zwarte stylistycznie, bo chłopaków

interesuje przede wszystkim

surowy speed/thrash/black metal:

przede wszystkim ten z połowy lat

80., ale też ze słyszalnymi wpływami

z kolejnej dekady. Utwory

"Sovereign Of Doom" czy "Descension

Into Dying Spheres" są tego

doskonałymi przykładami, łączą

bowiem bezkompromisowy czad z

całkiem melodyjnymi partiami gitar,

a Heavy Steeler dokłada do

tego wszystkiego ostre, zadziorne

wokale. Czasem ma się nieodparte

skojarzenia z wczesnym Running

Wild ("Crescent Moon Rise"),

gdzie indziej duet brzmi niczym łagodniejszy

Destruction ("In Retribution"

), słychać zresztą, że to lata

80. miały na obu panów największy

wpływ ("Infernal Power"). W

instrumentalnym "Beyond The

Realm" słychać z kolei wpływy Dio

z okresu pierwszego albumu, a

"Odyssey" wieńczy cytat z klasyki,

czyli chłopaki w żadnym razie nie

ograniczają się - i dobrze, bo dzięki

temu płyta na pewno jest bardziej

urozmaicona. (4,5)

Wojciech Chamryk

Dissorted - The Final Divide

2019 Black Sunset/MDD

Dissorted to pracusie, bo zbierali

się do długogrającego debiutu od

kilku ładnych lat, a początki tej

niemieckiej formacji sięgają jeszcze

2004 roku. Tamte czasy pamięta

jednak już tylko dwóch muzyków

grupy, a jej zreformowany skład

wysmażył w końcu pierwszy album.

"The Final Divide" na pewno

nie wywoła trzęsienia ziemi,

przetasowań w thrashowej czołówce

dzięki niemu też nie zaobserwujemy,

ale to solidny, wart uwagi

materiał. Co ciekawe firmuje go zespół

niemiecki, ale wcale nie zapatrzony

w Destruction, Kreatora

czy Sodom - panowie grają melodyjny

thrash na amerykańską modłę,

czerpiąc z dokonań Exodus czy

Testament. Łoją więc konkretnie

("Aggressor/Protector"), ale nie unikają

też melodii ("Leviathan") czy

ostrych zrywów ("The Temple"),

chociaż brzmienie nie jest zbyt mocne,

do ekstremalnych temp też im

daleko. Niektóre utwory są niestety

mniej ciekawe (jakby wymuszony

"Corrosion Of Thoughts", prościutki

"The Plague"), ale są tu też

prawdziwe killery, choćby w postaci

finałowego, mrocznego "Black

Sea", całość więc na: (4).

Wojciech Chamryk

DragonForce - Extreme Power

Metal

2019 earMusic

Na początku, płyty tego zespołu

robiły jakieś tam wrażenie (przynajmniej

na mnie). Rozbrykany

melodyjny power metal z wyśrubowanymi,

wirtuozerskimi i podanymi

na prędkości solówkami zwracał

na siebie uwagę. Z jednej strony

propozycje DragonForce intrygowały,

innym razem potrafiły rozbawić

czy rozśmieszyć. Prowokowały

też do kpin, chociażby swego

czasu Scott Ian naśmiewał się z

solówek gitarzystów. Niestety takie

żarty jeszcze bardziej nakręcały

niewybredny hejt wobec tej kapeli.

Niemniej Brytyjscy muzycy osiągnęli

swój cel tj. pewną rozpoznawalność

i oryginalność na melodyjnej

power metalowej scenie, a

przede wszystkim sporą gromadkę

wiernych fanów, którzy za nic mieli

wszelkie złośliwości wobec ich

ulubionej kapeli. Gdzieś po "Inhuman

Rampage" (2006) straciłem z

oczu działalność i dokonania tej

formacji. Owszem, coś tam od

czasu do czasu rzuciło mi się w

oczy (czy też do uszu), ale po prostu

nie śledziłem ich kolejnych poczynań.

Przez ten czas trochę się w

DragonForce zmieniło. W jego

szeregach pozostał jedynie duet

gitarzystów, Herman Li i Sam

Totman. No ktoś musiał czuwać

nad ich znakiem firmowym tj. nad

ultra szybkimi solówkami. A czy

nie lepiej zrobią to muzycy, którzy

sami wykreowali taki patent? Okazuje

się też, że od roku 2006 niewiele

zmieniło się w podejściu do

muzyki granej przez grupę. Na

"Extreme Power Metal" ciągłe dominuje

szybki melodyjny power

metal - choć czasami zdarzają się

wolniejsze fragmenty - z wpadającymi

w ucho refrenami, rozpędzanymi

przez charakterystyczne "papataje"

oraz świdrujące solówki.

Jak zawsze muzycy z precyzją

dbają o szczegóły, a przede wszystkim,

aby słuchacz nie miał jakiegoś

dyskomfortu przy odbiorze ich

muzyki. Z pewnością dla tego

oprócz łatwo i szybko wpadających

w ucho melodii pełno jest

ciekawych aranżacji, w których

można było wyłapać, a to konkretne

melodie, a to tylko kilka

chwytliwych acz rachitycznych

dźwięków zagranych gitarą lub klawiszami,

innym zaś razem jakiś

wyróżniający się klimacik. Jednak

najbardziej zaskakującym jest fakt,

że co jakiś czas w tej rozhasanej

muzyce pojawiają sie fragmenty,

gdzie wyczuwa się poważniejsze

podejście do kompozycji czy też

samego grania. Ciekaw jestem, na

ile to wypadek przy pracy, a na ile

to świadome poczynanie. A może

zmęczenie wymyśloną przez siebie

formułą? Niestety luki w osłuchaniu

się w krążkach bezpośrednio

poprzedzających "Extreme Power

Metal" nie pozwala się wiarygodnie

wypowiedzieć w tej kwestii.

Trzeba też podkreślić dobre brzmienie

poszczególnych utworów,

mieszczące się w standardach melodyjnego

power metalu. Słuchanie

samego albumu nie stwarza jakichś

problemów, no chyba, że jest się

zaciekłym przeciwnikiem takiego

grania, wtedy to masakra. Ogólnie

w głowie nie wiele pozostaje. Nawet

ciężko wskazać, który kawałek

jest tym wyróżniającym się. Także

album dla najwierniejszych fanów

DragonForce. (3)

Driving Force - All Aboard

2019 Self-Realesed/Pure Steel Promotion

\m/\m/

Dziwna to płyta. Świetne, porywające

wręcz utwory, w rodzaju dynamicznego

"Rat Race" czy miarowego

"Black Beauty" o nieco orientalnym

klimacie przytłaczają tu

bowiem numery nudne i nijakie.

Opener "Dog House" w sumie nie

wiadomo po co został umieszczony

na początku, bo ani to chwytliwe,

ani udane - gniot bez wyrazu, z wokalami

naśladującymi Dave'a

Mustaine'a. Utwór tytułowy jest

jeszcze słabszy, a już na łopatki

rozkłada mnie jego amatorski, fatalny

refren. Ballady nie są lepsze,

chociaż pojawiają się przebłyski w

postaci refrenu szybszego "Don't

Walk Away", sugerujące, że zespół

ma pewien potencjał. Jeśli jednak

najlepszym utworem na płycie

hard rockowej grupy jest czerpiący

z bluesa "Like A Weed" warto chyba

rozważyć zmianę stylistyki, bo

w tej obecnie eksplorowanej nie

wróżę Szwajcarom większej kariery...

(1,5)

Wojciech Chamryk

Edenbridge - Dynamind

2019 Steamhammer/SPV

Nie przepadam za melodyjnym

symfonicznym power metalem

gdzie za mikrofonem stoją panie.

Jakoś tak się porobiło. Na po-

148

RECENZJE


czątku, jak nie było tak wiele tych

wszystkich zespołów, to jeszcze z

chęcią sięgałem po takie wydawnictwa.

A teraz, Edenbridge pozwolił

mi przypomnieć sobie dlaczego

tak było. Muzycy tego zespołu

wpadli na pomysł, że drugi bonusowy

dysk będzie wypełniony wersją

instrumentalną ich najnowszej

produkcji. Słuchając tego bonusu

na nowo usłyszałem, że jest to faktycznie

heavy metal. Gitary brzmią

tu naprawdę z niezłym pazurem,

nie giną gdzieś pod liderującym

wokalem. Te instrumentalne wersje

pokazały, jak wypełniające dysk

kompozycje są złożone, wielowątkowe,

naszpikowane różnymi tematami

muzycznymi, melodiami, a

także, jak mieszają się w nich emocje,

nastroje a także style muzyczne,

a mamy tu heavy metal, power

metal, trochę hard rocka i

współczesnego metalu, do tego

progresywnego rocka i metal, ciut

muzyki orientalnej i folkowej, a

także rockową neoklasykę oraz

symfonikę. To nie koniec bogactwa

tej muzyki, bowiem wręcz barokowe

aranżacje jeszcze bardziej

uatrakcyjniają całą produkcję. To

jasno pokazuje dlaczego na początku

z taką chęcią te wszystkie kapele

klasyfikowano również jako

przedstawicieli prog metalu. Owszem

są też dość proste motywy ale

stanowią one tylko jedną z wielu

składowych muzyki, która tworzą

muzycy Edenbridge. Na takim

etapie rzadko bywa, że instrumentaliści

i obsługa techniczna studia

popełnia jakieś błędy, dlatego wykonie

i brzmienie instrumentów są

bardzo dobre i ocierają sie o perfekcję.

Tak też jest w wypadku

Edenbridge i ich "Dynamind".

Jeżeli są jakieś błędy to raczej nieuchwytne

dla przeciętnego fana i

słuchacza. Natomiast inni producenci...

O, ci to pewnie wymieniliby

cała listę zastrzeżeń. Każdy z

pewnością miałby zupełnie inny

pomysł na nagranie tej płyty. Jednak

sednem tego wydania jest

płyta gdzie śpiewa Sabine Edelsbacher.

Jej głos wprowadza muzykę

zespołu w zupełnie inny wymiar

i opowiada ją na nowo. Czy

lepiej to już sami musicie zadecydować.

Choć z drugiej strony odpowiedź

jest jednoznaczna. Dwadzieścia

lat na rynku, wydawanie

płyty za płytą, nie wzięło się znikąd.

Też nie bez powodu na rynku

tak wiele jest podobnych formacji

do Edenbridge. Ktoś tego słucha i

sięga po te wszystkie wydawnictwa

oraz chodzi na ich koncerty. No i

od wielu lat na tym rynku Austriacy

święcą jasnym blaskiem, tak jak

ich ostatni album "Dynamind".

(4)

\m/\m/

Eighty One Hundred - Heaven In

Flames

2020 Pure Steel

Włosi. Młody zespół, debiutancki

album. Power metal, nuda i sztampa.

W zasadzie mógłbym zakończyć

tę recenzję na tych kilku hasłach,

ale wspomnę jeszcze, że dziwię

się wydawcom, że zdecydowali

się wznowić ten materiał z 2018

roku. Wydany samodzielnie przez

zespół na pewno nikomu nie przeszkadzał,

teraz doczeka się szerszego

spojrzenia i wielu recenzji.

Tymczasem wydaje mi się, że

Eighty One Hundred za bardzo

się z tym debiutem pospieszyli,

tym samym zdecydowanie przedobrzając.

Owszem, są tu udane momenty

(kąśliwy riff w utworze tytułowym,

dynamika "No Way Out"

niczym w latach 80.), mamy klimatyczne

ballady, nie brakuje udanych

solówek, a Screamer w "Power

Of Revolution" pokazuje, że

dysponuje też zadziornym, niższym

głosem. Jednak całość jest co

najwyżej poprawna, do kogo może

więc dotrzeć w 2020 roku, kiedy

wiele znacznie lepszych zespołów

nie może zainteresować swą muzyką

więcej, niż garstki słuchaczy?

Plastikowy sound (to ma być niby

"fresh production" i "power"?) też

tu nie pomoże. Jedyna rada zaszyć

się w sali prób i konkretnie dopracować

następny materiał, bo inaczej

skończy się na jednopłytowym

meteorze-przeciętniaku. (1)

Wojciech Chamryk

Empheris/ Death Invoker - Impure

Spirits Of Destruction

2019 Old Temple

"Impure Spirits Of Destruction"

to kolejny przejaw aktywności

warszawskiego Empheris, kompaktowy

split dzielony z peruwiańskim

Death Invoker. Tych niespełna

19 minut muzyki to cztery

właściwe utwory i dwa mroczne

intra, bezkompromisowy, agresywny

black/thrash/death metal na

najwyższych obrotach. Co ciekawe

chociaż "nasza" część tego splitu

została zarejestrowana w sali prób

Empheris, to brzmi znacznie lepiej

i agresywniej od, ponoć studyjnego,

materiału Death Invoker. Być

może ma to związek z faktem, że

duet z Limy ma znacznie krótszy

staż, albo też preferują takie nieczytelne,

totalnie podziemne brzmienie,

a najprędzej Union Studios

to po prostu nazwa salki prób.

W każdym razie Empheris brzmi

potężniej i reprezentuje znacznie

wyższy poziom, potwierdzając w

obu tych premierowych utworach

(chociaż "Beware The Destroyers"

powstał już przed kilku laty), że

niedawna świetna płyta "The Return

Of Derelict Gods" w żadnym

razie nie była dziełem przypadku -

aż szkoda, że to już chyba koniec

składu, firmującego tak udane materiały.

Death Invoker łoi równie

bezkompromisowo, ale często zbyt

chaotycznie, sprawiając wrażenie,

że pędzi donikąd bez ładu i składu.

Słychać jednak, że mają chłopaki

potencjał, więc warto dać im szansę.

Empheris: (4,5)/ Death Invoker:

(3,5).

Wojciech Chamryk

Enemynside - Chaos Machine

2019 Rockshots

Enemynside to zespół już doświadczony,

tak więc chociaż grupa

z Rzymu bliższa jest kopistów

niż nowatorów thrashu, to jednak

z jej linii produkcyjnej buble nie

schodzą. Najnowszy, już czwarty w

dyskografii, album "Chaos Machine"

jest świetnym potwierdzeniem

tego stanu rzeczy. Panowie łoją

więc nader konkretnie, czerpiąc

przede wszystkim od zespołów

amerykańskich, z Megadeth i Slayer

na czele. Taki właśnie thrash

lubię najbardziej: surowy, ale niepozbawiony

też melodii, bez nowomodnych

wstawek, mających

chyba tylko na celu połechtanie

ego wykonawców, puszczających

oczko do słuchaczy: patrzcie, jacy

to my jesteśmy otwarci na nowe

prądy! Tu nie ma o tym mowy: jest

staromodnie, ale nader zacnie, z

perełkami w postaci "Black Mud",

"System Failure" czy najbardziej

przejmującym w zestawie "No God

In Kolyma". Wywrzaskujący w

innych utworach płuca Francesco

Cremisini śpiewa tu nad wyraz

emocjonalnie, przejmująco interpretując

tekst. Podoba mi się też

brzmienie, bo to żaden cyfrowy ersatz,

ale rozpruwający głośniki

konkret - czyli można, jeśli tylko

się chce, to tylko kwestia podejścia.

Za to wszystko: (5).

Wojciech Chamryk

Evil Invaders - Surge Of Insanity:

Live In Antwerp 2018

2019 Napalm

Belgowie z Evil Invaders zdecydowali

się na wydanie albumu koncertowego

mając na koncie zaledwie

dwa albumy studyjne. Cóż, z

jednej strony to krok odważny,

gdyż grupa naraża się na zarzuty o

tworzenie "zapchajdziury w dyskografii".

Z drugiej jednak strony jestem

w stanie to zrozumieć. Otóż

w miarę powiększania się dyskografii

Evil Invaders coraz więcej

utworów, które możemy usłyszeć

na "Surge Of Insanity" zacznie

powoli znikać z setlisty i być może

nigdy więcej nie będzie okazji ich

usłyszeć na żywo. Koniec dygresji,

przejdźmy do muzyki. Po krótkim

intro następuje kawałek "As Life

Slowly Fades". I tu pojawia się u

mnie pewna zagwozdka. Czy to

aby na pewno koncert? Gdyby nie

publiczność, pewnie dałbym sobie

wmówić, że to nagranie studyjne.

Wszystko tu zgrywa się idealnie.

Belgowie nie fundują nam też jakichś

improwizacji, które są powszechne

dla wydawnictw "live".

Ale czy to źle? Cóż każdy pewnie

odpowie inaczej. "Surge Of Insanity:

Live In Antwerp 2018" to

pozycja obowiązkowa dla fanów

grupy. Innym jednak zanim po niego

sięgną, najpierw radzę zapoznać

się ze studyjnym dorobkiem Evil

Invaders.

Bartek Kuczak

Exhorder - Mourn The Southern

Skies

2019 Nuclear Blast

Jak zapewne większość z Was zaobserwowała,

ostatnimi nastał

trend na powroty. Dotyczy to zarówno

starych, zapomnianych zespołów,

jak i kapel mających w

pewnych kręgach status kultowy.

Do takich właśnie zalicza się omawiany

band. A cóż Exhorder AD

2019 ma swym słuchaczom do

zaoferowania? Po odpaleniu najnowszego

krążka thrasherów z Louisiany

zatytułowanego "Mourn

The Southern Sky" miałem dość

dziwne wrażenie. W głowie pojawiła

mi się myśl brzmiąca "gdzieś

to już słyszałem"... No tak, Pantera!

To pierwsze skojarzenie. Je-

RECENZJE 149


dnakże im bardziej się w ten album

wgryzałem, tym bardziej... może

owe wrażenie nie znikało, ale jednak

przestawało mnie ono mierzić.

Poza wszystkim sprawa wygląda

tak, że to Phill Anselmo i koledzy

byli pod wpływem Exhorder, a

nie odwrotnie (nawet jeśli słuchając

"Mourn The Southern Skies"

odniesiesz wręcz odwrotne wrażenie).

Dobra, dajmy już temu tematowi

spokój, a skupmy się na samej

muzyce, gdyż pierwsza od

dwudziestu siedmiu lat płyta Amerykanów,

nawet jeśli nie jest może

dziełem, które przejdzie do klasyki

i zapisze się w historii gatunku, to

przynosi nam porcję thrashu (jak

się domyślacie ze sporą ilością elementów

groovu), która zadowoli

nawet tych wybredniejszych słuchaczy.

Takie kawałki, jak na przykład

szybki killer "Beware The

Wolf" czy też rozwleczony, nieco

wolniejszy "Yesterday's Bones" (ten

utwór zawiera najbardziej pokręcone

solo na tym albumie) mają w

sobie moc i pokazują, że Panowie

Thomas i LaBella jeszcze w metalowym

świecie ostatniego słowa

nie powiedzieli (4).

Bartek Kuczak

Fanthrash - Kill The Phoenix

2019 Self-Released

Fanthrash to jeden z naszych zespołów

metalowych o najdłuższym

stażu, bo korzenie tej lubelskiej

grupy sięgają jeszcze lat 80. Potem

wiodło się jej różnie, ale po reaktywacji

przed 12 laty dość systematycznie

nadrabiała stracony niegdyś

czas: zaczynając od EP "Trauma

Despotic", długogrającego debiutu

"Duality Of Things", po

którym ukazało się kolejne mini

"Apocalypse Cyanide". Wtedy nastąpiła

pewna zapaść w wydawniczej

aktywności, ale zreformowany

skład w końcu ukończył materiał

na drugi album. "Kill The Phoenix"

to mocarny thrash, niepozbawiony

też nowocześniejszych

akcentów - słychać, że to płyta

nagrana tu i teraz, nie żadne archiwalne

wykopalisko z dawnych lat.

Czasem robi się naprawdę agresywnie,

bo choćby szalonym partiom

perkusji w "M.A.D." czy tytułowym

"Kill The Phoenix" blisko do

blastów, a równie dynamiczny

"Black Hours" to już praktycznie

thrash/death metal. Utwory o

bardziej thrashowej proweniencji

też są bardzo intensywne ("Glass

Towers", "Ice Dagger Of Despair",

"Sacred Blasphemy"), a do tego

urozmaicone od strony aranżacyjnej.

Był to zresztą firmowy znak

Fanthrash już na wcześniejszych

wydawnictwach, a tu mamy też gościnny

udział wokalistki Aleksandry

Lizęgi-Jurkowskiej w balladowym

zwolnieniu utworu tytułowego

czy solo w wykonaniu byłego

gitarzysty zespołu Wojciecha Piłata

w "Black Hours". Jest też coś

znacznie ciekawszego, dla części

fanów pewnie wręcz awangardowego,

bowiem trzy utwory poprzedzają,

a tytułowy wieńczy instrumentalne

granie w wykonaniu...

kwartetu saksofonowego. Saksofonarium

gra najczęściej jazz i to słychać,

a te miniatury, trwające zwykle

od minuty do dwóch, są ciekawym

dopełnieniem właściwych

kompozycji, pokazując też, że

thrash wcale nie musi być jednowymiarowy

i skostniały artystycznie.

Słychać też, że zróżnicowany

wiekowo skład grupy nieźle się

dogaduje, a wokalista Kuba

Chmielewski stał się mocnym

punktem Fanthrash - oby na następną

płytę tej grupy nie trzeba

było więc znowu czekać sześć lat...

(5)

Wojciech Chamryk

Fateful Finality - Executor

2019 FastBall

Fateful Finality to niemiecki zespół

założony w roku 2007, który

reprezentuje scenę thrashową. Ich

thrash bardziej anonsuje szkołę

amerykańską niż niemiecką, ale

ogólnie to taka współczesna mieszanka

tych wpływów. Formacja

swój thrash chętnie też ozdabia

elementami groove metalu lub innymi

podobnymi nowomodnymi

odmianami. Bywają też momenty,

gdy udanie robią skok w bok, w

stronę klasycznego heavy metalu.

Niech za przykład posłuży "Moonchild"

i "ukryty" "Overkill", covery

Iron Maiden i Motorhead. Jednak

generalnie Fateful Finality

to typowi thrashowi średniacy,

którzy pędem swojej muzyki chcą

porwać swoich słuchaczy do przyzwoitego

headbangingu. Owszem

czasami trafiają się im świetne

riffy, innym razem niezłe motywy

czy też solówki. Niemniej kapela

nie potrafi przeskoczyć o level

wyżej aby mówić o nich więcej niż

o nieźle zapowiadających się

thrasherach. Do brzmienia można

trochę się przyczepić, szczególnie

do gitar, jak dla mnie za mało soczyste.

Krzepkie gitary to element,

który z pewnością uatrakcyjnił ten

album. Sekcja za to brzmi mocno i

prawie idealnie. Wokal panuje nad

muzyką i przeważnie za pomocą

wrzasków prowadzi swoją opowieść.

Niemniej uważam, że "Executor"

dla fanów thrashu może się

okazać na tyle atrakcyjny, że się

nim zainteresują. Także decyzja w

Waszych rękach. (3)

\m/\m/

Faust - Wspólnota brudnych sumień

2019 Self-Released

Poprzednia płyta Faust "Mistantropic

Supremacy" ukazała się 15

lat temu i pewnie poza garstką największych

maniaków polskiego

podziemia mało kto już pamiętał o

tym zespole. Tymczasem Tomasz

Dąbrowski zwerbował nowy

skład, z utalentowanym wokalistą

Maciejem Bartkowskim i perkusistą

Pavulonem na czele, bo chodził

mu po głowie pomysł koncepcyjnego

albumu, dotyczącego pedofilii

w polskim Kościele. Temat to

nie nowy, ale Faust podszedł doń

kompleksowo, bazując na udokumentowanych

przypadkach różnych

nadużyć, ukazując przy tym

skalę problemu i zmowę milczenia

wokół niego, kiedy coś już zostanie

nagłośnione. Stąd siedem polskojęzycznych

tekstów, dopełnionych

przearanżowanym coverem "In The

Name Of God" Unleashed, czyli

utworem idealnie wpisującym się w

tematykę płyty. Temat robi wrażnie,

szczególnie jeśli ktoś ma dzieci,

a warstwę słowną dopełnia równie

mocna, ale urozmaicona muzyka,

wypadkowa thrash i death

metalu, nierzadko brzmiąca jak

Kat na najwyższych obrotach,

choćby w "Życiu bez życia". Pavulon

szaleje za bębnami, potwierdzając

opinię, że nie na darmo cieszy

się opinią jednego z najlepszych

perkusistów w metalowym

światku, nie brakuje konkretnych

riffów i efektownych solówek, intensywność

poszczególnych kompozycji

dopełniają zaś dopracowane

aranże, z kilkakrotnym wykorzystaniem

dziecięcych głosów i

partii. Maciej Bartkowski brzmi

momentami niczym sam Chuck

Billy, ale radzi też sobie w balladzie

"Samotność", będąc prawdziwym

odkryciem tej płyty. I chociaż

można "Wspólnoty brudnych

sumień" posłuchać w wersji cyfrowej,

to jednak poznanie jej z CD z

książeczką (zespół zapowiada też

wydanie LP) jest rozwiązaniem

optymalnym, bowiem każdy utwór

ilustrują prace wykonane przez

Annę Malesińską; stylizowane na

malunki ze średniowiecznych ksiąg

i sporządzone według dawnych

wzorów, z ręcznym wykonaniem

farb włącznie. Faust wrócił w wielkim

stylu, dlatego nie można przegapić

tej płyty! (5,5)

Wojciech Chamryk

FirstBourne - Pick Up The Touch

2019 Self-Released

FirstBourne to amerykański zespół

prowadzony przez gitarzystę

Mike'a Kerra. Kierunek muzyczny

to neoklasyczny hard'n'heavy w

oprawie power metalowej. Muzycy

nie uciekają również przed heavy

metalem czy melodyjnym rockiem

albo AORem. Mocno kojarzy się to

z wczesnym Yngwie Malsteenem

choć bez tej bufonady i zadęcia.

Także w muzyce FirstBourne jest

pełno odniesień do Rainbow,

Deep Purple, Whitesnake, a także

Alcatrazz, Stryper, a nawet

Journey. W kompozycjach stawiają

na melodie, harmonie i chwytliwe

tematy. Są świetnie napisane i

nie przeginają z zbytnim zagęszczeniem

muzyki czy też zbyt intensywnymi

aranżacjami. Większość

kompozycji jest dynamiczna

i utrzymuje dość szybkie lub

średnie tempa. Wolnych utworów

jest bodajże trzy, są wolne ale nie

brakuje im poweru. Świetnie słucha

się całości, a tym odczuciom

pomaga wyśmienity wokal Iana

Raposa oraz właśnie gitary (szczególnie

sola) Mike'a Kerra. Mike

nie przesadza z eksponowaniem

swojej gitary, bardziej gra zespołowo,

ale i tak mamy sporo momentów

aby zachwycić się jego umiejętnościami.

W repertuar "Pick Up

The Touch" wchodzą wszystkie

kompozycje, które znalazły się na

debiucie FirstBourne zatytułowanym

"Riot" (2016). Wtedy nagrywał

go zupełnie inny zespół. Teraz

zostały nagrane ponownie a do

nich dołączono kolejne, w ten sposób

we jednym albumie mamy tak

jakby dwa. Daje to godzinę intensywnego

słuchania, co nie wszyscy

zdołają przełknąć. To chyba jedyny

poważny minus tego wydawnictwa.

Propozycja FirstBourne

"Pick Up The Touch" do rozważenia

przez fanów hard'n'heavy. (4,5)

\m/\m/

Freaks And Clowns - Frteaks

And Clowns

2019Metalville

Założycielami tego projektu jest

etatowy perkusista Astral Doors,

Johan Lindstedt oraz wokalista

Chrille Wahlgren. Zespół uzupełniają

gitarzyści Mathias Henrysson

i Mats Gesar oraz basista Ulf

Lagerströ. Dwaj ostatni są też muzykami

wspomnianego już Astral

Doors. Muzycznie jest to kompilacja

hard rocka, heavy metalu, power

metalu i nowych odmian ciężkiego

grania, groove matalu czy też

nu metalu. Generalnie przypomina

150

RECENZJE


to ostry klincz między tradycyjnym

metalem a groove metalem. Z

heavy metalu mamy głównie melodie

i struktury kompozycji. Za to

całą moc i ciężar muzyka Freaks

And Clowns czerpie praktycznie z

tych nowoczesnych i współczesnych

odmian metalu. Całość tego

debiutanckiego materiału słucha

się dość dobrze, z rzadka bywa

sztampowo i nudnie. A dzieje się

tak dlatego, że czasami muzycy

przesadzają z tymi nowoczesnymi

aranżacjami. Zdecydowanie lepiej

jest gdy szala dominacji przechyla

się na stronę heavy metalu i hard

rocka. Wtedy te wszystkie kawałki

słucha się zdecydowanie lepiej.

Oczywiście to tylko moje odczucie.

Nie trudno sobie wyobrazić, że

fani nowoczesnego grani będą lepiej

się czuli gdy formacja przejdzie

na stronę groove metalu. Pozwolę

sobie jeszcze na jedną uwagę. Muzycy

Freaks And Clowns mimo,

że spory nacisk położyli na nowoczesne

granie i brzmienie, to jednak

nie zrezygnowali z solówek.

Daje to dodatkowego powietrza

utworom, a także zbliża do heavy

metalowej tradycji. Pomijając fakt,

że niektóre z nich naprawdę świetnie

wybrzmiewają. W całym tym

natłoku dźwięków można jednak

wybrać kawałki całkiem konkretne

i wpadające w ucho. Dla mnie jest

to przede wszystkim "Into The

Ground" ale również miło bujają

tytułowy "Freaks And Clowns",

"Demons In Disguise" i "All Hell's

Breaking Loose". Jednak na osobną

uwagę zasługuje głos Chrille Wahlgrena.

To jego szorstki i wrzaskliwi

ale równie melodyjny śpiew

nadaje ostatecznego sznytu muzyce

tej formacji. Wahlgren autentycznie

jest wybornym heavy metalowym

śpiewakiem. Nie wiem jaką

dalszą drogę wybiorą Szwedzi, ja

bardziej widzę ich w heavy metalowym

repertuarze. Za tym przemawiają

struktury utworów oraz głos

Chrille Wahlgrena. Gdyby jednak

zdecydowali się na kontynuację

wybranego kierunku też nie będzie

tragedii, bowiem debiut Freaks

And Clowns jest po prostu całkiem

niezły. (3,7)

Freedom Call - M.E.T.A.L.

2019 Steamhammer/SPV

\m/\m/

Freedom Call to niemiecki zespól

założony w 1998 roku przez wokalistę

i producenta Chrisa Bay'a

oraz perkusistę Dana Zimmermanna.

Dwa ich pierwsze albumy

"Stairway To Fairyland" (1999) i

"Crystal Empire" (2001) to szybki,

melodyjny i przebojowy power

metal utrzymany w konwencji

Helloween i Gamma Ray. Dodatkową

iskrę ekscytacji dodawał fakt,

że Chris i Dan byli w mniejszym

lub większym stopniu powiązani z

tymi ostatnimi czyli Gamma Ray.

Właśnie te koneksje oraz faktyczne

- ale twórcze - nawiązanie do

ekipy Kaia Hansena wzbudzało

zainteresowanie tą formacją. Dodatkowo,

wzrost ich popularności

eskalował również dzięki bardzo

melodyjnemu ale za to charakterystycznemu

i dobremu wokalowi

Chrisa Bay'a. Niestety z czasem

kapela Chrisa odchodziła od klasycznego

niemieckiego power metalu

na rzecz tego modniejszego

europejskiego odłamu. Z tego powodu

moje związki z Niemcami

trochę się rozluźniły. Nie wszyscy

jednak pozostawili ich samym sobie.

Do tej pory są tacy co dadzą

się posiekać za ten band, a jedyne

wytłumaczenie tego stanu rzeczy,

to fakt, że nadal w brzmieniu Freedom

Call są echa dokonań Helloween

i Gamma Ray. "M.E.T.A.L."

jest potwierdzeniem tych wszystkich

moich przypuszczeń. Na albumie

jest miło, przebojowo i radośnie.

Echa dokonań Hansena cały

czas słyszymy, bardzo rozwodnione

ale są. We mnie jednak

wzbudza to smutek, bowiem wolałbym

widzieć tę kapele w zupełnie

innej kondycji. Chciałbym aby

Freedom Call stał obok Helloween

i Gamma Ray, niż jak teraz,

wlókł się gdzieś w ich ogonie.

Czasami zdarza się, że muzyczne

fundamenty zabrzmią zdecydowanie

wyraźniej, chociażby w "Stil

Away" czy "Wheel Of Time". Niestety

reszta to echo początków tej

kapeli, a bywa tak, że nie wiadomo

czy śmiać się czy płakać, czego najlepszym

przykładem jest kawałek

tytułowy. Bywa nawet gorzej, bo

przy "The Ace Of The Unicorn",

takim zmetalizowanym OMD (dla

pewności, Orchestral Manoeuvres

in the Dark) czuje wręcz zażenowanie.

Całe szczęście produkcja i

wykonanie jest zawodowa, oczywiście

podporządkowane są temu

czym aktualnie jest zespół. Niestety

Freedom Call skupiło się na publikowaniu

przeciętniaków, takim

też jest "M.E.T.A.L.". No cóż, taki

popyt i daje grupie bezpieczna

przystań. Chyba niewiele jest metalowych

zespołów, które od dwudziestu

lat nagrywają dla tej samej

wytwórni. (3)

\m/\m/

Gallileous - Moonsoon

2019Musicom

Gallileous swoją drogę rozpoczynał

od doom metalu i to ciągle czuć

w nisko brzmiącym basie czy w

niektórych ciężkich, ołowianych

riffach, jednak teraz w muzyce

zespołu jest więcej "sabbathowego"

hardrocka, bujającego stonera czy

też sludge metalu, a wszystko snuje

się w transowych oparach space,

prog i psychodelicznego rocka,

choć równie dobrze może skrywać

się za tym, co obecnie nazywają

retro czy też vintage rockiem. W

kilku słowy, w obecnych propozycjach

Gallileous jest pełno ducha

ciężkiej rockowej klasyki z korzeniami

z lat 70. wspaniale oprawionego

w współczesną oldskulową

formułę. Tenże muzyczny model

formacja uformowała na poprzednim

studyjnym albumie "Stereotrip"

i obecne jedynie go kontynuuje.

Z tym, że wtedy dominowały

krótkie kawałki, teraz zaś, muzycy

Gallileous starają się tę formę

sprawdzić w znacznie dłuższych

kompozycjach. Dla przykładu taki

"Boom Boom Disco Doom (Kill The

Alarm Clock)" trwa blisko osiem

minut. Czynią to na tyle udanie, że

w ogóle nie wpływa to na odbiór

muzyki. Słuchacz ciągle ma wrażenie,

że choć słucha wielowymiarowego

ale ciągle świetnego i porywającego

rocka. Oczywiście to zasługa

niezłych kompozycji, świetnego

wykonania ale przede wszystkim

śpiewu Anny Marii Beaty Pawlus.

Jej głos naprawdę bardzo dobrze

zakotwiczył się w muzycznym

świecie Gallileous i nadał mu wyraźnego

i charakterystycznego

sznytu. No i zdaje się, muzycy czują

się ze sobą znakomicie i wszystko

wykonują z większym luzem,

a czasami nawet brawurą. A na

takie wypady można pozwolić sobie,

gdy bardzo mocno i wzajemnie

ufa się innym muzykom tworzącym

dany zespół. Kolejną nowością

w porównaniu do "Stereotrip"

jest śmielsze wykorzystanie klawiszy,

bo na wspomnianym dopiero

co krążku w ogóle ich nie było. Za

przykład podam znowu "Boom

Boom Disco Doom (Kill The Alarm

Clock)". Użyte w nim syntezatory

wyśmienicie podkreśliły space-progowy

charakter tej kompozycji.

Chętnie odwołuję się do "Boom

Boom Disco Doom (Kill The Alarm

Clock)" - bo to kawał rewelacyjnej

muzy - jednak hitem tego krążka

jest "With The Bliss To Abyss". Ten

kawałem ma jednak sporą gromadkę

konkurentów, chociażby w postaci

bigbeatowego "From Me To

You", na poły balladowego "Dance

With The Planet Caravan" czy tytułowego

"Moonsoon". Pozostała

część albumu to właśnie te dłuższe

kompozycje, które kryją w sobie

bardziej wyrafinowaną i wielowątkową

ale równie witalną muzykę. I

to one bardziej stanowią o wyjątkowości

"Moonsoon". Ogólnie nie

jestem zauroczony retro/vintage

rockiem ale Gallileous - jak dla

mnie - stanowi jasny punkt tej sceny

i zasługuje na ulokowanie się

obok takich kapel, jak Blues Pills,

Kadavar czy Avatarium. "Moonsoon"

to kolejny udany krok po

"Stereotrip" w karierze Wodzisławian,

więc wszyscy, co mienią się

fanami wymienionych powyżej stylów,

retro, vintage, doom, stoner,

psychodelic, prog, sludge, powinni

"katować" się ich albumami od rana

do wieczora. (5)

Hammerschmit - Dr Evil

2019 Massacre

\m/\m/

Hammerschmit to grupa dość

specyficzna, gdyż przez wiele lat

miotała się gdzieś tam na zupełnych

obrzeżach rynku muzycznego.

O dziwo mimo swego położenia,

skład zespołu od samego początku

istnienia. Co by nie mówić

jest to pewnego rodzaju fenomen.

Widać chłopaki (dziś nieco już

wiekowe) muszą się lubić. A przede

wszystkim muszą lubić ze sobą

grać heavy metal. OK, ale do rzeczy.

Zacznijmy może od tego, że z

płytami, takimi, jak omawiany tu

"Dr Evil" mam pewien problem.

Otóż nie skłamię, jeśli powiem, że

jest to porcja ( porcja dość duża, bo

prawie pięćdziesięciu dwu minutowa)

solidnego heavy metalu gdzieś

tam jeszcze pewną swą cząstką

tkwiącego w hard rocku. Owszem

solidnego, jak napisałem jednakże

w parze z tą solidnością nie idzie

wybitność i jakaś magia, która po

skończeniu płyty każe wcisnąć "repeat"

albo wrócić do niej za godzinę,

następnego dnia czy kiedykolwiek...

Z drugiej strony, wbrew temu,

co napisałem powyżej zawartość

"Dr Evil" nie jest wcale zła. Są

tu fajne momenty. Za takowy na

pewno można uznać metalowy hymn

"Fly" czy bluesujący, lekko balladowy

"War" czy judasowy "Metalized",

jednakże trzy kawałki całej

roboty nie zrobią (no chyba, że będziemy

mieli na myśli trzy-utworową

EP-kę). Ale nawet one nie

przekonują mnie, bym po tą płytę

zbyt często sięgał. Album dla miłośników

heavy, którzy akurat nie

mają nic ciekawszego na oku (chociaż

przy dzisiejszym natłoku wydawniczym,

to raczej mało prawdopodobne).

(3,5)

Bartek Kuczak

RECENZJE 151


Haunt - Burst Into Flame

2018 Shadow Kingdom

Haunt "Burst Into Flame" to debiut

zespołu zainspirowanego głównie

Sammy Hagarem i Van Morrisonem

i powstałego na bazie 10

lat wcześniejszych doświadczeń jego

twórców z graniem rozmaitej muzyki

od 70's hard rock aż po thrash

metal. Niech Cię to jednak nie zmyli.

Gdzie jest Van Halen, gdzie

Montrose a gdzie Kreator? Na tej

płycie nie uświadczysz bezpośrednich

nawiązań do takich klimatów.

Możesz za to posłuchać old schoolowego

heavy metalu osadzonego stylistycznie

w szeroko rozumianym

NWOBHM. Myślę, że tworzenie

muzyki odmiennej niźli wskazywałyby

na to soniczne wzorce ich twórców,

pozwoliło ulokować Haunt w

kreatywnej przestrzeni wypełnionej

młodzieńczym buntem. Tytuł "Burst

Into Flame" oznaczający stanięcie

w płomieniach wywołane silną

eksplozją brzmi obiecująco, ale czy

efekt usatysfakcjonuje słuchacza?

Abstrahując od okoliczności, w jakich

ten debiut został nagrany, muszę

przyznać, że niestety sama muzyka

nie broni się. Słuchając "Burst

Into Flame" nic nie eksploduje w

głośnikach (ani w słuchawkach), nie

wybija się, nie pozostaje w pamięci.

Całość brzmi tak jak powinien brzmieć

współczesny heavy metal i z

pewnością wielu czytelników HMP

właśnie takich płyt potrzebuje, ale

zaryzykuję zarzut, że brakuje tutaj

jakiejkolwiek innowacji. To wszystko

już słyszeliśmy. Nic tutaj nie ma

szans przebić się przez sto kilo ton

podobnych nagrań ani zachwycić

nowych słuchaczy. Poszczególne

fragmenty są wtórne do tego stopnia,

jak gdyby stanowiły zapis ćwiczeń

gry na instrumentach. Nie

wiem, może mój problem z Haunt

polega na tym, że słucham ich na

trzeźwo? A może to twórcy nudzili

się hard rockiem lat 70 lub thrashem

i próbowali zrobić coś innego niż do

tej pory, po to żeby w ogóle zaistniało?

Jak pokazują kolejne płyty Haunt,

kwestią czasu jest, kiedy zespół

zacznie komponować jędrną muzykę

przykuwającą należną uwagę.

Tymczasem "Burst Into Flame"

możemy uznać zaledwie (i aż!) za

obranie właściwej podstawy do dalszego

rozwoju. Haunt przedstawia

się prawdziwym metalowym maniakom,

mówi im że lubi to samo, że

potrafi trzymać instrumenty silną

ręką i przybija piątkę koneserom. W

tej sytuacji ewentualna krytyka ich

debiutu może sprowokować wrogie

spojrzenia i niemerytoryczne dyskusje

przepełnione złośliwymi komentarzami,

ale uważam, że należy

zwrócić na to, że nie samym tematem

twórczość artystyczna oddycha.

Potrzebny jest ten błysk, ten riff, ta

melodia, która sprawi, że kierowca

samochodu przystanie przy najbliższym

wolnym miejscu parkingowym,

aby zamknąć oczy i wsłuchać

się ponownie w to, co usłyszał przy

okazji jazdy. Ja wysłuchałem całości

uważnie i odważę się napisać, że

"Burst Into Flame" powodów do

właśnie takich reakcji brakuje. Dopiero

"If Icarus Could Fly" to będzie

zestaw udanych kompozycji.

(2.5)

Haunt - Mosaic Vision

2019 Shadow Kingdom

"Mosaic Vision" to zestaw czterech

utworów: "Triumph", "Mosaic Vision",

"In Show of Flames", "Callouses",

które zostały nagrane już podczas

sesji "Luminous Eyes" EP w

2017 roku. Haunt nie zdecydował

się opublikować całości na jednej

płycie ze względu na zbyt dużą różnicę

w charakterze kompozycji.

Mianowicie, jest to muzyka spokojniejsza,

wolniejsza, melodyjniejsza,

ale wciąż heavy metalowa. Okazuje

się, że jak chcą zrobić coś bardziej

na luzie, to potrafią. Pamiętajmy jednak,

że "Mosaic Vision" to nie odskocznia

od standardowego grania

Haunt, ponieważ to wydawnictwo

zostało zarejestrowane jeszcze przed

debiutanckim longplayem "Burst

Into Flames", gdzie Haunt dopiero

poszukiwał swojej tożsamości. Można

posłuchać, ale raczej jako ciekawostkę.

Wchodzi jednym uchem,

wylatuje drugim. (2.5)

Haunt - If Icarus Could Fly

2019 Shadow Kingdom

Tym razem Haunt nie obiecuje, tylko

proponuje. Co mogłoby się wydarzyć,

gdyby szalony Ikar mógł latać

i przetrwać wszechmocną barierę

energii słonecznej? Śmiało, "stand

up and fight"! Muzycy nabrali rozpędu

i zapewnili, że słuchacz nie tylko

chętnie dotrwa do końca, ale też

powtórzy wszystko od początku.

Druga płyta Haunt świetnie nadaje

się do wielokrotnego słuchania za

sprawą połączenia młodzieńczej

energii ze znakomitymi melodiami.

Poszczególne utwory zapadają w pamięć.

Nie brakuje chwytliwych momentów

ani czadu (zwłaszcza kawałek

"It's in My Hands", ale można

to samo powiedzieć o wszystkich

utworach). Nawiązania do klasyków

heavy metalu wydają się być oczywiste

i gdyby zaśpiewał tu np. Bruce

Dickinson, mielibyśmy najlepszą

płytę z jego udziałem w XXI wieku!

Z drugiej strony, metalowym wariatom

pokroju Ozzy Osbourne przydałby

się tak intensywny podkład

muzyczny jaki dostajemy na omawianym

albumie. Tymczasem Trevor

William Church kładzie instrumentalny

potencjał Haunt. Jego

partie gitarowe w duecie z Johnem

Tuckerem wypadają przednio, ale

ta muzyka mogłaby być znacznie

fajniejsza, gdyby za mikrofon dorwał

się ktoś wyspecjalizowany wyłącznie

w heavy metalowym śpiewie a

nie gość, który próbuje udzielać się

po trochu w kilku rolach. Trevor

wydaje się odnajdywać najlepiej jako

gitarzysta i lider, ale nie jako śpiewak.

Rozumiem, że żaden słuchacz

nie powinien mieć złudzeń, kto tu

wiedzie prym i dominuje, ale brakuje

mu techniki, charakteru i zacięcia

w głosie. Pod tym względem mógłby

wziąć przykład np. z Axel Rudi

Pella, który jest centralnym bohaterem

swoich płyt, pomimo tego, że

śpiewa ktoś inny. Jeśli chodzi o pozostałych

muzyków Haunt, perkusista

Daniel "Wolfy" Wilson robi

co może, aby całość bujała i pędziła

na złamanie karku; basista Taylor

Hollman nadaje dodatkowej głębi i

dynamiki; gitarzysta John Tucker

dostarcza udane riffy i sola oraz pasuje

do duetu gitarowego z Trevorem.

Czasami możemy odnieść wrażenie,

że słuchamy mocarnej i przyśpieszonej

wersji wczesnego Scorpions

lub Thin Lizzy, przy czym

Haunt jest typowym reprezentantem

NWOTHM (new wave of traditional

heavy metal, nowa fala tradycyjnego

heavy metalu). Paleta barw

użyta na okładce "If Icarus Could

Fly" perfekcyjnie odwzorowuje jej

muzyczne atrybuty. Moim zdaniem

jest to bowiem najbardziej melodyjna

płyta Haunt (źółć), ale nie jestem

pewien czy jest to właściwa

ścieżka ich dalszego rozwoju (czerwień)

z takim zblazowanym wokalem

(czerń). Nie potrafiłbym sobie

np. wyobrazić udanej metalowej ballady

w ich wykonaniu a takie urozmaicenie

prędzej czy później byłoby

wskazane. Kolejna płyta "Mind

Freeze" będzie czerpać z nawiązań

do nieco innych zespołów heavy metalowych

(więcej NWOBHM) i

mam nadzieję, że historia pokaże, iż

Haunt ostatecznie odnajdzie tam

swoją niszę. (3.5)

Haunt - Mind Freeze

2020 Shadow Kingdom

Trzecia płyta kalifornijskiego

Haunt "Mind Freeze" to propozycja

dla miłośników tradycyjnego

heavy metalu, którzy mają już dobrze

wyrobiony gust muzyczny i

wiedzą czego chcą słuchać - porządnego

grania nawiązującego do NW

OBHM i pozbawionego nowoczesnych

fanaberii. Lider, wokalista i

multiinstrumentalista Trevor William

Church odnalazł swoją muzyczną

niszę już na debiucie "Burst

Into Flame" (2018), kontynuował

obrany kurs na następcy "If Icarus

Could Fly" (2019) i robi to samo na

"Mind Freeze" (2020). Obecni fani

Haunt będą z pewnością zadowoleni

po wysłuchaniu najnowszego krążka.

Osoby, które rozpoczynają znajomość

z Haunt od "Mind Freze"

będą mogli szybko wydać werdykt:

kocham lub zapominam. Młodszych

słuchaczy odesłałbym natomiast do

Diamond Head "Lightning to the

Nations" zanim sięgną po Haunt,

ponieważ to podobna stylistyka a

klimat debiutu Anglików łatwiej się

udziela. "Mind Freeze" to kolekcja

dziewięć konkretnych heavy metalowych

utworów utrzymanych w raczej

szybkim tempie, opartych na

ostrych gitarowych riffach, tłukącej

perkusji, rwących krótkich solówkach

i mięsistym basie. Czasami słychać

jakieś klawisze (jak we wstępie

do "Have No Fear"), ale odgrywają

one drugorzędne znaczenie i są użyte

w śladowej ilości (nie było klawiszy

na pierwszych dwóch płytach

Haunt). Wokalnie nic specjalnego,

Trevor William Church robi swoje,

nie razi, nie pieje, ale też nie zachwyca.

Czuć, że nikt nie stara się tutaj

na siłę nikomu przypodobać.

Grają bo lubią i dlatego, że potrzebują

dzielić się swoimi pomysłami z

innymi, a nie po to żeby podbijać

listy przebojów. Takie podejście zasługuje

na uznanie. Brzemienie

"Mind Freeze" jest bardzo żywe,

chciałoby się powiedzieć naturalne.

Można odnieść wrażenie, że zespół

próbuje utrwalić typowy klimat klubowych

koncertów heavy metalowych.

Jest spontan, żywioł i werwa a

jednocześnie poszczególne instrumenty

są słyszalne. Czyż nie tak

właśnie powinien brzmieć współczesny

zespół heavy metalowy? Ktokolwiek

pracował nad produkcją, miksem

i masteringiem, doskonale wiedział,

co robi. Trudno jest mi wskazać

konkretne kawałki, które wybijają

się na "Mind Freeze". Całość

jest utrzymana na równym poziomie,

dynamiczna i stosunkowo krótka

(pół godzinki). Jeżeli ktoś jednak

woli słuchać "utworami" zamiast

"płytami", to może zacząć od tytułowego

"Mind Freeze", który znakomicie

oddaje charakter płyty i został

wybrany przez sam zespół na pierwszego

singla. Polecam obejrzenie

oficjalnego wideoklipu na YouTube.

Na marginesie dodam, że użyte tutaj

klawisze przypominają mi nieco

eksperymenty Siekiery, ale to tylko

taka ciekawostka w tle. Podsumowując,

miłośnicy NWOBHM będą

uwielbiać "Mind Freeze", antagoniści

NWOBHM nie mają tutaj czego

szukać a nowi słuchacze powinni raczej

zacząć od czegoś bardziej entuzjastycznego:

Diamond Head, Angel

Witch, Tank mają bardziej inspirujące

płyty na początek przygody

z takim graniem. (4)

Sam O'Black

152

RECENZJE


Hateful Five - Winny

2019 Self-Released

"Jestem winny" to zwrot, do którego

nie każdy umie się przyznać.

Jednak jeżeli coś zrobimy to musimy

ponieść odpowiedzialność za

swoje czyny. Hateful Five to jak

nazwa wskazuje piątka thrash metalowców

z Warszawy, która wraz z

początkiem ostatniego miesiąca w

roku postanowiła wydać swój debiutancki

krążek - "Winny". Już na

samym początku albumu zapada

"Wyrok", lecz nie wiadomo jaki,

ponieważ jest to krótki utwór instrumentalny.

Zdradzę Wam jednak,

że krążek jest bardzo spójny

zarówno od strony lirycznej, jak i

muzycznej. Faktem jest, że cierpi

na tym trochę różnorodność, przez

co pierwsze pięć piosenek brzmi

jak jedna thrashowa suita. A trzeba

zauważyć, że jest tu kilka pozycji

trwających dłużej niż 4 minuty.

Jednakże druga połowa krążka ma

więcej tych, których słucha się naprawdę

nieźle, chociaż nie jest to

coś, co odmieni Wasz światopogląd.

To thrash najczystszej próby

będący przede wszystkim hołdem

złożonym Testamentowi, ale

także po części Wielkiej Czwórce.

I wśród tych lepszych kompozycji

znajdują się, m.in. "Wojna", w

której wokalista Sebasitan Makówka

śpiewa swoim naturalnym

głosem oraz tytułowy utwór -

"Winny". Ten ostatni z tego, co

wiem już teraz spotyka się z ciepłym

przyjęciem na koncertach.

Takim koncertowym pewniakiem

powinien się także stać pierwszy

singiel "Jutro", który jest typowym

"strzałem w papę" i nie wyobrażam

sobie, aby publika nie pogowała,

gdy ten zostanie odegrany przez

Hateful Five. I w tym miejscu

mógłbym zakończyć recenzję debiutu

warszawskiego zespołu, bo materiał

jest naprawdę przyzwoity. Jednak

są jeszcze dwie rzeczy do

omówienia, a które bardzo mocno

wpływają na odbiór, niestety negatywnie.

Pierwszą rzeczą, która wymaga

poprawy jest wokal Sebastiana.

Wspominałem, że w jednym

z utworów korzysta z czystej barwy

i w mojej ocenie wychodzi mu to

znacznie lepiej niż imitowanie

Chucka Billy'ego. Jednak kiedy

stara się uzyskać efekt chrypy i

zbliżyć do maniery Amerykanina

zaczyna zauważalnie fałszować.

Cierpią na tym najbardziej te

utwory, które z jakiegoś powodu

wpadają w ucho. Drugim słabym

ogniwem tego wydawnictwa są partie

gitary solowej. Z początku, kiedy

słuchałem niektórych tracków

miałem wrażenie, że gitarzyści grają

nierówno do rytmu, który jest

wybijany przez płasko brzmiącą

perkusję jakby składała się wyłącznie

ze stopy i werbla. Tymczasem

okazało się, że po prostu główny

gitarzysta nie dowozi i jego solówki

są jeszcze bardziej nieczyste

niż gra Larsa Ulricha na koncertach.

Na szczęście niedawno zespół

odświeżył tę sekcję instrumentalną,

więc mam nadzieję, że na

żywo ten materiał zabrzmi znacznie

lepiej. Długo się zabierałem

za tę recenzję, bo długo się zastanawiałem

jak ocenić debiut Hateful

Five. Ostatecznie uważam,

że jest to wystarczająco poprawny

album, by dać tej kapeli kredyt zaufania

i zobaczyć, co przyniesie

przyszłość. (4)

Grzegorz Cyga

Helloween - Live in Madrid

2019 Nuclear Blast

Od czasu reunionu wszyscy związani

z Helloween żyją jak we śnie.

Zarówno fani, którzy pewnie nie

dowierzali, że kiedyś ich marzenie

o powrocie Kiske się ziści, jak i sam

zespół, który nigdy, przenigdy w

swojej ponad 30-letniej działalności

nie był tak wielki, a już na pewno

nie grał tak długich tras w tak

wielkich obiektach. "Live in Madrid"

jest świadectwem tego, co

dzieje się obecnie w świecie Helloween.

Co więcej, zespół nie udowadnia

"patrzcie, jak fajnie było na

trasie", tylko wypuszcza to wydawnictwo,

ani na jotę nie rezygnując z

wiatru w żaglach i rzuca się w dalszą

część trasy. "Live in Madrid"

jest raczej zasejwowaniem poziomu

w grze "Trasa Pumkins United"

niż jakimś podsumowaniem.

Zespół wydał koncertówkę w

dwóch wersjach. Jedna z nich to

pakiet DVD pod nazwą "United

Alive" (nagrana w kilku miejscach),

a druga to wersja audio nagrana

w Madrycie. Płyta świetnie

oddaje atmosferę na koncercie. Nie

byłam co prawda w Madrycie, ale

doświadczenie dwóch innych,

świetnych koncertów Helloween

po reunionie daje mi obraz tego,

jak doskonale musiało być na hiszpańskim

gigu. Słychać jak muzycy

bawią się byciem na scenie. Przecież

to nie był pierwszy koncert na

trasie, podczas którego można jeszcze

dać pierwotny upust nerwom,

emocjom i żywiołowości.

Oni po prostu tak kipią energią,

jakby nie mogli się ponapawać

tym, co teraz się dzieje. "Jakość" zespołu

znacznie wzrosła od kiedy

pojawiło się dwóch wokalistów. O

ile inny muzycy, zwłaszcza perkusista,

mają dwa razy więcej roboty

(gra dłuższe koncerty i jest sam -

nie wiem jak on to wytrzymuje), o

tyle wokaliści śpiewają naprzemiennie

dając sobie nawzajem oddech.

To słychać. Kiske jak zawsze

śpiewa doskonale, jakby nie zmienił

się od nagrywania klasycznych

helloweenów w latach 80., a Andi

Deris znów - po gorszych momentach

- wspiął się bardzo wysoko.

Dodatkowym smaczkiem jest fakt,

że muzycy oddają sobie hołd śpiewając

w swoich kawałkach nawzajem.

Ma to miejsce w przypadku

Michaela śpiewającego fragment

"Perfect Gentleman", kawałka, którym

Deris wszedł na deski sceny z

Helloween, czy Derisa występującego

w "Dr. Stein". Ich witalność

udziela się publiczności, która angażuje

się całą sobą we wspomnianym

"Perfect Gentleman" czy "I'am

Alive". Album jest świetny, jeśli

chcesz zatrzymać w sobie wspomnienie

reunionowych koncertów

Helloween i nakręcić się na kolejną

rundę! (5)

Hidden Lapse - Batterfkies

2019 Rockshots

Strati

Pierwsze dźwięki to szybkie riffowanie

niczym w progresywnym

Symphony X ale to zmyłka

bowiem Hidden Lapse to melodyjno

power metalowy projekt

utrzymany w konwencji muzyki

Within Temptation, Epica, After

Forever, Edenbridge itd. Tak zgadza

się w tym włoskim zespole za

mikrofonem stoi również kobieta,

a jest nią Alessia Marchigiani i

ma więcej niż przyzwoity głos. Muzycznie

też jest bardzo przyzwoicie,

oprócz ambitnie podanego melodyjnego

power metalu sporo jest

też nawiązań do progresywnego

metalu a także różnych nowoczesnych

i alternatywnych naleciałości.

Ogólnie muzycy Hidden Lapse

lubią jak w ich muzyce iskrzy się

od pomysłów i dźwiękowych emocji.

A inwencji nie brakuje im na

całą sesję, każdy z dziesięciu

kawałków z "Batterfkies" może

zadowolić najbardziej wybrednych

zwolenników ambitnego melodyjnego

power metalu czy też progresywnego

power metalu. Fani kobiecych

głosów też powinni być

usatysfakcjonowani. Ogólnie "Batterfkies"

to udany album. Tym

bardziej, że oprócz udanych kompozycji

i muzyki, instrumenty i

wokal Alessii brzmią również doskonale.

Niemniej nie sądzę aby

Włosi wdarli się do czołówki kobiecego

melodyjnego gania. Straszny

tam tłok i nie wystarczy nagrać

kilka dobrych kawałków.

Mam nadzieję, że muzycy Hidden

Lapse nie poddadzą się i nadal będą

nagrywać bardzo udane płyty.

Wybitnie mają na to papiery. A to,

że nie mają szans na czołówkę tej

sceny, nie znaczy, że nie należy ich

doceniać, a wręcz odwrotnie. (4,7)

Holy Tide - Aquila

2019 My Kingdom Music

\m/\m/

Aktualnie aby grać melodyjny power

metal trzeba mieć jakiś pomysł

albo nie zważać na świadome

powielanie pomysłów zespołów,

które odniosły sukces na początku

tego wieku. Najgorsze jest jednak

to, że aktualnie działające kapele

za nic nie potrafią odwzorować

witalności tych wszystkich formacji.

Mam jednak wrażenie, że Holy

Tide ta sztuka udała się. Muzyka,

w której się poruszają to melodyjny

power metal z ambitnym podejściem

z wieloma wpływami tradycyjnego

heavy metalu, prog-metalu

i muzyki symfonicznej. Ci, co słuchają

Kamelot, Angry, Pyramaze

czy nawet Pagan's Mind spokojnie

odnajdą się w propozycji tego

zespołu. Otwierające album intro,

to świetna miniatura instrumentalna

w stylu epickiej muzyki filmowej.

Te klawisze słyszymy w dalszej

części, ale pojawiają sie one

wtedy gdy trzeba. Na początku

utworu albo w momencie gdy istnieje

potrzeba zbudować odpowiedni

klimat. Niech za przykład posłużą

świetne Hammondy w "The

Shepherd's Stone" zagrane przez

samego Dona Airey'a aktualnie z

Deep Purple. Tak na prawdę w

Holy Tide rządzą gitary, które

wspiera obdarzona wyobraźnią

sekcja rytmiczna. Każdy z kawałków

"Aquila" jest inny i prześciga

się w wyeksponowaniu swoich pomysłów

muzycznych i melodii. Co

najważniejsze każdy z tych elementów

ma swój charakter. Dla

przykładu. "Curse and Ecstasy" to

dynamiczna kompozycja z fajnymi

motywami i wpadająca w ucho

melodią, w tle z filmową muzyką,

zwieńczony bardzo klimatycznym

orkiestrowym finałem z instrumentem

dętym (trąbka? saksofon?)

na pierwszym planie. "Eagle

Eye" to kolejny dynamiczny utwór

z bogatą rytmiką i świetną melodią,

jednak górę bierze tu prawie

amerykański power metal. Na uwagę

zasługują także wyśmienite partie

instrumentów. I w zasadzie w

podobnym sposób można opisać

kolejne kawałki. Ogólnie każdy z

nich wart jest uwagi, a zbudowane

są tak, że zawsze potrafią czymś

przyciągnąć uwagę. Melodie, zmiany

temp, kalejdoskop emocji, czy

RECENZJE 153


po prostu raptem kilka dźwięków...

Są jednak dwa problemy. Całość

trwa prawie 70 minut muzyki, nie

wszyscy będą wstanie bez problemów

przesłuchać takiego kolosa.

Owszem ci, co lubią bardziej ambitne

podejście do melodyjnego

power metalu czy ogólnie prog metal,

powinni z łatwością wchłonąć

całość "Aquilii". Największym problemem

jest jednak "Lamentation",

w którym śpiewa w rodzimym języku

Tilo Wolff z Lacrimosy.

Utwór całkiem niezły z świetnym

motywem ale niemiecki Tilo psuje

w nim wszystko (a taki Rammstein

lubię). Nie tylko muzyka Holy

Tide jest wyśmienita, ale na pochwalę

zasługują muzycy z wokalistą

Fábio Caldeira na czele. Dodatkowo

album na prawdę brzmi

znakomicie, może zawodowi muzycy

i producenci wyłapali by

jakieś połknięcia, ale i tak wybredni

fani melodyjnego progresu czy

ambitnego power metalu będą usatysfakcjonowani.

Sumując. "Aquilii"

to dobry album we współczesnym

świecie melodyjnego pwoer

metalu, a Holy Tide warto się zainteresować,

mają chłopaki potencjał.

(5)

Hot Breath - Hot Breath

2019 The Sign

\m/\m/

Niby debiutanci, ale już znani z

wielu innych zespołów, tak więc

poziom pierwszego MLP Hot

Breath nie jest niczym zaskakującym.

Jennifer Israelsson, Karl

Edfeldt, Anton Frick Kallmin i

Jimmy Karlsson nie są w tych

sześciu utworach zbyt odlegli od

Honeymoon Disease, czyli grupy,

w której większość z nich wcześniej

grała lub gra nadal. "Hot Breath"

ma jednak w sobie to coś, dzięki

czemu nie wrzucimy tego krążka

do olbrzymiego już obecnie wora z

napisem "kolejne, pozbawione czegokolwiek

grupy retrorockowe".

Słychać, że ten akurat zespół gra to

co czuje i naprawdę uwielbia, nie

siląc się przy tym na cokolwiek.

Blues, hard rock, progresja, rock

and roll i przebojowe melodie łączą

się tu więc w idealnych wręcz proporcjach,

tak jakby Hot Breath w

żadnym razie nie przyjmowali do

wiadomości, że mamy już rok

2019, nie 1972. Warto posłuchać,

warto kupić, warto czekać na ich

pierwszy longplay - generalnie warto.

(5)

Wojciech Chamryk

Imagika - Only Dark Hearts Survive

2019 Dissonance

Norman Skinner, Steve Rice i

Jim Pegram zawiesili działalność

Imagiki na kilka dobrych lat, ale

najwidoczniej uznali, że nie można

tego zespołu tak po prostu pogrzebać.

Zwerbowali więc równie doświadczonego

perkusistę Matta

Thompsona (m.in. zespół Kinga

Diamonda) i nagrali ósmy album

studyjny. "Only Dark Hearts Survive"

pokazuje grupę w pełni formy

- warto było czekać na tę płytę

tak długo, bo Imagika wciąż nie

ma sobie równych w dziedzinie US

power/thrash metalu. Oczywiście

to Amerykanie, tak więc teoretycznie

jest im łatwiej, ale nie zawsze

jest to równoznaczne z wysokim

poziomem czy stylowością nagranego

materiału. Tymczasem tych

osiem utworów - o bardzo winylowym

czasie trwania, wynoszącym

niewiele ponad 36 minut - porywa

od pierwszych sekund "Where Our

Demons Dwell" i ów stan rzeczy

trwa do końca finałowego, tytułowego

"Only Dark Hearts Survive".

Niby to wszystko już było, ale jest

to na tej płycie zagrane z taką werwą,

animuszem i klasą, że nie mam

żadnych wątpliwości - Imagika powróciła

w wielkim stylu, pięknie

nawiązując do najlepszych dokonań

Omen, Liege Lord, Jag Panzer

czy Vicious Rumors. Oby

tylko nie trzeba było znowu czekać

aż tak długo na kolejne wydawnictwo

tej formacji, skoro są w takiej

formie... (5,5)

Wojciech Chamryk

Infrared - Back To The Warehouse

2019 Self-Released

Infrared to kanadyjscy thrashersi,

którzy zaznaczyli swą obecność na

scenie lta 80. raptem jedną demówką,

by rozpaść się jeszcze za

czasów największej świetności i

popularności thrashu. Reaktywowali

się przed pięciu laty w niemal

oryginalnym składzie i wydali od

tego czasu samodzielnie dwa albumy.

"Back To The Warehouse"

to krótszy materiał, być może

jakieś remanenty z ubiegłorocznej

sesji, a może już zapowiedź kolejnej

płyty, w każdym razie mamy tu

cztery numery autorskie i na okrasę

cover Iron Maiden. "Wrathchild"

wnosi tu nie za wiele, bo zespół

odegrał go po prostu właściwie

w oryginalnej aranżacji, może

tylko ciut ostrzej, wedle prawideł

roku 2019, a nie 1980. Kompozycje

własne są ciekawsze, mocne,

intensywne i dobrze zaaranżowane,

więc nie dłużą się, pomimo czasu

trwania oscylującego w granicach

5-6 minut. Zwłaszcza "Meet

My Standards" i "Aminated Realities"

prezentują się nad wyraz korzystnie

- jeśli taki materiał wypełni

trzeci album Infrared, będzie

dobrze. (4,5)

Wojciech Chamryk

Iron Curtain - Danger Zone

2019 Dying Victims

Dowodzący grupą Iron Curtain -

Mike Leprosy to typowy metalowy

fanatyk. Można by rzec, że

wręcz przesadny. Aczkolwiek takie

osobistości też są w naszym świecie

potrzebne. Dlaczego? Bo jakby nie

patrzeć, to na nich jest oparta cała

podziemna scena (nie tylko) heavy

metalowa. Cóż nam serwują Mike

koledzy na czwartej już płycie swojego

zespołu? Można by rzec, że

taki heavy metal "od kuców dla

kuców". Granie pełne zabawy

swym dość niedbałym brzmieniem

nawiązujące do wczesnych lat

osiemdziesiątych, a momentami

wręcz nawet do jeszcze wcześniejszej

dekady. Czyli czasów, gdy gatunek

powszechnie dziś heavy metalem

nazywany stawiał swe pierwsze

kroki i dopiero tak naprawdę

formowały się czynniki, przez które

można by go zdefiniować. Pełno

tu odwołań do hard rocka, a czasem

nawet bluesa. Wszak dziwić to

nikogo nie powinno, gdyż ostatnio

takie powroty do korzeni są czymś

niemalże powszechnym. Oldschoolowcy

"Danger Zone" łykną

zapewne bez popitki. Co innego

młodzież zasłuchana w Maidenów

i Helloween. Dla nich ta płyta może

brzmieć zbyt archaicznie. Trudno,

nie wszystko się musi podobać

każdemu. (3,5)

Bartek Kuczak

Iron Kingdom - On The Hunt

2019 Self-Released

Rok 1984. Joe, Simon bądź Hans

przerzuca płyty w sklepie muzycznym.

I nagle, pomiędzy kopertami

albumów Iron Maiden i debiutem

Icon, dostrzega nową nazwę.

Iron Kingdom, "On The Hunt" -

to może być ciekawe, myśli, bo

okładka też fajna. Kupuje i w żadnym

razie nie jest rozczarowany,

bo młody, kanadyjski zespół gra

tradycyjny, melodyjny heavy metal

na wysokim poziomie. I wszystko

jest w tej historii zgodne z prawdą,

poza datą, bowiem "On The

Hunt" ukazał się jesienią tego roku.

To już czwarty album zespołu

Chrisa Ostermana, ale nie ma

mowy o wypaleniu - w zreformowanym

składzie Iron Kingdom

wciąż grają siarczysty, prawdziwy

metal niczym z lat 80. Powiedziałbym

nawet, że nabrał on większej

wyrazistości, stał się bardziej szlachetny

i dopracowany. Dlatego

trudno nie docenić energii rozpędzonego,

singlowego openera

"White Wolf", w którym Osterman

brzmi niczym wyższa wersja

głosu Dana McCafferty'ego, równie

rozpędzonego "Sign Of The

Gods", jeszcze bardziej motorycznego

"Road Warriors" czy mocarnego

"Paragon". Są też momenty

balladowe, wręcz klimatyczne

("Invaders") i świetne solówki, zresztą

gitarowy duet lidera z nową w

składzie Megan Merrick doskonale

sprawdza się też w partiach

rytmicznych. Aż dziwne, że ta nader

udana płyta jest firmowana samodzielnie

przez zespół - niemieckie

firmy najwidoczniej zaspały,

ale wy nie popełnijcie tego błędu.

(5)

Ivory Tower - Stronger

2019 Massacre

Wojciech Chamryk

Pierwsze albumy tej formacji

"Ivory Tower" (1998) i "Beyond

The Stars" (2000) robiły wrażenie

nie tylko na fanach progresywnego

metalu ale ogólnie, na zwolennikach

klasycznego heavy metalu.

Mnie ujmowały swoim podejściem

do progresji, melodii, techniki,

ogólnie czarowały swoją solidnością.

Niestety później straciłem

Ivory Tower z oczu, ale samej kapeli

szło wtedy nienajlepiej. Teraz

zespół powraca i to całkiem w

niezłym stylu. Zgodnie z tytułem

albumu formacja aktualnie gra

masywniej i ciężej. Przypomina to

bardzo solidny power metal w stylu

niemieckich zespołów Brainstorm

czy Mob Rules. Słyszalne

154

RECENZJE


są też odniesienia do takich produkcji

jak Denner/Shermann czy

Diviner. Te dwa i im podobne zespoły

charakteryzują się grą tradycyjnego

heavy metalu ale we

współczesnej odsłonie, bez starania

się aby koniecznie brzmieć oldschoolowo

tak, jak zespoły z lat

80. Przy tym wszystkim Ivory Tower

zachowała swoje cechy z początków

kariery tj. wspominane

progresję, melodię i technikę.

"Stronger" ma jeszcze jeden wyróżnik,

a mianowicie słucha się go

jako całość. Każdy z kawałków ma

swoją historię ale ma też swoje

miejsce. Wyrwanie, któregoś z

fragmentów tego albumu mocno

zaburzyłoby jego odbiór. Na pochwałę

zasługuje nowy wokalista

Dirk Meyer, jego mocny ale czysty

głos bardzo dobrze wpasował się w

muzykę Ivory Tower, a jak wiadomo

takie zmiany nie zawsze wychodzą

zespołom na dobre. Nowym

albumem Ivory Tower

"Stronger" powinni sięgnąć wszyscy,

którzy uwielbiają progresywny

power metal a także zwolennicy

tradycyjnego heavy metalu ale odegranego

we współczesny sposób.

(4,5)

Killsorrow - Killsorrow

2019 Self-Released

\m/\m/

Debiutancki "Little Something

For You To Choke" ukazywał

Killsorrow jako grupę grającą melodyjny

death metal, ale z odniesieniami

do bardziej tradycyjnych

odmian łojenia. Po trzech latach

okazało się, że styl krakowskiej

grupy uległ znaczącym zmianom.

Stało się tak przede wszystkim dlatego,

że w zespole nie ma już wokalnego

duetu Agnieszka Sokołowska

- Marcin Parandyk. Zastąpił

ich były śpiewak VooDoo

Piotr Ogonowski i wygląda na to,

że był to strzał w przysłowiową

dziesiątkę. Z takim wokalistą, często

wykorzystującym nie tylko siłę,

ale też sporą skalę swego głosu, nowe

kompozycje Killsorrow zyskały

bowiem na rozmachu, co potwierdza

już pierwszy po klimatycznym

intro "Radiance" właściwy

utwór "Burn Him Alive" - mocny,

momentami piekielnie wręcz dynamiczny,

ale jakże przy tym chwytliwy.

Nośnych refrenów nie brakuje

też w mroczno-balladowym

"Killsorrow" czy "Hope In You", kolejnej

perełce z całą paletą wokalnych

barw, z kolei w "One Last

Day" czy "World Turned Off" mamy

bardziej ekstremalne partie.

Muzycznie też jest zacnie, już nie

tak jednowymiarowo jak na udanym

przecież debiucie - to nowoczesny,

urozmaicony metal. Kiedy

trzeba ekstremalny, gdzie indziej

bardziej melodyjny i tradycyjny,

szczególnie wciągający w tych najdłuższych,

rozbudowanych utworach

jak "Sleepwalkers" czy "Eternal

Sunset". Dodajcie do tego postapokaliptyczną

wymowę tekstów i takiż

image muzyków oraz dopracowaną

szatę graficzną digipacka - może

faktycznie streaming triumfuje i

już mało kto słucha całych płyt, ale

to właśnie dzięki takim wydawnictwom

jak "Killsorrow" format

albumu jako zwartej artystycznie

całości ma szansę przetrwać w tych

cyfrowych czasach. (5,5)

Wojciech Chamryk

King Crown - A Perfect World

2019 ROAR!

W roku 2015 z Nightmare zostali

wyrzuceni bracia Amore, ponoć

wprowadzali tak toksyczną atmosferę,

że nie dało się dalej pracować.

W ten sposób z oryginalnych

członków w Nightmare został się

jedynie basista Yves Campion. Na

dodatek za mikrofonem zasłużonej

formacji stanęła kobieta Magali

Luyten, z którą to nagrano album

"Dead Sun". Nawet udany. Z tego,

co ostatnio wyczytałem, Magali

nie wytrwała zbyt długo, bo na jej

miejscu jest już niejaka Madie. No

i trzeba będzie poczekać, żeby sie

przekonać czy ta pani jest godną

zastępczynią Joe Amore. Natomiast

bracia Joe i David nie próżnowali,

po rozstaniu z Nightmare,

założyli nowy band Oblivion.

Z nim to w 2018 roku wydali

płytę "Resilience". Zawierała ona

muzykę znacznie lżejszą niż to bywało

w Nightmare, po prostu była

ona bliższa hard rockowi. No i jak

już, to oczekiwałem kontynuacji

działalności z Oblivion. A tu proszę

przychodzi muzyka nieznanego

mi KingCrown i co słyszę? Nowy

album Nightmare? Szybkie

szukanie w poczcie informacji na

temat zespołu ich debiutu "A Perfect

World" i wszystko jasne. Otóż

panowie zarzucili pomysł z Oblivion

i lżejszego grania, i jak jeden

mąż powrócili do łojenia heavy/

power metalu. Niestety nie mogli

ponownie przytulić nazwy Nightmare,

więc wymyślili nową King

Crown. Jak lubiliście Nightmare

to zapamiętajcie teraz tę. Zdecydowana

większość albumu to melodyjne,

acz mocne i potężne kompozycje,

o ciekawych strukturach i

aranżacjach. Bracia Amore powtórzyli

to co robili za czasów Nightmare,

stworzyli wciągającą i imponującą

muzykę heavy metalową. Z

tego bloku ciężko wyłonić jakiegoś

faworyta, każda z kompozycji się

różni ale jednakowo przykuwa

uwagę, bo jedna w drugą ma podobną

ilość energii, werwy i wigoru.

Wyłapałem za to dwa magiczne

momenty. Pierwszy to power balladowy

utwór "Over The Moon",

który niesie wspomnień czar z lat

70. i przypomina szczególnie to co

robił wtedy Nazareth, ba, nawet

czasami głos Joe Amore brzmi jak

Dan McCafferty. Ten sam utwór

powtórzony jest na koniec płyty w

wersji akustycznej i przynosi podobny

efekt, choć wolę tę wersję bardziej

elektryczną. Drugi moment

to "Soundtrack Of My Existence",

kawałek w miarę prosty ale bardzo

klimatyczny i jak dla mnie jest na

miarę "Touch Too Much" AC/DC.

Instrumenty brzmią rewelacyjnie,

mało tego każdy faktycznie gra a

nie tylko robi wrażenie. Joe Amore

też potwierdził swoją klasę i takiego

jak teraz chcę go słuchać zawsze.

Tak samo jak muzyki, która

znalazła się na "A Perfect World".

Mam nadzieję, że chłopaki z King

Crown tylko taką nam będą serwowali.

(5)

Knightmare - Space Nights

2019 Rafchild

\m/\m/

Na początku pomyślałem: "interesujące,

warte uwagi", ale po dokładniejszym

wsłuchaniu się moja

opinia uległa drastycznej zmianie:

"takie tam; nic specjalnego; zbyt

słodkie jak na heavy metal, być

może spodoba się dzieciakom".

No, są tam efektowne melodie,

solówki i ogólnie instrumenty w

użyciu. Gdyby jeszcze wygładzili

nieco produkcję, mieliby produkt

power metalowy, akurat do postawienia

na półce w centralnym

miejscu supermarketu. Muzycy

Knightmare posiadają warsztat

kompozytorski, wykonawczy i sceniczny,

ale co z tego? Lepiej wyszliby

na dołączeniu do innych zespołów

niż na próbie tworzenia

czegoś własnego. "Space Nights"

to czwarty długograj. Co grały najlepsze

zespoły heavy metalowe na

swoich czwartych płytach? A różnie,

ale wszystkie miały już zdefiniowane

ponadczasowe elementy

wyróżniające je w tłumie. Knightmare

robi pierwsze wrażenie, ale

po pewnym czasie nudzi i staje się

nijakie. Kiepscy marketingowcy w

porozumieniu z księgowymi rozpoczynają

niekiedy pisanie artykułów

od znalezienia słów kluczowych,

które są często wyszukiwane w

Google, losowym rozsypywaniu ich

po powierzchni kartki i dobudowywaniu

niepotrzebnych treści wokół

nich. Moim zadaniem jest przyjrzenie

się bliżej efektu końcowemu

i przeprowadzenie obiektywnego

testu jakości użytkowej. Idąc tym

tropem, intro "The Conqueror" jest

zbędne, ale dobrze odzwierciedlające

odczucia towarzyszące całemu

"Space Nights". Brakło im w

studiu kogoś, kto popatrzyłby z

dystansem i powiedział: "skasujcie

to". Przypomina mi się gra Pegazus,

w której Robin Hood chodził,

chodził, wywijał mieczykiem, chodził

coraz szybciej, porywał się do

biegu, podskakiwał i krzyczał "chocolate!".

Maidenom stał się taki

sam "efekt Pegazusa" na "Seventh

Son of The Seventh Son", ale z tą

różnicą, że Ironi naprawdę mieli

wyśmienite melodie i genialnego

wokalistę. Tymczasem wynik testu

"Space Nights" jest mierny. Tam

nie ma nic! Żadna wytwórnia tego

nie chce, no nie szkodzi, wydają samemu.

A teraz czasopismo z innego

kontynentu napisze recenzję i

czytelnicy będą masowo wykupywać

bilety lotnicze za Ocean, aby

posłuchać tego na żywo. Życie weryfikuje

takie plany. Chciałbym jednak

zwrócić uwagę na jeden instrumentalny

fragment, który jest

faktycznie udany. Chodzi o utwór

"Khazad Doom" - najpierw słyszymy

melodię w średnim tempie,

ostrzejsze gitarowe solo, po którym

następuje bardziej melodyjne solo

aby ostatecznie ta sama melodia

wybrzmiała we wzrastającym logarytmicznie

tempie. Ów fragment

trwa dwie i pół minuty. W sam raz

na krótkiego singla. Reszta do recyklingu.

(2)

Sam O'Black

Kömmand - Savage Overkill

2019 Metal On Metal

To amerykańskie trio łoi całkiem

sprawnie black/thrash w podziemnym

wydaniu, czerpiąc też niekiedy

z intensywności death metalu.

Skojarzenia z wczesnym Sodom,

Destroyer 666, Gospel Of

The Horns czy Toxic Holocaust

nasuwają się od razu, chociaż nie

ma też co ukrywać, że w/w zespoły

są od Kömmand zdecydowanie lepsze.

Nie od razu jednak Rzym

zbudowano, tym bardziej, że grupa

Kömmandera Z istnieje raptem

od sześciu lat, co nie jest jakimś

szczególnie długim stażem i jest to

jej drugi album. Co ciekawe większość

utworów to dość długie, rozbudowane

kompozycje, bo mało

RECENZJE 155


156

która trwa, typowe dla tej konwencji,

3-4 minuty, ale wcale nie nużą,

bo zespół, operujący przecież dość

prostymi środkami, potrafi przekuć

je w coś interesującego. Stąd

obok obowiązkowych blastów i

szaleńczej intensywności sporo tu

mocarnych zwolnień w duchu

Hellhammer/starego Celtic Frost,

bardziej melodyjne partie gitar czy

całkiem urozmaicone partie perkusji.

"Savage Overkill" jest wyrównana

jako całość, ale wyróżniłbym

"Bitchfiend", "Iron Blower" i mroczny

"Ponderosa Ascendant". (4,5)

Wojciech Chamryk

Legendry - The Wizard And The

Tower Keep

2019 High Roller

Vidarr na trzeciej płycie swojego

zespołu Legendry już od pierwszych

dźwięków wprowadza nas

w mistyczny świat podróży bohatera,

którego losy opisuje historia

zawarta na płycie. Podróży pełnej

magii, mistycyzmu i walki dobra ze

złem. W przeciwieństwie do wielu

heavy metalowych albumów, "The

Wizard And The Tower Keep"

nie rozpoczyna się klasycznym

"trzęsieniem ziemi". "The Bard's

Tale" to akustyczna, lekko mistyczna

ballada, od której wspomniana

podróż się zaczyna. Jednakże

zaraz po niej następuje gwałtowna

zmiana klimaty w postaci utworu

"Vindicator", który chyba każdemu

przyniesie na myśl wczesną Manilla

Road (mniej więcej z okresu

płyty "Metal"). Powrót do mistycznych

i baśniowych klimatów następuje

w kawałku tytułowym. "The

Wizard And The Tower Keep" to

rozciągła, wielowątkowa kompozycja

z pewną nutką rocka progresywnego,

nie tracąc jednak przy tym

swego nic ze swego epic metalowego

charakteru. To zresztą nie jedyny

taka odskocznia na tym albumie.

Vidarr udowadnia również,

że nie jest mu obcy klasyczny hard

rock. W "The Lost Road" Vidarr

serwuje nam pasaże rodem z jakiegoś

utworu Deep Purple lub

Uriah Heep z lat siedemdziesiątych.

Sporo (nawet nieco więcej)

nawiązań do tego typu grania znajdziemy

również w kończącej całość

suicie "Earthwarior". "The Wizard

And The Tower Keep" to album

naprawdę solidny, przepełniony

licznymi różnorakimi inspiracjami,jednocześnie

niezwykle spójny i

trzymający w napięciu od początku

do ostatniego dźwięku. Te siedem

utworów powinno zadowolić nawet

najbardziej wymagających słuchaczy.

(5)

Bartek Kuczak

RECENZJE

Love And War - Edge Of The

World

2019 Self-Realesed

Cyfrowe czasy mają mnóstwo atutów,

ale też prowokują bylejakość.

Są więc wytwórnie/zespoły dołączające

do plików z muzyką biograficzne

notki, opisy, czasem nawet

teksty utworów, ale wiele nie

dba o to, wychodząc pewnie z założenia,

że wszystko jest w sieci.

Ano, nie wszystko, poza tym czas

nie jest z gumy, więc ad rem: Love

And War to amerykański zespół z

Teksasu, złożony z dość już wiekowych,

doświadczonych muzyków,

a "Edge Of The World" to czteroutworowy

materiał. Może demo,

może EP-ka, w każdym razie zapowiedź

drugiego albumu tej grupy.

Skład nie najmłodszy, to i dźwięki

klasyczne, osadzone we wczesnych

latach 80. Od razu też słychać, że

grają Amerykanie, bo tego specyficznego

luzu nie da się podrobić -

niemieckie zespoły hard'n'heavy/

glam próbują od dobrych 40 lat i

jakoś bez większych sukcesów.

Love And War nie muszą się wysilać,

mają to we krwi, co potwierdza

już "We All Fall Down", numer

szybki, melodyjny i z drapieżną solówką.

"Mercenary Man" jest mocniejszy,

w klimacie... Accept lat

80., Jeff VandenBerghe śpiewa

znacznie ostrzej, a solówki - też

udane - są aż dwie. Dwa kolejne

utwory nie odstają od tych wyskokich

standardów, a surowy "Final

Destination" wydaje mi się z nich

ciekawszy - tak czy siak, warto dać

tej grupie szansę, szczególnie jak

wydadzą coś dłuższego. (4)

Wojciech Chamryk

Lowcaster - Flames Arise

2019 Ripple Music

"Flames Arise" nader dobitnie potwierdza,

że Bay Area to nie tylko

thrash, thrash i ewentualnie

thrash. Lowcaster najbliżej do stoner

metalu, ale też nie do końca,

bowiem wiele w ich utworach odniesień

do szeroko rozumianego

heavy rock, doom metalu, psychodelii

w progresywnym ujęciu czy

nawet post-rocka. W tym krótszych

utworach, takich jak "Pilian"

jest to w sumie trochę jednowymiarowe,

chociaż niezłe, ale w pełni

zespół rozkręca się w najdłuższych,

rozbudowanych utworach "Flames

Bemoan The Tide" i "Shore Up The

Ashes". Tu już czasem nawet trudno

za pomysłami muzyków nadążyć,

bo w pierwszym od mocarnego

heavy/doomu płynnie przechodzą

do psychodelicznego transu, a w

drugim ładna ballada najpierw zostaje

dociążona, by skończyć w

post-rockowym aranżu. Psychodeliczny

stoner/hard rock w "Extramuros"

też jest niczego sobie, tak

więc całość na: (5)

Wojciech Chamryk

Magic Kingdom - MetAlmighty

2019 AFM

Jak widać Dushan Petrossi nie zapomniał

o swoim drugim zespole,

dzięki czemu dyskografia Magic

Kingdom wzbogaciła się właśnie o

piąty już album. Muzycznie "Met

Almighty" niczym w sumie nie zaskakuje:

to wciąż neoklasycystyczny

power metal z symfonicznymi

naleciałościami, zaawansowany

technicznie, dynamiczny i całkiem

melodyjny. Nie brakuje też urozmaiceń,

w postaci odniesień do

szkockiego folkloru w "Wizards

And Witches" czy kilku innych

utworach oraz akcentów orientalnych

w "Rise From The Ashes, Demon".

Jest też rzecz jasna klimatyczna

ballada "Just A Good Man", a

"Dark Night, Dark Thoughts" wieńczy

syntezatorowa solówka, przeplatająca

się z gitarową partią. Ale

bez obaw, to Petrossi ma na tej

płycie szerokie pole do popisu,

szczególnie w "Fear My Fury" czy

"Unleash The Dragon" - nie ma co,

wirtuoz jest z niego naprawdę

przedni. Na szczęście jego solówki

są tu integralnymi częściami udanych

kompozycji, a nie odwrotnie,

gdzie cokolwiek jest tylko pretekstem

do niekończących się popisów,

a fakt, że frontmanem Magic

Kingdom jest obecnie sam Michael

Vescera (Obsession, Loudness,

Malmsteen i 234 inne zespoły) też

wychodzi temu materiałowi zdecydowanie

na plus. Mocne: (5) więc

zasłużone.

Wojciech Chamryk

Magnum - The Serpent Kings

2020 Steamhammer/SPV

Mam takie zespoły, które nie są w

czołówce moich zainteresowań, ale

jak wydają swój nowy album, to

traktuję go, jak bym słuchał mojego

faworyta. Mało tego, kapele te

wydają raz lepsze, raz gorsze płyty,

ale zawsze na konkretnym wysokim

poziomie. Do tego grona mogę

zaliczyć Molly Hatchet, Axel Rudi

Pella oraz właśnie Magnum.

Anglicy od swoich wczesnych lat

grają melodyjnego hard rocka w

swoim specyficznym stylu, gdzie

dodatkowo przeplatają się wpływy

AORu, rocka progresyjnego oraz

symfonicznych orkiestracji. Co

więcej, w każdej kompozycji potrafią

wykreować indywidualną aurę,

która swoją atmosferą potrafi

wzbudzić niebywałe emocje i dogłębnie

oczarować. No i niesamowity

Bob Catley, który swoim głosem

panuje nad tymi wszystkimi

magicznymi muzycznymi momentami.

Nie inaczej jest z "The Serpent

Kings", która od swojej pierwszej

nuty wciąga mnie utwór po

utworze. Tak jest przez wszystkie

jedenaście kompozycji czyli blisko

godzinę wspaniałej muzyki. Zawsze

też budzi to we mnie zdziwienie,

bowiem panowie, przynajmniej

Bob Catley oraz gitarzysta i

główny kompozytor Tony Clarkin,

niezmiennie od 1972 roku potrafią

ciągle wymyśleć nowe dźwięki

i melodie, także żadna z płyt nie

może się znudzić. Przynajmniej ich

oddanym fanom. No i "The Serpent

Kings" nie nudzi się. Słucham

ją raz za razem i nie mam

dość. Żal, że w końcu będę musiał

wrzucić do odtwarzacza inną płytę,

którą mam do recenzowania. Całość

albumu jest bardzo dobra, nie

mam poczucia, że jest coś co przemawia

za którąś z kompozycji.

Pierwszymi trzema utworami człowiek

się zachłystuje, nie oznacza

to, że następne są gorsze. Po prostu

euforia odbioru nowego krążka

powoduje, że pierwsze kawałki

wchłania z większym entuzjazmem.

Jednak nie tylko muzyka zachwyca,

te wszystkie melodie,

aranżacje i inne smaczki ale również

wykonanie. Każdy z instrumentalistów

odgrywa swoje partie

na "The Serpent Kings" wręcz niesamowicie,

po mistrzowsku a przecież

żaden z nich nie kuje nadmiernie

naszych uszu swoim kunsztem

czy też wirtuozerią. To

wszystko buduję ten album jako w

pełni udany i wartego zapamiętania,

nie tylko przez fanów Magnum

i hard rocka, ale ogólnie

zwolenników dobrej muzyki. (5)

Majestica - Above The Sky

2019 Nuclear Blast

\m/\m/

Majestica to pomysł gitarzysty

Tommy Johanssona aktualnego

gitarzysty Sabaton. Wraz z tą

płytą powrócił on do tego co lubił

najbardziej. Przeglądając jego CV,

co krok możecie natknąć się na


podobny projekt. Najwidoczniej

chłopak uwielbia grać rozbrykany

melodyjny power metal i przy okazji

popisywać się swoimi niezłymi

umiejętnościami jako gitarzysta.

Kojarzy się wam z Dragonforce?

Już pierwszy singiel "Above The

Sky", a zarazem opener i utwór tytułowy,

sugeruje, że Tommy straci

głowę dla wszelkich szybkości,

perkusyjno-gitarowych "papataji"

oraz dla mega-melodyjnie, wysokiego

śpiewania. Praktycznie każdy

z kawałków zbudowany jest podobnie.

Miało być radośnie i skocznie,

miało bujać i przeć do przodu.

Tak jak wymyślił tak też i jest.

Współczesne czasy nie są zbyt łaskawe

dla takiego grania. Sam

Johansson bazuje na sprawdzonych

i mocno ogranych patentach.

No cóż, jak ktoś jest przesiąknięty

takimi dźwiękami, nic nie jest mu

w stanie pomóc. Jednak największe

przegięcie tego krążka to bonus w

postaci "Spaceballs", cover popowego

R&B, The Spinners, którego

kariera rozpoczęła się w połowie

lat 50 zeszłego wieku. Sam utwór

to nic niezwykłego, za to zagranie

go w konwencji disco-metalu to już

zbrodnia. Mam nadzieję, że to wypadek

Johanssona i to z dawnych

lat niepotrzebnie odgrzebany. Za

to plusem jest sama gra muzyków

oraz brzmienie ich instrumentów.

W tym wypadku wszystko działa

bez zarzutów. Choć dźwięki są

dość proste, to jest ich też sporo

oraz każdy z instrumentów brzmi

selektywnie. Słyszymy też, że każdy

gra a nie udaje. Jakby się nie

rozpisywać o "Above The Sky" to

dość przeciętna propozycja, a zachwycą

się nią jedynie niepoprawni

wielbiciele melodyjnego europejskiego

power metalu. (2,7)

Marcin Pajak - Other Side

2020 Self-Released

\m/\m/

Gitarzysta Marcin Pajak (Pająk)

udzielał się wcześniej w Stone

Heads, Out Of Heaven, Schist

czy Thetragon, a od kilku lat ma

solowy projekt. "Other Side" to jego

druga płyta i dowód na coraz

większą fascynację lidera rockiem

progresywnym. Już opener "Between

The Skies", z rozwijającą się

Megadeth - United Abominations

2019/2007 BMG

Często spotykam się z określeniem,

że "najważniejsza jest muzyka".

I dobrze, w sumie jest w

tym sporo racji. Muzycy powinni

się rozwijać. Bo każdy z nich powinien

być coraz to lepszy i odkrywać

przed sobą nowe horyzonty.

Uch, kompletnie nie

wiem czemu popełniam tak głupi

wstęp, ale słuchając albumu

Megadeth "United Abominations"

słowa z klawiatury same

się ułożyły. Dave Mustaine to

postać bardzo niepokorna. Gość

z niemałymi umiejętnościami

kompozytorskimi ciągle jednak

spoglądający w przeszłość. Nigdy

tak do końca nie pogodził się z

wyrzuceniem go lata świetlne

temu z Metalliki. Słychać to na

przestrzeni czasu w jego muzyce.

Gdzieś od 1992 roku jego Megadeth

zaczął udziwniać swoją

twórczość. Skręcił w bardzo dziwne

rejony. Może jestem zbyt

radykalny albo, dla innych, zbyt

mało otwarty, ale dla mnie pewne

ramy stylistyczne powinny

być jasne. Wiadomo, że nie wymagam

od żadnego zespołu nagrywania

identycznych(!) płyt,

ale diametralna zmiana sposobu

grania czasem pasuje jak pięść do

nosa. Megadeth na "United

Abominations" się strasznie

miota. Tak w sumie chyba Mustaine

nie do końca wiedział, jak

ma wyglądać ten album. Bo ani

nie jest to thrash metal, ani też

jakiś heavy metal. Jeszcze ponowne

nagranie "A Tout Le Monde"

z gościnnym udziałem wokalistki

Lacuna Coil - Cristina Scabbia

- brzmi jak wprost z programu

typu X Factor. Wymodelowane,

wystudiowane, wyreżyserowane.

Z jednej strony "United Abominations"

to takie w miarę rzetelne

metalowe granie. Z drugiej

jednak to kompletna strata czasu.

W sumie po takim zespole

jak Megadeth powinno się oczekiwać

troszkę więcej. Niby słychać,

że warsztatem operują

chłopaki nieprzeciętnym, ale całościowo

to do mnie nie trafia.

Brak tu jakiejś ikry, szczypty szaleństwa.

Ten album to takie zachowawcze

granie, bezpieczne,

żeby nie powiedzieć bezpłciowe.

Poczyniłem ten kronikarski obowiązek

ze względu na najnowsze

wznowienia katalogu Megadeth

przez BMG. Wielki plus za zachowanie

pierwotnej grafiki i nie

wciśnięcie trzydziestu siedmiu

tysięcy bonusów. Mamy za to

dodany cover Led Zeppelin

"Out On The Tiles" dostępny na

japońskich edycjach albumu.

Przynajmniej poczucie humoru

Mustaina nie opuszczało.

Megadeth - Endgame

2019/2009 BMG

W sumie od pierwszych sekund

"Endgame" intryguje. Człowiek

przysiada na półdupku, a potem

wygodnie usadawia się na fotelu.

Z każdą minutą zachodzę w głowę

jak to się stało i co się stało z

Megadeth przez dwa lata dzielące

ten krążek od "United Abominations"…

Żeby było śmieszniej

popełnił te krążki prawie

ten sam skład. Jednak zupełnie

inna jakość bije od albumu z

2009 roku. Już nawet okładka

jest bardziej, hm... thrashowa.

Czuć też w muzyce Megadeth

jakąś furię, wyraźne emocje i

gęstsze brzmienie. Można usłyszeć

w kompozycjach na "Endgame"

więcej przestrzeni. Może

ten album był przez Dave'a

Mustaine'a bardziej przemyślany?

A może popularny rudzielec

postanowił skierować swoją grupę

ponownie na tory thrash metalu.

No, przynajmniej spróbował.

To też nie jest album, który

gruchocze kości i wybija zęby.

Dave nie byłby sobą gdyby nie

przemycił typowych dla siebie

rozwiązań rytmicznych i momentami

lżejszego brzmienia.

Podobać się może praca gitar.

Prawie w każdym kawałku atakują

nasze uszy chwytliwe zagrywki

i pełne pasji solówki. No i

pędzą chłopaki będąc przez cały

czas bardzo spójnym zespołem.

Naprawdę gdzieś w połowie krążka

odniosłem wrażenie, że Megadeth

na tej płycie nie chce się

zatrzymać. W sumie żwawe tempa

utrzymują się do końca krążka.

Podczas czterdziestu czterech

minut z "Endgame" nie mamy

prawa się nudzić. Megadeth

po nijakiej i po prostu słabej poprzedniczce

tchnął w swoje kawałki

nowe życie. Chłopaki

stworzyli naprawdę niezły i momentami

porywający album.

Chyba najlepszy od czasów

"Rust In Peace" z 1990 roku.

Megadeth - Thirteen

2019/2011 BMG

Dave Mustaine to nie tylko

zdolny kompozytor i barwna postać

na arenie thrash metalowej.

To także persona obdarzona solidnym

poczuciem humoru i lubiąca

wystawiać swoich fanów na

ciężkie próby. Chyba, że ci, którzy

uwielbiają Megadeth są jego

odbiciem, wtedy z absolutnym

zadowoleniem przyjmują takie

albumy jak "Thirteen". Zwłaszcza,

że ukazał się on dwa lata po

naprawdę dobrym "Endgame".

Chyba Rudy postępuje według

zasady sinusoidy. Raz w górę,

dwa razy w dół. Przy okazji najnowszych

reedycji BMG z okresu

lat 2007-2011 dało się to odczuć.

Mimo, że do składu wrócił

tutaj wieloletni basista David

Ellefson, muzyka grupy nie zyskała

ani jotę. Mając w pamięci

gęsty i bardzo spójny poprzedni

krążek, tutaj odniosłem wrażenie,

że znów - jak przy "United

Abominations" - zespół kompletnie

nie wie, w którą chce iść

stronę. Otrzymujemy jakiś półprodukt,

rzecz wykonawczo może

i bardzo dobrą, ale nie posiadającą

w sobie nic a nic energii.

Dobrze, są tutaj energiczne fragmenty.

Są też jakieś próby nawiązania

do przeszłości. W porządku.

Słuchając jednak "Thirteen"

ma się wrażenie, że to album

poklejony z różnych, bardzo

odległych od siebie sesji nagraniowych.

W rezultacie krążek

ten jest mało spójny, przez co

może okazać się dla niektórych

irytujący. Dla mnie "Thirteen"

to rzecz poprawna. Nie powodująca

żadnej gęsiej skórki ani chęci

zdemolowania pokoju. To prawie

godzina muzyki, która po

prostu jest. Gdyby tak trochę ten

materiał skrócić… Wtedy być

może dostalibyśmy coś ciekawszego.

Finalnie niestety jest to

tylko i wyłącznie przyzwoity zlepek

riffów, solówek, pracy sekcji

rytmicznej pod znanym logo.

Adam Widełka

RECENZJE 157


stopniowo wokalizą Wioletty Gawary,

to utwór w klimacie "The

Great Gig In The Sky" Pink Floyd,

a nawiązań do twórczości tego zespołu

mamy na "Other Side" więcej.

Tak jest choćby w klimatycznym

"Signs", który na pewno zaciekawi

też fanów Eloy. Pojawiają

się też odniesienia do twórczości

Riverside czy Porcupine Tree

("From Within"), ale Marcin Pajak

szuka też i eksperymentuje.

Dlatego "Falling Down" zaskakuje

funkowym rytmem i aktywnym

nad wyraz basem, a najmocniejszy

na płycie "Forseen" to zapewne

echa metalowej przeszłości gitarzysty.

Pajak dobrze czuje się też

w balladowym, klimatycznym graniu

("Everytime We Seek The

Truth" z dwiema pięknymi solówkami,

"Sen" - jedyny utwór na płycie

śpiewany po polsku). I chociaż

warstwa instrumentalna zdaje się

na tej płycie dominować, to gościnnie

śpiewający wokaliści: El Gordo

Murkin w pięciu i Krzysztof Jaciow

w jednym utworze też wnoszą

do niej sporo ważkich treści i

klimatu, a dysponując odmiennymi

głosami ciekawie wszystko dopełniają,

zwłaszcza w "The Call"

oraz w utworze tytułowym, kolejnej

progresywnej perełce. Dlatego

dobrze się stało, że "Other Side"

stanie się szerzej dostępna, podobnie

jak reedycja debiutu Marcina

Pająka "Who I Am" z 2014 roku.

(5)

Wojciech Chamryk

Meshiaak - Mask Of All Misery

2019 Mascot

Parające się bardziej progresywnym

graniem zespoły zwykle z

każdą kolejną płytą łagodnieją.

Czasem - casus Paradise Lost -

kończy się to bardzo źle, ale są też

pozytywne przykłady. Australijczycy

z Meshiaak obrali inną metodę.

Na debiutanckim albumie

grali progresywny thrash, ale na

jego następcy "Mask Of All Misery"

poszli w znacznie brutalniejszą

stronę. Nie zrezygnowali co prawda

całkowicie z progresywno-symfonicznych,

głównie klawiszowych,

patentów ("Bury The Bodies"), pojawiają

się też nietrafione, lżejsze

momenty ("Doves"), ale podstawą

jest tu solidne grzanie na najwyższych

obrotach. W dodatku dość

nowoczesne, oparte na wyrazistym

groove, tak jakby Slipknot postanowił

wziąć się za bary właśnie z

thrashem. Co ciekawe stało się tak

po odejściu perkusisty Jona Dette

(ktoś nie zna?), tak jakby przyjmując

na jego miejsce Davida

Godfrey'a zespół chciał pokazać,

że w żadnym razie nie złagodnieje.

I dobrze, bo trudno nie docenić

"Face Of Stone" czy "Adrena", chociaż

trudno też nie dostrzec, że z

niektórych utworów (kłania się

"Godless") spokojnie mogli zrezygnować,

bo to nuda do kwadratu.

Ale i tak jest dobrze, więc: (4).

Wojciech Chamryk

Midnight Force - Goddodin

2019 Iron Shield

Pamiętam, jak miałem do czynienia

z debiutem tych Szkotów o

tytule "Dusinane". W swej ogólnej

wymowie wspomniany krążek był

w swej wymowie dość naiwny,

miejscami dość infantylny. Zespół

sprawiał wrażenie, że niby wie, w

którym kierunku zmierza, ale mimo

to jeszcze dość koślawo trzymał

się wyznaczonego szlaku.

"Goddodin" jest albumem znacznie

dojrzalszym. I to pod każdym

niemalże względem. Midnight

Force nie zbacza ze swej

drogi. Dalej mamy archaiczne, pozbawione

ozdobników brzmienia,

w tekstach dale poruszamy się w

tematyce szkockich średniowiecznych

bohaterów oraz celtyckiej

mitologii. Postęp jest także w samych

kompozycjach i ogólnym

urozmaiceniu albumu jako całości.

Może krótko o nich. Na pewno

wartym uwagi jest kawałek "Walls

Of Acree". Jak widać Quorthon i

jego Bathory miał wpływ na różne

odmiany metalu. Od ekstremalnego

blacku po klasyczny heavy.

Utwór "Pathria" dzięki swym charakterystycznym

harmoniom wokalnym

spokojnie mógłby trafić na

kultowe "Death Or Glory" grupy

Heavy Load. Sam zespół twierdzi,

że tym albumem chciał oddać to,

co jest istotą heavy metalu. Czy im

się udało? Niech już każdy z Was

to oceni indywidualnie. (4)

Bartek Kuczak

Midnight Prey - Uncertain Times

2019Dying Victims

Znakomity debiut. Właśnie o to

chodzi w muzyce rockowej. Spartańskie

warunki nie przeszkadzają

nowicjuszom w pełnym zaangażowaniu,

jeżeli naprawdę mają oni

coś do przekazania. W tym przypadku

chodzi o poczucie wolności

pomimo niepewnych czasów, w jakich

przyszło żyć młodemu pokoleniu.

Wielu młodzi ludzi serce by

oddało i dostają w zamian łomot,

podczas gdy inni mają wszystko na

gotowe za darmo a jeszcze wykazują

nieuzasadnioną postawę roszczeniową.

Midnight Prey to trio,

które weszło na metalową scenę

znikąd i udowadnia, że nie trzeba

spełniać żadnych dziwnych warunków,

aby uzyskać perfekcyjny

efekt. Serce liczy się w prawdziwej

sztuce, nie kontakty, znajomości

czy wpływowi rodzice. Wokal niedbały,

gitary pędzą bez opamiętania,

perkusista nagrody Grammy

nie uzyska swoim bębnieniem a

płyta i tak wywrze wrażenie na niegłuchym

słuchaczu. Owi Hamburczycy

sformowali kapelę już około

2012 roku, skapnęli się na przestrzeni

siedmiu lat działalności co

jest naprawdę ważne w graniu a co

nie ma znaczenia i weszli do studia

aby nadać temu konkretną muzyczną

postać. Jakie są najsilniejsze

elementy składające się na pierwszorzędną

jakość "Uncertain Times"?

Brzmienie. Nie wiem. Nie

myślę, kiedy tego słucham. Udziela

mi się to brzmienie na tyle, że doznaję

swoistej ekstazy i nie potrafię

myśleć racjonalnie. Dlatego trudno

jest mi mówić o walorach "Uncertain

Times". Motorhead miał podobną

swobodę, luz i świeżość na

pierwszych płytach "On Parole" /

"Overkill" / "Bomber". Tam jest

coś z bluesa, punku, heavy metalu,

ale generalnie schematy są olewane.

Wiecie co, nie ma co dzielić

włosa na czworo. Wysłuchajcie całości

uważnie a sami będziecie najlepiej

wiedzieć czy to są dźwięki

dla Was. Zachodzi wysokie prawdopodobieństwo,

że złapiecie bakcyla.

Uczciwie przyznam, że zachłannie

obserwuję kolejne kroki

Midnight Prey i spodziewam się,

że oni zdołają jeszcze przebić swój

debiut. Nie wiem jak, ale wydaje

mi się, że drugi longplay będzie jeszcze

lepszy. Mam tylko nadzieję,

że Midnight Prey dostanie odpowiednie

wsparcie ze strony promotorów

i fanów, będzie dużo koncertować

po całym świecie i nagra tyle

samo płyt co Lemmy. Oni muszą

wszystko wypracować i stworzyć

metodą Do It Yourself (zrób to

sam), nie dostają niczego na gotowe

za darmo. Wobec tego gorąca

prośba do fanów porządnego

rocka: nie zaprzepaśćcie tego! Kilka

kliknięć i macie całe "Uncertain

Times" dostępne do wysłuchania!

Póki co nota 4.5, dlatego, że jeszcze

będzie okazja aby dać im pełną

piątkę. (4.5)

Sam O'Black

Millennium - A New World

2019 Pure Steel

Nie wyszło, bo wyjść nie mogło, w

latach 80., ale teraz Mark Duffy

nadrabia z Millennium stracony

czas. Jego zespół i tak jest w świetnej

sytuacji w porównaniu z setkami

innych grup nurtu NWOBHM,

zdołał bowiem wydać w epoce

longplay, gdy inni musieli zadowolić

się wyłącznie singlami bądź tylko

demówkami. Najnowszy, już

trzeci w dyskografii grupy, album

"A New World" jest logiczną kontynuacją

jej stylu z pierwszej połowy

ósmej dekady XX wieku. Panowie

nie eksperymentują, nie

kombinują, nie szukają niepotrzebnych

urozmaiceń - grają heavy metal

w formie najbardziej klasycznej

z możliwych, na wskroś brytyjski i

wciąż na swój sposób modny, bo

po prostu ponadczasowy. Kolejne

utwory płynnie przechodzą jeden

w drugi, żaden nie odstaje na minus,

a zamierzoną zapewne surowość

brzmienia łagodzą nieco całkiem

melodyjne refreny i efektowne

solówki. Obstawiam, że za

czasów największej popularności

takiego grania liczniejsi fani ekscytowaliby

się tak udanymi utworami

jak "World War 3", "All Out

War", "Assassin" czy naprawdę

siarczysty "Victory" (lata w Toranaga

nie poszły jak widać w przypadku

wokalisty na marne), ale "A

New World" pewnie i tak dotrze

do zainteresowanych również teraz,

a reklamacji raczej nie będzie.

(5)

Wojciech Chamryk

Mindless Sinner - Poltergeist

2020 Pure Steel

Mindless Sinner to typowy przykład

heavy metalowego zespołu z

lat 80. XX wieku, który powrócił

ostatnio na scenę z nowym bezkompromisowym

albumem. Pomimo

tego, że ta kapela została utworzona

już 40 lat temu, to właśnie

teraz ukazuje się ich najlepsza płyta.

"Poltergeist" to bowiem zestaw

najbardziej dopracowanych, najlepiej

brzmiących i najciekawszych

kompozycji w dorobku Szwedów.

Te utwory są jednocześnie bardzo

melodyjne oraz złowieszcze. Uzykano

na nich idealny balans pomiędzy

ostrością przekazu a przebojowością.

Niewątpliwie Mindless

Sinner gra dokładnie taką

158

RECENZJE


muzykę, jaką jego członkowie sami

lubią słuchać. Już od dawna mają

wypracowany własny charakterystyczny

styl ("Poltergeist" można

nazwać naturalną kontynuacją

wcześniejszego "The New Messiah"),

ale dopiero teraz dostajemy

ich dźwięki podane w optymalnej

postaci. A jest to postać wzbudzająca

trwogę, chciałoby się zakrzyknąć:

bój się duchów! Udało się

wykreować fajną atmosferę bez

wprowadzania dziwnych pozametalowych

elementów. Coś dla fanów

Mercyful Fate / King Diamond,

ale też takich ikon jak Iron

Maiden, Judas Priest, Saxon czy

też kultowego Axewitch. Odnośnie

poszczególnych utworów, "Valkyrie"

to znakomita heavy metalowa

ballada w stylu wczesnego Iron

Maiden (porównaj z "Hallowed Be

Thy Name"); niepozorny "World

Of Madness" (który przypomina

nieco Jag Panzer) sporo zyskuje po

wielokrotnym odsłuchu; rytmiczny

i epicki "Altar Of The King" najlepiej

pasowałby do wokalu Biff Byford'a

z okresu "Lionheart" a "The

Rise And The Fall" (zamiast "Loch

Ness") powinien zamknąć "Angel of

Retribution". A zatem "Poltergeist"

stanowi esencję tradycyjnego

heavy metalu brzmiącą najlepiej

jak się da brzmieć w 2020 roku.

Nie jest to zbyt "fresh, cool & trendy",

ale z pewnością "oldschool,

underground & cvlt". Oczywiście

każdy chciałby, aby heavy metal

podążał właśnie w takim kierunku

i aby kolejne pokolenia kopiowały

mistrzów właśnie w taki sposób.

Nasuwają się jednak pytania, w

jaki sposób zespół miałby zaproponować

coś nowego bez odrzucania

starych wzorców? W jaki sposób

miałby trafić do szerszego grona

odbiorców w czasach gdy większość

młodzieży słucha hip-hopmetalu?

W jaki sposób heavy metal

miałby pozostać głosem młodego

pokolenia a nie głosem dziadków

i pradziadków? W jaki sposób

grupa osób mogłaby zaangażować

się w pełni w granie metalu 7 dni w

tygodniu pomimo immanentnego

braku perspektyw na utrzymywanie

się z tego? Jeżeli uznamy, że

metal ma być niekomercyjną formą

sztuki, to w efekcie zespoły będą

mieć 4 dobre płyty na przestrzeni

40 lat i będą grać koncerty nie

więcej niż dwadzieścia-kilka dni w

roku, no bo przecież każdy ma

pracę w tygodniu. Mindless Sinner

nie odrobią czasu, który już

upłynął. Tobie, drogi czytelniku,

dobrze radzę, posłuchaj teraz

Mindless Sinner "Poltergeist",

pójdź na ich koncert, pokaż znajomym,

cieszcie się tym. (5)

Sam O'Black

Molly Hatchet - Battleground

2019 Steamhammer/SPV

Uwielbiam ten zespół, nawet nie

pamiętam dlaczego. Ale... Do tej

pory wspominam, jakie wrażenie

wywierały na mnie okładki tego

zespołu, które utrzymane były w

stylistyce fantazy, a wykonane były

przez artystów pokroju Franka

Frazetta lub Borisa Vallejo. Zresztą

nadal się tego trzymają. Później

wciągnęła mnie ich muzyka.

To co grali i grają nazywają southern

rock ale grany jest z takim hard

rockowym feelingiem, że trudno

być wobec niego obojętnym. Po

prostu sięgając po każdy stary czy

nowy album Molly Hatchet mam

gwarancje, że spędzę sporo czasu

przy dobrej muzyce. Nie inaczej

jest jeśli chodzi o albumy "Live".

Jeszcze nie słyszałem i nie widziałem

ich "występów", które mi się

zupełnie nie podobały. Sięgając po

"Battleground" byłem zrelaksowany

i wyluzowany, bo wiedziałem

co otrzymam. Pozwoliło mi to od

pierwszego dźwięku bawić się i

uczestniczyć w show tego zespołu.

Molly Hatchet miał w swojej historii

wiele trudnych momentów,

tracił bardzo ważnych muzyków,

ale wychodził z tych problemów

zawsze zwycięsko i chwała mu za

to! Muzycy grają od ponad czterdziestu,

lat więc w ich profesjonalizm

nie ma co wątpić. W dodatku

wyróżniają się tym, że mimo upływu

tych wszystkich lat zachowują

wigor i ducha z czasów młodości.

No i na koniec, obojętnie co wciągną

do swojej koncertowej setlisty,

to i tak uzyskasz kolejną gwarancję,

że będziesz się świetnie bawił.

"Battleground" na dwóch płytach

mieści niespełna sto minut muzyki.

Praktycznie jest to przekrój

przez cały repertuar zespołu z pewnym

wyłomem na cztery studyjne

albumy, między "Take No Prisoners"

a "Lightning Strikes

Twice", które nie mają swoich

przedstawicieli. Za to każdy inny

ma choć po jednym kawałku, a

takie "Flirtin' with Disaster"

(chyba ich najlepszy album) oraz

"Justice" mają ich po kilka. Po

prostu nóżka przytupuje przez całość

albumu. "Battleground" udowadnia,

że magia southern rocka

ciągle trwa. (5)

\m/\m/

Moon Chamber - Lore Of The

Land

2019 No Remorse

Moon Chamber to kolejna międzynarodowa

suprgrupa. Nas oczywiście

najbardziej interesuje fakt,

że śpiewa w niej Marta Gabriel

(Crystal Viper), ale równie istotny

jest tu udział gitarzysty Roba Bendelowa,

znanego z Saracen, legendy

nurtu NWOBHM. Skład dopełniają

klawiszowiec tego zespołu

Paul Bradder, perkusista Pagan

Altar Andy Green i basista Richard

Bendelow. Zbieżność nazwisk

nie jest tu przypadkowa, ale

na płycie słychać basowe partie w

wykonaniu Marty. Nie wiem kto

odpowiada za kompozycje, ale

sporo w nich nawiązań do twórczości

Saracen, czy szerzej archetypowego

doom/hard'n'heavy z

przełomu lat 70. i 80. minionego

wieku, kiedy po eksplozji hard

rocka pozostasły już tylko nieliczne

zespoły, a metal kształtował

dopiero swą tożsamość. Taki jest

choćby "De Temporum Ratione" z

melodyjnym refrenem i zadziornym

śpiewem, równie udany

"When Stakes Are High" czy

"Knight Errant (My Son)", ale

"Lore Of The Land" ma też kilka

innych oblicz. Sporo tu bowiem

akustyczno-folkowego grania, z

perełką w postaci "The Nine Ladies"

na czele, balladowych wstawek

oraz nawiązań do progresywnego

rocka. Tu rządzą i dzielą

singlowy "Ravenmaster" z klimatyczną

solówką i klawiszowymi pasażami

oraz majestatyczny "The Plague",

numer nie gorszy od klasyków

Pink Floyd z drugiej połowy lat

70. Marta też spiewa nieco inaczej,

nie tak agresywnie jak w Crystal

Viper, wykorzystując pełnię

swego głosu, tak więc mniej niż:

(5) nie będzie.

Wojciech Chamryk

Mortal Infinity - In Cold Blood

2019 Self-Released

Mortal Infinity łupią thrash od

dobrych 10 lat. Jedyny członek

oryginalnego składu, wokalista

Marc Doblinger musi być naprawdę

maniakiem, bo nie zważając

na nic prze do przodu, co 4-5 lat

wydając kolejny album. "In Cold

Blood" jest trzeci z kolei i firmuje

go sam zespół - jak widać brak wydawcy

nie jest tu żadną przeszkodą.

Od razu nasuwa się jednak

pytanie co jest z nim nie tak, skoro

żadna z niemieckich wytwórni nie

wykazała nim zainteresowania?

Wszystko wydaje się być na pozór

OK, ale z każdym kolejnym odsłuchem

mankamenty są coraz

bardziej słyszalne - to schematyczne,

co najwyżej poprawne granie,

taki surowy, germański thrash trzeciego

sortu. Pewnie na koncercie

brzmi on znacznie lepiej, ale w

wersji studyjnej niczym nie zachwyca,

cyfrowe postukiwanie perkusji

w najszybszych partiach też nie

jest atutem - lepiej sięgnąć po stare

płyty Destruction. (2)

Wojciech Chamryk

Mortanius - Till Death Do Us

Part

2019 Rockshots

Założycielami tego projektu są

wokalista Lucas Flocco oraz basista

Jesse Shaw. Muzycznie, panowie

usadowili się w melodyjnym

power metalu ale w tym europejskim

odłamie. Chętnie kolaborują

też z elementami melodyjnego progresywnego

power metalu. Niestety

wszystkie te ambitniejsze próby

nikną w grzechach, które przykleiły

się do włoskich i fińskich kapel

tego nurtu na początku tego wieku,

a tak chętnie eksploatowane są

przez wspomnianych Amerykanów.

Przede wszystkim Lucas i

Jesse upodobali sobie rozbudowane

formy muzyczne. Dziewięć,

dziesięć, osiemnaście minut to

prawdziwe kompozytorskie kolosy.

Niestety panowie nie udźwignęli

ciężaru podjętego wyzwania.

Wszystkie z tych utworów ciągną

się niemiłosiernie. Owszem sporo

w tym niezłych momentów, ale

drugie tyle jest zwykłej nudy. Dodatkowo

dźwiękowo i aranżacyjnie

jest dość ubogo. Mistrzowie ambitnego

power metalu zabijają muzykę

Mortanius swoją błyskotliwością

oraz intensywnością. W tym

amerykańskim projekcie dużo jest

klawiszy, ich brzmienie nie zawsze

jest trafione, ale najgorsze jest to,

że to one rozdają karty. Poza tym

nie jest to jakieś konkretne granie,

tego jest niewiele, za to panoszą się

wszelkie bezbarwne elektroniczne

plamy. W momencie gdy pojawiają

się - nielicznie - udane partie klawiszowe,

to uzmysławiamy sobie, że

ten muzyk jednak potrafi dobrze

grać. Nie można mieć zastrzeżeń

do basisty, który ma dość ciekawe

partie oraz słychać go przez większość

muzyki. Podobnie można

ocenić gitarzystów. Sporo ich partii

- i tych rytmicznych i tych solowych

- jest naprawdę ciekawie zagranych.

Niestety często giną w

oparach dźwięków klawiszy i wokalu.

Pod względem kompozytorskim

trochę lepiej jest w rozpoczynającym

i szybkim "Facing The

Truth", choć ten kawałek też jest

za długi. Co ciekawe Lucas i Jesse

rozwlekli też cover, którym jest

"Last Christmas". Tragedia, czyż

RECENZJE 159


nie? Niemniej, co by nie mówić o

tej piosence to przynajmniej jest

naprawdę dobrze napisana i to na

tle muzyki Mortanius bardzo mocno

rzuca się w uszy. Wokalista

Lucas Flocco ma leciutki oraz

dość wysoki głos i nim to dopełnia

muzycznego "zniszczenia" na "Till

Death Do Us Part". Żeby nie

było, że nie może być gorzej, to panowie

zaprosili do odśpiewania

openera niejakiego Leo Figaro,

który brzmi jakby przed rozpoczęciem

śpiewania nałykał się helu. Za

mikrofonem, na basie i gitarach

grają konkretni ludzie. Niestety nie

wiadomo kto stoi za partiami klawiszowymi

i perkusją. Pozwala to

domniemywać, że perkusja to sample,

co słychać, choć ktoś się namęczył

aby jak najmniej rzucało się to

w uszy. Tak w ogóle produkcja tego

przedsięwzięcia zdaje się, że to

kwestia domowego studia i to nienajlepszego.

Albo jeszcze inaczej,

ktoś nie do końca potrafił ogarnąć

tę sesję. Sumując bardzo ciężko

przedrzeć się przez muzyczną wizję

projektu Mortanius, a przynajmniej

mnie sprawiało to dużą trudność.

Jak ktoś chce przekonać się

samemu to proszę bardzo, jednak

ostrzegam, że lepiej zająć się innymi

płytami z tego nurtu, z pewnością

trafi się coś ciekawszego. (2)

\m/\m/

Municipal Waste - The Last

Rager

2019 Nuclear Blast

Wyszła chłopakom ta najnowsza

EP-ka. Jest krótko - 10 minut z niewielkimi

sekundami, konkretnie i

na temat. Thrashowy rzecz jasna,

nikt już chyba po ekipie z Richmond

nie spodziewa się jakiejś zaskakującej

ewolucji. Łoją więc na

"The Last Rager" na najwyższych

obrotach, czasem tylko zwalnijąc,

tak jak w utworze tytułowym, albo

zaczynają w "Wave Of Death" zaskakująco

wolno, by jednak szybko

ten stan rzeczy zmienić. Świetny

jest też "Car-Nivore (Street Meat)",

kolejna petarda typu miks Exodus/

S.O.D., potwierdzająca, że warto

czekać na kolejny album Amerykanów.

Kolekcjonerów na pewno

ucieszą różne wydania "The Last

Rager", nie tylko na CD czy kasecie,

ale też w kilku winylowych

wariantach do wyboru - jak oldschool,

to oldschool, tylko chyba

wersji picture disc zabrakło. (4)

Wojciech Chamryk

Mysterizer - Invisible Enemy

2019 Inverse

Muzycy fińskiego Mysterizer

zgłaszają za sprawą swego debiutanckiego

albumu akces do wciąż

rozrastającego się klubu pod nazwą

"Nie przyjmujemy do wiadomości,

że lata 80. skończyły się dawno temu".

I wszystko byłoby fajnie, gdyby

nie "drobiazg" polegający na

tym, że na "Invisible Enemy" nie

znajdziemy literalnie jednego,

własnego dźwięku - wszystko to

klisze, kalki i mało udatne kopie,

wykorzystane już wcześniej przez

setki, jak nie tysiące innych zespołów.

Są więc umiejętności,

sprawny wokalista, niezłe brzmienie

i nic poza tym. Polecam miłośnikom

chóralnych zaśpiewów

"oooo", bo są praktycznie w co

drugim utworze i zabaw w odgadywanie

"to zerżnęli od Maiden, to

od Priest, a to żywcem motyw z..."

- ale chyba nie mogło być inaczej,

skoro panowie zaczynali w cover

bandzie. (1)

Mystery Blue - 8RED

2019 Massacre

Wojciech Chamryk

Mystery Blue to jeden z najbardziej

zasłużonych zespołów francuskiego

metalu. Założony w 1978

roku, w kolejnej dekadzie firmujący

dwa albumy, a po sześcioletniej

przerwie działający całkiem

aktywnie do dnia dzisiejszego. Co

jednak z tego, skoro najnowszy

album "8RED" to może nie totalna

wtopa, ale też nic nadzwyczajnego

- aż dziwne, że ktoś z Massacre

postanowił go wydać. "A modern

production with a unique sound"

oznacza bowiem dziwnie sterylny

dźwięk, może i pasujący do nowoczesnych

odmian metalu, ale tu

niekoniecznie. Bzdurą są też słowa,

że "8RED" to "a collection of

unforgettable metal hymns", bo

raptem trzy-cztery z utworów trzymają

poziom. Aż dziwne, że Frenzy

Philippon zdecydował się firmować

takiego asłuchalnego gniota,

bo początek płyty jest całkowicie

na straty. Coś ciekawszego zaczyna

się dziać na wysokości

czwartego z kolei "Throwaway Society",

całkiem udany jest dynamiczny

"Vikings Of Modern Times", z

kolejnych czterech numerów też ze

dwa mają w sobie tzw. "momenty",

ale to zdecydowanie za mało na

rok 2019, przy tak ogromnej konkurencji

na metalowym rynku.

Gwoździem do tej płytowej trumny

jest wokalistka Nathalie Geyer.

Nie wiem na jakiej zasadzie trafiła

do Mystery Blue i utrzymuje się w

tym zespole tak długo, ale jej nijaki,

w większości utworów pozbawiony

jakiejkolwiek mocy głos,

nad wyraz irytuje i drażni - pora

poszukać kogoś znacznie lepszego.

(2)

Wojciech Chamryk

Mystic Prophecy - Metal Division

2020 ROAR!

Poprzednia płyta "Monuments

Uncovered" Niemcom nie wyszła,

chociaż był to zbiór kultowych

przebojów z różnych lat, od disco

do hard rocka/metalu. Mystic Prophecy

zamordowali je jednak bez

litości, ale teraz wracają z tarczą,

proponując jedną z najlepszych

płyt w swej, całkiem już przecież

obszernej, dyskografii. Nie wiem

co jest tego przyczyną, ale "Metal

Division" trzyma poziom od początku

do końca, a spośród tych 11

utworów kilka to prawdziwe killery.

Pierwszy to numer tytułowy -

sprawdźcie teledysk - surowy, mocarny

i miarowy numer z patetycznym

refrenem. W podobnym

tempie utrzymany jest mroczny

"Dracula", jak dla mnie najciekawszy

utwór na tej płycie, z chóralnie

skandowanym, wzbudzającym

ciarki refrenem. A tuż obok

czają się przecież jeszcze dynamiczne

petardy w rodzaju "Eye To

Eye", "Curse Of The Slayer" czy

"Mirror Of A Broken Heart", ballady

też kończą się solidnym uderzeniem,

szczególnie "Die With The

Hammer", no ale w końcu pod takim

tytułem nie może skrywać się

zwykła pościelówka. Wokalista

Roberto Dimitri Liapakis też jest

w formie, podobnie jak sekcja i gitarowy

duet Markus Pohl - Evan

K, tak więc z przyjemnością stawiam

"Metal Division" zasłużone:

(5).

Wojciech Chamryk

Nibiru Ordeal - Solar Eclipse

2019 Inverse

Nibiru Ordeal powstał w czasie

wakacji 2006 roku, ale przez kilka

ładnych lat był to bardziej projekt

dwóch dzieciaków niż regularny

zespół. Sytuacja zmieniła się w

obecnej dekadzie: skrystalizował

się pełny skład, z czasem doszedł

wokalista Andi Kravljaca i już z

nim grupa nagrała debiutancki album.

Pierwsze co zwraca uwagę to

fakt, że "Solar Eclipse" trwa trochę

ponad 80 minut - co prawda słucham

tego materiału z promocyjnych

plików, ale w sieci można

znaleźć informację, że ukazał się

on również na pojedynczym CD,

który ponoć tyle muzyki zmieścić

nie może. Może pewnym ułatwieniem

był tu fakt, że Finowie grają

niezbyt mocny power metal? Radzą

sobie z nim jednak całkiem,

całkiem: nie brzmią plastikowo,

nie przesadzają też ze sztampowymi

melodyjkami, a i wokalista ma

kawał głosu, co jest chyba największym

atutem zespołu. Trochę szkoda,

że nie ma na tej płycie więcej

utworów w rodzaju "Manual Of

Life", śmielszego czerpania z mocnego,

tradycyjnego heavy, porywanie

się na kilkunastominutowe

kolosy w rodzaju utworu tytułowego

czy "Vortex Of The Dead

Galaxies" też jest pewną przesadą,

bo nie ma w nich aż tylu interesujących

pomysłów, ale mimo

wszystko Nibiru Ordeal mogą

mówić o udanym debiucie. (4)

Wojciech Chamryk

Nightwish - Decades: Live In

Buenos Aires

2019 Nuclear Blast

Tuomas Holopainen zaczyna powielać

biznesowy model kariery

Steve'a Harrisa. Dlatego coraz

rzadsze albumy studyjne Nightwish

(niedługo minie pięć lat od

premiery "Endless Forms Most

Beautiful") zaczynają ginąć w natłoku

produkowanych seryjnie

kompilacji i koncertówek. Pół biedy,

gdy są to wydawnictwa udane

("Showtime, Storytime"), pokazujące

fińską grupę w pełni formy.

"Decades: Live In Buenos Aires"

jest jednak wydawnictwem wyłącznie

dla najbardziej zagorzałych

fanów Floor i spółki, typową zapchajdziurą

w bardzo obszernej już

dyskografii. Różnice repertuarowe,

choćby w porównaniu z live "Vehicle

Of Spirit" z 2016, są bowiem

czysto kosmetyczne, sam zespół,

chociaż gra zawodowo, to nie

wznosi się na jakieś wyżyny, a i

160

RECENZJE


wokalistka nie miała chyba najlepszego

dnia. Fakt, argentyńska publiczność

jest niesamowita i bardzo

żywiołowa, od razu podchwytuje

te najbardziej znane utwory w rodzaju

"Wish I Had An Angel" czy

intonuje Ole! Ole! Nightwish!, ale

cała reszta jest co nawyżej poprawna.

W dodatku ta koncertówka to

prawdziwy kolos: 21 utworów trwa

ponad dwie godziny, tak więc po

zakończeniu dwóch ostatnich tasiemców

"The Greatest Show On

Earth" i "Ghost Love Score" mogłem

tylko westchąć z ulgą. Wersja z

obrazem jest pewnie ciekawsza, ale

za "gołe" audio tylko: (2,5).

Wojciech Chamryk

No Bros - Export Of Hell

2019 Pure Steel

No Bros to niekwestionowana legenda

austriackiego hard'n'heavy,

jeden z prekursorów ciężkiego

rocka w tamtym kraju, bo zaczynali

pod inną nazwą jeszcze w pierwszej

połowie lat 70. Dlatego świętują

teraz 45-lecie i dobrze, że nie

kolejną kompilacją czy składanką

the best of, ale albumem z premierowymi

utworami. Owszem, w wersji

CD są trzy bonusowe powtórki

z rozrywki, utwory "Holiday With

HH" i "Black Maiden" No Bros z

wczesnych lat 80. oraz "Little Boy"

projektu lidera Schubert In Rock,

ale ciekawostką jest fakt, że zostały

nagrane z udziałem nowego wokalisty

Waltera Stuefera. Nie ma też

co ukrywać, że No Bros wciąż bardzo

zapożyczają się u Deep Purple

i Uriah Heep, chyba nawet

bardziej niż przed laty, ale na

szczęście grają z taką werwą i animuszem,

że nie jest to w sumie

większym problemem. Fajnie

wzbogacają też swego siarczystego

hard rocka o akcenty bluesowe

("This Is No Bros", "Alcohol And

Bad Decisions"), progresywne

("Black Maiden"), a nawet jazz

rockowe, trochę w duchu Ian Gillan

Band ("Way Down To The

Edelweiss"). Wokalista też często

nawiązuje do najsłynniejszego

frontmana Deep Purple, ale nie

on pierwszy i zapewne nie ostatni,

a do tego trzeba mieć jednak kawał

głosu, żeby śpiewać tak jak Gillan

choćby w utworze tytułowym czy

David Byron z Heep w "Love Or

Hate Me", gdzie nawet chórki kojarzą

się jednoznacznie. Jest też numer

perełka, "Thousand Years Of

Austro Rock", nagrany z udziałem

licznych wokalistów i instrumentalistów,

reprezentujących różne gatunki

i style muzyczne - dzięki temu

pewnie po raz pierwszy na płycie

No Bros można usłyszeć solo

trąbki, skrzypiec czy akordeonu, a

to nie wszystkie nietypowe instrumenty

wykorzystane w tym utworze.

Fajna płyta weteranów w odmłodzonym

składzie - warto posłuchać.

(4,5)

Wojciech Chamryk

Nocturnalia - III: Winter

2019 The Sign

Spodziewałem się po trzecim już

albumie tej szwedzkiej grupy znacznie

więcej. Nie znaczy to rzecz

jasna, że Nocturnalia ugrzęźli na

jakichś artystycznych mieliznach,

ale "III: Winter", a już szczególnie

początek tej płyty, zdecydowanie

rozczarowuje. Długaśny "The Calling"

na początek brzmi bowiem niczym

utwór Muse, ale z tych słabszych,

a w dodatku utrzymany w

klimatach retro. "Spell Of The

Night" jest ciekawszy, szczególnie

dla fanów klasycznego rocka lat

70., ale następny w kolejności "By

Nature" to znowu klimaty Muse,

przefiltrowane jednak przez nowe/

stare elementy przypomniane niedawno

przez Royal Blood. Czyli

zero zaskoczeń, a "Come Alive",

kolejny siedmiominutowiec, to już

nudy na pudy - coś z ballady, coś

ze starego rocka, ale to typowe flaki

z olejem, nic więcej. Jak by zaś

na to nie patrzeć to już połowa

płyty, robi się więc nie za wesoło...

Na szczęście dalej jest już znacznie

lepiej. "Forsaken" uderza szybkim

tempem i hardrockową mocą, mimo

tego, że sound tego albumu nie

jest jakiś szczególnie ciężki, co potwierdza

też "Beyond The White".

Mocarny "Winter Hymn" to wypadkowa

doom metalu/hard rocka

spod znaku wczesnego Black Sabbath

- aż szkoda, że kończy się tak

szybko. Szybciutko dostajemy jednak

finałowy "The Son", jak dla

mnie perełkę "III: Winter", utwór

na styku progresywnego rocka i

balladowego grania Wishbone

Ash, wzbogacony elementami psychodelii.

Czyli strona A słabsza,

strona B porywająca, więc po

uśrednieniu: (4).

Wojciech Chamryk

Ogre - Thrice As Strong

2019 Cruz Del Sur Music

Od dobrych 20 lat - z krótką przerwą

na oddech - panowie z Ogre

robią swoje, grając archetypowego

hard rocka. Taka postawa zasługuje

na szacunek, bowiem nawet pobieżny

przegląd sytuacji na amerykańskich

listach przebojów uzmysławia

jak dalekie są gusta tamtejszej

publiczności od tego, czego

słuchano powszechnie jeszcze w

latach 70. i 80. ubiegłego wieku.

Obecnie klasyczny rock czy hard

'n'heavy interesuje w USA nielicznych

słuchaczy, podobnie zresztą

jak w Europie czy innych częściach

świata. Jednak każdy, kto

zdecyduje się sięgnąć po "Thrice

As Strong", piąty już studyjny album

w dyskografii tria z Maine, na

pewno nie będzie rozczarowany.

Zespół sprawnie łączy w zwartą całość

hardrockowe i metalowe patenty

z dawnych lat, równie wiarygodnie

brzmiąc w mocarnych, kojarzących

się z wczesnym doom

metalem walcach pokroju "The

Future" jak też szybkich, kąśliwych

numerach typu "Hive Mind", kojarzący

się z najlepszymi latami

UFO ery młodszego Schenkera. A

to w żadnym razie nie wszystko,

bo mamy tu jeszcze szybsze i wolniejsze

utwory w duchu starego

Black Sabbath, odniesienia do

bluesa ("King Of The Wood") czy

psychodelii ("Cyber-Czar") - może

dzięki Cruz Del Sur Music Ogre

zdołają wreszcie szerzej zaistnieć,

bo niewątpliwie na to zasługują.

(5)

Wojciech Chamryk

Orodruin - Ruins Of Eternity

2019 Cruz Del Sur Music

Długie przerwy wydawnicze stają

się obecnie w metalowym światku

swoistą normą i pewnie taki stan

rzeczy będzie się pogłębiać, wraz z

ekspansją cyfrowych metod dystrybucji

muzyki. Orodruin również

wystawili cierpliwość swoich fanów

na nielichą próbę, bowiem od premiery

ich poprzedniego albumu

minęło ponad 16 lat. W obecnych

realiach muzycznych to szmat czasu,

ale z drugiej strony zespół nigdy

nie był jakoś szerzej znany, zaś

fani metalu są bardziej stali w

uczuciach. Zwolennicy debiutanckiej

płyty "Epicurean Mass" na

pewno więc sięgną po "Ruins Of

Eternity", młodsi słuchacze też nie

powinni się wahać, bo to podręcznikowy

wręcz przykład tego, jak

grać klasyczny heavy/doom metal

w duchu lat 70. i 80. Zespół potwierdza

w tych mocarnych, surowych,

pełnych dostojeństwa i melancholii

utworach, że nie bez powodu

fani określają go legendą

amerykańskiego doom metalu -

fakt, dorobek Orodruin nie jest

zbyt imponujący na tle dyskografii

choćby Pentagram, Saint Vitus

czy The Obsessed, ale ich muzyka

jest równie efektowna. Z jednej

strony archetypowa, bazująca na

dokonaniach mistrzów gatunku z

Black Sabbath posępny, złowieszczy

"Forsaken", bardziej melodyjny

"Letter Of Life's Regret", ale

też świeża i porywająca energią,

tak jak w chwilami szybszych, bardziej

dynamicznych utworach w

rodzaju "Into The Light Of The

Sun" czy "Hell Frozen Over". (5)

mogę więc dać bez żadnej przesady,

oby tylko na kolejną płytę panowie

nie kazali nam czekać przez

kolejne kilkanaście lat...

Wojciech Chamryk

Planet Hell - Mission Two

2019 Mad Lion

Już debiut Planet Hell "Mission

One" był płytą znakomitą, ale

teraz Przemek Latacz i spółka

proponują dzieło jeszcze bardziej

dopracowane i urozmaicone, tym

razem już w pełni zespołowe. Katowicka

formacja gra progresywny

death metal na poziomie dostępnym

nielicznym wybrańcom, nieustannie

poszukując i eksperymentując,

a do tego łącząc solidny, metalowy

cios z urozmaiconym, zaawansowanym

technicznie graniem.

Na takie podejście stać tylko

największych wizjonerów, by przypomnieć

choćby płyty Death, Cynic

czy Atheist, że nie wspomnę

już o ulubieńcach Przemka z Voivod.

O dosłownych, muzycznych

wpływach nie ma tu rzecz jasna

mowy, ale to ta sama ścieżka twórczych

eksperymentów, chęć ciągłego

rozwoju i wyjścia poza gatunkowe

getto do krainy jeszcze bardziej

fascynujących, nowych i oryginalnych

dźwięków. Dlatego

"Mission Two" zyskuje z każdym

kolejnym przesłuchaniem, ciągle

odkrywam na niej coś nowego i

równie fascynującego, w tym patenty

nie mające absolutnie nic

wspólnego z metalem, błyskotliwe

rozwiązania aranżacyjne, jak również

czyste, zaskakujące wokale

Przemka - to niby tylko niewiele

ponad 40 minut muzyki, ale pomysłami

z "Mission Two" spokojnie

można by obdzielić i kilkanaście

albumów. Zaciekawia też

RECENZJE 161


Przemkowa interpretacja "Solaris"

Stanisława Lema, co pewnie

również zachęci sporo zwolenników

naszego klasyka S-F do sięgnięcia

po tę płytę. W dodatku wydaną

równie efektownie co debiut:

w książkowym formacie digibooka

A5, bogato ilustrowanego, z tekstami

i ich tłumaczeniami. Zespół już

zapowiada "Mission Three", inspirowaną

"Summa Technologiae"

Lema, czyli już po doborze tematu

widać, że nie zamierza spoczywać

na laurach czy sięgać do oczywistych

pomysłów. "Mission One"

dałem w recenzji (6), ale "Mission

Two" bije ją na głowę, tak więc najzwyczajniej

zabrakło mi już skali,

zresztą jakiekolwiek notki i oceny

w przypadku takiej(!) muzyki nie

mają większego sensu.

Wojciech Chamryk

Power Theory - Force Of Will

2019 Pure Steel

Power metal ma się w Stanach

Zjednoczonych całkiem nieźle. Nie

mam tu rzecz jasna na myśli strony

komercyjnej, ale pod względem artystycznym

tamtejsze zespoły zdecydowanie

dają radę, potwierdzając,

że osiągięcia z lat 80. nie są już

tylko i wyłącznie zamierzchłą przeszłością.

Jedną z młodszych grup

kultywujących z powodzeniem dawne

tradycje jest Power Theory z

Pensylwanii. Na jej czwarty album

fani musieli trochę poczekać, ale

mało który zespół po zmianach

składu, z roszadą za mikrofonem

włącznie, jest w stanie pracować

błyskawicznie. Ważne, że nowy

wokalista Jim Rutherford bez

problemu wpasował się w zespół,

dzięki czemu "Force Of Will" tylko

zyskuje. Jak dla mnie minusem tej

płyty jest tylko cyfrowe, pozbawione

mocy dawnych nagrań brzmienie,

ale cała reszta trzyma już poziom.

Przeważają tu szybkie, dynamiczne

utwory, ze świetnym "Spitting

Fire" z wokalnym udziałem

Pieta Sielcka na czele, ale zespół

nie zapomina też o balladach ("Albion")

czy nieco lżejszych kompycjach

w rodzaju "Bringer Of Rain"

stanowiących przeciwwagę dla pełnych

patosu numerów typu "If Forever

Ends Today". (5) zasłużona.

Wojciech Chamryk

Praying Mantis - Keep It Alive

2019 Frontiers

Praying Mantis to brytyjski zespół

grający melodyjną odmianę

rocka/metalu. Wyróżniają go harmonicznie

zgrane gitary i urozmaicone

linie wokalne zainspirowane

muzyką Thin Lizzy i Wishbone

Ash. Do Polski zespół przyjechał

po raz pierwszy 2 listopada 2019r.

i wystąpił w krakowskim klubie

Zaścianek wraz z rodzimymi kapelami:

Axe Crazy oraz Roadhog.

W 2019 roku przypada 40-ta rocznica

powstania nowej fali brytyjskiego

heavy metalu (NWOBHM),

tak więc Praying Mantis ma co świętować.

Obecnie grupa koncertuje w

składzie: Tino Troy - gitara, chóry;

Chris Troy - gitara basowa,

chóry; John "Jaycee" Cuijpers -

główny wokal; Andy Burgess -

gitara; Hans in 't Zandt - perkusja,

chóry. "Keep It Alive" to kolejny

album koncertowy legendy NW

OBHM Praying Mantis, który został

wydany 6 grudnia 2019r.

przez Frontiers Records. CD +

DVD nagrano 28 kwietnia 2018r.

na piątej edycji festiwalu Frontiers

Rock w Mediolanie we Włoszech.

"Keep It Alive" zawiera największe

hity grupy: "Captured City", "Panic

In The Streets", "Children Of The

Earth". Pojawiają się również utwory

z ostatniej płyty Praying Mantis

pt. "Gravity" wydanej w 2018r.

tj. "Keep It Alive", "Mantis Anthem".

Zazwyczaj nie przepadam

za nagraniami z koncertów, ponieważ

po pierwsze reakcje publiczności

przeważnie zakłócają odsłuch

utworów, a po drugie brakuje tego

specyficznego koncertowego klimatu,

gdy człowiek podryguje w

rytm muzyki wraz z dzikim tłumem

pozostałych fanów zespołu.

Jednak album "Keep It Alive" pozytywnie

mnie zaskoczył. Publiczność

w żaden sposób nie przeszkadza

w odbiorze poszczególnych

utworów, słychać i widać, że muzycy

świetnie się bawią podczas występu,

czego dowodem jest m.in.

odśpiewanie "sto lat" dla Tino Troya.

Ponadto po tylu latach obecności

na scenie Preying Mantis

nadal brzmią świetnie, a ich gitarowe

riffy wciąż fascynują. (4,5)

Simona Dworska

Pretty Maids - Undress Your

Madness

2019 Frontiers

Pretty Maids prawdopodobnie nie

trzeba nikomu przedstawiać, ale

żeby formalności stało się za dość,

napiszę, że to pochodzący z Danii

zespół hard/heavymetalowy, który

powstał w 1981 roku z inicjatywy

wokalisty Ronniego Atkinsa oraz

gitarzysty Kena Hammera. Obecni

członkowie grupy to: Ronnie

Atkins - wokal; Ken Hammer -

gitara; Rene Shades - gitara basowa;

Allan Tschicaja - perkusja;

Chris Laney - klawisze, gitara.

Grupa 8 listopada br. za pośrednictwem

Frontiers Records

wydała 16-ty już album studyjny

pt. "Undress Your Madness".

Produkcją zajął się Jacob Hansen.

Perkusistą podczas nagrań był

Allan Sorensen, który w lipcu br.

odszedł z zespołu. Jego miejsce zajął

Allan Tschicaja, który już

wcześniej grał z Pretty Maids.

Pretty Maids jest "sprawdzoną firmą"

już od lat 80-tych i od tego

czasu regularnie wydaje płyty

(pierwszy album grupy pt. "Red,

Hot and Heavy" ukazał się w

1984r.). "Undress Your Madness"

słuchałam kilkukrotnie i za

każdym razem z przyjemnością -

utwory są bardzo melodyjne, rytmiczne,

mają chwytliwe refreny, a

teksty, których autorami są Ronnie

Atkins i Ken Hammer, dają

do myślenia. Jeśli komuś podobały

się wcześniejsze albumy grupy tj.

"Motherland" (2013), "Louder

Than Ever" (2014) czy "Kingmaker"

(2016), to znajdzie tu coś dla

siebie. Zespół nadal w większym

stopniu pozostaje w klimacie melodyjnego

hard rocka jedynie z domieszką

heavy. Trochę cięższych

brzmień z ostrymi riffami możemy

usłyszeć w utworach "If You Want

Peace (Prepare For War)" i "Slavedriver".

Album pokazuje, że chrapliwy

głos Ronniego Atkinsa w

dalszym ciągu brzmi dobrze, a Ken

Hammer wciąż potrafi przygotować

interesujące solo na gitarze.

Do tego należy jeszcze dodać mocno

brzmiące bębny, miarowe tony

basu oraz elektroniczny dźwięk

klawiszy. Oczywiście na płycie nie

mogło również zabraknąć ballad -

drapieżnej "Will You Still Kiss Me

(If I See You In Heaven)" oraz

spokojniejszej, bardziej komercyjnej

"Strength Of A Rose". Słuchając

"Undress Your Madness" początkowo

można mieć wrażenie, że "to

już gdzieś było", ale mimo wszystko

album jest wart uwagi każdego

fana hard and heavy. Pretty

Maids nadal są w formie, aż chce

się zarzucić włosami, a nogi same

podrygują w rytm muzyki. (5)

Simona Dworska

Prime Creation - Tears Of Rage

2019 Self-Releses

Nie pamiętam czy słyszałem debiutancki

album tego szwedzkiego

zespołu, ale nawet jeśli nie, to po

zapoznaniu się z jego następcą

"Tears Of Rage" absolutnie nie

mam takiego zamiaru. Prime Creation

grają bowiem mdły, nudny i

tak monotonny heavy metal, że z

każdym kolejnym utworem moje

zdziwienie, że firmują ten materiał

tak doświadczeni muzycy, było

coraz większe. Na dobrą sprawę to

gdyby nie wokalista Esa Englund

($ilverdollar, Hellshaker) byłoby

tu naprawdę marniutko, bo w większości

utworów tylko on przyciąga

uwagę - o ile oczywiście nie

wpadnie na pomysł "ubarwienia"

tego czy owego numeru growlingiem,

pasującym tu niczym pięć do

nosa. Plusy to "Walk Away", surowy,

dynamiczny kawałek z zadziornym

śpiewem i fajna, patetyczna

ballada "Endless Lanes". Reszta

to jakieś syntetyczne, pozbawione

mocy parodie power metalu,

nawiązania do popu z nowomodną,

pulsującą elektroniką w tle czy

pseudo przebojowe refreny - podziękuję

więc, bo na taki "metal" jestem

już najwyraźniej za stary . (1)

Wojciech Chamryk

Pripjat/Hell:on - A Glimpse Beyond

2019 The Trawling Chaos

Split to forma wydawnictw bardzo

popularna w metalowym podziemiu.

Mnie, podobnie jak bootlegi,

nie za bardzo odpowiadają. Po "A

Glimpse Beyond" sięgnąłem dzięki

Pripjat, niemieckiemu zespołowi

z korzeniami sięgającymi Ukrainy.

Na tej płytce odnajdziemy ich

cztery nowe utwory plus intro.

Wszystkie z nich to wściekły i

wrzaskliwy thrash, ale napisany i

zagrany w sposób przemyślany,

precyzyjny a zarazem interesujący.

Składa się to na naprawdę wyśmienity

materiał. Tym większy żal, że

nie jest to samodzielna EPka, chyba,

że muzycy nagrali już kolejny

album, a te kompozycje stanowią

jego część. Gdyby tak było mógłbym

muzykom Pripjat wybaczyć.

Uzupełnieniem tego splitu są nagrania

ukraińskiego death-metalowego

Hell:on. Jeżeli dobrze sprawdziłem

są to również nowe i niepublikowane

do tej pory nagrania.

Ukraińcy również stawiają na

wściekłość, ale ta ich pasja strasznie

mnie wynudziła. Nie powiem,

w "Spreading Chaos" wykorzystali

a la orientalny temat na bazie którego

stworzyli wyśmienite akustyczne

zwolnienie, natomiast w

"B.S.B." muzycy próbowali wykre-

162

RECENZJE


ować mroczny i tajemniczy klimat.

Jednak to za mało aby zainteresować,

kogoś, kto na co dzień nie

słucha death-thrashu. Zdecydowanie

wolę Pripjat, którzy udowodnili,

że warto na nich stawiać jeśli

chodzi o młode pokolenie kapel

thrash metalowych. Ze względu na

formułę splitu bez oceny.

\m/\m/

Quayde LaHüe - Love Out Of

Darkness

2019 Adult Fantasy

"Love Out Of Darkness" jest długograjającym

debiutem tej amerykańskiej

grupy, ale gra w niej aż

3/5 składu Christian Mistress, też

śpiewa dziewczyna, a stylistyka

jest również podobna - hard'n'

heavy na modłę przełomu lat 70. i

80. ubiegłego wieku. Jennie Fitton

jednak daleko do poziomu Christine

Davis, a i nowa muzyka Wulfa,

Diedricha i Storey'a też niczym

szczególnym nie zachwyca -

płyty Christian Mistres, zwłaszcza

"Possession", jako całość podobały

mi się znacznie bardziej.

Nie znaczy to rzecz jasna, że na

"Love Out Of Darkness" nie ma

dobrych utworów: surowy opener

"Give Me Your Love (Don't Take

Mine)" jest całkiem całkiem, "It

Still Burns" również, podobnie jak

dynamiczny "Heart Of Stone".

Reszta materiału jest już jednak

jakaś taka bezbarwna i wymuszona,

szczególnie w utworach niepotrzebnie

chyba rozwlekanych do

ponad pięciu minut. "Before The

Storm" to ni pop, ni ballada - trwa

niby tylko 4'25, ale też wlecze się

w nieskończoność; średnio wypada

też rock'n'rollowa stylizacja "Right

To Rock", bo jednak Joan Jett nawet

na słabszych płytach wypadała

w tej konwencji znacznie lepiej.

Quayde LaHüe mają więc potencjał,

jest na na tej płycie kilka przebłysków,

ale jednak spodziewałem

się po "Love Out Of Darkness"

czegoś więcej. (3)

Wojciech Chamryk

Quiet Riot - Hollywood Cowboys

2019 Frontiers

Reaktywowane przez Frankiego

Banaliego w 2010 roku Quiet

Riot miało cały czas pod górkę. Na

samym początku problem z wokalistą

(Mark Huff wyleciał za zapominanie

tekstu i przez trzy koncerty

zastępował go Keith St. John,

po czym został wymieniony na

Scotta Vokouna, a ten - na Jizziego

Pearla). W 2014 roku wychodzi

Quiet Riot "10", lecz jedynie w

plikach mp3. Zespół się dziwi, dlaczego

niefizyczny album się nie

sprzedaje, więc po paru miesiącach

można go dostać tylko na torrentach.

Jizzy odchodzi, a do składu

dołącza Seann Nicols i z tym panem

zespół nagrywa "Road Rage".

Płyta jest gotowa do wydania, lecz

Seann wylatuje, gdyż upomina się

o godziwą zapłatę za koncerty i ma

uwagi co do jakości miksu. Na jego

miejsce wskakuje młody James

Durbin, który przepisuje teksty

oraz linie wokalne i słyszymy go w

ten sposób na "Road Rage". Lineup

wydaje się stabilny, więc po wydaniu

koncertówki "One Night in

Milan" (którą zresztą opisywałem),

zespół bierze się za pracę nad

kolejnym albumem. Czy tutaj również

coś poszło nie tak? Otóż jak

podejrzewacie - tak. Owszem, James

bez problemu nagrał z zespołem

album, lecz postanowił opuścić

skład we wrześniu chcąc skupić

się na swojej karierze solowej. Problem

w tym, że premiera "Hollywood

Cowboys" miała miejsce w

listopadzie. Przez ten czas na miejsce

wokalisty powrócił Jizzy Pearl,

a Frankie Banali powrócił po paru

miesiącach za perkusję, gdyż od

maja na koncertach zastępowali go

Johnny Kelly i Mike Dupke. Jak

się okazało dopiero niedawno -

Frankie opuszczał koncerty z powodów

zdrowotnych - dopadł go

rak wątroby. Zbaczam jednak z

dzisiejszego tematu, którym jest

album "Hollywood Cowboys" -

najnowszy album Riotów. Jak prezentuje

się na tle poprzedniego wydawnictwa

oraz albumów ze ś.p.

Kevinem DuBrowem? Płytkę otwierają

trzy utwory, które były jednocześnie

singlami promującymi

płytę przed premierą. Niestety, wypadają

co najwyżej przeciętnie.

"Don't Call It Love" jest strasznie

zamulaste i gdy ukazało się 27

sierpnia na YouTubie - przesłuchałem,

wyłączyłem i zapomniałem,

że w ogóle wyszło. Riff przewodni

brzmi jak żywcem wyjęty z

"Saints of Los Angeles" od Motley

Crue, choć konia z rzędem dla tego,

kto go usłyszy, ale czemu, to o

tym potem. Drugi z singli - "In the

Blood" - został okraszony teledyskiem

pijącym do niskobudżetowych

westernów XX wieku, jak

"The Good, The Bad, The Ugly".

Teledysk ładny, choć utwór przeciętny.

Refren co prawda może zostać

w głowie, lecz ostatnie, co mi

przychodzi do głowy to to, że jest

to Quiet Riot - w stylu zespołu nie

pozostało nic charakterystycznego,

co identyfikowało go w latach 80.,

a później 90. Sytuację próbuje ratować

kawałek numer trzy (i zarazem

drugi wydany singiel) -

"Heartbreak City". Tutaj możemy

zaznajomić się z syndromem, który

dopadł utwory na tej płycie -

"Zacznij się super, a potem rób co

chcesz". Kawałek zaczyna się

świetne i zaczyna bujać słuchacza,

lecz po chwili odpuszcza i zaczyna

się rozpływać. Takie nie wiadomo

co. Sytuację płyty ratuje utwór #4

i tym samem pierwszy nie-singiel -

"The Devil You Know" - wreszcie

szybka i zwarta kompozycja, która

może wpaść w ucho. Jest to chyba

mój ulubiony kawałek z płyty

wzbogacony dźwiękami Hammondów

Neila Citrona, który również

produkował ten album. Jest to także

ostatni tekst spod pióra Jacoba

Buntona, gdyż na tym albumie

znajdziemy kilku autorów słów.

Kolejnym z nich jest Neil Turbin

(tak - ten były wokalista Anthraxu

z pierwszej płyty), który zapewnił

nam kawałek "Change Or Die" -

kompozycja fajna i jedna z lepszych

na płycie. Turbin napisał dla

zespołu utwór #7 - "Insanity" - słychać

to dobrze, gdyż oba te utwory

są szybkie, a linia wokalu jest bliska

Neilowej. "Szaleństwo" samo w

sobie jest również bardzo fajnym

kawałkiem, a w obu kawałkach w

chórkach usłyszymy również Neila

Turbina. Rodzynkiem na płycie

jest kompozycja #6 - "Roll On".

Jest to bowiem klasyczny bluesowy

kawałek napisany tym razem przez

Augusta Younga. Nie pasuje on

kompletnie do stylistyki płyty i innych

utworów, lecz gdybyśmy zagłębili

się w historię koncertową

Quiet Riot i zamiłowania Kevina

DuBrowa do zespołów takich jak

choćby Humble Pie czy Small Faces,

dojdziemy do wniosku, że

"Roll On" równie dobrze mogłoby

się znaleźć na poprzednich albumach

grupy jeszcze za życia frontmana.

Solidna porcja bluesa od

klasycznego zespołu heavymetalowego.

Niestety, chwalenie tej płyty

kończy się z kawałkiem "Hellbender",

którego słowa zostały nam

zapewnione tym razem już przez

Jamesa Durbina (i tak do końca).

Utwór okej, ale nic poza tym - jedynie

refren może zostać przez

chwilę w głowie, ale nic szczególnego.

Tak samo z kolejnym utworem

- "Wild Horses". Zapadł mi w

pamięci jedynie dlatego, że linia

wokalu w zwrotce bardzo przypomina

mi "Monkey Business" od

Danger Danger. "Holding On" natomiast

wyparłem z pamięci -

utwór do przewinięcia. Sytuację ratuje

trochę "Last Outcast" - spoko

kawałek z fajnym beatem perkusji i

szybkim refrenem - jeśli zdecydujecie

się na odsłuch albumu, to warto

sprawdzić. Wydawnictwo zamyka

"Arrows and Angels" i podobnie,

jak choćby "Wild Horses" jest totalnie

bezpłciowa i nie do zapamiętania.

Tytuł pamiętam jedynie dlatego,

że kojarzy mi się z "Beggars and

Thieves" z "Rehab" - tamten kawałek

również był przeciętny, ale

dzięki wokalowi DuBrowa potrafił

zostać w pamięci. Nie wiem, co

mam zrobić z tym albumem. Ponownie

dostaliśmy coś, co nie brzmi

jak Quiet Riot i coś, co jest strasznie

źle zmiksowane. Tak, jak w

przypadku poprzednich płyt, opiekę

nad albumem sprawował przyjaciel

Frankiego Neil Citron i znów

niestety położył sprawę. Wokal i

perkusja są wyciągnięte zbyt "do

przodu" zagłuszając kompletnie

riffy gitary i linie basu, które nikną

w tle. Przez ten zabieg kawałki tracą

na mocy i piosenki, które mogłyby

kopać tyłki, są jedynie dobrymi

pozycjami. Nie pomaga również

wokal Jamesa, który owszem

- jest dobry, ale kompletnie nie pasuje

do zespołu i ma zbyt mało mocy

w kawałkach, której tej mocy

potrzebują. Wszystko sprawia, że

płyta jest bezpłciowa oraz nudna i

mimo, że jestem wielkim fanem

Quiet Riot, to płytę przesłuchałem

jedynie kilka razy i wątpię, że

będę do niej regularnie wracał. Nie

mam w niej żadnego punktu zaczepienia

i nie, nie jestem zakażony

wirusem "bez Kevina nie ma QR" -

płytę z Paulem Shortino ubóstwiam,

a wokaliści tacy, jak Mark

Huff czy Scott Vokoun świetnie

wpasowywali się wokalnie na koncertach.

Niestety, ale w tej płycie

(jak i w poprzedniej) zabrakło mocy

i pomysłów od duetu DuBrow -

Cavazo, którzy w latach od 1983

do 2003, prawie, że nieprzerwanie

nadawali, wraz z Frankiem za garami,

wyraz temu zespołowi. Pozostaje

liczyć na to, że przy następnym

albumie (jeśli takowy powstanie),

za produkcję weźmie się

kto inny, a wokalista zapewni odpowiednią

moc piosenkom, które

się tam znajdą. (2.5)

Rage - Wings Of Rage

2020 Steamhammer/SPV

Maciej Uba

Która to już płyta Rage? Hmmm,

sam już szczerze mówiąc straciłem

rachubę. Jednakże w przypadku

tego zespołu ilość zazwyczaj idzie

w parze z jakością. Tym razem

Peavy Wagner również nie zawiódł

swoich słuchaczy. Słowo "rage"

w tytule sugeruje (a Peavy to potwierdza),

iż od strony muzycznej

album ten miał z samego swojego

założenia kwintesencją stylu grupy,

takim Rage w pigułce. Czy owe

założenie udało sie zrealizować? A

owszem. Już utwór otwierający całość

zatytułowany "True" pokazuje

nam to, co zarówno w stylu Rage,

jak i całym niemieckim heavy/ po-

RECENZJE 163


wer metalu najlepsze. Więcej przykładów?

Proszę bardzo. Taki "Tomorrow"

to utwór, który posiada

dość chwytliwe melodie i ma w sobie

pewne echa stylistyki Judas

Priest. Solówka jednakże już przypomina

jednoznacznie, że mamy

do czynienia z naszymi sąsiadami

zza Odry. Kolejny przykład kwintesencji

stylu to utwór "Shine The

Light", dość epicki, balladowy i

chwytający za serce (mimo tej kiczowatości

charakterystycznej dla

tego gatunku). Moją uwagę zwrócił

jeszcze kawałek "Tomorrow", zwłaszcza

ten chóralny śpiew na początku

oraz w refrenie. Poza tym

na "Wings Of Rage" Peavy i chłopaki

otwarcie wracają do swojej

przeszłości. Bo jakże inaczej nazwać

utwór o dość tajemniczym tytule

"HTTS 2.0". Okazuje się jednak,

że jest to nic innego jak nowa

wersja kawałka "Higher In The

Sky". Trzeba przyznać, że w tym

wcieleniu ta piosenka nabrała pewnej

nowej mocy. Cóż można jeszcze

można o tym krążku napisać...

Starych fanów przekonywać

nie trzeba, natomiast ci młodsi,

którzy zespołu nie znają mogą ten

album potraktować jako początek

swojej przygody z muzyką Rage.

(5)

Bartek Kuczak

Ripper - Sensory Stagnation

2019 Unspeakable Axe

Na najnowszym MLP Ripper w

żadnym razie nie zamierzają zwalniać.

Death/thrash w ich wykonaniu

jest więc wciąż ostry, szaleńczy

i totalnie bezkompromisowy, zresztą

chilijskie zespoły już nas do

tego przyzwyczaiły. Fakt, poza nawalanką

na najwyższych obrotach

nie ma w tych utworach praktycznie

niczego innego, ale w tej stylistyce

chłopaki są naprawdę dobrzy

i trzeba im to oddać. Poza intro

"Dissociation" mamy tu cztery

właściwe utwory. Najlepiej bronią

się numer tytułowy z basową solówką

i rozpędzony na maksa,

gniewny "Terror Streets", ale fani

takiego podziemnego metalu pewnie

i tak łykną ten materiał w całości,

poza wersją cyfrową dostępny

też na CD i kasecie. (3,5)

Wojciech Chamryk

Risen Prophecy - Voices From

The Dust

2019 Metal On Metal

Brytyjski Risen Prophecy to zespół,

który w ciekawy sposób łączy

epickość wczesnego Manowar z

elementami thrashu oraz speed

metalu. Wyobraźcie sobie, że

gdzieś na początku lat osiemdziesiątych

Joey DeMaio spotyka Toma

Arayę i po paru głębszych postanawiają

stworzyć sobie wspólny

projekt. Wyszło by coś w stylu Risen

Prophecy właśnie. A to nie

wszystko. Dodajmy do tego szczyptę

riffów w stylu Led Zeppelin...

Mieszanka wybuchowa, nieprawdaż?

"Voices From The Dust" zawiera

długie i dość rozbudowane

kompozycje. Pewne ozdobniki dodają

im sporej dramaturgii. Jeśli

chodzi o to, to owe budowanie

chłopaki mają opanowane do perfekcji.

Instrumentalne intro zatytułowane

"Summoning Whispers"

może być lekko mylące, gdyż po tej

nastrojowej melodyjce mamy już

nawałnice w formie kawałka "The

Flames Of Conummation". Więcej

heavy metalu znajdziemy na przykład

w takich kawałkach, jak "The

Tower in Shinar" (trochę słyszalne

wpływy Manilla Road) czy kończącym

"Vengeance from Above". Generalnie

można posłuchać. (4)

Ritual Steel - V

2019 Pure Steel

Bartek Kuczak

Okładka jakby mroczniejsza od

wcześniejszych, ale muzycznie Ritual

Steel wciąż kultywuje tradycje

germańskiego metalu lat 80. Jest

więc surowo i mocno, z konkretnymi

riffami i dobrze brzmiącą perkusją,

ale nie brakuje też melodii i

całkiem chwytliwych refrenów.

Dobrymi przykładami takiego podejścia

są "Does Tomorrow Exist",

rozpędzone, dla mnie najciekawsze

na tej płycie "Civil Unrest" i

"Doomonic Power" czy mroczny

"The Ritual Steel Hammer". Sven

Böge oszczędnie dozuje krótkie,

przemyślane w każdej nucie solówki,

wokale Johna Casona to też

mistrzostwo - mają chłopaki pecha,

że nie mogli zacząć grać tak z 15

lat wcześniej, bo byliby teraz pewnie

w zupełnie innym miejscu.

Nie ma też co ukrywać, że w kilka

utworów wkradło się zbyt dużo

monotonni, co szczególnie doskwiera

w "Kingdom Of Death", ale

jako całość "V" i tak jest udanym

albumem wartym uwagi. (4,5)

Wojciech Chamryk

Rob Halford - Celestial

2019 Legacy Sony Music

Anglosaskie kolędy, piosenki bożonarodzeniowe

i pastorałki znałam

już w dzieciństwie. Oczywiście nie

znałam ich tekstów ani na jotę tak

jak polskich kolęd, ale zawsze

przyjemnie kojarzyły mi się ze

świętami (nie znałam, o rozumieniu

oczywiście też nie ma mowy,

bo któż w dzieciństwie rozumiał i

polskie kolędy z ich "atoli" czy "rąbek

z głowy zdjęła"). I o ile polskie

kolędy nigdy nie brzmiały dobrze

w popowych czy rockowych aranżacjach,

te anglosaskie, choć często

równie stare (bo nawet z XIX wieku)

miały wrodzoną zdolność dopasowywania

się do współczesnych

rytmów. Prawdopodobnie wynika

to z faktu, że nasze rozumienie

muzyki rozrywkowej ma korzenie

we właśnie anglosaskiej, nie europejskiej

muzyce tradycyjnej. I oto

nadchodzi Halford. Bez ekipy Judas

Priest, bez muzyków "solowego

Halforda". Siada wraz z rodziną

(bratem i bratankiem), kumplami...

i kolęduje. Tak, Halford nagrywa

płytę, na której poza dwoma

numerami własnego pomysłu (w

tym jednym klasycznie heavymetalowym)

znajdują się same kolędy.

Można odebrać ją jako nierówną,

podejrzanie różnorodnie zaaranżowaną.

Można, wszak znajdują się

na niej aranżacje od od klasycznej,

jak w "Noel", która z powodzeniem

wybrzmiałaby w kościele, po metalową

jak w przypadku "Joy to the

World" czy "Good King Wenceslas".

Można, ale moim zdaniem wartość

tego krążka leży w jego charakterze.

To rodzinne kolędowanie, najlepsze

miejsce dla tego typu utworów.

Warto spojrzeć na "Celestial"

nie jak na kolejny heavymetalowy

szczebel w solowej karierze Halforda,

ale właśnie jak na kameralne

granie dla siebie. Na małe zaproszenie

Halforda do swojego

świata. Nie ciągnie Was? Spróbujcie.

Kilkadziesiąt lat temu nikt by

nie uwierzył, że potężny wokal Judas

Priest zaśpiewa nam XIX-wieczną

pieśń o Maryi rodzącej Jezusa

w Betlejem. (4)

Strati

RPWL - Live From Outer Space

2019 Self-Released

RPWL to zespół znany, lubiany i

doceniany w środowisku polskich

fanów rocka progresywnego. Gdy

sięgam po ich płyty zawsze zaskakuje

mnie ile w ich muzyce inspiracji

Pink Floydami (raczej tymi

już bez Rogera Watersa). Jednak w

wykonaniu Niemieckich muzyków

to żadna ujma, tym bardziej, że

dzięki kreowaniu niezwykłej atmosfery,

klimatu i nastroju bardzo

szybko zapomina się o tej specyfice

RPWL. Ostatnie płyty Niemców

to concept-albumy, niezwykle malownicze

i wciągające. W zasadzie

większość z nich ma swoje koncertowe

odpowiedniki. Nie inaczej

jest w wypadku "Live From Outer

Space", bowiem na pierwszym dysku

odegrana jest wersja "live" krążka

"Tales From Outer Space". A

znajduje się na nim występ formacji

zarejestrowany 7 kwietnia 2019

roku w holenderskim Zoetermeer,

w klubie De Boerderij. Atmosfera

muzyki i koncertu znakomicie oddaje

przesłanie samego konceptu

albumu. Jedyną różnicą jest to, że

kompozycje są trochę inaczej zaaranżowane

i bardziej się rozrastają.

Drugi dysk tego wydawnictwa

zawiera wybór utworów z wcześniejszych

płyt z "Hole In The Sky",

"Roses", "Unchain The Earth", czy

też "Masters Of World" na czele.

Także całość prezentuje się wyśmienicie.

Myślę, że każdy fan

RPWL będzie usatysfakcjonowany

tym albumem. Dodatkowo "Live

From Outer Space" ma swoja wersję

winylową, a także DVD, więc

każdy z adoratorów Niemców w

zależności od swoich preferencji

będzie mógł zadowolić każdy ze

swoich zmysłów od słuchu po

wzrok. (4)

\m/\m/

Running Wild - Crossing The

Blades

2019 SPV/Steamhammer

EPka "Crossing The Blades" to

zapowiedź nowego albumu żywej

legendy Running Wild. Jej zawartość

niczym nie zaskakuje i jest to

pierwszy plus. Kawałki utrzymane

są w typowej konwencji tego zespołu,

acz pozbawione są wigoru

znanego nam z pierwszych płyt.

Nie od dziś wiadomo, że wilk morski

stracił już kły, a kąsanie protezą

nie jest już takie straszne. Co

by nie pisać, lepiej słuchać takiego

prostszego Runninga niż plastikowego

potworka z niedawnych dokonań

Pana Kasparka. Kolejno

"Crossing The Blades", "Stargazed" i

"Ride On The Wildside" nie wy-

164

RECENZJE


chodzą z roli i słucha się ich bardzo

dobrze. W sumie więcej od tego

zespołu już nie wymagam. O

dziwo również nieźle wypadł cover

z repertuaru Kiss czyli "Strutter".

Rock'n'Rolf udanie zaadoptował

ten kawałek na potrzeby pirackiej

załogi. Gdyby Rolfowi Kasperkowi

udało się przygotować resztę

kompozycji w podobny sposób, powiem,

że nagrał dobrą płytę. A EPka

"Crossing The Blades" właśnie

to anonsuje.

\m/\m/

R.U.S.T.X - Center Of The Universe

2019 Pitch Black

Poprzednia płyta tej cypryjskiej,

rodzinnej grupy "T. T. P. M." była

udana, tak więc chętnie odpaliłem

kolejny materiał R.U.S.T.X. "Center

Of The Universe". Grupa z

powodzeniem podąża na tej płycie

obraną już wcześniej ścieżką, z pasją

i dużą estymą grając klasyczny

hard'n' heavy z przełomu lat 70. i

80. Świetnie pokazuje to już opener

"Defendre Le Rock"; dość surowy,

ale melodyjny, z zadziornym

śpiewem. Wokalnie udzielają się tu

zresztą wszyscy członkowie zespołu,

czyli trzy głosy męskie i Katerina,

grająca również na instrumentach

klawiszowych. Wpływa

to całkiem korzystnie na zróżnicowanie

partii wokalnych, choćby w

dynamicznym, kojarzącym się z

Rainbow lat 80. "Running Man"

czy bardziej melodyjnym, mającym

w sobie coś z Van Halen - te klawisze

- "Endless Skies", gdzie z kolei

mamy duet. Podobnie jest w tytułowym,

balladowym i najdłuższym

na płycie utworze tytułowym, w

klimaty AOR/późne Van Halen

uderza również "Wake Up". Są też

dwa bonusy CD: rozpędzony, surowy

brzmieniowo "Dirty Road" i

"Band On The Run", fajnie przearanżowana

przeróbka przeboju

The Wings ex Beatlesa - zaczynająca

się balladowo, dalej dynamiczna,

z solówką fortepianu. Fajnie

gra ta familia Xanthou, warto dać

jej szansę! (5)

Wojciech Chamryk

Sacrifizer - La Mort Triomphante

2019 Dying Victims Productions

Groźny image, takież pseudonimy,

ale debiutancka EP-ka tego francuskiego

kwintetu to kawał solidnego

speed metalu. Takiego bardziej w

stylu pierwszych płyt Slayer, Destruction

czy Sodom, w dodatku

z odniesieniami do thrash czy

black metalu, słyszalnego szczególnie

w opętańczych wokalach Sexumera.

Nie brakuje też nawiązań

do bardziej tradycjnego heavy,

przede wszystkim w mrocznym,

najnowszym "Morbid Envenomation".

Najnowszym, bo to wydanie

"La Mort Triomphante" jest akurat

wznowieniem materiału, pierwotnie

składającego się z sześciu

utworów. Dodatki to trzy numery

z kasetowego demo "Night Of The

Razors", brzmiące znacznie surowiej,

chociaż w żadnym razie nie

odstające stylistycznie i rzeczony

już "Morbid Envenomation", więc

obie strony winylowego krążka zostały

zapełnione siarczystą muzyką

w dawnym stylu - nową i ekscytującą

gdzieś w okolicach roku 1983,

teraz już po prostu ponadczasową i

ciągle aktualną. (4,5)

Wojciech Chamryk

Salem UK - Win Lose Or Draw

2019 Dissonance

Cztery studyjne krążki w niecałe

siedem lat to naprawdę niezły wynik,

zdecydowanie bliższy realiom

muzycznego biznesu lat 70. czy

80. niż tym obecnym, ale w końcu

Salem jest zespołem zakorzenionym

w tej prehistorycznej już epoce.

Szkoda tylko, że w porównaniu

z ubiegłorocznym "Attrition" jest

znacznie słabiej, wręcz nudno, tak

jakby zespołowi skończyły się już

pomysły. Owszem, wciąż nie brakuje

tu udanych nawiązań do czasów

świetności Nowej Fali Brytyjskiego

Metalu w postaci rozpędzonego

"Censored", równie dynamicznego

utworu tytułowego czy balladowego

"Blind", ale w innych

uworach Salem bardzo spuścił z

tonu, proponując jakieś rozrzedzone

popłuczyny, które raczej nie

miałyby szans wejść na poprzednie

płyty. Być może to skutek zmian

składu, bo jednak zastąpić taki gitarowy

duet jak Mark Allison/

Paul Macnamara to nie lada wyzwanie,

tym bardziej jednym tylko

instrumentalistą. Simon Saxby też

nie zawsze staje na wysokości zadania,

zbyt często brzmiąc niczym

sterany życiem Ozzy ("Victorious"),

tak więc "Win Lose Or

Draw" dotrze pewnie do tych najbardziej

fanatycznych fanów NW

OBHM. (2)

Wojciech Chamryk

Santa Cruz - Katharsis

2019 M-Theory Audio

Nie pamiętam co i jak ale przeglądając

YouTube natknąłem się na

któryś z kawałków Santa Cruz.

Zapamiętałem nazwę oraz to, że

grają dość sympatyczny glam metal.

No i pomyślałem, że jak nadarzy

się okazja warto o nich coś

skrobnąć. Taką okazją stała się ich

najnowsza płyta "Katharsis". Finowie

działają od 2007 roku nagrali

do tej pory cztery albumy, omawiany

"Katharsis" jest właśnie tym

czwartym. Liderem zespołu jest

Arttu Kuosmanen, który ukrywa

się za pseudonimem Archie Cruz.

Archie przede wszystkim jest wokalistą

i kompozytorem ale także

gra na gitarach. Przystępując do

nagrywania najnowszej produkcji

zaangażował zupełnie nowych muzyków.

Być może z tego powodu w

ich muzyce pojawiło się sporo

współczesnych brzmień, ale ciągle

punktem wyjściowym jest amerykański

glam lat 80. Można byłoby

teraz wypisać spore grono tych kapel,

które niewątpliwe inspirowały

i inspirują Archiego, ale muzyk

ten osiągnął pułap, gdzie komponuje

już muzykę wysoce zainfekowaną

własnym spojrzeniem na

dźwięki. Pewnie stąd też współczesne

spojrzenie na hard rocka oraz

fascynacja nowoczesnymi i alternatywnymi

brzmieniami rockowometalowymi.

Ogólnie kawałki z

"Katharsis" tryskają energią. Z pośród

nich można wybrać sobie sporo

tych ulubionych. Biorąc z brzegu,

opener "Changing Of Seasons",

który łączy tradycję glam i współczesnego

grania. Następny bujający

już w pełni nowoczesny "Bang

Bang". Czy też singlowy, trochę

stonowany, trochę alternatywny

ale na wskroś glamowy "Into The

War". W ten sposób można wybierać

do samego końca krążka. Po

prostu jest z czego wybierać. Poza

tym Archie pisze również świetne

balladowe utwory, tak jak "I Want

You To Mean It". Mamy też cover

"Time After Time", który jak dla

mnie wypadł blado. Niemniej fani

hard rocka i glamu we współczesnym

wydaniu będą zadowoleni, a

nawet może zachwyceni tym albumem.

Brzmienie i produkcja wydaje

się w porządku. Zajmował się

tym Kane Churko (Five Finger

Death Punch, Ozzy Osbourne,

Papa Roach), który dopisany jest

także jako współautor kompozycji.

Jednak w brzmieniu czasami tak

bywa, że dźwięki wydają się lekko

przytłumione, co nie do końca

mnie odpowiada. Na koniec zwrócę

jeszcze uwagę na okładkę, jej autorem

jest Tim LeNoir, który pracował

również dla Guns N' Roses

czy Rolling Stones. Myślę, że

"Katharsis" to aktualnie lektura

obowiązkowa dla wielbicieli hard

rocka i wszelkich jego odmian. (4)

\m/\m/

Sascha Paeth's Master Of Ceremony

- Signs Of Wings

2019 Frontiers

Sascha Paeth's Master Of Ceremony

to nowy projekt, prawdopodobnie

wymyślony na potrzeby

Frontiers Records. Dzięki czemu

jest duże prawdopodobieństwo, że

ten pomysł jeszcze trochę poegzystuje.

Niestety jest to formacja z kobietą

za mikrofonem, co mnie od

razu negatywnie nastawia do całości

materiału. Dzięki Sachy prawdopodobnie

muzyka Master Of

Ceremony ma sporo gitar. Dość

solidnie wygląda też sekcja rytmiczna,

w postaci gry basisty André

Neygenfinda (Avantasia) i perkusisty

Felixa Bohnke (Edguy). Czasami

brzmi to, jakby prawdziwy

heavy metal został wciśnięty w

przyciasne ubranko utkane z melodyjnego

power metalu. Najlepszymi

przykładami w tym wypadku są

otwierający "The Time Has Come" i

kawałek z konkretnym ciosem

"Sick". Jednak przytłaczająca większość

"Signs Of Wings", to wpadający

w ucho i łatwy melodyjny power

metal, który przypomina mieszankę

produkcji znanych nam z

płyt Within Temptation, Tarji i

innych. Słowem taka papka tych

wszystkich kapel z paniami za mikrofonem.

W tym wypadku, nawet

tytułowy utwór "Signs Of

Wings", który chciał zabrzmieć najbardziej

dojrzale, nie sprostał zadaniu.

Wyróżniają się tyko dwa

utwory, rytmiczny, z ciekawą melodią

i harmoszką w tle, "Radar"

oraz najlepiej skrojony przebój

"Where Woukd It Be". Pewnym

"odkryciem" zespołu jest wokalistka

Adrienne Cowan. Ci co uwielbiają

śpiew pań w mocniejszym i

melodyjnym graniu będą zachwyceni.

Dla mnie brzmi ona jak

wszystkie inne, nic specjalnego, tak

jak cała płyta "Signs Of Wings".

Szkoda tylko Saschy Paetha, bowiem

potrafi kreować znacznie ciekawszą

muzykę, ale na tę nie ma

takiego popytu, jak choćby na kolejny

zespolik z damskim głosem.

(3)

\m/\m/

RECENZJE 165


Savage Master - Myth, Magic

And Steel

2019 Shadow Kingdom

Savage Master nie zmieniają się.

Wciąż grają jakby trwał w najlepsze

rok 1983, a w zestawieniach

"Kerrang!" czy "Hit Parader" z

tamtego okresu mogliby śmiało rywalizować

z Bitch, Hellion, Riot

czy Cirith Ungol. Dodajcie do tego

słyszalne inspiracje brytyjskim

metalem z czasów świetności NW

OBHM i wszystko będzie jasne -

jeśli ktoś szuka w metalu nowości,

ceni eksperymenty czy poszukiwania,

to "Myth, Magic And Steel"

może odpuścić już na starcie, bo

niczego dla siebie na tej płycie nie

znajdzie. Wszelkiej maści oldschoolowcy

spod znaku hard'n'

heavy będą za to zachwyceni, bowiem

prosta, surowa, ale całkiem

też przy okazji melodyjna muzyka

Savage Master trafia idealnie w

punkt, a Stacey Peak śpiewa zadziornie,

niczym Betsy czy Ann

Boleyn za najlepszych lat. Dopełnia

to wszystko okładka w klimacie

fantasy (Mike Hoffman), a poza

wersją cyfrową trzeci album

Savage Master można zafundować

sobie również na longplayu,

kompakcie i kasecie - jak ma być

klasycznie, to bez półśrodków. (5)

Wojciech Chamryk

Screamer - Highway Of Heroes

2019 The Sign

Wydawałoby się, że tak niedawno

ukazał się debiutancki album

Screamer "Adrenaline Distraction",

a tu proszę, Szwedzi grają

już od 10 lat i właśnie wypuszczają

czwartą płytę długogrającą. Poprzednia,

"Hell Machine" sprzed

dwóch lat, najwyraźniej skrystalizowała

obecny skład zespołu, który

teraz, bez kompleksów i żadnych

obiekcji, robi to, co potrafi

najlepiej - gra oldschoolowy metal

w duchu przełomu lat 70. i 80.

Dlatego "Highway Of Heroes" na

pewno znudzi i rozczaruje zwolenników

nowoczesności w ciężkim

wydaniu, ale zafascynuje za to

zwolenników wczesnej NWOB

HM czy europejskiej sceny metalowej

tak do 1984 roku, kiedy to

nie tylko niemieckie, ale też belgijskie,

holenderskie czy szwedzkie

zespoły pojawiały się niczym grzyby

po deszczu, ale wiele z nich

wspominamy, a przede wszystkim

z przyjemnością słuchamy, do dnia

dzisiejszego. Co ważne Screamer

potrafi też zabrzmieć nader konkretnie,

bo nośne refreny nie wykluczają

mocarnej sekcji i surowych

riffów, a i Andreas Wikström

też ma kawał głosu - ręczę, że

gdy posłuchacie choćby "Ride On",

"Rider Of Death" czy "Caught In

Lie", to już się od tej płyty nie

uwolnicie. (5)

Wojciech Chamryk

Secret Chapter - Chapter One

2019 Crime

Secret Chapter to nowa nazwa na

scenie heavy/power metalowej.

Norwegowie istnieją ledwo dwa lata

i już mogą pochwalić się debiutem.

Tworzą go muzycy mało znani

ale na koncie mają współtworzenie

m.in. takich kapel jak Withem,

Maraton, Wild'n'Wicked, Intruder.

Poza tym mogą pochwalić się

współpracą z Ronni Le Tekro

(TNT), Tony Millsem (TNT),

Matsem Levenem (Yngwie Malmsteen,

Candlemass), Pagan's

Mind, Samanthą Fox oraz Circus

Maximus. Co do inspiracji chętnie

powołują się na klasyczny repertuar

Judas Priest, Accept, a także na

TNT i Queensryche, a nawet

Deep Purple. Po części jest to prawda

ale sprawę rozjaśnia pierwszy

kawałek z albumu "Chapter One",

którym jest "Baptized In Ecstasy".

Generalnie słuchając go mam wrażenie,

że jest to bardziej melodyjne

wcielenie HammerFall. Właśnie

przez pryzmat takiego power metalu

Norwegowie podają nam swoją

muzykę. Do tego dodają jeszcze

pewne elementy zaczerpnięte z

melodyjnego progresywnego power

metalu a także hard rocka (szczególnie

w sposobie wykorzystania

klawiszy). W ten sposób otrzymujemy

heavy/power metal w stylu

Secret Chapter. Jednak to, że

Norwegowie postawili na bardzo

melodyjną wersję swojej muzyki

nie oznacza, że jest ona źle skomponowana,

zagrana czy też nagrana.

Jest wręcz odwrotnie, w/g mnie

jest wszystko zrobione z dużą klasą.

Tego przywołanego "hammerfallowego"

wpływu na "Chapter

One" jest więcej, bo odnajdziemy

go także w utworach "The Great

Escape" i "Introspection". Żeby nie

było, że muzycy Secret Chapter

są gołosłowni, dla przykładu powołam

dwie kompozycje. Pierwsza

to "Humen Centipede" w której

odnajdziemy ślady Judas Priest

zmieszane z wpływami Uriah

Heep. Druga to "One Night Ain't

Enough" gdzie z pewnością jest coś

z Accept. Natomiast album wieńczy

jako bonus cover zespołu TNT

siarczyście zagrany "Everyone's A

Star". Te wszystkie przeróżne inspiracje

odnajdziemy w każdym z

kawałków. Jednak nie można też

odmówić norweskim muzykom

własnej inwencji, bo to dzięki niej

ich muzyka otrzymuje taki a nie

inny kształt. Jednak najbardziej

melodyjnym i chyba większym hiciorem

tego krążka jest "Heavy Metal

Love Affair". On z kolei może

kojarzyć się z najlepszymi power

balladowymi kawałkami Def Leppard.

Ma też jeszcze fatalne skojarzenia,

bowiem klawiszowe aranżacje

przypominają pewien "słynny

świąteczny przebój" ale może to

tylko udzieliła mi się przedświąteczna

atmosfera. Zwolennicy

heavy/poweru z łatwością odnajdą

się w propozycji Secret Chapter,

nawet mimo tego, że Norwegowie

proponują jej wersje bardziej nośną

i melodyjną. Zaś przeciwników na

pewno nic tu nie przyciągnie, nawet

te klasyczne odnośniki, tym

bardziej, że muzyka Norwegów jest

bardzo melodyjna. (4)

Serpent Warning - Pagan Fire

2019 Topillo

\m/\m/

Serpent Warning grają doom

metal w wydaniu najbardziej klasycznym

z możliwych, kontynuacją

w prostej linii dokonań ojców i mistrzów

gatunku z Black Sabbath.

Płyt nie wydają zbyt często - "Pagan

Fire" jest dopiero drugim albumem

w ich dyskografii - ale jak

już wejdą do studia na dłużej, to

jest czego posłuchać. Patos, dostojeństwo,

długie, rozbudowane

kompozycje, ultraciężkie riffy i wysoki

głos Jimiego Lehtijoki to znaki

rozpoznawcze fińskiej formacji,

miód na serce fanów takiego grania.

A dochodzą do tego jeszcze

słyszalne wpływy tradycyjnego

heavy, zarówno takiego spod znaku

Cirith Ungol, jak i formacji

nurtu NWOBHM, są echa klasycznego

hard rocka - takie numery

jak "Orient Eyes" czy "From The

Deep Below" tylko na tym zyskują.

Ciekawie rozwija się też finałowy

"August 1972", od klimatycznej

ballady do niezłego przyspieszenia,

kolejny dowód, że doom metal

wcale nie musi być powolny. (5)

Wojciech Chamryk

Shadow Warrior - Return Of The

Shadow Warrior

2019 BVB Promotion

Shadow Warrior powstał na początku

2019 roku, a już mamy możliwość

słuchania ich debiutanckiej

EPki "Return Of The Shadow

Warrior". Dodam, że zespół został

założony w Lublinie, należy do

nurtu NWOTHM i za mikrofonem

ma wokalistkę. Przesłuchując

kolejnych pięć kompozycji, w głowie

słuchacza przewijają się skojarzenia

z Judas Priest, Saxon, Iron

Maiden, Tokyo Blade, Angel

Witch itd. Ogólnie NWOBHM.

Jednak gdy docieramy do singlowego

"Wind Of The Gods" jesteśmy

już pewni, że największy wpływ na

lubelskich muzyków miał Iron

Maiden. Niemniej Shadow Warrior

to nie ekipa "kopistów", bowiem

do muzyki dodają wiele swojego

talentu, umiejętności, a przede

wszystkim serducha. Co stawia ich

wśród załóg prawdziwych i szczerych

w tym co tworzą. Generalnie

nie ma co czepiać się do poszczególnych

utworów. Każdy z nich naszpikowany

jest świetnymi i ostrymi

riffami oraz melodiami, tak jak

to powinno być w wypadku tradycyjnego

heavy metalu. Np. taki

"Wind Of The Gods" od pierwszego

przesłuchania nie daje człowiekowi

spokoju. Co nie znaczy, że innych

kawałków też sobie nie nucisz pod

nosem. Poza tym wszystkie pięć

utworów jest znakomicie zagrane,

ale to nie powinno dziwić, bowiem

muzycy od lat grali i tworzyli muzykę.

Większość ekipy Shadow

Warrior wcześniej współtworzyła

folkowy Black Velvet Band, a wokalistka

przez jakiś czas śpiewała w

znanym nam Highlow. Jak już

wspomniałem o Annie Kłos to

trzeba zaznaczyć, że to bardzo mocny

punkt tej kapeli. Ma znakomity

głos, wyśmienity feeling i świetne

eksponuje melodie. Brzmienie i

produkcja jest nienajgorsza, choć

płyta nagrywana była w małym lubelskim

studio Wesoła 24. Bardzo

ważne w wypadku "Return Of The

Shadow Warrior" są teksty, które

nawiązują do kultury Kraju Kwitnącej

Wiśni. W podobnej estetyce

przygotowana jest też szata graficzna

EPki. Wszystko to tylko podkreśla

charakter debiutu Shadow

Warrior, więc nie dziwcie się, że

kapela szybko zdobywa popularność.

Jeżeli jesteście fanami klasycznego

heavy metalu, a szczególnie

nurtu NWOTHM, to radzę Wam,

żebyście zainteresowali się tym zespołem.

(4,6)

\m/\m/

166

RECENZJE


Silent Call - Windows

2019 Rockshots

Silent Call to szwedzki prog-metalowy

zespół, który działa od roku

2006, a "Windows" to ich czwarty

pełny album studyjny. To trochę

dziwne, bo nie przypominam sobie,

żeby któreś z wcześniejszych

wydawnictw zawitało do naszej redakcji.

Przesłuchując ich ostatni album

mogę stwierdzić, że zespół

plasuje się gdzieś po środku całej

sceny progresywnego metalu. Co

nie oznacza, że Szwedzi to jacyś

słabeusze. Znakomicie poruszają

się po rejonach wytyczonych przez

gatunek, kierując się ku bardziej

melodyjnemu prog-powerowi.

Dość chętnie korzystają też z estetyki

hard'n'heavy. Po prostu mają

swoje pomysły i muzyczną wizję,

którą z wdziękiem i pewnym rozmachem

realizują. Na krążku

świetnie brzmi gitara i solówki.

Zresztą w muzyce Silent Call ma

sporo do powiedzenia. Klawisze

choć są wyraźnie słyszalne, to nie

starają się wybijać przed szereg.

Głównie wspierają pozostałe instrumenty,

czasami eksponując

swoje partie, ale jedynie w momentach

gdy jest to niezbędne. Przypomina

mi to sposób w jakim wykorzystywano

Hammondy i ogólnie

klawisze w hard rocku. Oba instrumenty

są też głównymi kreatorami

jeśli chodzi o treść, jak i aurę muzyczną

tego albumu. Pewnie są

osadzone w sekcji rytmicznej, która

swoją bezpośredniością i pewną

prostotą niezawodnie toruje im

drogę w ich muzycznej opowieści.

Świetnie odnajduje się też wokalista

Göran Nyström, który w niektórych

momentach brzmi jak

Jorn Lande. Silent Call ma wszystko,

co potrzebuje formacja progresywnego

metalu, jednak jest

coś, co nie pozwala im się przebić

do elity tego nurtu. Zbyt wiele jest

zespołów, które penetrują ten

świat muzyczny i po prostu Szwedzi

zbyt mocno kojarzą się z tym,

co już nieraz słyszeliśmy. Także

sięgnięcie po "Windows" nie będzie

jakimś rozczarowaniem, a może

tak być, że znajdą się tacy, co lepiej

odnajdą się w muzycznym zaciszu

Szwedów. (3,7)

\m/\m/

Silver Talon - Becoming a Demon

2019 Self-Released

Zupełnie fajny zespół, Spellcaster

rozpadł się jakiś czas temu na dwie

inne formacje: goth-heavy-punkowy

Idle Hands oraz kontynuujący

schedę heavy metalu Silver Talon.

Mnie osobiście Spellcaster

"kupił" bardzo zgrabnym połączeniem

chwytliwych melodii z shreddowymi

łamańcami w warstwie

gitarowej. Całość tchnęła klimatem

klasycznego, amerykańskiego

heavy metalu. Choć Silver Talon

jest kontynuacją Spellcaster, muzycy

dokonali kilku radykalnych

zmian. Coś, co dla mnie było zaletą

kapeli, czyli mocny, czysty wokal,

okazało się dla Silver Talon

symbolem lukru i kiczu. I tak "melodyjne"

wokale Tylera Loney'a

zostały zastąpione przez Wyatta

Howella, który śpiewa głęboko, z

manierą Owensa czy Ronny'ego

Hemlina. Z dawnych elementów

charakteryzujących Spellcaster

zostało ciekawe, momentami zaczerpnięte

z Cacophony riffowanie,

płynące solówki i nośne, melodyjne

wstawki, takie jak początek

"Warriors End". Nie mówiąc o już

o tym, że w środku kawałka "Silver

Talon" pojawia się niemal taki sam

riff jak ten rozpoczynający spellcasterowy

"I Live Again". Choć

debiut Silver Talon to ledwie kilka

kawałków (EPka liczy 6 pełnoprawnych

numerów), nie da się

zlekceważyć tego wydawnictwa -

świetnie brzmi, dużo się na nim

dzieje, słychać dojrzałość kompozycyjną,

poszanowanie dla tradycyjnego

heavy metalu. I mimo że

jest to "ledwie debiutancka EP", zagrał

na niej gościnnie Jeff Loomis.

(4,3)

Sinner - Santa Muerte

2019 AFM

Strati

Ech, gdzie te czasy, gdy Sinner serwował

płyty jak marzenie, wypełnione

ostrą, melodyjną muzyką.

OK, w 1987 zanotowali niezgorszą

wtopę w postaci LP "Dangerous

Charm", ale był to bodaj jedyny

ich wypadek przy pracy przez blisko

40 lat istnienia. Teraz jednak

Matt Sinner ma na głowie nie tylko

Primal Fear, ale też udziela się

w innych zespołach, tak więc "Santa

Muerte" jako całość nie powala.

W dodatku płyta jest trochę niespójna,

bo śpiewa oczywiście sam

lider, wspiera go, pozyskana niedawno,

Giorgia Colleluori, a Sascha

Krebs odpowiada za chórki. Nowy

nabytek świetnie wypada w dynami-cznym

openerze "Shine On", ale

klasą samą w sobie są partie Giorgii

w coverze "Death Letter", bluesowym

utworze Sona House'a i z

gościnną solówką Magnusa Karlssona

(Primal Fear, Allen/Lande).

Skoro o gościach mowa, to w "Fiesta

Y Copas" popisuje się Ronnie

Romero, czyli namaszczony przez

samego Człowieka w Czerni spadkobierca

wielkiego R. J. Dio, a w

utrzymanym w klimacie Thin

Lizzy "What Went Wrong" udziela

się Ricky Warwick, czyli frontman

obecnego wcielenia tej grupy,

zwącego się Black Star Riders. Są

też fajne duety ("Last Exit Hell",

kolejny hołd dla Thin Lizzy "Lucky

13"), ale całość "Santa Muerte",

chociaż to klasowe granie na poziomie,

nie porywa, nie wywołuje

takich emocji jak "Danger Zone"

czy "The Nature Of Evil"... (3,5)

SL Theory - Cipher

2019 ROAR!

Wojciech Chamryk

SL Theory to nieznany mi do tej

pory grecki zespół, którego dokonania

można zlokalizować gdzieś

na skrzyżowaniu stylów, AOR,

progresywny rock i hard rock. Ich

muzyka bardzo kojarzy mi się z

mistrzami z Magnum, którzy bardzo

umiejętnie łączą wszystkie

trzy wspomniane kierunki, ale także

z Kansas, Styx, Foreigner, a

nawet Queen. W muzyce SL Theory

jest tyle samo gracji, dostojeństwa,

artyzmu, kunsztu, maestrii,

profesjonalizmu itd., co w dopiero

wspomnianych kapelach. Jednak

Grecy jeszcze mocniej podkreślają

wszelkie odcienie nastroju i emocji.

Ich kompozycje oraz sposób grania

na instrumentach odzwierciedlają

starą szkolę takiego grania, także

fani rocka z przełomu lat 70./80,

gdzie oprócz pewnego ciężaru królowały

harmonie i melodie, powinni

być zachwyceni. Oczywiście

Grecy dodają siebie i swoje postrzeganie

dźwięków, czasami też

troszkę się wyłamują przemycając

ciekawe wypady w stronę bluesa

czy funky. Ale to w tej muzyce też

już było. Z początku "Cipher" nie

zachwyca, jednak z każdym kolejnym

przesłuchaniem zyskuje coraz

więcej, aż w głowie zapadają te najciekawsze

fragmenty albo całe

utwory. Mnie najbardziej do gustu

przypadły przeszywający i przyprawiający

o dreszcze "If It Wasn't

For You" oraz równie emocjonujący

i bardziej dynamiczny "If You Saw

Me Dead". Niemniej dużą satysfakcję

daje cały album. Jak dla mnie

ma on - a także sam zespół -

ogromny potencjał i oby Grecy go

wykorzystali. Żeby z każdym następnym

krążkiem zbliżali się do

poziomu i osiągnięć swoich idoli.

Natomiast ja namawiam Was

wszystkich czytających tę recenzję

do dania szansy SL Theory ich albumowi

"Cipher" oraz muzyce. (4)

\m/\m/

Slayer - The Repentless Killogy

2019 Nuclear Blast

W roku 1984, pomiędzy pierwszym

a drugim albumem studyjnym,

Slayer wydał LP "Live Undead",

gdzie część materiału została

co prawda nagrana live, ale w

studio i z minimalnym udziałem

publiczności. Siedem lat później

nie pozostawili już jednak w tej

kwestii żadnych niedomówień podwójnym

"Decade Of Aggression",

jednym z najlepszych albumów

koncertowych w historii metalu.

Aż dziwne, że później dyskografia

amerykańskiej grupy powiększała

się tylko o wydawnictwa

koncertowe w wersji video, jak na

przykład "War At The Warfield",

chociaż w sumie fani zbierający

koncertówki audio tej grupy mieli i

tak obfite łowy dzięki piratom. Teraz

"pożegnalny" album Slayer, zarejestrowany

5 sierpnia 2017 roku

w Los Angeles, ukazał się również

jako 2CD oraz 2LP. Fani na pewno

łykną to wydawnictwo bez żadnych

zastrzeżeń, jednak "The Repentless

Killogy" nie porywa. Surowe,

niemal bootlegowe brzmienie

nie jest tu największym mankamentem,

problem ma Tom Araya -

już w 10 w kolejności "Mandatory

Suicide" jego głos wyraźnie słabnie,

by z każdym kolejnym utworem

potwierdzać, że frontman Slayera

faktycznie powinien wybrać się już

na emeryturę - fakt, że nie ma

jeszcze 60-tki, ale w tej estetyce

brzmieniowej realia wyglądają inaczej

niż przy śpiewaniu rocka,

bluesa, jazzu czy nawet tradycyjnego

metalu. Fajna jest za to tracklista,

20 wyselekcjonowanych numerów

z lat 1983-2015. "War Ensemble",

"Dead Skin Mask", "Seasons

In The Abyss", "South Of Heaven",

"Raining Blood", "Chemical

Warfare" czy "Angel Of Death" to

przecież thrashowe klasyki pierwszej

wody, kamienie milowe gatunku.

Może trochę szkoda, że zespół

nie poszperał bardziej w przeszłości,

ale zważywszy na niedomagania

wokalisty i fakt, że mamy

tych starszych numerów bez liku

na wcześniejszych wydawnictwach

live, a "The Repentless Killogy" i

tak trwa blisko półtorej godziny,

jest całkiem nieźle. Tylko czy aku-

RECENZJE 167


rat żegnanie się raptem tylko "niezłą"

płytą live to godne pożegnanie

zespołu, który potrafił zabijać

na żywo? (3,5)

Wojciech Chamryk

Sodom - Out Of The Frontline

Trench

2019 Steamhammer/SPV

Tom, w pewnych kręgach Angelripperem

zwany, chyba sobie upodobał

krótkie wydawnictwa. "Out

Of The Frontline Trench" to

chyba trzecia EP-ka Sodom z rzędu.

Cóż minusem jest fakt, że przy

takich wydawnictwach zawsze jakiś

lekki niedosyt zostaje. Z drugie

zaś strony jest co prawda krótko,

ale za to szybko i konkretnie. Co

tym razem nam chłopaki zaoferują?

Mamy trzy nowe kawałki, o

których szczerze nie ma co pisać

elaboratów. Po prostu konkretne

thrashowe przyłożenie, z których

gdzieś tam z głębi wychylają się

blackowe elementy (jakkolwiek

członkowie Sodom by się od tego

nie odcinali). To oczywiście nie

wszystko. Tom funduje nam nową

wersję klasyka "Agent Orange"

(która niewiele, jeśli w ogóle różni

się od pierwowzoru) oraz koncertowe

wykonanie "Bombenhagel". Te

dwa wspomniane utwory to raczej

ciekawostki dla fanów.(4)

Sonata Arctica - Talviyö

2019 Nuclear Blast

Bartek Kuczak

Sonata Arctica to jeden z tych zespołów,

które nie zdołały przekonać

mnie do siebie. "Ecliptica" i coś

jeszcze kurzą się więc gdzieś w czeluściach

półek, nowsze płyty Finów

też w żadnym razie mnie nie

wzruszały. Z najnowszą, jubileuszową,

bo w końcu 10, "Talviyö"

będzie pewnie podobnie, bo to lukrowany

power metal, za jakim nie

przepadam. Niejednokrotnie bywa

bowiem tak, że w nagraniach komercyjnych

przecież zespołów

AOR/hard z lat 80. jest więcej mocy

niż w metalu Sonata Arctica,

czego ostatecznym potwierdzeniem

jest "The Last Of The Lambs",

rzecz bardziej w stylu alternatywnego

popu niż jakiegokolwiek

metalu, podobnie jak "A Little Less

Understanding". Singlowy "Cold" to

już wręcz klimaty ogniskowo-harcerskie,

melodyjny pop przeważa

też w "The Raven Still Flies With

You", z refrenem w stylu HIM na

czele. I chociaż mamy też w tym

długim utworze również progresywne

patenty pod Marillion, podobnie

zresztą jak w "Whirlwind", to

jednak całość "Talviyö" jest nad

wyraz przeciętna - to taki ugrzeczniony

metal bez mocy i pazura.

(2)

Wojciech Chamryk

Soundscape - Hourglass

2019 Angel Thorne Music

Soundscape to kapela, która powstała

w roku 1995, a powołana została

przez Roba Thorne. Ogólnie

jest to odskocznia Roba od codziennych

obowiązków w jego podstawowym

zespole Sacred Oath. Nie

dziwcie się, więc, że przez ćwierć

wieku muzycy nagrali jedynie dwie

długogrające płyty oraz dwa single,

gdzie omawiany "Hourglass" jest

tym ostatnim. Nie przypominam

sobie abym słyszał "Discovery"

(1997) i "Grave New World"

(2009) niemniej aktualny singiel

zawiera muzykę, która jest ciekawym

zderzeniem amerykańskiego

power metalu z progresywnym metalem.

Pierwsze, co uderza nas po

włączeniu singla to, że tytułowy

utwór "Hourglass" atakuje nas mocnym

i mrocznym power metalem.

Jednak nie jestem tym zaskoczony,

jakby niebyło Rob właśnie czymś

podobnym zajmuje się na co dzień

w Sacred Oath. Poza tym pozostali

muzycy Soundscape to też byli

muzycy tej kapeli - przynajmniej

większość - i wiedzą co jest na rzeczy.

Jednak w te power metalową

estetykę wtłoczone są ciekawie zagrane

i technicznie elementy progresywnego

metalu. Pierwsze skojarzenie

to oczywiście Dream Theater

ale są też pewne odniesienia

do Rush. Właśnie tak m/w wybrzmiewa

cała muzyka Soundscape.

Z tym, że począwszy od "Insatiable"

coraz mocniej przebija się

bardzo klimatyczny i świetnie

technicznie zagrany progresywny

metal aby w "Paradox" zabrzmieć

wręcz jak jeden z zagubionych kawałków

wspominanego już Dream

Theater. Soundscape, jak sygnalizowałem

to odskoczni i ciekawostka,

ale świetnie wymyślona i zagrana,

przez co godna uwagi. Jak sami

muzycy kapeli podkreślają nie zamierzają

pracować nad nowym, całym

albumem, wolą co jakiś czas

wypuścić singla lub EPkę, a później

może połączą to w całość i wypuszczą

jako pełnoprawna płyta. Pożyjemy

zobaczymy, a tym czasem,

jak ktoś jest maniakiem progresywnego

grania, powinien zapamiętać

tę nazwę i tak, jak ja, rozejrzeć

się za wydanymi już krążkami tj.

"Discovery" i "Grave New

World", bo singiel "Hourglass"

wystawia muzyce Soundscape, jak

najbardziej zasłużoną wysoką ocenę.

(4,5)

\m/\m/

SpiteFuel - Flame To The Night

2019 Black Sunset/MDD

SpiteFuel po zmianie wokalisty -

doświadczonego Stefana Zörnera

zastąpił dotąd raczej nieznany

Philipp Stahl - utknęli w miejscu.

Fakt, heavy metal w ich wydaniu

wcześniej też nie porywał niczym

szczególnym, ale było to solidne,

niemieckie granie na całkiem niezłym

poziomie. Trzeci album "Flame

To The Night" ukazuje jednak

grupę w kryzysie, na swoistym rozdrożu.

W żadnym razie nie jest to

wina nowego frontmana, bo Stahl

śpiewa ostro i z nerwem, ma też

niezły dół, który wykorzystuje w

mocniejszych, wręcz ekstremalnych

jak na tę stylistykę, partiach.

Kuleje jednak sama muzyka: już

pierwszy po intro "Stand Your

Ground" pokazuje, że panowie

ugrzęźli w schematach, kopiując na

potęgę Ozzy'ego Osobourne'a i

stare płyty Helloween, a dalej

wcale nie jest lepiej. Po nijakim

"Machines" wybrzmiewa więc popowy

"Trick Or Treat", który w

notatkach podsumowałem tylko

jednym, za to wszystko mówiącym

słowem "kupa". "Firewater" brzmi

niestety bardzo podobnie i równie

kulawo, "Two-Faced" jest równie

monotonny, aż robi się smutno, że

muzycy z takim stażem firmują

asłuchalnego, pozbawionego metalowego

uderzenia gniota, skierowanego

najwidoczniej do wszystkich,

czyli tak naprawdę do nikogo...

(1)

Wojciech Chamryk

Starborn - Savage Rage

2019 Iron Shield

"Savage Rage" to debiutancka płyta

długogrająca Brytyjczyków ze

Starborn. Muzykę zespołu można

opisać jako nawiązanie do NWOB

HM z lekko tu i ówdzie słyszalnymi

elementami europejskiego power

metalu. Zespół czerpie pełnymi

garściami ze stylistyki Iron

Maiden (dość rozbudowane utwory,

zmiany tępa, budowanie nastroju

itp). Najlepsze numery na

tym krążku? Zdecydowanie wyróżnia

się otwierający mroczny (nawet

lekko niepokojący) prawie

ośmiominutowy "Existence Under

Oath". Jest to dość ciekawe wprowadzenie

w album. Zabieg ten od

razu skojarzył mi się z ostatnim

studyjnym albumem Maidenów i

otwierającym go "If Eternity Should

Fail". Wyróżnia się także półballadowy

"I Am The Clay". Tutaj

w zwrotce zastosowano zabieg wysokiego

śpiewu na tle samejgitary

basowej niczym w sabbathowym

"Heaven And Hell" (chociaż nie

oszukujmy się, Bruce Turnbull nie

jest Rnnie Jamesem Dio). Reszta to

przyzwoity heavy metal. Przyzwoity,

ale nie wyróżniający się jednakże

niczym specjalnym pośród setek

podobnych wydawnictw. Nie

mniej jednak start zły nie jest, zobaczymy

co będzie później. (3,5)

Bartek Kuczak

Steve Grimmett's Grim Reaper -

At The Gates

2019 Dissonance

Steve Grimmett jest nie do zdarcia:

nawet amputacja nogi nie zdołała

powstrzymać go przed nagraniem

kolejnej płyty. Co ważne "At

The Gates" jest albumem trzymającym

poziom, chociaż firmujący

go artysta jest weteranem z 40-letnim

stażem na metalowej scenie.

Cieszy, że jeden z najlepszych wokalistów

nurtu NWOBHM, znany

nie tylko z Grim Reaper, ale też

Chateaux, Onslaught, Lionsheart

czy działalności solowej jest

wciąż w formie. Może nie ma tu

zaskoczeń i zawartość "At The Gates"

nie powala tak jak LP's Grim

Reaper z lat 80., ale sporo na tej

płycie udanych utworów. Zaciekawia

już tytułowy opener: mroczny,

ale z melodyjnym refrenem. "Venom"

atakuje równie nośnym refrenem,

ale jak całość jest bardziej

dynamiczny i zdecydowanie surowszy

brzmieniowo - słychać, że

to gra brytyjska kapela. Potem

tempo trochę spada, ale nie poniżej

wysokiego poziomu, by z szóstym

w kolejności "Rush" wszystko wróciło

do bardzo wysokiej normy. Z

kolei w "Only When I Sleep"

Grimmett chyba najdobitniej potwierdza,

że szósty krzyżyk na kar-

168

RECENZJE


ku nie wpłynął negatywnie na jego

głos - wyciąga niczym 35 lat temu,

a i w niższych rejestrach też nie

wypada gorzej, co słychać w "Line

Them Up" i wyżyłowanym na maksa

śpiewie w "Shadow In The

Dark". Jeśli więc ktoś ceni tego wokalistę

czy generalnie lubi klimaty

Nowej Fali Brytyjskiego Metalu, to

nie może "At The Gates" przegapić.

(5)

Wojciech Chamryk

Stormburner - Shadow Rising

2019 Pure Steel

Debiut Szwedów to płyta dla fanów

Wizard, Jack Starr's Burning

Star i Manowar. Choć logo i

duża ilość wrzasków może w pierwszej

chwili nakierowywać słuchacza

na muzykę pokroju Riot City,

całość zdecydowanie mocniej wpisuje

się w "potężną" estetykę true

heavy metalu. Dodatkowo, sposób

śpiewania Micke'go Starka - pominąwszy

falsety i krzyki - zwłaszcza

wraz z towarzyszącymi mu

chórkami kojarzy się z wokalami

Svena D'Anny. Estetykę "true

heavy metalu" podkręca okładka

namalowana przez Kena Kelly'ego

oraz teksty niczym z generatora.

Są rzecz jasna lepsze od tego, co reprezentuje

Majesty i... lepiej korespondują

z pochodzeniem zespołu.

Sami muzycy podkreślają, że śpiewanie

o wierzeniach wikingów jest

częścią ich tradycji. Fakt, żaden

Wizard czy inny Stormwarrior

nie jest tak "uprawniony" do tej tematyki

jak Szwedzi. Mimo, że można

Stormburnerowi zarzucić generyczność,

płyty "Shadow Rising"

słucha się świetnie. Jest bardzo

dobrze zrobiona, świetnie brzmi,

ma duży ładunek energii i jest

kopalnią dobrych melodii. Choć na

krążku dominują średnie tempa

doskonale eksponujące masywne

riffy, kończy się on balladową manifestacją

gatunku. "Ode to War"

jest wręcz hołdem dla manowarowych,

podniosłych hymnów. Są na

nim zarówno potężne chóry jak i

majestatyczny refren, ciekawe

aranżacje ozdobników czy krzyki

w stylu Adamsa. Ciekawe jest to,

że tak dobry i porządnie zrobiony

album pojawił się nagle, bez uprzedzenia.

Oto debiutanci wydają

świetnie zrobiony krążek, okraszony

okładką stworzoną ręką kultowego

grafika. Cóż, poprzeczka postawiona

wysoko! (4,5)

Strati

Stormwarrior - Norsemen

2019 Massacre

Taka okładka już była. Różnica

taka, że większość okładek Stormwarrior

malował Uwe Karczewski,

a ta po raz pierwszy w dziejach

ekipy Ramckego jest autorstwa

Andreasa Marschalla. Podobieństwo

okładki "Norsemen" do

"Heading Northe" raczej nie jest

przypadkowe i ma podkreślać wierność

tradycji heavy metalu i tematyce

skandynawskiej. Taka płyta

też była. Można zarzucać Stormwarriorowi

pożeranie własnego

ogona, ale prawda taka, że chyba

nikt od Stormwarrior niczego innego

nie oczekuje. Ja też. Byłabym

bardzo zawiedziona, gdyby Lars

Ramcke nagrał płytę bez słyszalnych

inspiracji Running Wild i

Gamma Ray i nie o wikingach.

Coś, co nieco wyróżnia ten krążek

na tle pozostałych. to bardziej podniosły

klimat niż poprzednio. O ile

wcześniej pojawiały się majestatyczne

momenty w rodzaju motywów

z "Holy Cross" czy "Wolven

Nights", tym razem nie tylko przewijają

się one częściej, ale całość

ma bardziej podniosłą atmosferę.

Choć płyta tradycyjnie opiera się

na klasycznie heavymetalowym,

dynamicznym niemieckim riffowaniu,

przenikają ją epickie motywy

w "Freeborn", "Storm of the North"

czy "Sword of Walhalla" (posłuchajcie

końcówki!). Oczywiście

koncepcję ogonożercy podważa

także trend w jakim Stormwarrior

ewoluuje: im późniejsze płyty, tym

ich brzmienie jest mniej surowe.

Co nie oznacza oczywiście, że Lars

zrezygnował z szybkich, gęstych i

ostrych riffów, które zawsze były

cechą charakterystyczną Stormwarrior.

Podziwiam go za wytrwałość,

wierność i hołdowanie pierwotnie

wybranym "wartościom".

Niejeden zespół albo w obawie

przed wypaleniem porzuca swój

styl i tematykę, albo pozostawia je,

ale każda płyta jest coraz gorszą

kserokopią poprzedniej. Stormwarrior

wciąż nagrywa solidne

płyty nie tracąc swojego charakteru.

(4,3)

Strati

Suicidal Angels - Years Of Aggression

2019 NoiseArt

Ten grecki zespół to już uznana

firma w thrashowym światku, jeden

ze sprawców renesansu popularności

takiego grania w ostatnich

latach. I tak jak byli jednak zaliczani

do grona zespołów solidnych,

ale jednak co najwyżej drugoligowych,

to z wydaniem przed trzema

laty "Division Of Blood" zdecydowanie

pozbyli się już tej łatki, a

najnowszym "Years Of Aggression"

dowalili jeszcze bardziej. Tytuł

nie kłamie, chłopaki łoją bowiem

na najwyższych obrotach,

niczym w czasach największej

świetności gatunku, a i o melodiach

czy dopracowanych solówkach

też nie zapominają. Czasem

zabrzmią jak Slayer ("Born Of

Hate"), gdzie indziej ("The Roof Of

Rats") słychać wpływy Kreatora,

ale czerpać z takich wzorców to żadna

ujma, szczególnie gdy dodaje

się aż tyle od siebie - "Years Of

Aggression" świetny, wart rekomendacji

album. (5)

Tarja - In The Raw

2019 earMusic

Wojciech Chamryk

A la operowy głos Tarji Turunen

jest powszechnie znany. Nim to

zdobyła niemałe grono fanów śpiewając

w Nightwish. Jednak od kilkunastu

lat pracuje już na swoje

konto. Na solowych wydawnictwach

odnalazła się w melodyjnym

rockowo-metalowym graniu, z wyraźnymi

wpływami symfoniki i

współczesnego, nowego grania.

Najnowszy krążek otwiera utwór

"Dead Promises" właśnie w takim

stylu ale w dynamicznej i mocnej

odsłonie. W podobnej konwencji

utrzymane są dwa kolejne kawałki,

"Goodbye Stranger" i "Tears in

Rain". Charakteryzują się one

większa bezpośredniością, melodyjnością,

pewną prostotą i ogólnie

przebojowością. Jednak prawdziwa

twarz Tarji na "In The Raw" to

utwory wolne, klimatyczne i przenikliwe.

Niemniej w tych siedmiu

kompozycjach na próżno szukać

jakiejś jednowymiarowości, każdy

z nich jest inny i dotyczy się odmiennych

emocji. "Railroads" to w

miarę prosty, wolny i melodyjny

utwór, za to z pewny dreszczykiem

emocji i utrzymany w przebojowej

estetyce. "You and I" ma w sobie

zdecydowanie najwięcej liryzmu.

"The Golden Chamber: Awaken/ Loputon

yö/ Alchemy" to chyba najlepiej

zaaranżowana kompozycja tego

krążka w stylu symfonicznym.

Wśród niniejszego bloku wolnych

utworów wyraźną dynamiką wyróżnia

się "Silent Masquerade". Natomiast

kończący album "Shadow

Play" udanie łączy tą subtelniejszą

i bardziej emocjonalną naturę Tarji

z tą mocną i zadziorną. Ogólnie

muzyka na "In The Raw" stanowi

bardzo ciekawą, a niekiedy intrygującą

zawartość, jednak jej walory

stają się jasne dopiero po wielokrotnym

wysłuchaniu. Nie wszyscy

mogą wykazać się odpowiednią

cierpliwością. Niemniej mimo tych

konkretnych muzycznych wartości,

podczas słuchania tego krążka,

przychodzi także do głowy pytanie,

czy tak wyśmienity głos ma

wystarczająco dobrą oprawę. Niestety

równie często zjawia się odpowiedź,

że jednak nie, że zostając

w Nightwish artystycznie zyskałaby

zdecydowanie więcej. Z drugiej

strony, słuchając "In The

Raw" ma się przekonanie, graniczące

z pewnością, że Tarja czuje

się świetnie, a na pewno znakomicie

radzi sobie w każdym fragmencie

tej płyty. Tak czy siak, fani Tarji

nie będą nią zawiedzeni. (3,7)

\m/\m/

Terminus - A Single Point Of

Light

2019 Cruz Del Sur Music

Cztery lata po debiutanckim albumie

"The Reaper's Spiral" Terminus

wracają z jeszcze lepszym "A

Single Point Of Light". Pierwszą

płytę firmował pełny skład, za

kolejny materiał odpowiadają niemal

w 100 % już tylko wokalista

James Beattie i multinistrumentalista

David Gillespie. Efekt to

42 minuty epickiego metalu w

najlepszej tradycji przełomu lat 70.

i 80.: mocarnego, monumentalnego,

ale też i melodyjnego. Czasem

bardziej archetypowego, z początków

nurtu NWOBHM ("As Through

A Child's Eyes"), gdzie indziej

zakorzenionego już bardziej w brzmieniu

Iron Maiden z okresu LP's

"Piece Of Mind" czy "Powerslave"

("Flesh Falls From Steel"), ale w

równym stopniu atrakcyjnego.

Świetny jest też zróżnicowany,

skrzący się różnymi barwami "Mhira,

Tell Me The Nature Of Your

Existence", perfekcyjnie uderza rozpędzony,

oldschoolowy opener "To

Ash, To Dust", a wieńczy dzieło

epicki - ponad 10 minut - "Spinning

Webs, Catching Dreams": (5)

jak najbardziej zasłużone.

Wojciech Chamryk

RECENZJE 169


Tezura - Voices

2019 Self-Released

Czterech młodych ludzi z Monachium

założyło w ubiegłym roku

thrashowy zespół, a demo "Voices"

jest ich debiutanckim wydawnictwem.

I wszystko fajnie, tylko ten

ich thrash ma zbyt wiele wspólnego

z metalcore, tak więc może i

zainteresuje ich rówieśników, ale

nie takiego starszego pana jak ja.

Bo chociaż w żadnym razie nie pokrzykuję

jak niektórzy, że Metallica

skończyła się na "Kill' 'Em All"

a po roku 1986 w thrashu nie nagrano

już niczego ciekawego, bo to

wierutne bzdury, to jednak pewne

proporcje i minimum klasycznego

stylu powinny być zachowane, a tu

ich po prostu nie ma. Są za to

sztampowe, amatorskie numery z

melodyjnymi refrenami i częstym

dwugłosem: niski ryk/czystszy, bardziej

melodyjny śpiew i okazjonalne

blasty. Jak już chłopaki biorą się

na serio za klasyczny thrash, tak

jak w "Sun", to mimo pewnych

przebłysków jest on zbyt ugrzeczniony,

nie brzmi też za mocno. Na

plus na pewno niektóre solówki

czy solidne riffy, ale to zdecydowanie

za mało by mówić o dopracowanych

kompozycjach - zespół chyba

za bardzo pospieszył się z wypuszczeniem

tego materiału. (1,5)

Wojciech Chamryk

The Dark Element - Songs the

Night Sings

2019 Frontiers

Jesienią 2017r. była wokalistka

zespołu Nightwish Anette Olzon

i były gitarzysta grupy Sonata

Arctica Jani Liimatainen

połączyli siły, aby w ramach projektu

The Dark Element solidnie

zamieszać na metalowym rynku

muzycznym. Utalentowany duet

poszedł za ciosem i 8 listopada

2019r. nakładem Frontiers Records

ukazał się ich drugi album

"Songs the Night Sings" z jedenastoma

świeżymi energetycznymi

kawałkami. Nowy krążek promują

między innymi takie utwory jak

tytułowy "Songs the Night Sings" i

"Not Your Monster". Otwierający

płytę kawałek "Not Your Monster"

nie bez powodu został wybrany na

singla - to jedna z najmocniejszych

piosenek z albumu, w której Anette

pokazuje, że nie tylko ma kawał

dobrego głosu, ale też umie przekazać

nim solidną dawkę emocji.

Właśnie tym zaskarbiła sobie sympatię

fanów Nightwish, więc miło

usłyszeć, że siedem lat po opuszczeniu

zespołu nie wyszła z wprawy.

"Songs the Night Sings" to przede

wszystkim bardzo chwytliwy

refren, ale też znakomita gitarowa

solówka w wykonaniu Janiego.

Ten gość naprawdę wymiata, a Sonata

Arctica powinna żałować, że

straciła taką muzyczną perełkę!

Docenić należy też świetną pracę

perkusisty Rolfa Pilve'a, szczególnie

w utworze "When It All Comes

Down", który śmiało można nazwać

jednym z najlepszych na

krążku. Anette prezentuje tu wachlarz

swoich wokalnych możliwości,

a przy tym jej głos znakomicie

współbrzmi z mocną, choć chwilami

zwalniającą linią melodyczną.

Po tak dynamicznej serii kawałków

"Silence Between the Words" przynosi

przyjemne orzeźwienie trochę

lżejszym brzmieniem. Wokal

Anette przypomina nam tu jeszcze

czasy, kiedy przed dołączeniem do

Nightwish występowała w

szwedzkiej rockowej kapeli Alyson

Avenue. W "Pills on My Pillow"

tempo znów przyspiesza, a w samym

utworze możemy usłyszeć

nie tylko znany nam już dobrze

głos Anette Olzon, ale też Janiego

Liimatainena jako wokal wspierający.

Trochę szkoda, że tak mało

męskiego wokalu na płycie, ale na

szczęście Jani znakomicie sprawdza

się jako gitarzysta. Szósty kawałek

"To Whatever End" okazuje

się z kolei przejmującą balladą z

mocniejszym uderzeniem w refrenie,

a w takich klimatach wokal

Olzon zawsze sprawdzał się znakomicie.

I tym razem była wokalistka

Nightwish nas nie zawodzi!

Kolejny utwór z płyty, czyli "The

Pallbearer Walks Alone", zaskakuje

nas niesamowitymi muzycznymi

zwrotami akcji, zamaszystymi gitarowymi

riffami i ostrą perkusyjną

nawalanką. "Get Out of My Head"

podtrzymuje dobre wrażenie, a we

wpadającym w ucho refrenie Anette

ma okazję pokazać rockowy pazur

i pełen wachlarz swoich muzycznych

możliwości. "If I Had a

Heart" i nieco mocniejszy "You

Will Learn" to znów przede wszystkim

solidna dawka emocji i świetnego

gitarowego brzmienia Janiego,

ale najlepsze dopiero przed nami.

Zamykający album "I Have to

Go" to trzyminutowa perełka, całkowicie

odmienna od stylistyki całego

krążka. Dostrzec można w

nim silną inspirację muzyką jazzową,

a wielbicielom Nightwish na

pewno przypomni się kawałek

"Slow Love Slow" z płyty Nightwish

"Imaginaerum". Sam właśnie

w takim brzmieniu najbardziej lubię

Anette, więc ten kawałek to dla

mnie miła niespodzianka. Genialne

zwieńczenie świetnego krążka!

Swoim pierwszym albumem The

Dark Element bardzo wysoko

podniósł poprzeczkę, ale nowym

krążkiem konsekwentnie trzyma

poziom. Na "Songs the Night

Sings" znajdziemy nie tylko kawałki

w klimacie metalu symfonicznego,

lecz również utwory rockowe, a

nawet nieco jazzujące. Anette i

Jani wiedzą, kiedy trochę zwolnić,

a kiedy przyspieszyć, aby cały czas

trzymać słuchacza w napięciu. Nie

ma na tej płycie słabych kawałków,

chociaż przy drugiej płycie spodziewałem

się jeszcze więcej zaskoczeń.

Mam jednak nadzieję, że doczekamy

się jeszcze trzeciej odsłony

The Dark Element, która w

pełni zaspokoi moje oczekiwania.

(5,5)

Marek Teler

The Fall Of Patriarchy - First

Cats Behind The Fences

2019 Self-Released

The Fall Of Patriarchy nie mogą

poszczycić się jakimś imponującym

stażem, ale grać potrafią, czego dowodów

na EP "First Cats Behind

The Fences" nie brakuje. Podstawą

jest tu siarczysty thrash/crossover,

szczególnie w utworach trwających

poniżej minuty, z petardą w postaci

"El Bato" na czele. Chłopaki

też jednak całkiem fajnie kombinują,

zaczynając "Nuclear Bitch"

iście sabbathowym riffem lub łącząc

w "Maryjaku" proste, energetyczne

granie, czerpiące z punk

rocka z uderzeniem godnym wczesnego

Motörhead. Z racji czasu

trwania - 11:39 - tych osiem utworów

mija rzecz jasna błyskawicznie,

ale dzięki temu zabiegowi

chce się też do "First Cats Behind

The Fences" wracać, przy czym tytułowe

powiedzenie sprawdza się

doskonale. (4)

Wojciech Chamryk

The Neptune Power Federation -

Memoirs Of A Rat Queen

2019 Cruz Del Sur Music

Dziwna nazwa, odjazdowy tytuł, a

muzycznie jest tu równie ciekawie.

Nie słyszałem wcześniejszych płyt

tego australijskiego zespołu, ale

wygląda na to, że trzeba będzie nadrobić

te zaległości, bowiem na

"Memoirs Of A Rat Queen" wypada

on nad wyraz oryginalnie. I

nie chodzi tu tylko o image wokalistki

Screaming Loz Sutch czy

równie oryginalne pseudonimy

czterech pozostałych muzyków.

The Neptune Power Federation

łączą bowiem z ogromną swobodą,

na pozór bardzo od siebie odległe,

światy popu, rocka i metalu we

wszystkich możliwych odmianach,

czerpiąc z nich inspiracje do stworzenia

wielowątkowych, zakręconych

kompozycji. Już opener "Can

You Dig?" w całej rozciągłości potwierdza

prawdziwość tego twierdzenia,

bo to ni glam rock, ni metal,

ale już za chwilę robi się jeszcze

dziwniej i ciekawiej, gdyż "Watch

Our Masters Bleed" zaczyna się od

partii a cappella, już po chwili można

zastanawiać się czy nie jest to

aby przypadkiem płyta Blondie.

Gdy uderza riff robi się mocno,

hardrockowo, a intensywnej końcówki

mogliby pozazdrościć Australijczykom

muzycy klasycznego

składu Motörhead. The Neptune

Power Federation nieźle też łoją

w "Flying Incendiary Club For

Subjugating Demons" i w sabbsowym

"Rat Queen", by w "Bound For

Hell" nader sprawnie przerzucić się

na mrocznego bluesa, zaś w "Pagan

Inclinations" rocka progresywnego

(te organy, łącznie z solówką!), ale

cały czas o hard rockowej proweniencji.

Świetny jest też "The Reaper

Comes For Thee", heavy rock,

ale o progresywnym posmaku, totalny

oldschool w najlepszym wydaniu

- może w kilkuzdaniowym

opisie brzmi to nader dziwnie, ale z

płyty brzmi już jak należy, o czym

na pewno warto przekonać się samodzielnie.

(5)

Wojciech Chamryk

Toxikull - Cursed and Punished

2019 Metal On Metal

NWOTHM kojarzyło się do niedawna

głównie z Szwecją i ostatnio

Kanadą. Fala najlepszego metalu

na świecie widać zatacza coraz

szersze kręgi. Toxikull sam przyznaje,

że jego kraj jest odcięty od

reszty świata i słucha się w nim

głównie tego, co było popularne

dekadę temu w Europie Środkowej.

Buduje jednak podziemie i

przywraca klasyczny heavy metal

do łask. Ten kraj to Portugalia,

przez większość z Was pewnie kojarzony

z Ironsword (przeczytajcie

wywiad z Toxikull, ma ciekawą

opinię o tej kapeli). Drugi krążek

Toxikull brzmi jak spóźniony wystrzał

po Szwecji. Zespół nie tylko

czerpie z klasycznego metalu lat

80., ale też z jego godnych, skan-

170

RECENZJE


dynawskich następców współczesnej

doby. W Toxikull znajdziecie i

rozdarty speed á la wczesny Enforcer

i wrzaski przeszywające płynące

riffy, niczym w Portrait. Płyta

Toxikull nade wszystko reprezentuje

speed heavy metal, przetykany

tu i ówdzie thrashową nutą (jak w

tytułowym numerze "Cursed and

Punished"). Krążek okrasza surowe

brzmienie trafnie korespondujące z

gęstym riffowaniem. Te zresztą sieczą

bez wytchnienia, kroku czy raczej

biegu dotrzymują im opętańczo

wystrzeliwane słowa przez wokalistów.

Nie jest to jednak płyta

kupująca słuchacza jedynie "brutalnością".

Jest na niej masa melodyjnych

solówek, chwytliwych melodii,

a całość pławi się w dusznym,

podniosłym nastroju "oldschoolowego"

heavy metalu. Doczekaliśmy

się genialnych czasów. Jeszcze dekadę

temu nie napisałabym "jeden

z wielu klasycznych heavymetalowych

zespołów, jakich wiele". Dziś

możemy niemal przebierać w tego

rodzaju kapelach. Nie wiem, jak

Was, ale mnie to niezmiernie cieszy.

(4,3)

Strati

Trend Kill Ghosts - Kill Your

Ghosts

2019 Self-Released

Trend Kill Ghosts to brazylijski

zespół, który założył gitarzysta

Rogerio Oliveira w roku 2018. W

niecały rok formacja nagrała swój

debiutancki album, omawiany właśnie

"Kill Your Ghosts". Takie

szybkie działanie było możliwe

dzięki temu, że Oliveira w pierwszym

zamyśle miał nagrać solowy

album. Do zaśpiewania w jednym z

utworów zaprosił Diogo Nunesa.

Ten tak zachwycił się piosenką i

resztą materiału, że namówił Oliveire

aby zarzucił solowy projekt a

powołał kapelę. W ten oto sposób

mamy Trend Kill Ghosts i jego

debiut. Muzyka, która znalazła się

na "Kill Your Ghosts" to, jak sami

muzycy określają, powrót do korzeni

melodyjnego power metalu.

Znajdziemy w niej pływy różnych

zespołów, ale jak dla mnie, na pierwszy

plan wysuwa się Sonata

Arctica (z najlepszych jej chwil),

Edgay czy Angra. Od czasu do

czasu przeleci coś znanego z Helloween

lub repertuaru, gdzie rządzą

kobiety, w stylu Edenbridge

czy Epica. Power metal Brazylijczyków

jest dość bezpośredni ale

na pewno nie prostacki, a wręcz

czasami ma ambitne zacięcie. Także

w każdej z kompozycji dzieje się

dość sporo, ma przynajmniej kilka

motywów, operuje zmianami nastrojów

i pasjonującymi melodiami

oraz jest ciekawie zaaranżowana.

No i co najważniejsze, mimo że

formacja odwołuje się do całej

spuścizny melodyjnego power metalu,

to interpretuje ją po swojemu.

Wykonanie i warsztat muzyków

jest również na wysokim poziomie.

Także estetom muzyka Trend Kill

Ghosts powinna przypaść do gustu.

Brazylijczycy zadbali też o pewne

atrakcje, i tak w "Ghost's Revolution"

gościnnie zaśpiewał Ralf

Scheepers, a na "Promise" zaśpiewał

pan Raphael Dantas, którego

znamy m.in. z projektu SoulSpell

oraz pani Lucia Ricardo z symfoniczno-metalowego

Evendusk.

Jedynie co mnie brakuje to pewnej

witalności, która towarzyszyła na

początku temu stylowi. Jak na razie

odtworzenie lub nadanie innej

żywiołowości zdaje się niemożliwe.

Ci co tęsknią za power metalem z

przełomu wieków powinni jak najbardziej

zapoznać się z debiutem

Trend Kill Ghosts. Nie powinni

być rozczarowani. (4)

Turbokill - Vice World

2019 Steamhammer/SPV

\m/\m/

Debiut Niemców to płyta poprawna,

dobrze zrobiona, fajnie zaśpiewana.

Sęk w tym, że tak niecharakterystyczna

i banalna, że wiem, iż

do niej nie będę wracać. Krążek

reprezentuje klasyczny, ale nie

retro heavy metal, z drobną nutą

hard'n'heavy (słyszalną np. w "Global

Monkey Show"). W większej

części można go porównać do Riot

czy Firewnd, choć jest niespodzianka

w postaci kawałka "Turbokill",

który przez wzgląd na riffowanie

niesie ze sobą skojarzenie

z... Judas Priest. "Vice World" ma

dwie duże zalety. Jedną z nich jest

energia. Towarzyszy ona przez

większość czasu słuchania krążka i

nie spada nawet w bardziej melodyjnych

fragmentach. Druga, to

zgrabne połączenie dynamiki i mocy

z wspomnianą melodyjnością -

to znaczy, że nie znajdziecie w

Turbokill takich kompozycyjnych

kwiatków, jak swego czasu w Rage,

gdy całkiem mocnym kawałkom

towarzyszyły miękkie, festynowe

refreny. Tutaj oba elementy dobrze

ze sobą grają sprawiając, że płyty

dobrze się słucha. Riffy tną klasycznie

- czasem bardziej judasowo,

czasem bardziej w stylu Helloween

- dzięki przejrzystemu brzmieniu

wydają się ostre i przenikliwe.

Melodyjność zaś Turbokill

uzyskuje głównie dzięki liniom

wokalnym. Dodatkową, trzecią

już, zaletą jest sam wokalista, którego

możecie kojarzyć z Apha Tiger

- Stephan Dietrich, który udanie

łapie balans między agresywnymi

i melodyjnymi fragmentami linii

wokalnych. Obiektywnie patrząc,

płyta jest naprawdę w porządku.

To nie wina zespołu, że

przed nimi było i wśród nich jest

tyle podobnych kapel. (4)

Tygers of Pan Tang - Ritual

2019 Mighty Music

Strati

Gdy rzucimy hasło "zespoły z fali

NWOBHM", pierwsze co nam

przychodzi na myśl to metalowe

giganty pokroju Judas Priest, Iron

Maiden czy Saxon. Tych zespołów

było jednak o niebo więcej. Ba,

wiele z nich przetrwało próbę czasu

i tworzy nadal. Mówię tutaj

chociażby o Diamond Head,

Praying Mantis czy Tygers of

Pan Tang. Ten ostatni, znany z

chociażby Johna Sykesa w lineupie

i debiutu "Wild Cat", mimo

dość niestabilnego składu w latach

80. i rozpadzie w latach 90. nadal

tworzy i 22.11.2019 roku wydał

przez Mighty Music swój nowy album

"Ritual". Jest to już drugi album

z Mickym Crystalem na gitarze.

Czas sprawdzić jak prezentuje

się najnowsze dzieło brytyjskich

tygrysów. Album otwiera kawałek

"Worlds Apart", który zapadł mi w

pamięci już od pierwszego przesłuchania.

Świetny otwieracz płytki i

mam nadzieję, że znajdzie się w

tygrysiej setliście. Równie chwytliwy

jest kolejny utwór - "Destiny".

Następny, który zapadł mi w pamięci

i jest mocną stroną albumu, a

w szczególności refren - myślę, że

ten kawałek również chętnie będzie

odśpiewywany wraz z zespołem

na koncertach. Następne w

kolejce jest "Rescue Me" - kompozycja

ta przywiodła mi na myśl

"Metal Gods" Judas Priest - wszystko

to przez ciężki beat perkusji i

soczyste riffy gitar. Jest to również

następna solidna pozycja ze świetnymi

chórkami w refrenie. Będę

strasznie monotematyczny przywołując

kolejny utwór "Raise Some

Hell", gdyż jest to znów naprawdę

dobry metalowy kawałek zamykający

się w 3 minutach. Czytałem

niegdyś wywiad z pewnym zespołem,

który oceniał jakość swoich

utworów poprzez pryzmat tego,

czy dobrze się przy nim jeździ autem.

"Raise Some Hell" to kawałek,

przy którym zasuwanie po autostradzie

to czysta przyjemność.

Kolejna kompozycja - "Spoils of

War" - nieco zwalnia tempo i znów

przyjdzie nam poczuć metalowy

ciężar. Z tego utworu najbardziej

zapamietam refreny ze świetną

perkusją Craiga Ellisa. Nie jest to,

co prawda mój ulubiony utwór, ale

jak najbardziej jest on warty przesłuchania.

Następny utwór wybrano

na pierwszego singla promującego

płytę i nie dziwię się, bo jest

to jeden z najlepszych utworów na

płycie. "White Lines" ukazało się

27.09.2019 roku na 12-calowym

winylu w limitowanej edycji 500

sztuk. Warto też nadmienić, że na

B-Sidzie znalazł się utwór "Don't

Touch Me There", czyli jeden z najstarszych

Tygrysów. "White Lines"

otrzymało również teledysk, więc

polecam się zaznajomić. Przyszedł

czas na balladę i to nie byle jaką!

"Words Cut Like Knives" to cudowna

kompozycja pełna solówek, zarówno

spokojniejszych, jak i mocniejszych

momentów oraz ze świetnymi

słowami. Jedna z moich ulubionych

piosenek na albumie.

Przechodzimy do drugiego singla,

który ukazał się 17 października

2019 - "Damn You!" Kiedy po raz

pierwszy słuchałem płyty, był to

mój kandydat na singla - jak widać

się nie myliłem! Utwór bardzo

chwytliwy i liczę, że również znajdzie

się na setliście koncertowej.

Następny utwór to klasyczny

heavymetalowy kawałek-ballada o

tytule "Love Will Find a Way".

Konkretna piosenka z bardzo fajnymi

solówkami, choć nie wyróżnia

się niczym szczególnym. Podobnie

mam z kolejną - "The Art Of

Noise". Kawałek jak najbardziej

solidny, choć nie zapadł mi w pamięci

tak, jak poprzednie. Płytkę

zamyka "Sail On", który w klimatyczny

sposób zaprasza nas do

morskich podróży. Jest to także

bardzo dobre zakończenie płyty,

które trwa ponad 7 minut i jest

najdłuższą kompozycją na wydawnictwie.

Najnowsze dzieło Tygers

of Pan Tang pod tytułem "Ritual"

to bardzo solidna płyta, którą z

czystym sumieniem mogę polecić

każdemu - zarówno fanom zespołu

i płyt "Crazy Nights" czy "Spellbound",

jak i słuchaczom nie znającym

jeszcze zespołu. Rob Weir

(gitarzysta i założyciel) twierdzi,

że jest to jak na razie najlepsza płyta

zespołu i według mnie ma dużo

racji. Mam nadzieję, że będziemy

mogli okazję zobaczyć niebawem

zespół w Polsce i usłyszeć kilka z

tych utworów na żywo. (5)

Ural - Just For Fun

2019 Violent Creek

Maciej Uba

To drugi album włoskich thrashers

i nispełna pół godziny ostrej, całkiej

interesującej muzyki. Nie ma

co prawda przed czym padać tu na

kolana, ale "Just For Fun" to solidne

granie, na pewno interesujące

dla fanów Municipal Waste czy

Suicidal Angels. Szybkie, pełne

mocy i dość oszczędnie zaaranżowane

utwory na amerykańską modłę

lat 80. są tu podstawą, ale ze-

RECENZJE 171


spół potrafi też zaskoczyć nietuzinkowymi

pomysłami, szczególnie

w instrumentalnym "Preludio" czy

"Crossearth" z partią czerpiącą z

flamenco. Dlatego słucha mi się

"Just For Fun" bardzo dobrze - na

razie jest może bez rewelacji, ale

zespół ma perspektywy, więc:

(3,5).

Unbound - Prophecy

2019 Self-Released

Wojciech Chamryk

Unbound to hiszpański zespół,

który istnieje od 2006 roku i do tej

pory nagrał dwa albumy. "Nightmares"

(2009) oraz właśnie omawiany

"Prophecy" (2019). Wydając

płyty co dekadę nie ma co marzyć

od podbiciu jakiejkolwiek

sceny. Być może wystarczy im

wspólne muzykowanie, a jak ktoś

jeszcze czasem poklepie po plecach

to tym lepiej. Nie wiem co grali na

ich dużym debiucie ale na najnowszej

płycie mamy do czynienia

z solidnym i dość mocnym heavy/

power metalem. Żadne tam pitupitu

tylko przyzwoity tradycyjny

heavy metal. Owszem ich utwory

oraz wizja tej klasycznej formy

ciężkiego grania nie powala na kolana

ale również wstydu nie przynosi.

Te trzy kwadranse z "Prophecy"

mijają dość wartko, kawałki

są również dość szybkie i zwarte,

prą zawsze do przodu. Co nie znaczy,

że są wszystkie z pod jednej

sztancy. Jedynie "Never be the

Same" pretenduje do power ballady.

Melodie miłe dla ucha tylko

ułatwiają odsłuch całej płyty.

Szkoda, że czasem Hiszpanie nie

potrafią pokazać charakteru byłoby

może nawet zaskakująco dobrze.

A tak ciężko wyróżnić, którykolwiek

kawałek. Łatwiej jest

wskazać na któryś z fragmentów

czy patentów. Jednak w żaden sposób

to nie wyróżnia muzyki Unbound.

Po prostu Hiszpańscy muzycy

nagrali porządną płytę z solidnym

heavy/power metalem.(3)

Uzziel - This Fear

2019 Saol

\m/\m/

Uzziel to austriacki zespół założony

w roku 2010, który do tej porty

wydał dwa albumy "Torn

Apart" (2014) i "This Fear"

(2019). Na metal-archives.com

obok ich nazwy widnieje thrash/

groove metal i właśnie ten thrash

przyciągnął mnie do tej kapeli.

Niestety na "This Fear" króluje

groove. Płytę rozpoczyna intro,

które w zamiarach miało bawić i

zapraszać do zapoznania się z

zawartością. Niestety mnie nie

rozbawiło, a wręcz dało do myślenia

czy w ogóle warto kontynuować

słuchanie. Po intro rozpoczyna

sie blok trzech masywnych,

ciętych i wrzaskliwych kawałków w

stylu groove. Jakieś echa thrash

metalu są słyszalne, ale niewiele

zmieniają w ogólnym przekazie.

Niestety ten trzypak zlał mi się w

jednolitą masę. Przy okazji piątego

kawałka "Final Solution" nadchodzi

przełamanie. Jest w nim więcej

thrashu ale nadal przeważa formuła

groove. Po "Final Solution" następuje

kolejny podobny kawałek,

gdzie egzystują w zgodzie oba

wpływy. Natomiast w przypadku

dwóch następnych kompozycji

przeważa thrash metal. W sumie

"Dead End Evolution" i "Dementia"

są nawet całkiem-całkiem. Tak jakby

przebijały przez nie wpływy Sodom/Slayer.

Płytę zamykają dwa

kawałki, które ponownie łączą w

sobie oba nurty. Także na nowym

albumie Austriaków przeważa

groove i w zasadzie na tej odmianie

skupiają się muzycy Uzziel. Z

tego powodu trudno mi zaopiniować

ten krążek. Owszem mogę napisać,

że jego zawartość mi zupełnie

nie leży i nie podoba się. Nie

znaczy to, że dla fana groove może

być ona znośna a może nawet bardzo

dobra. I to właśnie ktoś z tego

grona powinien przybliżyć Wam tę

płytę. Ja jedynie dodam, że całość

brzmi dobrze, w niewielkich porywach

wręcz wyśmienicie, to jednak

za mało aby z czystym sumieniem

rekomendować Wam "This Fear".

(3)

Vandallus - Outbreak

2019 Mercinary

\m/\m/

Amerykanie z Vandallus na swym

trzecim już albumie wciąż grają

archetypowe, archaiczne wręcz

hard'n'heavy. Z komercyjnego

punktu widzenia jest to wielce

nierozważne, ale nigdzie nie jest

powiedziane, że wszyscy parający

się muzyką mieszkańcy Stanów

Zjednoczonych muszą grać wyłącznie

to, co akurat jest na topie.

"Outbreak" jest więc krótkim - niewiele

ponad pół godziny - zwartym

materiałem, który bez problemu

mógłby ukazać się jakieś 30-40 lat

temu. Stylistycznie to po protu

ciężki rock/heavy metal z elementami

AOR, tak od Mountain,

przez Riot aż do Survivor drugiej

połowy lat 80., kiedy Jim Peterik i

spółka próbowali wstrzelić się w

hairmetalowy nurt. Sporo tu więc

fajnych melodii i chwytliwych refrenów,

zresztą do dwóch wyróżniających

się utworów, tytułowego

i "Barricade" powstały teledyski, od

razu więc można stwierdzić, czy

warto dać tym muzycznym wandalom

szansę - według mnie na pewno

na nią zasługują. (4)

Wojciech Chamryk

Va Rocks - I Love Va Rocks

2019 Metalville

Szwedki z Va Rocks nagrały kolejny

album. Nie słyszałem wcześniej

tego zespołu, ale widząc w składzie

same kobiety słusznie domyśliłem

się, że będzie to coś ze stylistyki

tak ostatnio modnego klasycznego

rocka. I faktycznie, trio pod wodzą

Idy Svensson Vollmer łoi całkiem

fajnie, proponując niespełna półgodzinną,

udaną płytę. Słucha się

tych dziewięciu właściwych utworów

bardzo fajnie, bo liderka zdziera

gardło, gitary brzmią soczyście,

sekcja nie odstaje ani na cal, a

przebojowości też poszczególnym

piosenkom nie brakuje. Wszystko

to utrzymane jest w stylistyce The

Runaways czy solowych płyt Joan

Jett, Girlschool, Rock Goddess,

The Ramones, wczesnego AC/DC

oraz najmłodszego w tym gronie i

najbardziej popowego The Donnas,

ale są też ciekawostki. I tak

rock'n'rollowy "Hit The Road" dopełnia

partia knajpianego w klimacie

piana, "Here Comes Trouble" ma

w sobie coś z ducha zadziorności

wczesnych The Beatles, a finałowa

ballada "Never In A Million

Years" nie tylko pozbawiona jest

partii perkusji, ale bazuje na brzmieniu...

kontrabasu, na którym

Johan Barnd-Linden gra też smyczkiem.

Nie wiem czy to przypadkiem

akurat te trzy utwory wieńczą

"I Love Va Rocks", będąc niejako

zapowiedzią rozwoju zespołu w

przyszłości, ale i tak warto przyglądać

się kolejnym poczynaniom Va

Rocks, grają bowiem klasycznego

rocka na luzie, z ogromną pasją, ale

też na poziomie, co w dobie syntetycznie

generowanych dźwięków

jest niewątpliwym atutem. (4,5)

Wojciech Chamryk

Vanden Plas - The Ghost Xperiment

- Awakening

2019 Frontiers

Odkąd poznałem Niemców zawsze

z chęcią sięgam po ich dowolny

album. Vanden Plas za każdym

razem proponuje progresywny metal,

na niezmiennie wysokim poziomie,

wypełniony niezwykłą i

przemyślaną muzyką, mieniąca się

wszelkimi barwami emocji oraz

kontrastami nastrojów. Jednak

przede wszystkim nie zapomina o

wspaniałych melodiach, w odróżnieniu

do ich niedoścignionego

wzoru jakim jest Dream Theater,

który przez lata zapamiętał się w

zawiłościach struktur muzycznych

i wirtuozerskich popisach. Owszem

przy każdym kolejnym albumie

Vanden Plas człowiek coś tam

znalazł i kręcił nosem ale w głównej

mierze były i są to szczegóły,

które nie wpływają na jego ogólny

i bardzo dobry odbiór. Tak jest

właśnie z "The Ghost Xperiment

- Awakening". Od początku porywa,

i muzyka, i melodie. Z czasem

wychwytuje się klimat płyty, która

jest moim zdaniem ciut bardziej

stonowana i przepełniona większą

dozą melodii, przez co ma w sobie

więcej melancholii. Płyta to kolejna

porcja solidnego i soczystego

progresywnego metalu z jego głównego

nurtu, bogato aranżowana i

ozdobiona orkiestracjami (choć

tym razem w mniejszym stopniu).

Podobnie jak w przypadku poprzednich

płyt, "The Ghost Xperiment"

słucha się znakomicie w

całości. Zaczynając od rozwrzeszczanego

otwierającego "Cold December

Night", po przez krzepki i

płynący "The Phantoms of Prends-

Toi-Garde", kończąc na epickiej

kompozycji tytułowej "The Ghost

Xperiment". Druga część tytułu tej

płyty, "Awakening" podsuwa myśl,

że mamy do czynienia z kolejną

tematyczną serią. I tak jest w istocie,

tym razem będzie to trylogia.

A, że rozszyfrowanie zawartego na

płycie Vanden Plas opowiadania,

to zawsze duża frajda i zabawa, to

tym razem, zapraszam do rozwikłania

zagadki samemu. Vanden

Plas to marka wśród fanów

progresywnego metalu i ich nowa

propozycja skierowana jest właśnie

do nich. Nie sądzę aby ktoś jeszcze

zainteresował się "The Ghost

Xperiment - Awakening", a szko-

172

RECENZJE


da. (5)

\m/\m/

Velvet Viper - The Pale Man Is

Holding A Broken Heart

2019 Massacre

Ktoś pamięta jeszcze ten niemiecki

zespół, zważywszy, że ostatnią płytę

wydał, bagatela, w 1992 roku?

Okazało się jednak, że owszem, a

poza tym wokalistka Jutta Weinhold

jest przecież znana z działalności

solowej czy z płyt Breslau i

Zed Yago. Velvet Viper w początku

lat 90 był kontynuacją stylu

właśnie tej formacji, proponując

równie mroczny, patetyczny heavy

metal z dramatycznym śpiewem,

ale w erze dominacji grunge i tym

podobnych gatunków nawet w

Niemczech nie miał szans na

jakąkolwiek racjonalną działalność.

Wznowił ją jednak niedawno

i w zreformowanym, bardzo odmłodzonym

składzie nagrał już

dwie płyty. Jeśli ktoś przed laty lubił

"Pilgrimage" Zed Yago, "Velvet

Viper" czy "The 4th Quest

For Fantasy", to 11 utworów

składających się na "The Pale

Man Is Holding A Broken Heart"

na pewno go nie rozczaruje. Jutta,

mimo siódmego krzyżka na karku,

wciąż bowiem śpiewa niczym nawiedzona

wiedźma, a muzycznie też

jest całkiem zacnie i tak jak kiedyś.

Może czasem nawet mocniej i mroczniej

("One Eyed Ruler" nieco w

duchu Black Sabbath) czy szybciej

(bardzo dynamiczny "Confuse And

Satisfy"), ale to dobrze, że grupa

nie myśli tylko o powielaniu starych

patentów. Mamy za to znowu

nawiązania do twórczości Ryszarda

Wagneram ("Götterdämmerung"),

Yutta sięga też w tekstach

do Szekspira, nordyckiej mitologii

czy biblijnych opowieści. Czyli w

sumie bez zaskoczeń, ale to udany

powrót. (4,5)

Wojciech Chamryk

Vision Divine - When All The

Heroes Are Dead

2019 Scarlet

Dziękować Bogom, że co jakiś czas

zdarzają się takie płyty, jak "When

All The Heroes Are Dead".

Vision Divine od swoich początków

zawsze była na pograniczu

ambitnego melodyjnego power metalu

a jego wersją progresywnego

metalu z pewną dozą symfoniki.

Tak też prezentuje się ich najnowszy

krążek ale jakby w jego optymalnej

fenomenalnej formie. Muzyka,

którą muzycy tego zespołu

na nim zebrali, czaruje od samego

początku do samego końca. Nie

bardzo wiadomo co tak urzeka, czy

to melodie, czy to struktura albumu

i poszczególnych kompozycji,

czy też świetna dyspozycja wszystkich

muzyków. Na pewno wszystko

to razem i z osobna, z dodatkiem

weny i chwili czasu, która dopadła

ten zespół. Niewątpliwy

udział w tym ma kolejny, nowy

wokalista Ivana Giannini, znany

ze śpiewania w power metalowym

Derdian. Jego głos, melodie, wyobraźnia,

sprawiły się na "When

All The Heroes Are Dead" wręcz

fantastycznie. Dzięki niemu człowiek

nie wie kiedy zaprzestać słuchania

tego albumu. Podobnie jest

z muzyką, choć nie ma w niej wiele

zawiłych struktur, a na pewno jest

więcej prostych i bezpośrednich

rozwiązań, to gromadzi w sobie

tyle emocji i niesamowitego klimatu,

że całą płytę słuchamy z zapartym

tchem. Muzycy, choć nie zatracają

się we własnych umiejętnościach,

to zachwycają nas swoją

wyważoną wirtuozerią, jeśli chodzi

o gitary i klawisze ale także o sekcje

rytmiczną, bowiem i perkusja i

bas mają swoje momenty na tym

krążku. Jednak wpływ na to ostatnie

ma także świadomość, że tym

razem za bębnami siedzi nikt inny,

jak Mike Terrana. Z takimi płytami

jak "When All The Heroes

Are Dead" jest duży problem, bowiem

ciężko z niej wybrać coś wyjątkowego.

Tak jak wspominałem

albumu słucha się w całości i jednym

haustem. Może to być każda

z kompozycji, sugestywna i w pełnej

krasie prezentująca zespół "3

Men Walk On The Moon", wyróżniająca

się klimatem i wyśmienitą

zwrotką "When All The Heroes

Are Dead", najbardziej balladowa

"While The Sun Is Turning Black",

najprostsza i bezpośrednia "The

King Of The Sky", czy rewelacyjna

"Angel of Revenge". Nawet może

być nią "The Nihili Propaganda",

którą większość wypełnia narracja

w języku włoskim. Nie wiele dopowiem

o brzmieniu i produkcji,

bowiem obie wyśmienicie dopełniają

wrażliwość, pomysł i piękno

zawarte na tej płycie. Bez dwóch

zdań "When All The Heroes Are

Dead" to wyśmienity album, dla

maniaków dobrego melodyjnego

power metalu ale także melodyjnego

prog-poweru. Jak dla mnie

ten album może konkurować nawet

z "Human" Szwedów z Darkwater.

(5)

Vogelfrey - Nachtwache

2019 Metalville

\m/\m/

Folk metal to wciąż dość popularna

odmiana ostrzejszego grania, a

obok zespołów skandynawskich

prym wiodą tu zespoły niemieckie.

Jednym z najpopularniejszych

wśród nich jest Vogelfrey z Hamburga:

istniejący od 15 lat, mający

na koncie cztery albumy studyjne

oraz wydawnictwa koncertowe.

Teraz grupa Jannika Schmidta

dołączyła do nich najnowszy

"Nachtwache" i fani będą pewnie

tą produkcją zachwyceni. Szybkie,

skoczne i całkiem przebojowe

utwory, tak jak promowany teledyskiem

"Ära des Stahls" czy

"Spieglein, Spieglein" są bowiem

tylko jedną stroną tej płyty, wcale

nie najciekawszą. Znacznie lepiej

wypadają bowiem według mnie te

utwory, w których zespół łączy

średniowieczne klimaty z mrocznym,

metalowym brzmieniem

("Schüttel dein Haupt") czy ekstremalnym

wręcz uderzeniem

("Alptraum"), nierzadko z wykorzystaniem

różnych etnicznych

instrumentów. Jest tu też w znacznej

części akustyczna, patetyczna

ballada "Midwinter", "Walhalla"

to murowany przebój, z kolei "Auf

St. Pauli" jest popisem skrzypka i

wiolonczelistki, bardzo też zresztą

aktywnych i w kilku innych utworach.

W "Magst Du Mittelalter?"

śpiewa z kolei gościnnie Chris

Harmas (Lord Of The Lost) i

gdyby nie to, że mamy też na

"Nachtwache" wypełniacze w rodzaju

"Metamnesie", byłoby nawet

więcej niż tylko: (4).

Wojciech Chamryk

Vortex - Them Witches

2019 Gates Of Hell

Weterani z Vortex nieźle zaskoczyli.

I nie chodzi tu nawet o fakt

wydania przez nich kolejnej płyty,

skoro w ostatnich kilkunastu latach

wcale ich fanom nie żałowali,

zarówno tych z premierowym, jak i

archiwalnym materiałem, czy podkreślenia

tym wydawnictwem 40-

lecia zespołu. Istotne jest to, że na

"Them Witches" składają się

utwory powstałe w roku 1987, napisane

z myślą o drugim albumie

grupy. Jak wiadomo do jego nagrania

nigdy nie doszło, ale pozostały

nagrania demo w końcu lider grupy

Martjo Brongers natknął się na

nie przy porządkowaniu swego

muzycznego archiwum. Panowie

szybko podjęli decyzję, że nagrają

ten materiał na nowo i tak oto 10

starych-nowych utworów ujrzało

światło dzienne, a szósty album

Vortex jest tak naprawdę drugim,

jeśli weźmiemy pod uwagę datę

powstania zamieszczonych na nim

utworów. Jasnym też jest, że to logiczna

kontynuacja stylistyki z MLP

"Metal Bats" oraz pierwszego LP

"Open The Gate": surowy, chociaż

nie pozbawiony melodii heavy,

typowy dla lat 80. Trochę obawiałem

się, czy współczesna produkcja

będzie dla niego właściwa, ale

zespół nie "przedobrzył" i pod tym

względem też jest dobrze - tak jak

te nowsze płyty Vortex mnie nie

zachwycały, to tę wspominkową

chętnie postawię obok najstarszych

pozycji w dyskografii Holendrów.

(5)

Wojciech Chamryk

Wardress - Dress For War

2019 Self-Releases

Wiadomo, że z racji wieku i dorastania

w czasach, kiedy tradycyjny

metal dopiero raczkował i stawał

się potęgą, takie właśnie dźwięki są

mi najbliższe. Nie oznacza to jednak,

że jestem totalnie bezkrytyczny,

a wszystko opatrzone nalepką

"80's" ma u mnie z miejsca

zapewnione najwyższe noty. Korzenie

Wardress sięgają bowiem

co prawda połowy tamtej dekady,

ale nie poszły za tym wtedy żadne

konkrety w postaci płyt. Niedawno

grupa reaktywowała się z inicjatywy

dawnego wokalisty Ericha Eysna,

wydając własnym sumptem w

minimalnym nakładzie debiutancki

album "Dress For War". I dobrze,

że to limit, bo dawno nie słyszałem

tak bezpłciowego i amatorskiego

grania - tradycyjny metal w

wykonaniu Wardress jest w większości

przypadków po prostu żenujący.

Gdyby nie rozpędzony, nośny

"Atrocity" i hymniczny "Metal League"

nie byłoby tu na czym zawiesić

ucha. Fajnie, że starsi panowie

znowu grają, przypomniając sobie

czasy młodości, ale to wszystko już

było, w dodatku zwykle w znacznie

lepszym wykonaniu - nawet

tak glanowany kiedyś za wydany w

roku 1984 LP "All I Want" Thunder

to przy Wardress mistrzostwo

świata... (1)

Wojciech Chamryk

Warrior Path - Warrior Path

2019 Symmetric

Warrior Path odkryłam przez zu-

RECENZJE 173


pełny przypadek przeszukując

youtube w poszukiwaniu czegoś

ciekawego do posłuchania z gatunku

hard and heavy. Warrior

Path to zespół pochodzący z greckich

Aten. Pierwszy (i jak na razie

jedyny) album grupy ukazał się 1

marca 2019r., nosi tytuł po prostu

"Warrior Path" i został wydany

przez grecką wytwórnię płytową

Symmetric Records. Zespół powstał

dzięki gitarzyście i tekściarzowi

Andreasowi Sinanoglou, stałym

członkiem zespołu jest również

Dave Rundle, który gra na

perkusji. Gościnnie na albumie zagrali

Yannis Papadopoulos (wokal)

występujący w Beast In Black

i Bob Katsionis (gitara, gitara basowa,

klawisze) muzykujący także

m.in. w zespole Firewind oraz

Hristos-Valentinos Petevis

(skrzypce). Inspirację dla zespołu

stanowią tacy artyści jak: Manowar,

Riot, Crimson Glory, Iron

Maiden, Manilla Road, Warlord,

Battleroar, Running Wild,

Bathory. Wydawałoby się, że na

"arenie" epic heavy-power metalu

nie można już stworzyć niczego

oryginalnego, jednakże płyta Warrior

Path całkowicie podważa tę

hipotezę. Członkowie zespołu mówią,

że tworzą muzykę "sercem i

duszą" czego świetnym przykładem

jest powyższy album, który po

prostu ma "to coś". Warrior Path

fundują nam długą podróż w

świecie fantasy przy akompaniamencie

szybkich gitarowych rytmów,

wspaniałych solówek Adreasa

Sinanoglou i Boba Katsionisa,

jak również melodyjnego wokalu,

tworzących harmonię z gitarą

akustyczną. Cały album zawiera

10 utworów, które całkowicie pochłaniają

słuchacza. Płytę rozpoczyna

świetny "Riders Of The Dragons",

który pokazuje jak umiejętnie

muzycy potrafili zestawić spokojniejsze,

melodyjne partie z bardziej

energetycznymi dźwiękami.

Na płycie oprócz "galopujących"

rytmów można znaleźć również

ballady "Black Night", "Dying Bird

Of Prey" oraz najbardziej wzruszającą

"Valhalla, I'm Coming". Mam

nadzieję, że to nie koniec muzycznej

przygody z Warrior Path i

zespół dalej będzie tworzył w duchu

heavy/power metalu. (5,5)

Wreck-Defy

Pain

2019 Inverse

Simona Dworska

- Remnants Of

Wreck-Defy na dobrą sprawę można

by spokojnie nazwać supergrupą.

Dlaczego? Aaron Randall,

Greg Christian i Alex Marquez.

Mówią Wam coś te nazwiska?

Przypuszczam, że tak. Na czele

grupy stoi jednak mniej znany muzyk,

gitarzysta Matt Hanchuck.

Przede wszystkim podziw dla

Matta, że potrafił ściągnąć tak zasłużonych

i renomowanych muzyków.

Jak to się przekłada na poziom

krążka? Otóż Wreck-Defy

zdaję się być bardzo zainspirowany.

Spójrzmy chociażby na takie

kawałki, jak "Killing The Children"

czy "Broken Peace". Już same tytuły

mogą budzić skojarzenia. Muzycznie

jednakże "Remnants Of

Pain" jest albumem nieco bardziej

urozmaiconym. Mamy na przykład

dość rockendrollowy, mający

moim zdaniem nawet lekki komercyjny

potencjał "Looking Back" czy

też wzruszające ballady "The Divide"

oraz "Angels And Demons". W

tekstach Matt natomiast porusza

tematy dość poważne jak przemoc,

wojna, ludzka psychika czy zbytnie

panoszenie się i nadużywanie władzy

przez organizacje religijne.

Cóż, jako aktywny żolnierz walczący

na froncie swoje zapewne widział.

Dobrze, że chociaż potrafi to

wykorzystać w jakiś pozytywny

sposób. Chociażby tworząc takie

płyty, jak "Remnants Of Pain".

(4)

Bartek Kuczak

Alcatrazz - The Official Bootleg

Box Set 1983-1986 - Live - Demos

- Rehearsals

2018 HNE

Graham Bonnet od kilku lat działa

pod nazwą Graham Bonnet

Band, ale niedawno ożywił również

Alcatrazz. Może to też oznacza,

że niedługo usłyszymy ich nowy

materiał. A, że Bonnet w GBB

poczyna sobie bardziej niż przyzwoicie,

budzi to również pewne

nadzieje, co do nowej propozycji

Alcatrazz. Zanim to jednak nastąpi

HNE Recordings zaprasza do

zapoznania się z boxem zawierającym

nieoficjalne materiały, głównie

tzw. bootlegi. Ciekawostką jest

to, że na tych płytach uwieczniony

jest udział Yngwie Malmsteena.

Fakt w 1984 roku oficjalnie ukazał

się album koncertowy "Live Sentence

- No Parole from Rock'n'

Roll" ale z pewnością nie zaspokoił

on głodu poznania fanów Alcatrazz

i Yngwie Malmsteena. Niniejszy

box "The Official Bootleg

Box Set 1983-1986" zawiera aż

trzy dyski z zarejestrowanymi koncertami,

w których brał udział

Malmsteen. Wszystkie trzy pochodzą

z występów, które Alcatrazz

zagrał w marcu 1984 roku

gdzieś w Texasie. Wszystkie też

mają podobny repertuar, dyski różnią

się szczegółami jeśli chodzi o

dobór nagrań czy wykonania. No

cóż kapela miała wtedy jedynie do

ogrania debiut "No Parole from

Rock'n'Roll" plus przeboje Rainbow

z czasów, gdy śpiewał w nim

Bonnet. Niestety te trzy krążki zawierają

nagrania w typowo bootlegowej

jakości. Jedynie można się

domyślać, że zespół był w wyśmienitej

formie. Kolejne dwie płyty to

próbne miksy ogrywanych utworów,

wersje demo czy też nagrania

z prób. Oba zbiory pochodzą z roku

1983 i są prawdopodobnie zarejestrowane

przed lub w trakcie nagrywania

debiutu. Nagrania z pierwszego

z wspomnianych dwóch

dysków jakościowo są znacznie lepsze

od bootlegów. Natomiast próby

z drugiej płyty są o jakości porównywalnej

do tych z bootlegów.

Większość nagrań tego zbioru jest

w wersjach bez wokali. Jedynie w

drugiej części drugiej płyty słyszmy

śpiew Bonneta, a raczej się go domyślamy,

bo jest jeszcze gorszej jakości,

jak samo brzmienie instrumentów.

Ogólnie obie płyty to największe

wyzwanie tego boxu, bardzo

ciężko je przesłuchać w całości.

Ostatnią płytę wypełniają nagrania,

które pochodzą z okresu

przygotowawczego do albumu

"Dangerous Games". W większości

są to różne pomysły w dodatku

nie zawsze uporządkowane. "The

Official Bootleg Box Set 1983-

1986 - Live - Demos - Rehearsals"

to box dla kolekcjonerów, w

dodatku dla tych, którzy chcą mieć

wszystko danego artysty. Dla mnie

najciekawsze są bootlegi koncertów

z Malsteenem. Reszta tylko

mnie umęczyła, jednak decyzja o

zakupieniu danego tytułu należy

tylko do was.

\m/\m/

Alien Force - Hell And High Water

2019 High Roller

Muzyka ma dawać radość. Tak

myślę. W końcu bardzo szeroko

pojęta muzyka rozrywkowa to też

rock. A ten z kolei chwyta pod

swoje skrzydła takie twory jak hard

rock czy heavy metal. Lubię więc

płyty, które zwracają swoją uwagę

nie tylko kunsztem wykonawczym.

Ba, nie zawsze muzycy muszą prezentować

poziom z innej galaktyki.

Żelaznym punktem nagrań jednak

musi być to coś, co zazwyczaj mierzone

jest przez unoszenie się kącików

ust. W przypadku niedawno

wznowionego przez High Roller

Records debiutu duńskiego Alien

Force uniosły się dość wysoko. Ta

licząca sobie dziewięć utworów

płyta to bardzo zgrabnie zagrany

heavy metal. Z pewną dozą przestrzeni,

co dało efekt muzyki przystępnej.

Na "Hell And High Water"

nie ma mowy o jakichś karkołomnych

szaleństwach. To granie

podobne do tego, jakie prezentowały

grupy z Wielkiej Brytanii. Takie

duńskie NWOBHM. Zresztą

wprawne ucho wychwyci wpływy

chociażby Saxon czy Judas Priest.

Muzyka jaka wyszła spod palców

braci Rasmussen (Henrik na gitarze,

Michael - perkusja) oraz Franka

East grającego na basie być może

nie jest jakoś specjalnie odkrywcza.

Słuchając jednak "Hell And

High Water" dziś trzeba mieć na

względzie to, jak w połowie lat 80.

grano heavy metal. Nie ma potrzeby

myślę tego tłumaczyć. Skład

dopełnia, dysponujący czystym i

charyzmatycznym wokalem, Peter

Svale Andersen. Tym też mnie

Alien Force kupił - zawsze żywiej

reaguję na albumy z takim mocnym

i charakternym śpiewem. Można

się spodziewać, że kryją się za

tym melodie, a jak kiedyś się przyznawałem,

jestem skrytym fetyszystą

takie sposobu pisania numerów.

Album to żwawy i dający dużo

przyjemności. Obcowanie z

"Hell And High Water" to miła

podróż w czasie. Możliwe, że spe-

174

RECENZJE


cjalnie nie wniesie nic nowego, ale

okaże się podgrzaniem sentymentów.

Dla tych, którzy są jednak

zbyt młodzi (w tym autor), album

będzie na pewno świetną alternatywą

na te wszystkie "bardziej znane"

zespoły. Dla wszystkich wnikliwych

reedycja HRR zawiera dodatkowo

utwory demo i plakat. Ładny

gest.

Adam Widełka

Altered State - Altered State

2019 Pure Steel

Widniejąca wyżej nazwa jest pewnie

znana zaprzysięgłym fanom

amerykańskiego metalu, bowiem

śpiewał w niej Norman "Ski" Kiersznowski,

udzielający się przecież

na "Ascend From The Cauldron"

Deadly Blessing, a przed kilku laty

ukazała się kompilacja "Winter

Warlock", zawierająca jedyne demo

Altered State z 1991 roku, dopełnione

czterema nagranami z

próby. Teraz ten materiał wyszedł

na LP, tyle, że z inną okładką i pod

zmienionym tytułem. I dobrze, bo

to analogowo nagrane utwory,

perfekcyjnie pasujące do tego nośnika,

a muzycznie też jest zacnie,

gdyż grupa preferowała US power/

thrash o nieco progresywnym i

epickim zabarwieniu. Z jednej strony

ostry i siarczysty ("Mental Rage",

"Off With His Head", "Another

Meaningless Death"), z drapieżnym

śpiewem, ale niepozobawiony

też partii balladowych ("Judge For

Yourself"), mocarnych zwolnień

("Winter Warlock") czy aranżacyjnych

smaczków ("Leading Me

Blindly"). Nagrania z prób brzmią

oczywiście surowiej, ale to i tak całkiem

niezła jakość. Tak więc jeśli

ktoś ceni długogrający debiut

Deadly Blessing, to powinien też

sobie sprawić tę kompilację. (4)

Wojciech Chamryk

Assasin - Lonely Southern Road

2019 High Roller

W maju 2019 roku nakładem nieocenionej

firmy High Roller Records

wyszła reedycja materiału

brytyjskiej grupy Assasin w formacie

płyty winylowej. Pod tytułem

"Lonely Souther Road" jako mini

album ukazało się pięć utworów

oryginalnie pochodzących z prywatnych

zbiorów gitarzysty grupy,

Tony Bartona. O samej załodze

wiadomo niewiele. Tworzyli ją bracia

Tony i Ian Bartonowie oraz

Karl Chester (gitara) i Steve

Walker (perkusja). Całość liczy

sobie około dwudziestu pięciu

minut. Dość zgrabnie, choć to normalna

długość mini albumu. Kompozycje

utrzymane są w klasycznym,

angielskim stylu. Assasin to

jeden z tych zapomnianych zespołów

z słynnego nurtu NWOBHM.

Mimo, że muzycznie naprawdę nie

jest źle, to po odsłuchu pojawia się

uczucie niedosytu. Wszystko

kończy się trochę zbyt szybko i

chciałoby się trzymać w łapach ich

regularny album. Utwory są żwawe

i okraszone mięsistym brzmieniem.

Nad instrumentami unosi się

melodyjny wokal Iana Bartona, a

często jego brat pomaga mu w

chórkach. Generalnie "Lonely

Southern Road" to paręnaście minut

fajnej podróży w czasie. Materiał

jest spójny, energiczny i po

czasie naprawdę dobrze się tego

słucha. Bardzo motoryczne riffy,

sekcja pracująca oszczędnie ale

solidnie trzymająca rytm i wspomniany

już, charakterny głos, budują

soczysty angielski klimat. Sprawia

to, że ta pozycja to jazda obowiązkowa

dla wszystkich maniaków

starodawnego heavy metalu.

Betrayer - Calamity

2019 Thrashing Madness

Adam Widełka

Debiutancki album Betrayer to

już klasyka naszego death metalu,

dobrze więc, że "Calamity" jest

znowu oficjalnie dostępne na CD

oraz po raz pierwszy na LP. Nie

bez powodu w momencie premiery

w swej dystrybucji miała tę płytę

niemiecka, bardzo już wtedy silna

na europejskim rynku, firma Nuclear

Blast. Recenzenci też w

1994 roku dostrzegali walory tej

muzyki, niezleżnie od tego, czy pisali

o "Calamity" na łamach zinów

czy w magazynach traktujących o

rocku. Minęło 25 lat i nic się w tej

materii nie zmieniło, materiał słupskiej

wtedy grupy wciąż robi

ogromne wrażenie. Po jeszcze ciut

nieporadnym demo "Forbidden

Personality" i już znacznie bardziej

dopracowanym i jednorodnym

stylistycznie "Necronomical

Exmortis" Betrayer poświęcił więcej

czasu na stworznie kolejnego

materiału, dla wielu fanów najlepszego

w dyskografii grupy. Wciąż

słychać w nim echa dokonań Slayera,

ale połączone z brzmieniami

z Florydy rodem - w porównaniu z

płytami Deicide czy Morbid Angel

nasi wcale jednak nie stali na

przegranej pozycji, o żadnym imitowaniu

też nie ma tu mowy. Efekt

to zwarty, bardzo przemyślany i

intensywny materiał, niewiele ponad

dwa kwadranse kipiącego energią

deathu. Szaleńcze czady w rodzaju

"After Death" czy "In Sacrifice"

dopełniają tu nieco wolniejsze,

mroczniejsze kompozycje, z których

wyróżnia się "Before Long You

Will Die" - mocarny, ciężki numer

niczym z death/doomowej stylistyki,

również przecież święcącej wtedy

tryumfy. Tym większa szkoda,

że już rok po wydaniu tej świetnej

płyty po zespole pozostało tylko

wspomnienie i nie wykorzystał

wielkiej szansy na coś więcej niż

tylko lokalna kultowość - przykład

Vader pokazuje, że było to możliwe.

Na szczęście Betrayer wznowił

działalność, wciąż nagrywa, a "Calamity"

pozostaje perełką w jego

dorobku - tym bardziej wartościową,

że jej brzmienie (Tomasz Bonarowski

i Adam Toczko, Modern

Sound Studio) też zniosło próbę

czasu.

Wojciech Chamryk

Crucifixion - After The Fox

2019 High Roller

Crucifixion to kolejna grupa z zapomnianych

annałów historii NW

OBHM. Działała w latach 1979 -

1984, a w sieci można natrafić na

informację, że jest w stanie zawieszenia.

Nie wiadomo czy w ogóle

powstanie jak fenix z popiołów, ale

możemy dzięki High Roller Records

i płycie "After The Fox" mieć

tę muzykę w domu w postaci zgrabnej

antologii. To jedna z tych załóg,

które miały duży potencjał.

Przynajmniej jeśli opieramy osąd

na tym, z czym mamy do czynienia

na "After The Fox". Bardzo żwawe

granie inspirowane klasyką hard

rocka. Widać, że chłopaki z Crucifixion

byli pilnymi uczniami Motorhead

czy Thin Lizzy. Szkoda,

że nie doczekali się pełnego albumu,

bo kawałki jakie pisali ociekają

energią i zmyślnymi melodiami.

Na pewno ich LP odcisnąłby jakieś

piętno na początku lat 80, albo

chociażby zrobiłby małe zamieszanie

w połowie tamtej dekady,

depcząc po piętach grupom pokroju

Raven czy Tank. Dzierżąc w

dłoniach "After The Fox" mamy

kontakt z kawałkiem historii. Gdyby

nie takie wydawnictwa to pewnie

Crucifixion zniknęłoby z radarów

jakiegokolwiek zainteresowania.

A tak możemy w dowolnej

chwili przywołać ducha początku

nurtu NWOBHM i nasmarować

uszy gęstym heavy metalem. Motoryczna

sekcja przypominająca

sportowe auto na autostradzie, gitary

prujące powietrze chwytliwymi

riffami, a wszystko spowija wyraźny

śpiew z chrypką. Może na

pierwszy kontakt muzyka Crucifixion

nie wygląda na oryginalną, jednak

czym dłużej gościć będzie w

odtwarzaczu, tym mocniej będzie

wgryzać się w głowę niczym

wściekła ryjówka. Krążek "After

The Fox" to udana pozycja, która

pewnie nie pozostawi obojętnym

żadnego szanującego się fana angielskiego,

choć nie tylko, heavy

metalu. Co prawda najwięcej smaków

będą mieli do odkrycia fanatycy

wyspiarskiego stylu grania, jednak

myślę, że ta muzyka powinna

trafić do każdego chętnego na nietuzinkowy

hard'n'heavy.

Adam Widełka

Cutty Sark - Die Tonight / Heroes

2019 Golden Core

Zespół został założony w drugiej

połowie lat 70. przez basistę Helge

Maiera. Muzycy Cutty Sark zaczęli

od grania hard rocka aby skierować

się w stronę heavy metalu.

W takiej stylistyce jest już nagrane

pierwsze wydawnictwo EPka

RECENZJE 175


"Hard Rock Power" ale brzmienie

i styl zespołu w pełni wykształciło

się na dwóch pierwszych albumach

"Die Tonight" (1984) i "Heroes"

(1985). Obie płyty charakteryzuje

moc oraz niepowtarzalna atmosfera.

Muzyka wydaje się dość prosta,

nieskomplikowana ale jest zróżnicowana,

ciekawie zaaranżowana i

przede wszystkim zagrana z wielkim

zaangażowaniem i szczerością.

Brzmienie jest dość mocne i surowe,

zaś muzykę wypełnia pasja,

żarliwość a nawet pewna dzikość.

Kompozycje mimo zróżnicowania

są dopracowane i przemyślane.

Znakomicie sprawdzają się wszystkie

utwory i te wolniejsze i te szybsze.

Wokalista wybornie dopełnia

muzykę Niemców, a jego głos jest

mocny, surowy, ekspresyjny i prezentuje

pełna paletę swoich walorów.

Słuchając obie płyty jedna po

drugiej, intryguje spójność tych

materiałów, choć zdaje się, że muzyka

z "Heroes" jest ciutkę lepsza

od tej z "Die Tonight". Lecz to tylko

moje odczucie, a tak ogólnie

oba albumy są na wysokim poziomie

i szkoda, że tylko wtedy one

powstały. Porównanie ich ze sobą

ułatwia nam nowe wydanie tych

krążków. Tym razem ukazały się

na jednym dysku i są firmowane

przez Golden Core Records,

gdzie swój mastering obu materiałów

przygotował Andreas "Neudi"

Neuderth. A jak pewnie się przekonaliście

jest to człowiek godny

zaufania. Sięgając po ten zestaw

możecie być pewni, że otrzymacie

niczym nie zmącony heavy metal,

pełen mocy i wigoru oraz kipiącą

emocjami klasykę niemieckiej

szkoły ciężkiego grania. Na koniec

dodam, że w roku 1998 formacja

reaktywowała się na krótko poczym

równie szybko zakończyła

działalność. W tym zrywie nie brał

udział jedynie założyciel zespołu

Helge Maier, ale za to muzycy pozostawił

po sobie krążek "Regemeration".

Niestety do tej pory nie

udało mi sie go usłyszeć. Podsumowując,

jeżeli jeszcze do tej pory nie

słyszeliście Cutty Sark, czas aby

to zmienić. Szkoda tylko, że to wydawnictwo

nie wyszło z oryginalnymi

obwolutami, ale na prawa autorskie

nie ma rady.

Dark Wizard - Evil Spirits

2019 Golden Core

\m/\m/

Dark Wizard to holenderski zespół

heavy metalowy, który powstał

w roku 1983. W pierwszym roku

zarejestrował aż cztery dema

pczym nagrał EPkę "Reign Of

Evil" (1985) oraz pełny album

stdyjny "Devil's Victim" (1984),

aby w końcu przestał działać. Ich

muzyka to konkretny heavy metal

nawiązujący do NWOBHM, a

szczgólnie do Iron Maiden tego z

Paulem DiAnno na wokalu. Wystarczy

posłuchać rozpoczynającego

to wydanie "Mortal Agony" a będziecie

wiedzieć o czym piszę. Co

prawda ja słyszę najwięcej Ironów

ale ogólnie Holendrzy swoja muzykę

mocno oparli o cały wspomniany

nurt. Ich muzyka jakoś nie specjalnie

się spieszy, ale to nie znaczy,

że jest zupełnie wolna czy pozbawiona

wigoru. Co to, to nie!

Niemniej z tego powodu muzyka

Holendrów, jej niektóre fragmenty

lekko przypominają Black Sabbath,

choć bardziej na miejscu byłyby

porównania do Brocas Helm

czy nawet Manilla Road. Jednak

trudno odnaleźć w muzyce Dark

Wizard konkretne nawiązania do

epickiego metalu, bardziej tu chodzi

o bardzo mroczną i pokręconą

atmosferę. Jeżeli już jesteśmy przy

tym temacie to, muzykom Dark

Wizard bardzo zależało na zbudowaniu

klimatu horroru nie tylko po

przez muzykę ale także po przez

opowieści a nawet inscenizacje wizualne.

Być może, co niektórym

skojarzy się to z Mercyful Fate,

nie jest to w stu procentach trafne

porównanie ale trop na pewno został

podjęty. W muzyce Holendrów

świetnie wypadają gitary

Hansa Pola i Marcela De Groota,

nie tylko operują przednimi riffami

i solówkami, ale także doskonale

radzą sobie rytmicznie. Gra

perkusisty Tony White'a wydaje

się prosta ale nieraz zaskakuje i intryguje.

Za to basista Kees Reinders

często potrafi wyjść z typowej

roli podkładacza rytmu i jest w

tym znakomity. Szczególnym jest

także wokalista Berto Van Veen.

Mnie momentami kojarzy się z

PaulemDiAnno. Podobało mi się

czyjeś porównanie do Rock'n'

Rolfa. Za to rozbawiło mnie zestawienie

go z Udo Dirkschneiderem,

który brał lekcje u Dio. Jednak

z tego wszystkiego wyłania

się nam jakiś prawdziwy obraz

Reindersa. Niemniej wokalista

miał jeszcze wyjątkową cechę, co

jakiś czas - ni z tego ni z owego -

uderzał w wysokie tony. Wtedy ta

cecha wielu wkurzała, teraz pewnie

też ktoś się zirytuje. Mnie to w

ogóle nie rusza, a wręcz uwielbiam

to co robi ten śpiewak. Na "Evil

Spirits" (tytuł wzięty od jednej z

najlepszych kompozycji tego zespołu)

znalazły się kolejno krążek

"Devil's Victim" oraz EPpka "Reign

Of Evil". Całość uzupełnia

utwór "MH17" z 2019 roku oraz

dwa koncertowe rarytasy z początku

kariery. Wszystko zaś jest zremasterowane

przez Neudiego,

który jak zwykle zadbał o jak najlepszy

komfort odsłuchania krążka.

Kapela do niedawna była nie aktywna

ale bodajże w roku 2016 wróciła

do żywych. W jej skład weszła

stara sekcja rytmiczna oraz nowy

gitarzysta Marcel Hop i wokalista

Egbert Berenst. W tym samym roku

wyszła kompilacja "Early Spells",

która jest jakimś zestawieniem

utworów z wczesnych dem. Natomiast

w roku 2018 wyszła płyta

"Close in the Dark". Niestety do

tej pory nie udało mi się zapoznać

się z jej zawartością. Wracając jeszcze

do "Evil Spirits" prawdopodobnie

ze względu na prawa autorskie

okładka tego wydawnictwa różni

się od oryginałów, choć repliki

okładek obu krążków znajdziemy

w środku. No cóż, zwolennicy

heavy metalu z lat 80. powinni

znać nazwę Dark Wizard i ich

muzykę. Jeżeli nie macie tych płyt

na oryginalnych wydaniach to

"Evil Spirits" na pewno jest ich

udanym substytutem.

Elixir - The Remedy

2019 HNE

\m/\m/

Wydawnictwa HNE w przygniatającej

przewadze są przemyślane i

świetnie przygotowane. Pozornie

te trzy albumy z boxu "The Remedy"

nie maja ze sobą nic wspólnego.

"Lethal Potion" był wydany

w 1990 roku, "Sovereign Remendy"

w roku 2004, a koncertówka

"Elixir Live" w roku 2005. Aby wyjaśnić

sprawę trzeba wrócić się do

wydania przez zespół debiutu "The

Son Of Odin" (1986). Po jego publikacji

Elixir przygotowywał się

do nagrania i wydania jego zastępcy.

Wszystko szło powoli ale do

przodu. Zmiana perkusisty mogła

też wpłynąć na wolniejszą działalność.

Tym bębniarzem został, nie

kto inny a Clive Burr. W końcu w

roku 1988 album był gotowy do

publikacji i miał ukazać się jako

"Sovereign Remendy". Niestety

nic z tego nie wyszło, z różnych

przyczyn. Wszystko to źle wpłynęło

na muzyków i Elixir przeszedł

do historii. Niemniej ludzie,

którzy zainwestowali w tę płytę nie

poddali się i wprowadzając swoje

pomysły, m.in. zmieniając kolejność

utworów, projektując inną

okładkę, wydali nagrania jako

"Lethal Potion" w roku 1990. Nie

wiem na co im się to zdało, bo jakby

nie było formacja nie działała i

w żaden sposób nie mogła promować

tego wydawnictwa. Minęła dekada

a okazało się, że fani coraz

chętniej wracają do tego co było

kiedyś, czyli do tradycyjnego heavy

metalu. Muzycy tworzący Elixir

postanowili o powrocie na scenę.

Jednak jednym z warunków udanego

powrotu, było wrócenie do sytuacji

z końca lat 80. Wydali swoją

drugą płytę w takiej formie, w jakiej

powinna się ukazać. Wrócili

do tytułu "Sovereign Remendy",

z oryginalną okładką, oraz z utworami

w kolejności, które były ustalone

przed oddaniem do publikacji.

Muzykom udało się zrealizować

to w roku 2004. W tym czasie

do koncertowej setlisty dołączyli

więcej kompozycji właśnie z tego

krążka. Dowodem na to jest właśnie

wspomniana na początku płyta

"Elixir Live". I tak właśnie domknęła

się całość tej opowieści czyli

boxu "The Remedy". Historia ta

lepiej jest opisana w nocie, którą

znajdziecie w książeczce. A co z

muzyką? Klasyczne NWOBHM,

świetny tradycyjny heavy metal,

doskonale brzmiący, z ciekawymi

kompozycjami, z wybornymi melodiami,

perfekcyjnie współgrającymi

gitarami, wyraźną sekcją oraz śpiewny

acz mocnym wokalem. Wszystko

co świadczy o tym, że Elixir

należał do wyróżniających się kapel

z tego nurtu. Jak ktoś nie ma na

swoje półce tych płyt Elixir, może

śmiało sięgnąć po to wydanie.

\m/\m/

Essential NWOBHM - The

Best Of Neat Records

2019 Golden Core/ZYX Music

Składanek, które tyczyły się NWO

BHM, a także wytworni, która

propagowała tę muzykę, czyli

Neat Records było bez liku. Przynajmniej

ja odnoszę takie wrażenie,

także pomysł Andreasa "Neudi"

Neudertha niczym nowym

nie jest. Jednak z racji samej osoby

Neudiego i jego podejścia do tematu,

to ta kompilacja zyskuje i

zasługuje na wyróżnienie. To, że

NWOBHM to wielobarwna scena

to już chyba wie każdy, choć czasami

mam wrażenie, że niektórzy

chcieliby aby była postrzegana tylko

przez pryzmat Iron Maiden

czy Saxon. Neudi przygotował

dwadzieścia nagrań, różnych zespołów,

a każdy gra na swój sposób.

W dodatku popracował nad

ich brzmieniem i masteringiem

tak, że słucha się ich z przyjemnością.

Z pewnością każdy kto zna w

miarę temat, rozróżnia również zespoły,

które znalazły się w tym zestawie.

Jedne są bardziej znane, inne

mniej. Wymieńmy kilka z nich:

Raven, Fist, Blitzkrieg, Jaguar,

Persian Risk, Saracen czy Cloven

Hoof. Jednak słuchając całości nie

można powiedzieć, że któryś z kawałków

jest słaby. Świadczy to o

potencjale tej sceny oraz o tym, że

te formacje, które osiągnęły sukces,

176

RECENZJE


Tyrant - Legions Of The Dead

2018/1985 Shadow Kingdom

Tyrant to zespół, który chyba jest

prze zemnie najmniej osłuchanym

z nurtu US Metalu. Niemniej o

grupie powinno się pamiętać, bo

jest warta tego świadectwa. Rok

1985 to czas szybkich zmian w

heavy metalu, z którymi Tyrant

nie chciał się zabrać. Takich zespołów

w Stanach w tym czasie było

dość sporo, a i tak Tyrant jawi

się na ich tle, jak coś z innej bajki.

Pierwsze co w nas uderza to wokal

Glena May'a. Bardzo mocny, imponujący,

dumny, pełen emocji

oraz potrafiący wyciągnąć bardzo

wysoko. Do tego dorzuca wrzaski i

krzyki czym bardzo wyróżnia się,

przynajmniej tak jest na omawianym

albumie "Legions Of The

Dead". Trochę przypomina to

Harry Conklina ale może to tylko

moje skojarzenie. Nie inaczej jest z

gitarzystą Rocky Rockwellem,

który wymyśla wyśmienite riffy i

muzyczne tematy, z pewnymi epickimi

akcentami, imponuje zwinnością,

różnorodnością, chwytliwością,

dramaturgią itd. Basista Greg

May jest doskonale osadzony w

muzyce kapeli i perfekcyjnie zna

miejsce swojego instrumentu w

strukturach utworu. Perkusista

Rob Roy czaruje nas swoimi doskonałymi

umiejętnościami, dynamiką,

wielobarwnością i mocnymi

uderzeniami. Płyta zaczyna się

"Warriors of Metal" dość bezpośrednim

utworem, za to z chwytliwym

i typowo hymnicznym dla

heavy metalu charakterze. Wyśmienita

rzecz dla każdego maniaka

tradycyjnego heavy metalu. "Fall

into the Hands of Evil" jest ciut

bardziej stonowane ale równie łatwo

w pada w ucho. Natomiast od

"The Batle Of Armageddon" formacja

zaczyna blok trzech wielobarwnych

kompozycji, w których wybrzmiewa

charakter muzyki Tyrant,

a są to specyficzne wpływy

epickiego heavy metalu lekko zmiksowane

z doomowymi inspiracjami,

oparte na fundamencie wspomnianego

tradycyjnego heavy metalu.

Przynajmniej to tak dla mnie

brzmi. Jak dla mnie, jest to rzecz

jedynie słyszana w kompozycjach

tego zespołu. Opisując ten blok

trzeba wspomnieć, że utwory

"Legions of the Dead" i "Listen to the

Preacher" przecięte są trochę irytującą

miniaturą muzyczną "Tyran's

Revelation". Wraz z "Knight

of Darkness" i "Thru the Night"

zespół wraca do bezpośredniego

heavy/power metalowego ataku.

Poczym na "Sacrifice" ponownie

odnajdujemy specyficzny muzyczny

świat Tyrant jeszcze bardziej

podszyty emocjami oraz podany w

swoistym klimacie. Natomiast płytę

wieńczy dość szybki "Time is

Running Low", który jest zderzeniem

bezpośredniego hymnicznego

heavy metalu z jego mocną epicką

odsłoną. Na koniec podkreślę jeszcze

specyficzny klimat całości

muzyki, charakteryzuje go mroczna,

mistyczna a wręcz złowroga i

upiorna atmosfera, co już dokumentnie

nie pozwala na pomylenie

Tyranta z innymi kapelami. Muzyka

na tym albumie brzmi ciężko

i intensywnie ale pozostawia każdy

instrument i wokal wyraźnie słyszalny.

Oczywiście niesie również

specyficzny i niepodrabialny klimat

tamtego czasu. Kilku słowy,

"Legions Of The Dead" to kolejna

perełka US Metalu tamtych czasów.

Tyrant - Too Late To Pray

2018/1987 Shadow Kingdom

"Too Late To Pray" to bezpośrednia

kontynuacja swojego poprzednika,

ale jeszcze lepsza, bardziej

przemyślana i dopracowana. Na tej

płycie, pierwsze, co uderza to również

wokal Glena May'a. Nadal

operuje barytonem ale również

imponuje falsetami, choć wrzasków

typowych z "Legions Of The

Dead" jest już mniej. Głos Glena

jest wciąż potężny, mocny, surowy,

imponujący, ekspresyjny i prezentuje

pełna paletę swoich walorów,

dzięki czemu w zwolnieniach wypada

równie majestatycznie. Po

prostu jest prawdziwym przewodnikiem

tego albumu. Gitarzysta

Rocky Rockwellem również pozostaje

mistrzem miażdżących riffów

i niedoścignionych solówek. Nie

inaczej jest z panami z sekcji rytmicznej

Gregiem May'em i G.

Stanley'em Burtis'em, których gra

nie tylko uwypukla walory kolegów

z kapeli ale także muzyczne wartości

całości albumu. Pod względem

muzyczny "Too Late To

Pray" w porównaniu z debiutem

jawi się jako bardzo jednorodny i

spójny materiał, natomiast same

kompozycje są bardzo skondensowane,

gęste, ubite wręcz przytłaczające,

co jeszcze bardziej podkreśla

ich prawie apokaliptyczne

przesłanie. Utwory utrzymane są

gównie w średnim tempie, są jednocześnie

agresywne i potężne, z

ciężkimi jak diabli riffami oraz

porywającymi solówkami. Ozdobione

wyśmienitym wrzaskiem i

falsetami Glena May'a. Zwalniają

tylko przy kawałkach, jak "Valley

of Death" oraz "Babylon". Pozostają

również przy mrocznym i mistycznym

przesłaniu, znanym z

"Legions Of The Dead". W ten

sposób specyficzny stylistyczny

zlepek heavy/power metalu z epickimi

i doomowymi ideami, jeszcze

intensywniej napiera na siebie,

zdecydowanie podkreślając indywidualność,

osobliwość oraz unikatowość

podejścia muzyków Tyrant

do swojego heavy metalu. Ze

względu na wspomnianą muzyczną

kondensację bardzo trudno wybrać

swój ulubiony fragment czy nawet

utwór tego albumu. Bo mogą to

być proste strzały jak "Eve of Destruction"

czy też z "maidenowym"

początkiem "The Nazrene", którym

nie ustępują tyłowy "Too Late To

Pray" czy następujący zaraz po

nim "Beyond the Grave". Mogą to

być też wspomniane wolniejsze,

przez co wyróżniające się kompozycje

"Valley of Death" i "Babylon"

ale może być nim też "Beginning of

the End", który w swoim doomowym

majestacie ma piorunujące

przyspieszenie w środku kompozycji.

Naprawdę jest z czego wybierać.

Produkcja "Too Late To Pray"

jest równie udana co debiut a może

nawet ciut lepsza. Jednak, co by

nie pisać o "Legions Of The

Dead" i "Too Late To Pray", to

najlepszą pozycję amerykańskiego

Tyranta trzeba szukać właśnie

wśród nich. A jeszcze lepszym rozwiązaniem

jest wielbić obie płyty,

bowiem każda z nich to perełka

US Metalu błyszcząca się własnym

blaskiem.

Tyrant - King Of Kings

2018/1996 Shadow Kingdom

"King Of Kings" wydano niemal

dekadę po "Too Late To Pray" i

pokazało zupełnie inny zespół.

Niestety nie bardzo wiem czemu

kapela przez tak długi czas milczała

i dlaczego w tak niekorzystnym

momencie wróciła do życia.

Na pewno nie jest to Tyrant znany

z dwóch pierwszych albumów.

Nałożyło się na to kilka czynników.

Głównym jest produkcja, a

jest ona bardziej nowoczesna ale w

żaden sposób nie pomogła muzyce

Tyranta. Najbardziej stracił na

niej bas i wokal Glena May'a. Jego

głos na "King Of Kings" nie ma tej

mocy i dumy, którą znamy z pierwszych

płyt, a co gorsza nie wierci

tak uszu falsetami i wrzaskami jak

wcześniej. Być może głos Glena w

pewnym stopniu stracił swoje walory,

jakby niebyło latka minęły

niemiłosiernie. Za to swoją wartość

zachowała gitara Rocky Rockwella,

a zyskała perkusja, tym razem

Toma Meadowsa. Niestety

zmieniły się też kompozycje. Przede

wszystkim są prostsze ale też

zabrakło im charakteru i intensywności,

którymi wcześniej zaskarbiły

sobie u nas swoje uznanie.

Oczywiście są utwory, które próbują

podtrzymać klasę znaną nam z

wcześniejszych płyt. Wymienię tytułowy

"King of the Kings", podtrzymujący

epicko heavy metalowy

ogień, doomowy "Ancient Fire",

bezpośredni i bardziej prosty ale za

to zadziorny "Nowhere to Run",

najbardziej dumy i w stylu starego

Tyranta, "Tighten The Vice" czy

też wieńczący i najbardziej gniewny

"War". Do tych pozytywów

dorzuciłbym jeszcze "Coast to

Coast", który z znakomitej, akustycznej

gitarowej części przechodzi w

bardziej elektryczną, dumną i ekscytującą.

Niestety przez tę dekadę

milczenia uleciały pewne walory

tego zespołu ale w ostatecznym

rozrachunku album "King Of

Kings" nie jest czymś zupełnie

złym. Spokojnie może konkurować

on z wieloma współczesnymi produkcjami

z tego stylu. Poza tym

wiem, że z czasem zespół okrzepłby

i w kwestii muzyki i brzmienia.

Recenzując wydawnictwa Tyrant,

korzystam z publikacji, które ukazały

się w amerykańskim Shadow

Kingdom Records. Każda ich reedycja

Tyrant opatrzona jest w dość

sporą ilość bonusów. Do "King

Of Kings" dołączone są covery klasyków,

które wylądowały na różnego

rodzaju tributach. Te pojawiały

się tam pewnie w celu podtrzymania

w nowym stuleciu zainteresowania

kapelą. Na końcu tych

przeróbek jest "Children of the

Grave" Sabbsów, gdzie nowy Tyrant

zabrzmiał wyśmienicie, nawet

wokal Glena May'a. Chociaż swoich

walorów z pierwszych płyt nie

zaprezentował nawet tutaj. Sam

Tyrant próbuje jakoś egzystować,

tak jak pisałem od czasu do czasu

pojawia się na jakiejś prestiżowej

składance, sporadycznie występuje

na festiwalach, w tym na Keep it

True (2009). Przez ten czas doszło

też do dwóch zmian personalnych.

Nowym perkusistą został Ronnie

Wallace (w 2010 roku) zaś

nowym śpiewakiem jest teraz

Robert Lowe (2017), którego najbardziej

znamy z Solitude Aeturnus

i Candlemass. Ostatnio pojawiły

się informacje o nowej płycie,

niestety bez konkretów. Otoczenia

zespołu nie minęły też przykre wydarzenia,

chociażby w 2019 zmarł

perkusista z debiutanckiego albumu,

Rob Roy. Nie mam pojęcia co

czeka dalej tę kapelę, ale "Legions

Of The Dead" i "Too Late To

Pray" bez dwóch zdań należy znać.

\m/\m/

RECENZJE 177


musiały mocno napracować się i

mieć masę szczęścia, że się w ogóle

wybiły. Myślę, że każdy fan NWO

BHM z chęcią będzie sięgał po zestaw

przygotowany Neudiego. Ale

to nie wszystko. Andreas nie tylko

skupił się na doborze nagrań i ich

przygotowaniu. Przygotował okładkę,

która nawiązuje do oryginalnych

grafik wytwórni, naszywkę z

logo Neat Records i charakterystyczną

grafiką, czyli pięść z kciukiem

do góry. Poza tym postarał

się o historię Neat Records napisaną

przez Johna Tuckera, mini

wywiad z Keith'em Nicholem,

producentem i reżyserem dźwięku

z Impulse Studios, które nagrywało

dla Neat Records. A także

opisał każdy z kawałków, a czasami

poprosił o komentarz, któregoś

z muzyków. Dla przykładu John

Gallager opowiedział o ich kawałku

"Imquisitor". To wszystko umieścił

w bogato ilustrowanej 24-stronicowej

książeczce. "Essential NW

OBHM - The Best Of Neat Records"

to fajna sprawa dla kolekcjonerów

i znawców tematu.

Girl - Sheer Greed

2019 HNE Recordings

\m/\m/

Girl to zespół, który powstał w

Londynie w 1979 roku. Pozostawił

po sobie dwa studyjne albumy

"Sheer Greed" (1980) i "Wasted

Youth" (1982). Natomiast zaliczany

jest do glam rocka, hard rocka,

glam metalu a także do NWOB

HM. Jednak najbardziej znany jest

z tego, że jego byli muzycy później

współtworzyli bardziej znane zespoły.

A mowa o gitarzyście Philu

Collenie, który dołączył do Def

Leppard oraz o wokaliście Philu

Lewisie, który nawiązał współpracę

z L.A. Guns. Muzyczny świat

Girl wynikał bezpośrednio z klasycznego

rocka, o czym świadczy

chociażby wykorzystanie na

"Sheer Greed" coveru The Kings

"You Really Got Me". Jednak pełno

w nim odniesień do glam rocka,

który chętnie wykorzystywał wtrącenia

znane z muzyki popularnej,

pop, reggae ("Passing Clouds") czy

karaibskich rytmów ("Strawberries").

Sporo w nim także lekkich

naleciałości punkowych, a w takim

"Lovely Lorraine" nawet dość zauważalnych.

By w końcu całość w

wyraźny sposób podkreślić hard

rockową estetyką, stąd też wykorzystanie

utworu Kiss "Do You

Love Me". W takim miszmaszu

przychylnym dla ucha przeciętnego

słuchacza nie trudno było o

przeboje, chociażby "My Number"

czy "Heartbreak America". Mnie

jednak podobają się te nieliczne

dość ostre kawałki, jak "Hollywood

Tease", który Phil Lewis później

wykorzystał w L.A. Guns. Uzupełnieniem

tego wydania jest druga

płyta z nagraniami "live" zatytułowana

"Live In Osaka '82". Był to

czas gdy formacja promowała już

swój drugi album "Wasted Youth",

stąd też w setliście jest pewnego

rodzaj "the best of" obydwu studyjnych

krążków. Sama jakość

koncertu ma sporo do życzenia i

bardziej przypomina "pirata", choć

trzeba przyznać, że to całkiem niezły

bootleg. Jedyne co bardzo denerwuje

to, że w ogóle nie słychać

publiczności. Ogólnie całkiem niezła

ciekawostka. Koncert ten był

wydany swego czasu na samodzielnej

płycie. Tak w ogóle Girl ma kilka

takich wydawnictw, więc ich

czasy koncertowania są dość dobrze

udokumentowane. Historia

Girl trochę przypomina mi karierę

kapeli The Babys, z tym, że Girls

działało gdy chwała glam rocka dawno

minęła a amerykańskiego

glam metalu miała niedługo nadejść.

Natomiast The Babys działało

w czasie prosperity glam rocka

ale do ery glam metalu było jeszcze

daleko. No i co by nie pisać, muzyka

The Babys miła i ma więcej klasy

niż młodszych rodaków z Girl,

ale o tym niedługo przy okazji opisania

boxu podsumowującego całość

kariery The Babys. Wracając do

Girl, na pewno zespół i jego dokonania

powinno się znać. Inna sprawa

czy należy mieć ich muzykę na

swojej półce. Tę kwestię powinni

bardziej rozważać zwolennicy glam

rocka i metalu niż maniacy NWO

BHM, ale to tylko moje zdanie,

wszelako gusta są różne.

\m/\m/

Gladiator - Eternal Torment/

Show Your Force

2019 Thrashing Madness

Po ponad 40 płytach przypominających

najlepsze lata polskiego

metalu w podziemnym wydaniu,

egzystujących dotąd najczęściej

tylko na kasetach klasycznych albumach

czy demach z lat 80. i 90.

Leszek Wojnicz-Sianożęcki zdecydował

się w końcu wydać obie

demówki krakowskiego Gladiator,

zespołu w którym zaczynał swą

wokalną drogę. To bardzo trafna

decyzja, bowiem nie dość, że świetne

demo "Eternal Torment" z roku

1989 nie było szerzej znane, a

jego następca, wydany trzy lata później

przez Baron Records, jeszcze

lepszy materiał "Show Your

Force", też nie rozszedł się w jakimś

oszałamiającym nakładzie, to

jeszcze zespół rozpadł się wkrótce

potem, by koniec końców przekształcić

się w Holy Death. Stare nagrania

jednak pozostały i w końcu

doczekały się kompaktowej premiery.

Młodsi słuchacze mogą być

rozczarowani jakością dźwięku, bo

nawet ten oficjalny materiał z roku

1992 nie poraża, ale kto pamięta

czasy ntych kopii i ciągłe przegrywanie

czego się da, tudzież nieustanne

poszukiwanie czystych taśm,

błyskawicznie załapie ten klimat.

Na "Show Your Force" składa się

sześć utworów, z czego dwa nagrano

w wersjach instrumentalnych:

szybkich, surowych i bezkompromisowych,

łączących speed i thrash

metal z blackiem lat 80. W takiej

estetyce zespół czuje się najlepiej

(balladowy wstęp "Wiecznej udręki"

jest dość koślawy) i łoi bezlitośnie,

aż łezka się w oku kręci.

Kolejny materiał zarejestrował już

w 3/5 inny skład, bo z poprzedniego

ostali się tylko perkusista Gerard

Niemczyk i gitarzysta Tomasz

Łabuda. Najważniejsza zmiana

to oczywiście ta za mikrofonem,

bowiem Necronosferatusa

Guardian Luciferisa zastąpił Paweł:

obdarzony wyższym głosem,

preferujący mniej ekstremalne,

chociaż też ostre partie. Być może

dlatego w nowych utworach pojawiło

się więcej melodii, chociaż to

wciąż nieźle dający po uszach

speed/ thrash. Są też ciekawostki,

bo "Fuck 'N' Roll" faktycznie ma w

sobie coś z dynamiki rocka z połowy

lat 50., a miniatura "Xenophoby"

to faktycznie prztyczek w nos

dla wszelkiej maści ksenofobów -

posłuchacie, zrozumiecie dlaczego.

Są też dwa koncertowe bonusy, potwierdzające,

że u schyłku działalności

Gladiator szedł jeszcze bardziej

w kierunku surowego, mocnego

grania w klasycznym stylu,

ale wtedy taka muzyka nie miała

rzecz jasna szans. Książeczka tego

wznowienia zawiera długi wywiad

z muzykami oraz wiele archiwalnych

fotografii, tak więc słuchając

można oddać się wspomnieniowej

lekturze, bądź poznać historię grupy.

(najwyższa nota, jak zawsze w

przypadku naszej rodzimej klasyki).

Wojciech Chamryk

Imperator - Ceremonies From

Beyond Time

2019 Thrashing Madness

Ta podwójna kompilacja zbiera

archiwalne materiały koncertowe

legendarnego Imperatora. Część z

nich ukazała się już wcześniej w

różnych wersjach bądź krążyła

między fanami lub była dostępna

w sieci, ale na oficjalnie wydanych

płytach CD i DVD oficjalnie ujrzała

światło dzienne po raz pierwszy.

Dysk audio to blisko trzy

kwadranse muzyki. Podstawą jest

koncert z Tarnowa z grudnia 1991

roku. Ukazuje on zespół Bariela w

bardzo ciekawym momencie, bowiem

raptem miesiąc wczesniej do

składu dołączył drugi gitarzysta

Quack. Koncertowe aranże materiału

z wydanego wtedy niedawno

LP "The Time Before Time" zyskały

więc na intensywności, bo co

dwie gitary to nie jedna. Jakość nagrania

jest rzecz jasna bootlegowa,

ale nie najgorsza, a "Necronomicon",

"External Extinction" czy "Ancient

Race" kopią jak trzeba. Dobrze, że

ten materiał, wydany przed kilku

laty jako dodatek do magazynu

"Oldschool Metal Maniac", ukazał

się oficjalnie, tym bardziej, że

wzbogaca go jedyny w swoim rodzaju

bonus, solowe demo Bariela

z roku 1987: bardziej ciekawostka

niż pełnoprawne wydawnictwo,

opętańcze wersje numerów choćby

Possessed czy Sodom, ale warte

poznania, a dla kolekcjonerów bezcenne.

Płyta DVD trwa blisko 80

minut i zawiera dwa koncerty. Ten

bydgoski z 30. września 1990 roku

jest lepszej jakości, zarówno audio,

jak i video. Są zbliżenia na muzyków,

jakieś próby kombinowania

podczas nagrywania, a pod sceną

kłębi się szalony tłum entuzjastycznie

reagujących na poszczególne

utwory maniaków. Jednak to koncert

z 24. sierpnia roku następnego

jest tu daniem głównym, bo to zapis

występu Imperatora podczas

festiwalu "S'thrash'ydło" w Ciechanowie.

Była to premiera "The

Time Before Time", tak więc

Bariel, Mefisto i Carol grali przede

wszystkim numery z tej płyty,

którą można było też wtedy kupić

za jedyne 45 tysięcy starych złotych,

czyli równowartość trzech pirackch

kaset. Szkoda, że kamera

była ustawiona tak, że obejmowała

tylko fragment sceny, a Carola zasłaniał

baner z logo imprezy i jest

praktycznie niewidoczny, poza

fragmentem swojej perkusji, ale to

i tak bezcenny dokument. Szalejący

i ustawicznie wskakujący na scenę

fani, skandowanie "Imperator!

Imperator!", chociaż słychać też

głosy "Wypierdalać!", na bis "Circle

Of The Tyrants" Celtic Frost, wykonany

w poszerzonym składzie -

35 minut mija błyskawicznie. Książeczka

"Ceremonies From Beyond

Time" zawiera wywiad z

Barielem oraz mnóstwo archiwalnych

materiałów, a całość jest wydana

bardzo starannie, tradycyjnie

w jewel case, żadnych digipacków.

Starsi maniacy pewnie nader chętnie

przytulą więc to wydawnictwo,

a młodsi, zafascynowani Imperatorem

po niedawnej reaktywacji

178

RECENZJE


grupy, też być może skuszą się na

tę lekcję muzycznej historii.

Wojciech Chamryk

Jaguar - Opening The Enclosure

2019 High Roller

Nie lubię kompilacji. Nie leżą mi

zestawy utworów stworzone przez

kogoś innego. Zresztą już kiedyś o

tym wspominałem. Zaznaczyłem

też, że czasem robię wyjątki. Niedawno

zdarzył się kolejny, kiedy w

ręce wpadł mi materiał "Opening

The Enclosure" brytyjskiej grupy

Jaguar. Oj piękny to jest zestaw!

Dość często różne zespoły wydają

na nowo swoje archiwalne nagrania.

Pochodzący z Bristolu potężny

kocur też nie pozostał na ten trend

obojętny. Kompakt i bogato wydane

wersje winylowe to tak naprawdę

wyciągnięte z odmętów historii

ich kawałki jeszcze z pierwszym

wokalistą, Robem Reissem.

Cztery ostatnie z dziesięciu

są już z tym, który dzierżył mikrofon

na "Power Games" czyli Paulem

Marellem, z którym wyszedł

już singiel przed LP czyli "Axe

Crazy". Oryginalnie utwory od

jeden do siedem były na trzech

płytkach demo - "6 Track Demo"

(1980), "March 1980 Demo"

(1980) oraz "Jaguar" (1981).

Oczywiście pozycja "Open The

Enclosure" dostępna jest dzięki

nieocenionej firmie High Roller

Records. Od razu po brzmieniu

można zweryfikować, że są to kawałki

pochodzące jeszcze sprzed

debiutu, ale uspokajam - słucha się

tego świetnie! Jak na tamte czasy

to całość jest bardzo selektywna.

Zresztą brzmienie brzmieniem, ale

sam materiał to kapitalne strzały!

Już też kiedyś wspominałem, że

cenię sobie brytyjskie granie i mogę

z ręką na sercu napisać, że właśnie

za takie mógłbym skoczyć w ogień!

Każdy numer na "Opening The

Enclosure" to solidna dawka

energii, melodii i nietuzinkowych

rozwiązań aranżacyjnych. Kompozycje

oparte są na starej szkole

hard rocka i jednocześnie bije z

nich entuzjazm poznawania przez

muzyków nowych możliwości (jak

na przełom lat 70 / 80). Szczerze

to z tymi nagraniami mógłby mieć

problem stanąć w szranki niejeden

oficjalny długograj. Zaletą takich

kompilacji jest też niewątpliwie

fakt, że poznać można proces ewolucji

kapeli. Pokazują nam one w

jaki sposób hartowała się stal. W

przypadku Jaguar po sesjach demo

było jasne, że to grupa z wielkim

potencjałem. Udowodniła to na

swoim debiucie, bo "Power Games"

(1983) to jedna z najlepszych

płyt spod znaku NWOBHM.

Szczerze polecam tym, którzy jeszcze

się wahają, bo maniakom

gatunku nie muszę nic mówić. Oni,

zakładam, mają "Opening The

Enclosure" już dawno na półce.

Adam Widełka

Killer - Volum One - The Mausoleum

Years 1981-1990

2019 HNE

Belgijski Killer to zespół, który zasługuje

na wsparcie w każdej chwili

i nie tylko za sprawą sentymentów

i nostalgii ale przede wszystkim za

ich heavy metal, szczególnie ten,

który powstał w latach 80. Przy dacie

powstania Killer są pewne nieścisłości,

jedne źródła podają rok

1979 inne rok 1980. Za to niema

wątpliwości, że formację założyli

Paul "Shorty" Van Camp (gitara i

śpiew) oraz "Fat Leo" (perkusja).

Po jakimś czasie do współpracy namówili

śpiewającego basistę "Spooky'ego".

Po domknięciu składu w

szybkim tempie powstaje materiał

na duży debiut zespołu, "Ready

For Hell" (1980). Zawarta na nim

muzyka znakomicie pasuje do

określenia "uboższy braciszek

Motorhead". Choć Belgowie zawzięcie

wypierali się tych inspiracji,

to w ich muzyce jest pełno

zmetalizowanego rock'n'rolla rodem

z katalogu Lemmy'ego i spółki.

Lecz to nie jedyne wpływy w

muzyce Belgów, bowiem dość łatwo

jest wyłapać także naleciałości

innych brytyjskich kapel ale tym

razem z nurtu NWOBHM. Kawałki,

które znalazły się na "Ready

For Hell" są całkiem niezłe, proste

acz pełne wigoru. Stanowią one

dość wyrównany zbiór, choć takie

"Ready For Hell", "Killer", "Laws

Are Made To Break" czy "Dressed

To Kill" już wtedy przesądzały o

solidnym fundamencie koncertowego

repertuaru. Inną cechą charakterystyczną

dla Killer jest dwugłos,

różnych ale równie zachrypniętych

i pijackich głosów Shorty'ego

i Spookyego. Największą

wadą "Ready For Hell" jest niestety

brzmienie i można je określić jedynie

jako poprawne. Mimo wszystko

Belgowie wypuścili bardzo solidny

album, który stał się znaczącą

podstawą do niezłej kariery.

Drugi album "Wall Of Sound"

(1982) nagrywany jest z nowym

bębniarzem, został nim Robert

"Double Bear" Cogen. Kolejne

zmiany to lepsze i mocniejsze brzmienie

oraz lepsze kawałki. Kompozycje

zachowują wszystkie walory

z debiutu, a nawet zyskują jeszcze

więcej wigoru, oraz dzięki

brzmieniu są zdecydowanie twardsze.

Do najlepszych utworów należą

"Wall Of Sound", "Blinded" i

"Hellbreaker". Natomiast "Kleptomania"

to w zasadzie pierwszy

przebój Belgów. Ukoronowaniem

tej części kariery Killer jest ich

trzeci krążek "Shock Waves"

(1984). Wniósł on kolejną poprawę

w sferze brzmienia, dzięki któremu

zespól uzyskał jeszcze masywniejszy

sound. Poprawiły się też

kompozycje oraz w muzyce po raz

pierwszy przewagę zyskały wpływy

europejskiego heavy metalu (cokolwiek

to znaczy). Do solidnej podstawy

na pewno należą "In The

Name Of The Law", "Blood On The

Chains" i "Time Bomb". Chociaż do

tej grupy dołożyłbym jeszcze instrumentalny

"King Kong", mimo,

że ogólnie rożni się klimatem. Natomiast

do tych najlepszych zaliczyłbym

tytułowy "Shock Waves" i

"Scarrecrow". Szczególnie "Shock

Waves" przypadł mi do gustu, bowiem

wyróżnia się udaną pracą gitar

i świetną partią perkusji. Ogólnie

album ten uzyskał największy

rozgłos i stanowił znakomitą odskocznie

do dalszej kariery. Nadmienić

jeszcze wypada, że polscy

fani bardzo dobrze znają tę płytę, a

to dlatego, że ukazała się ona w

Polsce dzięki Klubowi Płytowemu

"Razem". Kolejnym krokiem

miał być album koncertowy. W

tym celu nawet zarejestrowania

występy na żywo. Niestety los potoczył

tak wydarzenia, że wszelkie

plany odnośnie płyty "live" wzięły

w łeb. Zachowały się jedynie cztery

utwory, które stanowią bonusy

"Shock Waves". Box kończy album

"Fatal Attraction" (1990).

Na płycie tej pojawił się nowy perkusista

Rudy Simmons i drugi gitarzysta

Jan Van Springel. Na

"Fatal Attraction" zespół jeszcze

bardziej poszedł w stronę europejskiego

heavy metalu, choć prostota

kompozycji oraz "motorhedowskie"

wpływy ciągle pozostały. Bardzo

dobrze prezentuje się gitarowy duet,

aż dziw człowieka bierze, że

Shorty może tak udanie współpracować

z innym gitarzystą. Wyjątkowo

dobrze brzmi również dwugłos

Shorty'ego i Spooky'ego.

Niestety lepsze studio pozbawiło

muzyki Killer tej naturalnej szorstkości

i surowości. Ogólnie "Fatal

Attraction" to niezły album ale

trudno jest wskazać nawet na te

solidne kompozycje. Na samym

początku recenzji wspomniałem,

że Killer wart jest wszystkiego jeśli

chodzi o ciągłe przypominanie o

tym zespole. Nie mam pojęcia, czy

macie ich albumy na swoich półkach

ale jeżeli nie, to powinniście

zaopatrzyć się w box proponowany

przez HNE. Moim zdaniem warto.

Na okładce boxu widnieje napis

Volume One, więc jest nadzieja, ze

HNE zamknie całą dyskografię

tego zespołu w dwóch boxach.

Jakby nie liczyć pozostało jeszcze

trzy albumy do odświeżenia, więc

jest to możliwe do ogarnięcia.

\m/\m/

Lionsheart - Heart Of The Lion

2019 Dissonance

Steve'a Grimmetta znamy głównie

z Grim Reaper, teraz tę działalność

kontynuuje pod rozszerzoną

nazwą Steve Grimmett's Grim

Reaper. Ale nie obce są nam jego

dokonania pod szyldem Onslaught

czy też Steve Grimmett/

Grimmett. Co niektórzy wiedzą

także o jego poczynaniach w

Lionsheart, z tym, że dotarcie do

ich płyt nie jest tak łatwe. Dlatego

pewnie z radością przyjmą inicjatywę

Dissonance Productions, czyli

niniejszy box o tytule "Heart Of

The Lion", albowiem zawiera on

wszystkie wydawnictwa, które ukazały

się do tej pory pod szyldem

Lionsheart. Znajdziemy w nim następujące

płyty "Lionsheart"

(1992), "Pride In Tact" (1994),

"Under Fire" (1988), "Rising

Sons - Live In Japan" (2002) oraz

"Abyss" (2004). Muzycznie Lionsheart

to rejony hard'n'heavy, wobec

którego, często w moich ustach

pojawia się określenie "Whitesnake

na sterydach", dotyczy się to

samej muzyki jak śpiewu Steve'a

Grimmetta, który swoim głosem

wstrzela się w to co wyczyniał David

Coverdale. Słychać to w każdym

z albumów Lionsheart ale

szczególnie w pierwszych trzech.

Jednak oprócz odniesienia do

Whitesnake i pozostałych kapel

"purpurowej" rodziny, odnajdziemy

inspiracje inną familią tj. Scorpions,

UFO czy MSG, a także

odniesienia do NWOBHM z Grim

Reaper na czele. Pierwsze trzy albumy

"Lionsheart", "Pride In

Tact" i "Under Fire" są wyjątkowo

wyrównane, wręcz ma się wrażenie,

że powstały w tym samym czasie

i nagrane zostały przez tego samego

producenta w tym samym

studio. Zawierają kawał świetnego

hard'n'heavy w stylu Whitesnake

z roku 1987, jednak z ostrzejszym

i bardziej zadziornym pazurem.

Być może innym też tak się skojarzyło

i przez to zespół nie potrafił

przebić się do grona kapel mainstreamowych.

Na "Under Fire" pojawiło

się pewno novum bowiem

zespół wplótł w swoja muzykę elementy

współczesne, coś na kształt

groove. Najwyraźniej słyszymy to

w utworze "Go Down", w innych

kawałkach elementy te pojawiają

się z rzadka tudzież od czasu do

czasu. Natomiast na płycie "Abyss"

górę wzięły wpływy NWOBHM,

chociaż nie, bardziej zrównowa-

RECENZJE 179


Riot - The Official Bootleg

Box Set Volume 1. 1976-1980

2017 HNE

Znam ludzi, którzy z zamiłowaniem

kolekcjonują bootlegi.

Mają je w przeróżnych formatach.

Wśród nich widziałem

przepięknie wydane cacka, których

nie powstydziliby się oficjalni

wydawcy. Jakość tych nagrań

jest przeróżna, ale nie mają

co równać się do oficjalnych

koncertowych wydawnictw. Jednak

mogę to zrozumieć, sam

przecież swego czasu zasłuchiwałem

się kasetami z nagraniami

z prób przeróżnych zespołów,

a to też był sport ekstremalny.

Niemniej cała sprawa

dawno mnie minęła i nie przepadam

ani za bootlegami, ani za

rehersalami. Dlatego do "The

Official Bootleg Box Set Volume

1. 1976-1980" nie podchodziłem

z entuzjazmem. Na

sześciu dyskach, zebrano różne

materiały z różnych okresów

czasu i miejsc. Pierwsze z nagrań

odbywały się w małych

klubach, a ostatni występ, zarejestrowany

został na Monsters

Of Rock w Castle Donington w

1980 roku. Pierwsze są marnej

jakości, a ostatni z wymienionych

materiałów dźwiękowych

jest zdecydowanie najlepszy.

Mimo wad brzmieniowych, nagrana

muzyka w prawdziwy

sposób relacjonuje nam jak brzmiały

pierwsze koncerty tego

zespołu. Możemy zorientować

się także, jak zmieniał się ich repertuar

wraz z wydawanymi kolejno

albumami. Większość nagrań

wykorzystywanych w koncertowym

secie pochodzi z

dwóch pierwszych krążków

"Rock City" i "Narita". Jak

wiadomo bardzo ważnych dla

historii heavy metalu. Na początku

muzycy uzupełniali swój

repertuar coverami np. "Shoot

Shoot" (UFO), "Fox On The

Run" (The Sweet) czy "Higway

Star" (Deep Purple). Mieli

także specjalnie przygotowany

medley czy też popisy solowe.

Można też wyłapać iż z początku

ich muzyka była inspirowana

nie tylko NWOBHM* ale

hard rockiem, blues rockiem i

rockiem pokroju Cream, Montrose

czy Ten Years After. Z

łatwością można też zorientować

się, że na gitarzystów mieli

wpływ ówczesne tuzy gitary,

Eric Clapton, Ronnie Montrose

czy Rick Derringer. Z czasem

muzycy swoja muzykę

przekuli w heavy metal, power

metal czy też speed metal. Co

jest już do wychwycenia właśnie

na wspomnianych albumach

"Rock City" i "Narita". Ze

względów nostalgicznych i historycznych

ten box ma rację bytu,

na nowo możemy nacieszyć

się grą nieodżałowanych Mark'a

Reale'a czy też wokalami Guy'a

Speranza. Co więcej, tym co z

głowy dawno uleciał kawałek

"Rock City", gwarantuję, że po

przesłuchaniu tego wydawnictwa

na nowo w niej zagości.

Natomiast na pocieszenie tym

co za mało Riot, dodam, że powinni

spodziewać się kolejnej

części tego boxu. Sugeruje to

"Volume 1" w tytule. Hear No

Evil/Cherry Red charakteryzują

się dużą jakością swoich

poczynań. Ci co przygotowali te

wszystkie materiały do wydania,

włożyli w to dużo czasu i

serca. Jednak coraz mniej podobają

mi się ich poczynania

estetyczne. Okładki płyt z tego

wydawnictwa jak dla mnie są

słabe. Grafiki nie ratuje nawet

pomysł, że układając po kolei

płyty otrzymujemy logo Riot.

W tym wypadku przydałby się

grafik z dobrymi pomysłami, takimi

estetycznie nawią-zującymi

do hard'n'heavy, ogólnie

zdecydowanie lepszymi niż

tymi proponowanymi nam teraz.

Niemniej "The Official

Bootleg Box Set Volume 1.

1976-1980" to ważna pozycja

dla fana tego zespołu, lecz żaden

mus.

Riot - The Official Bootleg

Box Set Volume 2 1980-1990

2018 HNE

W 2017 roku HNE Recordigs

wypuściło box "The Official

Bootleg Box Set Volume 1

1976-1980". Nie bardzo przypadło

mi do gustu to wydawnictwo,

a to dlatego, że składało

się na nie kilka bootlegów

wątpliwej jakości, w dodatku

podanych w dość nędznej oprawie

graficznej. Jeśli chodzi o grafikę,

to w wypadku części drugiej

nic się nie zmieniło, natomiast

znacznie poprawiła się

jakość co niektórych bootlegów.

I tak, box zaczyna się dwoma

mocnymi wejściami, na pierwszym

i drugim dysku znalazły

się rejestracje z koncertów z

tourne po Wielkiej Brytanii.

Pierwszy pochodzi z Menchesteru

(13 październik 1981),

drugi natomiast z Ipswich (14

październik 1981). Riot był

świeżo po wydaniu swojego

trzeciego albumu studyjnego

"Fire Down Under", dlatego też

repertuar tych występów to większość

kawałków właśnie z tego

krążka. Wśród nich nalazły się

też "Road Racin'" z "Narita"

oraz kawałki z debiutu "Overdrive",

"Warrior" i tytułowy

"Rock City". Bez dwóch zdań,

chyba najciekawsza ramówka

koncertowa Riot w ogóle. Oczywiście

słyszymy, że to surowe

nagrania live, trochę w nich błędów

i niedoróbek technicznych,

ale wszystko brzmi w miarę selektywnie.

No i co najważniejsze

Riot został uchwycony w

wybornej formie. Być może są

to jedne z ważniejszych dokumentów

tego zespołu, bo niezakłamanych

studyjną obróbką.

Kilku słowy te oba krążki to

udany materiał live, jak na standardy

bootlegu w ogóle. Na

trzeci krążek trafiły nagrania z

show, które odbyło się w tym

samym roku, ale tym razem pochodzą

ze Stanów, a dokładnie

z Cleveland. Tracklista tego

koncertu jest wydłużona o trzy

utwory, w porównaniu do tej z

Brytanii. Dodatkowo znalazły

się kawałki "Feel The Same",

"Don't Bring Down" i "No Lies",

a także znalazł się czas na popisy

czyli gitarowe solo. Niestety

nagrania te są słabej jakości.

Kolejny dyski i kolejny koncert

zarejestrowany w USA, tym razem

latem 1982 roku w Nowym

Jorku. Jest to mieszanka utworów

z wtedy najświeższego ich

krążka "Restless Breed" i garści

wczesnych "hitów". Niestety

trudno je docenić, bowiem ich

jakość jest mało perfekcyjna.

Piąty dysk zawiera nagrania z

desek Paramount Theater z

Staten Island, jednej z dzielnic

Nowego Jorku. Tym razem koncert

odbył się w roku 1983. Był

to czas promocji "Born In America",

więc na scenie wykorzystano

też utwory z tego albumu.

Stosunkowo jest ich nie wiele,

bowiem tym razem postanowiono

na wyeksponowanie wcześniejszego

materiału. Przyniosło

to dobre efekty, bo koncert brzmi

wyśmienicie. Tym bardziej,

że dźwięk całości jest również

nie najgorszy. Jednak prawdziwą

rewelację przynosi krążek

oznaczony numerem sześć.

Nagrania pochodzą z koncertu,

który Riot dał w Japoni, w Osace

w roku 1990. Był to rok wydania

"The Privilege of Power"

i z tej płyty dość sporo nagrań

trafiły do repertuaru wspominanego

show. W dodatku jakość

nagrań, a także całego występu,

winduje tę płytę do miana "gwoździa"

programu całego boxu. W

sumie, mimo. że to bootleg, ten

dysk zasługuje aby zaistnieć

swoim własnym życiem. Może

ktoś, kiedyś wpadnie na taki pomysł.

Całe to wydawnictwo zamyka

płyta, która skupia na sobie

wszelkiej maści nagrania,

głównie nigdy niepublikowane

traki z okresu przygotowywania

krążka "Fire Down Under".

Przeważają brzmienia a la demo

czyli bardzo surowe i toporne.

W sumie są to rarytasy i ciekawostki

ale tylko dla najbardziej

zagorzałych fanów Riot. Sumując

"The Official Bootleg Box

Set Volume 2 1980-1990" jest

na pewno ciekawsza od swojej

pierwszej części. Niemniej nie

zmieni to faktu, ze trafi do największych

koneserów dokonań

amerykańskiej kapeli. Reszta

powinna pozostać przy oficjalnych

wydawnictwach Riot.

Riot - Live In America - The

Official Bootleg Box Set Volume

3. 1981-1988

2019 HNE

Zdaje się, że nieoficjalnych nagrań

Riot nie ma końca. Inaczej

nie byłoby trzeciej części "The

Official Bootleg Box Set" z

głównym tytułem "Live In

America". Tym razem w boxie

znajdziemy sześć dysków. Pierwszy

z nich obejmuje rejestracje

koncertu zagranego gdzieś w

Nowym Jorku we wrześniu roku

1981. Po raz kolejny przekonuję

się, że repertuarowo wtedy

była to petarda, okres wydania

"Fire Down Under" uzupełniony

kilkoma nagraniami z poprzedzających

go równie udanych

płyt "Rock City" i "Narita".

Jedyny szkopuł, że ta rejestracja

ma to słabe bootlegowe

brzmienie. Niestety pozostałe

krążki są w tej samej jakości.

No, może jedne ciut gorsze inne

ciut lepsze, ale ciągle w bootlegowych

standardach. Żaden niestety

nie wyróżnia się na plus,

180

RECENZJE


dlatego ta część tej serii wydaje

się najgorszą jak do tej pory.

Krążek numer dwa to zapis

koncertu z San Francisko z

grudnia roku 1983. Był to czas

wydania "Born In America",

dlatego większość tego koncertu

wypeł-niały kawałki z tej płyty.

Uzu-pełniały je jedynie dwa

utwory z poprzedzającego

"Restless Breed", a kończył

swoisty greatest hits w postaci

kompozycji "Swords And

Tequilla", "War-rior", "Outlaw"

i "Alter Of The King". Dysk

numer trzy to z kolei show z

Nowego Meksyku, które było

wystawione w styczniu 1984

roku. W czasie tego koncertu

zespół zagrał praktycznie ten

sam repertuar, jak na omawianej

drugiej płycie, jedy-nie

zrezygnował z kompozycji

"Heavy Metal Machine" oraz z

sola na perkusji. Praktycznie

po-dobny repertuar znalazł się

też na krążku numer cztery.

Został poddany jedynie

małemu liftingowi, a to już

wystarczyło, że inaczej się go

odbierało. Nagrań dokonano w

Los Angeles w kwietniu 1986

roku. Płyta z numerem piątym

to już zapis występu w

Hallettsville w sierpniu roku

1988. I jak ktoś zbiera wszystko,

co dotyczy się Riot, to z

pewnością skojarzy, że ten koncert

jest dostępny na innym

wydawnictwie, a mianowicie na

"Archives Volume Three:

1987-1988" firmowanym przez

High Roller Records. Z tym,

że niemiecka wytwórnia wypuściła

to w wersji DVD. Box

uzupełnia dysk ze zbiorem

różnych nagrań w wersji demo,

wszystkie są w wersji instrumentalnej,

są wa-rianty bardziej

akustyczne lub bardziej elektryczne,

tam gdzie gitara ma

podkład klawiszy i ba-su albo

grane jest już w pełnym

zespołowym garniturze, ale

odnajdziemy też muzykę w wersji

syntezatorowej, czy też gitarową

wprawkę samego Marka

Reale. Całość w jakości wersji

demo ale znacznie lepszej od

tych wszystkich bootlegów. Dodam

jeszcze, że na płytach, jeden,

cztery i pięć z tego boxu

dokładano też od dwóch do

trzech utworów w wersjach demo.

Ta część jest dla najtwardszych

maniaków Riot.

\m/\m/

żyły się one z tymi "białowężowymi"

motywami. Wszystkie te albumy

studyjne zawierają na prawdę

kawał dobrego hard'n'heavy, jedynym

niedociągnięciem, może być

brak wyróżniających się hitów,

mimo, że muzycy Lionsheart dość

często sięgali po utwory balladowe.

Aczkolwiek dla wiernych fanów

tradycyjnych odmian heavy metalu

nie będzie to stanowiło przeszkody.

Box uzupełnia koncertówka

"Rising Sons - Live In Japan". Do

tej pory nawet nie zdawałem sobie

o jej istnieniu. W sumie byłoby lepiej,

żebym pozostał w takiej błogiej

nieświadomości. Bowiem owe

nagrania "live" to nie inaczej, jak

ordynarny bootleg, w dodatku o

kiepskiej jakości. Zdaje sobie sprawę,

że każdy zespół chce mieć swoje

"Made In Japan" jednak nie za

wszelką cenę. Szkoda tego "Rising

Sons" bowiem nie da się go słuchać,

co mocno irytuje, a z drugiej

strony człowiek podświadomie

czuje, że kapela była w wybornej

formie. Wystarczyło tylko przygotować

się do takiej akcji. Dodam

jeszcze, że Lionsheart odwiedził w

Japonie zaraz po wydaniu debiutu,

więc repertuar stanowi jego całość

oraz dwa największe hity Grim

Reaper "Rock You To Hell" oraz

"See You In Hell". Box "Heart Of

The Lion" do polecenia dla fanów

twórczości Steve'a Grimmetta,

hard'n'heavy, NWOBHM i okolic.

\m/\m/

Manilla Road - Roadkill Tapes &

Rarities

2019 Golden Core

Do końca nie orientuję się, jak

bardzo zaangażowany był Andreas

"Neudi" Neuderth w reedycje

płyt Manilla Road wydanych dla

Golden Core Records ale ogólnie

trzymał pieczę nad tymi wydawnictwami.

Nie inaczej jest z "Roadkill

Tapes & Rarities". On to

przygotowywał nagrania do tej publikacji,

w zasadzie dając im nowe

życie. Opracował też książeczkę, w

której umieścił swoje, a także innych

komentarze, w tym Randy

Foxe'a i Ricka Fishera. Oprócz tego

znalazło się na niej wiele innych

ciekawostek. Podstawą tego wydania

są taśmy z okresu przygotowania

"Roadkill". Repertuar pokrywa

się z oryginałem tej koncertówki

lecz Neudi odnalazł szerszą listę

utworów, którą możemy usłyszeć

w omawianym tytule. Facet dużo

serca włożył również w oczyszczenie

tych nagrań i nadanie im odpowiedniego

brzmienia. Jak dla mnie

Neudi ma do tego smykałkę, bo

przy okazji słuchania tych nagrań,

miałem wrażenie efektu obcowania

z płytą winylową a nie z CD. Inne

emocje, które wywołują te nagrania,

to żal, że nie usłyszymy na żywo

Marka Sheltona. Na marginesie,

w sieci częściej spotykam melancholijne

wspomnienia o Sharku

niż np. o Mr. Kilmisterze. Wracając

do tematu. Nagrania te są świadectwem

umiejętnego prezentowania

się Manilla Road na deskach

sceny. Uderza też wrażenie, że

wtedy prezencja zespołu i jego brzmienie

nie wiele różniło się, od tego

co przedstawiał sobą we współczesnych

czasach. Ciekaw jestem,

czy macie podobne wrażenie.

Ogólnie oceniając, ten pierwszy

dysk wart jest zachodu każdego

fana Manilli i ustawienia go na

półce. Inaczej jest z drugim dyskiem.

Andreas umieścił na nim

różne rarytasy. Są to wyciągnięte z

zakamarów i nigdzie nie publikowane

nagrania. Niektóre to dosłownie

kompozycje, które nigdy nie

miały nawet swojego tytułu. Niestety

nie wszystkie mają zadowalającą

jakość. Najwidoczniej współczesna

technika jeszcze nie potrafi

robić cudów, choć i tak stara spełnić

wiele naszych zachcianek. Sumując

ta część jest dla kolekcjonerów,

którzy zbierają wszystko co

ma logo Manilla Road. Generalnie

nie ma ciśnienia aby koniecznie

mieć u siebie "Roadkill Tapes &

Rarities", jej brak nie powinien

być jakąś ujmą czy też plamą na

honorze.

\m/\m/

Morbid Saint - Spectrum Of

Death

2019/1990 High Roller

Debiut długogrający Morbid

Saint to rzecz mocna. Ten trwający

pół godziny materiał przelatuje

przez głowę niczym wiązka elektryczności,

pustosząc wszystko, co

napotka na swojej drodze. Po odsłuchu

"Spectrum Of Death" jesteśmy

całkowicie sparaliżowani.

Ten album załogi z Wisconsin

(USA) to jeden z znakomitych

przykładów, jak powinno grać się

thrash metal. Te trzydzieści dwie

minuty to istna wścieklizna. Mordercze

tempa atakują nasz umysł i

zostawiają po nim raptem garstkę

popiołu. Mamy do czynienia z

podręcznikowym wręcz uosobieniem

thrash metalu. Gitary niczym

karabiny miotają tysiące pocisków

na sekundę. Sekcja uwija się jak w

ukropie serwując obłąkane kanonady.

Momentami pozwalają sobie

na jakieś ustępstwa od reguły, jakieś

nieznaczne zmiany rytmu czy

gdzieniegdzie ciekawe solo. Głównie

jednak "Spectrum Of Death"

to krążek dla spragnionych plugastwa,

szorstkości i wszelkiej maści

maniaków jazdy bez trzymanki.

Przed odsłuchem koniecznie zapnijcie

pasy. Autorzy najnowszej reedycji,

firma High Roller Records,

nie pokusiła się jak to ma w

zwyczaju, o dodanie jakichś dodatkowych

nagrań. Być może wyszli z

założenia, że kolejne minuty tak

opętanej muzyki mogłyby okazać

się dla słabszych słuchaczy po prostu

śmiertelne. Mówiąc jednak

poważnie to Morbid Saint stworzyli

jedną z najlepszych płyt

thrash metalu w historii. Koniec i

kropka.

Razor - Custom Killing

2019/1987 High Roller

Adam Widełka

W końcu się za to wzięli. Już dawno

powinny pojawić się na rynku

dobrze zrobione reedycje kanadyjskiego

Razor. Ta grupa po prostu

na to zasługuje. Od 1984 proponuje

szaleńczy speed/thrash metal i

tak naprawdę nie popełniła w swoim

ferworze żadnej gafy. Jako pierwszą,

mam nadzieję, że nie ostatnią,

została wznowiona "Custom

Killing" z 1987 roku przez niezawodne

High Roller Records. Oj

pędzą chłopaki na złamanie karku.

Ten album wręcz ocieka szybkością.

Zresztą jak większość muzyki

podpisanej przez Razor. Nazwa w

końcu zobowiązuje. Nie bez kozery

mówi się - ostry jak brzytwa.

Zwracają jednak uwagę dwa kawałki

mające ponad dziesięć minut.

Pozwalają sobie w nich panowie

spod herbu liścia klonu sporo pokombinować.

Łączą zgrabnie

wściekłe riffy z budowaniem klimatu.

Pojawiają się zwolnienia i

nastrojowe zagrywki. Brzmi to

smacznie i pozwala choć przez

chwilę odpocząć biednej szyi. Płyta

"Custom Killing" kąsa niemiłosiernie

gęstym brzmieniem. Wylewają

się na nas prędkie riffy a sekcja

pracuje jakby zamiast mięśni

napędzał ją agregat. Bardzo łatwo

się w tej muzyce zatracić. Moment

nieuwagi i już opętani szybkostrzelnymi

numerami dewastujemy

kanapę, fotele czy jesteśmy o krok

od wyrzucenia telewizora przez

okno. Zostajemy poddani bezczelnej

chłoście. Czuć od tej muzyki

cholerną szczerość i moc pozwalającą

kruszyć mury. Każdy kawałek

naładowany jest tak wielką dawką

energii, że osoby z większą

RECENZJE 181


wrażliwością mogą do końca nie

dotrwać. W każdym calu "Custom

Killing" to jawne morderstwo w

biały dzień. Perfekcyjnie zaplanowana

zbrodnia na zmysłach i psychice.

Dlatego pewnie włodarze

HRR nie dodali, jak mają to w

zwyczaju, garści bonusów. Zdali

sobie chyba sprawę, że podstawowa

zawartość w zupełności wystarczy.

Adam Widełka

Riot - Archives Volume Four:

1988-1989

2019 High Roller

Czwarta część tej niezwykle udanej

serii dotyczy lat 1988-1989. Z tego

tytułu można byłoby się doszukiwać

nawiązań do studyjnego albumu

"Thundersteel", koncertówki

"Live" a także "Privilage Of Power",

który ukazał się już w 1990

roku. Jednak odniesienia do

"Thundersteel" i "Privilage Of

Power" mieliśmy już na poprzedniej

części "Archives". W tym wypadku

mamy jedynie alternatywne

nagrania z krążka "Privilage Of

Power". Pierwsza część dysku audio

to surowe wersje kompozycji z

wspomnianej dopiero co płyty. Do

tego mamy alternatywną wersje coveru

"Smoke On The Water" Deep

Purple, oraz cztery kawałki z tzw.

"4-Track Demo". Kończy go kilkunasto-minutowa

wersja "Maryanne",

gdzie Tony Moore kilka krotnie

i to pod rząd próbuje nagrać

ostateczną wersję wokalną tego

utworu. Strasznie wkurzająca sprawa.

Natomiast wcześniejsze kompozycje

brzmią wybornie, szczególnie

te w surowej wersji. Właśnie to

jest sednem tej serii i dla tych kawałków

warto zadbać aby to wydawnictwo

znalazło się na naszych

półkach. Uzupełnieniem tej publikacji

jest oczywiście dysk DVD.

Zawiera on rejestracje koncertu z

Kobe w Japonii z 14 czerwca roku

1990. Jest to bardzo bootlegowa

wersja wizualna. Nagrywał to ktoś

z publiczności na kamerze VHS.

Niestety ten ktoś nie potrafił stabilnie

utrzymać kamery i obraz wygląda

jak zabawa lusterkiem w

"zajączka", do tego, chaotycznie

manewruje przybliżaniem i oddalaniem,

także oglądając tę rejestrację,

ciągle mam obawy czy nie nabawię

się choroby lokomocyjne.

Okresy stabilizacji są rzadkie i bardzo

krótkie. Do jakości obrazu dostosował

się również dźwięk, ogólnie

jest bardzo bootlegowy. Niemniej

rozumiem czemu to wideo

opublikowano. Riot był w wyśmienitej

formie, a wyobraźnia jednoznacznie

podpowiada, że muzycy

zaprezentowali się wtedy wybornie.

Mnie jednak jest strasznie żal,

że manegement nie postarał się

wtedy o profesjonalną rejestrację

dźwięku i obrazu jednego z koncertów

w Japonii, które odbyły się

w roku 1990. Z tego co pamiętam,

to na "The Official Bootleg Box

Set Volume 2" znalazł się booteg

koncertu z 1990 roku ale za to z

Osaki. Ta rejestracja również sugerowała,

że formacja była w wysokiej

formie. Także Riot ma czego

żałować, a my z nimi. Przy opisywaniu

części trzeciej napomknąłem,

ze "czwórka" będzie już tą

ostatnią, a tu proszę, będziemy

czekali przynajmniej jeszcze na jedną.

Wcale z tego powodu nie

smucę się.

\m/\m/

Samson - Look To The Future,

Refugee & P.S...

2018 HNE

Być może ktoś czytał w poprzednim

numerze recenzje boxu "Mr

Rock And Roll: Live 1981-2000"

zespołu Samson. Wspomniana była

w niej płyta "Live At The Marquee",

która firmowała nazwa Paul

Samson's Empire. Był to album,

w którym Paul skierował zespół

w stronę bardziej melodyjną i

komercyjną. Nie był to jedyny taki

ruch tego gitarzysty. Pod koniec lat

80. zebrał on nowy skład, w którym

brali udział Peter Scallan

(wokal), Dave Boyce (bas), Charlie

MacKenzie (perkusja) oraz Toby

Sadler (klawisze). Z nimi to nagrał

album, który miał być następcą

"Joint Forces", a zawierał on

cały wachlarz kawałków, które

wpisują się w melodyjny metal

ocierający się o hard rock i AOR.

Niestety nie znalazł on uznania

wśród ewentualnych wydawców.

Ta wersja nigdy nie ujrzała światła

dziennego, a została dopiero opublikowana

właśnie w niniejszym

boxie. Uzyskała ona tytuł "Look

To The Future". Nagrania wspomnianej

sesji uzupełniały dwa kawałki

z innej sesji, która nosiła nazwę

"Ignition". Swego czasu o takim

graniu mówiło się "ameryka", bo

tam bardzo lubiano właśnie takie

lekkie metaliczne granie. No i Paul

Samson z zespołem znakomicie

wpisywali się w taką estetykę.

Takie "Love This Time" czy "Tomorrow"

spokojnie mogłyby znaleźć się

na amerykańskich listach przebojów.

Mimo, że sesja nie zyskała

uznania, Paul Samson nie poddał

się. Wrócił do studia, usiadł ponownie

nad miksami, wysunął ciut

gitary do przodu, trochę ukrył klawisze,

niektóre kawałki odrzucił,

kilka dograł, na pewno na nowo

nagrał bas, zmienił kolejność kawałków

i doprowadził, że nagrania

zostały w końcu wydane. Tak oto

powstała płyta, którą znamy pod

tytułem "Refugee". No i szczerze

powiedziawszy, starania Paula

przyniosły efekt, płyta nabrała trochę

charakteru a także zyskała pazurka,

choć wydaje się, że to najbardziej

przyjazna płyta dla słuchacza

wydana pod szyldem Samson

lub Paul Samson. Uzupełnieniem

tego dysku są nagrania z

Friday Rock Show audycji

Tommy Vance, która była wytransmitowana

gdzieś w 1989 roku

na falach stacji BBC. HNE Recordings

realizując jakiś pomysł, zawsze

bardzo go precyzyjnie przygotowują

tak, żeby zawsze miał ręce i

nogi. Jeżeli zaprezentowanie obok

siebie "Look To The Future" i "Refugee"

ma sens, to na umieszczenie

w tym boxie albumu "P.S..." nie

ma wyjaśnienia. Tym bardziej, że

krążek firmuje szyld Paul Samson.

A może po prostu chodzi o to,

że trzeba było jakoś zakończyć cykl

zbiorów z Samsonem w roli

głównej... Na tę niedoróbkę można

przymknąć oko, tym bardziej, że

to pożegnalny album Paula oraz

udany powrót do korzeni. "P.S..."

to bardzo solidne łojenie z jednym

ciętym kawałkiem "Brand New

Day", całkiem niezłymi "When

Tomorrow Comes" i "Gettin' Ready"

na czele. Przy nagrywaniu płyty w

bardzo dobrej formie byli Paul

Samson oraz wokalista Nicky

Moore. Tym bardziej żal, bo gdyby

nieoczekiwana i przedwczesna

śmierć Samsona, co jakiś czas można

było mieć na naprawdę solidne

heavy metalowe granie. Minusem

"P.S..." jest brzmienie, przytłumione,

mało selektywne, ogólnie

niezbyt udane. Mimo wszystko

myślę, że fani Samson skuszą się

na "Look To The Future, Refugee

& P.S..." chociażby z powodu zawartości

"Look To The Future".

Mało znane nagrania zawsze są

magnesem nie do przezwyciężenia.

SBB - Pop Session 1977

2019 Universal Music

\m/\m/

Od pewnego czasu Universal Music

rozpoczął wydawanie nigdy

niepublikowanych koncertów zespołu

SBB, głównie z pierwszego

najlepszego okresu. Wydaje mi się

to zdecydowanie dobrym pomysłem,

gdyż nie dość, że faktycznie

SBB to najlepszy polski zespół

progresywno-rockowy, publikujący

w latach 70. niesamowitą muzykę,

która do dziś robi wrażenie, to

jakość tych nagrań jest na wysokim

poziomie, nie jakieś tam bootlegowe

standardy. Przynajmniej tak

jest w wypadku przesłuchiwanej

przeze mnie "Pop Session 1977".

Zanim napiszę parę słów o samej

zawartości wspomnę o samym SBB

w związku moją osobą. Były momenty,

że ten zespół był dla mnie

bardzo ważny i praktycznie towarzyszył

mi codziennie. Były też

niemałe okresy, gdzie w ogóle nie

sięgałem po ich muzykę. Po prostu

zmieniały się moje muzyczne priorytety,

a i muzyki do słuchania

było coraz więcej. Jednak powroty

do dokonań tego śląskiego zespołu,

zawsze sprawiały mi olbrzymią

przyjemność. Muzyka SBB to

głównie rozbudowane elektroniczne

pejzaże przepełnione melancholią

zmieszane z intrygującym

klimatem. Ta elektronika często

wspierana jest przez niesamowite

brzmienia Hammondów, co nie

dość, że nadaje jeszcze większego

smaku muzyce to także dodaje jej

klasy. Niemniej SBB przecież to

zespół rockowy i drugim podstawowym

składnikiem ich muzyki to

mocny rock progresywny. Specyficzny,

bo pełno w nim odniesień do

muzyki klasycznej, jazzowej, bluesowej,

psychodelicznej, a przede

wszystkim do soczystego hard

rocka. O dziwo w muzyce ślązaków

nie brakuje także wpadających w

ucho melodii. Muzycy SBB swoje

dźwięki przeważnie zamykali w

dłuższych formach, nie rzadko sięgając

po suity, co na koncertach

dawało im pole do popisu przy

okazji improwizacji. Oczywiście

przy takiej muzyce niebagatelne są

umiejętności poszczególnych instrumentalistów.

Nie bez znaczenia

jest także głos Józefa Skrzeka,

który świetnie pasuje do tej muzyki.

A taką cechą wyróżniającą się

dla jego wokali, przynajmniej dla

mnie, było sięganie po różne rodzaje

wokaliz. Świetna sprawa!

"Pop Session" to był kultowy i

prestiżowy PRL-owski festiwal,

gdzie starano przedstawiać najciekawsze

polskie zespoły rockowe ale

także zagraniczne (głównie z bloku

wschodniego). Po kilku edycjach

przeniesiono go z Sopotu do Jarocina,

ale to już inna historia. Niemniej

występ SBB w 1977 na "Pop

Session" było dużym wydarzeniem

dla miłośników ambitnego

rocka. Formacja kierowana przez

Skrzeka była po wydaniu albumów

"SBB" (1974), "Nowy horyzont"

(1975), "Pamięć" (1976) oraz "Ze

słowem do ciebie biegnę" (1977).

Część repertuaru z tego koncertu

pochodzi z tych płyt ale są też

kompozycje w wersji "eksportowej"

czy też inne utwory, wtedy nie

uwiecznione na winylowym nośniku.

W ten sposób formacja zbudowała

wyśmienite i zagrane z rozmachem

show, wyplenione wielobarwną

muzyką, która swoimi

182

RECENZJE


dźwiękami dotyka subtelnych, jak i

tych złych emocji, co miało swoje

odzwierciedlenie w dynamice poszczególnych

utworów. Kilku słowy

niezapomniana godzina dla

tych, co wówczas uczestniczyli w

tym koncercie, a teraz przypomnana

przez Universal Music.

Przeżycie tym większe, gdyż zespół

wystąpił jako duet (bez Antymosa)

ale absolutnie stanął na wysokości

zadania. Zdaję sobie sprawę, że

dzięki tej inicjatywie wytwórnia

przysparza fanom nie lada kłopotu,

bowiem coraz trudniej będzie

skompletować dyskografię SBB,

ale sądząc po zawartości "Pop Session

1977", zdecydowanie warto

przypominać takie koncerty. Ogólnie

bardzo dobry pomysł Universal

Music i bardzo dobra pozycja

dla fanów SBB.

\m/\m/

Shock Treatment - Binary Fall

Out

2019 High Roller

Shock Treatment to angielska

grupa działająca w latach 1979-

1981. Wydali, niestety, tylko jeden

singiel pod tytułem "The

Mugger" na siedmiocalówce w

1980 roku. Dzięki maniakom z

High Roller Records po czterdziestu

latach winyl z tym materiałem

znów można, przynajmniej przez

dłuższą chwilę, spokojnie kupić.

Później nie wiadomo, bo jak to

HRR ma w zwyczaju, rzecz jest

limitowana. Tylko 350 kopii. Cóż,

bielszy odcień białego kruka. Dwa

utwory, które zostały zarejestrowane

oryginalnie to "The Mugger" i

"Nuclear Warfare". Jako trzeci na

"Binary Fall Out" znalazł się "Mr.

Computa". Może na początku lat

80. "leczenie szokowe" (tłumacząc

nazwę grupy) poprzez takie dźwięki

naprawdę działało, ale dziś,

kiedy już w muzyce metalowej

było już chyba wszystko, jest to co

najwyżej parę pokrytych kurzem

melodii. Choć nie można odmówić

kompozycjom tajemniczości, klimatu

czy też nawet lekkiego zacięcia

spod znaku rock 'n' rolla. Całe

18 minut "Binary Fall Out" to

dość złowieszcze podanie angielskiego

grania z etykiety NWOB

HM, które w warstwie tekstowej

snuje post apokaliptyczne wizje.

Ciężko tutaj coś więcej pisać, tym

bardziej nie będę silić się na jakieś

dyrdymały. Po ten 12" winyl

śmiało mogą sięgnąć zarówno

zagorzali fani brytyjskiego metalu,

jak i wszyscy ci, którzy lubią w

muzyce coś więcej niż tylko bezpardonowe

brnięcie naprzód. Naturalnie

nie jest propozycja zawierająca

w sobie jakieś wysublimowane,

intelektualne granie, ale

Shock Treatment byli na swój

sposób tak oryginalni, że po latach

ich utwory raczej ciekawią niż

śmieszą.

Adam Widełka

Stonefield - Mystic Stories

2019 BSC Music

Nie bardzo chciałem wziąć się za

recenzje tej płyty. Miała to być

nieznana mi szwajcarska kapela grająca

progresywnego rocka z końca

lat 80. Tak przynajmniej rzuciło

się mi w oczy i nie za bardzo mnie

to zachęciło. Kiedy jednak trzeba

było się nią zająć, przeżyłem miłe

rozczarowanie. Zacznijmy jednak

od początku. Historia Stonefield

rozpoczęła się w 1984 roku w

Winterthur w Szwajcarii. Grupę

zakładają trzej przyjaciele Juan

Carlos Aneiros (Hammond i

klawisze), Manuel Rodriguez (gitary)

i Alberto Chenevard (bas), a

ich kierunkiem miał być hard rock,

którego korzenie sięgałyby Rainbow,

Black Sabbath (z czasów z

Dio) oraz Uriah Heep. Wkrótce

do formacji dołącza perkusista

Brain Reber i wokalista Guido

Ganderem. Tego ostatniego dość

szybko zastępuje Ebby Paducha.

Też w takim składzie nagrywają

kolejno EPkę "The Eyes Of The

Dawn" (1988) i album "Light Of

Lies" (1990). Niestety współpraca

z Paduchą kończy się również dość

szybko. Szwajcarzy jeszcze próbują

kontynuować karierę z Matthiasem

Strübi, byłym wokalistą

zespołu China, ale w końcu się

poddają. No i żal. Wróćmy jednak

do "Mystic Stories". Jeżeli czegoś

nie przekręciłem Manuel Rodriguez

odnalazł taśmy matki obydwu

płyt Stonefield i zaczął nad

nimi pracować. Niestety wszystkiego

nie udało się odrestaurować,

bowiem nie wszystkie fragmenty

nośnika przetrzymały próbę czasu.

Natomiast z tego co udało się odratować

powstała właśnie omawiana

płyta. Ogólnie jest to wybór kompozycji

z obu płyt Stonefield poddanych

obróbce przy pomocy

współczesnych możliwości studia,

co prawda domowego ale zawsze.

W sumie wyszło to całkiem nieźle,

jednak nie dało się zatuszować błędów

przy produkcji tych wydawnictw

w latach 80. Jak się porówna

inne produkcje z tamtego okresu to

słychać, że brzmienie muzyki Stonefield

jest płaskie a instrumenty

nie brzmią w pełni i nie są uwypuklone.

Natomiast muzycznie

jest na prawdę wybornie. Tak jak

Szwajcarzy zapowiadali tak też

zrobili. Po swojemu przedstawili

oni wizję ambitnego hard rocka,

którego inspiracje sięgały wspomnianych

Rainbow, Black Sabbath

oraz Uriah Heep. Chociaż najwłaściwiej

byłoby wymienić Deep

Purple. Jednak największym osiągnięciem

Szwajcarów jest kompozycja

"The Eyes Of The Dawn",

która pochodzi z ich pierwszej

EPki. Nawiązuje ona do Black

Sabbath z okresu "Heaven And

Hell". Naprawdę świetna sprawa.

Zanim nie włączyłem "Mystic Stories"

nie wiedziałem co traciłem.

Mimo że nagrania Stonefield nie

rozpieszczają brzmieniowo to warto

je znać. Teraz pozostaje dotrzeć

do oryginałów "The Eyes Of The

Dawn" i "Light Of Lies" oraz żałować,

że Swajcarzy nie pozostawili

po sobie więcej muzyki.

Styx - Equinox / Crystal Ball

2019 BGO

\m/\m/

Wraz z latami 80. Styx stał się dostarczycielem

przebojów dla wszelkich

amerykańskich stacji radiowych.

Podobnie, jak niedawno opisywany

przeze mnie REO Speedwagon.

Wymienię dwa z nich -

akurat tyle pamiętam - "Boat On

The River" oraz "Mr. Roboto", które

były utrzymane w stylu amerykańskiego

AORu. Jednak wraz z komercyjnymi

sukcesami oraz nowym

lżejszym i wyłagodzonym

brzmieniem, muzycy Styx nie zapomnieli

o swoich ambitnych i

progresywnych korzeniach. Takim

przykładem jest album koncepcyjny

"Paradise Theatre" z roku

1981. Wcześniej jednak Amerykanie

byli oddani rockowej progresji i

fani tego nurtu uwielbiali ich albumy.

W tym moja osoba również.

Przyznam się, że bardzo dawno nie

słuchałem tego zespołu i to w wersji

z lat 70. Taką okazją stała się

publikacja wytwórni BGO Records,

która specjalizuje się w

przypominaniu starych kapel oraz

kumulowaniu na jednym wydawnictwie

kilka albumów danego wykonawcy.

Tym razem jest to Sytx i

jego zremasterowane płyty "Equinox"

(1975) oraz "Crystal Ball"

(1976). Na obu albumach formacja

jawi się jako kapela, która preferuje

rocka progresywnego z domieszką

melodyjnego rocka i hard

rocka. Oczywiście jakaś namiastka

AORu też jest ale to głównie ze

względu niezwykłą melodykę muzyki

tego zespołu. Mimo, że muzycy

pisali muzykę bardzo różnorodną,

to spinała je właśnie melodyjność,

wokalne harmonie, chórki,

ciekawe i ambitne granie oraz przede

wszystkim ogromne pokłady

wszelkiej dźwiękowej emocji. Muzyków

tego zespołów wyróżnia

również niebywale sprawny warsztat,

dzięki któremu wszystkie kompozycje

są wyśmienicie odegrane.

Niezwykłe jest to, że mimo upływu

- prawie czterech i pół dekady -

muzyka a nawet produkcja nie

pachnie "myszką". Jest po prostu

aktualna nawet na nasze współczesne

czasy. Zadziwiające jest też to,

że mimo, iż na dysku zestawione

są dwa różne albumy, to oba pięknie

ze sobą komponują się muzycznie.

Myślę, że współczesny słuchacz

nie zorientuje się, że muzyka

pochodzi z dwóch oddzielnych

muzycznych bytów. Być może to

wynika też z tego, że swego czasu

bardzo dużo słuchałem Amerykanów,

a muzyka z obu płyt jest mi

doskonale znana i bardzo szybko

sobie ją przypomniałem. W dodatku,

może trafiła w moje zapotrzebowanie

dzięki czemu z lubością

oddałem się takiej ogromnej dawce

muzyki (prawie 70 minut). Albumy

Styx zawsze słuchało się w całości,

szczególnie te wcześniejsze i

prawdopodobnie ta ich spójność

utrudnia mi ocenę, która część

danego krążka jest lepsza lub gorsza.

Z tego powodu nie będę próbował

typować, które kompozycje

są warte większej uwagi na "Equinox"

czy też na "Crystal Ball".

Fanów progresywnego rocka nie

ma co namawiać na zapoznanie się

z tym zespołem. Myślę, że znają go

doskonale, choć z drugiej strony

był taki czas, że kapela ta stała się

przysłowiowym "chłopcem do bicia".

Niemniej może zdarzy się, że

ktoś nie ma obu omawianych płyt,

więc trafia się okazja aby uzupełnić

tę lukę w swojej kolekcji. Młodsi

adepci progresywnego grania, którzy

nie znają Styx tym bardziej powinni

nadrobić tę lukę w wiedzy.

\m/\m/

Styx - The Grand Illusion / Edge

Of The Century

2019 BGO

To, że BGO Records do jednego

wydawnictwa pakuje po kilka albumów,

prawdopodobnie wynika z

prawnych i finansowych ograniczeń.

Niemniej wytwórnia ta dba o

to, aby ich wydawnictwa miały

jakiś konkretny sens, czyli tak, jak

w poprzednim wypadku, gdy na

dysku znalazły się dwa kolejne

krążki Styx. Tym razem nie widzę

ani zamysłu, ani rozsądku. Obok

RECENZJE 183


siebie mamy dwa albumy "The

Grand Illusion" i "Edge Of The

Century". Pierwszy jest z roku

1977, drugi natomiast z roku

1990. Mało tego, oba albumy różnią

się nie tylko okresem wydania

ale również stylistycznie. Żadną linią

obrony nie może być to, że każdy

album jest na oddzielnym dysku.

Widać tak miało być. "The

Grand Illusion" to jeden z lepszych

albumów Amerykanów. W

porównaniu z "Equinox" i "Crystal

Ball" ma zdecydowanie lepsze brzmienie

oraz produkcję. Poza tym

muzycy na tej płycie osiągnęli swoje

szczyty możliwości. Jak muzyka

na "Equinox" i "Crystal Ball" była

wyśmienita to ta na "The Grand

Illusion" jest wręcz fantastyczna.

Po prostu uwielbiam ten album.

Amerykanie skroili muzykę na własną

miarę, gdzie uwypuklili wszystkie

swoje walory, generalnie wpadającą

w ucho progresję, która nie

można pomylić z niczym innym.

Te wartości stały się też ich przekleństwem.

Mam nadzieję, że upływający

czas pozwolił na dostrzeżenie

bezzasadności tych wszystkich

uszczypliwości pod adresem tego

zespołu, szczególnie odnośnie właśnie

tego okresu. Sam album słucha

się niesamowicie dobrze, może

nie zawiera tak bardzo wyrafinowanej

muzyki, jakby to najbardziej

zagorzalsi wielbiciele progresywnego

rocka chcieliby, ale czy

każda progres musi być aż tak zawiły?

Moim zdaniem muzycy Styx

udowodnili, że tak nie musi być,

aby muzyka niosła również znamiona

ambicji. W roku wydania album

wylansował dwa przeboje

"Come Sail Away" oraz "Fooling

Yourself", uzyskał nakład niewyobrażalny

dla współczesnych zespołów,

stał się wręcz nieosiągalnym

wzorcem dla siebie samych. Chociaż

w roku 1978 formacja wydała

płytę "Pieces Of Eight", która

utrzymywała poziom "The Grand

Illusion", a nawet wyglądała na

jeszcze bardziej zwartą i trochę ostrzejszą.

Szkoda, że szefostwo

BGO nie zdołało zestawić tych

dwóch albumów. Myślę, że dla fanów

byłoby to najlepsze rozwiązanie.

Za to na drugim dysku znalazł

sie krążek "Edge Of The Century".

Kapela wraz z płytami

"Cornerstone" (1979) i "Kilroy

Was Here" (1983) zdecydowanie

skierowała się w kierunku AORu i

ogólnie mainstreamowego rocka.

Muzycy zrezygnowali z ciekawych

choć nieskomplikowanych kompozycji

za to z bogatą i ciekawa aranżacją

na rzecz zupełnie prostych i

tandetnych piosenek. Nie powiem,

swego czasu słuchało się "Cornerstone"

i "Kilroy Was Here" ale te

płyty przynosiły tylko samą przyjemność

słuchania, żadnych ekscytacji

czy też emocji, jak w przypadku

wspomnianej "The Grand Illusion".

Niestety "Edge Of The Century"

jest kontynuacją obranej komercyjnej

drogi przez zespół. Czasami

pobrzmiewają w niej echa dawnych

dni chwały ale raczej muzycy

skupili się na tym, żeby ich muzyka

stała się przyswajalna dla

szerszego grona słuchaczy ale także

niosła dobry poziom muzyczny

i pewną klasę. I tak mi się wydaje,

że właśnie tym albumem zbliżyli

się do obranego kierunku. Po prostu

zaczęli grać zwykłego acz przemyślanego

rocka, wykorzystując

cechy, które wypracowali we wczesnym

okresie kariery. Owszem trochę

żal starego wcielenia Styxu,

które w dodatku niosło charakter

oryginalności. Jednak przyjmując

nowe oblicze kapeli człowiek dostanie

dość spory frajdy przy zagranym

całkiem nieźle wpadającym w

ucho klasycznym rocku, który nieraz

potrafi uciec także w stronę

hard rocka ("World Tonite"). Po

prostu jeżeli masz ochotę na dobre

niezobowiązujące rockowe granie

to "Edge Of The Century" zdecydowanie

do tego się nadaje. Sumując

to wydawnictwo, gdyby był to

sam "The Grand Illusion" lub

dzielił to wydawnictwo z płytą

"Pieces Of Eight", można byłoby

go wam polecić. Niestety "Edge Of

The Century" psuje tę koncepcję,

bo to zwykła rockowa propozycja

do posłuchania, choć na niezłym

poziomie.

Vectom - Speed Revolution

2019/1985 High Roller

\m/\m/

Vectom to jeden z starodawnych

przedstawicieli niemieckiej sceny

speed metalu. Kapela dziś mocno

zapomniana chociaż w latach aktywności

wydała dwa albumy. Pierwszy

- "Speed Revolution" ukazał

się w 1985 roku, a następca "Rules

Of Mystery" rok później. Oba

zostały nagrane w stałym składzie:

Wolfgang Sonhutter (perkusja),

Horst Gotz (gitara), Stefan Kroll

(gitara), Ralf Simon (bas) oraz

Christian Bucher (wokal). Dzięki

firmie High Roller Records jest

okazja, by zdmuchnąć pokaźną

warstwę kurzu z tej muzyki. Album

"Speed Revolution" nagrany

był według sztywnych zasad speed

metalu. Od razu wyłapać można

różnicę między Niemcami a USA -

naszym zachodnim sąsiadom brak

plastyczności i przestrzeni. Bliżej

Vectom do okręgówki thrashu. Ich

muzyka jest szorstka jak papier

ścierny. Wokal niczym gwóźdź rani

nasze uszy. Szybkie tempa po

latach brzmią trochę archaicznie.

Jest oczywiście w tym troszkę uroku,

ale Vectom nie ma żadnych

solidnych argumentów, żeby powędro-wać

na wyższą półkę. To bardzo

poprawny speed metal nadszarpnięty

przez upływający czas. Jest

szybko i do przodu, ale cały czas

odnoszę wrażenie, że nad wszystkim

ciąży niemiecka toporność.

Płyta, mimo tytułu, żadnej rewolucji

nie przynosi. Jak dla mnie

Vectom krążkiem "Speed Revolution"

plasuje się gdzieś w czołówce

trzeciej ligi z bardzo widocznymi

szansami na awans. Jako kawał historii

- owszem, chętnie poznałem i

posłuchałem. Niestety jest więcej

albumów, z którymi ten wyraźnie

przegrywa. Pomijając dawkę energii

i prędkości są po prostu ciekawsze.

Adam Widełka

Vectom - Rules Of Mystery

2019/1986 High Roller

Nie lubię takich sytuacji, kiedy słuchając

po sobie krążków jednej formacji,

muszę się solidnie wysilać,

żeby znaleźć jakiekolwiek oznaki

progresu. Jakiekolwiek pozytywy,

które utwierdzą mnie w przekonaniu,

że warto dać tej muzyce szansę.

Wiadomo, że każdy gatunek

rządzi się swoimi prawami i też nie

oczekuję, że grupa drastycznie

zmieni sposób grania. Natomiast

jeśli obcując z dwoma krążkami

odnoszę wrażenie, że tak naprawdę

wciąż słucham jednego - to dla

mnie po prostu strata czasu. No a

tak właśnie zdarzyło mi się niedawno

kiedy miałem przyjemność

(hm?) odsłuchiwać dwa albumy

niemieckiej formacji Vectom. W

sumie jeśli z "Speed Revolution"

(1985) i "Rules Of Mystery"

(1986) powstałby materiał wspólny

to mogłoby to jakoś wyglądać z

twarzą. Niestety "dwójka" to po

prostu kontynuacja grania z debiutu.

Nawet trochę bardziej melodyjna.

Takie jałowe szarpanie strun

bez pomysłów, jakie mogłyby powalić

na kolana. Jak i w przypadku

"Speed…" to i tutaj mamy po prostu

poprawny speed metal. Na plus

mogę napisać, że nagrania z "Rules

Of Mystery" to już nie okręgowy

thrash, tylko próba pokazania się z

innej, ciekawszej strony. Jednak

tych fragmentów jest zdecydowanie

za mało i całość, jak dla mnie,

się nie broni. Fajnie, że High Roller

Records wznawia takie krążki

jak "Rules Of Mystery" bo przynajmniej

można posłuchać kawałka

historii niemieckiej sceny speed

metalu. Można również przekonać

się co powodowało, że niektóre albumy

przepadały w odmętach

przeszłości.

Adam Widełka

Witch Cross - Fighting Back -

The Studio Anthology 1983-1985

2019 High Roller

Dobrze pamiętam jak jakiś czas

temu zawładnął mną debiutancki

krążek Witch Cross "Fit For

Fight". Duńska kapela stworzyła

bardzo ciekawą płytę, na której

proponowała świetnie brzmiący

heavy metal. Teraz ukazuje się nakładem

High Roller Records ciekawa

pozycja - "Fighting Back:

The Studio Anthology 1983-

1985". Wbrew temu co sugeruje

tytuł to nie jest żaden boks (bo też

nie miałoby się za bardzo co w nim

znaleźć) ale zawierająca dziewięć

utworów kompaktowa płyta. Zawartość

to nagrania, jakie pojawiały

się w okolicach wydania długograja.

Otwierają ją dwa strzały z

pierwszego 7" singla "Are You

There / No Angel". Potem możemy

posłuchać, jak zespół brzmiał

na krążku demo z 1985 roku. Co

ciekawe, te kompozycje powinny

trafić na następcę "Fit For Fight".

Jednak, jak wiadomo, kolejny długogrający

materiał Witch Cross

wypuścił w 2013 roku i nie było na

nim żadnego z tych, jakie możemy

usłyszeć na "Fighting Back…".

Cóż, bywa i tak. Wracając do muzyki,

to duńska kapela nie zamierzała

znacząco zmieniać swojego

stylu względem debiutu. Kawałki

jakie, być może, szykowali na kolejny

album, są bardzo zbliżone

stylistycznie do tego, co tak mocno

urzekło mnie jakiś czas temu. To

solidny heavy metal z charakterystycznym,

mocnym wokalem.

Świeży w swoim wyrazie, zawierający

sporą dawkę energii ale i przemyślenia.

Można powiedzieć, że

po czasie brzmi nadal aż nadto

przyzwoicie. Być może Witch

Cross nigdy nie będzie znany w

nie wiadomo jak szerokim gronie,

ale na pewno swoich zagorzałych

fanów ma. To w sumie dla nich wyprodukowano

"Fighting Back…".

No i dla tych wszystkich, którzy

uwielbiają taplać się w odmętach

heavy metalowej historii, takie

kompilacje zawsze są smaczne.

Adam Widełka

184

RECENZJE


R.E.O. Speedwagon - The Erly

Years 1971-1977

2018 HNE

Pamięta ktoś takie hity, jak

"Keep on Loving You", "Don't Let

Him Go", "Can't Fight This

Feeling" czy " Keep the Fire Burning".

Na początku lat 80. dość

często puszczano je także w polskim

radio. Taki "Keep the Fire

Burning" nawet wylądował na liście

przebojów programu trzeciego.

Czasami mam takie fazy,

że okrutnie ciągnie mnie do czegoś,

co nie koniecznie mieści się

w głównym nurcie moich zainteresowań.

Kiedyś było tak z

wykonawcami glam rockowymi

typu, Suzie Quatro, The Sweet

czy Slade, choć to można jakoś

zrozumieć. No, ale taka komercja

typu R.E.O. Speedwagon...

Jednak moja przygoda z tą formacją

rozpoczęła się od albumu

koncertowego "Live: You Get

What You Play For" (1977).

Zawierał on muzykę, którą

określa się jako southern rock.

Ten termin jest dość pojemny,

bowiem mieszczą się w nim

zespołu od The Eagles, po

przez Lynyrd Skynyrd do

Molly Hatchet. Ogólnie jest to

rock albo hard rock z amerykańskim

podejściem, gdzie jest

mnóstwo odniesień do country,

folku, bluesa czy rock'n'rolla.

R.E.O. Speedwagon był tym

przedstawicielem, co bardziej

postawił na hard rocka. "Live:

You Get What You Play For"

wtedy nie powalił mnie na kolana

ale na tyle mnie zainteresował,

że postanowiłem zapoznać

się szerzej z tym zespołem.

Niestety lata osiemdziesiąte

zmieniły oblicze zespołu, co

ostudziło moje zapały i tak z dekady

na dekadę, ta bliższa znajomość

z R.E.O. Speedwagon

oddalała się. Aż HNE Recordings

postanowił przybliżyć sylwetkę

tego zespołu w dwóch

boxach. Pierwszy z nich dotyczy

lat 1971-1977 i jest to ten

okres, w którym zespół oddał

się hard rockowi w amerykańskim

wydaniu. Pierwszy album

Amerykanów został wydany w

roku 1971, ale początki bandu

sięgają roku 1967. Natomiast

nazwa zespołu pochodzi od

nazwy ciężarówki REO Speed

Wagon produkowanej przez

firmę REO Motor Car Company.

"R.E.O. Speedwagon"

nagrywali Gary Richrath

(gitara), Gregg Philbin (bas),

Alan Gratzer (perkusja), Neil

Doughty (klawisze) i Terry

Luttrell (śpiew). Już na samym

początku kapela jasno określiła

się co zamierza grać, była to

mieszanka rocka i hard rocka z

różnymi amerykańskimi dodatkami,

w stylu country czy bluesa.

Tak, coś pomiędzy Grand

Funk Railroad, Lynyrd Skynyrd

czy Molly Hatchet. Na

debiucie R.E.O. Speedwagon

można odnaleźć również bardziej

popowe wpływy w stylu

The Eagles ale także brytyjskiego

hard rocka w odniesieniu

do Deep Purple czy Uriah

Heep. Do tego formacja potrafiła

jeszcze jednoznacznie zadeklarować

się co do rock'n'rolla.

Muzyka ta ma też klimat lat 70.

jest to coś, co kojarzy się z hipisowskim

ruchem. Wydaje mi

się, że wiąże się to z brzmieniem,

wtedy w ten sposób właśnie

nagrywano. Jak dla mnie

"R.E.O. Speedwagon" to bardzo

ciekawy materiał, warty

częstszego odsłuchu. Rok później

wydany "R.E.O./T.W.O."

przynosi zmianę na stanowisku

wokalisty, zostaje nim niejaki

Kevin Cronin, który grał również

na gitarze. Kevin śpiewał

melodyjniej od Terry'ego Luttrella

ale mieścił się w kanonie

wokalistów z tamtej epoki. On

też wprowadził specyficzne linie

wokalne, które stały się w latach

80. znakiem rozpoznawczym

dla tej kapeli. Muzycznie to

kontynuacja rozpoczętej drogi,

czyli southern rock/hard rock, z

mocnym akcentem na rock-

'n'rolla. Główną rolę pełnił on w

dwóch kawałkach "Little Queenie"

(autorstwa Chucka Berry'

ego) i "Flash The Queen"... pianino,

saksofon, mocny rockowy

sound, kilku słowy pełną gębą

southern rock. Na drugim albumie

dość mocno akcentowane są

też wpływy progresywnego

rocka, głównie słyszymy to w

"Begin Kind (Can Hurt Someone

Sometomes)" ale także coś niecoś

znajdziemy w "Like You Do".

Natomiast w "Golden Country"

zdecydowanie pobrzmiewają

inspiracje brytyjskim hard rockiem.

"R.E.O./T.W.O." poza niezłym

repertuarem, wyróżnia się

ciut lepszym brzmieniem i tak

jak pisałem, pojawił się po raz

pierwszy bardzo ważny muzyk

dla tej formacji, wokalista

Kevin Cronin. Na trzecim albumie

"Ridin' The Storm Out"

(1973) kolejne zaskoczenie. Za

mikrofonem pojawia się nowy

wokalista Mike Murphy. Jego

głos jest bardziej surowy i naturalny

oraz z ciut większą charyzmą.

Ten album ma jeszcze

bardziej dopracowane brzmienie,

ale mam wrażenie, że przez

to muzyka straciła na hard

rokowej szorstkości i bardziej

podryfowała w rockowe rejony.

W dodatku niektóre fragmenty

obarczono lekkimi naleciałoścami

country czy też soul.

Ogólnie nie jest to zły album,

choć ostatni utwór, najbardziej

popowy "Without Expression

(Don't Be The Man)", ledwo da

się wysłuchać w całości. Wśród

bonusów do tego krążka są dołączone

m.in. dwa utwory

"Ridin' The Storm Out" i "Son

Of A Poor Man" w wykonaniu

Kevina Cronina. Jak dla mnie

oba brzmią lepiej niż te z Murphy'em.

Kolejna płyta "Lost In

A Dream" (1974) podtrzymuje

zmiany rozpoczęte na "Ridin'

The Storm Out". Jeśli chodzi o

brzmienie. Dalej też śpiewa

Mike Murphy. Za to co do muzyki

to powrót do rock'n'rolla, i

ostrzejszego rocka oczywiście w

z amerykańskim posmakiem.

Jak dla mnie zdecydowanie lepiej

jest słuchać tego albumu. O

dziwo sporą część tych utworów

napisał właśnie Mike Murphy.

Na wydanym rok później "This

Time We Mean It" (1975) muzycy

osiągają apogeum swojej

współpracy. W końcu w pełni

czuć między nimi nić porozumienia,

owocuje to bardziej witalną

muzyką. Po prostu docierają

się z Mikem. Zaś sama muzyka

znalazła kompromis pomiędzy

wszystkim składowymi,

które wpletli muzycy w swoje

inspiracje, pozostawiając akcent

ma pop rockowe elementy w

stylu Joe Cockera. Najlepiej

słychać to w otwierającym

"Reelin'". Po prostu dobre rockowe

granie z amerykańskim

feelingiem. Tym bardziej nieoczekiwanie

na płycie "R.E.O."

(1976) ponownie witamy Kevina

Cronina. Zespół powraca

do swoich korzeni, mocno podkreślając

charakter southern

rocka i hard rocka. Jednak alians

z muzyką popową nie pozostał

bez wpływu na muzykę R.E.O.,

bowiem większość kompozycji

to balladowo podobne utwory,

w których odnajdziemy sporo

pianina, fortepianu i akustycznych

gitar. Pojawia się także

przebój, jest nim "Keep Pushin'",

który staje się pierwowzorem do

mega hitów z lat 80. Jednak

trzeba podkreślić, że wszystko

ma mocny temperament southern

rockowy. Albumem

"R.E.O." zespół ostatecznie wypracował

swój własny styl, a

także stworzył bazę do tego co

będzie działo się w latach ich

największych sukcesów. Niniejszy

box kończy album koncertowy

"Live: You Get What

You Play For" (1977). Wypełniają

go głównie nagrania z płyt,

gdzie śpiewał Kevin Cronin,

czyli "R.E.O./T.W.O." i

"R.E.O.". Utwory z tych albumów

plus coś z pierwszego i

trzeciego, świetnie się skomponowały

i uzupełniły tworząc

ekscytujący i bardziej elektryczny

program koncertowy. Box

"The Erly Years 1971-1977"

jasno pokazały, że warto było

cofnąć się w czasie poznać wczesne

dokonania tej kapeli. Jeżeli

ktoś lubi southern rocka powinien

poznać też tę część kariery

R.E.O. Speedwagon, jak dla

mnie to taki łącznik pomiędzy

Lynyrd Skynyrd a Molly Hatchet.

R.E.O. Speedwagon - Classic

Years 1978-1990

2018 HNE

Myślę, że jak ktoś zna R.E.O.

Speedwagon z przebojów "Keep

on Loving You", "Don't Let Him

Go", "Can't Fight This Feeling"

czy "Keep the Fire Burning", to

będzie bardzo mocno zdziwiony

wcześniejszymi albumami, a w

szczególności pierwszymi dwoma

("R.E.O. Speedwagon" i

"R.E.O./T.W.O."), gdzie rządzi

mocny southern rockowy sznyt.

Jednak te wpływy i korzenie

moim zdaniem nigdy nie zniknęły

z muzyki tego zespołu.

Wręcz twierdzę, że Amerykanie

grali cały czas tak samo, a to, że

na przełomie lat 70. i 80. zaczęli

brzmieć inaczej zawdzięczają

przypadkowi, który skwapliwie

wykorzystali. Po pierwsze zmieniała

się wtedy technologia, w

życie śmiało wkraczała technika

cyfrowa, nie do końca umiano

się nią posługiwać, czego efektem

były wypieszczone i wyłagodzone

produkcje rockowe. Po

drugie lata 80. coraz mocniej

stawiały na komercyjny blichtr,

w który śmiało wkraczali wszyscy,

co byli na topie. Nie zawsze

to przynosiło dobre rezultaty,

ale... Na "nowy" R.E.O. Speedwagon

i ich przeboje bardzo

RECENZJE 185


mocno się zżymałem, ale teraz

bardzo chętnie sięgam po te nagrania.

Porównując je z produktami

dzisiejszego mainstreamu

to, mają klasę nieosiągalną dla

współczesnych topowych artystów.

Tylko żal, że takich kapel

dzisiaj nie ma. Za nim przejdę o

omawiania poszczególnych płyt.

Napiszę o ważnym fakcie, który

wydarzył się w Sergach zespołu.

Odszedł jeden z założycieli

R.E.O., basista Gregg Philbin.

Jego miejsce zajął Bruce Hall.

Wraz z płytą "R.E.O." (1976)

do zespołu powrócił Kevin

Cronin, myślę, że to jego osoba

była powodem, że zespół obrał

taki kierunek muzyczny a nie

inny. Płytę rozpoczynał dynamiczny

ale zarazem melodyjny

"Keep Pushin'". Praktycznie

ówczesny przebój Speedwagonów.

Utwór ten stał się bazą

do pisania kolejnych hitów ale

także do wszystkich innych dynamicznych

kawałków. Bo muzycy

R.E.O. nie unikali tej formy

wyrazu tak jak to było na

wspomnianym krążku z roku

1976, gdzie większość muzyki

zdominowały a la balladowe

kompozycje. Wręcz stało się

odwrotnie, bo na "You Can

Tune But You Can't Tuna

Fish" (1978) dominują właśnie

dynamiczne kawałki. Zanim jednak

rozpiszę się o tej płycie,

wspomnę, że Amerykanie w nowym

zestawie personalnym ponownie

nagrywają album koncertowy

"Live Again" (1978).

Zawiera on repertuar zbliżony

do tego z "Live: You Get What

You Play For", ale zdaje się, zarejestrowano

na nim występ,

gdzie muzycy zagrali koncert jeszcze

z większym wigorem. Album

ten nie jest wytłoczony na

oddzielnym krążku a właśnie

dołączony jako materiał bonusowy

do "You Can Tune But

You Can't Tuna Fish". Pewnie,

taki pomysł włodarzy HNE

Recordings. Wracając do "You

Can Tune..." rozpoczyna go

przebój, dynamiczny "Roll With

The Chains". Takich kawałków

na tej płycie jest większość, nie

są utrzymane tylko w rockowej

konwencji ale czasami potrafią

zahaczyć ostrym prawie heavy

metalowym pazurem. Sporo w

nich też rock'n'rolla. Jak dla

mnie to, dla tego zespołu bardzo

ważny element całej muzycznej

układanki. Wśród tych

kawałków znajdziemy inne

wpadające w ucho hity, chociażby

taki "Runnin' Blind". Uzupełniają

je te bardziej balladowe

utwory, gdzie jest więcej fortepianu,

akustycznych gitar itd.

One też mają melodie, które

łatwo się nuci. Te dwa bieguny

są bardzo fajnie ze sobą zbilansowane,

także "You Can Tune

But You Can't Tuna Fish"

słucha się naprawdę dobrze.

Brzmienie i produkcja nabrała

także większej ogłady, instrumenty

są dopieszczone, także

wpływy souther rocka rozmywają

się na rzecz stylu, który

określa się mianem AOR. Nikogo

nie powinno dziwić, że w

takiej estetyce i w takiej formie

Amerykanie z R.E.O. Speedwagon

osiągnęli sukces. "Nine

Lives" (1979) rozpoczyna się

dość ostro, z pewnością "Heavy

On Your Love" to całkiem niezły

przedstawiciel hard'n'heavy.

Ogólnie ta płyta jest dość mocno

czadowa, nawet w najbardziej

chwytliwym "Only The

Strong Survive" gitary nieźle

pohukują. Natomiast kawałek,

który był kreowany na przebój

mimo elementów calypso to po

prostu rock'n'roll. Zresztą do

niego ten zespół bardzo mocno

lgnie, bo znowu wykorzystali

kawałek Chucka Berry'ego,

tym razem "Rock & Roll Music".

Także R.E.O. lżej lub mocniej

czaduje przez całe "Nine Lives".

A jedynym balladowym kawałkiem

jest "I Need You Tonight".

No i dochodzimy do "Hi Infidelity"

(1980). Przebój za przebojem,

hit za hitem, a takie "Don't

Let Him Go", "Keep On Loving

You" czy "Tough Guys" biją się

do dzisiaj o miano mega hitów.

Popularność R.E.O. Speedwagon

eksplodowała! Jak ktoś

chciałby dowiedzieć coś o tej

bardziej komercyjnej części kariery

Amerykanów wystarczy

mu sięgnąć właśnie po "Hi Infidelity".

Posłucha i wszystko

będzie jasne. Niech o sukcesie

tego albumu świadczy też bonusowy

dysk, który zawiera różne

wersje utworów znanych nam

właśnie z "Hi Infidelity". Każdy

następny album R.E.O. to tylko

podtrzymanie tego co Amerykanie

osiągnęli tym krążkiem, to

różne wersje i wariacje na wymyśloną

przez siebie muzykę.

Trzeba im przyznać, że potrafili

długo utrzymać jej świeżość.

"Good Trouble" (1982) rozpoczynają

się kolejnym mega hitem

"Keep The Fire Burnin'".

Reszta kompozycji już nie jest

tak intensywnie przebojowa jak

na poprzecznice. Jednak to nadal

świetna muzyka, melodyjna,

rockowa, z komercyjnym sznytem,

mimo wszystko czasami z

pazurkiem, a na pewno z jasnymi

odniesieniami do southern

rocka. Tak też jest z kolejnymi

płytami. "Wheels Are Turnin'"

(1984) utrzymany jest na tym

samy poziomie, choć ten zawiera

dwa super przeboje "One

Lonely Night" oraz "Can't Fight

This Feeling". Niestety na "Life

As We Know It" (1987) już nie

było takich hitów w ogóle.

Oczywiście muzyczny poziom

został utrzymany, na pewno

każda z kompozycji dała się

nucić, tym bardziej, że większość

z nich była albo stonowana

albo utrzymana w konwencji

balladowej. Niestety popularność

zespołu wyhamowywała.

Nic nie trwa wiecznie, a

tym bardziej sukces w show

businessie. Takie sytuacje nieraz

powodowały, że nawet z najlepszych

muzycznych formacji

jedni sami odchodzili, drugich

wyrzucano. Nie ominęło to

R.E.O. Speedwagon i odchodzą

długoletnie podpory tego

zespołu perkusista Alan Gratzer

i gitarzysta Gary Richrath.

Nowymi muzykami zostają perkusista

Bryan Hitt, gitarzysta

Dave Amato i klawiszowiec

Josse Harms. Z takimi uzupełnieniami

grupa nagrywa "The

Earth, A Small Man, His Dog

And A Chicken" (1990). To

kolejna dobra płyta i nic więcej.

Na pewno jest bardziej czadowa

w stosunku do poprzedniej ale

po raz kolejny muzycy nie potrafili

stworzyć kawałka na miarę

"Keep On Loving You". Box

zamyka album koncertowy

"Live - 1980-1990". W oficjalnych

informacjach nie znalazłem

tego tytułu. Przypuszczam,

że to kompilacja na potrzeby

tego boxu. Nagrania pochodzą

z różnych okresów oraz

miejsc. Jeśli chodzi o repertuar

to praktycznie taki Greatest

Hits. Siedemnaście utworów,

około 80 minut muzyki, większość

to faktyczne hity. Wersje

"live" uświadamiają, że Speedwagon

to zespół rockowy z krwi

i kości, a nie jakiś plastikowy

twór studyjny i jeden z ważniejszych

walorów tego krążka.

Natomiast minusami są, przede

wszystkim jego długość oraz

brak spójności, to że kawałki

pochodzą z różnych koncertów,

nie dają tej atmosfery jednego

show. Mimo wszystko bardzo

dobre podsumowanie tego okresu

tego bandu. Brak sukcesu

komercyjnego "The Earth, A

Small Man, His Dog And A

Chicken" spowolniło działalność

zespołu. Tym bardziej buło

ono odczuwalne i widoczne,

gdyż publiczność lat 90. słuchała

już zupełnie innej muzyki.

Jednak R.E.O. ciągle działało,

koncertowało choć zdecydowanie

rzadziej, wydali też jeden

album studyjny "Building The

Bridge" (1996). W nowym

wieku z kapeli dzieje się lepiej,

więcej koncertuje choć nie tak

jak w czasach świetności. W

pierwszej dekadzie udało sie też

nagrać kolejny album "Find

Your Own Way Home"

(2007). Pojawił się też krążek z

nagraniami świątecznymi, ale

przez ten czas zdecydowanie

więcej wyszło ich kompilacji w

przeróżnym zestawie ich hitów i

innych nagrań. W sumie nie słyszałem

tych wydawnictw ale jestem

pewien ich jakości i poziomu.

Nie wiem jak wielu z

was będzie chciało stanąć twarzą

w twarz z komercyjną odsłoną

R.E.O. Speedwagon. Jednak

trzeba choć trochę lubić

takie granie. Niemniej jak macie

choć trochę wolnego czasu to

spróbujcie poznać ten okres

Amerykanów, nie jest to co was

może odwieść od heavy metalu

ale może otworzyć nową muzyczną

sferę, którą warto będzie

poznać, do czego zachęcam.

\m/\m/

186

RECENZJE



Hooray! Your file is uploaded and ready to be published.

Saved successfully!

Ooh no, something went wrong!