HMP 74
New Issue (No. 74) of Heavy Metal Pages online magazine. 71 interviews and more than 180 reviews. 188 pages that will certainly satisfy any metalhead who loves heavy metal and its classic subgenres. Inside you will find many interesting facts and news in interviews with: Annihilator, Rage, Helloween, Exhorder, Sodom, Symphony X, Angel Witch, Tygers Of Pan Tang, Grim Reaper, Blitzkrieg, Cirith Ungol, Anacrusis, Velvet Viper, Savage Master, Crystal Viper, Michael Schenker Fest, Denner’s Inferno, Haunt, Axe Crazy, Screamer, Imagika, Faust, Fanthrash, Andralls, Suicidal Angels, Vortex, Silver Talon, Iron Curtrain, Midnight Prey, Millenium, Airforce, Thunderstick, Ballbreaker, Legendry, Midnight Force, Sacrifizer, Iron Kingdom, Evil Invaders, KingCrown, Stormburner, Toxikull, Risen Prophecy, Crypt Sermon, Capilla Ardiente, Hellhammer, Planet Hell, Killsorrow and many, many more. Enjoy!
New Issue (No. 74) of Heavy Metal Pages online magazine. 71 interviews and more than 180 reviews. 188 pages that will certainly satisfy any metalhead who loves heavy metal and its classic subgenres. Inside you will find many interesting facts and news in interviews with: Annihilator, Rage, Helloween, Exhorder, Sodom, Symphony X, Angel Witch, Tygers Of Pan Tang, Grim Reaper, Blitzkrieg, Cirith Ungol, Anacrusis, Velvet Viper, Savage Master, Crystal Viper, Michael Schenker Fest, Denner’s Inferno, Haunt, Axe Crazy, Screamer, Imagika, Faust, Fanthrash, Andralls, Suicidal Angels, Vortex, Silver Talon, Iron Curtrain, Midnight Prey, Millenium, Airforce, Thunderstick, Ballbreaker, Legendry, Midnight Force, Sacrifizer, Iron Kingdom, Evil Invaders, KingCrown, Stormburner, Toxikull, Risen Prophecy, Crypt Sermon, Capilla Ardiente, Hellhammer, Planet Hell, Killsorrow and many, many more. Enjoy!
- No tags were found...
You also want an ePaper? Increase the reach of your titles
YUMPU automatically turns print PDFs into web optimized ePapers that Google loves.
Intro
Spis tresci
Jeff Waters i jego Annihilator wypuszczając dwie
pierwsze płyty "Alice in Hell" (1989) i "Never, Neverland"
(1990) na zawsze zapewnili sobie miejsce
w thrashowym panteonie. Co niektórzy do tego zestawu
dodają jeszcze ich trzeci album, "Set the
World on Fire" z 1993 roku. Później było różnie,
raz gorzej - raz lepiej, niemniej zespół przez cały ten
czas potrafił swoją nazwą przykuć uwagę metalmaniaków.
Za to, żywiołowe spektakle w wykonaniu
Jeffa i spółki, nigdy nie podlegały dyskusji i bardzo
chętnie chodziło się na nie i chodzi nadal. W
styczniu tego roku Annihilator wydał kolejny album,
"Ballistic, Sadistic" i trzeba przyznać, że należy
on do grona tych lepszych. Mam nadzieję, że
nasi czytelnicy również przyznają mi w tym rację.
Jest to też powód, dzięki któremu Annihilator znalazł
się u nas na okładce.
Konkurentem dla Annihilatora był niemiecki Rage
i ich najnowszy krążek "Wings of Rage". Trzeba
przyznać, że od momentu gdy Peter Wagner za
nowych towarzyszy wziął sobie Vassiliosa Maniatopoulosa
i Marcosa Rodrígueza, jakby wstąpiły
w niego nowe siły witalne i co nowy album serwuje
nam siarczystego kopa w zadek. Mnie taka sytuacja
bardzo cieszy i mam tylko nadzieję, że Peavy'owi
tej energii starczy na bardzo długo.
Ten czy ów może się zdziwić, czemu na okładce
nie wylądował ponownie Helloween. Dwa obszerne
wywiady z Andi Dersisem i Kai'em Hansenem,
jak najbardziej predysponują ten motyw na
główny temat. Tym bardziej, że stoi za nim potężne
koncertowe wydawnictwo "United Alive". Jednak,
jak ktoś poczuje rozczarowanie, niech za bardzo
się nie martwi. Z pewnością każdy już wie, że
prace nad nowym studyjnym albumem Helloween
ruszyły pełną parą, więc z pewnością będzie okazja
na ponowne ciekawe rozmowy z muzykami tego zespołu
i rozważenie kwestii powtórnego umieszczenia
zdjęcia Helloween na okładce.
Następne w kolejności są stare thrashowe załogi
Exhorder i Sodom. Myślę, że powrotem Exhordera
i ich nowym krążkiem "Mourn the Southern
Skies" wszyscy thrash-maniacy są zachwyceni i tylko
czyhają na kolejne nagrania i koncerty Amerykanów.
Natomiast postępowanie Angelrippera
prawdopodobnie część fanów rozczarowuje. Zamiast
konkretnie wydać kolejny studyjny album Sodom
serwuje mniejsze dania w postaci kolejnych
EPek. Ostatnia z nich to "Out of the Frontline
Trench". Jedynie co może usprawiedliwiać takie postępowanie,
to jak sam Tom wyjaśnia, to, że te EPki
stanowią bardzo ważny element do przygotowania
się do wydania tak oczekiwanego dużego albumu.
Oby było warto czekać.
Co do zawartości thrashu w magazynie czuję pewien
niedosyt. Jakbym się nie starał zawsze mam
wrażenie, że jest go za mało. Oczywiście nie na tyle,
żeby go nie zauważyć. W naszej najnowszej edycji
odnajdziecie wywiady z całym przekrojem tej
sceny, począwszy od stylu, skończywszy na metrykach
muzyków. Myślę, że fanom thrashu wiele radości
przyniesie czytanie wywiadów z zespołami
Anacrusis, Andralls, Suicidal Angels, Excuse,
Detraktor, Ural czy Wreck-Defy. Nie zabrakło też
polskiego akcentu. W tym wypadku są to kapele o
mroczniejszej i mocniejszej, a jednocześnie ambitniejszej
muzycznej odsłonie. Naturalnie mowa tu o
formacjach Faust i Fanthrash.
Nie bylibyśmy sobą, żeby w wypadku thrashu nie
poszperać na granicach tego gatunku. W ten sposób
możecie poczytać o kolejnym polskim zespole,
któremu bliżej do nowoczesnych stylów metalu,
czyli o Killsorrow. Żywa ikona Tom G. Warrior
powspominała o absolutnej legendzie speed, thrash
i black jaką jest kapela Hellhammer, w końcu do
której po latach pośrednio powrócił. W rozmowie
podjęliśmy również krótko tematy o pozostałych
formacjach Toma, czyli o Triptykonie i Celtic Frost.
Nie zabrakło nam odwagi aby przekroczyć też
wyznaczoną granicę, czego przykładem jest rozmowa
z Przemysławem Lataczem, który prowadzi
zjawiskowy progresywno-death metalowy Planet
Hell i właśnie wydali album "Mission Two". Warto
tu wspomnieć też o speed metalowym Sacrifizer
choć akurat ten zespół jest przedstawicielem młodszego
pokolenia i jest takim łącznikiem między
thrash metalem a nurtem zwanym NWOTHM.
Zanim rozpisze się o NWOTHM wspomnę trochę
więcej o NWOBHM. Praktycznie na samym początku
nowego numeru natkniecie się na blok z
Angel Witch, Tygers Of Pan Tang, Grim Reaper
oraz Blitzkrieg. Każdy z tych zasłużonych zespołów
aktualnie nagrał ciekawy album, gdzie płyta
Angel Witch, "Angel of Light" szczególnie zachwyca
znawców tematu. A przecież to nie wszystkie
kapele z tego nurtu. W dalszej części magazynu
znajdziecie też rozmowy z Millennium i Airforce,
a jeszcze później z Thunderstick. Niemniej klasyczną
"starszyznę" prezentują nie tylko Brytyjczycy.
Kolejno możecie poczytać wywiady z Cirith Ungol,
Vortex, Velvet Viper, Altered State i Mindless
Sinner. Za takimi nazwami jak Michael
Schenker Fest, Denner's Inferno, czy KingCrown
też stoją starzy wyjadacze. A wszyscy prezentują
naprawdę bardzo ciekawy, wielobarwny i ciągle
ekscytujący tradycyjny heavy metal. Mimo wieku,
ci goście mentalnie są ciągle młodzi!
Tu mała dygresja. Wiadomo jakie jest nasze życie,
bardzo kruche, przez co ciągle się z kimś żegnamy,
z młodymi (Piotr Grocholski, Devilyn), starymi
(Neil Peart, Rush). Bywa też, że odejście kogoś nam
umyka, tak jak Martjo Brongersa z Vortex (a także
Steel Shok), który jeszcze na przełomie października
i listopada odpowiadał na nasze pytania,
aby w grudniu po cichu zejść z tego świata. Po prostu
jesteśmy świadkami powolnego odejścia dawnej i
bardzo ważnej epoki. Nam pozostaje kultywować
pamięć tych wszystkich artystów i przekazywać
młodszym wiedzę o tej wspaniałej muzycznej erze.
Nie minęła chwila, jak wspomniałem o Velvet Viper,
kieruje nim Jutta Weinhold, która przekroczyła
siedemdziesiątkę, a energii mogą jej pozazdrościć
dużo młodsze koleżanki z kapel Crystal Viper
czy Savage Master. Przy okazji jest to kolejny blok
w którym prezentują się różne odcienie tradycyjnego
heavy metalu, w którym centralne role odgrywają
panie. W dalszej części numeru jest jeszcze
podobny cykl ale tym razem, kapele zdecydowanie
bardziej poszły w tradycje ciężkiego rockowo/metalowego
grania. Mowa tu o Moon Chamber, Quayde
LaHue i The Neptune Power Federation. Każda
z tych kapel wykreowała swój niepowtarzalny
muzyczny świat, nieraz zaskakując słuchacza swoją
pomysłowością. Bez wyjątku są niepowtarzalne i
warte każdej Waszej uwagi, drodzy czytelnicy.
Jednak najwięcej materiałów znajdziecie o nurcie,
który przybrał nazwę NWOTHM. Wśród jego reprezentantów
należy szukać następców tych wszystkich
odchodzących artystów. Już teraz kilka młodych
kapel przykuwa uwagę, w bieżącym numerze
są to: Evil Invaders, Haunt, Screamer, Silver Talon,
Iron Kingdom, Stormburner i nasze Axe
Crazy. Jak będzie na prawdę, trudno teraz wyrokować,
jednak trochę naszej cierpliwości i sam czas
przyniesie nam odpowiedź, kto zostanie zapamiętany
na dłużej. W całym tym gronie są zespoły,
które czymś już się wyróżniają ale jest też miejsce
na ty zwykłe, choć z potencjałem. Pozostaje mi tylko
nakłonić Was do szczegółowego przewertowania
rozmów z tego działu, może "wyhaczycie" coś dla
siebie.
Na tym nie kończy się różnorodność tego wydania,
bowiem odnajdziecie również parę przedstawicieli
dumnego epickiego doom metalu, Crypt Sermon,
Capilla Ardiente, tzw. retro rocka, Kadavar,
Gallileous, rocka i metalu progresywnego, IQ, Riverside,
Flying Colors oraz Symphony X. Na koniec
zostawiłem polski zespół Ballbreaker, który
gra wyśmienite hard'n'heavy i jest odkryciem ostatnich
dni. Niewątpliwie ich debiutancki album "Evil
Town" jest wart poznania przez polskich fanów
ciężkiego grania.
To tak pokrótce i przekrojowo o nowym wydaniu
Heavy Metal Pages, który oddajemy w Wasze ręce,
z kolejną nadzieją, że znajdziecie coś, co Was zainteresuje
i ucieszy. Miłego czytania!
Michał Mazur
Foto: Kai Swillus
3 Intro
4 Annihilator
6 Rage
8 Helloween
12 Exhorder
13 Sodom
14 Angel Witch
16 Tygers Of Pan Tang
18 Grim Reaper
20 Blitzkrieg
22 Cirith Ungol
24 Anacrusis
28 Velvet Viper
30 Savage Master
32 Crystal Viper
34 Michael Schenker Fest
36 Denner’s Inferno
38 Haunt
40 Axe Crazy
42 Screamer
44 Imagika
46 Faust
49 Fanthrash
52 Andralls
54 Suicidal Angels
56 Killsorrow
58 Midnight Prey
60 Iron Curtrain
62 Silver Talon
64 Vortex
66 Excuse
68 Millenium
70 Airforce
72 Detraktor
74 Toxikull
75 Warrior Path
76 Ritual Steel
78 Evil Invaders
79 KingCrown
80 Terminus
82 Sacrifizer
84 Iron Kingdom
86 Aerodyne
88 Stormburner
90 Midless Sinner
91 Knightmare
92 Hellhammer
94 Planet Hell
96 Gallileous
98 Kadavar
100 Crypt Sermon
102 Capilla Ardiente
104 Legendry
106 Midnight Force
108 Risen Prophecy
110 The Neptune Power Federation
112 Moon Chamber
114 Quayde LaHue
116 Turbokill
117 Hammerschmitt
118 Bombus
120 SpietFuel
122 Wreck-Defy
124 Ballbreaker
126 Altered State
128 IQ
132 Riverside
134 Flying Colors
136 Thunderstick
139 Ural
140 Symphony X
142 Reminiscencje NWOBHM
143 Zelazna Klasyka
144 Decibels` Storm
174 Old, Classic, Forgotten...
3
Na wariata
Annihilator ma za sobą europejską trasę, która objęła również nasz kraj.
Po całym tournee Jeffowi udało się dla nas znaleźć parę minut na luźną pogawędkę.
Tematem wywiadu nie była tylko wspomniana trasa oraz dwa koncerty w
Polsce. Okazją do rozmowy jest również zbliżająca się wielkimi krokami premiera
nowego dziecka Jeffa pod tytułem "Ballistic, Sadistic". Poczytajmy zatem co sam
zainteresowany ma w tym temacie do powiedzenia. Dodam jeszcze, że przeprowadzając
poniższy wywiad musiałem się bardzo pilnować, by nie wypowiedzieć
nazwy zespołu w spolszczonej formie, która znacznie odbiega od poprawnej angielskiej
wymowy.
HMP: Siema Jeff. Jesteś właśnie świeżo po
trasie koncertowej, która swym zasięgiem
objęła również nasz kraj. Jak wrażenia?
Jeff Waters: Czuję się wykończony, ale
szczęśliwy (śmiech). Wiesz, to w końcu dwadzieścia
trzy koncerty w całej Europie. Oczywiście
niezmiernie cieszę, że mogłem również
odwiedzić Polskę. Moim zdaniem jest to jeden
z najbardziej metalowych krajów w Europie.
Można Was śmiało postawić obok
Grecji, Niemiec czy państw skandynawskich.
Polscy fani wyróżniają się tym, że pod sceną
są wulkanami energii i chętnie pokazują swój
Dzięki, dzięki! ( śmiech)
Jak spędzasz czas podczas trasy między
koncertami? Zdarzało Ci się kiedyś tworzyć
w takich warunkach nowe numery?
Nie, okoliczności podczas trasy zdecydowanie
nie sprzyjają tworzeniu. Tutaj wszystko
dzieje się w zawrotnym tempie, niektóre rzeczy
trzeba robić naprawdę "na wariata". Zdarza
się, że plan na dany dzień może się zupełnie
posypać. Poza tym dochodzi jeszcze
kwestia zmęczenia. Kiedy grasz sześć koncertów
na tydzień, przemieszczasz się z kraju do
kraju w zawrotnym tempie, praktycznie na
nic już nie masz czasu ani energii. Nie przesadzę,
jeśli powiem, że jakieś dziewięćdziesiąt
procent dnia w trasie to jazda busem
i przygotowywanie się do show. Co prawda
mamy od pewnych spraw np. nagłośnienia
czy przygotowania oprawy sceny swoich ludzi,
ale jako zespół też musimy nad tymi
przygotowaniami czuwać.
Słyszałem, że wiele riffów tworzysz po
prostu dla przyjemności. Jaką część z nich
możemy usłyszeć w kawałkach Annihilator?
Znaczną część swoich pomysłów wykorzystuję
w Annihilator. Tak naprawdę tylko niewielki
ułamek swojej twórczości wyrzucam
do śmieci. Riffy czy melodie, których nie wykorzystuję
na danym albumie, trzymam w
specjalnym folderze i wracam do nich w przyszłości.
Annihilator jest częścią amerykańskiej sceny
thrash już od lat osiemdziesiątych. Co
według Ciebie sprawia, że kapele, które
zaczynały równo z Wami lub trochę wcześniej
dalej cieszą się ogromną popularnością?
Nie tylko wśród tych, którzy pamiętają
Wasze początki, ale także wśród młodego
pokolenia.
Szczerze Ci powiem, że nigdy nie postrzegałem
Annihilator jako jakiś wielki zespół.
Sam przyznasz, że nie jesteśmy aż tak popularni
i rozpoznawalni jak chociażby Slayer
czy Megadeth. Myślę jednak, że mamy sporą
bazę fanów rozsianą po całym świecie.
Niektóre albumy są przez nich bardziej lubiane
i znacznie pozytywniej postrzegane,
inne zaś mniej. Mają do tego prawo, gdyż
niektóre z naszych płyt są nagrane w nieco
innym stylu.
talent wokalny (śmiech). Czas, który spędziłem
w Polsce uważam za niezwykłe przeżycie.
Właściwie ta trasa miała się odbyć już w
zeszłym roku...
Tak, dokładnie. Przełożenie tej trasy o rok
wiązało się to z faktem, że się ożeniłem, a w
związku z tym wydarzeniem przeprowadziłem
się ze swojej ojczystej Kanady do Wielkiej
Brytanii. Niestety państwo to ma jakieś
dziwne procedury, przez które rząd brytyjski
zatrzymał mi paszport. Co za tym idzie,
nie mogłem opuścić wspomnianego kraju.
Oto cała historia.
Gratuluję zatem nowej drogi życia!
Foto: Kai Swillus
Wróćmy jednak do muzyki. Powiedz mi
proszę, jak Ty to robisz, że takie klasyki jak
nieśmiertelny "Alison Hell" nawet po tylu
latach grane na żywo ciągle brzmią świeżo?
Wiesz, w gruncie rzeczy nie musimy wprowadzać
jakichś poważnych zmian do naszych
klasycznych kawałów. Tak naprawdę obecne
wersje live niespecjalnie odbiegają od ich studyjnych
pierwowzorów. Przynajmniej w
moim odczuciu tak jest. Wielu ludzi, którzy
przychodzą na nasze występy oczekują właśnie
tych starych klasyków. Oczywiście nie
wyobrażam sobie, abyśmy nie prezentowali
na żywo naszej nowej twórczości. Zawsze
staramy się grać tak dwa lub trzy, a zdarza się
też, że więcej utworów z aktualnej płyty.
Uwielbiam grać zarówno nowe, jak i stare
utwory. I jedne i drugie sprawiają ludziom
sporo radości.
No właśnie, nie boisz się, że wielu fanów
może te zmiany postrzegać bardzo negatywnie?
Uwielbiam eksperymentować z różnymi stylami
i ciężko byłoby mi całkowicie z tego zrezygnować.
Reakcjami słuchaczy, czy krytyków
przejmowałbym się w momencie, gdybym
to dla nich tworzył muzykę. Wówczas
być może trzymałbym się jednego wyznaczonego
stylu, chociaż nawet wtedy niektórzy
pewnie by narzekali. Ja jednak przede wszystkim
tworzę dla siebie. Problem z odbiorem
muzyki Annihilator jest taki, że gdy zapytasz
naszego słuchacza z USA lub z Europy o
nasz najlepszy album, znaczna większość
powie, że to "Never Neverland". Natomiast
w Japonii i państwach azjatyckich za nasz
najbardziej kultowy krążek uchodzi "King
Of The Kill". Jak sam zapewne wiesz jest to
album utrzymany niemalże w całkowicie innym
stylu. We Włoszech natomiast za największe
dzieło Annihilatora powszechnie
uważa się "Set The World On Fire". Zatem
co kraj to obyczaj (śmiech). Ciężko by mi
było stworzyć coś, co zadowoli absolutnie
wszystkich. Szczerze, to nawet nie chcę tego
próbować (śmiech). Tworzę to, na co mam
ochotę.
Przez Annihilator przewinęło się wielu
4
ANNIHILATOR
wokalistów. Ty również przejmowałeś tą
rolę i de facto pełnisz ją nadał. Czy łączenie
grania na gitarze i śpiewania nie sprawia ci
problemu, czy jednak wolałbyś się skupić
tylko na grze?
Skupienie się tylko na grze jest dla mnie o
wiele łatwiejsze, zarówno pod względami
czysto fizycznymi, jak i tymi mentalnymi.
Granie na gitarze to dla mnie czysty relaks.
Natomiast granie połączone ze śpiewem to
już dla mnie wyzwanie. A ja wyzwania lubię
(śmiech). Zdaję sobie oczywiście sprawę, że
nie jestem jakimś wybitnym wokalistą, ale
wraz z każdym kolejnym rokiem, każdą kolejną
trasą, każdą kolejną płytą staram się być
coraz lepszy w tym co robię.
Jeden z dawnych frontmanów Annihilatora
- Randy Rampage w zeszłym roku odszedł
z tego świata.
Były plany, aby wziąć Randy'ego i jego zespół
o nazwie Rampage we wspólną trasę w
roku 2018. Jednakże jego przedwczesna
śmierć pokrzyżowała nam totalnie wszystko.
Był to dla mnie duży cios. Jest sporo historii
związanych z Randy'm, które mógłbym tu
przytoczyć. Chyba jednak zostanie zapamiętany
jako ten, który śpiewał na kultowym albumie
"Alice In Hell", płycie ważnej nie tylko
dla nas, ale też dla całego thrash metalu.
Od początku swej kariery udzieliłeś już
wielu wywiadów. Czy są jakieś pytania,
które doprowadzają Cię do białej gorączki?
Nie. Kiedyś był jeden taki temat, ale wszystko
co miałem na niego do powiedzenia,
powiedziałem i już raczej nikt do tego nie
wraca. Chodzi o to, że czasem dziennikarze
przeprowadzający wywiad sugerowali mi, ze
skoro tak często zmieniam
towarzyszących mi muzyków,
to muszę być jakimś
dyktatorem albo psychopatą,
z którym nikt nie jest
w stanie wytrzymać
(śmiech). Próbowali mi
także wmawiać, że każdego
z byłych muzyków
wyrzucałem, co jest wierutną
bzdurą. Oczywiście
wszystkie tego typu pogłoski
od razu dementowałem.
Spośród wszystkich
muzyków, którzy
przewinęli się przez Annihilator
wyrzuciłem może
dwie lub trzy osoby i było
to w sytuacjach, gdzie chyba
każdy będąc na moim
miejscu zrobiłby dokładnie
to samo. Reszta z
różnych powodów odchodziła
sama, a z większością
z nich ciągle jestem w stałym
kontakcie i utrzymuję
przyjacielskie relacje.
Wczoraj dość długo rozmawiałem
z naszym byłym
pałkerem Randy'm
Blackiem, który gra teraz
w Destruction. Latem w
odwiedziny do mojego domu
wpadł Corburn Phar,
ten który nagrał wokale na
album "Never, Neverland".
Wszyscy żyjemy w zgodzie.
Foto: Kai Swillus
OK, porozmawiajmy teraz o nowym albumie
Annihilatora zatytułowanym
"Ballistic, Sadistic"
. Skąd taki tytuł?
Moim zdaniem te dwa słowa
opisują idealnie muzyczną
zawartość tego krążka,
szczególnie otwierający
go kawałek "Armed To The
Teeth". Właściwie to w ten
sposób można opisać cały
ten album. Zarówno pod
względem muzycznym,
jak i lirycznym. Główne
przesłanie tego krążka jest
takie, ze ktoś kto wygląda
na miłego i grzecznego,
może być dosłownie wcielonym
demonem, gdy tylko
się wkurzy. Dlatego nikogo
nie denerwuj, nikogo
nie poniżaj, nikogo nie
oszukuj. Niewinny wygląd
nie oznacza słabości. Musisz
też pamiętać, że jeśli
komuś staniesz na odcisk
zbyt mocno, on może nie
mieć potem dla Ciebie litości.
To może dotyczyć
nawet osób z Twojego najbliższego
otoczenia.
takich kategoriach. Ja bym lokował go gdzieś
między oldschoolem a nowoczesnością. Myślę,
że inne kawałki, takie jak "Psycho Dwarf"
dużo bardziej pasowały na "Alice In Hell"
czy "Never Neverland".
"Psycho Dwarf" to kawałek, o który chciałem
Cię zapytać. Słyszę tam nie tyle klimaty
z "Alice In Hell" co wręcz echa starego,
archaicznego Black Sabbath...
Serio? Ja akurat takich skojarzeń nie mam
(śmiech). Ten kawałek pasowałby zaś na "Set
The World On Fire". Jeżeli już doszukiwałbym
się tam Sabbathów to tylko w środku
utworu. To miałeś na myśli?
Między innymi.
Wiesz, ja lubię Black Sabbath. Lubię też
150 innych kapel (śmiech). Czasami inspiracja
może przyjść z naprawdę niespodziewanej
strony.
Czytałem, że uważasz "Ballistic, Sadistic"
za swój najlepszy album od 2005 roku. To
znaczy, że jesteś nie zadowolony z tego, co
zrobiłeś przez ostatnie czternaście lat?
Nie chodzi o to (śmiech). Uważam po prostu,
że ten album wznosi nas po prostu na
wyższy poziom. Annihilator jest zespołem,
który pomimo swego stażu cały czas się rozwija
i idzie na przód.
Bartek Kuczak
Foto: Kai Swillus
Wspomniany kawałek
"Armed To The Teeth" to
kwintesencja thrashu. Powrót
do przeszłości?
Nie postrzegałbym tego w
ANNIHILATOR 5
Po prostu lubię tworzyć
Rage to grupa, którą spokojnie można zaliczyć do grona wyjadaczy niemieckiej
sceny heavy metalowej. Grupa nie próżnuje i w tym roku wydaje swą
kolejną płytę "Wings Of Rage", która jest kwintesencją stylu. Poza nowymi utworami
zawiera też pewną niespodziankę. Jaką? Tego i kilku innych bardzo interesujących
rzeczy dowiecie się z naszej rozmowy z Peavy Wagnerem.
HMP: Hej Peavy, Wasz nowy album nosi
tytuł "Wings Of Rage". Powiedz mi proszę,
czy użycie w tytule nazwy zespołu to świadomy
zabieg? Może to jest celowa sugestia,
że album ten to kwintesencja tego, czym
jest Wasz styl?
Peavy Wagner: Dokładnie! Jest tak, jak mówisz.
Co prawda nasz styl znacznie ewoluował
podczas naszej kariery z albumu na
album, jednakże jest wiele elementów wspólnych,
które znajdziesz na każdej z naszych
płyt. Na początku naszej drogi w latach
osiemdziesiątych nasze granie było wypełnione
elementami thrashu, późnie ewoluowaliśmy
w stronę metalowych hymnów charakterystycznych
dla zespołów uprawiających
typowy niemiecki heavy. Wiesz co mam
na myśli. Zdarzyło się nam nawet dodawać
brzmienia orkiestrowe. Można zatem powiedzieć,
że "Wings Of Rage" to taki Rage w
pigułce.
Wspomniałeś o początkach. We wczesnych
latach działaliście pod nazwą Avenger. To
było jeszcze w latach osiemdziesiątych. Jak
od tamtego czasu zmienił się Twój pogląd
na muzykę metalową?
Moje spojrzenie na heavy metal nigdy nie
uległo zmianie. To ciągle jest mój ulubiony
gatunek i postrzegam go dokładnie w ten
sam sposób, co 25 lat temu. Co prawda rynek
muzyczny na przestrzeni lat zmienił się
diametralnie i w swej obecnej formule już
właściwie nie przypomina tego, czym był dawniej.
Jeśli zaś chodzi o samą muzykę, to
trafia do mnie właściwie wszystko, co można
podpiąć pod szyld "heavy metal". Od Bon
Jovi do Venom. Nie jest tajemnicą, że przez
lata, metal ewoluował na różne podgatunki,
które jeszcze potem się dzielą na kolejne kategorie.
Kiedy żeśmy zaczynali, było tego
znacznie mniej. Wtedy jak ktoś mówił, że
słucha metalu, to każdy właściwie wiedział,
co ma na myśli. Dzisiaj to już nie jest tak jednoznaczne
(śmiech).
Wspomniałeś, że rynek muzyczny się zmienił
nie do poznania. W wielu wywiadach
Foto: Steamhammer/SPV
podkreślasz, że cały przemysł muzyczny
został zabity przez Internet. Nie mniej jednak
przypuszczam, że na pewno widzisz
jakieś plusy cyfryzacji muzyki.
(Śmiech) Plusy? A jakie mogą być tu plusy?
No dobra, może jest jeden. Rzeczywiście teraz
jest zdecydowanie łatwiej zespołowi dotrzeć
do większego grona słuchaczy. Ma to
znaczenie w dużej mierze dla młodych i niezależnych
wykonawców. Wrzucasz coś do
sieci i każdy w każdym zakątku świata ma
możliwość posłuchania tego. Ale nawet ta
sytuacja ma negatywne skutki uboczne.
Otóż jest tego wszystkiego za dużo. Dawniej
wytwórnie muzyczne robiły selekcję, dzisiaj
tej selekcji nie ma i swoje nagrania publikują
ludzie, którzy od tworzenia muzyki powinni
trzymać się z dala. Tego dziadostwa namnożyło
się tyle, że coraz trudniej wyłowić coś
wartościowego.
Wróćmy do nowego materiału Rage. Moją
uwagę zwrócił ten chóralny śpiew na początku
kawałka "Tomorrow".
Wiesz, lubię bardzo Cream (śmiech). Po
chóry a'capella na początku kawałka sięgaliśmy
już w przeszłości. Marcus i Lucky poza
tym, że posiadają ogromne muzyczne
umiejętności są także świetnymi wokalistami,
więc nie będzie żadnych problemów z
odtworzeniem tej partii na koncertach.
Tytuł "HTTS 2.0" może się wydawać dość
intrygujący.
To jest nowa wersja naszego starego utworu
"Higher Than The Sky" z płyty "End Of All
Days". Zawsze czegoś mi brakowało w pierwotnej
wersji, więc pomyślałem czemu by nie
nagrać tego jeszcze raz. Nowa wersja brzmi
świeżo, nowocześnie i można odnieść wrażenie,
że powstała dzisiaj. Pomysł odświeżenia
tego utworu spodobał się wszystkim. Nawet
ludziom z wytwórni. Pierwotnie planowałem
go dodać do albumu jako bonus track, ale
ostatecznie uznałem, że może być on w regularnej
części albumu.
Jakbyś porównał "Wings Of Rage" do
swych poprzednich albumów.
(Śmiech) To, jak sam na początku zasugerowałeś,
jest kwintesencją tego wszystkiego, co
do tej pory udało nam się osiągnąć. Mamy
stabilny skład, zoptymalizowaliśmy naszą
pracę na wielu płaszczyznach, sami czuwaliśmy
nad finalnym miksem i masteringiem.
Zgodzę się z opiniami, że album brzmi bardzo
nowocześnie jak na Rage. Po prostu jest
to dobra heavy metalowa płytka (śmiech).
Nad czym skupiasz się najbardziej podczas
pisania tekstów?
Praktycznie od zawsze mam kilka swoich
ulubionych tematów, na których w szczególności
koncentruję swoją uwagę. Głównie
mam tu na myśli kondycję współczesnego
społeczeństwa, któremu coraz bardziej próbuje
się zabrać prawo do głosu.
"Wings Of Rage" i wasz przedostatni album
"Seasons Of The Black" dzieli prawie
trzy lata różnicy. Kiedy właściwie zaczęły
6
RAGE
się pracę nad tym albumem?
Kiedy skończyliśmy trasę promującą "Seasons
Of The Black". Mniej więcej pod koniec
roku 2017. Pierwszym utworem, który
dopracowaliśmy był kawałek "True".
Kiedy tworzysz nowy album, piszesz
wszystko od zera czy zdarza Ci się sięgać
po jakieś stare pomysły z wcześniejszych
lat, które z różnych powodów odrzuciłeś?
Na "Wings Of Rage" starałem się korzystać
głównie z pomysłów, które na świeżo narodziły
się w mojej głowie, aczkolwiek są tam
dwa kawałki oparte na rozwiązaniach z przeszłości.
Mam tu na myśli "A Nameless Grave"
i "For Those Who Wish To Die". Szkielety
tych utworów wygrzebałem gdzieś z naszych
starych nagrań demo pamiętających jeszcze
lata dziewięćdziesiąte. W obu przypadkach
spodobały mi się konstrukcje riffów i linia
melodii. Spróbowałem ubrać je w nowoczesne
brzmienie, które pasowałoby do reszty
albumu. Oczywiście znacznie różnią się od
swych pierwowzorów. Zmieniliśmy aranżacje,
tytuły i teksty. Ale i tak poznałbyś je,
gdybyś posłuchał wersji demo.
Macie na koncie ponad dwadzieścia albumów.
Jak to jest, że po tylu latach masz
ciągle mnóstwo świeżych idei i nie czujesz
wypalenia?
Po prostu lubię tworzyć nowe kawałki. To
moje największe hobby. Napisałem w swym
życiu znacznie więcej kawałków, niż te, które
ukazały się na albumach Rage. Kady swój
utwór traktuje niemalże jak swoje dziecko
(śmiech). Tworzenie daje mi naprawdę sporo
radości. Generalnie napisanie nowego materiału
nigdy nie sprawiało mi większych problemów.
Zauważyłeś może młodszych słuchaczy na
koncertach Rage? Wiele zespołów, które
zaczynały mniej więcej w tym samym czasie
co Wy utrzymuje swą działalność głównie
dzięki młodym fanom.
Z tego, co wiem mamy sporą liczbę starych
wiernych fanów. Niektórzy są z nami od samego
początku. Oczywiście nie polegamy tylko
na nich, młodzież również interesuje się
Foto: Steamhammer/SPV
twórczością Rage. Zdaje się, że z każdym kolejnym
albumem fanów nam przybywa.
Co się dzieje z Twoim projektem Refuge?
To projekt, który stworzyłem ze swymi starymi
przyjaciółmi, którzy grali dawniej w Rage,
ale lata temu wypadli z rynku muzycznego.
To nie jest do końca regularny zespół. Ja
traktuje to jako pewną odskocznie od Rage,
chłopaki natomiast jako dobra zabawę. Pewnie
zagramy jeszcze nie jeden koncert, a kto
wie, może nawet pojawi się płyta.
Rage jest jednym z tych zespołów, których
nie ominęły zmiany w składzie. Masz kontakty
z byłymi członkami?
Nie powiedziałbym, żeby te zmiany były częste.
Zmiany, o których wspominasz dotyczą
wielu kapel istniejących tyle czasu co my.
Niewiele jest zespołów, które grają przez
trzydzieści lat w tym samym składzie. W
obecnym składzie Rage wszyscy mamy dokładnie
ten sam cel i to nas łączy. Nie można
powiedzieć o nas, że jesteśmy zespołem, który
nagrywa każdą płytę w innym składzie,
jak co niektórzy (śmiech). Z większością byłych
muzyków pozostaję w dobrych relacjach
i stałym kontakcie. A co do osób, z którymi
ten kontakt straciłem, to nie dlatego, że były
między nami jakieś konflikty. Po prostu każdy
z nas zajął się swoim życiem i jakoś nasze
drogi się porozchodziły.
Miałeś krótki epizod w grupie Mekong
Delta. Ma on dla Ciebie jakieś szczególne
znaczenie?
To był faktycznie krótki okres i nie ma on
dla mnie jakiegoś istotnego znaczenia. Ale
nie powiem, było to dość ciekawe doświadczenie.
Ponoć ten zespół ciągle istnieje, prawda?
Tak, dokładnie.
Jak grają? Słyszałeś ich ostatnie albumy?
Ostatnich albumów nie słyszałem natomiast
widziałem ich na żywo i powiem, że naprawdę
są w formie.
Aż sprawdzę z ciekawości. Dzięki, ze mi o
nich przypomniałeś (śmiech).
Spoko. Jeszcze jedno pytanko (śmiech).
Podczas kariery Rage zapewne zdarzało Ci
się czytać lub słyszeć krytyczne opinie o
Twoje twórczości. Jak na nie reagujesz?
Bierzesz sobie takie uwagi do serca, czy raczej
je olewasz i dalej robisz swoje?
Jeżeli czujesz jakiś osobisty związek ze swoją
muzyką, to nie możesz całkiem olać tego typu
opinii. Ale z drugiej strony też nie można
się tym przejmować za bardzo. Jeżeli ktoś mi
mówi, że nasza muzyka jest cienka, to ja
mówię "ok, słuchaj sobie w takim razie takiej,
która wg Ciebie cienka nie jest" (śmiech).
Bartek Kuczak
Foto: Steamhammer/SPV
RAGE 7
Idealna konstelacja
W tej grze Helloween zgarnął całą pulę nagród. Marzenie fanów o
zobaczeniu w Helloween Michaela Kiske na scenie - spełnione. Marzenie zespołu
o ogromnej trasie w wielkich halach - spełnione. Podczas gdy większość wieszczy
upadek wielkich gwiazd heavy metalu, Helloween wyciąga królika z kapelusza.
Powrót do przedreunionowego Helloween jest już niemożliwy. Nie ma odwrotu.
Moja rozmowa z Andim Derisem miała charakter podsumowania pierwszej części
trasy "Pumpkins United".
zem kawę. Był z nami management i goście od
wydania naszej płyty na japoński rynek.
Uznaliśmy, że trzeba zadzwonić do Michaela
Kiske. Przecież to, jak ludzie zareagowali na
ten koncert, było doskonałe. Dotyczyło to
wszystkich naszych starych fanów, którzy
przyszli na ten występ. Koncert opuścili w doskonałym
nastroju i oszaleli na jego punkcie.
Kiedy zacząłem to wszystko przedstawiać, Michael
powiedział mi, że nie ma z tym absolutnie
problemu (śmiech). Jednym słowem - można
było już o tym w ogóle dyskutować, bez
strachu, że naruszy się problem ego wokalisty.
Ja z własnym ego nie miałem problemu. Niektóre
kawałki Michaela Kiske są przecież dla
mnie szalenie trudne do zaśpiewania, czasem
zwyczajnie nie byłem z nich zadowolony. Kiedy
dyskusja przeszła do drugiej rundy, uznałem,
że jeśli Michael powie "tak", to jak najbardziej
musimy spróbować. To bardzo fajne,
nie tylko dla nas, jako zespołu, ale też dla
wielu starych fanów, dla których usłyszenie na
żywo Michaela z Helloween było zapewne
jak spełnienie marzeń.
Jak się czujesz z tą świadomością?
Jak mówiłem, widziałem, że ludzie są w pełni
euforii, kiedy na scenie jest Kai. Skoro ludzie
wpadają w euforię, kiedy na scenie jest Kai i to
tylko na dwa kawałki, mogłem sobie wyobrazić
jaki szał byłby, gdyby na scenie pojawi się i
Kai i Michael. Można było sobie mniej więcej
"obliczyć", jaki wywoła to zachwyt. Uznałem,
że jeśli te "obliczenia" będą właściwe, jeśli to się
naprawdę wydarzy... Cóż, nie wiesz dokładnie,
ale możesz przynajmniej przeczuwać na podstawie
reakcji, jaką wywołał Kai. Też nikt nie
wiedział, czy Michael powie "tak", uzna, że
jest gotów to zrobić. Trzeba było najpierw jakoś
zacząć te rozmowy i całkiem jasno mu pokazać,
że nie jesteśmy złymi metalami, że
Helloween to zespół nastawiony na zabawę i
"white metal", że gramy pozytywny metal i
robimy pozytywną zabawę. Wydaje mi się, że
nie był na początku do tego w pełni przekonany.
W rozmowie trzeba było ustalić, kiedy
można się po raz pierwszy spotkać. Dla mnie
zresztą było to tak samo ważne. Przekonałem
się, że Michael jest świetnym typem, a dla niego
istotne było przekonać się, że i ja też jestem
fajnym gościem i że możemy razem pogadać.
Dało się zauważyć, że na początku to wcale nie
było takie oczywiste (śmiech). Okazało się, że
się udało. Musieliśmy sobie wzajemnie zaufać.
Zaplanowaliśmy wspólne próby. Musieliśmy w
ogóle sprawdzić jak to będzie działać. Teraz
jesteśmy rzecz jasna bardzo cwani, po czternastu
miesiącach wspólnej trasy i wiemy, jak to
działa, ale wtedy był to pełen napięcia eksperyment.
Domyślam się, że taka opcja z dwoma wokalistami
jest dużo lepsza dla głosu, gardła i w
ogóle zdrowia.
O wieeele lepsza! W zasadzie oboje z Michaelem
śmiejemy się, że dla nas koncert to mały
spacerek, bo każdy z nas śpiewa około godziny
i piętnastu minut. To takie krótkie show. Jedyny
muzyk czy raczej jedyni muzycy, który muszą
cierpieć to chłopaki grający na gitarach i
przede wszystkim Dani na perkusji. To jakiś
obłęd, że potrafi grać przez bite trzy godziny.
Istne szaleństwo. Dla niego to oczywiście żaden
tam spacerek, ale dla mnie i dla Michaela
to naprawdę fajna sprawa.
Teraz możesz oddać mu trudniejsze numery,
takie jak choćby "March of Time".
(Śmiech).Tak, okej. Nie muszę śpiewać całych
kawałków. Dla mnie było to zawsze bardzo
trudne. Kiedyś musiałem jednocześnie śpiewać:
numery Kaia z "Walls of Jericho", swoje
własne utwory, czyli "kompozycje Andi'ego", w
tym nowe rzeczy i do tego wdrożyć trzecią technikę
- tą, w której błyszczał Michael Kiske.
Nie potrafiłem tego zrobić. Było to niemożliwe,
bo musiałem występować jakby za trzech
wokalistów. Jestem szalenie szczęśliwy, że Michael
jest teraz z nami. Może śpiewać swoje
własne, ulubione kawałki, a ja mogę śpiewać
własne, nie martwiąc się, że będę musiał wdrażać
inne techniki śpiewania. Kai też ma swoje
15 minut. Wydaje mi się, że każdy jest teraz
szczęśliwy.
HMP:Helloween od lat jest w zasadzie
Twoim zespołem... Jaki zatem wpływ miałeś
na reunion?
Andi Deris: Hmm... mogę powiedzieć, że w
zasadzie dość duży (śmiech). Na ten pomysł
wpadłem podczas trasy "Hellish Rock" w Tokio,
kiedy graliśmy wraz z Gamma Ray (2013
rok - przyp. red.), gdzie był rzecz jasna i Kai
Hansen. Kai wyszedł na scenę na dwa ostatnie
kawałki, które zagraliśmy na bis koncertu
Helloween. Wystąpił w "Future Wold" i "I
Want Out". Wtedy ludzi ogarnęła istna euforia.
Nic dla nich nie było tak wielkie, jak to, że
na scenie był z nami Kai. Potem, następnego
dnia razem siedliśmy w hotelu, wypiliśmy ra-
Foto: Nuclear Blast
Mówiłeś w jednym z wywiadów, że lata 2018
i 2019 to najlepsze lata dla Helloween. Dla
większości kapel najlepsze lata są już dawno
za nimi. U Was jest inaczej. Zastanawiałeś
się nad tym?
Nie zastanawiałem, miałem nadzieję (śmiech;
gra słów - przyp. red.). Tak! Mój Boże... Chodzi
głównie o to, że hale były pełne, ludzie się
świetnie bawili, widać było radość na ich twarzach,
to po prostu niepojęte, że zapełniliśmy
hale na 15 czy 20 tysięcy osób. Dla nas były to
najfajniejsze lata, najfajniejsze 14 miesięcy
światowej trasy. Nie mówię, że w przeszłości
nie było takich fajnych tournée, jednak możliwość
grania w takiej formie to coś szczególnego.
Zawsze warto mieć to na uwadze i zachować
we wspomnieniach, bo nie jest to wbrew
pozorom takie oczywiste. Dzięki Bogu nie jesteśmy
wystarczająco starzy, żeby się wciąż
piąć do góry.
"Pumpkins United" to wasza największa
trasa od lat.
Absolutnie. Tak się złożyło, że to największa
trasa, jaką kiedykolwiek zrobił Helloween.
Wprawdzie miałem też wiele sukcesów z Pink
Cream 69, ale takich stadionów czy wielkich
hal rzecz jasna nie było. Każdy muzyk marzy
o czymś tak wielkim. Jeśli wreszcie staje się na
takiej scenie, to naprawdę doświadcza się efektu
wow. Jest to coś szczególnego. Tak jak mówisz,
minęło ponad 30 lat, a coś takiego wyda-
8
HELLOWEEN
rza się po raz pierwszy po 30 latach kariery.
Dokładnie tak. Granie takiej trasy w tak wielkich
halach to zdecydowanie coś szczególnego.
Zagraliście masę koncertów, a DVD trwa
ponad dwie godziny. Zakładam, że coś musieliście
wybrać. Jaką metodę przyjęliście do
wybierania miejsc z których będą nagrywane
koncerty?
Metoda była taka, że nagraliśmy sześć koncertów,
a o wyborze zadecydowały względy techniczne.
Wydarzyły się różne rzeczy, na przykład
na jednym z koncertów wysypały się ekrany.
Trzeba umieć dopiąć całą logistykę: wyświetlane
wizualizacje, ekipę od kamer, każdy element
musi współpracować. To samo na przykład
z perkusją, nie da się mieć na każdym
kontynencie takiej samej. W naszym przypadku
mamy perkusję Pearl i skoro zaczęliśmy z
taką w Sao Paulo, powinniśmy mieć taką samą
w Madrycie. I tak dalej i tak dalej, więc jest to
wiele rzeczy, które muszą się zgrać. Czasem
niektóre rzeczy nie zadziałają i jak się okazało,
nie wszystko z Sao Paulo dobrze się nagrało.
Na szczęście mieliśmy wystarczająco dużo materiału
z Madrytu, który był dopasowany technicznie,
kompatybilny. Musieliśmy wyrzucić
wiele rzeczy. Jest wiele, wiele spraw, które zdecydowały
o kształcie tego wydawnictwa. Wydaje
mi się, że nagraliśmy sześć koncertów, wybór
był więc nawet większy niż między Sao
Paulo, Madrytem i Wacken. Dla ludzi na pewno
ciekawsze jest oglądanie trzech koncertów
w jednym niż tylko jednego.
Foto: Nuclear Blast
Racja. Jeśli zaś chodzi o samo setlistę, ciekawym
pomysłem jest zaczynanie koncertu od
kawałka "Halloween". Jest on wprawdzie
długi, ale niesie symbolikę. Stąd taki pomysł?
Nie mam pojęcia. Każdy ma jakieś głupie pomysły.
Pierwotnie była to wariacka idea. Musieliśmy
najpierw ją przetestować, w warunkach,
kiedy scena była już zbudowana, ale jeszcze
nie było publiczności. Byli jednak wszyscy
inni: ekipa techniczna, management. Wtedy
przeprowadziliśmy po raz pierwszy próbę.
Do tego czasu nie było jasne czy dokładnie taka
kolejność kawałków zostaje, jednak zawierzyliśmy
naszym kumplom, ekipie i managementowi,
że ten kawałek pasuje właśnie w tym
miejscu. Po prostu potrzebny jest feedback od
innych. Nie chcemy jako zespół sami podejmować
takich decyzji, bo jako głowni zainteresowani
jesteśmy zbyt subiektywni. Nie da się
będąc zespołem, obiektywnie orzec czy to lub
tamto jest fajne. To tak nie działa. Naturalnie
próbujemy zawsze zrobić wszystko jak najlepiej
i wydaje nam się, że to, co wymyśliliśmy
jest najbardziej czadowe, ale ktoś z zewnątrz
może sądzić zupełnie inaczej. Dlatego człowiek
powinien zawierzyć swoim dobrym kumplom
czy przyjaciołom, którzy chcą pomóc. Z
zewnątrz zawsze przychodzi wiele wsparcia.
Wróciłeś do śpiewania "Perfect Gentleman".
To kawałek z "Twojej epoki", ale mimo to,
wróciłeś do niego... na trasie z Michaelem
Kiske.
Tak, jasne. Koniec końców to jest tak: bez
niego nie byłoby tutaj mnie, a beze mnie, nie
byłoby tutaj ponownie jego. Skoro jesteśmy razem,
jest dla nas jasne, że obaj jesteśmy "perfekcyjnymi
gentlemanami" (śmiech). To był
mój kawałek na wejście (pochodzi z pierwszej
płyty z Derisem - przyp. red.). Wiążę z nim
bardzo wiele emocji i wspomnień. To po prostu
piękne, że mogę podzielić się nimi z Michaelem.
Przecież i on dzieli ze mną wiele świetnych
kawałków Helloween. Jest to zatem coś
Foto: Edu Lawless
w rodzaju hołdu, podziękowania. To dla nas
ważne, że zarówno ja mogę śpiewać jego kawałki,
jak i on moje. To naprawdę ważne i
sądzę, że jeśli nazwa się coś "Pumpkins United",
powinno się jechać w trasę.
Michael miał jakiś wpływ na setlistę?
O tak, jasne. Logiczne. Każdy z nas. Kiedy
miałem problemy z jakimś kawałkiem, trudnym
dla mnie do zaśpiewania, próbowałem go
naturalnie wymienić na jakiś łatwiejszy numer.
Tak samo, jak Michael, Kai czy każdy z nas.
To samo dotyczy perkusisty. Ważne jest, żeby
nie grał "March of Time" zaraz po "Are you
Metal?". To mogłoby go zabić (śmiech).
Widać, że Michael nie miał ochoty na nic z
"Chameleona".
W zasadzie nie było tego na liście. Często nas
pytają, dlaczego z "Chameleona" nic nie gramy,
nigdy z niego nic nie wybieramy do zagrania
na żywo. Ale przecież tak samo nie ma nic
z "Time of the Oath"... choć nie, jest "Power".
Dobra, to raczej nie ma nic z "Better than
Raw"... Nie, no na początku był też "I Can",
ale to jest przypadek, naprawdę przypadek. Jestem
fanem "The Chance", który bardzo mi pasuje
do setlisty, i który graliśmy później. W
końcu to, czego nie ma obecnie, może pojawić
się na następnej trasie (śmiech).
Czytałam, że Michael lubi przede wszystkim
numery z najstarszych płyt Helloween.
Nie mogę tego potwierdzić. Podał bardzo wiele
tytułów na listę, naturalnie dużo więcej, niż
później zagraliśmy, inaczej koncert trwałby z
cztery godziny. Musieliśmy wiele tytułów wykreślić.
A więc to, co znasz, co słyszałaś to
tylko niecałe trzy godziny wycięte z tamtej
puli. To, co uznaliśmy, że będzie wspólnie ze
sobą grać. Jest to też odpowiedź, dlaczego na
przykład "The Chance" był tak rzadko grany.
Chcemy, żeby każda dekada była dobrze reprezentowana.
Setlista nie może zawierać zbyt
wiele utworów z jednego czasu. Każda dekada
ma w setliście maksimum 50 czy 55 minut,
dlatego trzeba jakieś kawałki wykreślić. Tak
jak mówiłem, jestem prawie pewny, że wiele
kawałków, które teraz pominęliśmy, a których
domaga się wiele osób, będzie granych na kolejnej
trasie.
HELLOWEEN 9
W jaki sposób wybieracie, która część
kawałka będzie pasować na przykład do
Ciebie, a jaka do Michaela?
Po prostu śpiewamy, śpiewamy i śpiewamy, i
potem, zastanawiamy się, kto się w czym najlepiej
czuje i dzielimy się: ja robię to, a ty to.
Czasem sprawdzamy, zamieniając się i śpiewamy
- czasem kończy się to "ok, robimy tak".
Takie tam zabawy. Nie mamy żadnego planu.
Po prostu śpiewamy.
Piszecie już kawałki na nową płytę?
Nie, prawie wszystkie są już gotowe! Mamy teraz
chwilę przerwy, z powodu smutnej wiadomości.
Z powodu nowotworu Dave'a zastępujemy
Megadeth na trasie w Brazylii i wrócimy
do dalszego pisania za kilka tygodni i wtedy
też wejdziemy do studia. Teraz jedziemy w
brazylijską trasę za Megadeth, ale zaraz
potem kończymy pisać kawałki.
Pisałeś "po prostu kawałki Helloween" czy
pisałeś inaczej, od razu z myślą o dwóch wokalistach?
O tak, naturalnie! Pisałem mając to już w głowie.
Jasne! Są dwa kawałki, definitywnie przeznaczone
dla Michaela. Są też dwa kawałki,
które wyobrażam sobie, że zabrzmią fajnie jako
duet, i rzecz jasna mam też pięć czy sześć
kawałków, co do których nie jestem pewien
czy będę je śpiewał sam. Prawdopodobnie, ale
jeszcze nie jestem do końca zdecydowany. Może
producent wykona za mnie tę robotę i po
prostu zdecyduje (śmiech). Zobaczy co najbardziej
pasuje. Kawałki z szybkim rytmem wydają
mi się lepsze dla Michaela, ale tak tylko mi
się wydaje. Nie wiem czy tak się stanie. Pewnie
wypróbujemy obie wersje i zdecydujemy wszyscy
jako zespół. Sprawia nam to frajdę.
Helloween po reunionie już nie jest tym
starym Helloween. Wyobrażasz sobie w
ogóle teraz Helloween bez Michaela i Kaia?
Hmm... Trudno powiedzieć. Teraz w ogóle o
tym nie myślę. Wszystko układa się pięknie, ta
konstelacja jest idealna. Jak wcześniej powiedziałem,
dla mnie, jako leniwego człowieka,
bardzo fajne jest, że Michael pomaga mi śpiewać
na koncertach (śmiech). Dla nas obu jako
wokalistów jest to po prostu super. Jak długo
będziemy mogli tak śpiewać, to zależy od perkusisty
i Markusa grającego na basie. To oni
muszą wytrzymać te dwie godziny. Obojgu gitarzystom
też jest łatwiej, bo grają teraz w trójkę.
Jak mówię, nie wiem, jak długo wytrzymają
perkusista z basistą. Dla nas, wokalistów jest
to oczywiście marzenie. Jak dla mnie może być
tak dalej (śmiech).
HMP: Razem z Michaelem Kiske po wielu
latach powróciliście w szeregi Helloween.
Jak w ogóle do tego doszło?
Kai Hansen: To był bardzo długi proces.
Zawsze gdzieś tam w głębi czułem jednak, że
prędzej czy później do tego dojdzie. Takie
pomysły pojawiały się w przeszłości. Nawet
jeśli nie powrót na stałe to przynajmniej zagranie
kilku koncertów. Nigdy jednak nic
większego z tego nie wyniknęło. Po głowie
chodziła mi jednak taka myśl, że fajnie byłoby
nie tylko ruszyć w trasę, ale także stworzyć
jakieś nowe utwory z obecnymi członkami
Helloween. Pojawiła się w końcu
szansa by to zrealizować. Zanim doszło do
zjednoczenia, musieliśmy oczywiście wyjaśnić
sobie kilka starych spraw, na szczęście
po kilku rozmowach wszystkie demony przeszłości
odeszły w całkowitą niepamięć i mam
nadzieję, że nigdy już nie wrócą. Doszliśmy
do całkowitego porozumienia. Dalej wiesz
jak się potoczyło. Wspólna trasa, która pewnie
zapoczątkuje nowy etap w historii tego
zespołu ze mną i Michaelem w składzie.
Muszę jeszcze dodać, że czujemy chemię
między sobą jak nigdy wcześniej.
Wspominasz o starych sprawach. Wiem, że
Wyjść na scenę i dobrze zagrać
Helloween to jedna z tych kapel, o których ciężko jest mi napisać coś
odkrywczego. Oczywiście można prawić banały o "ojcach (europejskiego) power
metalu" i tym podobne frazesy, tylko czy to ma większy sens? Moim zdaniem nie.
Może lepiej po prostu poczytać, co Kai Hansen ma do powiedzenia na temat
swego powrotu do macierzystej formacji, trasy o wdzięcznej nazwie Pumpkin
United i paru innych kwestiach, które mogą zainteresować nie tylko fanów twórczości
Kaia i Helloween.
pewnie mówiłeś już o tym tysiąc razy, ale
może przypomnisz w jakich okolicznościach
opuściłeś Helloween?
Wiesz, kiedy zespół stawał się coraz bardziej
popularny zaczęły wokół niego dziać się pewne
dziwne rzeczy. Na początku starałem się
to tolerować, ale w pewnym momencie uzbierało
się tego tak dużo, że naprawdę zacząłem
mieć tego dość. Pewne rzeczy mnie
po prostu przerosły. Zaczęła się jakaś dziwna
wewnętrzna walka w zespole o styl oraz o
kierunek muzyczny, w jakim Helloween ma
zmierzać. Nagle ni stąd, ni z owąd wokół nas
pojawiła się chmara managerów, którzy oczywiście
wiedzieli lepiej od nas co, powinniśmy
grać, jaki powinniśmy mieć image, jakie kroki
mamy podejmować i tak dalej. Wbrew pozorom
jednak nie to było najgorsze. Wyobraź
sobie, że utraciliśmy całkowicie kontrolę
nad finansami grupy. Zatem zespół był
targany wewnętrznymi konfliktami i utrudnieniami
z zewnątrz, a jak się można domyślić,
w takich warunkach nie da się normalnie
funkcjonować. Powiedziałem pozostałym
członkom Helloween, że jeżeli to tak
ma wyglądać, to ja serdecznie dziękuję. Dodatkowo
na tą decyzję wpływ miała długa
trasa trwająca całe osiem tygodni bez żadnej
Mam zatem nadzieję, że ten skład nie jest
tylko na teraz, ale to przyszłość Helloween.
Skoro jest między nami taka chemia, a zespół
ma teraz swój czas, dlaczego mielibyśmy tego
nie kontynuować? Jeśli mamy z tego frajdę,
chętnie widzimy pozostałe osoby na scenie, zauważamy,
że to lubimy, to wiadomo, że tak
właśnie powinno być. Dlaczego mielibyśmy się
poddać? Powiedzieliśmy sobie to już na początku
- jeśli chemia i nastawianie będą się zgadzać,
głupotą byłoby rezygnować.
Dzięki Andi. To trudne pytanie było na dziś
ostatnim.
Ależ to wcale nie było trudne pytanie
(śmiech).
Katarzyna "Strati" Mikosz
Foto: Nuclear Blast
10
HELLOWEEN
przerwy. Zdałem sobie wówczas sprawę, że
to nie jest życie dla mnie. Postawiłem sprawę
jasno. Oznajmiłem, że albo pewne rzeczy się
zmienią, na przykład większe pole dla nas,
jeśli chodzi o komponowanie a przede wszystkim
swobodny wgląd w nasze konto bankowe
oraz dokumenty księgowe, bo inaczej ja
za dalsza współpracę serdecznie dziękuję.
Poza tym starałem się ich uświadomić, że to
menedżerowie są po to, żeby pracowali dla
nas, a nie my jesteśmy po to, żeby pracować
dla menadżerów. Ostatecznie jednak reszta
zespołu jakoś odnalazła się w tamtym modelu,
ja mimo najszczerszych chęci nie
potrafiłem. Kiedy dotarło do mnie, że nie ma
żadnych, nawet najmniejszych szans na
jakiekolwiek zmiany, po prostu odszedłem.
Rewolucja w składzie przyniosła wielką
trasę koncertową, której efektem jest album
"United Alive in Madrid" wydany zarówno
w formacie audio, jak i DVD. To Wasz
pomysł, czy pomysł demonizowanych przez
Ciebie menedżerów? (śmiech)
Tak, dokładnie. To decyzja menedżerów
(śmiech). Właściwie to wytwórni. Ale w
przeciwieństwie do czasów, o których wspominałem,
nasz obecny management dokładnie
wie co robi. Ta trasa okazała się wielkim
sukcesem, więc udokumentowanie jej było
czymś naturalnym. Powiem Ci szczerze, że
wbrew pozorom był w tym pewien spontan.
Po prostu razem z ludźmi z wytwórni zrobiliśmy
burzę mózgów. Ktoś tam rzucił "Hej,
zróbmy trasę i jakiś dokument z niej". Spoko.
Zupełnie jak na początku naszej kariery.
Nagrania pochodzą z Waszego występu w
Madrycie. Było w tym koncercie coś wyjątkowego,
co sprawiło, że akurat on dokumentuje
tą trasę?
Wiesz, trasa była długa, objęła masę miejsc w
różnych częściach globu. Wszystkie koncerty
zagrane na tej trasie były świetne. Dlaczego
akurat ten koncert został nagrany, szczerze
mówiąc sam do końca nie wiem (śmiech). W
sumie to nie my decydujemy o takich kwestiach
ale jestem naprawdę zadowolony z finalnego
efektu. Na jakość tego koncertu wpływa
wiele czynników. Zdolny operator kamery,
oprawa sceny obsługa techniczna. Właściwie
my jako zespół nie musieliśmy sobie
zawracać głowy wieloma kwestiami. Zostało
nam po prostu wyjść na scenę i dobrze zagrać.
Jesteś bardzo doświadczonym muzykiem,
nie mniej jednak chciałbym Cię zapytać,
czy kolejne trasy koncertowe uczą Cię
czegoś nowego?
Jestem zdania, że człowiek nigdy nie przestaje
się uczyć. Trasa Pumpkin United na pewno
była ciekawym doświadczeniem. W
końcu grałem utwory, których nie miałem
nigdy okazji zagrać wcześniej. To zawsze
przynosi jakieś nowe inspiracje.
Helloween to zespół o bardzo bogatej dyskografii.
Zawsze intrygowało mnie to, jak
tego typu kapele układają swoją koncertową
setlistę. W jaki sposób udaje się Wam
osiągnąć kompromis w tej kwestii?
Jest wiele utworów, które chcielibyśmy zagrać
na każdym jednym koncercie. Tutaj jednak
znowu przychodzi z pomocą management.
Ostateczna lista kawałków jest efektem
burzy mózgów nas wszystkich. Jest
pewna ilość piosenek, które na pewno zawsze
musimy zagrać, bez których ciężko jest wyobrazić
sobie koncert Helloween. I w tej
kwestii akurat nie ma żadnych dyskusji.
Następna lista to kawałki, które warto by
było zagrać. Może nie są to nasze największe
klasyki, ale utwory lubiane przez fanów. Nad
tą listą pochylamy się głębiej, obgadujemy
wszystkie "za" i "przeciw" i tak koniec końców
dochodzimy do kompromisu. Jest to wbrew
pozorom dużo łatwiejszy proces, niż mogłoby
się wydawać.
Koncerty koncertami, ale kiedy możemy się
spodziewać nowego studyjnego albumu
Helloween w obecnym składzie?
Pewnie w przyszłym roku, jak wszystko pójdzie
zgodnie z planem.
Podczas całej swej kariery brałeś udział w
wielu muzycznych projektach. Często
równolegle. Jak udało Ci się znajdować
Foto: Nuclear Blast
czas na to wszystko?
Dawniej faktycznie tak było. Na dzień
dzisiejszy skupiam się jednak na Helloween.
Wciąż dostaję masę zapytań od różnych
zespołów, czy nie zgodziłbym się zagrać gościnnie
na ich albumie. Ostatnio dochodzi do
tego, że muszę niestety odmawiać, gdyż po
prostu najzwyczajniej w świecie brakuje mi
na to czasu. Na tę chwilę udzielam się jeszcze
w Gamma Ray i naprawdę nie chcę sobie nic
więcej brać na głowę.
Wszystkie Twoje zespoły stylistycznie
były utrzymane w klimatach z okolic hard
rocka i heavy metalu. Nie myślałeś nigdy,
by spróbować czegoś z zupełnie innej bajki?
Nie, nigdy czegoś takiego pod uwagę nie
brałem, ale powiem Ci, że piszą do mnie
zespoły uprawiające zupełnie inną muzykę,
niż ta, z którą jestem kojarzony. Ja jednak
dobrze się czuję na tym heavy metalowym
poletku i nie zamierzam z niego rezygnować.
A co się dzieje? z Twoim projektem
Hansen And Friends?
Bardzo chciałbym nagrać kolejny album z tą
ekipą. Ale niestety, nie rozdwoję się, więc
będę musiał jakiś czas z tym zaczekać. Ale
przyznam szczerze, że ten projekt dostarczył
mi masę zabawy. Był taką odskocznią od
Gamma Ray.
Twój syn Tim również jest gitarzystą.
Myślisz, że byłeś dla niego źródłem inspiracji?
Tim ma swój zespół Induction, właśnie kończą
z chłopakami swoją pierwszą płytę (w
chwili gdy to czytacie płyta jest już dostępna
- przyp. red.). W naukę gry włożył sporo racy
i determinacji. Niedawno grał swoje dwa
pierwsze koncerty. Oczywiście brałem udział
w jednym z nich. Podoba mi się, że poszedł
w moje ślady. Jeżeli jesteś zainteresowany,
jak mu idzie sprawdź debiutancki album jego
kapeli zatytułowany po prostu "Induction".
A nie myślałeś o tym, by spróbować stworzyć
z nim jakiś wspólny projekt? Udo
Dirkschneider przyjął swojego syna w
szeregi swojej kapeli i chyba obu wyszło to
na dobre.
(Śmiech) To by było naprawdę ciekawe, ale
wiesz, reprezentujemy różne pokolenia i nasz
styl gry również znacząco się różni. On gra
bardzo nowocześnie, ja jestem oldschoolowcem
(śmiech). Oczywiście nie wykluczam, że
kiedyś gościnnie zagram u niego na płycie
albo on u mnie, ale o stałym projekcie na
razie nie myślę. Chociaż wszystko jest możliwe
(śmiech).
Bartek Kuczak
HELLOWEEN 11
album, gramy koncerty, udzielamy masę
wywiadów, jednak trochę momentami żałuję,
że nie mogę cofnąć czasu. Ale trudno. Staram
się skupić na tym, co jest tu i teraz. Głód sukcesu
mnie nie opuścił (śmiech).
Jak jazda na rowerze
Exhorder to kolejny zespół, który po latach niebytu wypełnionego kilkoma
nieudanymi próbami reaktywacji, na dobre wraca do świata żywych. I to wraca
z impetem. Ich album "Mourn In The Southern Skies" to jedna z bardziej wartych
uwagi kropli w morzu płyt, które wypłynęły w roku 2019. Kyle Thomas opowiedział
nam nie tylko o nowej płycie, ale także o muzycznym życiu poza tym
zespołem. Ponadto, gdyby jedno ze swoich stwierdzeń napisał w necie anonimowo,
zapewne zostałby zwyzywany od "pozerów" i "kindermetali"...
zdaniem trwanie w takim układzie byłoby ciągnięciem
czegoś na siłę. A takich rzeczy nie
mam w zwyczaju.
W czasie przerwy nie próżnowałeś, gdyż
byłeś zaangażowany w masę różnych projektów.
Powiedz mi szczerze, czy jednak nie odczuwałeś
wówczas jakiejś tęsknoty za Exhorder?
To prawda. Robiłem masę rzeczy w tamtym
okresie. Każde z tych przedsięwzięć dawało mi
coś, czego nie dał mi Exhorder, gdyż znacznie
się od tej kapeli różniły. Ale nawet wówczas
Obecny skład grupy wyklarował się w 2017
roku. Jak w ogóle do tego doszło?
Zanim zaczęliśmy konkretne rozmowy na
temat powrotu Exhorder, współpracowałem
już z Marzim Montazerim w naszym projekcie
Heavy As Texas. Vinnie za to grał razem
z Saschą Hornem i Jasonem Viebrooksem w
projekcie zwanym Year Of The Tyrant. Obaj
stwierdziliśmy, że to właśnie są najwłaściwsi
ludzie na najwłaściwszych miejscach. Powiem,
dość śmiało, że to najlepszy skład w historii
Exhorder. Sascha jest dokładnie takim, perkusistą,
jakiego potrzebujemy. Marzi to człowiek
obdarzony wielkimi zdolnościami, jeśli
chodzi o grę na gitarze. Właściwie to nawet nie
szukałem innych kandydatów na miejsce gitarzysty
rytmicznego.
Razem z Marzim tworzycie wspólnie projekt
Heavy As Texas. Możesz powiedzieć o nim
coś więcej?
Jest to zespół, który prężnie działa. Graliśmy
pierwszą trasę tuż przed trasą Exhorder i mamy
w planach kolejne wypady. Teraz skupiamy
się na napisaniu materiału na nasz drugi
album. Powiem, że to jest zespół, który ma
swój własny, znacznie odmienny od Exhorder
styl. Nie mniej jednak przez moja obecność, a
także przez dołączenie Marziego do Exhorder
obie te grupy były często ze sobą porównywane.
Moim zdaniem to całkowicie bezcelowe.
HMP: Cześć Kyle, jak to jest zawitać z
nowym albumem po dwudziestu siedmiu latach?
Kyle Thomas: Powiem Ci, że to naprawdę
niezwykłe uczucie. Fajne było zarówno pisanie
tych nowych utworów, jaki i ponowne odegranie
na żywo tych starych. W wielu aspektach
dziś wszystko wygląda nieco inaczej, niż te 25-
30 lat temu, ale z drugiej strony wiele kwestii
wygląda dokładnie takie samo. Daliśmy sie porwać
energii płynącej z naszej muzyki, a po
niedługim czasie zaczęliśmy się znów czuć jak
dzieciaki. Granie metalu oraz tworzenie nowych
utworów jest jak jazda na rowerze. Możesz
odstawić rower do piwnicy na te dwadzieścia
parę lat, a potem wsiąść i normalnie jechać.
Podobnie jest z graniem i pisaniem.
Współpracujesz z Vinniem właściwie od
początku istnienia grupy, czyli od roku 1985.
Co tak naprawdę sprawia, że wciąż mimo
upływu czasu i zmian, ciągle razem gracie?
Myślę, że po pierwsze jest to przyjaźń, a po
drugie coś, co nazwałbym muzyczną chemią
pomiędzy nami. Zresztą jedno z drugim się
łączy. Gdybyśmy nie byli przyjaciółmi, pewnie
nie bylibyśmy dobrymi partnerami w komponowaniu
i nie odnieślibyśmy sukcesu, który
w dużym stopni był wynikiem naszego partnerstwa.
OK, pewnie ktoś powie, że bez przyjaźni
też można osiągnąć sukces. Historia zna
wiele zespołów, których członkowie na gruncie
prywatnym się wręcz nie znosili, ale muzycznie
wspaniale się uzupełniał, jednakże moim
Foto: Exhorder
Exhorder był czymś ważnym dla mnie. Bez
tego zespołu nie czułem się kompletnie spełnionym
muzykiem. Z tego też powodu odczuwałem
potrzebę reaktywacji tego bandu. Nie
zamierzam robić tajemnicy z faktu, że w ciągu
wielu lat zarówno dziennikarze, jak i zwykli
fani pytali mnie o powrót Exhorder. Pokazuje
to, że pamięć o tej kapeli ciągle gdzieś tam
żyła.
A zastanawiałeś się jaką pozycję mógłby
mieć teraz Exhorder, gdyby nie to zniknięcie
ze sceny na 27 lat?
Może to, co teraz powiem, niektórzy uznają za
zbyt odważną i śmiałą tezę, ale uważam, że
gdyby Exhorder nigdy nie zawiesił swej działalności,
byłby teraz jedną z największych kapel
metalowych na świecie. Zdaję sobie sprawę,
że trochę szans nam uciekło, nie mniej jednak
istniejemy i próbujemy z tego faktu zrobić jak
najlepszy użytek. Wydaliśmy dobrze przyjęty
Nakładem Nuclear Blast ukazał się właśnie
Wasz nowy album "Mourn in The Southern
Skies". Jak ma się on do Waszych płyt wydanych
przed laty?
Zawiera on pewne elementy będące bezpośrednim
nawiązaniem do naszej przeszłości, do
albumów z lat osiemdziesiątych. Ale są także
pewne części składowe, które wytyczają nowy
kierunek w naszej twórczości. I szczerze mówiąc,
raczej się skłaniamy ku wspomnianemu
nowemu kierunkowi, który w pewnym stopniu
zaczęliśmy już na "The Law", ostatnim albumie
przed zawieszeniem działalności. Postanowiliśmy
skoncentrować się na bardziej
groove'owej części naszej muzyki. O pewnych
motywach i korektach stylu myśleliśmy już
podczas prac nad wspomnianym "The Law",
jednak wtedy odłożyliśmy je na później.
Wskrzeszamy je 27 lat później (śmiech).
Jakie jest znaczenie tytułu Waszego najnowszego
wydawnictwa? Spotkałem sie z różnymi
spekulacjami, że jest to nawiązanie do
albumu "A Blaze In The Northern Sky" kultowej
w pewnym środowisku grupy Darkthrone.
Może dla wielu czytelników wyjdę teraz na
niewiadomo kogo, ale powiem Ci szczerze, że
Darkthrone kojarzę tylko z nazwy (śmiech).
Nawet nie wiedziałem, że nagrali taki album.
Ta odmiana metalu to zupełnie nie moja bajka.
Pomysł na tytuł pojawił się gdzieś na przełomie
lat dziewięćdziesiątych i dwutysięcznych,
ale wtedy niczego nie udało się nam
nagrać. Gdy wreszcie fakt nagrania płyty stał
się realny, nie braliśmy nawet pod uwagę innego
tytułu. Sama geneza tytułu ma ponad dwadzieścia
lat i nie jest inspirowana twórczością
żadnego innego zespołu. Wszelkie podobieństwa
są tu przypadkowe (śmiech). Jeśli zaś cho-
12
EXHORDER
Niczego nie żałuję
Co prawda można złośliwie
stwierdzić, że grupa Sodom produkuje
ostatnio EPki w takich ilościach,
niczym Chińczycy trampki i
tandetne zabawki na taśmie, ale...
jednak to jest Sodom i już z racji tego warto się nad
każdą pochylić. Skąd to "epkowanie"? O tym w
swym luzackim stylu opowie nam Tom Angelripper
(co by nie mówić, ciężko mi śmiertelnie poważnie
traktować gościa, który przyjmuje taką ksywkę).
dzi o jego znaczenie samo w sobie, to ma ono
charakter osobisty. Pewne wydarzenia wprowadziły
mówiąc metaforycznie mrok w moim
życiu. Pamiętam też jak pewnego dnia wyszedłem
na spacer z dziećmi. Była piękna,
słoneczna pogoda. Jednakże ja byłem bardzo
nieszczęśliwy, coś w moim wnętrzu nie pozwalało
mi się cieszyć życiem. Nie umiałem tego
za żadne skarby zrozumieć. Jest piękny dzień,
moje dzieciaki są pełne życia, śmieją się, bawią
się, a ja jestem w totalnym dole psychicznym.
Do tego zdarzenia ten tytuł nawiązuje.
Masteringiem albumu zajął się Jens Bergen
znany ze współpracy między innymi z Amon
Amarth.
Jens zajął się miksem i masteringiem. Produkcja
była częściowo na naszej głowie, a konkretnie
Vinniego, oraz osoby z zewnątrz, czyli
Duane Simoneaux. Jens dostał materiał nagrany
i zmiksował go. Do jego pracy raczej nie
mam żadnych zastrzeżeń. Wszystkie przywołane
tu osoby odwaliły naprawdę kawał dobrej
roboty. Album brzmi tak, jak powinien brzmieć
Exhorder w 2019 roku.
Niedługo kończy się Wasza amerykańska
trasa z Kataklysm. Jak wrażenia?
Ta trasa dostarczyła nam kupę niezapomnianych
przeżyć. Powiem Ci, że trasy w USA to
nie jest łatwa sprawa. To ogromny kraj, same
podróże pochłaniają ogromne koszty. Rynek
metalowy nie jest tu tak mocny jak w Europie,
ale jest za to masa ludzi spragnionych takiej
muzyki, jak nasza. Same podróże w sumie też
były wesołe. Dzieliliśmy nasz bus z Kataklysm
i Krisiun. Nie miałem nigdy wcześniej
okazji poznać tych gości osobiście ale szybko
żeśmy się stali przyjaciółmi. Kiedy spędzasz z
kimś cały czas dzień w dzień, to wytwarza się
coś na kształt więzi rodzinnych. W trasie byli
z nami też chłopaki z Hatchet, ale oni podróżowali
osobno.
A w jakim przedziale wiekowym była publiczność?
Dobre pytanie. Tak na moje oko był to przedział
15-65 lat. Młodzieży jest jednak znacznie
więcej, niż się spodziewałem. Chociaż w
Europie jest jej jeszcze więcej, zwłaszcza w
Niemczech. Ale tam metal jest o wiele bardziej
promowany, niż u nas. Nie mniej jednak abstrahując
juz od miejsca, młodzi fani są gwarantem
przetrwania tego gatunku.
Bartek Kuczak
HMP: Cześć Tom, Sodom wydał właśnie
swe kolejne EP pod tytułem "Out Of The
Frontline Trentch". To Wasza trzecia EP-ka
pod rząd, druga w tym roku. Wolisz bardziej
taką formułę niż pełne albumy?
Tom Angelripper: Nie, po prostu chcemy pokazać,
że wciąż jesteśmy aktywni i bardzo zajęci
naszym procesem tworzenia. Ta EPka, a
także "Partisan" są czymś wyjątkowym dla
metalowych kolekcjonerów. Jestem bardzo zadowolony
z rezultatu. Ta EPka opisuje również
kierunek, w którym będą zmierzać nadchodzące,
tworzone przez nas kawałki. Jest
wiele zespołów, które mówią o "powrocie do
korzeni", ale my tego faktycznie dokonaliśmy.
Ta EPka dokładnie odzwierciedla to brzmienie,
które wszyscy bardzo kochamy. Szczególnie
surowa produkcja.
Kolejne pytanie łączy się z pierwszym. EPki
EPkami, ale kiedy doczekamy się pełnego
wydawnictwa Sodom?
Na ten moment opracowujemy nowe utwory,
na próbach chcemy podjąć decyzję bez presji
czasu, więc nie rozmawialiśmy z wytwórnią na
temat daty wydania. Zdaję sobie sprawę, że
nadchodzący album może być najważniejszy w
naszej karierze. Chcę się upewnić, że wszystko
jest dopięte na ostatni guzik.
Czy "Genesis 19"to nawiązanie do historii
biblijnej?
Tak, to biblijna historia o zniszczeniu Sodomy
i Gomory (Księga Rodzaju). Bardzo ciekawie
się ją czyta i jest ogromną inspiracją dla mnie.
Warto zaznaczyć, że nie wierzę w boga i uważam,
że to naturalna klęska zrujnowała te
miejsca. Ale oryginalna, biblijna opowieść jak
już mówiłem jest czymś inspirującym i nadaje
się na temat dla utworu Sodom.
Czy utwory na "Out Of The Frontline Trentch"są
ze sobą jakoś tematycznie powiązane?
Wszystkie teksty dotyczą Pierwszej Wojny
Światowej. W zeszłym roku dostałem kilka
zdjęć i listów mojego dziadka, przekazane mi
przez moją ciotkę. Wtedy wszystkie te wspomnienia
o moim dziadku, gdy opowiadał mi o
jego walce i przebywaniu w okopach podczas
Pierwszej Wojny Światowej powróciły. Więc
zacząłem oglądać filmy dokumentalne i czytać
książki właśnie o tym. Ale na dobrą sprawę,
wojna była jednym z głównych tematów tekstów
piosenek Sodom przez ostatnie trzy dekady
i zawsze też nim będzie.
Nagraliście nową wersję Waszego klasyka
pod tytułem "Agent Orange", jednakże nie
widzę wielkiej różnicy między tą wersją a
oryginałem...
Nie ma żadnej różnicy. Chcemy pokazać, że
nigdy się nie zmieniliśmy! Graliśmy ten kawałek
na każdym występie i po powrocie Franka
brzmi dokładnie jak oryginał, więc utrzymujemy
klimat wszystkich starszych piosenek. Cena
za EPkę z trzema kawałkami jest taka sama
jak za tą z pięcioma, więc te dwie piosenki to
po prostu darmowy bonus.
No właśnie, drugi bonus to koncertowa wersja
"Bombenhagel". Ten kawałek brzmi jak
typowy, oldschoolowy black metal. Śledzisz
dzisiejszą scenę blackową?
Masz rację, ta wersja jest najcięższą i najszybszą
rzeczą, jaką kiedykolwiek nagraliśmy, ale
moim zdaniem nie ma to nic wspólnego z
black metalem. Ten gatunek mnie nie interesuje.
SODOM
13
Skoro padł temat grania na żywo, to zapytam,
czy zamierzacie grać na koncertach kawałki
z "Out Of The Frontline Trentch"?
Jasne, po wydaniu zagramy wszystkie kawałki
na żywo. Ustalenie setlisty jest zawsze skomplikowane,
ponieważ mamy setki piosenek. Ale
tym razem chcemy zmieniać set listę z koncertu
na koncert. Jest tyle tytułów, których nigdy
wcześniej nie graliśmy i chcemy to zmienić.
Więc możecie oczekiwać wyjątkowych rarytasów
w przyszłości.
"Out Of The Frontline Trentch" to trzeci materiał
nagrany z Husky'm and Yorckiem w
składzie. Zadomowili się już na dobre w składzie?
Po rozstaniu się z Bernim i Makką, skontaktowałem
się z Blackfire żeby dołączył do zespołu.
Wiedziałem, że ma swój własny solo
projekt i gra też z Assassin. Powiedział mi, że
te zespoły na ten moment nie są aż tak zajęte
i będzie miał wystarczająco dużo czasu, aby
dołączyć do Sodom na czas nadchodzącej sesji
prób i występu na żywo. To było wspaniałe i
wyglądało jak wielka szansa na jego powrót na
międzynarodową scenę metalu. Kiedy ćwiczyliśmy
"Nuclear Winter", "Sodomy & Lust",
"Christ Passion" po raz pierwszy byłem zdumiony,
że gitara brzmi dokładnie tak samo jak
na albumie "Persecution Mania" czy "Agent
Orange". Dzięki temu byliśmy w stanie odtworzyć
piosenki w oryginalnej formie podczas
koncertów. Husky i Yorck też są wielkimi fanami
Sodomu, więc są autorami wielu pomysłów
dotyczących piosenek i nadchodzącej setlisty.
I tak, oni wszyscy są dla mnie jak jedna
wielka rodzina i pomiędzy muzykami jest
ogromna przyjaźń.
Przez większą część swej działalności Sodom
grał jako trio. Teraz jesteście kwartetem.
Czy to zmienia wiele w funkcjonowaniu grupy?
Obecnie, mając dwóch gitarzystów jesteśmy w
stanie wykonywać kawałki, których nie da się
zagrać tylko z jednym. Nawet mój bas nie jest
w stanie zastąpić drugiej gitary. Dźwięk na
żywo staje się bardziej brutalny i dynamiczny.
Myślałem o drugim gitarzyście już lata wcześniej
i rozmawiałem z Bernemannem o tym
pomyśle. Ale powiedział, że nigdy nie zaakceptuje
drugiego "axemana" u swojego boku.
Założyłeś ten zespół jako dzieciak. Czy myślałeś
wówczas, że kiedykolwiek odniesiesz
sukces?
Nie, nigdy. Tworzyliśmy po prostu muzykę jako
swojego rodzaju rewolucję przeciwko rodzicom,
nauczycielom i wszelakim ogólnie przyjętym
regułom, a także przeciwko pozerom i
popperom, którzy nienawidzą naszej muzyki i
całej subkultury. Fani metalu byli mniejszością,
ponieważ na początku lat osiemdziesiątych
popularna była taka muzyka jak Deutsche
Welle i New Wave. Moja klasa w szkole liczyła
trzydzieścioro uczniów, ja byłem jedynym,
który słuchał metalu. To było dziwne,
ale szanowaliśmy siebie nawzajem. Myślę, że
cała scena metalowa zmieniła się na gorsze, bo
staje się ostatnio zbyt zakręcona. Ta muzyka
jest akceptowana i rozpoznawalna i już zawsze
będzie. Wciąż tęsknię za starymi dobrymi czasami…
ale gdy otrzymaliśmy nasz pierwszy
kontrakt płytowy, czasy się zmieniły. Po tak
wielkim sukcesie albumu "Agent Orange" mogłem
rzucić moją pracę w kopalni węgla, byłem
w stanie ustabilizować się na metalowej scenie
i żyć tylko z muzyki. To było spełnienie moich
marzeń.
W jednym z wywiadów wspominałeś, że po
podpisaniu kontraktu szef wytworni zasugerował
Ci "radykalne ograniczenie spożywania
alkoholu". Dałeś radę? (śmiech)
(Śmiech) To prawda. W przeszłości moje chlanie
czasem wymykało się spod kontroli. Trudno
jest pozostać trzeźwym w tym biznesie,
ale nauczyłem się, że bardziej efektywne jest
wejście na scenę z czystą głową, dlatego nigdy
nie piłem alkoholu przed koncertem. Trzymam
się twardo już ponad 15 lat. I to działa.
Ale po koncercie kilka piw i szklaneczka
Jacka... czemu nie! (śmiech)
Gdy spoglądasz w przeszłość, są jakieś
rzeczy, których naprawdę żałujesz?
Nie, niczego nie żałuję. Wiem, że podjąłem
sporo dyskusyjnych decyzji, ale czasem muszę
zareagować, żeby zespół wciąż grał. Chcę otaczać
się ludźmi, którzy szanują mnie i moje decyzje.
Lojalność jest bardzo ważna w tej branży.
Wielu wykonawców wraz z upływem czasu
zmienia swój sposób komponowania. Jak to
jest z Tobą? Czy piszesz dalej w ten sam
sposób, jak w latach osiemdziesiątych?
Tak, piszemy piosenki wszyscy razem w naszej
sali prób, tak jak w latach osiemdziesiątych. To
bardzo oldschoolowe, ale zabawnie jest spędzić
czas z pozostałymi kompanami. Wiem, że
niektóre zespoły po prostu wymieniają się plikami
mp3 i w ten sposób piszą swój materiał,
ale my nie chcemy robić tego w ten sposób.
Powiedz mi proszę skąd ci wpadł do głowy
pomysł na taki projekt, jak Onkel Tom?
Pomysł powstał, gdy nasz gitarzysta Strahli
trafił do więzienia, a perkusista Atomic Steif
opuścił zespół. To było jeszcze w roku 1995.
Mój producent poprosił, żebym zrobił solowy
album, w stylu "Tom Angeripper". Moja wytwórnia
bardzo się tym zainteresowała i później
dostałem kontrakt płytowy na trzy albumy.
I tak, zespół wciąż istnieje, wydaliśmy płytę
w roku 2017 ("Bier-Ernst") i każdego roku
bookujemy kilka koncertów.
Dzięki bardzo za ten wywiad.
Dzięki za tak lojalne wsparcie i mamy nadzieję,
że zobaczymy się na trasie.
Bartek Kuczak
Tłumaczenie: Kinga Dombek
HMP: Cześć Kevin, dzięki że znalazłeś czas
na ten wywiad! Pamiętasz ostatni koncert
Angel Witch w Polsce?
Kevin Heybourne: Cześć! Tak, graliśmy u
Was chyba dwa razy w ostatnim czasie. W
roku 2017 byliśmy tu pierwszy raz i ten koncert
był kurewsko dziki! Co za wspaniała noc!
A potem wróciliśmy na koncert Fall of Summer
w roku 2018 i też był fajnie, ale nie graliśmy
wtedy w roli headlinera i pogoda była
strasznie do dupy. Więc z tych dwóch koncertów
ten klubowy z roku 2017 roku był zdecydowanie
lepszy.
Rozmawiamy, bo Angel Witch ma w końcu
swój nowy album, "Angel of Light". Od ostatniej
Waszej płyty, "As Above, So Below"
dzieli go długie 7 lat. Co porabialiście przez
ten czas?
Cóż, sporo graliśmy na przełomie 2012 i 2013
roku, ale potem mieliśmy trochę problemów
wewnętrznych i niestety zabrało trochę czasu
aby wszystko wyprostować. Wiesz, czasami
kiedy w zespole są problemy personalne, objawia
się to często złymi emocjami, ale nawet
nie wiesz skąd one się biorą, po prostu czujesz,
że coś jest nie tak. Jednak w 2015 roku
zorientowaliśmy się kto tutaj powoduje "raka"
i po prostu wycięliśmy go. Poskładanie wszystkiego
zajęło nam trochę czasu, więc aż do stycznia
toku 2017 nie wszystko jeszcze było na
swoim miejscu. Wystartowaliśmy ponownie z
koncertami i w listopadzie tego samego roku
zaczęliśmy rozmawiać o nowej płycie. 14 miesięcy
później siedzieliśmy w studiu! Tak to już
jest, lata nic nie robienia trwają, a potem nagle
wszystko zaczyna układać się w całość bardzo
szybko. Typowe!
Pierwszy singel jaki się ukazał, "Don't Turn
Your Back" zdawał się być swego rodzaju
informacją dla fanów, że w Angel Witch nie
ma miejsca na eksperymenty czy zmianę brzmienia:
to wciąż staroszkolny, bardzo korzenny,
brytyjski heavy metal! Mam rację?
O tak, zdecydowanie! Zrobiłem już wystarczająco
dużo eksperymentów, żeby dowiedzieć
się że to co tak naprawdę chcę grać z
Angel Witch, to heavy metal, taki, który potrafię
najlepiej i do którego jestem zdolny. To
Foto: Ester Segarra
14
SODOM
Album wydało Metal Blade. Myślisz że jest
szansa na dłuższą kooperację z tą wytwórnią?
Jestem tego pewien! Podpisaliśmy kontrakt na
kilka nagrań, więc jeśli nagramy kolejny album,
a już zacząłem pisać nowe numery, wyda
go Metal Blade.
brzmi zdecydowanie bardziej przekonująco i
na pewno jest bardziej satysfakcjonujące dla
zespołu.
Wyciąć Raka
Zjawisko Nowej Fali Brytyjskiego Heavy Metalu liczy sobie już ponad 40
lat i nie da się ukryć, że jest jednym z najbardziej wpływowych i inspirujących
ruchów muzycznych wszech czasów. Żyjemy obecnie w ciekawych czasach, w których
można zaobserwować ponowny wzrost zainteresowania klasycznymi odmianami
metalu, a co za tym idzie odradzającą się fascynację NWOBHM. Wiele zespołów
z tamtych czasów, pozornie tylko zapomnianych, zaczyna przeżywać swoją
drugą młodość i być obiektem zainteresowania wielu fanów. Angel Witch, jedna
z najważniejszych nazw tamtych lat, po wielu przygodach i roszadach personalnych,
wróciła pod banderą Metal Blade z najnowszym albumem "Angel Of Light".
Trzeba przyznać, że jest to powrót niezwykle udany, bo bardzo głęboko osadzony
w korzeniach z których wyrośli, mimo iż podany na miarę XXI wieku. Kevin
Heybourne, śpiewający wokalista i niekwestionowany lider formacji, zgodził się
uciąć ze mną krótką pogawędkę i przedstawić kulisy towarzyszące powstawaniu
najnowszego dzieła kwartetu z Londynu. Choć "Angel of Light" był podstawowym
przedmiotem naszej konwersacji, nie zabrakło też wycieczek i refleksji na temat
złotej ery zespołu w latach 80-tych…
procesu nagrywania tego albumu?
Głównym założeniem było uchwycenie sposobu,
w jaki brzmimy podczas gdy gramy
Kult klasycznego heavy metalu wydaje się
być aktualnie na fali wznoszącej. Jest masa
nowych zespołów które starają się zagrać w
klimacie lat 80-tych, mamy sporo reunionów
kapel z dawnych czasów. Żyjemy w dobrych
latach dla staroszkolnego heavy metalu?
Tak, na to wygląda. To znaczy, pamiętam lata
90-te kiedy wydawało nam się, że granie w
tym stylu to najgłupszy pomysł jaki w ogóle
możesz mieć. Niesamowite, że teraz ten styl
trafił na nowy, podatny fanbase. Wspaniała
sprawa!
Muszę przyznać, że Wasz nowy album przywodzi
mi na myśl Wasze pierwsze wydawnictwo.
Ciężko mi jednoznacznie
stwierdzić dlaczego, ale wydaje mi się że to
jest podobny rodzaj emocji, który bije z
każdego, pojedynczego nagrania. Co o tym
myślisz?
Myślę, że dobrze to czujesz, a to dlatego, że
tamte utwory pisałem prosto z serca i tak
samo powstawały te nowe. Bez żadnych kalkulacji
czy silenia się na poprawność, bez żadnego
tego gówna które czasem nie Cię krępuje
kiedy jesteś w zespole. To samo zrobiliśmy
kiedy nagrywaliśmy "As Above, So Below",
ale wtedy nie osiągnęliśmy przyzwoitego
poziomu "muzykalności". Materiał był w
porządku, ale wykonanie na niektórych płaszczyznach
wyszło jednak kiepsko.
Mój ulubiony kawałek z Waszej nowej płyty
to "Window Of Despair", galopujący rocker
który przypomina mi nieco "Achilles Last
Stand" Led Zeppelin pomieszany z "Lights
Out" UFO. Czy wciąż inspirujesz się różnymi
wykonawcami, który dokonania starasz
się zaadaptować do muzyki Angel
Witch?
Wciąż jestem fanem obydwu tych zespołów i
uwielbiam te kawałki o których wspomniałeś,
i faktycznie w "Window of Despair" słyszę ich
echa - teraz, jak o tym powiedziałeś, nie jestem
w stanie temu zaprzeczyć. Ten kawałek
kompletnie zniszczył Frederika (Jansson, perkusista
zespołu - przyp. red.) w studio. Fredrik
postanowił nagrać wszystko tak jak by to
robił na żywca, tak aby nie trzeba było edytować
bębnów, więc nagrywał "Window…" ponad
30 razy! Jeśli było chociaż małe uderzenie
nie w punkt, musieliśmy wrócić do tego miejsca
i zagrać wszystko jeszcze raz. Oczywiście
mocno go to wymęczyło, bo w tym kawałku
przecież roi się od szybkich uderzeń!
Szczerze mówiąc, urzekło mnie brzmienie
"Angel Of Light" - jest bardzo organiczne i
naturalne. Zdradzisz nieco więcej na temat
Foto: Ester Segarra
wszyscy razem. Kulturą obecnych czasów jest
to, że zespoły idą do studia niezbyt przygotowane
a wszystkie niedociągnięcia i tak da się
naprawić później za pomocą technologii. To
wydaje się być normą w dzisiejszych czasach.
Ale my nie bardzo jesteśmy fanami takich
rozwiązań. Ogrywamy piosenki tak długo, aż
będą idealnie zgrane, potem idziemy do studia
na kilka dni żeby nagrać demówki, potem
zwykle okazuje się że nie byliśmy jednak tak
zgrani jak sądziliśmy, więc ogrywamy te kawałki
znowu i wtedy… No, wtedy, możemy
nagrywać.
Bez wątpienia możemy powiedzieć, że jedynie
kilka zespołów ze sceny NWOBHM
odniosło międzynarodowy sukces: Iron Maiden
to najoczywistsza z nazw, ale też Saxon
czy Def Leppard mogą pochwalić się rzeszą
fanów. Wiele pozostałych zespołów albo zamilkło
albo po prostu się rozpadło. Jak sądzisz,
co zadecydowało o sukcesie Maiden
albo Leppard a co sprawiło, że inne zespoły
zostały zapomniane, tak przez fanów jak i
przez dziennikarzy?
Wydaje mi się, że to naturalna kolej rzeczy,
tak to już jest ze "scenami", jedne zespoły się
rozpadają, inne nie. Ja dałem sobie spokój z
takimi analizami wiele lat temu. Takie roztrząsanie
rzeczy to jeden z czynników, które
nie pozwalają Ci spać w nocy. Ja mam to już
za sobą.
No dobra, to nie roztrząsajmy, a skupmy się
na przyszłości! Mamy nowy album Angel
Witch, co dalej? Trasa w 2020? Jest szansa,
że zajrzycie znów do Polski?
Tak, zdecydowanie zagramy kilka sztuk tu i
tam i zdecydowanie chcielibyśmy wrócić do
Polski, zwłaszcza, że póki co graliśmy tutaj jedynie
w Łodzi… dwa razy!
Kevin, dzięki za Twój czas. Mam nadzieję
do zobaczenia w Polsce!
Również mam taką nadzieję! Do zobaczenia!
Marcin Puszka
ANGEL WITCH 15
Tygrysi rytuał
Dopiero co miałem okazję spotkać się z Praying Mantis, a już za horyzontem
kolejną płytę przygotowały dla nas inne legendy NWOBHM - Tygers of
Pan Tang. O ich nadchodzącym albumie, jak i o innych około muzycznych sprawach
miałem okazję porozmawiać z ich liderem i gitarzystą - Robem Weirem.
HMP: Cześć, naprawdę się cieszę, że mogę z
tobą porozmawiać. Możemy zacząć?
Robb Weir: Czekaj!… Tak, proszę, musiałem
się napić. (śmiech)
Skoro mówimy o rzeczach związanych z nowym
albumem, dzięki internetowi łatwiej
jest znaleźć muzykę z czasów eksplozji NW
OBHM, mamy zespoły jak Virtue czy Jaguar,
które stały się rozpoznawalne dzięki internetowi,
kapele nie tylko z Wielkiej Brytanii,
ale też z USA wróciły na scenę i dalej
grają. Czy mógłbyś polecić jakieś zespoły, z
którymi na przykład dzieliłeś scenę w tamtych
czasach, może takie, które nie dostały
się do wielkiej wytwórni, nie zdobyły wielkiego
rozgłosu?
O kurde. Naprawdę sporo zespołów wspierało
Tygersów. Tytan zaczynał wtedy grać na dużych
trasach. Był też brytyjski zespół o nazwie
Alcatraz...
Przechodząc do waszego najnowszego albumu,
bo wydajecie swój album "Ritual" pod
koniec listopada - słyszałem go już i parę kawałków
mi się spodobało już przy pierwszym
odsłuchu, co jest imponujące, bo nie zawsze
zdarza mi się, że zapamiętuję utwór za pierwszym
razem. Który kawałek z tej płyty jest
twoim ulubionym, z którego jesteś najbardziej
dumny?
Ze wszystkich. To tak jakby zapytać, które
dziecko jest twoim ulubionym. Jestem tak
Przyznam, że "Damn You" jest moim faworytem.
Jakieś szanse, żeby zobaczyć was
w Polsce? Pytam, ponieważ idę na przykład
na Praying Mantis, więc może też za jakiś
czas na Tigers Of Pan Tang?
Tak, rozważamy granie w Polsce, mamy nadzieję,
że będzie to na początku albo w połowie
nowego roku. Gramy w Dusseldorfie z
Saxon w marcu, więc może uda nam się zagrać
wtedy więcej koncertów.
W takim razie mam nadzieję, że uda nam się
ściągnąć was do Polski. Pozostając w temacie
koncertów w Polsce - macie jakieś wspomnienia
związane z waszym pobytem w
Polsce w czasie waszych wcześniejszych
występów?
Powiem o tym, co dobrze zapamiętałem - o
Polakach, byli niesamowicie przyjaźni i życzliwi
wobec nas. Zawsze przyjemnie jest zagrać
gdzieś, gdzie długo cię nie było, a Polska i tak
jest wspaniałym krajem, więc bardzo chętnie
wrócimy i damy przynajmniej kilka koncertów
w większych miastach.
Dobrze to słyszeć, będę o to zabiegał. Byliście
w Polsce, ale czy macie takie miejsca czy
kraje, gdzie chcielibyście zagrać, ale jeszcze
nie było wam dane?
Tygersi wciąż grają w coraz to nowych miejscach,
w których wcześniej nas nie było. Za rok
zagramy na dużym festiwalu w mieście Meksyk
na torze wyścigowym, gramy też na dużym
festiwalu w czerwcu w Madrycie, potem
chyba w Australii w październiku przyszłego
roku, dzieje się sporo różnych rzeczy. W zasadzie
chciałbym zagrać w Rosji, nigdy tam
nie byłem, a chyba by mi się podobało, no i
chciałbym też dać koncert na Islandii.
(śmiech)
Przede wszystkim bardzo ci dziękuję za
możliwość przeprowadzenia tego wywiadu,
ponieważ to dla mnie zaszczyt, że mogę porozmawiać
z najlepszym - według mnie - gitarzystą
NWOBHM. Zacznijmy od całego
tego nowego albumu. Świętujemy 40 lat ruchu
NWOBHM i wiele zespołów dodaje do
swoich setlist rzadkie utwory, żeby upamiętnić
swoje początki. Czy wy również planujecie
jakieś unikalne wałki na koncertach z tej
okazji?
Na koncertach i tak gramy trzy-cztery takie
utwory. W środku naszego nowego singla,
"White Lines", jest nagrana na nowo wersja
"Don't Touch Me There", który był naszym
pierwszym singlem w 1979 roku. W tym roku
obchodzi 40 lat! Są tam cztery solówki gitarowe
- ja gram tą pierwszą, Fred Purser (gitarzysta
w latach 1982-1983) gra tą drugą,
Mick (Crystal) gra trzecią, a Soren Andersen
(producent) gra czwartą solówkę. To takie
świętowanie ówczesnej duszy, granie "Don't
Touch Me There" na żywo.
To naprawdę nieźle. Wydaję mi się, że nawet
mam ten oryginalny singiel z tamtych
czasów, ale nie pamiętam, bo mam dość dużą
kolekcję, ale na pewno mam te pierwsze single
na winylu.
No, fajnie!
Foto: Tygers Of Pan Tang
dumny z tej płyty, z tego jak wyszła, że wszystkie
kawałki są super.
Jakiś czas temu przeprowadzałem wywiad z
Chrisem Impellitterim, i powiedział to samo
o swojej nowej płycie - nie mógł wybrać jednego
wałka, co dla mnie jest zrozumiałe.
Mówiąc o nowej płycie, czy macie plany na
koncerty na zbliżającej się trasie i czy zamierzacie
uwzględnić w tym Polskę? Byliście
tutaj chyba dwa lata temu na Metal Mania
Festival i dziesięć lat temu na koncercie klubowym.
Jakie kawałki z najnowszej płyty
przygotowalibyście dla nas?
W nowym secie są "White Lines", obecny singiel,
"Damn You", które zostanie wydany 25
dnia tego miesiąca i będzie drugim singlem,
oraz "Destiny", które będzie trzecim singlem.
To ciekawe wybory.
Chcielibyśmy też zagrać w Polsce, bo to takie
super miejsce. Przepraszam, jeśli źle to wymówię,
ale to miasto to Katowice?
Tak, tam była MetalMania.
No tak, to naprawdę fantastyczne miejsce,
uwielbiam je.
Byłem w Anglii jakieś dwa czy trzy tygodnie
temu, bo moi znajomi dawali swój pożegnalny
występ i myślę, że wybieranie się w miejsca,
które są mocno odmienne to fajna rzecz.
Kiedy mówiłeś o Rosji i Islandii, było to dla
mnie zrozumiałe, ponieważ to inny klimat,
inna kultura…
Tak, dobrze jest czasem - czasem! - wyjść ze
swojej strefy komfortu i zrobić coś nieco eksperymentalnego.
Zgadzam się - i zrobić przy tym coś innego
niż to, do czego jesteś przyzwyczajony. Zadając
kolejne pytanie - gdybyś nie miał limitu
czasowego i nie męczył się i miałbyś wybrać
utwór z twojej dyskografii, który gracie
na żywo rzadko albo nawet nigdy - który by
to był?
Hmm… Chyba "You Always See What You
Want" z albumu "The Cage". Przez 45 lat nie
graliśmy "Fireclown" z albumu "Wild Cat" - to
byłaby przygoda, z odkopywaniem tego
wszystkiego (śmiech).
No, może na jakąś specjalną okazję zagracie
cały album? Kto wie?
Tak, absolutnie, ale najpierw musiałbym się
16 TYGERS OF PAN TANG
go nauczyć. (śmiech)
Minęło tyle lat, że… Przypominanie sobie
staroci nie jest łatwe.
Nie, nie jest. Czasami, kiedy jesteśmy w sali
prób i chcemy znowu grać coś na żywo, dość
często zwracam się do Micka i pytam, jak to
szło, a on na mnie patrzy i mówi, że przecież
ja napisałem ten riff. Ja mu mówię, że to było
dawno i będzie musiał się go nauczyć i mi pokazać.
(śmiech)
Możesz skomponować 200 utworów i nawet
nie znasz większości i z nich, bo grałeś to
wszystko tak dawno, to zrozumiałe. Mówiliśmy
trochę o mało znanych zespołach z lat
80., ale z drugiej strony mamy teraz internet
i zatrzęsienie zespołów, które odwołują się
do ówczesnego metalu, jak Skullfist, Enforcer,
Striker, nawet w Polsce mamy kapele
typu Road Hog itp. Mógłbym wymieniać
da-lej, ale co myślisz o zespołach z nurtu
New Wave Of Traditional Heavy Metal -
czy dobrze jest przywracać coś, co było
świetne w latach 80. i grać jak te kapele?
Tak, jeśli tylko jest publika - absolutnie tak!
Teraz mamy chyba ten przywilej, że mamy
rozwijającą się technologię i myślę, że zespół
na scenie brzmi lepiej teraz niż w 1979 roku,
ponieważ komputery są lepsze.
No i jest dużo łatwiej nagrywać i wydawać
rzeczy, bo możesz wszystko załatwić samemu.
Tak, tak, możesz, dosłownie. Możesz mieć po
prostu studio w domu - teraz to takie proste.
Zgadzam się, ponieważ znam tyle zespołów…
W latach 80. kapele nagrywały po
prostu demo i to było wszystko, a teraz kapele
zatrudniają profesjonalnych dźwiękowców,
idą do studia i z własnej kieszeni finansują
jej wydanie i sprzedają przez internet.
Tak, absolutnie.
Metal z lat 80. to nie tylko rzeczy typu NW
OBHM, thrash metal czy inne ekstremalne
rzeczy, bo w Polsce uwielbiamy głównie
klasyczny heavy metal albo ekstremalne
style - mamy black/death metalowe zespoły
jak Behemoth czy Vader, ale w latach 80.
mieliśmy też hair metal i adult oriented rock
(AOR). Lubisz taki styl, masz jakieś ulubione
zespoły? Ja to uwielbiam.
Kocham te rzeczy, zespoły pokroju Ratt,
Foto: Tygers Of Pan Tang
Trickster… Uwielbiam wszystko z tego nurtu.
To świetnie. Bo u nas jest on co prawda mały,
ale mamy u siebie ten ruch, bo są kapele
typu White Highway, którzy grają muzykę
stricte zainspirowaną latami 80. Ostatniej
soboty mieliśmy wydarzenie o nazwie Still
Of The Night, gdzie White Highway i
mnóstwo innych artystów grało muzykę z lat
80. przez 2,5 godziny i super było usłyszeć
rzadkości z polskiego rynku muzycznego jak
Doken czy Twisted Sister, bo te rzeczy nie
są teraz puszczane w radiu. Także super jest
wiedzieć, że ktoś tego wciąż słucha i wow…
Trickster nie jest zbyt popularny, a ty o nim
wspomniałeś.
(Śmiech)
Cieszę się, że ktoś ich zna. Wielka Brytania
to inna rzecz jak chodzi o przemysł muzyczny
i popularność tych kapel.
Cóż, gitarzysta z Trickster chyba właśnie dostał
się do Def Leppard, bo ich gitarzysta
miał raka, no nie?
Tak, pamiętam tę akcję, jakiś czas temu tak
było. Zbliżamy się do końca, ale mam jeszcze
takie pytanie: mamy dwie sytuacje -
możesz wybrać jeden zespół (z lat 80. czy
90., duży czy mały - jak wolisz), który chciałbyś
mieć za support, a z drugiej strony możesz
być supportem przed jakimkolwiek zespołem.
Jakie zespoły byś wybrał?
Wow, okej. W 1980 roku Van Halen mieli
przyjechać do Wielkiej Brytanii i szukali supportu,
a zapytałem naszą wytwórnię, czy Tygersi
mogą dla nich otwierać, a oni powiedzieli
"Eee… Nie, bo zamówiliśmy dla was studio
do nagrywania "Wild Cat"". Spytałem, czy
nie możemy tego trochę przesunąć, bo przyjeżdżają
na te 10 dni, czyli chyba osiem czy
siedem występów, a oni mówią, że nie ma
szans, jesteście umówieni i musicie tam być.
Ostatecznie chyba Lucifer's Friend dla nich
otwierali, ale ja chciałem to zrobić. Naprawdę
super byłoby grać przed nimi właśnie wtedy,
kiedy byli na szczycie - to dopiero byłoby coś.
To się nam naprawdę przydarzyło. Jak chodzi
o drugi zespół to chyba wybrałbym AC/DC,
bo są naprawdę koncertową potęgą. Przyciągają
niezliczone liczby ludzi. Niesamowicie byłoby
grać dla stu tysięcy ludzi. Grałem już dla
42 tysięcy ludzi, ale może za rok przebijemy
to w mieście Meksyk, bo mieści się tak 50
tysięcy ludzi. (śmiech)
To pokaźna liczba. Na zakończenie - czy
znacz jakieś polskie zespoły hard'n'heavy, nie
tylko z nazwy, ale i ich muzykę?
Nie, przepraszam, ale niestety nie znam.
W takim razie później na czacie mogę ci
wysłać link do kompilacji młodych polskich
zespołów mojego autorstwa. Zwłaszcza,
jeśli lubisz hard'n'heavy z lat 80. To tak na
sam koniec - gdybyś był dinozaurem z dalekiej
przeszłości - byłbyś mięsożercą czy roślinożercą
i dlaczego?
Mięsożercą, ponieważ uwielbiam steki. Byłbym
takim mięsożercą, że jadłbym tylko to
najlepsze mięso, nie jakieś tam skrawki z rąk
czy nóg, ja jadłbym same filety.
No nieźle. Póki co to chyba byłoby na tyle,
bardzo ci dziękuję za tę rozmowę, jestem
zaszczycony mogąc ją z tobą przeprowadzić
i trochę się pośmiać. Mam nadzieję, że niedługo
spotkamy się w Polsce, albo gdzieś
indziej na występie.
Absolutnie! Bardzo ci dziękuję, odezwę się
bardzo niedługo.
Dzięki, będziemy w kontakcie.
Absolutnie, tak! Do zobaczenia!
Karol Gospodarek & Maciej Uba
Foto: Tygers Of Pan Tang
TYGERS OF PAN TANG 17
się w mojej głowie.
Symboliczny powrót
Niewiele brakowało, żeby "Walking In The Shadows" okazała się ostatnią
płytą w karierze Steve'a Grimmetta. Sepsa, dwie amputacje nogi w ciągu kilku dni,
a do tego realne zagrożenie życia. Wokalista wykaraskał się się jednak z tej matni,
a jak sam podkreśla sił do walki dodawało mu marzenie, żeby wrócić na scenę.
Udało się, w dodatku z nową płytą "At The Gates", potwierdzającą, że mimo kalectwa
wciąż jest przy głosie:
HMP: Wygląda na to, że nawet poważne
problemy ze zdrowiem nie zdołały cię zatrzymać
i niebawem ukaże się kolejna płyta
Steve Grimmett's Grim Reaper zatytułowana
"At The Gates"?
Steve Grimmett: To jest to, czego pragnąłem
od początku. Kiedy byłem w szpitalu
moje myśli krążyły tylko wokół tego, w jaki
sposób mogę wrócić na scenę.
doszło do tej amputacji?
Miałem sepsę, zaczęło się od stopy, której
nie byli w stanie uratować, więc pierwsza
amputacja była poniżej kolana, ale pięć dni
później dostałem martwicy, powodującej
obumieranie tkanek w ranie, więc lekarze zadecydowali
o przeprowadzeniu drugiej amputacji
powyżej kolana. Wszystkie te operacje
były wykonane pod wpływem znieczulenia
zewnątrzoponowego, dlatego byłem podczas
nich świadomy i słyszałem, jak cięli
moje kości, co pozostawiło uraz psychiczny i
Poza tym dla wokalisty taką prawdziwą
tragedią byłaby chyba utrata strun głosowych,
a w twoim przypadku wciąż byłeś w
formie, miałeś pomysły na kolejną płytę -
powrót był tylko kwestią czasu?
Tak, ale oczywiście gdybym stracił moje struny
głosowe to byłby koniec, fakt, że byłem
tak bliski śmierci sprawił, że byłem jeszcze
bardziej zdeterminowany.
Fani bardzo cię wspierali w czasie choroby -
pewnie byłeś bardzo wzruszony, kiedy po
przerwie wyszedłeś znowu na scenę i zaśpiewałeś?
Fani byli fantastyczni. Potrzebowałem krwi
będąc w szpitalu, brytyjska ambasada opublikowała
informację poprzez lokalne radio i 60
fanów pojawiło się, by oddać krew. To fantastyczne,
ale powrót na scenę był czymś,
czego nigdy nie zapomnę, podczas mojego
występu żona pomogła mi przemieścić się w
dół, na przód sceny i gdy byłem coraz bliżej
fani stawali się coraz głośniejsi, to przyprawiło
mnie o łzy, naprawdę niezapomniane
chwile.
Nie bawiłeś się jednak w żadne sentymenty,
bo w końcu kalectwo nie jest w naszych
czasach niczym nadzwyczajnym, można
funkcjonować w społeczeństwie bez ręki
czy nogi dzięki protezom, normalnie żyć,
pracować, a więc i śpiewać - stało się co się
stało i trudno, życie płynie dalej, a kolejna
płyta kusiła?
Teraz to dla mnie nowa codzienność, używanie
wózka inwalidzkiego jest częścią mojego
codziennego życia i nie ma w tym nic złego,
bo tak jak mówisz mam protezę, mogę
chodzić i robić większość rzeczy, które robiłem
zanim straciłem nogę.
Można też powiedzieć, że zrobiłeś tym wydawnictwem
sam sobie prezent i to z podwójnej
okazji, bo 60. urodzin i 40-lecia obecności
na muzycznej scenie, a do tego uradowałeś
fanów, nader dobitnie udowadniając,
że nie dajesz tak łatwo za wygraną?
Nie, nie poddaję się tak łatwo, nie byłem gotów,
żeby odpuścić, ale zmieniło mnie to w
swojego rodzaju osobę motywującą innych.
Wziąłem sobie do serca słowa Winstona
Churchilla "Nigdy, nigdy, nigdy się nie poddawaj".
Życie czasem zsyła nam niespodziewane
zdarzenia i właśnie w taki sposób to potraktowałem.
Jednak ponad dwa lata temu wyglądało to
bardzo poważnie i pewnie nawet w najczarniejszych
snach nie przypuszczałeś, że wrócisz
z Ekwadoru bez prawej nogi - tu musiała
być jakaś wyjątkowo paskudna infekcja,
która do tego rozwinęła się bardzo szybko,
powodując zagrożenie życia, gdyby nie
18 GRIM REAPER
Foto: Grim Reaper
obecnie mam zespół stresu pourazowego.
Pewnie wszystko działo się tak szybko, że
dopiero po fakcie, już po powrocie do domu i
w czasie rekonwalescencji miałeś czas by to
na spokojnie przeanalizować i ochłonąć?
Nie, choć działo się to dość szybko to, jak już
wspomniałem, chciałem powrócić na scenę
jak najszybciej, więc to była łatwizna.
Pojawiło się wtedy zwątpienie, myśli typu
"czego ja, kaleka, mam szukać na scenie,
pora na emeryturę" czy przeciwnie, przykład
choćby jeżdżącego na wózku Jeffa Becerry z
Possessed czy niepełnosprawnych sportowców
był dla ciebie motywacją, że można
sobie poradzić nawet w gorszej sytuacji?
Nie, to się nigdy nie zdarzyło, byłem tak zdeterminowany,
żeby znaleźć się ponownie na
scenie, że te głupie myśli nigdy nie pojawiły
Mówiłeś w innych wywiadach, że zależało
ci na jak najbardziej klasycznym muzycznie
albumie, zakorzenionym w latach świetności
Grim Reaper, ale też nowocześnie, mocno
brzmiącym, żadnym wykopalisku, bo w
końcu mamy rok 2019, a nie 1985?
Nagraliśmy go w oldschoolowy sposób, to
prawdziwa perkusja etc. Nie ma sensu nagrywać
rocka w swojej własnej sypialni, nigdy
nie będzie brzmiał dobrze i nie będzie miał
duszy, więc ten materiał jest oldschoolowy,
ale z nowoczesnym sznytem i wydaje mi się,
że jest odbierany bardzo dobrze.
Ponoć koledzy z zespołu bardzo wsparli cię
przy powstawaniu "At The Gates", można
więc śmiało określić ten album efektem waszej
kolektywnej współpracy?
Tak, było, to bardzo dobrzy, przyjaźni ludzie
i skończyło się na tym, że Ian, Mark i ja
współpracowaliśmy przy tym materiale.
Przystępując do pracy nad kolejną płytą odczuwasz
ciężar legendy Grim Reaper, czy
też ta przeszłość ma tylko pozytywny
wymiar?
To nie jest żaden ciężar, to jest to, co robimy.
Swoją drogą czemu używacie szyldu Steve
Grimmett's Grim Reaper, skoro to co robicie
jest de facto w prostej linii kontynuacją
działalności Grim Reaper z lat 80.? Chodzi
Foto: Grim Reaper
o kwestie praw do nazwy, etc.?
To kompromis, na który Nick Bowcott i ja
zgodziliśmy się, żeby fani jasno wiedzieli, że
nie jest ponowne zjednoczenie i że Nick nie
będzie brał udziału w tym przedsięwzięciu,
chyba, że zostanie to ogłoszone z wyprzedzeniem,
ponieważ Nick przyłączał się do nas
wielokrotnie z różnych okazji.
Warto więc zwracać uwagę na to co się podpisuje,
szczególnie kiedy jest się młodym,
niedoświadczonym muzykiem?
Nigdy niczego nie podpisuj, dopóki prawnik
tego nie przeczyta, przenigdy.
Ale z Dissonance Productions współpraca
układa się wam chyba bez zarzutu, skoro
wydajecie pod ich szyldem już kolejny
album?
Kocham tę wytwórnię, są szczerzy i pomagają
nam pod każdym możliwym względem,
to dobra firma do współpracy.
Planujecie też ponoć wersję winylową "At
The Gates", tak jak w przypadku "Walking
In The Shadows"?
To już jest załatwione, wytwórnia ma już w
sprzedaży naszą nową płytę na winylu.
Cieszy cię, że historia zatoczyła koło i znowu
można kupować metalowe płyty również
na analogowych nośnikach, tak jak w
latach 80.?
To dobra sprawa, myślę że fanom się to
podoba, bo mogą usiąść i posłuchać płyty
przeglądając załączoną książeczkę, idealne.
Zaczęliście już promocję nowego materiału
- jak wypadły amerykańskie koncerty, fani
dopisali, i to nie tylko ci pamiętający cię
sprzed lat?
Tak, trasa po USA była fantastyczna, fani
wciąż są głodni naszej muzyki i mamy kompletnie
nową publikę, która obejmuje też naszych
starych wielbicieli.
To chyba największa frajda dla kogoś z
takim stażem, gdy widzi pod sceną również
młodych ludzi, nie tylko swych rówieśników,
bo oznacza to, że metal jest wciąż
żywy, skoro dociera i do najmłodszego pokolenia?
Dokładnie tak jest i dlatego kocham to robić.
Nie zmienia to jednak faktu, że jest z tym
coraz gorzej, co możesz najlepiej ocenić,
skoro śpiewasz od lat 70. i widziałeś na własne
oczy wszelkie przemiany muzycznego
rynku, zmiany mód i trendów, etc.?
To się zmieniło, nie entuzjazm zespołów czy
też fanów, ale przemysł już tak, duże wytwórnie
nie wydają metalu, teraz zajmują się
tym niezależni wydawcy, którzy są zainteresowani,
ale większość grup musi płacić za
cały proces nagrywania i wszelką grafikę zanim
wytwórnia w ogóle zajmie się ich materiałem.
Czyli trzeba jak najlepiej robić swoje, nagrywać
jak najlepsze płyty, takie jak "At
The Gates" i wtedy słuchacze zawsze się
znajdą, niezależnie od tego jaki inny gatunek
jest obecnie na topie?
Jeśli nagrywasz album z sercem, ludzie to
poczują i pokochają twoją pracę.
Wojciech Chamryk, Kinga Dombek,
Maciej Kliszcz
GRIM REAPER
19
HMP: W zeszłym roku wydaliście "Judge
Not", a już teraz dostajemy nową EPkę. Jaką
pozycję "Loud and Proud" zajmuje w waszej
dyskografii? To głównie przeróbki kawałków
z przeszłości lub z ostatniego albumu.
Ken Johnson: EPka była wydana jako pojedynczy
singiel z "Judge Not" i doskonale
sprawdzał się na żywo. Zrobiliśmy ten mini
album po to, aby udostępnić szerzej kawałki,
które nagraliśmy na "Judge Not" i znalazły
się na japońskiej edycji płyty. Jedyną różnicą
jest to, że ponownie zmiksowaliśmy utwór
"Falling Into Darkness". Remiksu dokonał
Dumni i głośni
Blitzkrieg nigdy nie dostąpili
wielkiej popularności, choć
dla ludzi interesujących się
brytyjskim heavy metalem z
początków lat osiemdziesiątych, nie
jest na pewno to nazwa anonimowa. Inni mogą
kojarzyć ich z kawałkiem "Blitzkrieg", który swego czasu w
repertuarze miała… Metallica. Brytyjczycy są aktywni do
dziś, czego dowodem niech będzie nowa EPka "Lound and
Proud". Gitarzysta Ken Johnson zgodził się odpowiedzieć
na kilka pytań dotyczących nowego wydawnictwa, przeszłości
jak i przyszłości.
Wracając do poprzedniego wydawnictwa,
jak obecnie oceniasz "Judge Not"?
Jestem z niego bardzo zadowolony. Począwszy
od wstępnego okresu pisania materiału
aż do nagrań - zarówno z Philem w Downcast
oraz w Hansen Studios w Danii, gdzie
miksowaliśmy album.
Masz przekonanie, że format EPki z kilkoma
utworami jest nadal interesujący dla publiczności?
Od lat waga nagrań studyjnych
wydaje się być coraz mniejsza.
Wydaje mi się, że winyl wrócił na dobre, niezależnie
od tego czy mowa o pełnych albumach,
czy mniejszych formatach. Być może z
powodu brzmienia jakiego dostarcza, ale też
wielkości - trzymasz w ręku wydawnictwo,
Historia Blitzkrieg jest interesująca. Zaczęliście
na początku lat osiemdziesiątych,
podobnie jak wiele ważnych zespołów tego
czasu. Jednak regularnie gracie dopiero od
końca kolejnej dekady. Jak uważasz, dlaczego
nie wypaliło na początku?
Na początku było naprawdę dobrze, przynajmniej
tak to pamiętam. Jednak zespół się
rozpadł a Brian (Ross, wokalista - przyp.
red.) dołączył do grupy Satan. W wyniku tego
zamieszania, nasz debiutancki album "A
Time Of Changes", który miał być wydany
w roku 1981, ukazał się na rynku w roku
1985. Wtedy klimat muzyczny był już trochę
inny. Nowa Fala Brytyjskiego Heavy Metal
ustępowała miejsce amerykańskiemu hair
metalowi i ówczesnej muzyce hard rockowej.
Pewną rozpoznawalność zyskaliście dzięki
Metallice, która przerobiła wasz kawałek
"Blitzkrieg" - ukazał się jeszcze w latach 80
jako strona B jednego z ich singli. Myślisz,
że to pozwoliło wam przetrwać?
Tak, myślę, że nam to pomogło. Nie mogę
jednak nie zauważyć, że przez jakiś czas publiczność
uznawała, że jest to kawałek Metalliki
a nie nasz. Ale tak, myślę, że to miało
wpływ na naszą działalność.
Phil Davies w Downcast Studios w Newcastle,
czyli miejscu, w którym nagrywaliśmy
też nasze ostatnie pełne wydawnictwo.
Początkowo nie planowaliście dodać tych
kawałków do podstawowej wersji albumu?
Mogłyby ciekawie wzbogacić płytę.
Znalazły się tylko w wersji japońskiej, niestety
nie ogólnoświatowej. To dlatego, że płyta
nie została wydana w tym samym czasie na
winylu i płycie kompaktowej. Wersja winylowa,
będąca pojedynczym albumem, musiała
więc zostać pozbawiona kilku utworów.
Foto: Brian Green
którego okładkę czy teksty możesz sobie dokładnie
przestudiować.
Brian Tatler z Diamond Head powiedział
niedawno, że tantiemy jakie dostawał za
kawałki zespołu, jakie znalazły się na
składankowym "Garage Inc" Metalliki pozwoliły
mu przetrwać chude lata. Widzisz
to w podobny sposób?
Nie jestem odpowiednią osobą do udzielenia
odpowiedzi na to pytania. Myślę, że Brian
Ross mógłby coś o tym opowiedzieć. Nie będę
jednak zgadywał, co miałby do powiedzenia.
(śmiech)
Co było głównym impulsem do powrotu
zespołu w latach dziewięćdziesiątych?
Myślę, że to samo, co w przypadku każdego
innego zespołu. Chcieliśmy po prostu grać na
żywo. Wierzyliśmy też w swój materiał, w to,
że mamy coś do powiedzenia.
Biznes muzyczny bardzo się wtedy zmienił.
Grunge stał się popularnym gatunkiem a
wiele starszych kapel metalowych walczyło
o przetrwanie. Może z wyjątkiem Metalliki.
Czuliście, że powrót może być trudny?
Myślę, że gdy pojawił się grunge, a było to
właśnie wtedy, mnóstwo starszych zespołów
zaczęło tracić grunt pod nogami. Ale co z tego,
czy to oznacza, że powinieneś się poddać?
Musisz dalej robić swoje, ciągle próbować.
Europa kontynentalna była dla nas
miejscem, w którym nadal mogliśmy działać.
Bardzo pomogło nam to, że na festiwale zapraszano
takie zespoły jak nasz, a te grające
grunge.
To ciekawe, że nadal macie wspólnego
członka z Satan. Brian Ross dzieli obowiązki
wokalisty pomiędzy oba zespoły. Nie
przeszkadza to w pracy obu grup?
Staramy się zaplanować to tak, aby odpowiednio
zrównoważyć działania zespołów i przy
okazji nie zaharować Briana na śmierć. Na
razie nie rodzą się z tego problemy, ani dla
nas, ani dla Satan.
20
BLITZKRIEG
Mnóstwo ludzi przewinęło się przez wasz
skład. Myślisz, że to jeden z powodów, dla
których nie udało wam się zachować regularności
działania przez lata?
Każdy zespół przeżywa zmiany składu a
powody tego bywają bardzo różne. Zespół
istniejący czterdzieści lat nie może uniknąć
takich sytuacji. Ludzie odchodzą z różnych
przyczyn. Zmienia się ich sytuacja życiowa
czy rodzinna, tracą zainteresowanie, pojawiają
się jakieś różnice co do wizji muzycznej.
Bywa z tym różnie.
W 2015 roku ponownie nagraliście swój
debiut "A Time of Changes". Zgaduję, że
głównym powodem tego był fakt, że był od
pewnego czasu niedostępny. Powrót do
tego materiału wiązał się z jakąś refleksją
co do przeszłości?
Album był od dawna niedostępny, faktycznie
to był główny powód dla którego zdecydowaliśmy
się na ten krok. Ceny pierwszych
wydań na Ebay'u były kosmiczne. Podczas
nagrań staraliśmy się trzymać oryginalnych
rejestracji, mimo, że tym razem korzystaliśmy
z nowoczesnego sprzętu. Możliwe, że
dzięki temu dodaliśmy kilka rzeczy, których
nie udało się zrealizować przy pierwotnych
nagraniach.
Nie staraliście się wydać go ponownie w
niezmienionej formie?
Wiesz, było to możliwe, ale z nieznanych mi
powodów wytwórnia, z którą byliśmy w
owym czasie związani, postanowiła nie decydować
się na taki krok.
Foto: Blitzkrieg
Jak wspominasz początek lat 80 w Wielkiej
Brytanii? Mam na myśli scenę NWOB
HM, która była już wtedy rozwinięta i
stała się źródłem inspiracji dla wielu innych
zespołów.
To były bardzo dobre czasy i metal, hard
rock czy NWOBHM były fajnymi zjawiskami.
Łatwiej było zorganizować koncerty. Mogliśmy
dogadywać się i występować wspólnie
z kilkoma innymi grupami, koszty nie były
tak duże jak dziś. Jednak czas zmienia wszystko.
Jakie są wasze plany na najbliższą przyszłość?
W 2020 roku będziemy obchodzić czterdziestolecie
i mamy już zaklepane kilka sztuk
festiwalowych. Będziemy grali w Portugalii,
już w styczniu. Potem w lutym, w Wielkiej
Brytanii. Następnie Niemcy czy, w drugiej
połowie roku, festiwal British Steel Fest we
Francji. Planujemy również wydać nowy album
i promować go koncertami pod koniec
roku.
Igor Waniurski
Przeszliśmy przez serię tymczasowych grajków
Cirith Ungol jest niewątpliwie zespołem, który jest blisko swoich fanów.
Robert Garven wydaje się być też człowiekiem, który dokładnie śledzi, co o jego
kapeli piszą. Na przykład doskonale pamięta obszerny wywiad autorstwa naszego
redakcyjnego kolegi Jacka Woźniaka (przynajmniej wg. Roberta, bo pod wywiadem
jest podpisany Aleksander Trojanowski). Nie był to jednak jedyny numer
naszego pisma, w którym temu zespołowi poświęcono sporo miejsca. Część z Was
drodzy czytelnicy pewnie ma w pamięci czasy, gdy Heavy Metal Pages wychodziło
jeszcze w wersji papierowej, a być może nawet niektórzy są w posiadaniu numeru
28 z roku 2006. Tam właśnie znalazła sie dość ciekawa biografia tego kompletnie
nieznanego mi wówczas zespołu autorstwa Sławka Kamińskiego. Tekst ten zaintrygował
mnie do tego stopnia, że sprawdziłem i... przez długie lata Cirith Ungol
był (i de facto jest) w samym topie moich ulubionych bandów. Możliwość zadania
Robertowi kilku pytań dotyczących intrygujących mnie kwestii i otrzymania
odpowiedzi bezpośrednio od źródła, była dla mnie czymś, czego nie mógłbym
ominąć. Zatem proponuję poczytać, co z owej rozmowy wyszło...
HMP: Witaj, pozwolisz, że na początek
zadam Ci kilka pytań odnośnie przeszłości
zespołu.
Robert Garven: Jeżeli chodzi o przeszłość,
HMP przygotowało fantastyczny artykuł autorstwa
Jacka Woźniaka na temat zespołu w
wydaniu nr 64! Dziękujemy za nieustające zainteresowanie
zespołem!
Rok powstania Cirith Ungol najczęściej datuje
się na rok 1972 (chociaż w niektóre źródła
Po nagraniu wspomnianego albumu, Greg
opuścił grupę. Jakie motywy kierowały jego
decyzją?
Greg poszedł na studia i zamierzał przeprowadzić
się do Los Angeles, żeby rozpocząć karierę.
To ponad godzinę jazdy samochodem od
nas. Wiem, że teraz to nie wydaje się daleko,
ale wtedy ćwiczyliśmy trzy-cztery razy w tygodniu
i stwierdziliśmy, że to niemożliwe, aby
kontynuować stałą współpracę. Oddaliliśmy
się od siebie też trochę muzycznie, zespół
chciał pójść w bardziej ekstremalne, ciężkie
brzmienie, podczas gdy Greg chciał grać muzykę,
która była bardziej komercyjnie akceptowana.
Różnice pomiędzy nami nie były znaczne,
ale byliśmy młodzi, impulsywni i wydawało
się, że to czas na rozstanie. Pomimo tego
pozostaliśmy przyjaciółmi i utrzymywaliśmy
kontakt. Greg grał w zespole o nazwie Falcon,
który wydał dwa albumy!
Nie wiem ile w tym prawdy, ale słyszałem,
że po zakończeniu działalności zespołu w
1992 roku, Greg podobno sprzedał cały
sprzęt i wszystkie pamiątki jakie zostały mu
po Cirith Ungol. Czy miał na to zezwolenie
pozostałych członków grupy?
Właściwie to nieprawda, po tym jak Greg
opuścił zespół, sprzedał nam większość swojego
sprzętu za bardzo korzystną cenę, żebyśmy
mogli kontynuować naszą misję.
Zawieszenie Waszej działalności nastąpiło
po wydaniu płyty "Paradise Lost". Oficjalnie
mówi się, że chodziło o problemy z wytwórnią.
Były to tylko problemy finansowe, czy
może w grę wchodziło coś jeszcze?
Byliśmy razem przez około dwadzieścia lat,
odnosząc mały komercyjny sukces lub nie odnosząc
go wcale. Zespół przetrwał erę disco,
powstanie muzyki punk, ale ta cała sprawa z
zespołami hair metalowymi, którą uważaliśmy
za odrażającą wirowała wokół nas oraz speed
metal zaczął się rozkręcać, a my nie byliśmy
jego częścią. To wszystko wzbudziło w nas
uczucie, że nie ma już przyszłości dla tego, co
uważaliśmy za prawdziwy heavy metal. Kiedy
wszyscy członkowie opuścili zespół w roku
1991, z wyjątkiem Tima i mnie, zdecydowaliśmy,
że to czas zamknąć wieko od trumny, w
której leży Ungol!
podają rok 1970, a nawet 1969). Wasz debiut
"Frost and Fire" ukazał się w 1981r. Jak
wyglądała Wasza wcześniejsza działalność?
Jestem w posiadaniu zdjęcia z naszego pierwszego
"prawdziwego" koncertu z 15 lutego
1971r. Miał on miejsce podczas festiwalu na
boisku do futbolu przy naszym lokalnym liceum!
Spotykaliśmy się regularnie w małym pokoju
na piętrze w domu moich rodziców przez
około osiem lat. Mieliśmy trochę sprzętu do
nagrywania w szafie i spędzaliśmy tam czas
ćwicząc, pisząc i nagrywając. Staraliśmy się
grać tak dużo koncertów, jak tylko było to
możliwe i planowaliśmy nasz podbój świata!
Czy to prawda, że "Frost And Fire" w ówczesnej
prasie muzycznej był określany jako
"najgorszy metalowy album w historii"?
Przejmowaliście się takimi opiniami?
To określenie znalazło się tylko w jednej książce,
czymś w stylu encyklopedii o heavy metalu.
Nie pamiętam dokładnego tytułu, bo prawdopodobnie
była to najgorsza książka na temat
heavy metalu jaka kiedykolwiek powstała!
(śmiech) Każdy ma własną opinię i szczerze
mówiąc, nasza muzyka nie jest dla wszystkich
i nie ma w tym nic złego. Podobamy się
miłośnikom muzyki, którzy darzą metal bardziej
skomplikowaną miłością!
Foto: Cirith Ungol
Gdy dziś słucham "Paradise Lost", mam
nieodparte wrażenie, że album ten jest bardzo
niespójny. Niektóre kawałki brzmią jak
klasyczny Cirith Ungol z lat osiemdziesiątych,
niektóre zaś to luzacki wesoły rockendroll.
Nie mówię, że są złe, ale kompletnie
mi do Was nie pasują...
Przerwy między naszymi albumami były w
większości spowodowane sytuacjami, na które
nie mieliśmy żadnego wpływu. Po "One Foot
in Hell" szukaliśmy wytwórni, w której moglibyśmy
wydać materiał, który miał być naszym
kolejnym albumem, "Paradise Lost". W ciągu
tych pięciu lat Jerry i Flint opuścili zespół.
Jimmy dołączył do nas, a potem przeszliśmy
przez serię tymczasowych grajków, próbujących
zagrać muzykę, którą napisaliśmy na
"Paradise Lost". Chcieliśmy istnieć i żyć z
nimi w zgodzie, dlatego na albumie zamieściliśmy
kilka piosenek, które nie zostały napisane
przez Cirith Ungol. Jeśli odejmiecie te trzy
piosenki, reszta płyty będzie bardziej sensowna.
Patrząc wstecz, nie powinniśmy ich nigdy
dodawać na płytę, ponieważ to osłabiło złożoność
i przekaz albumu, jednak wtedy wydawało
się to dobrym pomysłem.
Po 1992r. chyba wszyscy już zdążyli się pogodzić
z faktem, że Cirith Ungol na dobre
przeszedł do historii gatunku zwanego heavy
metalem, tymczasem zrobiliście wielką niespodziankę
reaktywując się w roku 2015.
Przygotowywaliście się do tego przez jakiś
czas, czy to był totalny spontan?
Nie, wszyscy byliśmy przekonani, że to już
koniec zespołu. Ja nawet przysiągłem, że nigdy
nie dotknę innych pałeczek przez resztę
mojego życia! Jarvis Leatherby, basista
Night Demon (jedna z najpotężniejszych
grup metalowych w naszej okolicy), mieszka w
22
CIRITH UNGOL
naszym rodzinnym mieście w Venturze, California.
Przez lata jeździł po Stanach Zjednoczonych
i Europie z koncertami, wracając z
fantastycznymi historiami o fanach Cirith
Ungol z całego świata. Uważał, że powinniśmy
rozważyć powrót. Powtarzałem mu, że już
nie jestem zainteresowany graniem z powodu
złych odczuć, które żywiłem w stosunku do
branży muzycznej, ale on naciskał. W roku
2015 zorganizował fantastyczny festiwal tutaj
w Venturze, pod nazwą Frost & Fire Festival
I, dla uczczenia naszego pierwszego albumu,
"Frost & Fire". Bilety były wyprzedane i zostaliśmy
poproszeni o zrobienie spotkania z
fanami w przerwach pomiędzy występami.
Podpisywaliśmy albumy, plakaty i różne artykuły
przez ponad godzinę i spotkaliśmy fanów
z całej kuli ziemskiej. Oliver Weinsheimer,
jeden z promotorów sławnego niemieckiego
festiwalu Keep it True przyszedł, wziął nas
na bok i poprosił nas o przyjazd na koncert w
roku 2015, tylko żeby spotkać się z fanami, na
co się zgodziliśmy. Jarvis chciał zorganizować
kolejny Frost & Fire II w 2016r. i powiedział,
że jeśli to zrobi, to chciałby, abyśmy byli
headlinerami tego trzy dniowego festiwalu. To
było dość szalone i nie wiedzieliśmy właściwie
co o tym myśleć. Po głębokich zastanowieniach
zdecydowaliśmy, że skoro tylu ludzi lubiło
nasz zespół i naszą muzykę, to byłoby to
samolubne nie zagrać dla nich! Reszta to już
historia. Znaleźliśmy salę prób i od tamtego
czasu gramy i pracujemy nad nowym materiałem!
Mamy nadzieję, że poprzez granie koncertów
jesteśmy w stanie zabrać naszych słuchaczy
w podróż w czasie, do dni gdy graliśmy
będąc u szczytu naszej kariery!
Przez cały okres przerwy w działalności
utrzymywaliście ze sobą kontakt, czy odnowiliście
go z powodu wydarzeń, o których
wspominasz?
Miasto, w którym mieszkamy jest małe, więc
wszyscy zostaliśmy w kontakcie przez lata.
Mimo, że Greg mieszka dość daleko, w Los
Angeles, on i ja zawsze mieliśmy kilka wspólnych
zainteresowań, więc okazjonalnie się widywaliśmy.
To wszystko działo się w bardzo
ograniczony sposób, pierwotnie mieliśmy zagrać
tylko kilka koncertów, jednak zapotrzebowanie
było na troszkę więcej, dlatego jesteśmy
szczęśliwi, że możemy wystąpić dla tych,
którzy tak długo czekali, by nas usłyszeć.
Wspomniałeś też o Jarvisie. To jedyna osoba,
która nie grała wcześniej w Cirith
Ungol.
Gdy Jarvis zebrał z powrotem cały zespół
oczywiście zwróciliśmy się to Flinta, żeby grał
na bassie. On mieszka nawet dość daleko od
rodzinnego miasta zespołu i ta odległość była
dla nas przeszkodą nie do przejścia.
A jak tam Vernon Green, basista Cirith
Ungol w latach 1988-1992. Utrzymujecie
kontakt?
Tak, on też mieszka w naszym rodzinnym
mieście, ale nie był zainteresowany grą w zespole.
To bardzo dobry facet, podarował nasze
oryginalne szkieletowe tła (które sam wykonał)
bliskiemu przyjacielowi zespołu, który
pozwala nam ich używać aż do czasu naszego
przejścia na emeryturę, a wtedy trafią one do
jego muzeum Cirith Ungol!
Niedawno na rynek trafił wasz pierwszy album
koncertowy zatytułowany "I'm Alive"
nagrany podczas Up The Hammers Fest w
Atenach, stolicy Grecji. Wydaje się, że w
tym kraju popularność epic metalu jest nieco
większe niż w innych częściach globu...
Zagraliśmy ostatnio trzy koncerty w Grecji,
oczywiście Grecy mają zamiłowanie do heavy
metalu! Manolis Karazeris, promotor Up
the Hammers, powiedział nam, że Greccy fani
są bardzo entuzjastyczni i miał rację. To było
niesamowite i nigdy nie zapomnimy takiego
przeżycia!
Elementem, który na tej koncertówce naprawdę
może zachwycać to wokal Tima. Jakim
cudem utrzymał on taką formę mimo ponad
dwudziestoletniej przerwy. Nie wiesz może,
czy ćwiczył głos przez ten czas?
Każdy o to pyta i odpowiedź brzmi: nie. Głos
Foto: Cirith Ungol
Tima jest czymś cudownym dla tych, którzy
lubią nasz zespół i praktycznie on po prostu
złapał mikrofon i zaczął ponownie krzyczeć!
Myśleliście może o wydaniu albumu koncertowego
w latach osiemdziesiątych?
Nie sądzę, żebyśmy kiedykolwiek wpadli na
taki pomysł, ponieważ od zawsze naszym celem
były kolejne płyty studyjne. Po tym, jak
zespół wrócił do siebie Metal Blade Records
zwrócili się do nas z konceptem live albumu. I
wszyscy uznaliśmy, że to dobry czas na jego
realizację.
Pamiętasz pierwszy koncert Cirith Ungol
po powrocie?
Tak, nasz pierwszy koncert był tutaj, w naszym
rodzinnym mieście, Frost & Fire II, i
ironicznie w tym samym miejscu, gdzie graliśmy
nasz ostatni występ przed rozpadem zespołu.
Ludzie przybyli z całego świata i to naprawdę
było to niepowtarzalne doświadczenie.
Z każdym koncertem podnosimy parę, na
randkę z przeznaczeniem!
Czy "I'm Alive" należy traktować, jako coś w
rodzaju "czekadełka na Was pierwszy od
1991 roku studyjny album?
Niezupełnie, w zeszłym roku wydaliśmy singiel
"Witch's Game" do nadchodzącego filmu
animowanego "The Planet of Doom". Myślę,
że Waszym czytelnikom spodoba się ten film.
"The Planet of Doom" to animacja, w której
bohater, Halvar the Brave, szuka zemsty na
wiedźmie, podróżując przez psychodeliczne
krajobrazy z misją pokonania śmiertelnej bestii
Mördvéla, za morderstwo jego ukochanej
panny młodej. Ten film ma tak niesamowity
heavy metalowy soundtrack z tak wieloma
doomowymi kapelami i fantastycznymi artystami
fantasy! Potem, dopiero niedawno "I'm
Alive" zostało wydane. Mamy kilka projektów
w trakcie realizacji i mamy nadzieję, że Ci,
którzy śledzą poczynania zespołu będą czekać,
bo nie zawiodą się! Pomiędzy naszymi
rzadkimi publicznymi wystąpieniami, chowamy
się w naszej sekretnej, podziemnej jaskini,
kując nowy rozdział sagi Cirith Ungol! "A
Churning Maelstrom of Metal Chaos Descending!"
Dziękuję bardzo za ten wywiad.
Dziękujemy za poświęcenie czasu, żeby dowiedzieć
się więcej o Cirith Ungol. Mam nadzieję,
że wkrótce będziemy mogli zagrać w
Polsce! Proszę przekazać nasze pozdrowienia
Jackowi i wszystkim z HMP!!! (Jacku oraz
wszyscy z HMP- przekazuję - przyp. red.)
Bartek Kuczak
Tłumaczenie: Kinga Dombek
CIRITH UNGOL 23
...część z tych rzeczy jest kliszami, tylko dlatego, że po prostu
dobrze działają.
Kwestia oryginalności i jej braku zawsze jest problemem zarówno dla
zespołów, jak i recenzentów opisujących muzykę. Jednak ucieknę na chwilę od
tego zagadnienia, w stronę amerykańskiego thrash/progresywnego Anacrusis,
które powstało w latach 80. i niedawno wróciło do nas (po raz kolejny), na parę
występów, w których udział wezmą wszyscy studyjni członkowie zespołu. Z tej
okazji mam możliwość porozmawiać z Kennem Nardi na temat płyt zespołu, najbliższych
wydarzeń oraz planów na przyszłość. Zanim pozwolę przejść do wywiadu,
wspomnę jeszcze tylko o stronie anacrusis.us, gdzie można przeczytać historię
zespołu (po angielsku), jak i pobrać muzykę - przy czym sama dyskografia jest
także dostępna na Youtube, wraz z teledyskami do "I Love The World" oraz
"Sound The Alarm". Nie przedłużając...
Foto: Anacrusis
pogląd na naszą muzykę. Nigdy nie był naszym
oficjalnym wydaniem i tylko paręset
sztuk zostało wytłoczonych. "Our Reunion"
było wydawnictwem DVD, którego byłem producentem.
Znalazł się na nim nasz pierwszy
powrotny koncert w St. Louis. Sam wstęp był
rozgrzewką przed naszym pojawieniem się parę
dni później na Keep It True w Niemczech.
Ustawiłem parę kamer i potem edytowałem
materiał samodzielnie. Ponownie, wyprodukowałem
małą ilość tych płyt by sprzedać je, głównie
na Keep It True, kiedy grałem z moim
solowym zespołem. Cały koncert jest na Youtube
i obecnie nie jest dostępny w sprzedaży.
W roku 2010 powtórnie nagraliście debiut
oraz "Reason". W mojej opinii, jeśli chodzi o
ponownie nagrany debiut, to te wolniejsze
momenty są okej a nawet całkiem niezłe, ale
tempo i prędkość na tych szybszych wydaje
się całkiem niepoprawna (np. "Present Tense").
Ogólnie podobało mi się, ale preferuje
ten album szybszy i bardziej surowy. Co sam
uważasz na temat tej kompilacji? Czy jesteś
zadowolony z rezultatów ponownego nagrania?
Zasadniczo tempa na "Hindsight: Suffering
Hour & Reason Revisited" są takie, jakie
miały być domyślnie. Nagrywaliśmy te stare albumy
tak szybko, bo nie dawaliśmy należytej
uwagi tempom. Parę z tych utworów, szczególnie
na "Suffering Hour" nie były grane tak
szybko. Kilka z tych motywów były naprawdę
szybkie i byliśmy szczególnie niezadowoleni z
ich końcowego rezultatu. Oczywiście każdy
kto słyszał oryginały nie będzie miał punktu
odniesienia i wiele osób polubiło to w taki
sposób, jaki to zostało zaprezentowane, ale
"Hindsight…" jest lepszą prezentacją tego, w
stosunku do tego jak te utwory zostały napisane.
HMP: Cześć, dobrze zobaczyć kolejny klasyczny
zespół powracający do branży. Czy
mógłbyś powiedzieć więcej o tym powrocie?
Kenn Nardi: Metal Blade ponownie zremasterowało
i wydało wszystkie cztery albumy z
lat 80. i 90., zaś my - w tym momencie - planujemy
tylko zagrać jeden specjalny powrotny
występ, który będzie zorganizowany z wszystkimi
sześcioma członkami zespołu, którzy byli
obecni podczas nagrywania albumów. Poza
tym, zasadniczo nie planujemy przywracać zespołu
w pełnym wymiarze.
Myślę, że to był - albo będzie - motyw przewodnich
Waszych aktualnych wywiadów,
ale co robiłeś po roku 2013, a przed powrotem
Anacrusis w 2019r.?
W roku 2015 pod moim własnym imieniem
wydałem dwupłytowy projekt solowy. Mowa o
"Dancing With The Past". To 28 nowych
utworów, gdzie użyłem automatu perkusyjnego,
zaś resztę instrumentów zagrałem i nagrałem
samodzielnie, pomijając partie basu, które
zagrał John Emery. Większość z tego materiału
została napisana w czasie kiedy John, nasz
oryginalny perkusista, Mike Owen oraz ja
mieliśmy próby przed różnymi występami i
festiwalami. Były taki czas, kiedy planowaliśmy
wydać to, jako nowy album Anacrusis, jednak
uznałem, że bez naszego gitarzysty Kevina
Heidbredera to by nie wyszło nam na
dobre. Skończyło się na tym, że wypaliliśmy
się podczas wspólnego grania, zaś ja uznałem,
że dokończę ten album samodzielnie, co pozwoliło
mi na większą swobodę i eksperymenty
z różnymi stylami muzycznymi. W roku 2016
ruszyłem po całej Europie z krótką serią występów
klubowych, oraz na festiwale Roadburn
oraz Keep It True. Zagrałem miks utworów z
kariery Anacrusis oraz materiał z mojego solowego
albumu. Wtedy w zespole udzielał się
perkusista, który nagrywał płytę "Manic Impressions",
Chad E. Smith.
Co mógłbyś powiedzieć o "Silver" oraz "Our
Reunion"? Czy lubisz te wydawnictwa?
"Silver" był tylko zbiorem utworów, które zestawiłem
ze sobą, by sprzedawać je podczas
koncertów. Skoro nasze albumy były wciąż
niedostępne, to chciałem mieć sposób, by móc
zapoznać z naszą muzyką, ludzi nie mających
pojęcia o naszym istnieniu, żeby mieli dobry
Czy masz to wrażenie że "Annihilation
Complete" (1987) jest typem tego dema, które
jest dostatecznie dobre, by być długograjem?
Jak dla mnie brzmi prawie tak samo dobrze
jak to demko od Legacy (późniejszy Testament)
lub "None Shall Defy" od Infernal Majesty...
Myślę, że demo jest naprawdę fajne i ma unikatowe
brzmienie, aczkolwiek zostało nagrane
w piwnicy, przy użyciu cztero-ścieżkowego
magnetofonu, zaś oryginalne kasety użyte do
masteringu zaginęły, z tego my wszyscy mamy
kopie drugiej generacji. Była wersja CD z roku
2008, która była limitowanym wydaniem rozprowadzanym
sumptem Stormspell Records.
Teraz czas na pytanie o debiut, który wyszedł
rok potem… i najbardziej istotnym pytaniem
jest to… czemu "Suffering Hour"
(Godzina Cierpienia) ma tylko 47 minut?
Mieliśmy więcej materiału, jednak tylko 1.200
dolarów i sześć dni, by nagrać i zmiksować całe
nagranie. Poza tym ten materiał był tworzony
z myślą wydania go na płycie gramofonowej.
W tamtym czasie sesja i tak była dłuższa od
wielu innych zespołów, które wtedy działały.
Podczas gdy standard CD stał się normą, to
zespoły zaczęły wydłużać długość swoich albumów.
Nasz drugi album "Reason" już trwał
około godziny.
Pomijając moją mało udaną próbę żartu, muszę
powiedzieć, że naprawdę lubię dynamikę
"Present Tense". Jest groovy, szorstka, ale ma
także w sobie bardziej melodyczne części.
Czy pamiętasz dokładnie co zainspirowało
24
ANACRUSIS
napisanie tego utworu w taki sposób?
Zawsze podobały mi się te bardziej melodyjne
zespoły, takie jak Metal Church oraz Savatage.
"Present Tense" był jednym z pierwszych
utworów, który został napisany po tym, jak
zebrał się pierwotny skład i był również pierwszym,
który zawierał w sobie kombinację riffów
ode mnie i Kevina. Większość głównego
motywu była czymś, co zostało napisane wcześniej
przeze mnie, a którą potem połączyłem z
paroma riffami od Kevina. Jest to jeden z moich
ulubionych utworów Anacrusis, myślę, że
to był także zwiastun tego, co potem miało
nadejść.
Czy mógłbyś powiedzieć więcej o wierszu
"The Suffering Hour" (który został zacytowany
w tekście "Present Tense"), a napisany
był przez Toma D. Liskey'a? Nie byłem w
stanie znaleźć wiarygodnych informacji na
ten temat.
Tom był moim przyjacielem z szkoły średniej,
który również pisał poezję. Naprawdę lubiłem
jego styl i uznałem, że może to być coś fajnego,
jeśli będę wstanie użyć gdzieś tego co stworzył.
Napisał on "Suffering Hour", który szczególnie
polubiłem. Wziąłem parę wersów z niego do
środkowej części "Present Tense", jak i zapożyczyłem
tytuł na nasz album.
Foto: Harry Pikerton
Foto: Harry Pikerton
Jeśli miałbym dodać coś na temat samej
okładki, to przypomina mi ona "At The Edge
of Damnation" Deathwish oraz "I Hate
Therefore I Am" Cyclone Temple. Kościoły
są niczym z kalki... Ale co zresztą nie jest?
Zasadniczo, to staramy się unikać takich kopi,
uwierz mi lub nie. To oryginalne zdjęcie, było
tylko dobrze ułożoną fotografią Narodowej
Katedry z Washington DC. Kevin zrobił zdjęcie
podczas wycieczki licealnej orkiestry marszowej
i było w kolorze. Spodobała mi się
kompozycja tego zdjęcia i jego subtelne kolory.
Uznałem, że wygląda lepiej niż inne typowe
metalowe okładki z tamtego czasu, które w
większości były fantastycznymi rysunkami lub
tego typu rzeczami. Z jakiegoś powodu wydawnictwo
wydrukowało okładkę w czerni i bieli,
przez co okładka nabrała całkiem innego charakteru.
Byliśmy całkowicie rozczarowani kiedy
to zobaczyliśmy, otrzymaliśmy wtedy ostateczne
wydanie. Z czasem ludziom spodobała
się ta grafika i poczuli, że to pasuje do atmosfery
muzyki, z czym się zgadzam. Obecnie nie
wyobrażam sobie tego albumu z innym coverem.
Czy kopiowanie jest dużym problemem?
Mam na myśli, czy naprawdę przejmowałbyś
się czymś powtórzonym, z małymi zmianami,
jeśli to byłoby wystarczająco dobre?
Zasadniczo próbujemy uciekać od oczywistego
powielania cudzych pomysłów, ale parę rzeczy
jest naprawdę nieuniknionych. Zresztą, część z
tych rzeczy jest kliszami, tylko dlatego, że po
prostu dobrze działają.
W 1990 wydajecie "Reason". Ten album wychodzi
w tym samym czasie co albumy takie
jak "Epidemic of Violence", "Painkiller" oraz
"Rust In Peace", by wymienić parę. Czy rok
1990, który był obfity w dobre płyty sprawił,
że promocja waszego albumu stała się ciężka?
W roku 1990 wciąż obowiązywał nas kontrakt
z brytyjskim wydawnictwem (Active Records -
przyp. red.), stąd w tamtym czasie nie mieliśmy
zbytnio wsparcia w Stanach. Nasz debiut
dostępny był tylko jako długograj na import.
W tym samym roku zawarliśmy umowę dystrybucyjną
z Metal Blade wraz z kontraktem
na parę nowych albumów. Zaczęliśmy wtedy
także otrzymywać więcej ofert koncertowych
włączając w to trasę z DRI.
Już nie wspominając o tym problemie z
"Reason" wydanym właśnie przez Metal
Blade, gdzie wrzucili tylko zdjęcie zespołu na
cover. Myślę, że po prostu jednak skończył
im się czas na stworzenie artworku by być
szczerym.
Okładka, która została użyta w wydaniu europejskim
była oryginalnym coverem, który zrobiliśmy
sami, jednak z jakiś powodów Metal
Blade nie chciał go użyć. To nie była kwestia
braku czasu, ponieważ całkiem sporo go wykorzystaliśmy
na wspólnych rozmowach. Sam album
zobaczyliśmy w momencie gdy trafił do
sklepów i oczywiście strasznie nam się nie podobał.
Wyglądał bardziej jak jakaś EPka punkowego
zespołu po kosztach.
Zasadniczo, co sądzisz o obecnym kontrakcie
z Metal Blade? Czy jesteś z niego zadowolony?
Mamy obecnie tylko kontrakt na licencje do
zremasterowanych albumów. Nic poza tym.
Myślę, że zrobili fantastyczną robotę z ponownymi
wydaniami i fani wydają się zgadzać z
tą opinią.
Czy uważasz, że Celtic Frost wiedział o
waszych okładkach do "Reason", zanim
wydali "Vanity / Nemesis"? Wydaje mi się,
że nie, ale są całkiem podobne w koncepcie.
To całkiem zabawne, że o to pytasz, bo zasadniczo
widziałem opinie paru ludzi w internecie,
którzy oskarżają nas o plagiat, związany z
okładką "Manic Impressions", która jest o
wiele bardziej podobna do "Vanity / Nemesis".
Byłem wielkim fanem Celtic Frost włącznie
do "Into The Pandemonium", aczkolwiek
po "Cold Lake", tak jak w wypadku wielu
innych fanów, nasze drogi rozeszły się. Zasadniczo
to nie miałem nawet pojęcia o tym, że
"Vanity / Nemesis" wtedy w ogóle istniało, do
momentu, w którym po latach ją zobaczyłem.
Od razu pomyślałem, że wygląda tak, jak powinien
wyglądać "Manic Impressions". Zorientowałem
się też, że te albumy były wydane w
tym samym czasie, choć ich album ukazał się
jako pierwszy. To był całkowity zbieg okoliczności,
a wszystko to co robiliśmy z "Manic
Impressions" było tylko próbą rozwinięcia
konceptu okładki, który mieliśmy na europejskie
wydanie "Reason".
Wróćmy jednak już do głównego tematu. Powiedziałbym,
że wasz drugi album jest bar-
ANACRUSIS 25
dziej osobisty niż poprzednik. Co zainspirowało
teksty dwójki? Z tego co wiem, to
była walka o zespół i wchodzenie w dorosłość.
Co byś tutaj dodał?
Tak definitywnie. Wiele utworów z "Suffering
Hour" zostało napisane zanim Anacrusis powstało
i byliśmy jedynie nastolatkami, którzy
pisali o tematach, które znali. Napisałem
"Fighting Evil", "Twisted Cross" oraz "Butcher
Block" kiedy miałem 15 - 16 lat. Później zaczęliśmy
się skupiać bardziej na codziennym życiu
i bardziej osobistych tematach. Myślę, że
wiele ludzi się z tym identyfikuje, co nawet
tworzy połączenie z naszymi fanami głębsze,
niż zwykle.
Co jeśli byśmy zmienili pozycje "Quick to
Doubt" z "Stop Me" na liście utworów?
Pierwotnie, "Terrified" miało być utworem początkowym,
ale po tym jak napisałem "Stop
Me", pomyślałem, że to będzie o wiele śmielszym
krokiem otworzyć album tym utworem,
niż thrashowym kawałkiem. "Stop Me" zaskoczył
ludzi, co było moim celem. Myślę, że jest
nie tylko mocnym akcentem. Postawił również
fundament pod to, co potem miało nastąpić w
naszej muzyce oraz pokazał słuchaczom, że to
czego będzie słuchał nie będzie typowym
thrash metalowym albumem.
Wiem, że nie cierpisz część rzeczy związanych
z "Manic Impressions", jak chociażby
procesu produkcyjnego. Jednak zasadniczo
nie wyszło to źle, patrząc na całościowy
rezultat, czyż nie?
Jestem perfekcjonistą, stąd zawsze najpierw
słyszę problemy. Myślę, że cały materiał oraz
występy są prawie bezbłędne. Często też
uważam, że jest on moim ulubionym z naszych
czterech albumów. To naprawdę lipa, że wtedy
nie było więcej czasu i chęci w celu uzyskania
lepszego brzmienia. Myślę, że pomimo tego
perkusja i bas brzmią całkiem dobrze i ogólnie
ten album bardzo mi się podoba. Z tego, co
ćwiczyliśmy na próbach do występów na nasz
powrót, stwierdziłem, że najbardziej lubię grać
materiał z "Manic Impression".
"Kocham ten świat". Jednak czym jest "Ten
Świat?"
Zasadniczo, to jest interpretacja utworu New
Model Army, tak więc musiałbyś się spytać
Justina Sullivana o prawidłową interpretację
(śmiech).
Czy powiedziałbyś, że artysta jest motywem
w "Manic Impression"? Mam na myśli, że
użycie terminów takich jak obraz, malowanie,
monochromatycznie, tak jak i bardziej osobiste
podejście do osoby tworzącej (tak jak
stwierdziłeś w biografii na swojej stronie).
Nawet wcześniej wspomniany świat jest o
tworzeniu, nawet jeśli tylko na to patrzysz…
bo artysta też potrzebuje swojej inspiracji.
"Paint a Picture" definitywnie używa wielu
artystycznych metafor, jednak to było wzięcie
typowego zdania "pozwól mi przedstawić czystszy
obraz" i odniesienie tego do konceptu
eskapizmu, gdzie tworzysz świat, taki jak pragniesz
w swoim własnym umyśle, będąc rozczarowanym
tym, co zostało nam powiedziane i
tym, co zasadniczo widzimy naszymi oczami.
Czy podobieństwo pomiędzy okładkami
"Reason" oraz "Manic Impression" w jakiś
Foto: Harry Pikerton
sposób informują o ciągłości pomiędzy
dwoma albumami? Powiedziałbym, że tak.
Tak, definitywnie. Tak jak powiedziałem
wcześniej, "Manic Impressions" był pomysłem,
który był zrobiony z prostego cięcia kawałków
i nakładania jednego na drugi.
Wszystko to, co robiliśmy z "Manic Impressions",
to próba odtworzenia tego przy użyciu
komputera. Niestety, w roku 1991, był to
wciąż bardzo, bardzo wolny proces i skończyliśmy
to w połowie. Sama grafika powinna być
bardziej podzielona i chaotyczna, czego nigdy
nie mogliśmy osiągnąć ze względu na koniec
naszego czasu i pieniędzy. Obecnie byłbym w
stanie zrobić to w Photoshopie w ciągu pół godziny,
lecz nie wtedy. Zasadniczo pracowałem
z gościem po godzinach jego pracy w agencji
reklamowej, więc nie mieliśmy wiele czasu.
Trochę wyjaśniłem mu, jaki rezultat chciałem
uzyskać, zaś on próbował to osiągnąć. Jeśli on
poruszył jakąś część grafiki, to wtedy komputerowi
zajmowało to parę minut, by to wyświetlić.
Jeśli nie było to zrobione poprawnie, to
musiał cofnąć całą akcję i musieliśmy poczekać
kolejne parę minut by spróbować to zrobić ponownie.
To był bolesny proces.
Co obecnie sądzisz o "Screams and Whispers"?
Myślę, że to jest fantastyczny album i prawdopodobnie
nasz najlepszy. Definitywnie ma
parę z moich ulubionych utworów. Wciąż jest
wiele problemów związanych z brzmieniem,
ale ogólnie sądzę, że wszystkie utwory brzmią
tak, jak powinny brzmieć. Jeśli ktoś nie jest zaznajomiony
z Anacrusis, to definitywnie polecałbym
zacząć od tego albumu.
Powiedziałbyś, że "Screams and Whispers"
jest czymś podobnym do "Grin" Coroner,
jeśli chodzi o rozwój zespołu? Wiem, że byłeś
zainspirowany przez "Into The Pandemonium",
ale czy powiedziałbyś, że "Screams
and Whispers" jest w jakiś sposób podobne
do "Grin"?
Zasadniczo to jestem wielkim fanem Coroner
od pierwszego ich albumu, jednak w czasie, w
którym pracowaliśmy nad "Screams and
Whispers", nie słuchałem zbyt dużo nowości,
tak więc nie mogę powiedzieć, że mnie zainspirowali
bezpośrednio. Jednak patrząc wstecz,
myślę, że próbowali naciągnąć granicę tak samo
jak my, zaś Coroner jest definitywnie
wspaniałym zespołem, który nas inspiruje muzycznie
tak samo, jak inne nasze ulubione zespoły.
Co sądzisz o obecnym zespole Toma Warriora?
Widziałem Triptykon około roku 2010, jak
sądzę, w kolejnych latach zaś graliśmy na
Rock Hard Festival, tam gdzie oni też występowali.
Podobały mi się niektóre ich kawałki,
ale jak dla mnie było to trochę za wolne. Po
kilku utworach stało się to lekko monotonne,
aczkolwiek jest to moja opinia i rozumiem, co
Tom chciał tym zabiegiem osiągnąć. Mam duży
szacunek do niego jako muzyka i pisarza.
Albumy Celtic Frost, szczególnie "Into The
Pandemonium", zawsze były dla mnie dużą
inspiracją. O ile Anacrusis nigdy nie brzmiało
jak Celtic Frost, zaś ja nigdy nie byłem zbytnim
fanem death metalu, tak chęć Toma do
sprawdzania nowych rzeczy była inspirująca.
Zawsze byłem fanem zespołów, które mieszały
motywy orkiestrowe lub klasyczne z muzyką
rockową, taką jak The Beatles, Moody Blues
oraz oczywiście Electric Light Orchestra, jednak
"Into The Pandemonium" było bezpośrednią
inspiracją do napisania utworów takich
jak "Grateful" lub "Brotherhood?". Zawsze
chciałem wziąć to co zrobił Celtic Frost i
uczynić to bardziej melodyjnym. Zamiast po
prostu mieć instrumenty orkiestrowe przy perkusji
i gitarach, chciałem żeby tak naprawdę
podtrzymywały melodię i miały swoje własne
miejsce w utworze. Oczywiście, nie byliśmy w
stanie zatrudnić prawdziwych klasycznych
muzyków, więc próbowałem to zasymulować
przy użyciu klawiszy, tak dobrze, jak tylko
byłem w stanie. Formalnie nie byłem szkolony
muzycznie, jednak zwykle zmierzałem do
aranżowania muzyki w podobny sposób, jak
się aranżuje muzykę klasyczną. Tak przy okazji,
to czytałem książkę Toma (zapewne "Are
You Morbid" (2000) - przyp, red.) wiele, wiele
lat temu i naprawdę mi się podobała.
Jeśli miałbyś zrobić ranking albumów Anacrusis,
porównując po okładkach, od najgorszej
do najlepszej, to jakby on wyglądał?
Myślę, że wszystkie są nie najlepsze. "Suffering
Hour" miał ten niespodziewany urok w
sobie i roztaczał tą aurę tajemniczości w stosunku
do tego albumu. "Screams and Whis-
26
ANACRUSIS
pers" było spoko, ale grafika nie nadawała się
na t-shirty (śmiech). Nigdy nie wychodziło to
tak, jak planowaliśmy. Głównym tego powodem
był brak środków. Dużym problemem był
też fakt, że ja i Kevin rzadko się zgadzaliśmy i
często musieliśmy dochodzić do kompromisów.
O ile same kompromisy mogą być dobrą
rzeczą, to jeśli chodzi o kreatywność, to
oznacza tylko tyle, że nikt nie dostaje tego co
chce i finalny produkt jest zwykle w połowie
ukończonym bałaganem. Jesteśmy tego idealnym
przykładem.
Czy planujecie wydać jakiś nowy album?
Nie. Nie mamy planów na coś takiego. Naprawdę
doceniamy możliwość ponownego grania
naszych starych utworów, ale nie ma takiej
możliwości, by nowy album w jakikolwiek sposób
się udał. Gusta się zmieniły za bardzo, zaś
nasza cierpliwość z każdym kolejnym (rokiem)
jest gorsza niż wcześniej. To nie byłoby przyjemne
doświadczenie dla kogokolwiek.
Muszę wyrazić swoje uznanie dla was, że na
stronę anacrusis.us wrzuciliście praktycznie
wszystko, jeśli nie całość swojej pracy, wraz
z tą długą biografią. Ale czy zasadniczo…
planujecie ją aktualizować nowymi newsami
(i nowym wyglądem)?
Aktualizowałem ją wiele razy w przeszłości, ale
nie widzę sensu aby to nadal robić. Wypełniła
swoją rolę i zrobiła dużo, by utrzymać nazwę
zespołu przy życiu, jednak z rzeczami typu
Facebook, oraz innymi sposobami docierania
do fanów z informacjami, strona taka jak nasza
jest tylko przestarzałym archiwum informacji i
muzyki zespołu. Poza tym, albumy są ponownie
dostępnie, stąd ludzie będą w stanie odnaleźć
nasza muzykę, jeśli będą tylko chcieli.
Czy powiedziałbyś, że biografia Anacrusis
jest najlepiej opisana filmem "Spinal Tap"?
Definitywnie, jednak każdy zespół tak myśli.
To jest powód, dlaczego ten film jest klasykiem.
To jest genialne, jak byli oni w stanie
trafić w sedno tak wiele razy. Świetną rzeczą z
tym filmem jest to, że im dłużej grasz muzykę,
tym zabawniejsze się to staje. Jest zabawnie jak
grasz sesyjkę w piwnicy. Następnie podpisujesz
kontrakt i nagle to zaczyna mieć więcej
sensu. Wtedy zaczynasz trasę, a potem całą tą
resztę rzeczy (nawet nasz powrót) i cały czas
staje się to lepsze i lepsze. Naprawdę dokładnie
w ten sposób. Sam fakt, że nasz nadchodzący
powrotny koncert jest podzielony na
trzy części, ponieważ mamy trzech perkusistów
z czterech albumów mówi o tym wszystko,
(śmiech).
Czy mógłbyś wymienić swoje ulubione albumy
z technicznego thrashu? Jeśli chodzi o
mnie, to "From This Day Forward" Obliveon
oraz "A Terms of Surrender" Black Fast.
Obecni nie śledzę współczesnej muzyki, jednak
jeśli chodzi o klasyki i techniczny thrash,
to nie ma nic lepszego dla mnie niż VoiVod.
Dziękuje za wywiad. Powodzenia!
Dziękuje!
Jacek Woźniak
Anacrusis - Suffering Hour
2019/1988 Metal Blade
Anacrusis to jeden z ciekawszych reprezentantów
amerykańskiego thrash/prog metalu. Grupa działająca
w latach 1986-1993 nagrała lwią część swojej twórczości.
Współcześnie, z przerwami, od 2009 roku
znów czaruje swoim unikalnym sposobem grania.
Dzięki najnowszym reedycjom firmy Metal Blade Records
możemy teraz z łatwością sięgnąć po tą intrygującą
muzykę. Album "Suffering Hour" to pierwszy
długograj grupy. Materiał, jaki znalazł się na krążku,
to techniczny thrash metal. Jest to granie szybkie,
szorstkie, z krzykliwymi wokalami. Słychać jednak, że
obcujemy z ponadprzeciętnym zespołem. W tym całym
szaleństwie da się wyczuć pomysł, a co za tym
idzie Anacrusis potrafił już na samym początku działalności
przykuć uwagę na dłużej. Brzmienie płyty idealnie
współgra z posępną okładką. Wprowadza ona
nas w klimat muzyki. Mimo, że jest to thrash, to jednak
amerykanie proponują na swoim debiucie dość
duszną otoczkę. Kompozycje też nie należą do krótkich.
Natomiast nie można narzekać na wtórność -
Anacrusis to na "Suffering Hour" grupa świadoma
swoich umiejętności i poruszająca się w tych utworach
z wielką swobodą. Jeśli miałbym do czegoś porównać
te dźwięki to pierwsze co przychodzi mi do głowy to
wczesny Voivod. To po latach wciąż bardzo żwawa i
energetyczna dawka thrash metalu na wysokim poziomie.
W żaden sposób "Suffering Hour" nie zestarzał
się ani jotę. Mimo, że minęło od jego wydania ponad
trzydzieści lat, to spokojnie kolejnym pokoleniom
Anacrusis może gruchotać kości. Palce lizać! (5)
Anacrusis - Reason
2019/1990 Metal Blade
Historia muzyki metalowej pokazała nie raz, że kto na
debiucie poprzeczkę zawiesił wysoko, ten często strącał
ją, próbując przeskoczyć z drugą płytą. Są jednak
grupy, którym ta sztuka się udała. Jedną z takich jest
amerykańska załoga Anacrusis, która w 1990 roku
wypuściła na światło dzienne następcę godnego swojego
pierwszego krążka. W sumie na "Reason" znajdziemy
swego rodzaju kontynuację "Suffering Hour".
To wciąż ten sam wściekle intrygujący techniczny
thrash metal. Dają się jednak odczuć coraz śmielej dołączane
elementy prog metalu, co czyni muzykę Anacrusis
jeszcze ciekawszą. Każda kolejna kompozycja
wciąga nas coraz bardziej w pogmatwane wizje muzyków.
Nie tracąc nic z tempa utworów, ze swobodą
zmieniają oni nastroje i aranże. Dzięki tym zabiegom
"Reason" jawi się jako album dojrzały, lecz bez żadnych
sygnałów jakkolwiek zespół chciał porzucić
thrash dla stuprocentowego oddania się progresywnym
dźwiękom. Mam wrażenie, że przeobrażenie się stylu
amerykanów zostało całkowicie przemyślane. Może
nie jest to wszystko jakimś gwałtownym ruchem naprzód,
ale nie można mówić o zjadaniu własnego ogona.
Słychać, że Anacrusis był zespołem z wielkim potencjałem,
który umiał w pełni wykorzystać. No i po
tylu latach od wydania wciąż ich pomysły zatrzymują
przy głośnikach na długie godziny. To sztuka, która
udawała się tylko najlepszym. (5)
Anacrusis - Manic Impressions
2019/1991 Metal Blade
Album "Manic Impressions" ukazał się raptem rok po
"Reason" i można tutaj w końcu mówić o końcu transformacji
Anacrusis z grupy thrash metalowej w poważnego
gracza na polu prog metalu. Naturalnie pewne
pomysły kiełkowały przez lata, ale ogólnie słychać na
trzeciej płycie amerykanów, że żarty się skończyły. To
na tamten czas był najdojrzalszy materiał popełniony
przez ekipę z St. Louis. Od samego początku zostajemy
zmiażdżeni niesamowicie poplątanymi dźwiękami.
Bez jakiejkolwiek spiny chłopaki szyją pogięte rytmy,
kombinują bez robienia sobie nic z konsekwencji. Mogę
zaryzykować stwierdzenie, że muzyka proponowana
na "Manic Impressions" to wejście przez zespół na
poziom wyżej. Niekoniecznie natomiast chcą oni zrywać
z przeszłością, tworząc w ten sposób naturalny
pomost, który dodaje tylko szczypty szaleństwa w te
rozhulane koncepcje. Słychać, że nadal tęskno muzykom
do szybszych temp, jednak umieją oni już w pełni
nad tą prędkością panować. Obcując z muzyką Anacrusis
ma się nieodparte wrażenie nieschodzącego z
twarzy uśmiechu. To jedna z tych kapel, przy których
czas się zatrzymuje. Za pomocą instrumentów kreowany
jest tutaj osobliwy świat, jedyny i wyjątkowy.
Całość otula nas swoją zagadkowością oraz poniewiera
bogactwem pomysłów. Kiedy damy się schwytać tej
muzycznej wizji możemy być pewni, że prędko nas
ona nie puści. (6)
Anacrusis - Screams And Whispers
2019/1993 Metal Blade
Album "Screams And Whispers" to jak na razie ostatni
pełny album w karierze Anacrusis. Przez dwadzieścia
sześć lat załoga z St. Louis nie nagrała żadnego premierowego
materiału a mimo to nie czuje się przez to
zawiedziony. Grupa zostawiła słuchaczom na tyle dużo
wielowątkowych nagrań, że być może nie ma też
kompletnego ciśnienia, by zejść się w studio tylko po
to, żeby wypuścić jakąś marną kopię swoich najlepszych
dokonań. Można podzielić karierę Anacrusis na
dwa etapy. Pierwszy to albumy "Suffering Hour" oraz
"Reason". Drugi - "Manic Impressions" i, właśnie,
"Screams And Whispers". Wczesny okres to muzyka
spod znaku technicznego, ale jednak szorstkiego
thrash metalu. Swoje ostatnie dokonania Anacrusis
wzbogacał sukcesywnie o elementy prog metalu, pozwalając
gatunkom swobodnie się przenikać. Powstały
z tego szalenie hipnotyzujące dźwięki, bogate w nietuzinkowe
rozwiązania i przyprawione wciąż szczyptą
pierwotnego szaleństwa. Dla mnie Anacrusis to jeden
z przykładów, jak można rozwijać swoją muzykę bez
szkody dla wizerunku, a co ważniejsze, bez wyraźnego
spadku formy. Album "Screams And Whispers" to w
sumie lekki lifting poprzednika. Kosmetyczne poprawki
wybitnego dzieła, jakim był "Manic Impressions".
Wiadomo, że jest to całkowicie premierowy materiał,
ale przez dwa lata dzielące te krążki nie zmieniło się za
mocno w muzycznej koncepcji Anacrusis. Jak to mówią:
"zwycięskiego składu się nie zmienia", więc nie było
sensu kombinować i na siłę nagrywać album skrajnie
różny. To, że brzmią podobnie to absolutnie nie zarzut.
Po prostu opierają się na podobnym klimacie,
przez co mogą być odbierane jako spójne. Żeby nie
było niedomówień - ostatni jak na razie album w karierze
Anacrusis to solidny strzał w szczękę. (6)
Adam Widełka
ANACRUSIS
27
HMP: Velvet Viper zakończył działalność 24
lata temu, wydając zaledwie dwie płyty. Zajęłaś
się wtedy innymi sprawami, kontynuowałaś
działalność solową, ale najwidoczniej
brakowało ci tego zespołu, skoro niedawno go
reaktywowałaś?
Jutta Weinhold: Velvet Viper był kolejnym
zespołem po stracie przeze mnie praw do używania
nazwy Zed Yago. To był dla mnie bardzo
zły czas i tak już jest, gdy sprawy wymykają
się spod kontroli i nie masz żadnego wsparcia.
Tracisz wytwórnię, management i wreszcie
nawet swoich słuchaczy. Fani nie lubią kłótni w
To jest ten czas
Jutta Weinhold zaczynała jako solistka. W metalowym świecie pojawiła
się na początku lat 80. jako wokalistka Breslau, po czym stała się bardziej znana
dzięki Zed Yago. Po zawirowaniach w jego szeregach, o których mówi, że "straciła
swoje dziecko", założyła Velvet Viper, zespół poruszający się w podobnej stylistyce.
Był to już jednak rok 1991, więc patetyczny heavy metal tracił rację bytu. Zespół
nagrał więc tylko dwa albumy, by rozpaść się po dwóch latach. Jutta stała się
pedagogiem, śpiewała bluesa czy rocka, ale ciągnęło ją też do metalu. Dlatego
przed dwoma laty reaktywowała Velvet Viper. Nie był to tylko sentymentalny powrót,
bo dyskografia grupy powiększyła się już o dwa albumy, w tym najnowszy,
bardzo udany "The Pale Man Is Holding A Broken Heart":
roku 1993 byłam pełna pomysłów na melodie i
teksty oparte na literaturze, poezji, a także fantastyce.
W końcu któregoś dnia przyszedł czas
na kontynuację tego, co zaczęliśmy przed laty.
Wiedziałaś jednak, że fani wciąż o tobie
pamiętają, liczą na twój powrót z metalową
płytą, co też było pewnie ważnym aspektem
tego powrotu?
Jutta Weinhold: Zawsze wiedziałam, że przyjdzie
taki czas i tak już było. W roku 2015 spotkałam
Holgera Marxa, dobrego muzyka i
przyjazną, szczerą osobę. Moja pasja i moc dla
komponować nowy materiał.
Holger Marx: W programie naszych koncertów
zawsze mamy kilka utworów ze starych albumów
Velvet Viper, jak i Zed Yago. Zmieniamy
je od czasu do czasu, bo miały przecież
tyle dobrych kompozycji.
Tytuł "Respice Finem" może być różnie odczytywany,
ale w żadnym razie nie chodziło o
to, że może być to pożegnalne wydawnictwo
Velvet Viper? Słowa respice finem - przewiduj
koniec miały raczej uzmysławiać fakt, że
wszystko przemija i koniec może nadejść w
każdej chwili, bo była to choćby ostatnia płyta
dla Bubiego The Schmieda?
Jutta Weinhold: Wiesz, zawsze uważałam żeby
pisać teksty, które nie zmierzają w kierunku
fast foodowego rock'n'rolla. Moja opinia jest
taka: musimy tworzyć muzykę, która koresponduje
z naszą własną mentalnością. I ponieważ
zawsze interesowałam się grecką mitologią,
znalazłam zwrot "Respice Finem", cokolwiek robisz,
rób to mądrze i przemyśl koniec. Kocham
te słowa, są zgodne z naszą muzyką i tematami,
które lubię najbardziej. Śmierć Bubiego The
Schmieda nie była powodem, dla którego ten
cytat stał się tytułem. Bubi zmarł później, w
styczniu ubiegłego roku; on również uwielbiał
ten tytuł.
Graliście razem przez wiele lat, w tym jeszcze
w początkach Zed Yago. Przy obecnej reaktywacji
Velvet Viper nie był już chyba brany
pod uwagę jako perkusista, ale jego śmierć
musiała być dla ciebie sporym ciosem?
Jutta Weinhold: Tak, Bubi miał od lat problemy
ze zdrowiem. I też bardzo to nim wstrząsnęło,
kiedy nie mógł zagrać na perkusji tak,
jak wymagały tego nasze kompozycje. To był
jego pomysł, żeby nasz przyjaciel Michael
Ehré przejął jego rolę, do czas aż Bubi znów
będzie w dobrej formie. Ale jak wiemy było za
późno. Bubi przestał oddychać 2 stycznia
2018 roku.
zespołach. Ludzie preferują grupy, które pozostają
w przyjaźni.
Warto tu też chyba dodać, że w 1993 nie było
tak, że mieliście dość grania w tym składzie
czy wyczerpała się wasza muzyczna formuła -
zaważyły na tej decyzji inne okoliczności,
przede wszystkim odejście publiczności i wytwórni
od tradycyjnego heavy metalu, co podcięło
też skrzydła wielu innym zespołom?
Jutta Weinhold: Tak, jak powiedziałeś, to już
nie był odpowiedni czas dla naszej muzyki.
Muzyka się zmieniła. Dlatego zrobiłam sobie
przerwę, żeby przebrnąć przez ten dramatyczny
czas. Zawsze kochałam metal i jeszcze w
Foto: Volker Wilke
metalu była nieprzerwana i pomyślałam: OK,
znowu to samo. Zaczęliśmy myśleć o nowym
albumie Velvet Viper. Nie było trudno znaleźć
dobrych muzyków do zespołu, ale ciężko jest
utrzymać ich razem przez dłuższy czas.
Szybko wydaliście album "Respice Finem" - to
nie miał być tylko sentymentalny powrót i
granie na koncertach wyłącznie starego materiału?
Jutta Weinhold: Nie, ja nie żyję przeszłością.
Wciąż lubię moją starą muzykę z czasów Zed
Yago, mam wrażenie, że poruszamy ludzi tymi
kawałkami. Ale myślimy również o przyszłości,
więc byliśmy absolutnie gotowi, żeby od razu
Nie żyje też już wielu innych artystów,
którzy przed laty współpracowali z tobą na
różnych płytach - to też był swego rodzaju
argument przy wznowieniu działalności Velvet
Viper? Pomyślałaś: kurczę, jak nie zrobimy
tego teraz, to pewnie już nigdy?!
Jutta Weinhold: OK, obecnie mam 72 lata i w
tym roku mija moja rocznica pięćdziesięciolecia
bycia na scenie. Wielu ludzi umarło w tym czasie,
włącznie ze wspaniałym Jochenem Zeno
Rothem (gitarzysta, młodszy brat Ulricha
Rotha, ex Scorpions - przyp. red.). Głównym
powodem tego, że kontynuuję karierę jest fakt,
że spotkałam Holgera Marxa i od tamtego momentu
pomyślałam: OK, mając siłę i pasję powracam
do moich korzeni. Takie "momenty" są
konieczne w naszym życiu.
Holger Marx: Nie rozmawiamy zbytnio o
wieku, ale odkąd ponownie zaczęliśmy Velvet
Viper cztery lata temu, żyję bardziej w czasie
teraźniejszym niż kiedyś. To jest ten czas, właśnie
teraz. Nie w jakiejś wspaniałej przyszłości.
Kiedy gramy na żywo jesteśmy w pełni świadomi,
że to dar móc grać tak znakomitą muzykę i
powinno się to doceniać.
Szybko przygotowaliście też kolejny album
"The Pale Man Is Holding A Broken Heart" -
skoro były pomysły na nowe utwory nie było
co zwlekać?
Jutta Weinhold: Kuj żelazo póki gorące
(uśmiech). Byłam abstynentką muzyki metalowej
przez wiele lat, ale moja dusza znów go
pragnęła.
28
VELVET VIPER
Powrotną płytę nagraliście z Kaiem Hansenem,
teraz pracowaliście z Tommy'm Newtonem
- tak jak w latach 80. i 90. dbasz o to, by
zatrudniać tylko najlepszych, doświadczonych
producentów?
Jutta Weinhold: Kai to mój przyjaciel. Znamy
się od bardzo dawna. Był przy mnie, gdy straciłam
moje dziecko Zed Yago, to była tragedia
mojego życia. Po tym jak Holger i ja napisaliśmy
nowy materiał, poprosiliśmy Kaia o pomoc
przy produkcji. Na szczęście zgodził się.
Jest świetnym muzykiem, profesjonalistą i bardzo
dobrym facetem, który wie o co w tym
wszystkim chodzi.
Holger Marx: Studio Tommy'ego Newtona
znajduje się niedaleko mojego miejsca zamieszkania,
a ponieważ ma związek z klasycznym
niemieckim metalem, z racji tego, że nagrał
płyty Helloween i Gamma Ray, więc to był
naturalny wybór, by zwrócić się do niego.
W osobie Holgera zyskałaś świetnego partnera,
dzięki czemu nowe utwory Velvet Viper
mają w sobie to coś, dzięki czemu nikt wam
nie zarzuci, że kopiujecie tylko dawne patenty,
chociaż wracasz na "The Pale Man Is
Holding A Broken Heart" do swych muzycznych
korzeni, mrocznego, patetycznego
heavy metalu?
Jutta Weinhold: Holger jest z innego pokolenia
i dlatego też ma inne inspiracje. Połączyliśmy
nasze inspiracje w jedno i to działa.
Powrócił też The Pale Man, bohater znany
już z płyty "Pilgrimage" Zed Yago. W innych
tekstach mamy nawiązania do Szekspira i
Wagnera, biblijnych opowieści czy skandynawskiej
mitologii - zależało ci na tym, żeby
warstwa słowna tej płyty była jak najciekawsza,
jak najbardziej urozmaicona, a przy tym
dość jednorodna?
Jutta Weinhold: Tak, Latający Holender daje
mi natchnienie, bo jest ojcem mojego dziecka
Zed Yago (śmiech). Jak już wspomniałam, kocham
takie tematy. To mój cel, żeby nie robić
coverów, nie kopiować ale być oryginalną w
swoim sposobie śpiewania i pisania tekstów.
Metal powinien być czymś więcej niż konsumpcją
czy komercyjnym sukcesem, czymś więcej
niż impreza i rozrywka. Metal nadał jakość naszym
materialistycznym, społecznym, idealistycznym
wartościom. Muzyka rockowa była
niegdyś postępową rewolucją. To powinien
kontynuować metal. Przeżyłam rewolucję kulturalną
w 1969 roku i odtąd chciałam być częścią
tej rockowej rodziny.
Są tematy, które brzmią dobrze na płytach
innych zespołów, ale w przypadku Velvet
Viper nie sprawdziłyby się, dlatego po nie sięgasz?
Holger Marx: Jak wiele innych zespołów mamy
określone motywy, które uważamy, że pasują
do słów naszych utworów jak i takie, od
których trzymamy się z daleka. Unikamy codziennego
słownictwa, nawet jeśli kawałek mówi
o teraźniejszych wydarzeniach lub ogólnym
stanie świata. Często mamy kompozycje, które
wręcz wołają o tekst z motywem fantastycznym.
Utwór taki jak "Götterdämmerung" po
prostu nie byłby dobry ze słowami w stylu
"Baby, you're so hot".
Przez tych 25 lat rynek muzyczny zmienił się
diametralnie, wszystko wygląda zupełnie
inaczej - przeraża was to, czy przeciwnie, jeszcze
bardziej motywuje?
Jutta Weinhold: Albo się zgadzasz albo nie,
nie ma nic pomiędzy. Pewnie, rynek muzyczny
Foto: Velvet Viper
bardzo się zmienił, ale robimy to co musimy,
aby być usatysfakcjonowani.
Holger Marx: Dziś istnieje dużo więcej grup
niż 20 czy 30 lat temu i każdy może wrzucać
swoje kawałki na Youtube i udostępniać je za
darmo. To sprawia, że jest dużo trudniej się
wyróżnić i przykuć uwagę, dlatego my po prostu
gramy możliwie jak najlepszą muzykę i
bierzemy, to co z tego zyskujemy bez zbytniego
zastanawiania się co moglibyśmy zrobić, by
sprzedać więcej płyt.
Kiedyś w sumie też niełatwo było się przebić,
bo nie dość, że zespołów w samych Niemczech
było mnóstwo, to jeszcze musieliście
konkurować z grupami angielskimi czy amerykańskimi.
Było jednak łatwiej o tyle, że
grupa z podpisanym kontraktem nie musiała
martwić się o wiele spraw, może poza tym, że
jej płyta musi sprzedać się w określonym, a
najlepiej jak najwyższym, nakładzie?
Jutta Weinhold: Kiedy zaczynałam było mnóstwo
innych zespołów, ale wtedy mieliśmy dużo
klubów, w których graliśmy. Wytwórnie dawały
wsparcie, którego grupy potrzebowały i
nawet miało się pieniądze, by zapłacić swój
czynsz. To już historia. Współczuję obecnym
młodym talentom, bo nie mają szans przeżyć z
muzyki. Musisz zarobić na czynsz podejmując
inne prace, muzyka schodzi na drugie czy nawet
trzecie miejsce. To wielka strata dla naszego
społeczeństwa. I ponieważ tak wiele młodych
zespołów szuka sukcesu, a starsze grupy
wciąż są w drodze do niego, kawałki tortu stają
się coraz mniejsze.
Zyskaliście przy okazji nowej płyty wsparcie
większego wydawcy, bo Massacre Rec., co
chyba nieźle rokuje na przyszłość, bo są w stanie
zapewnić Velvet Viper odpowiednią promocję
i dystrybucję waszej muzyki, zarówno
w wersji cyfrowej, jak i fizycznej?
Holger Marx: Posiadanie firmy z dobrą siecią
dystrybucyjną na pewno pomaga i daje nam
większą rozpoznawalność, ale jest też sporo
rzeczy, które trzeba zrobić samemu, żeby sobie
poradzić. Obecność na Instagramie i Facebooku
to na przykład konieczność.
Podpisałabyś kontrakt z wytwórnią oferującą
wydanie twojej muzyki tylko w wersji cyfrowej
czy w streamingu, bez płyt winylowych i
CD?
Jutta Weinhold: Na początku powiedziałabym
nie!, ale nigdy nie wiadomo, jak rozwinie
się biznes muzyczny. Więc nigdy nie mów nie!
Wygląda na to, że fizyczne nośniki przetrwają
właśnie dzięki fanom metalu czy innych odmian
rocka, nawet jeśli nie będą to duże nakłady,
tak jak jeszcze kilkanaście lat temu?
Jutta Weinhold: Tak, zdecydowaliśmy się
wypuścić "Respice Finem" w formie winylu, z
wytwórnią GMR Music Group z Göteborga
(będzie dostępny na początku przyszłego roku),
bo ludziom podoba się analogowe brzmienie.
Mnie się to podoba, bo nie potrzebuję okularów,
by przeczytać tekst. (uśmiech)
Holger Marx: Na ten moment wielu fanów
metalu wciąż woli mieć fizyczny produkt w
swoich rękach i przynoszą je na koncerty do
podpisania, ale nie założyłbym się, że za kolejne
30 lat wciąż będą istniały płyty CD i LP.
Myślicie przy okazji premiery "The Pale Man
Is Holding A Broken Heart" o wznowieniu
debiutu i "The 4th Quest For Fantasy", które
od momentu pierwszych wydań nie były już
dostępne, może z ewentualnymi bonusami,
live bądź demo?
Jutta Weinhold: Z pewnością stworzymy
"Best Of Velvet Viper" ze starymi i nowymi
kawałkami. Na naszych występach gramy
utwory z pierwszej i drugiej płyty Velvet Viper.
Velvet Viper nie ma też jak dotąd w dorobku
wydawnictwa koncertowego - może przy okazji
promowania najnowszego albumu warto
byłoby to nadrobić, bo przecież macie już
zaplanowanych sporo koncertów, aż do września
przyszłego roku?
Jutta Weinhold: Jestem przekonana, że wydamy
album live w przeciągu następnych kilku
lat. Jednak Holger i ja komponujemy i pracujemy
już nad nowymi kawałkami na kolejną płytę.
Muzyka wciąż jest dla nas niezmiernie ekscytująca,
ponieważ jest najlepsza, najlepsza i
jeszcze raz najlepsza. I chcę jeszcze powiedzieć:
Dziękuję moim rodzicom za ich geny i dzięki
dla rock'n'rolla za ducha. Dzięki za wasze zainteresowanie.
Wojciech Chamryk, Kinga Dombek,
Przemysław Doktór
VELVET VIPER 29
Dzielenie się muzyką
Amerykanie nie zwalniają tempa: trzy albumy w sześć lat, do tego pomniejsze
wydawnictwa, tak lubiane przez fanów i kolekcjonerów. Najnowszy długograj
"Myth, Magic And Steel" na pewno ucieszy fanów US metalu lat 80., podobnie
jak zapowiedzi wokalistki Stacey Peak, deklarującej, że już wkrótce dyskografia
grupy wzbogaci się o kolejną EP-kę lub dwie, a Savage Master wkrótce wróci
do Europy z koncertami:
HMP: Dwa lata temu wydaliście EP "Creature
Of The Flames" i już wtedy zapowiadaliście
kolejny album. Jak widać zeszło wam z
jego stworzeniem i nagraniem trochę dłużej,
ale zawartość "Myth, Magic And Steel" potwierdza,
że było warto się sprężyć, dopracować
aranżacje czy brzmienie?
Stacey Peak: Adam pracował nad tym materiałem
bardzo intensywnie, starając się, aby
uczynić go wyjątkowym. Mamy nadzieję, że
taka wizja albumu spodoba się fanom, gdyż
chcieliśmy zabrać ich w głąb świata Savage
Master.
Domyślam się, że mieliście spośród czego wybierać,
bo Adam jest kreatywnym kompozytorem
i sporo pisze?
Adam pisze dużo. Zwykle daje nam to, co
uznał, że nadaje się na album. Nie zawsze mamy
okazję usłyszeć odrzucone pomysły.
Możemy więc w najbliższym czasie spodziewać
się kolejnej EP-ki Savage Master, takiego
swoistego suplementu najnowszego albumu,
bo przecież lubicie takie wydawnictwa?
Rozmyślamy nad pomysłem wydania EP-ki lub
dwóch przed kolejnym albumem. To powinno
zadowolić fanów nim wydamy kolejną, pełnoprawną
płytę.
Domyślam się, że znowu pracowaliście w
Czyli technologia jest przydatna, ale podczas
pracy w studio chcecie osiągnąć nie tylko jak
najszlachetniejsze i klasyczne brzmienie, ale
też powstałe w takich warunkach nagranie
musi być jak najbardziej wiernym oddaniem
tego jakim zespołem jesteście również na żywo,
bez tych wszystkich triggerów, wklejania
raz nagranych partii czy ich edytowania/sztucznego
ulepszania?
Jesteśmy za muzyką, którą możesz czuć i do,
której możesz nucić. Chodzi o zabawę. Triggery
czy tego typu wynalazki po prostu nie zgrywają
się z rockowym klimatem. Chcemy, aby
nasza muzyka brzmiała na żywo tak dobrze,
jak w studio.
Muzycznie też z powodzeniem wciąż kultywujecie
tradycje klasycznego heavy metalu z
pierwszej połowie lat 80. Kiedy włączyłem
"Myth, Magic And Steel" swemu starszemu
koledze, który kiedyś był zagorzałym fanem
zespołów takich jak np. Iron Maiden, Dio czy
Accept, ale teraz zdziadział i nie słucha już
metalu, to zakrzyknął: grają całkiem jak kiedyś
i to bardzo fajnie! Widziałem, że poruszyła
go wasza muzyka, przypomniał sobie dawne
czasy, znowu poczuł te emocje - myślę, że
takie sytuacje są dla was ostatecznym potwierdzeniem
słuszności obranego kierunku?
Bardzo się cieszymy, że twojemu kumplowi
spodobała się nasza muzyka. Chcemy na nowo
rozniecić te uczucia, jakie mieliśmy do muzyki,
kiedy byliśmy młodzi. heavy metal jest prawdziwie
ponadczasowy.
Na koncertach macie pewnie pełne spektrum
wiekowe słuchaczy, od ludzi zaczynających
interesować się ciężkim rockiem jeszcze na
przełomie lat 70. i 80., poprzez waszych rówieśników
aż do nastolatków, co też jest fajne?
Jest zawsze świetnie widzieć ludzi w różnym
wieku przychodzących na koncert. Czasem widujemy
całe pokolenia bawiące się na naszych
koncertach. Nasi fani są faktycznie zróżnicowani.
Odczuwaliście presję związaną z tym mitycznym,
trzecim albumem czy raczej w ogóle o
tym nie myśleliście, koncentrując się na dopracowaniu
powstającego materiału?
Oczywiście fani mają oczekiwania, co do nowego
albumu, więc mamy nadzieję, że "Myth,
Magic And Steel" te oczekiwania przekroczy.
Zawsze chcemy robić coś, co sami lubimy i możemy
być z tego dumni.
Wielu muzyków twierdzi, że istotne jest to,
alby dany utwór podobał się przede wszystkim
im, bo jeśli sami go nie czują, to i do słuchaczy
nie dotrze - myślę, że jest w tym sporo
racji?
Jeśli wierzymy w to, co robimy, fani zawsze będą
z nami, aby cieszyć się muzyką. O to w tym
wszystkim chodzi - dzielenie się muzyką, którą
kochamy.
Foto: Savage Master
Wax & Tapes Studios, bo brzmienie "Myth,
Magic And Steel" jest mocne, surowe i klarowne,
po prostu takie jak kiedyś?
"Myth, Magic And Steel" było nagrane przez
Clyda Wilsona w Mount Doom Studios w
Detriot. Fajnie było wyjechać i skupić się tylko
na nagrywaniu. Oczywiście utrzymaliśmy surowy
klimat, z którego jesteśmy znani.
Zastanawiające jest to, że mimo ciągle zmieniających
się muzycznych mód hard 'n' heavy
wciąż trzyma się mocno, nawet jeśli nie jest
już na muzycznym topie, tak jak choćby w
pierwszej połowie lat 80. - jak myślicie, z czego
to wynika?
Mocno wierzę w to, że metal nigdy nie zginie.
To po prostu dobra muzyka. Oczywiście miała
więcej zwolenników w latach 80., również w
przypadku tych komercyjnych zespołów, ale
metalowe podziemie jest silną rodziną, która
zawsze będzie się trzymać razem.
Inne mniej popularne i nierzadko wręcz niszowe
obecnie gatunki, jak choćby rock progresywny,
blues czy jazz też mają się nieźle, chociaż
ich twórcy nie przyciągają milionowej widowni,
tak jak gwiazdki pop music - wygląda
na to, że każda muzyka znajdzie swych odbiorców,
byle tylko była dobra?
Internet daje możliwość łatwiejszego dotarcia
do fanów. To super, że ogromna ilość muzyki,
tej popularnej i tej nie, starej i nowej, jest dostępna
za dotknięciem palca. Osobiście nie poznałabym
bez tego wielu zespołów.
Trzeba im w tym pomóc - stąd video do utworu
tytułowego, a teraz drugi singel "Flyer In
The Night"?
Myślę, że wszyscy wyrośliśmy na teledyskach.
To, że mamy możliwość zrobienia jednego teraz,
to jak spełnienie marzeń. Mieliśmy mnóstwo
zabawy nagrywając "Myth, Magic And
Steel" z Timem Ritterem (Truth Or Dare).
"Myth, Magic And Steel" to dość mroczny
teledysk, w końcówce mający wręcz coś z horroru,
gdzie fajnym pomysłem jest podział
ujęć: te z udziałem grającego zespołu są czar-
30
SAVAGE MASTER
no-białe, a sceny fabularyzowane kolorowe?
Myśleliśmy początkowo o zrobieniu teledysku
wyłącznie w czerni i bieli, jednak nie chcieliśmy
stracić widoku czerwonych kapturów. Więc
kiedy zespół gra, pokazani są w kolorze, a sceny
odgrywane są w czerni i bieli. To robi się ciekawe
przez ten kontrast.
W telewizji śniadaniowej czy popularnych
programach pewnie go nie zobaczymy, ale nie
sądzę, by akurat na tym wam zależało, bo zainteresowani
zespołem czy szerzej metalem i
tak do niego dotrą? (śmiech)
(Śmiech!) Żadnej śniadaniowej telewizji tym
razem! Każdy, kto chce znaleźć nasz klip ma go
na YouTubie na kanale Shadow Kingdom lub
przez wyszukanie "Myth, Magic And Steel".
Planujecie kolejne single, bo potencjalnych
utworów do takiego wykorzystania widze tu
więcej, choćby "Lady Of Steel"?
Hej, nigdy nie wiadomo! Chcieliśmy zacząć robić
kolejny klip zaraz po skończeniu "Myth,
Magic And Steel". Pracujemy nad tym.
Kiedyś, będąc nawet zespołem o waszej obecnej
pozycji wydalibyście pewnie 7" singla, albo
i dwa, wyszłaby też wersja 12" - internet
jest OK, postęp też, ale właśnie w takich sytuacjach
najbardziej żal tych dawnych czasów?
Cieszymy się z naszych wydawnictw. Póki co
mamy trzy pełne albumy, 7" singiel "Black
Hooves" - nasze najrzadsze wydawnictwo i 12''
singiel "Creature Of The Flames". Ciężko
stwierdzić jakby to było w innych czasach.
Autorem poprzednich okładek był Chris
Moyen, ale za cover "Myth, Magic And
Steel" odpowiada Mike Hoffman - skąd ta
zmiana?
Zobaczyliśmy prace Mike'a Hoffmana i pokochaliśmy
tę tematykę i styl - magia i miecz -
inspirowany oczywiście Frazettą. Zaproponował,
abyśmy użyli "Dungeon Master" i idealnie
wpasował się on w album.
Trzecia płyta, trzecia wytwórnia - to znak
czasów czy raczej efekt podpisywania jednopłytowych
kontraktów, obecnie najbardziej
praktycznych dla wydawców, mających klarowną
sytuację w wypadku braku zainteresowania
fanów danym wydawnictwem?
Przy naszym debiucie "Mask Of The Devil"
Foto: Savage Master
Foto: Shadow Warrior
mieliśmy kontrakt ze Skol Records, która wydała
tylko CD. Winyl wyszedł spod rąk Van
Records. Nasz kolejny album "With Whips
And Chains" był wydany też przez Skol Records,
ale z LP od High Roller. Na początku
tego roku podpisaliśmy kontrakt z Shadow
Kingdom i w październiku wydaliśmy, "Myth,
Magic And Steel". Bardzo dobrze pracowało
nam się z Bartem w Skol Records. Jesteśmy
wdzięczni za jego wkład w wypromowanie Savage
Master w Europie. Teraz pracujemy z Timem
McGroganem i Shadow Kingdom w
USA, z nadzieją na poszerzanie naszych horyzontów.
Czujemy się jak szczęściarze i dziękujemy
za stworzone nam możliwości i okazaną
pomoc wszystkim, którzy byli zaangażowani.
Kiedyś było jednak łatwiej o tyle, że ne tylko
rynek płytowy wyglądał zupełnie inaczej, ale
też było zdecydowanie mniej zespołów. Ostatnio
na przykład pojawiło się w sieci zestawienie,
że w całej dekadzie lat 80. ukazało się
niecałe trzy tysiące metalowych albumów, a
tylko w latach 2010-2019 już ponad 60. tysięcy
- to ogrom muzyki, której nikt nie jest w stanie
ogarnąć, nawet jeśli jest totalnym maniakiem?
Jest teraz łatwiej niż kiedykolwiek żeby wydać
album. W pewnych kwestiach - może nie do
końca. Jest zdecydowanie za dużo zespołów, jednak
z drugiej strony nie ma sytuacji, w której
nie ma, czego słuchać, co jest super.
W USA macie chyba pod tym względem gorzej
o tyle, że coraz widoczniej spada zainteresowanie
nie tylko metalem, ale generalnie
rockiem, co skutkuje stałym zmniejszaniem
się nie tylko bazy fanów, ale też miejsc do grania,
etc.?
W pewnych miejscach jest ciężej dotrzeć do
publiczności i myślę, że to przez to, że wieści
wolniej rozchodzą się w małych miastach. Przy
mniej zaludnionych miejscach metalowcy są
oddaleni od siebie i ciężej jest tym scenom się
rozwijać.
Wy jednak nie poddajecie się, zamierzacie
koncertować jak najwięcej, chociaż nierzadko
jest to wyzwanie?
Tak, kochamy jeździć w trasy. Planujemy robić
to tyle ile możemy. Nic, co warto robić nie jest
łatwe, ale jak już wpadniemy w koncertowy
rytm to jest to dla nas jak drugie ja.
W Europie wygląda to pewnie zdecydowanie
lepiej, szczególnie w takich krajach jak Niemcy,
dlatego tak lubicie tu wracać?
Europa, szczególnie Niemcy zawsze byli dla nas
gościnni. Mamy nadzieję przyjechać do was
znowu w przyszłym roku. Rzadko widuje się
tak aktywnych fanów jak tutaj.
Poprzednio rozmawialiśmy o renesansie popularności
analogowych nośników i proszę -
"Myth, Magic And Steel" poza CD i LP
ukaże się też na kasecie, co pewnie też was
cieszy?
Tak, możemy z dumą powiedzieć, że "Myth,
Magic And Steel" to nasze pierwsze wydawnictwo
na kasecie. Płyta wyszła też na pięknym
CD i winylu. Shadow Kingdom i Annick Giroux
zrobili świetną robotę z dbałością o szczegóły,
wygląd kasety, CD i płyty winylowej.
Wasze poprzednie albumy albo od razu ukazywały
się też na winylu, albo były wznawiane
po jakimś czasie, tak jak debiut - planujecie
ich reedycje również na kasetach?
Z pewnością chcielibyśmy wydać "Mask Of
The Devil" i "With Whips And Chains" na
kasecie. Z Shadow Kingdom po naszej stronie
wiele z naszych marzeń może się spełnić.
Dzięki za wywiad!
Wojciech Chamryk i Maciej Kliszcz
SAVAGE MASTER 31
HMP: Chciałbym zapytać cię, jak zaczęła
się twoja pasja do muzyki metalowej? Wiem,
że w dzieciństwie pobierałaś lekcje gry na
fortepianie.
Marta Gabriel: Od najmłodszych lat miałam
kontakt z różnymi gatunkami muzyki, i szczerze
mówiąc nie pamiętam dokładnie jak zaczęła
się moja przygoda z cięższymi brzmieniami,
ani jaki był pierwszy zespół metalowy
który usłyszałam. Gdy odkryłam jakiś zespół,
który mi się spodobał, szukałam dalej, po drodze
odkrywając inne gatunki i inne zespoły.
Myślę, że u większości osób wyglądało to podobnie.
I zgadza się, skończyłam szkołę muzyczną
w klasie fortepianu.
Kiedy nadszedł ten moment, w którym wiedziałaś
już, że będziesz zajmować się graniem
muzyki bardziej poważnie niż tylko
hobbystycznie?
Jako sześcio czy siedmiolatka powiedziałam
rodzicom, że chcę zostać muzykiem. Od tamtej
pory nic się nie zmieniło.
Ostatnio płyty Crystal Viper wychodzą regularnie,
"Tales Of Fire And Ice" ukazuje się
dwa lata po poprzedniej. Co wydarzyło się w
zespole od czasu wydania poprzedniego albumu?
W tym czasie wydarzyło się chyba więcej, niż
w przeciągu ostatnich 10 lat. Przestałam na
scenie grać na gitarze, i na miejsce drugiego gitarzysty
dołączył do nas Eric Juris. Pozostając
w temacie składu, właśnie opuścił nas Golem
Nie przejmować się i robić swoje
Crystal Viper to konkretna ekipa, od lat niezmiennie dowodzona przez
Martę Gabriel. Od dawna dostarczają też solidnego heavy metalu, który może nie
drzwi (bo te zostały otwarte już dawno temu), ale obfituje w dobre, momentami
porywające melodie i riffy, podlane klasyczną szkołą tego gatunku. Zespół wydaje
właśnie siódmy długogrający album, a zadebiutował dwanaście lat temu. Robi
wrażenie. Mam nadzieję, że lektura rozmowy zachęci was do sięgnięcia po "Tales
of Fire and Ice". Z wyprzedzeniem podpowiadam - to nie hołd dla znanego pisarza
fantasy.
a jego miejsce zajął szwedzki perkusista Cederick
Forsberg, którego możecie kojarzyć z zespołu
Blazon Stone. W przeciągu ostatnich
dwóch lat zagraliśmy sporo koncertów, w tym
trzy trasy. Po wielu latach zmieniliśmy również
studio nagraniowe, i w Kosa Buena
Studio nagraliśmy najnowszą płytę "Tales Of
Fire And Ice", oraz ostatnią EP'kę "At The
Edge Of Time". W międzyczasie nagrałam
płytę z moim drugim zespołem Moon Chamber,
oraz zajęłam się dodatkowo kilkoma innymi
projektami, ale jeszcze jest za wcześnie
by o nich mówić.
Foto: Tim Tronckoe
Odnoszę wrażenie, że częstym problemem
zespołów heavy metalowych jest powtarzalność
muzycznych motywów. Jak ważne dla
ciebie jest unikanie podczas tworzenia motywów,
które mogą być ograne?
Dla mnie nie ma czegoś takiego jak świadome
unikanie ogranych motywów, bo to tak, jakbym
nagle powiedziała, że tercja jest tak ogranym
interwałem, że już nigdy nie będę go używać.
W muzyce liczą się przede wszystkim
emocje, melodyka, to, co chcesz muzyką przekazać,
oraz efekt jaki chcesz nią wywołać. Pomijając
plagiaty i ewidentne kopiowanie cudzych
melodii jestem skłonna rzecz, że dopóki
nie powstaną w muzyce nowe dźwięki i interwały
- a takie nie powstaną - motywy muzyczne
będą się powtarzać.
Czy tytuł nowego materiału jest świadomym
nawiązaniem do cyklu powieści George'a
R.R. Martina?
To pytanie pojawia się dość często, aczkolwiek
w tytule naszej płyty po prostu pojawiły
się dwa słowa, w dodatku w innej kolejności,
które były w tytule jednej z książek Martina.
Jestem fanką serii "Gra o Tron", ale nasza nowa
płyta nie ma z nią nic wspólnego. Tytuł
nawiązuje do tekstów zawartych na płycie, a
konkretnie do utworów "Neverending Fire" i
"Under Ice". Zawsze lubiliśmy wykorzystywać
kontrasty, lubimy grę słów, dlatego połączyliśmy
te dwa tytuły, a jako że każdy tekst na
płycie opowiada inną historię, powstał tytuł
płyty "Tales Of Fire And Ice".
Jeżeli tak, to jak ci się podobało zakończenie
produkowanej przez HBO ekranizacji tej
opowieści?
Zakończenie nieco mnie rozczarowało. Aczkolwiek
nie chodzi mi o to, jak rozwinęły się
ostatecznie losy głównych bohaterów, tylko
jak to wszystko zostało nakręcone i pokazane.
Bez dreszczyku emocji, bez napięcia, tak jakby
ktoś postanowił zamknąć na szybko wszystkie
wątki w jednym czy dwóch odcinkach.
Niejako nawiązując do poprzedniego pytania,
tematyka fantasy jest bliska wielu zespołom
heavy i power metalowym, wam również.
Jak dużą wagę przykładasz do pisania
tekstów i opowieści w nich zawartych? Traktujesz
je metaforycznie czy po prostu mają
zgrabnie pasować do muzyki?
Za każdym razem jest inaczej. Na przykład,
mam w głowie ułożoną historię i komponuję
do niej soundtrack. Innym razem mam gotową
muzycznie kompozycję, i wtedy piszę pasujący
tekst. Wszystko zależy od pomysłu w
danej chwili. W przypadku naszej nowej płyty,
teksty dotyczą prawdziwych historii i legend,
ale każdy z nich zawiera ukryte znaczenie,
przynajmniej dla mnie. Na przykład tekst
do "Neverending Fire" jest inspirowany jedną z
indiańskich legend plemienia Cowichan "Kto
dostał ogień", która sama w sobie zawiera naukę
moralną. Ja sama najbardziej cenię w ludziach
cechy, które coraz rzadziej można
spotkać: bezinteresowność i lojalność, i o tym
jest ten tekst. Tekst do "Tears Of Arizona"
uważam za najlepszy, jaki do tej pory napisałam.
Opiera się głównie na metaforach - opowiada
o statku USS Arizona, który został zatopiony
podczas ataku na Pearl Harbor, ale jednocześnie
jest o bohaterstwie, pamięci, oraz
ukazuje uczucia osoby, która straciła kogoś
bliskiego. Tytułowe Łzy Arizony, to plamy
oleju na wodzie, które do dzisiejszego dnia są
widoczne w miejscu w którym spoczywa wrak
statku. Tekst do "Still Alive" opowiada dosłownie
o Trójkącie Bermudzkim, ale w rzeczywistości
jest to tekst o nie poddawaniu się,
o walce o swoje, o tym, że niebezpieczeństwo
czyha na nas w każdym momencie naszego
życia - ale najważniejsze to nie poddawać się:
stoję w deszczu, między piorunami, ale wciąż
żyję, dam radę.
W Crystal Viper jesteś liderką, główną kompozytorką,
gitarzystką, wokalistką. W dodatku
ogarniasz sprawy biznesowe. Strasznie
dużo na głowie, jak się w tym odnajdujesz?
W zespole zajmuję się całą sferą artystyczną,
od pisania muzyki po produkcję teledysków.
Jeśli chodzi o logistykę i sprawy biznesowe, to
w głównej mierze odpowiadają za nie management
i nasza wytwórnia. Bez ich pomocy na
32
CRYSTAL VIPER
pewno zespół by nie funkcjonował tak sprawnie.
Liczba kobiet w muzyce metalowej jest zdecydowanie
większa niż przed laty, ale kobieta
będąca liderem grupy heavy metalowej to
nadal wcale rzadki wyjątek. Zauważasz
jakieś zmiany w tej kwestii przez lata?
Wiesz, poza tym, że liczba kobiet w tym biznesie
zwiększyła się, to nie zauważam większych
różnic. Widzę, że nasza rozmowa idzie
w kierunku poważnej dyskusji i w tym temacie
można naprawdę wiele powiedzieć, już
biorąc pod uwagę samą kwestię kobiety będącej
liderem w czymkolwiek, ponieważ do
dzisiaj wiele osób ma z tym problem.
Foto: Crystal Viper
Foto: Crystal Viper
Odnoszę wrażenie, że przez lata kobiety w
tym gatunku pełniły rolę ozdobne, wrzucane
na pozycje basistek, klawisze lub wokalistek
w składach gotyckich. Pełniły rolę funkcyjną
wobec realizacji męskich fantazji o, wybacz
obrazowe określenia, "kobietach wojowniczkach"
lub "delikatnych nimfach". Ostatnimi
laty coraz więcej pojawia się artystek
nie chcący iść tym tropem, jak Lingua Ignota
lub świadomie od niego odchodzących na jakimś
etapie swojej kariery, jak było w przypadku
Myrkur. Co sądzisz o tych zjawisku?
Dla mnie nie ma znaczenia płeć, znaczenie ma
to, czy dana osoba jest utalentowanym artystą,
czy potrafi grać albo śpiewać i jest dobrym
albo złym muzykiem. A kwestia bycia ozdobą?
Na to nie mamy wpływu, kobiety są przecież
piękne, od zarania dziejów były idealizowane
przez mężczyzn i w pewnym stopniu to
funkcjonuje do dzisiaj. Nie można w tej kwestii
popadać w skrajności. Równie dobrze ja jako
kobieta mogę powiedzieć, że każdy przystojny
i dobrze zbudowany mężczyzna, który
występuje na scenie bez koszulki jest ozdobą,
ale tak nie jest. Ta osoba jest przede wszystkim
artystą, muzykiem, a jeśli do tego dobrze
wygląda, to nic tylko pogratulować! Ale mamy
oczywiście też drugą stronę medalu. W świecie
muzyki, jak w każdej innej dziedzinie życia
kobiety owszem, są traktowane jak ozdoby,
lub wręcz istoty "niższej rangi". Wystarczy
prześledzić karty historii dotyczące praw kobiet
do edukacji, praw do głosowania, albo robienia
kariery zawodowej. Niestety do dzisiaj
w wielu środowiskach rolę kobiety sprowadza
się do roli kucharki, sprzątaczki i inkubatora.
Społeczeństwo pod tym względem wydaje się
być trochę niedokształcone i zacofane, i to,
jak dana osoba traktuje kobietę, w dużym stopniu
zależy od wychowania czy też braku edukacji
w tym zakresie.
Przypuszczam, że czasem spotykasz z lekceważeniem
czy innymi przejawami szowinizmu
w środowisku metalowym. Jak sobie z
nimi radzisz?
Zdarzają się bardzo różne sytuacje. Najważniejsze
to nie przejmować się i robić swoje,
ale jednocześnie nie pozwolić dać sobie wejść
na głowę i bronić swojej godności.
Częścią twoje działalności jest projektowanie
i tworzenie odzieży. Zastanawiam się
czy to tylko sposób na utrzymanie aby móc z
czasem skupić się na działalności Crystal
Viper, czy też traktujesz to również jako sposób
artystycznego wyrazu?
To bardzo kreatywna działalność, która daje
mi możliwość dodatkowego rozwoju artystycznego,
innego niż muzyka. Jednocześnie jest
to też moja praca. Poza muzyką i projektowaniem
nie zajmuję się w tym momencie niczym
innym, co jednak pewnie niedługo się zmieni,
ponieważ chciałabym zrealizować kilka innych
pomysłów biznesowych.
Jak zaczęła się Twoja działalność w tej branży?
Ta działalność rozwinęła się przez przypadek,
a sam jej rozwój trwał bardzo długo, w czasie
gdy miałam inną pracę (uczyłam m.in. muzyki
i rytmiki). Stroje sceniczne zaczęłam tworzyć
jeszcze na długo przed Crystal Viper,
występowałam na scenie praktycznie od dziecka,
a w sklepach w Polsce nie był niczego, co
by mi się podobało. Później założyłam Crystal
Viper, dalej normalnie pracowałam, uczyłam
się, a wieczorami tworzyłam sceniczne
kreacje dla siebie i chłopaków z zespołu. To
nie było nawet hobby, a przymus, bo miałam
konkretną wizję co do wizerunku zespołu, a
zrealizowanie tej wizji było możliwe tylko gdy
sama się za to zabrałam. Później znajomi z innych
zespołów zaczęli pytać o nasze ubrania,
więc w wolnych chwilach zajmowałam się projektowaniem
dla innych, i wtedy właśnie podjęłam
decyzję o założeniu firmy, ponieważ
mogłam robić to, co lubiłam, sama byłam swoim
szefem, oraz pracowałam tylko z osobami,
z którymi miałam ochotę pracować.
Kilka razy graliście z Manilla Road, przypuszczam,
że musiał to być dla Ciebie ważny
zespół. Jak przyjęłaś śmierć Marka Sheltona?
O śmierci Marka dowiedziałam się od Barta,
mojego męża. Było mi bardzo przykro i pamiętam,
że przez pewien czas nie byłam w stanie
słuchać Manilla Road. Teraz nie mam z
tym problemu, aczkolwiek jest to dziwne
uczucie: słuchasz muzyki, głosu osoby którą
znasz, ale jednocześnie masz świadomość tego,
że już nigdy z nią nie porozmawiasz, bo
nie mam jej wśród nas.
Jak wspominasz spotkania z nim i resztą zespołu?
Mark był jedną z najserdeczniejszych osób jakie
znałam. Świetnie wspominam wspólną trasę,
pojedyncze wspólne koncerty i wspólne
imprezowanie po nich. Wiesz, pracując z muzyką,
napotykasz na swojej drodze bardzo dużo
fałszu i zawiści, w obecności Marka i chłopaków
z Manilla Road nigdy ich nie doświadczyłam.
Przez jakiś czas współpracowałaś z Andreasem
Marschallem, znanym z kultowych
okładek płyt metalowych, zwłaszcza z lat
90. Jak nawiązałaś tę współpracę?
Moja całkiem pierwsza współpraca z Andreasem
nie dotyczyła o dziwo okładki płyty, a
nawiązała się gdy pracował nad filmem
"Masks", którego był reżyserem. W filmie jest
fragment, w którym na scenę w teatrze wycho-
CRYSTAL VIPER 33
dzi aktorka i śpiewa piosenkę - to właśnie mój
głos tam słyszycie. Nawet zaproponowano mi
udział w tym filmie i zagranie tej sceny osobiście,
ale jakoś tak się ułożyło, że nie mogłam
w tym czasie jechać do Hamburga na plan
zdjęciowy.
Co podoba ci się szczególnie w jego stylistyce?
Powiedziałabym, że taki efekt, jakby to ująć,
bajkowości? W każdej z jego okładek jest coś
magicznego.
Andreas miał robić też okładkę do ostatniego
albumu, została nawet umieszczona w sieci.
Po niezbyt dobrym odbiorze przez fanów,
zdecydowaliście się jednak zmienić obrazek.
Dlaczego?
Jako zespół, który włożył całe swoje serce,
energię, czas i mnóstwo pracy w nową płytę
uznaliśmy, że chcemy żeby nasi fani byli zadowoleni
z tej płyty nie tylko muzycznie, ale i
wizualnie. Płyta to nie tylko muzyka, to cała
otoczka na którą składają się właśnie okładka,
książeczka, cała oprawa graficzna. Dlatego w
momencie, gdy nasza propozycja okładki nie
spodobała się, postanowiliśmy ją zmienić.
Okazało się, że był to dobry wybór, ponieważ
nowa okładka od razu została dobrze przyjęta.
To w sumie zabawna sytuacja, bo pojawiły
się jakieś tam pojedyncze głosy, że to zaplanowana
akcja reklamowa, a z drugiej strony
parę osób miało problem z tym, że niby ugięliśmy
się pod opiniami fanów, pod "internetowym
hejtem". My tego tak nie odbieramy:
wzięliśmy na klatę opinie ludzi na których
nam zależy, więc nie rozpatrujemy tego w kategorii
hejtu. Crystal Viper istnieje tylko dzięki
fanom, dzięki ludziom którzy chodzą na
nasze koncerty i kupują nasze płyty. Mamy do
nich ogromny szacunek i słuchamy tego co
mówią.
Foto: Tim Tronckoe
Jak dużą satysfakcję dają ci koncerty?
W momencie wyjścia na scenę czuję, że jestem
we właściwym miejscu, we właściwym czasie,
czuję, że żyję. I to uczucie towarzyszy mi niezmiennie
od pierwszego występu, kiedy wyszłam
na scenę jako dziecko w szkole muzycznej.
Co więcej, po zejściu ze sceny to uczucie
utrzymuje się jeszcze bardzo długo, to tak
jakbym naładowała baterie życiowe, żeby móc
normalnie funkcjonować poza sceną. Jedni ludzie
biorą narkotyki, inni piją, jeszcze inni potrzebują
ryzyka w postaci nurkowania z rekinami
- ja potrzebuję koncertów.
W ostatnich latach graliście dość dużo koncertów.
Przypuszczam, że musi wiązać się to
z wyrzeczeniami, bo, zdaje się, że wszyscy
oprócz grania normalnie pracujecie.
Kluczową rzeczą jest to, jakie masz priorytety.
Z zespołu nie raz odchodzili muzycy, którzy
nie dali rady pogodzić grania z pracą lub rodzinnymi
zobowiązaniami. Z drugiej strony
masz na przykład Andiego, który jest tak
ukierunkowany na granie, że zwolnił się z
pracy kiedy nie dostał urlopu żeby jechać w
trasę koncertową. Można by jeszcze wspomnieć
o wyrzeczeniach finansowych, o które
często jesteśmy pytani. Na przykład "nie wolisz
polecieć na 2 tygodnie na fajne wakacje
zamiast kupować kolejną gitarę?". My to postrzegamy
nieco inaczej, bo tutaj znowu chodzi
o to, jakie masz priorytety: zamiast pojechać
na takie wczasy, owszem wolę kupić nową
gitarę, na której zagram później kilkadziesiąt
koncertów podróżując po całej Europie, w
przypadku trasy budząc się każdego dnia w
innym kraju. Nam właśnie to daje radość i satysfakcję,
nie siedzenie przez dwa tygodnie na
plaży. Czyli jak widzisz, to co dla jednych jest
wyrzeczeniem, dla innych jest spełnieniem
marzeń.
Co Marta Gabriel robi w czasie, kiedy nie
zajmuje się rzeczami związanymi z Crystal
Viper?
Razem z mężem zdobywamy szczyty gór, i
gdy tylko możemy zaszywamy się z dala od
miasta i ludzi, gdzie jesteśmy blisko przyrody.
Ostatnio też często gotuję, ale widząc miny
osób które później jedzą przygotowany przeze
mnie posiłek, raczej porzucę tę działalność.
(śmiech)
Igor Waniurski
Szanując sformułowaną przez wokalistkę
prośbę, odpowiedzi na pytania do wywiadu,
publikujemy w niezmienionej przez redakcję
formie.
HMP: Widziałem Cię w listopadzie w
Polsce a teraz jestem tu. Jak to się dzieje?
(śmiech) Witajcie, jestem Maciek i dzisiaj
mam, jestem zaszczycony obecnością, bardzo
wyjątkowego gościa - Michaela Schenkera
- to zaszczyt tutaj być!
Michael Schenker: Piąteczka!
Po pierwsze - jak minęła podróż do Polski i
jak się czujesz po powrocie tutaj po tylu latach,
bo byłeś już w Polsce, w 2004r., chyba?
Super, kocham Polskę, miałem świetny lot.
Wczoraj mieliśmy wywiad po nocnym locie i
kontynuujemy dzisiaj.
Które momenty tego koncertu z 2004r. wzbudzają
najwięcej pozytywnych wspomnień?
Uwielbialiśmy tę wielką sale koncertową, była
super! Spytałem się gościa czy to mogłoby
znaleźć się na okładce, filmowaliśmy ten budynek
- powinni to umieścić na okładce - wygląda
jak UFO!
Nazywa się nawet "Spodek", czyli polski
odpowiednik UFO. Widziałem Cię w listopadzie
w Polsce. Jak minął koncert?
Fantastycznie; planujemy światowe tournee,
bierzemy różne oferty od ludzi, którzy nie
mieli problemu z budżetem; to wielkie przedsięwzięcie
- ludzie przyjeżdżają z Bangoku,
Los Angeles, Włoch, Niemiec, Wielkiej Brytanii,
ale powiedziałem managerowi "nie bierzmy
póki co żadnych ofert, poczekajmy, aż album wyjdzie
w świat i się wypromuje" - niech ludzie od promocji
przyzwyczają się do płyty. Musimy
mieć dobrą podstawę, my jak i ludzie od promocji
- to duże pieniądze, trzeba też zgromadzić
ludzi. Mamy już zarezerwowaną Japonię,
będziemy grać dwie noce w Tokio; w International
Forum Hall na 10 tys. osób, potem
dwie noce w Osace. Każdej nocy planujemy
grać inny set. - To jest już potwierdzone, zamierzamy
potwierdzić więcej miejsc. Działamy
więc!
Czy jest coś w planach na wiosnę; Polska,
jakieś szanse?
Myślimy nad tym, ciągle planujemy. To jest
tak - masz wielką pustą przestrzeń, wstawisz
coś tu a potem tam a później musisz to wszystko
połączyć!
Czy wybrałeś już jakieś utwory, które będą
na set listach? Ile ich jest?
No przynajmniej po jednej dla każdego wokalisty.
Wypuszczasz nową płytę "Revelation" za
dwa dni od dziś (wywiad został przeprowadzony
18.09.2019r.). Już ją słyszałem, jest
bardzo dobra, polubiłem ją, jednak ma za sobą
smutną historię, ponieważ Twój najlepszy
kolega Ted McKenna odszedł - czy ciężko
pracowało Ci się nad tym albumem?
Po pierwsze nasz ostatni wspólny show był we
wrześniu 2018r. w U.K. Mieliśmy grać drugą
część "Resurrection" w Ameryce 15 kwietnia
2019r. Zobaczyłem tę lukę i pomyślałem, że
to dobra okazja na zrobienie albumu; w
2022r. przypadała 50. rocznica dołączenia
Michaela Schenkera do UFO i pomyślałem,
że to jedyny czas, aby coś zrobić - skorzystałem,
więc z szansy. Zacząłem w listopadzie, po
drodze, w połowie drogi, odszedł Ted Mc
Kenna - i co teraz? Ale zebrałem wszystkich
powiedziałem "Zrobimy to dla Teda! Gramy dalej!".
Sam Ted by nam tak powiedział. Pomy-
34
CRYSTAL VIPER
śleliśmy o Simonie Phillipsie,
byłym członku Michael Schenker
Group, czy The Who, czy grającym u
boku Jeffa Becka, on był bardziej niż szczęśliwy,
aby dołączyć. W tym samym czasie Budo
Schopf oferuje pomoc, więc wow! Musieliśmy
pozmieniać trochę starte pomysły. Na
albumie znalazły się trzy piosenki z Budo i
dziesięć z Simonem. Dokończyliśmy nagrywanie,
mastering wysłaliśmy do Nuclear
Blast - dwudziestego pierwszego, potem mieliśmy
oficjalne przesłuchanie albumu, 11-12
kwietnia pojechaliśmy do Los Angeles nakręcić
video, a 15 kwietnia byliśmy już na scenie
grając 2.5 godzinny set. Duże przedsięwzięcie!
Ale zdaję się, że przez trzy ostatnie albumy się
z czymś zmagałem; przy "Spirit on a Mission"
ukradziono nam pięć gitar i straciliśmy
połowę muzyki, więc pomyślałem, że popatrzymy
na to jak na przedprodukcję - album
będzie dużo lepszy! Na "Ressurection" miałem
infekcję zęba; przez cały album grałem w
bólu! Na obecnej płycie jest bonus - ostatnie
nagranie Teda McKenna z Loud Park z Japonii,
gdzie headline'owaliśmy koncert, a Gene
Simmons nas supportował, nagraliśmy to i
będzie to na albumie. Jest też, więc tam odrobina
Teda, patrzy też na nas z nieba.
Objawienie Schenkera
We wrześniu miała miejsce premiera
drugiego albumu Michael Schenker Fest -
projektu ikonicznego gitarzysty lat 80. wraz z
wieloma wokalistami związanymi wcześniej z jego
kapelą MSG. Spotkaliśmy się z gitarzystą by porozmawiać
o albumie o niedalekiej przeszłości, jak i
przyszłości
na pierwszym albumie w przypadku Kirka
Hammetta.
Wspomniałeś Michaela Vossa wokalistę
Mad Maxa; jest świetnym wokalistą, może
on sprawdziłby się na następcy albumu?
Pracujemy ze sobą od dziewięciu lat; od moich
"środkowych lat", kiedy uczyłem się o sobie,
on powiedział "chce być na scenie!" Spytałem się
go czy nie pomógłby z albumem, zobaczymy,
czy się nadaje. Na tym albumie mieliśmy już
masę sławnych ludzi; najlepszych gitarzystów,
wokalistów, perkusistów, etc. Chciałem wtedy
zrobić światowe tournee, a Michael nie był
Niemiec czy Włoch - to duże przedsięwzięcie
- nie jest to tani projekt. Jesteśmy ze sobą od
czterech lat - jest to niezwykłe przedsięwzięcie.
Osiągnęliśmy główną pozycję na rynku i
automatycznie to więcej kosztuje, ale mam
nadzieje, że to wszystko wypali.
Mimo, że nie byłeś tu długo, to gdybyś miałbyś
wybrać jedną rzecz najlepszą w Polsce,
co by to było?
Jedzenie (śmiech).
Czy znasz jakieś polskie zespoły, nie tylko
hard'n'heavy, ale w ogóle?
Przykro to stwierdzić, ale trzymam się z dala
od sceny muzycznej od wieku 17 lat. Mózg
jest jak gąbka, nie chcę nikogo kopiować, a
wiem, że podświadomie bym to robił, więc
staram się bronić przed wpływami. Muszę
dbać o swoją unikatowość. Możesz być częścią
maszyny, lub możesz być artystą i uświadomić
sobie, że w każdym z nas jest unikatowość,
którą trzeba chronić. Goście tacy jak: Def
Leppard, Iron Maiden, Slash czy Metallica
To piękne. Jeśli już mówimy o albumie; jaka
piosenka na nim jest Twoją ulubioną i dlaczego?
Dla mnie ten album to podróż; ludzie często
się pytają, - jaki jest Twój ulubiony okres w
życiu - ja odpowiadam - nie mam - życie to
ciągła podróż. Na tym albumie jeden krok
prowadzi do następnego - dobre ze złymi
współgrają ze sobą, z tym, że te złe nie są
wcale złe - są jak nauczyciele. Każda wcześniejsza
kompozycja nas czegoś uczy - jest jak
narzędzie. W ten sposób możemy się rozwijać.
Więc jeśli pytasz, jaki jest mój ulubiony
utwór - odpowiadam - nie mam, cały album
jest podróżą, która musi być zrównoważona,
mając interesujące kawałki tam i ówdzie.
Grunt, aby nie nudził - jak z książką czy układaniem
setlisty - ma nie nudzić. To wszystko
zawsze musi być interesujące.
Na Twoim najnowszym krążku można usłyszeć
wielu gości; mamy Ronniego Romero z
Rainbow. Czy w planach było zaproszenie
również wielu innych gości?
Tak, jak najbardziej, ale musieliśmy się uporać
z czterdziestoma pięcioma piosenkami; trzynaście
na album, a trzydzieści dwa na drugą
część "Ressurection", ale ponieważ Bodo i
Simon przyszli problem się rozwiązał. Mogliśmy
sobie ze wszystkim poradzić. Były wiec
plany na innych gości, a na "Resurrection"
uwielbiam "Warrior", w którym śpiewamy
wszyscy razem. Powiedziałem, więc do Michaela
Vossa "zróbmy takich cztery"
(śmiech). Zadzwoniłem do gościa, z którym
pracowałem, śpiewał również dla Richiego
Blackmora - tak oto uzyskaliśmy gościa-niespodziankę
na naszym albumie, podobnie jak
Foto: Michael Schenker Fest
dostępny, miałem trzech różnych wokalistów
przy Michael Schenker's Temple of Rock,
ale nie można ciągle dodawać i dodawać wokalistów.
Poza tym, nie lubię wychodzić aż tak
naprzód; żyję chwilą. Mamy czterech wokalistów
z "Resurrection" plus Michaela Vossa;
jest fanem Michaela Schenkera, fanem lat
80., ogólnie rzecz biorąc, urodził się trochę za
późno. Tak bardzo chciał być tam, w latach
80. Powiedziałem mu: "nie martw się, wszystko
dzieję się nie bez przyczyny. Żyj swoim życiem, kiedyś
zrozumiesz."
Czy jest jakieś miejsce, w którym bardzo
chciałbyś zagrać lub zobaczyć, ale jeszcze nie
miałeś okazji?
Tak, nigdy nie grałem w Australii, ale po prostu
chcę być wszędzie tam, gdzie ludzie chcą
nas widzieć. Nie ma to związku z krajami czy
podziałami - świat muzyki to jeden wielki
świat. Wszyscy mówimy jednym językiem, fani
kochają muzykę i chcemy być tam, gdziekolwiek
są, jeśli mogą sobie na to pozwolić.
Dużym ograniczeniem są właśnie pieniądze.
Tak, mamy ludzi z Bangkoku, Los Angeles,
mówili, że nigdy nie słyszeli czegoś podobnego
- oczywiście, że nie, bo to pochodzi z wewnątrz
a nie z jakiegoś trendu, który wszyscy
kopiują.
I to jest magiczne. Moje ostatnie pytanie,
troszkę głupkowate. Jeśli byłbyś dinozaurem,
to byłbyś mięsożercą czy roślinożercą i
dlaczego?
(Śmiech), Jeśli się zastanowić nad jedzeniem
mięsa, byłem trzy razy w swoim życiu wegetarianinem,
każdego razu na okres pięć lat,
jedzenie mięsa pomaga mi zachować sylwetkę.
Jeśli byłbym dinozaurem nie dbałbym o sylwetkę,
więc pewnie byłbym roślinożercą.
(Śmiech) Myślę, że na teraz to wszystko.
Dzięki wielkie! Do zobaczenia w Polsce, być
może na jakimś koncercie!
Dzięki! Piąteczka!
Maciej Uba
Tłumaczenie: Maciej Kliszcz
MICHAEL SCHENKER FEST 35
Szansa na spełnienie marzenia
Michael Denner to muzyk, którego można uznać za spełnionego.
Jest on autorem wielu utworów, które przeszły do historii muzyki metalowej,
a jego gry na gitarze nie da się pomylić z nikim innym. Mimo nieobecności
na trasie z Mercyful Fate już wkrótce będziemy mogli go ujrzeć
na scenie wraz z Denner's Inferno - nowym projektem będącym dowodem
na to, że chęci do pracy i pomysłów na kolejne utwory mu nie brakuje.
HMP: Co stoi za zmianą wizerunku - jeszcze
do niedawna chodziłeś z dłuższymi
włosami, teraz skrywasz je pod czapką?
Michael Denner: Powód jest prosty - lubię
je nosić, ale także jestem w wieku, w którym
większość mężczyzn nie posiada włosów.
Co się stało, że Denners Trickbag przestało
istnieć?
To był zespół, który stworzyłem ze starymi
przyjaciółmi dla zabawy. Kiedy podpisaliśmy
kontrakt zabawa się skończyła i część członków
nie było w stanie się z tym pogodzić.
Wszystkie partie gitarowe zostały nagrane
przez Ciebie, lecz grając koncerty Denners
Inferno raczej nie będziesz grał sam. Czy
wybrałeś już gitarowego partnera, który będzie
dzielił z Tobą scenę?
Mogę zagrać je sam, ale mam kilka alternatyw
w postaci kilku dobrych gitarzystów, a
nawet klawiszowca.
Jak poznałeś Chandlera Mogela?
Znalazła go moja wytwórnia, a ja sprawdziłem
na Youtube teledysk jego zespołu -
Radio Exile. To co usłyszałem i zobaczyłem,
spodobało mi się.
Jaka jest różnica pomiędzy Chandlerem
Mogelem a Martinem Steene, z którym
grałeś w Force of Evil?
Martin jest heavymetalowym wokalistą, a
36 DENNER’S INFERNO
Chandler śpiewa ciężkiego rocka. Obaj są
bardzo dobrzy w tym, co robią.
Jak doszło do tego, że po 16 latach nagrałeś
w nieco odświeżonej aranżacji "Fountain of
Grace" z repertuaru Force of Evil?
Nie byłem zadowolony z wersji, która
znalazła się na debiucie Force of Evil.
Napisałem "Fountain of Grace" w 1999 roku
i aranżacja z nowego albumu jest tą oryginalną.
Skąd zaczerpnąłeś inspirację do teledysku
"Fountain of Grace"?
Od zawsze byłem fanem starych horrorów, a
to była moja szansa, by spełnić marzenie i
napisać scenariusz do teledysku w takiej konwencji.
To samo tyczy się nowego singla -
"Sometimes", który jest hołdem dla mojej innej
pasji - starych komiksów grozy.
Foto: Denner’s Inferno
Kim jest Jesper Harris i dlaczego poprosiłeś
go o pomoc przy pisaniu tekstów?
Jesper jest moim bliskim przyjacielem, z
którym współpracuję od późnych lat 90. To
bardzo inteligentny i troskliwy człowiek,
który podróżował po Dalekim Wschodzie i
wniósł wiele inspiracji do poezji i tekstów.
Kiedy zaczynałem pisać piosenki do "In
Amber" był dla mnie silnym narzędziem.
Jaka jest tematyka nowych tekstów? Czy
dotyczą one Twojego życia czy są to fikcyjne
opowieści?
Większość piosenek dotyczy rzeczy, myśli,
dobrych i złych doświadczeń z realnego życia.
Przyznaję, że głównie pisałem o tych
ostatnich.
Na nowym materiale słychać silne inspiracje
takimi zespołami jak Uriah Heep,
Scorpions czy Led Zeppelin. Jakie były
Twoje założenia przy tworzeniu tych utworów?
Te zespoły, które wymieniłeś należą do moich
ulubionych. Zawsze marzyłem, żeby po
zarejestrowaniu mniej więcej 40 albumów
móc nagrać taką muzykę, jaką najbardziej lubię
- inspirowaną ciężkim rockiem z lat 70.,
ale oczywiście z domieszką tego, co zrobiłem
w przeszłości
Czy możesz powiedzieć jak ostatnie wydarzenia
w relacji Twojej i Hanka wpływają
na przyszłość zespołu Denner/ Shermann?
To naprawdę koniec - już nigdy nie będziemy
ze sobą razem pracować i jestem z tym pogodzony.
Życzę mu powodzenia w życiu, które
ma przed sobą.
Denner/Shermann miało wydać jeszcze
jeden teledysk do piosenki "Escape From
Hell". Na Youtube jest zwiastun, lecz dlaczego
pełna wersja się nie ukazała?
Straciliśmy kontrakt z wytwórnią, a to poróżniło
zespół i nie było sensu tego dalej ciągnąć.
Czy uważasz, że to w porządku, że zespół
w zapowiedziach nawiązuje do składu
sprzed 20 lat, lecz tak naprawdę nim nie
jest, bo Timi Hansen nie grał w Mercyful
Fate od 1994r. tylko Sharlee D'Angelo, który
nie znalazł się w reaktywowanym składzie?
Ciężko to traktować poważnie i zastanawiam
się dlaczego King nie wolał nadal grać utwory
Mercyful Fate ze swoim zespołem, King
Diamond, który jak widać jest znacznie silniejszy.
Czy nie przeszkadza ci to, że Bjarne T.
Holm, z którym grasz w Denner's Inferno
może grać ponownie w Mercyful Fate?
Rozmawiałeś z nim o tej sytuacji?
Nie do końca. Powiedziałem Bjarne, że to
nie będzie miało wpływu, dopóki nasze terminarze
nie nałożą się na siebie.
Co sądzisz na temat tego, że repertuar koncertowy
Mercyful Fate oprze się wyłącznie
na pierwszych dwóch albumach oraz EP-ce
z 1982r.?
Wygląda mi to na bardzo kosztowny cover
band. Nie jestem pewien czy niektórzy organizatorzy
wiedzą, co otrzymają za swoje pieniądze.
Jednak to nie mój problem, by się
tym przejmować.
Jak oceniasz płyty Mercyful Fate nagrane
bez Twojego udziału?
Słuchałem ich raz czy dwa i nie mają w sobie
nic z tych powrotnych albumów, których byłem
częścią. Mają zbyt wiele wypełniaczy i
tylko kilka utworów się wyróżnia, ale nie jest
to ten sam poziom co "Melissa" i "Don't
Break The Oath".
Jak wspominasz nagrywanie "Into The
Unknown" - ostatniej płyty Mercyful Fate
z Tobą w składzie, która okazała się sukcesem
komercyjnym? Czego to była zasługa?
Podobnie jak wcześniej, jest tam kilka perełek
i jeszcze więcej wypełniaczy. Jednak w
ogólnym rozrachunku uważam ten album za
poprawny, a zarazem najlepszy z tych trzech,
które nagraliśmy.
W przyszłym roku ruszysz w europejską
trasę. Czy na koncertach sięgniesz po
utwory nagrane z Denners Trickbag lub
Zoser Mez?
Oczywiście główną część zajmą piosenki z
"In Amber", jednak pojawi się także coś z
mojej przeszłości. Mam ponad 200 utworów
do wyboru.
Foto: Denner’s Inferno
Kiedy poznamy pierwsze daty i czy wśród
nich znajdzie się miejsce dla Polski?
Zrobię co się da, aby zagrać kilka koncertów
w Polsce. Nigdy u was nie grałem, a bardzo
bym chciał. Koncerty rozpoczną się w maju
2020 i jeszcze trochę potrwają.
Kilka miesięcy temu w jednym z polskich
magazynów muzycznych opisano historię
Mercyful Fate oraz King Diamond. Czy
rozważałeś kiedyś napisanie na ten temat
książki?
Pewnie, mam kilku ghostwriterów i wydawców,
którzy mnie o to pytają. Mam mnóstwo
zdjęć i historii do opowiedzenia, więc tak, pewnego
dnia to się stanie.
Grzegorz Cyga
moje brzmienie jest osadzone w old schoolowym
metalu i hard rocku.
HMP: Cześć. Haunt jest tak twórczym i
płodnym zespołem, że zacznę od pytania, co
daje Ci tyle energii?
Trevor Church: Jest we mnie predylekcja do
komponowania muzyki, czyli palące pragnienie
nieustannej twórczości.
W jaki sposób zdołałeś napisać i nagrać
nową płytę "Mind Freeze" zaledwie osiem
miesięcy po "If Icarus Could Fly"?
Posiadam własne studio nagrań, które buduje
od czterech lat. To zdecydowanie pomaga realizować
pomysły. "Mind Freeze" to tylko
osiem piosenek z okresu 240 dni. Zawsze podczas
nagrań piszę więcej utworów. Staram się
tworzyć tyle riffów, ile się da. W pewnym
momencie te riffy stają się zalążkami pełnych
kawałków.
To świadczy o tym, że naprawdę uwielbiasz
Zamrożenie umysłu
Wywiad z Trever Church, liderem, wokalistą i multiinstrumentalistą
heavy metalowego zespołu Haunt, tuż przed premierą ich trzeciej płyty "Mind
Freeze".
w ciągu tego samego roku! Mamy taką zasadę
w Haunt, że nie machamy ręką na żaden
opracowany utwór, bez względu na to czy
nam się podoba czy nie. To dlatego, że nigdy
nie wiemy, który numer pokochają słuchacze.
Nasza opinia może być inna, niż opinia słuchacza.
Dlaczego nazwałeś Waszą nową płytę
"Mind Freeze", skoro pochodzisz ze słonecznej
Kalifonii?
Nie jestem pewien, czy macie Slurpees w
Polsce, ale tu w Kalifonii, mamy to dostępne
w postaci lodowego napoju. Kiedy ktoś to pije
zbyt szybko, dostaje zamrożenia mózgu. Cóż,
"Mind Freeze" to takie same uczucie. Wyobrażam
sobie, że zamrożenie umysłu to sytuacja,
gdy na czymś utkniesz i nie jesteś w
stanie posunąć się do przodu. Pierwotnie ten
album miał zostać nazwany "Light the Beacon",
ale utknęliśmy przy tworzeniu okładki.
Analogicznie było z naszym debiutem "Burst
Into Flame". Pierwotny tytuł "Reflectors"
zamroził nam umysły, kiedy próbowaliśmy
rozpracować okładkę. Nie ma to tamto, okładka
musi pasować do tytułu płyty! Zamierzaliśmy
wydać 7'' z piosenką "Mind Freeze" i
miałem już gotową okładkę na "Mind Freeze".
Stwierdziłem, że właśnie tak będzie to licować.
Który utwór lub fragmenet na "Mind Freeze"
nazwałbyś najbardziej wkręcającym się i
pozostającym w pamięci? Podziel się proszę
ze swoją opinią i wyjaśnij, dlaczego tak uważasz.
Naprawdę lubię "On The Stage". Niesamowita
solówka gitarzysty Johna Tuckera w okolicach
bridge'u! Zachwycam się nią za każdym
razem. To tak, jakbym napisał perfekcyjny
podkład dla Johna, żeby zabrylował swoją gitarą.
komponować muzykę każdego dnia! Jak
dokładnie doszło do powstania "Mind Freeze"?
Miałem osiem ukończonych kawałków i
czułem, że czas na ich wydanie w postaci albumu.
Zarejestrowaliśmy wszystkie partie perkusji
u Andy'ego Saldate w studiu Beastmakers.
Potem to już wszystko poszło jak z
płatka. Wykonuję dużo przygotowań przed
właściwą produkcją. Następnie nagrywam
dwa-trzy razy i git.
Ale czy nie uważasz, że rozwinięcie nowego
muzycznego charakteru nowego albumu, tak
żeby nie powtarzać pomysłów z poprzedniej
płyty, wymaga znacznie więcej czasu?
Nie, nie, to nie tak. Przeciwnie: mógłbym raczej
zrobić dobry materiał na dwa-trzy albumy
Foto: Haunt
A może nie zależy Ci na tym, aby koniecznie
kolejne płyty były innowacyjne w sytuacji
twórczego rozgardiaszu?
Zawsze staram się stawiać sobie wysokie
wymagania i tworzyć muzykę wysokiej jakości.
Wprowadziłem np. klawisze na "Mind
Freeze", których dotąd nie stosowaliśmy w
Haunt. Nie są one bardzo wyeksponowane w
wersji po mixie, ale to jest nowy element. Czułem
także potrzebę rozwinąć się w pewnych
kwestiach muzycznych i starałem się nagrać
lepsze utwory. Koniec końców, robię to co każdy
wokalista kompozytor, czyli piszę piosenki
najlepiej jak potrafię. To mnie nakręca i w
efekcie mamy coraz więcej muzyki Haunt.
Haunt jest silnie zainspirowany Sammy
Hagar, Van Morrison i Van Halen, aczkolwek
zupełnie nie przypomina tych artystów.
Czy stylistyka Haunt jest efektem prób i
poszukiwań rozmaitych brzmień, a może od
samego początku było dla Ciebie jasne, jaki
koloryt chcesz nadać Haunt?
Mój Ojciec grał z Sammy Hagarem i Van
Morrisonem, więc ta muza zawsze mi towarzyszyła.
Ale nie oznacza to, że moja własna
muzyka musi zawierać elementy moich wszystkich
inspiracji. Nie musi. Może jednak klimat
Haunt ma coś wspólnego z Sammy Hagarem
czy też z Van Morrisonem, jako że
Dlaczego zdecydowaliście się zaprosić w
gości akurat Fortress i Coffin Hunters na
imprezę, z okazji wydania "Mind Freeze"?
To są lokalne zespoły. W tym roku ukazała się
7'' Haunt / Fortress, wyszła bombowo. Nagrałem
ich piosenkę we własnym studio - to
był pierwszy raz gdy nagrałem u siebie inny
zespół niż Haunt. Coffin Hunters również
wydali znakomity album w tym roku. Ogólnie
California ma obecnie świetnych muzyków.
Jak bardzo istotne są dla Ciebie fizyczne
edycje Waszych albumów? Co ogólnie myślisz
o CDs, vinylach, okładkach, fizycznej
dystrybucji itd.?
Tworzenie nowej muzyki jest najważniejszą
sprawą w tym momencie mojego życia. Wydanie
fizycznego produktu zawsze będzie wielką
sprawą dla Haunt, oczywiście o ile tego rodzaju
formaty zapisu muzyki będą nadal używane
przez innych ludzi. Chociaż mógłbym też odpowiedzieć,
że wszystko czego potrzeba, to
żeby ludzie mieli coś wartościowego do posłuchania,
w tej czy innej postaci.
Jak myślisz, czy fajni zespołu Haunt mieli
inne wrażenie przy pierwszym kontakcie z
Waszym zespołem niż po uważnym i wielokrotnym
wsłuchaniu się w Wasze płyty czy
też po koncercie?
Mogę tylko powiedzieć, że jestem wdzięczny
za to, że ludzie słuchają muzyki. To mnie nakręca
do komponowania. Musiałbyś raczej zapytać
fanów o ich odczucia. Ja nie mogę się za
nich wypowiadać. Mam nadzieję, że są rozradowani
po zobaczeniu i po spotkaniu się z
nami.
Słyszałem taką opinię, że Judas Priest
38
HAUNT
"British Steel" to test na heavy metal: lubisz
to jesteś metalowcem, nie lubisz to nie czaisz
metalu. Czy możemy to samo powiedzieć o
Haunt? Dokończ zdanie: lubisz Haunt to…
Naprawdę nigdy nie myślałem w taki sposób.
Nie mamy spuścizny takiej jak wielkie zespoły
typu Judas Priest. Chciałbym dokończyć z-
aproponowane przez Ciebie zdanie tak: lubisz
Haunt to dziękujemy (śmiech).
Haunt wystąpił na kilku koncertach w pierwszej
połowie listopada 2019 w Europie: w
Austrii, w Czechach, w Holandii i w Niemczech.
Dlaczego akurat tam?
To było prostu to, co zostało zabookowane.
Jako amerykański zespół, pozostajemy zależni
od kogokolwiek, kto załatwia dla nas koncerty.
Naszą rolą jest po prostu dawać czadu każdego
wieczoru.
Szczególnie Wasz występ w Nijverdal
wzbudził moje zainteresowanie - nie każdy
wie, że Nijverdal jest holenderskim odpowiednikiem
angielskiego Birmigham (gdzie
narodził się heavy metal). "Nijver" oznacza
"przemysł", "dal" oznacza "dolina", czyli
"Nijverdal" to "dolina przemysłowa". Dokładnie
tam rozpoczęła się holenderska rewolucja
przemysłowa w XIX wieku. Jak myślisz,
czy środowisko przemysłowe sprzyja wysokiej
jakości heavy metalu również w USA?
Sporo najlepszych zespołów metalowych na
świecie pochodzi z USA. Większość z Califonii
i akurat nie z rejonów przemysłowych
(np. Metallica, Megadeth, Slayer - wszystkie
zaczynały w Los Angeles). Osobiście myślę, że
ludzie są od urodzenia predystynowani do
określonych ról. Geografia i środowisko mają
z pewnością znaczenie, ale w odniesieniu do
postawy i do nastawienia. Nijverdal to bardzo
spoko miejsce, bardzo czyste, no i mają tam
najlepszy McDonalds w całej Europie!
Foto: Haunt
Czy zdarzyło Ci się kiedyś spotkać z agresywnym
lub niestosownym zachowaniem
fanowskim np. wśród publiczności podczas
koncertu? Co powiedziałeś lub co byś powiedział
na to? Jak byś zareagował? Czy
wstrzymałbyś koncert?
Jestem prostolinijny i nigdy nie obawiam się
powiedzieć, co myślę. Więc gdyby ktoś pozwalał
sobie na zbyt wiele, na pewno coś bym
mu powiedział. Może półżartem, może poważnie.
Zależy od konkretnej sytuacji. Zależy
mi, aby każdy dobrze się czuł i spędzał fajny
czas, kiedy gramy. Na szczęście nie doświadczyliśmy
tego rodzaju przykrości.
Skądinąd wiem, że głównym tematem Waszym
liryków są: nadprzyrodzenie, czary,
fantazje. Jak się czujesz z takimi zagadnieniami?
Czy jakaś książka lub film wywarła
ostatnio na Tobie szczególne wrażenie?
Cały Haunt dotyczy mojego życia osobistego.
Piszę teksty o miłości, śmierci, polityce, Ziemi,
kosmosie itp. Za to Beastmaker był wehikułem
dla nadprzyrodzonych zjawisk i czarów.
Dorastając, oglądałem z Ojcem sporo
pradawnych filmów, w tym horrory. To ujawniło
się w Beastmaker. Obecnie już nie pożeram
książek zbyt często, ale uwielbiam Stephen
King i Anne Rice, kiedy tylko znajduję
czas na czytadełko. Dodam, że zawsze najbardziej
fascynował mnie skateboarding i pisanie
muzyki.
Jeśli chodzi o inspiracje, czy mógłbyś podzielić
się opinią o najnowszym albumie
Angel Witch "Angel of Light"?
Kocham. To niesamowita pozycja. Nie posiadam
się z radości, że w końcu udało się Haunt
wystąpić wspólnie z Angel Witch (w Hamburgu).
To było jedno z najlepszych muzycznych
doświadczeń w moim życiu.
Powiedziałeś w jednym z poprzednich
wywiadów dla Heavy Metal Pages o Def
Leppard i Iron Maiden: "Ja bardzo się od nich
odróżniam, bo sam piszę swoją muzykę."
Nie chciałbym tego źle zinterpretować. Co
dokładnie miałeś na myśli?
Nie przypominam sobie, żebym tak powiedział.
Może to niewłaściwe tłumaczenie. Jestem
wielkim poplecznikiem Def Leppard.
Nie ulega wątpliwości, że oni mają własne piosenki.
Tak samo jest z Iron Maiden.
Jakie są Twoje plany odnośnie Beastmaker?
Beastmaker być może wystąpi na dwóch lub
trzech koncertach tu i tam, ale nie teraz.
Chciałbym jeszcze zapytać, czym zajmowałeś
się przez Haunt i przed Beastmaker?
Czy grałeś w innych zespołach?
Tak, było tego więcej. Wraz z Andym Saldate
mieliśmy w przeszłości wiele wariacji
Haunt na przestrzeni całej dekady, ale nigdy
nie założyliśmy zespołu z prawdziwego zdarzenia,
dopóki nie dołączył John (gitarzysta
John Tucker). Graliśmy thrash metal, 70's
hard rock i wiele innych rzeczy. Nic się nie
kleiło zanim przyszedł John. Tak minęło dziesięć
lat mojego życia. Udzielałem się też w
innych zespołach, ale nie komponowałem ani
nie pełniłem funkcji lidera. Zresztą wszystkie
te projekty szybko się kończyły. Docelowo
chciałem pisać własną muzykę i przeszedłem
bardzo, ale to bardzo długą drogę, zanim nauczyłem
się, jak to robić.
Plany koncertowe Haunt na 2020?
Powrócimy do Europy w lutym a w USA będziemy
rżnąć w kwietniu.
Bardzo dziękuję za rozmowę.
Sam O'Black
Foto: Haunt
HAUNT
39
HMP: Zakładając zespół nie potrafiliście jeszcze
dobrze grać. Skąd taki szalony pomysł,
żeby uczyć się grając i grając się uczyć?
Wiecie, że to mogło się nie udać?
Robson: Dokładnie tak było i to nie był przemyślany
krok, ale wtedy nikt o tym nie myślał,
bo chęć grania przysłaniała całą resztę. W
sumie nie ma w tym chyba nic złego, pod warunkiem,
że nie wyjdzie się za wcześnie przed
publikę z tym swoim "graniem". My niestety
tak zrobiliśmy, bo wydawało nam się, że skoro
umiemy w miarę zagrać "Paranoid" i "Breaking
The Law" to możemy śmiało grać koncerty, no
i to nie był dobry krok (śmiech). Mamy nawet
Spod znaku Stormwitch
Axe Crazy zderza dwa światy. Z jednej strony hołduje klasycznym odmianom
metalu i garściami czerpie z lat 80., z drugiej strony trzeźwo zauważa mechanizmy
rządzące współczesną promocją muzyki. O tym, jak to robi, dlaczego "wydaje"
płytę na YouTube i jak udało mu się zadzierzgnąć współpracę z gitarzystą
Stormwitch, przeczytacie poniżej.
Wasza okładka spokojnie mogłaby zdobić
okładkę książki fantasy z lat 80. Jak wypatrzyliście
Mario Lopeza? Przeglądałam jego
okładki - ma dużo prac na koncie, ale poza
Evil Invaders, żadnych znanych nazw.
Adik: Mario Lopeza znaliśmy już wcześniej z
prac, które zrobił dla wielu młodych kapel.
Rzeczywiście nie ma na koncie okładek dla
wielkich zespołów, ale nam na tym nie zależało.
Szukaliśmy kogoś, kto zrobi nam klasyczną
okładkę w stylu tych z lat 80. i będzie
nas na niego stać. Rozmawialiśmy z kilkoma
legendarnymi twórcami okładek, ale ceny ich
prac nie były na naszą kieszeń. Mario zrobił
w stu procentach taką okładkę, jaką chcieliśmy
i jesteśmy mega zadowoleni. Zależało
Niektórzy biadolą, że obecnie nie ma w
mediach audycji promujących młode kapele.
Moim zdaniem przejęły je tego rodzaju
kanały. Kanał NWOTHM powstał oddolnie,
a obecnie ma taką renomę, że odbiorcom
wydaje się, że "skoro tam jakaś płyta jest, to
musi być dobra". Czujecie się uhonorowani?
Robson: Oczywiście, że czujemy się uhonorowani
(śmiech). Obecnie kanał NWOTHM
Full Albums to chyba jedno z największych
narzędzi do promowania młodych zespołów
grających metal w starym stylu. Nasz nowy
album ma trzynaście tysięcy wyświetleń po
miesiącu od wrzucenia, nie byłoby to możliwe
w żaden inny sposób, oprócz promocji przez
dużą wytwórnię, której niestety nie mamy. Co
do audycji w mediach to zależy, o jakie media
chodzi, bo w telewizji czy radiu rzeczywiście
nie ma niczego takiego. W ogóle tam metal
nie istnieje, przynajmniej w naszym kraju. Na
szczęście jest internet i kanały w stylu
NWOTHM Full Albums na YouTube oraz
radia internetowe i oczywiście Facebook.
Jeszcze kilka lat temu wytwórnie walczyły z
umieszczaniem całych płyt na YouTube do
upadłego. Dziś taka forma jest jedną z lepszych
form promocji. Jednak nie dla wszystkich
gatunków muzycznych i nie dla wszystkich
zespołów. Myślicie, że mimo kanału,
dużo osób kupi Waszą płytę, kiedy wyjdzie?
Adik: Wydaje nam się, że to właśnie dzięki
temu kanałowi więcej ludzi kupi płytę, bo w
ogóle o nas usłyszy. Bez takiej promocji ciężko
dotrzeć do większej ilości słuchaczy, a skoro
nie dotrzemy do nich, to nie usłyszą o nas i co
za tym idzie nie kupią płyty. Oczywiście nie
każdy, kto nas tam posłuchał kupi płytę, ale
na pewno album na kanale o takim zasięgu to
same plusy.
40
dosyć dużo tych naszych prehistorycznych
koncertów na taśmach VHS, ale leżą głęboko
schowane (śmiech).
Jakby Wam ktoś 10 lat temu powiedział, że
Wasza płyta znalazła się w piątce najlepszych
płyt z 2019 roku... jak zareagowalibyście?
Pytam, nawiązując do takiej opinii, jaka
padła na Waszym fanpage'u z ust czy raczej
z klawiatury zagranicznego fana.
Adik: No na pewno byśmy w to nie uwierzyli,
tym bardziej że wtedy zespół Axe Crazy dopiero
powstawał. Bardzo się cieszymy, że nasza
nowa płyta się podoba i dla kogoś znajduje
się nawet w top 5 płyt tego roku.
AXE CRAZY
Foto: Axe Crazy
nam też na tym aby okładka była namalowana
w realu, a nie tylko stworzona na komputerze,
a Mario tak właśnie tworzy swoje
obrazy.
Obecnie Wasza płyta jest udostępniona
przez kanał NWOTHM. Sami go podesłaliście,
czy admin kanału Was "wyhaczył"?
Adik: Z twórcą tego kanału, Andersonem
znamy się już dosyć długo, zanim jeszcze jego
kanał stał się tak potężny. Napisał do nas po
wydaniu EP "Angry Machines" z zapytaniem,
czy może wrzucić EP na swój kanał, oczywiście
zgodziliśmy się, bo to zawsze jakaś promocja.
Podobnie było z "Ride On The
Night", no i tak sobie współpracujemy
(śmiech).
Jak to się w ogóle stało, że "wydaliście płytę
na YouTube", zanim pojawi się ona w wersji
fizycznej?
Robson: Zrobiliśmy to celowo, żeby uzyskać
trochę rozgłosu i rozreklamować nowy album
przed wydaniem go na CD, teraz większość
młodych zespołów tak robi. Ludzie obecnie
wolą posłuchać czegoś i sprawdzić, zanim kupią.
W komentarzach pod Waszą płytą padły
bardzo pochlebne dla Was porównania. Co
powiecie o tym: "brzmi jak Helloween, które
brzmi jak Iron Maiden"? (śmiech)
Adik: No tak, ogólnie przyjęcie płyty jest bardzo
dobre, a takie porównania oczywiście bardzo
nas cieszą (śmiech). Czy może być lepszy
komplement dla młodego zespołu heavy metalowego
niż ten napisany powyżej, choć jest
dosyć ciekawy i zabawny, ale w sumie porównuje
nas do dwóch zespołów, które mają na
nas na pewno wielki wpływ, wiec jest dobrze
(śmiech).
Są też pochlebne w bardziej klasyczny sposób:
przypomina mi "Thundersteel" Riot; czy
tylko ja słyszę styl Kinga Diamonda?, wokal
przypomina mi Johna Archa. Jak się z tym
czujecie?
Adik: Czujemy się z tym bardzo dobrze, są to
wielkie nazwy i nazwiska, które sami uwielbiamy,
więc traktujemy to jako najwyższej rangi
komplementy.
Nagraliście dwa kawałki inspirowane muzyką
i słowami Stormwitch. Fantastycznie,
że postanowiliście oddać mu hołd, bo na tle
Running Wild czy Accept, to niemal zapomniany
zespół. Wybór był naturalny czy długo
główkowaliście, kto będzie celem Waszego
hołdu?
Robson: Tak właściwie to tylko druga część
"Walpurgis Tales" stanowi hołd dla Stormwitch.
Wybór był naturalny, nie zastanawialiśmy
się nad wyborem zespołu. Uwielbiamy
Stormwitch i ich muzyka ma na nas wielki
wpływ. Według nas jest to jeden z najbardziej
niedocenionych zespołów w historii metalu i
powinien być dzisiaj na dużo wyższej pozycji
niż jest, no ale niestety nie miał tyle szczęścia
co Running Wild, Accept czy Helloween.
Zaproszenie do współpracy byłego gitarzysty
Stormwitch było pokłosiem tej decyzji
czy wręcz przeciwnie - akurat on odpowiedział
na Waszą propozycję, więc poszliście
za ciosem i pociągnęliście temat Stormwitch?
Robson: Nie, najpierw był pomysł na hołd, a
później pomyśleliśmy, że super by było zaprosić
do udziału kogoś z oryginalnego składu.
Najpierw rozmawialiśmy z Andym, wokalistą
Stormwitch. Spotkaliśmy się po ich koncercie
w Czechach w tamtym roku i przedstawiliśmy
mu naszą propozycję. Zgodził się
od razu i bardzo się ucieszył. Następnie uderzyliśmy
do Stefana, gitarzysty i kompozytora
Stormwitch w latach 80. i on także był
chętny, żeby zagrać w "The Legend Of Stormwitch"
i nagrał dla nas tę genialną solówkę. No
a Andy nie zaśpiewał... Niestety nie mieliśmy
już później bezpośredniego kontaktu z nim,
tylko z jego żoną. Wysłaliśmy jej gotowy
tekst, potem muzykę i odpisała, że bardzo się
jej i Andy'emu ten utwór podoba. Po jakimś
czasie, gdy już utwór był instrumentalnie nagrany
w studiu, dostaliśmy od niej wiadomość,
że Andy jednak nie zaśpiewa. Nie wiemy, co
było powodem zmiany decyzji i czy była to
decyzja Andy'ego, czy też wynikło to z burzliwej
sytuacji wewnątrz zespołu, która miała
miejsce w ostatnim czasie, ale bardzo szkoda,
że tak to się zakończyło. Cieszymy się jednak
ze współpracy ze Stefanem.
Nie wierzę, że napisaliście te kawałki intuicyjnie.
Jakie cechy charakterystyczne brzmienia
Stormwitch wytypowaliście i wzięliście
na tapet?
Robson: No to chyba musisz uwierzyć
(śmiech), bo absolutnie nie analizowaliśmy
budowy ich utworów, riffów czy linii wokalnych
podczas pisania tych numerów. W zasadzie
to muzyka do "Witches' Treasure" powstała
nawet wcześniej niż pomysł na ten hołd.
Samo to z nas wyszło, ale na pewno podświadomie
się nimi mocno inspirowaliśmy przy pisaniu
nowych utworów, bo tak jak mówiliśmy,
ich muzyka jest genialna i ma bardzo duży
wpływ na naszą twórczość. Oczywiście tekst w
"The Legend Of Stormwitch" to inna sprawa,
bo on prawie w całości jest stworzony z tytułów
płyt, bądź utworów Stormwitch z lat 80.
Zresztą ten kawałek to moim zdaniem
najlepszy numer na Waszej płycie, z najciekawszą
linią wokalną. To też Wasz faworyt?
Robson: Bardzo nas to cieszy, utwór na
pewno jest dla nas wyjątkowy ze względu na
udział Stefana, ale nie jest raczej naszym faworytem.
W sumie to takiego nie mamy
(śmiech).
Ostatnio mówiliście nam, że robiliście wszystko,
żeby nie było nudno. Słychać, że taka
dewiza przyświecała Wam i tym razem.
Powiedzcie, jak się robi, "żeby nie było nudno".
Tylko nie mówcie, że "jakoś tak samo
wychodzi", bo nie uwierzę (śmiech).
Adik: (Śmiech) No to chyba niestety znowu
musisz nam uwierzyć, bo nie zastanawiamy
się nad tym jakoś specjalnie podczas tworzenia
utworów. Oczywiście, wiadomo, że nie
chcemy się trzymać jakiegoś jednego schematu
na utwór i staramy się je urozmaicać na
różne możliwe sposoby, właśnie tak, żeby nie
Foto: Axe Crazy
było nudno, ale nie mamy na to jakiegoś magicznego
zaklęcia (śmiech).
Postawiliście sobie wysoko poprzeczkę, żeby
brzmieć mocno i szybko, a jednocześnie
zachować melodyjność. Nie wszystkim się
to udaje. Jaka była Wasza recepta?
Adik: Melodia jest dla nas najważniejsza,
sami cenimy to najbardziej w muzyce. Na to
też nie mamy jakiejś specjalnej recepty, po
prostu słuchamy melodyjnej, a także szybkiej
muzyki i taka też widocznie z nas wypływa.
Inaczej nie umiemy tego wytłumaczyć, ale
skoro nam to wychodzi, to bardzo się cieszymy
(śmiech).
Podobno jesteście fanami kreskówek z lat 80.
i wczesnych 90... Powiem szczerze, że wiem,
o czym mówicie, bo sama wychowałam się
na "He-Manie i władcach wszechświata"
czy "Wojowniczych Żółwiach Ninja". Obecnie
trudno jest szukać mainstreamowych
epickich bajek. Te współczesne dzieci coś
tracą? Może nie będą dobrymi odbiorcami
heavy metalu, kiedy dorosną? (śmiech)
Adik: No kto wie, o tym się przekonamy w
przyszłości (śmiech). Oczywiście uwielbiamy
te stare kreskówki, czego dowodem jest
nagrany przez nas utwór "Wheeled Warriors"
(cover genialnego tematu tytułowego z kreskówki
"Jayce And The Wheeled Warriors"),
który niestety nie trafił na nasz poprzedni
album, ale można go posłuchać na naszym
kanale YouTube. Na pewno nie ma i nie będzie
już takich kreskówek "z duszą" i wspaniałą
muzyką, jak te z lat 80., a współczesnym
dzieciakom pozostaje oglądanie tych legendarnych
kreskówek w internecie.
Dobra, a co to za tytuł "Never Look Back"?
Kto jak kto, ale Wy chętnie spoglądacie w
przeszłość.
Robson: Oczywiście spoglądamy cały czas w
przeszłość i nią żyjemy, bo według nas najlepsze
co wydarzyło się w muzyce miało miejsce
w latach 70. i 80. A ten tytuł to w innym
znaczeniu, w tekście chodzi o to żeby nie
spoglądać na złe rzeczy, które się przytrafiły w
przeszłości, tylko iść do przodu i się nie poddawać.
To taki utwór trochę w stylu tych
wszystkich AORowoych kawałków motywacyjnych
z filmów z lat 80. - "Rocky", "No
Retreat, No Surrender", "Bloodsport" czy
"Best Of The Best".
Kolekcjonujecie płyty. Grając w Axe Crazy,
pracując zawodowo i mając rodziny, macie w
ogóle czas ich słuchać? "Ich", nie substytutu
płyty z mp3 na komórce.
Adik: Tak, część z nas kolekcjonuje płyty, to
świetne hobby choć faktycznie z czasem jest
niestety ciężko, ale słuchanie muzyki to podstawa
i na to musi się znaleźć czas (śmiech).
Katarzyna "Strati" Mikosz
AXE CRAZY 41
Dopiero zaczynamy!
Trendy przychodzą i odchodzą, ale heavy metal jest wieczny! - mówi
Dejan Rosic i trudno nie zgodzić się z gitarzystą Screamer. Szczególnie, że Szwedzi
w żadnym razie nie spuszczają z tonu, a ich najnowszy, już czwarty, album
"Highway Of Heroes" jest nader dobitnym potwierdzeniem tego faktu, a muzycy
deklarują, że wcale nie zamierzają na tym poprzestać:
HMP: Zdarza się, że któryś z was wraca
czasem do zamierzchłej przeszłości, odpala
sobie pierwsze demo Screamer sprzed 10 lat
i myśli: kurczę, ale przeszliśmy długą drogę
do tego, co trafiło na nasz najnowszy album
"Highway Of Heroes"!?
Dejan Rosic: Nieszczególnie (śmiech). Staramy
się skupiać na przyszłości, ale czasami
patrzysz wstecz na błędy, które popełniłeś,
starasz się z tego wyciągać wnioski i stawać
się coraz lepszym zespołem!
To dlatego właśnie po dwóch latach, będąc
już znacznie lepszymi muzykami, przearanżowaliście
te utwory i nagraliście je ponownie
na debiutancki album "Adrenaline
Distraction"?
Nie byłem wtedy w zespole, pojawiłem się
tuż przed nagraniem "Adrenaline Distractions".
Ale pewnie właśnie tak czuli się chłopaki,
więc nagrali to jeszcze raz, polepszając
utwory w sposób sprawdzony podczas częstego
ogrywania ich na żywo.
Urodziliście się w czasach największych
triumfów tradycyjnego metalu lub tuż po
nich, przypuszczam więc, że porównania do
zespołów, które wówczas były u szczytu
formy i sławy, są dla was czymś niebywałym,
jako fanów i jednocześnie muzyków?
Z jednej strony to dziwne, ale w z drugiej
nam schlebia. Bo dorastając mogłeś mieć za
idoli wiele z tych dawnych kapel, więc kiedy
ludzie porównują naszą muzykę w pozytywny
sposób do zespołów, które były przed
nami, to dla nas coś wyjątkowego!
Co sprawiło, że zainteresowaliście się właśnie
takim graniem, skoro w czasach kiedy
dorastaliście nie był to zbyt modny nurt metalu,
a zwykle w młodym wieku sięga się
najpierw po to, co jest łatwiej dostępne,
obecne w mediach, etc.?
Większość naszych rodziców było młodych i
słuchało zespołów pokroju Deep Purple,
Maiden, Priest, Thin Lizzy, etc., kiedy to
były jeszcze nowe zespoły albo już na szczycie,
więc to przeszło na nas kiedy dorastaliśmy.
Mimo, że każdy w naszym zespole ma
inny gust muzyczny, to dalej heavy metal jest
dla nas numerem jeden i tym, co łączy nas
muzycznie.
Foto: Screamer
Czyli nie gonicie za jakimiś nowinkami, jesteście
tradycjonalistami ceniącymi szczerość
i przekaz prawdziwego metalu, nawet
jeśli ukrywa się on gdzieś w najgłębszych
czeluściach podziemi?
Nie tyle chodzi o trendy, co o to, że gramy
muzykę, którą kochamy i nawet jeśli kryje się
ona - jak mówisz - w najgłębszych czeluściach
podziemia, nas to nie obchodzi, my ją
po prostu uwielbiamy!
Dla młodych ludzi życie bez komórki, ciągłego
dostępu do internetu, różnych aplikacji
i tym podobnych udogodnień to pewnie
rzecz nieznana i tak, jak w wielu
aspektach są one niezwykle przydatne, to
jednak wydaje mi się, że świat muzyki bez
ściągania plików z sieci czy supremacji
streamingu byłby przyjaźniejszy dla zespołów,
szczególnie tych niesprzedających płyt
w milionowych nakładach?
Dokładnie, myślę, że więcej średniego zasięgu
zespołów, a może nawet i jeszcze mniejsze
kapele miałyby większą szansę, żeby osiągnąć
więcej, jeśli pobieranie i streamowanie
by nie istniało. Fajnie byłoby mieć duży budżet,
jak ówczesne zespoły, nie musieć mieć
zwykłej pracy i spędzać sześć miesięcy w studiu,
pracując nad epickim albumem. Ale jest
jak jest, zespoły adaptują się do tych nowych
warunków jak mogą.
Plusy sieć oczywiście też ma, bo opublikowaliście
przecież kilka cyfrowych singli, w
tym najnowsze "Ride On" czy "Halo", można
w niej też publikować teledyski, co nie
jest bez znaczenia dla zespołu na dorobku.
Niedawno ukończyliście zdjęcia do najnowszego
klipu - skąd pomysł do zrealizowania
go na złomowisku i czy jesteście zadowoleni
z efektów?
Dzisiaj to główne narzędzie promocji dla
mniejszych zespołów, tak zwany internet i
media społecznościowe. To świetny sposób
na bezpośredni kontakt z fanami i słuchaczami.
Wydawanie cyfrowych singli i zamieszczanie
muzycznych klipów w internecie i
mediach społecznościowych jest tylko jednym
z nowych sposobów. Wszyscy to robią,
więc musisz się tym zajmować! Nagraliśmy
teledysk z reżyserem nazywającym się Max
Ljungberg, a efekt okazał się niesamowity!
Zrobiliśmy sobie promocyjne zdjęcia na wysypisku,
a Max uznał, że to jest dobre, więc
nagraliśmy teledysk właśnie tam!
Wygląda więc na to, że The Sign Records
wspiera was należycie i pokłada w Screamer
spore nadzieje? To oczywiście zasada
naczyń połączonych, bo każdemu profesjonalnie
działającemu wydawcy powinno, z
oczywistych względów, zależeć na jak najlepszej
promocji swych artystów, ale chyba
nie zawsze wygląda to tak różowo, bo choćby
w High Roller Records nie byliście chyba
zbyt faworyzowani pod tym względem, zawsze
byli artyści lepsi, ważniejsi, a przede
wszystkim było ich wielu?
The Sign Records jest dla nas super, póki
co! Przeszliśmy z High Roller do The Sign,
ponieważ chcieliśmy spróbować czegoś nowego
po zrobieniu trzech płyt z High Roller.
High Roller byli świetni i niesamowicie nam
pomogli, za co jesteśmy wdzięczni - nigdy nie
czuliśmy się u nich jak pomniejszy zespół.
Jak mówiłem, chcieliśmy spróbować czegoś
42
SCREAMER
nowego, a The Sign było dla nas wtedy oczywistym
wyborem i myślę, że pomogą nam
zrobić kolejny krok!
Ponoć powoli mija ponowna moda na oldschoolowy
heavy metal, ale "Highway Of
Heroes" jakoś nie zdradza żadnych tego
objawów - wręcz przeciwnie, jeszcze dobitniej
podkreślacie tą płytą swoją obecność w
ścisłej czołówce takiego grania: na pewno,
jeśli chodzi o te młodsze stażem zespoły?
Trendy przychodzą i odchodzą, ale heavy
metal jest wieczny! (śmiech). Nie, nie uznaję
nas za jednego z liderów, ale może jestem
zbyt skromny… Na pewno jesteśmy jednym
z nowszych zespołów, które szybko wyrobiły
sobie markę.
Nie baliście się też ryzyka, bo producentem
tego albumu jest perkusista Bullet Gustav
Hjortsjö - czym przekonał was do powierzenia
mu tej funkcji?
Rozmawialiśmy o pracowaniu razem nad poprzednim
albumem "Hell Machine", więc
spróbowaliśmy się zająć trzema kawałkami z
"Highway Of Heroes", kiedy Gustav studiował
produkcję muzyczną na uniwersytecie i
wykorzystał te kawałki do swojego egzaminu.
Wyszło świetnie, więc zajęliśmy się
wspólnie całym albumem. Dobrze było mieć
dodatkową parę uszu po zrobieniu trzech albumów
w ten sam sposób i myślę, że naprawdę
pomógł nam wyciągnąć to co najlepsze z
naszego materiału!
Brzmienie tego krążka potwierdza, że to
była słuszna decyzja - czyli czasem warto
zaryzykować, spróbować czegoś nowego?
Myślę, że ważne jest żeby zawsze próbować
czegoś nowego i nie bać się zmian, one mogą
cię tylko wzmocnić.
To krótki, zwarty materiał, niewiele ponad
35 minut muzyki, intro plus dziewięć utworów
- nie ma co przesadzać, bo to najlepsza
opcja, szczególnie teraz, gdy coraz trudniej
przyciągnąć uwagę słuchaczy na dłużej?
Cała ta sprawa z koncentracją to śmieszny
temat, bo dzisiaj ludzie nie wydają się już w
ogóle mieć zdolności utrzymywania uwagi
Foto: Screamer
(śmiech). Nie, album mógł trwać nawet 50
minut, ale po prostu wycięliśmy wszystkie
rzeczy, które nie polepszały poszczególnych
utworów. Chodzi tylko o kawałki. Co dla
nich najlepsze i czy da się lepiej, a czasami
mniej znaczy więcej!
Okładka, też jest klasyczna, niczym z lat
80. - takie mieliście założenie i jest ono realizowane
praktycznie od początku istnienia
zespołu?
To coś, o czym mówiliśmy od samego początku,
o motywie, który sprawi, że od razu poznasz
Screamera po okładce!
Wersja cyfrowa to obecnie standard, CD
też się jeszcze ukazują, ale jeśli chodzi o
edycję winylową to naprawdę zaszaleliście,
bo "Highway Of Heroes" jest dostępna na
tym nośniku aż w czterech wersjach kolorystycznych.
Przewidujecie więc tłok na
waszym stoisku z merchem podczas zbliżającej
się jesiennej trasy, bo będziecie też
pewnie mieli nowe wzory koszulek, naszywki
i to wszystko, co fani metalu tak lubią?
Winyl to coś, co lubię najbardziej, a dla
heavy metalu to bardzo ważna sprawa. Mamy
trochę nowości, które chyba spodobają
się ludziom, więc wpadajcie do naszego stoiska
z merchem, pogadajcie z nami i przygarnijcie
jakieś lanserskie rzeczy!
Obchodzicie w tym roku 10-lecie istnienia i
wydajecie właśnie czwarty album - to
całkiem niezła średnia i pewnie w żadnym
razie nie jest to wasze ostatnie słowo?
Dopiero zaczynamy. Skoro Judas Priest
uciągnęli 50 lat, to my powinniśmy celować
w 60! (śmiech).
Wojciech Chamryk & Karol Gospodarek
Była to naturalna kolej rzeczy
Tak odpowiedział mi gitarzysta zespołu Imagika, spytany o powrót swojej
formacji po ośmioletniej przerwie na rynek muzyczny. Sama grupa jest weteranem,
który wydał już osiem pełnych albumów na przestrzeni dwudziestu paru
lat. O ich karierze, muzyce, relacjach między muzykami i wydawcami, oraz o
swoich początkach opowie Steve Rice, znany także jako gitarzysta Kill Ritual.
HMP: Cześć. Na początek zacznijmy od
Ciebie. Jak rozpoczęła się Twoja przygoda z
muzyką?
Steve Rice: Ok, przypomnijmy sobie to od
początku, skoro już całkiem długa droga za
mną. Znajomość z muzyką zacząłem, kiedy
miałem około 10 lub 11 lat. Kupiłem pierwszą
płytę z tamtego okresu, był to album
Eltona Johna, "Yellow Brick Road". Dobry
wybór z mojej strony. Wspaniałe utwory i
świetne liryki. Niedługo potem zobaczyłem
występ w telewizji zespołu Kiss. Mój mózg
eksplodował i miałem ogromną ochotę zacząć
grać na gitarze. Na szczęście dla mnie mój tata
miał jedną nad poddaszu, ponieważ miał
nadzieję, że kiedyś będzie się uczył na niej
grać i miałem jeszcze większe szczęście, bo to
była gitara elektryczna, która do tego była ze
wzmacniaczem. Krótka prosta do riffów i
głośnych dźwięków. Nie odłożyłem gitary od
tamtego dnia. Poświęciłem swoje życie ciężkiej
pracy, wysiłkowi i ćwiczeniom, by wciąż
grać przez te lata.
Czy uznajesz pierwszy pełny album Imagika
za sukces?
Pewnie, skoro pozwolił nam dojść do naszej
rozmowy. Zrobiliśmy to co wiele zespołów
nie robi. Wyszliśmy i pozwoliliśmy żeby o
nas usłyszano. I robiliśmy to wytrwale przez
długi czas. Nie przejmowaliśmy się czy ktoś
nas lubił czy nie, wciąż tworząc muzykę, którą
lubiliśmy grać. Na nasze szczęście mieliśmy
fanów, którzy lubili nasz styl oraz zdobyliśmy
trochę szacunku, za co jesteśmy wdzięczni.
Mieliśmy to na względzie, ponownie wracając
na scenę. Zawsze gdzieś się zaczyna.
Jak dużym krokiem naprzód był "Worship"
w porównaniu do waszego debiutu?
Ten album był dużym krokiem na przód. Jeśli
chodzi o produkcję to była ona masywna. Jeśli
o kompozycje, to był spory przeskok. Pozwolił
nam zagrać z Grave Digger na ich trasie,
a także zrobić parę tras po Europie. Dzięki
niemu pisano o nas również w prasie. Odpłaciło
to nam za całą naszą włożoną pracę
do tego momentu.
Dlaczego pierwotni członkowie zespołu, jak
basista Michael i wokalista David odeszli
po "And So It Burns"?
Mike odszedł, ponieważ poznał dziewczynę,
która go odciągnęła od zespołu. Poza tym,
uzależnił się od narkotyków przez co stał się
nie zbyt solidny. Z drugiej strony Dave stracił
zainteresowanie. Zaczął schodzić na inne
muzyczne tory i po prostu nie umieliśmy znaleźć
wspólnego języka. Dla naszego wspólnego
dobra uznaliśmy, że lepiej jest znaleźć
świeżą krew. Podnieśliśmy stawkę, zdobywając
lepszych muzyków.
Czemu przestaliście wydawać i nagrywać
demówki po roku 2004?
Będąc zespołem na kontrakcie, nie mieliśmy
zasadniczo powodu by wydawać demówki dla
ludzi by usłyszeli i sprawdzili nas przed kolejnym
wydawnictwem. W jakim celu? Z tego
powodu porzuciliśmy ten pomysł.
Jak bardo różnił się Norman Skinner na
"Devils on Both Sides" w porównaniu do
waszego poprzedniego wokalisty, Davida
Michaela z "And So It Burns"?
Była to kolosalna zmiana, która sprawiła, że
zespół stał się bardziej przystępny. Zasadniczo
Norman potrafi śpiewać. Dave był dobrym
thrashowym wokalistą i jego szczytowym
momentem było wspomniane "And So
It Burns", niestety nie potrafił on przeskoczyć
tego albumu. Norman jest tu lepszy w
tym sensie, że jest on bardziej elastyczny, potrafi
całkiem łatwo przestawić się na inne style
śpiewania.
Kolejny album po "Devils on Both Sides",
"My Bloodied Wings" został wydany tak z
rok po poprzedniku. Czy mieliście przygotowany
wcześniej materiał, czy raczej to był
przypływ weny?
Raczej to drugie, a to dzięki ciągłej grze oraz
dawaniu koncertów, jak otoczeniu świetnych
ludzi w tamtym momencie. To było naturalne
doświadczenie, które pomogło nam iść do
przodu i być jeszcze bardziej dojrzałym zespołem.
"Feast for the Hated" był waszym kolejnym,
szóstym albumem, wydanym po kolejnej
zmianie w zespole, tym razem basisty i gitarzysty.
Jak ta zmiana wpłynęła na waszą
muzykę?
Nieznacznie, ponieważ od "Devils on Both
Sides" to Norm i ja piszemy każdy utwór.
Mamy tę strukturę zespołu, która zadziałała i
sprawiła, że Imagika jest Imagiką, przez co
zmiany personalne są niczym więcej jak utrapieniem,
które jednak nie ma w żaden sposób
wpływu na nasz styl czy podejście do zespołu.
Dlaczego rozpadliście się krótko po "Portrait
of a Hanged Man"? Mógłbyś powiedzieć
więcej o tamtym okresie?
Ten album jest jednym z moich ulubionym,
ze względu na produkcję i nowoczesny klimat.
Ma parę świetnych utworów. Jednak w
tamtym momencie ciągłe zmiany personalne
(perkusisty i kolejnego gitarzysty) stały się
nużące. Norm stracił zainteresowanie i chciał
po prostu iść dalej. Ja zaś nie widziałem zbytnio
sensu w szukaniu kolejnego wokalisty. To
raczej nie miało zamiaru wypalić i nie miało
sensu ciągnąć to dalej. Wszystko zmierzało
ku końcowi i to było to. Tak to było to…
przynajmniej tak wtedy uważaliśmy! Ha!
I znowu, witamy na pokładzie przemysłu
muzycznego. Co zmieniło się od tamtej
pory?
Dziękuje? Ha! Jesteśmy z powrotem. Była to
po prostu naturalna kolej rzeczy przy zerowej
presji. Chemia znów się pojawiła, a my wszyscy
jesteśmy bardziej doświadczonymi kolesi-
Foto: Imagika
44
IMAGIKA
Foto: Imagika
ami, którzy robią to, ponieważ to lubią i są w
stanie bez spiny osiągnąć ten poziom muzyki,
który oczekujemy.
Jeśli miałbyś opisać waszą obecną muzykę
w jednym zdaniu, to jakby ono brzmiało?
Frajda, ciężar, metal i do sedna!
Czym się różni wasz najnowszy album
"Only Dark Hearts Survive", od debiutu,
"Imagika"? Czy mógłbyś wymienić najbardziej
podobne rzeczy z obu?
Myślę, że dużą zmianą było to, że nasz debiut
był definitywnie albumem thrash metalowym
z dużą dozą wpływów Bay Area. Nowy
krążek wciąż ma pewne elementy tego
thrashu, jednak jest bardziej nastawiony na
staroszkolny heavy metal i ma więcej tego klimatu
z przeszłości.
Czy mógłbyś w ten sam sposób opisać różnice
pomiędzy najnowszym albumem, a poprzednim
"Portrait of Hanged Man"?
Nasz nowy album jest mniej nowoczesny. Ma
bardziej zwarte kompozycje, jest bardziej dosadny
i ma o wiele więcej melodii.
Czy dojście Matta Thompsona (perkusja) z
King Diamond miało duży wpływ na waszą
muzykę?
Tak na poważnie to nie. Muzyka była skomponowana
i gotowa w momencie, w którym
Matt doszedł. Zrobił to co robi najlepiej, zagrał
najlepsze partie perkusji i dał odpowiedni
rytm. Ten gość ma świetne poczucie tego,
co dana melodia potrzebuje i to po prostu oddaje
to perfekcyjnie. Rzadko musiałem go
prosić o zmiany w czymkolwiek. Z całą pewnością
jest on metalowym profesjonalistą.
Czy mógłbyś powiedzieć więcej na temat
procesu nagrywania teledysku do "The
Spiteful One"?
Było całkiem fajnie, aczkolwiek mocno spóźnione.
Nie mogę uwierzyć, że przedtem nigdy
nie zrobiliśmy porządnego teledysku. Po
prostu nigdy nie mieliśmy budżetu. Reżyser
Mike Sloat był całkiem spoko gościem do
współpracy. Pomógł nam osiągnąć całkiem
niezły rezultat a przede wszystkim ten metalowy
klimat w staroszkolnej formule. Fabuła
i narracja była w całości zasługą Normana, ze
względu, że miał on koncept oparty na tekście
oraz było to coś zrobionego w jego pokręcony
sposób. Dodatkowym atutem był fakt,
że w trakcie musieliśmy zabić basistę, co jest
zawsze fajne! Ha!
Jeśli miałbyśopisać całą zawartość liryczną
na waszym najnowszym albumie, używając
tylko jednego słowa, to jakie ono by było?
Dlaczego?
Zło. Wszystkie teksty są o stanach, w których
może znaleźć się człowiek oraz o tym, jak
ludzie mogą być bardzo pojebani.
Która grafika z tych zdobiących wasze albumy
jest waszą ulubioną? Możesz powiedzieć
coś więcej o niej?
Powiedziałbym, że "Portrait of a Hanged
Man"… Ma całkiem fajny makabryczny ton.
Spoglądając w przeszłość, myślę, że w tamtym
czasie całkiem dobrze przewidzieliśmy
swoją przyszłość! Ha! Na pewno definitywnie
przeliczyliśmy się po tym albumie.
Co zamierzacie robić w roku 2020?
Mam nadzieję, że więcej występów, tras i tak
dalej. Zamierzamy wrócić Europy, od naszego
ostatniego razu minęło ponad milion lat.
Zobaczymy czy najnowszy
album sprawił się
dobrze i czy jesteśmy w
stanie to zrobić. Trzymamy
kciuki.
Czy zamierzacie nagrać
album koncertowy?
Hmmm… nigdy nie mów
nigdy.
Co obecnie dzieje się z
Twoim innym zespołem,
Kill Ritual?
Mamy już gotowy materiał
na następną płytę.
Pierwszy singiel został
wydany w Halloween tego
roku (2019). Jest to
luźny koncept oparty o
"The Omen" i jest to całkiem
inna bestia, od tej
reprezentowanej przez
Imagika. Jest on znacznie
cięższy, ale również
bardziej progresywny i
komercyjny album.
Co sądzisz o Dissonance
Productions? Czy
mógłbyś szybko powiedzieć
także o poprzednich
wydawnictwach
współpracujących z Imagika?
Jak do tej pory jest
Foto: Imagika
całkiem dobrze. Wszyscy pracownicy tego
wydawnictwa, z którymi się kontaktowałem
byli solidni i odpowiedzialni. To dobrze o
nich świadczy, poza tym mają niezły katalog
zawierający parę naprawdę dobrych zespołów.
Co do innych wydawnictw? Było ich tak
dużo... ale było jak było. Niestety oddawaliśmy
prawa do naszej twórczości tym wydawcom.
Niektóre były spoko, inne zaś po prostu
gówniane. Najgorszą naszą decyzją była
współpraca z Mausoleum Records. Szef
tamtego wydawnictwa, Alfie, był po prostu
złodziejem.
Dziękuje za wywiad. Powodzenia.
Dziękuje! Wszystkiego najlepszego polskim
fanom, być może spotkamy się z Wami
wkrótce!
Jacek Woźniak
IMAGIKA 45
HMP: "Misantrophic Supremacy" ukazała
się 15 lat temu, po czym na plan pierwszy
wysunęła się Naumachia, więc Faust przestał
być aktywny. Skąd pomysł reaktywacji tej
grupy po tylu latach?
Tomasz Dąbrowski: Trudno mi nazwać to
pomysłem. Nie miałem innego wyjścia, musiałem
nagrać ten album pod tą nazwą - szukając
innej czułbym się dziwnie, bo z tą czuję się
związany jak ze swoim pseudonimem czy nazwiskiem.
Założyłem zespół w 1996 roku i
nigdy do końca nie pogodziłem się z tym, że
już aktywnie nie biorę udziału w tym, co dzieje
się na naszej metalowej scenie, choć tak naprawdę
zawsze grałem przede wszystkim dla samego
siebie. Czuję się, jakbym wrócił do domu.
Zespół miał bardzo obiecujący start, zyskał
pewną rozpoznawalność, ale nie poszło za
tym nic więcej - kasety i płyty wydawaliście
samodzielnie, pewnie dokładaliście do koncertów
- wtedy nie było szans na rozwój, a
gdy Naumachia podpisała kontrakt było po
wszystkim?
Wiesz, ja widzę to bardziej optymistycznie.
Gdy z 16-letnim wówczas perkusistą zakładaliśmy
zespół, graliśmy w stodole w małej wsi na
Mazowszu. Całe dnie gadaliśmy tylko o muzyce.
Nasz drugi gitarzysta woził do mnie na
każdą próbę potężnego Regenta na bagażniku
roweru, przedzierając się przez piachy, 5 kilometrów
w jedną stronę. Gdy nagle po nagraniu
demo posypały się propozycje koncertów, był
to dla nas szok i najwspanialsza przygoda życia.
Sam fakt wydania w tamtych czasach kasety
był czymś kosmicznie niewyobrażalnym.
Dzieciaki w koszulkach do kolan zakupionych
w nieświętej pamięci Dziupli w Warszawie,
które przychodziły do nas na próby, później
Wspólnota brudnych sumień
- Ta płyta powstała dlatego, że w mojej głowie nagromadziło się tyle złej
energii związanej z tematem przemocy wobec dzieci, że nie mogłem sobie z tym
poradzić - mówi lider Faust Tomasz Dąbrowski. Efekt pracy reaktywowanego po
kilkunastu latach przerwy zespołu to koncept "Wspólnota brudnych sumień",
materiał dopracowany nie tylko tekstowo i muzycznie, ale robiący też ogromne
wrażenie za sprawą szaty graficznej - fani metalu nie powinni go przegapić:
założyły Naumachię. Pierwsze utwory tej grupy
powstały w tym samym miejscu co Faust, a
gitarzysta i klawiszowiec trafili do naszego
składu. Szanse na rozwój - wtedy były inne
problemy, było bezrobocie. Student musiał
mieć znajomości, żeby mógł robić przy łopacie.
To wspaniale, że Naumachii udało się wydać
płytę. Grali konkretną, dobrą muzykę, a my
mieszaliśmy wszystkie dostępne style, przekombinowaliśmy
wtedy i to się zemściło.
Miałeś jednak poczucie, że nie skończyło się
to tak, jak powinno i mogło, stąd pomysł powrotu
do dawnej nazwy?
Biorąc pod uwagę to jakie były wówczas czasy
i ile wkładaliśmy w to energii, chyba dobrze, że
poszliśmy na odwyk od muzyki, przynajmniej
ja. Dzięki temu miałem szansę się czegoś jeszcze
w życiu nauczyć, zdobyć zawód, ogarnąć
jakieś zaplecze. Gdyby Faust rozwiązał się
dwadzieścia lat później być może dziś byłbym
czterdziestolatkiem z dwiema lewymi rękami
do pracy i pretensjami do całego świata, że mój
pomysł na życie nie wypalił - nie każdy zdobywa
ten status co Vader czy Behemoth. Druga
sprawa - Faust to byli ci sami ludzie od podstawówki
i szkoły średniej w tych samych
szkołach, klasach, w tej samej pracy dorywczej,
na tych samych imprezach, próbach i koncertach
- po dziesięciu latach byliśmy zmęczeni
także sobą nawzajem. Dziś Faust wraca bez
oczekiwań, wyłącznie dla sztuki i własnej satysfakcji.
Jesteś jedynym muzykiem starego składu w
obecnym wcieleniu zespołu, ale wiem, że
koledzy, choćby Grzegorz Golianek bardzo
namawiali cię, aby utwory które tworzysz
ukazały się pod nazwą Faust?
Grzegorz i ja na poprzednich materiałach
stworzyliśmy prawie całą muzykę
Faust, ale to on odpowiadał
za ostateczny kształt utworów,
miał większą wiedzę teoretyczną,
układał większość partii
gitar, ale był też doskonałym
perkusistą i na pierwszych
dwóch materiałach to on nieoficjalnie
nagrał prawie całą
perkusję. Nic więc dziwnego, że
emocjonalnie zaangażował się
bardzo w reaktywację Fausta.
Na tej płycie miały znaleźć się
jego dwie kompozycje. W zasadzie
to one powstały, ale nie
weszły na album, bo zabrakło
czasu i pieniędzy, żeby je nagrać.
Jestem przekonany, że
Grzegorz założy jeszcze koszulkę
Faust - jestem z nim w
stałym kontakcie i często o tym
rozmawiamy.
Co ciekawe najpierw zaczęły powstawać teksty,
w dodatku dotyczące jednego tematu, to
jest pedofilii w Kościele. Zainspirował cię
dokument "Tylko nie mów nikomu" Tomasza
i Marka Sekielskich, czy też myślałeś o tym
problemie już wcześniej?
Ta płyta powstała dlatego, że w mojej głowie
nagromadziło się tyle złej energii związanej z
tematem przemocy wobec dzieci, że nie mogłem
sobie z tym poradzić. W międzyczasie
urodziła mi się córeczka. Nie mogłem spać, nie
mogłem zapomnieć pewnych twarzy czy historii.
O tym jest wstęp na wkładce płyty. Zdarzyło
się nawet tak, że z kolegą trafiliśmy na
pedofila bezpośrednio po tym, jak usiłował
skrzywdzić dwunastolatkę - odstawiliśmy go
gdzie trzeba, a ten potem trafił na rok za kratki.
Pomyślałem sobie, że gdyby był księdzem,
pewnie działałby dalej w innej parafii, zamiast
siedzieć w więzieniu. Zgłębiałem więc temat i
byłem coraz bardziej zszokowany tym jaka jest
skala tego zjawiska w Kościele katolickim. A
to, że Kościół i część wiernych krzyk ofiar odbiera
jako atak na świętość, to już jest skandal
i zło niewyobrażalne. Jeśli Szatan istnieje, to w
swojej szafie z kostiumami ma sutannę i chyba
lubi ją zakładać. Napisałem szkielety tekstów
interpretując udokumentowane przypadki pedofilii,
głównie w Polsce. O czym są te teksty:
o utracie wiary przez ojca, którego córka została
zgwałcona i utopiona w wodzie święconej
podczas egzorcyzmów, o człowieku, który popełnia
samobójstwo, gdyż nie może znieść
wspomnień, o piętnowaniu i samotności ofiar
oraz bezkarności przestępców. A dokument
braci Sekielskich - świetnie, że powstał, ale nie
miał na naszą muzykę wpływu bezpośredniego
- gdy trafił na antenę byliśmy już chyba w połowie
sesji nagraniowej.
Nie jest to nic nowego, bo choćby Hunter porusza
takie tematy od lat: ostatnio w "Arachne",
wcześniej w "Armii Boga" czy "Nie-
Wesołowskim", ale jakoś nie wydaje mi się,
bo mogło to cokolwiek zmienić - myślisz, że
Faust, zespół przecież znacznie mniej znany
od zespołu Draka, tym bardziej może mieć
jakiś wpływ na przerwanie zmowy milczenia
wokół tego problemu czy zasygnalizowanie
go ludziom?
Kropla drąży skałę, a pióro jest silniejsze od
miecza. To nasza kropla i nasze stanowisko w
sprawie. Tabu już zostało złamane, coraz częściej
dyskutuje się o problemie, a Kościół broniąc
bandytów w swoich szeregach robi krok w
stronę przepaści i już teraz na zawsze stracił
swój niepodważalny autorytet. Chciałbym w
tym miejscu podkreślić, że nie wskazujemy tu
palcem na wiarę, bo życie duchowe jest każdemu
potrzebne i tylko kamienie go nie mają.
Ta płyta to kolejny głos opinii społecznej, każdy
lajk pod nią na YouTube jest kartą do głosowania
w sprawie.
Teksty to jedno, ale musiałeś stworzyć też
muzykę - poszło ponoć z tak zwanej górki,
gdy zainteresowanie tematem wyraził Pavulon,
jeden z najlepszych polskich perkusistów,
o którym łatwiej byłoby powiedzieć z
kim nie grał, niż z kim grał?
Pavulon na co dzień oprócz tego, że łoi w gary
w Hate czy Antigama, itd. gra też na stałe od
dwóch lat z Grześkiem i Tomaszem z Naumachii,
starymi muzykami Faust, w ich własnym
projekcie. Tak wyszło, że usłyszał moje
pierwsze piloty gitarowe od Grzegorza i tego
samego dnia Grzesiek do mnie napisał, że
mam już perkusistę i muszę ten album nagrać
46
FAUST
jako kolejną płytę Faust. Dwa miesiące później
siedziałem już z Pavulonem w studio i w
pięć dni nagraliśmy perkusję do siedmiu nowych
utworów. W trakcie sesji Paweł przyznał,
że od kilkunastu lat nie grał na jednym
materiale tak wolnych ale i tak szybkich partii
perkusji. To co zrobił jedną ręką na werblu w
końcówce numeru "Homo Homini Deus" jest
niepojęte.
Resztę składu też stworzyli doświadczeni
muzycy, poza wokalistą Maciejem Bartkowskim,
o którym jakoś wcześniej nie słyszałem
- byliście pewnie pod wrażeniem, gdy zaprezentował
swe możliwości?
Namiar na Macieja też podesłał mi Grzegorz
- koleś kiedyś rewelacyjnie zaśpiewał cover Testament
- zadzwoniłem. Maciek na co dzień
słucha jakiejś ekstremy, śpiewa od jakiegoś
czasu w rockowym zespole, ale jego barwa głosu
jest na rocka za mocna a jak na death metal
zbyt czysta. W Faust od zawsze szukaliśmy takiego
właśnie głosu i byłem pewien, że go znaleźliśmy.
Maciek w studio zabrzmiał jak
Chuck Billy z Testament, a gdy wpadliśmy
na pomysł z recytacjami pod wokalem
głównym zapachniało to mocno Romanem
Kostrzewskim. Obydwaj realizatorzy z JNS
Sstudio oraz Heinrich House Studio stwierdzili,
że nie unikniemy problemów wynikających
z tych porównań. Dla nas takie skojarzenia
wśród słuchaczy to zaszczyt.
Kilka utworów dopełniliście też głosami dzieci
- było to pewnie spore wyzwanie, żeby nie
było to zbyt dosłowne, bo wtedy cały zabieg
okazałby się chybiony?
Głosy dzieci to moja trzyletnia córka oraz
dzieci przyjaciół - Heniek z Heinrch House
Studio mało nie zwariował jak przyprowadziłem
całą tą nieletnią bandę - nagrywaliśmy
scenę głosów w głowie ofiary pedofila. Dzieci
w utworze "Samotność" nagrywał basista Gajos
(kanał Gita TV) jeżdżąc cały dzień rowerem
po placach zabaw dla dzieci w Warszawie.
Dobrze, że sam nie padł ofiarą łowców pedofili-stary
chłop z brodą z dziećmi w piaskownicy.
Są tam też autentyczne dziecięce chóry
kościelne. Nie tylko to było problemem. Największe
ryzyko niósł sam temat, którego się
podjęliśmy. Mógł wyjść pastisz, mogło wyjść
głupio i śmiesznie. A tymczasem najczęściej
piszą teraz do nas rodzice, dostałem kilka wiadomości
od ojców, którzy popłakali
się słuchając tej muzyki
w słuchawkach czy w samochodzie.
Ci, którzy odbierają album
przez samą muzykę a nie
treść, mówią o ciarach na ciele.
Chyba się udało choć, nie jest
niemożliwością, żeby dziś nie
mieć także swoich trolli i hejterów
- na razie na nich czekamy.
Uwielbiam ich, odkąd usłyszałem
piosenkę Dr. Misio "Pokochaj
swojego hejtera bo smutne ma
życie ten ch...j."
Muzycznie to wciąż death/
thrash metal, z pewnymi odniesieniami
do tradycyjnego
heavy - jakieś daleko idące
zmiany stylistyki w tym zakresie
nie wchodziły w grę?
Tu nie było żadnych najmniejszych
kalkulacji. Tylko to, co
podpowiadały nam emocje. To,
że Faust zabrzmiał na tym albumie tak, a nie
inaczej wynika też z tego, że ja i Krzysztof Załęcki,
drugi gitarzysta i autor
muzyki, mamy te same muzyczne
korzenie. Death, Slayer,
Kreator, KAT, Testament,
Morbid Angel czy Cannibal
Corpse itp. z tych z pierwszej
ligi. Krzysiek wpadał do mnie
nagrywać swoje pomysły, a ja
nagrywałem je na laptopa i kleiłem
je ze swoimi. Kochamy
heavy metal, ale jakoś tym razem
nie objawił się on pod naszymi
palcami zbyt mocno,
choć "Samotność" to przecież
heavymetalowa ballada, a wokal
Maćka daleki jest od growlingu.
Zapowiadaliście, że utworów
będzie osiem, pojawiały się też
informacje, że nagracie ponownie
"Sen" z debiutanckiego
demo?
Kolejny raz mnie zaskakujesz,
nie mam pojęcia skąd masz
takie informacje, bo wydaje mi się, że tylko
Grzegorz Golianek i wokalista Maciek o tym
wiedzieli. Grzesiek z Pavulonem mieli nagrać
nową wersję utworu "Sen" z
1998 roku, ale to właśnie z nim
nie zdążyli. Utwór "Samotność"
powstał za to w dwóch wersjach,
tej na CD i wersji radiowej.
Ostatecznie zrezygnowaliśmy
z tłoczenia płyty z dwiema
wersjami tej ballady. Jeśli wypuścimy
winyla, to tam trafi ona
jako bonus, jest krótsza i inaczej
zmiksowana.
Można określić "Wspólnotę
brudnych sumień" mianem albumu
koncepcyjnego, z racji
wspólnej tematyki tekstów i
ogólnie całego konceptu przyświecającego
powstaniu tej
płyty?
Tak, to jest koncept album i tak
chcielibyśmy, żeby był postrzegany.
Miała to być historia jednej
osoby ale ostatecznie wyszło,
że są to historie kilku autentycznych
postaci z podobną tragiczną
przeszłością.
Nawet cover dobraliście perfekcyjnie, bo "In
The Name Of God" Unleashed zaczyna się
przecież od słów: "In the name of God/A
preacher rapes a child..." - pasował idealnie, a
do tego podtrzymał waszą tradycję zamieszczania
cudzych utworów na płytach CD?
Dobrze pamiętasz naszą ostatnią płytę: na
"Mistantropic Supremacy" jedynym numerem
po polsku był "Noc królowej żądzy" Destroyers,
bardzo ciepło przyjęty przez oryginalnych
wykonawców. Tym razem jedynym po
angielsku jest "In The Name Of God" mistrzów
z Unleashed. Dlaczego ten utwór? Właśnie z
powodu tego tekstu. Ciężki brutalny utwór z
brutalnym tekstem, zagrany trochę szybciej
niż oryginał i przearanżowany, z bardziej urozmaiconą
perkusją i jednocześnie thrashowym
wokalem. Wierzę, że fani Unleashed nie wbiją
nam noża w plecy.
Nie obawiasz się, że wiele osób nie zrozumie
przesłania tych tekstów, odbierając je wyłącznie
jako bezpodstawny atak na Kościół?
Są tacy, co odbiorą to tylko jako muzykę,
dźwięki, teatralny thrash/death metal. Inni jako
manifest i płytę zrobioną po coś, nie najlepszą
na świecie pod względem muzycznym, ale
być może jedną z najważniejszych, jakie będą
FAUST 47
stały na ich półce. Dla jeszcze innych będzie
to atak na Kościół. Ta ostatnia grupa, to
właśnie "Wspólnota brudnych sumień" z
okładki albumu, to także o nich jest ta płyta.
Nie gardzę nimi, ale się ich boję, bo to właśnie
jest zło okraszone fanatyzmem i nieznoszące
krytyki, to dzięki nimi, dzięki tej wspólnocie
brudnych sumień, pedofile w sutannach nie
trafiają do więzień.
Możecie też w sumie zyskać dzięki temu
większą popularność, tak jak choćby Virgin
Snatch: przez lata pisali o kwestiach politycznych,
ale po angielsku, a jeden utwór
"G.A.W.R.O.N.Y." z polskim tekstem wywołał
prawdziwą burzę?
"Patriotyzm zbyt pijany, by móc bez krzyża iść...",
bardzo dobry numer zaangażowany politycznie,
to właśnie ma wartość, bo oprócz tego,
że jest świetne muzycznie, jest po coś, a zespół
nie boi się utraty obrażonych fanów i głupców
nazywa głupcami. Mam nadzieję, że Faust
"Wspólnota brudnych sumień" też jest po
coś. Nie było to kalkulowane na żadną popularność,
bo to byłoby w tym przypadku obrzydliwie
cyniczne. Moim osobistym celem do
zrobienia tego w tym kształcie było przede
wszystkim pozbycie się tego z głowy - teraz
śpię spokojniej.
Streaming, pliki, muzyka na smartfonach,
wszędzie cyfra, również na okładkach płyt.
Tymczasem oprawa graficzna "Wspólnoty
brudnych sumień" to w 100 % ręczna robota,
coś niespotykanego w dzisiejszych czasach.
Jak doszło do zaangażowania Anny Malesińskiej
do prac nad tymi ilustracjami? Miała
teksty do dyspozycji i wolną rękę, czy co
nieco jej sugerowaliście?
Anna Malesińska zawodowo zajmuje się kaligrafią
i iluminacją, malarstwem średniowiecznym.
Jednocześnie jest fanką metalu, ostatnio
byliśmy z nią, naszym basistą i gitarzystą
na Legendach Metalu, wcześniej na Kreator.
Normalnie maluje zwykle ptaki i rośliny, ale
nie mogła nie zaangażować się w ten projekt,
bo prywatnie...jest moją żoną! Zarzuciłem jej
temat uzgodniony z resztą ekipy, a to co widać
to już jej interpretacja autentycznego tematu
obecnego w malarstwie średniowiecznym.
Każdy tekst dostał swoją grafikę, wykonanie
każdej z nich zajęło jej około 30-40 godzin
pracy. Wszystkie namalowane są ręcznie z wykorzystaniem
metod z tamtego okresu, własnoręcznie
wykonanymi barwnikami,
np. czarny tusz wykonany
jest z galasów, takich kulek,
które można znaleźć w lesie
przyczepione jesienią do liści
dębu. Oryginalne grafiki mają
też złocenia z wklejanej złotej
blaszki, pigmenty to starte
minerały, kleje do nich powstały
z jajek, itd.
Domyślam się, że koperta zawierająca
płytę, opatrzona wykaligrafowanymi
adresami to
też nie przypadek, a dopełnienie
pewnej idei, taka kropka
nad i?
Tak zaadresowane płyty trafiają
do wszystkich, chcemy pokazać,
że bardzo szanujemy ludzi,
którzy zdecydowali się wydać
na tę płytę swoje pieniądze.
Anna poświęciła na nie sporo
pracy, ale efekt końcowy powala - dlatego
planujecie również wydanie wersji winylowej,
może nawet z tymi wszystkimi ilustracjami
w 12" formacie?
Jest taki plan, ale na wyprodukowanie winyla
w minimalnym nakładzie około 200 egz. potrzeba
około 6 tysięcy zł. Dlatego winyl wychodzi
drogo za sztukę, a my nie chcemy
oszczędzać na jakości właśnie ze względu na
szacunek do naszych fanów. Chcielibyśmy te
grafiki pokazać w oryginalnym dużym formacie,
z dodatkowym kolorem tam, gdzie w oryginale
jest złoto i z alternatywną wersją utworu
"Samotność". Studio oraz produkcja płyty
wydrenowała nasze kieszenie, głównie moje,
bo ja byłem sponsorem tej sesji. Żeby ukończyć
produkcję płyty sprzedałem samochód i
kilka ton złomu, teraz do pracy śmigam rowerem,
pociągiem, tramwajem i jak przejdę kilometr
piechotą to jestem na miejscu. Ale nie jest
tak źle, bo nadal mam jeszcze ukochany motocykl.
Czyli do kompletu będzie brakować tylko kasety
- nośnika od którego zaczynaliście w
końcu lat 90., może więc warto też pomyśleć
o kasetowej wersji nowego albumu, skoro
taśmy wróciły równie triumfalnie jak winylowe
longplaye?
Akurat dziś od grafika dostałem projekt okładki
kasety. Siłą rzeczy będzie
trochę skromniej, bo 24 stronicowego
bookleta w kolorze nie
da się zmieścić w formacie kasetowym.
Kasetowe wydanie
sponsoruje brat naszego wokalisty
Maćka. Jak tylko rzecz będzie
gotowa, na stronie FB
Faust Band Poland pojawi się
info gdzie można będzie ją
kupić. To będzie mały, limitowany
nakład.
Nie zmieniło się za to jedno,
bo Faust przełomu wieków i
obecnie to ciągle zespół niezależny,
wręcz podziemny - od
razu założyłeś, że nie będziesz
szukać wydawcy, wolisz wydać
tę płytę samodzielnie?
Poprzednie wydawnictwa wyprodukowaliśmy
sami, dystrybucją
zajmował się Pagan Records.
Tym razem odezwałem
się do trzech wydawców. Jeden odmówił, bo
nie ich profil klienta, ale zaproponował dystrybucję,
za to z kolejnymi dwoma nie zdążyłem
się dogadać, bo gdy się zdecydowali płyta była
już w produkcji. Tak naprawdę wysłałem materiał
do wytwórni, ale nie czekałem na odpowiedź.
Jak więc można ją kupić? Współpracujecie z
jakimś dystrybutorem czy też najlepszą
metodą jest droga pocztowa bądź na ewentualnych
koncertach?
Płyta jest do kupienia z katalogu wytwórni
Putridcult.pl, która słynie z wypluwania ze
swojej stajni głównie najczarniejszej ekstremy,
jesteśmy więc tam jednym z kilku rodzynków,
jak choćby Damage Case. Morgul, szef tej firmy
okazał się totalnym metalowym maniakiem
i przesympatycznym gościem. Choć
"Wspólnoty brudnych sumień" nie wydał,
traktuje Fausta jak swoje własne wydawnictwo
i angażuje się w promocję. Płytę i koszulki
Faust kupicie też pisząc na priv ze strony FB
Faust Band Poland oraz na platformach cyfrowych
takich jak Tidal czy Spotify i inne. Jeśli
będą koncerty to wiadomo.
Będzie ich stopniowo coraz więcej czy też
Faust pozostanie raczej grupą studyjną, z
racji innych obowiązków i zobowiązań tworzących
go obecnie muzyków?
Wszyscy są gotowi, a Grzesiek z którym robiłem
muzykę w Faust na trzech poprzednich
płytach deklaruje chęć wzięcia w tym udziału,
także w nagraniach kolejnego albumu za dwatrzy
lata. Na razie stanęło na tym, że czekamy
i obserwujemy reakcję fanów. Jeśli oczekiwana
będą duże, będziemy grać. Ze względu na obowiązki
i dziwne zawody, które wykonujemy,
nie stać już nas na to, żeby tłuc się w każdy
weekend przez cały kraj, żeby zagrać gdzieś w
knajpie dla 10 osób - nie chcę tu nikogo urazić,
bo zwykle te 10 osób to najprawdziwsi metale,
po prostu mamy już swoje lata i małe
dzieci w domu, to kwestia odpowiedzialności.
A kolejna płyta? Powstanie, jeśli będziemy
mieli coś ważnego do powiedzenia przy pomocy
muzyki. Dziękuję ci za ciekawe pytania.
Wojciech Chamryk
48
FAUST
Nowa jakość
Ponad siedem lat trzeba było czekać na nowy album Fanthrash. Lubelską
formację dopadły jednak zmiany składu, bycie zespołem niezależnym też nie
ułatwiało jej funkcjonowania. W końcu jednak "Kill The Phoenix" ujrzał światło
dzienne i warto było czekać na tę płytę - tym bardziej, że thrash w wydaniu Grega
i spółki zyskał też, rzadko spotykaną w metalu, instrumentalną oprawę:
HMP: Zapowiadaliście wydanie "Kill The
Phoenix" już jakieś trzy lata temu, pojawił
się wtedy nawet promujący go teledysk "Ice
Dagger Of Despair" - bycie zespołem niezależnym
ma plusy i minusy?
Grzegorz Obroślak: Witaj Wojtek, powitania
również dla czytelników "Heavy Metal
Pages" i wszystkich metal maniacs. Tak to
prawda, teledysk do "Ice Dagger Of Despair"
powstał już w 2016 roku i wtedy wydawało
się, że data premiery płyty będzie znacznie
szybciej, ale w międzyczasie doszliśmy do
wniosku, że nie będziemy sztucznie cisnąć z
terminem i pozwolimy materiałowi na płytę
(tak jak nowemu składowi zespołu) dojrzeć i
okrzepnąć, bez oglądania się na sztywne ramy
czasowe. Z perspektywy czasu jestem przekonany,
że takie swobodne podejście do tematu
wyszło tylko na dobre dla brzmienia i całej
koncepcji naszej nowej płyty. I tutaj masz odpowiedź
na drugą cześć twojego pytania - bycie
zespołem niezależnym daje ci taką sytuację
i komfort, że nic nie musisz i nagrywasz
płytę gdy dojdziesz do wniosku, że muzyka,
teksty i cała oprawa jest dokładnie tym, czego
oczekiwałeś. Nie masz ciśnienia i deadline'u,
gdzie musisz spinać poślady i nagrywać płytę,
bo takie masz zobowiązania wobec wytwórni,
kontraktu, etc. A minusy bycia artystą niezależnym,
no cóż to od zawsze to samo - brak
kasy, brak profesjonalnej promocji (bo wiesz
jak się tym zająć, ale normalnie nie masz na
to czasu, bo trzeba utrzymać rodzinę, spłacać
kredyty itd.), brak dobrej dystrybucji, brak
zawodowego bookingu, który w przypadku
koncertów, chyba jest najbardziej odczuwalny.
Wykorzystanie w tytule płyty Feniksa,
mitycznego symbolu wiecznie odradzającego
się życia, może więc tu mieć również dodatkowe
znaczenie, bo przecież Fanthrash
też już niejednokrotnie powstawał z popiołów,
a "Kill The Phoenix" jest dla was, można
to śmiało powiedzieć, nowym otwarciem?
Fanthrash został założony w roku 1986 i jak
słusznie zauważyłeś odradzał się już nie po
raz pierwszy ale ta ostatnia inkarnacja, od wydania
w roku 2010 EP "Trauma Despotic",
która trwa do dzisiaj, jest trwała i konsekwentna.
Oczywiście zespół ewoluuje, także muzycznie,
zmienia się skład, ale cały czas jest to
świadczy o tym ogrom pracy, który "młodzi"
włożyli w powstanie najnowszej płyty, choćby
w warstwie muzycznej, gdzie Kamil i Rafał
są kompozytorami lub współtwórcami
większości materiału na płytę i odpowiadają
niemal w całości za aranżacje. Teksty utworów
na nowym krążku też po raz pierwszy nie
są mojego autorstwa, napisał je nasz wokalista
Kuba Chmielewski. Jak widzisz nie trwałem
za wszelką cenę przy takim rozwiązaniu,
że niemal całość muzyki i wszystkie teksty są
mojego autorstwa (tak było na EP "Trauma
Despotic", dużej płycie "Duality Of Things" i
EP "Apocalypse Cyanide"). Przeważyła koncepcja,
by oddać w ręce naszych młodych
muzyków też sferę twórczą, tak by materiał
na "Kill The Phoenix", zyskał nową jakość i
świeżość i myślę że udało się to zrealizować.
Wasz długogrający debiut "Duality Of
Things" ukazał się ponad osiem lat temu,
później przypomnieliście jeszcze o sobie EPką
"Apocalypse Cyanide", ale w metalowym
podziemiu czas biegnie nieco inaczej,
szczególnie kiedy trzeba zreformować skład,
dopiąć wszystko na nowo?
To jest dobre - "w metalowym podziemiu czas
biegnie nieco inaczej" - truth! Po wydaniu
"Apocalyse Cyanide" doszło do sporych
zmian w naszym zespole i trzeba było stawić
czoło rzeczywistości na nowo. Stopniowa
zmiana na stanowisku gitarzysty solowego,
wokalisty i perkusisty, sam przyznasz jest dosyć
istotną ingerencją, ale myślę, że zespół zyskał
dzięki temu nową świeżość, inną jakość i
trochę inną "barwę" swojej twórczości. Poza
tym tak się złożyło, że w tym czasie nastąpiło
sporo istotnych, ale pozytywnych zmian w
życiu prywatnym kolegów z zespołu, w tym u
mnie - w moich tematach osobistych i rodzinnych,
co nie przyspieszyło prac nad nowym
materiałem, ale są sprawy ważne i ważniejsze
i jak mówią "co się odwlecze... ". (śmiech)
Foto: Marek Skowronek
Fanthrash z dwoma "ojcami założycielami"
od początku na pokładzie, tj. ze mną i
naszym basistą Marychą (Mariusz Ostęp) ale
też z nowymi, młodymi, mega utalentowanymi
kolegami w składzie, którzy wpisują się
idealnie we współczesny wizerunek zespołu.
Wymyślając tytuł naszej najnowszej płyty tj.
"Kill The Phoenix" nie rozpatrywałem naszego
"odrodzenia" ale chciałem uchwycić
bardziej uniwersalne znaczenie, choć rzeczywiście
tytuł ten fajnie wpisuje się w zespół i
jego obecność na muzycznej scenie.
Musicie się nieźle dogadywać, mimo sporych
różnic wieku pomiędzy zespołową starszyzną
a juniorami? (śmiech)
Tak to prawda nasz wokalista Kuba, gitarzysta
Rafał, perkusista Kamil, są znacznie
młodsi ode mnie i Marychy ale myślę, że
udaje się nam świetnie dogadywać. Zresztą
Ważne jest więc nadawanie na tych samych
falach, ta tak zwana chemia, a dalsze efekty
są po prostu logiczną konsekwencją takiego
stanu rzeczy?
Jest dokładnie tak jak mówisz, bez nadawania
na tych samych falach, ale też bez wzajemnego
zaufania (już niezależnie od różnicy wieku
poszczególnych muzyków), które jest niezbędne
przy takim procesie twórczym, tj. wspólnej
pracy nad materiałem, ogrywaniem nowych,
nawet szalonych i nieoczywistych pomysłów
na sali prób i tworzenia z tego nowej
jakości - nic wartościowego nie uda się stworzyć.
Jeżeli daje się świadomie połączyć wszystkie
te elementy "układanki", ma się radość z
grania, pracy nad materiałem i po prostu chce
się stworzyć coś oryginalnego, ale tak jak się
to czuje, a nie pod konkretne oczekiwania czy
aktualna modę, wtedy efekt końcowy będzie
dobry lub bardzo dobry.
Znowu pracowaliście z Czarkiem Sochą,
ale też z Chrisem Klosem, a miks i mastering
to dzieło Jeffa Dunne'a - to chyba najbardziej
wypasiona pod względem produkcji
płyta Fanthrash?
Począwszy od roku 2010 nagrywamy nasze
wydawnictwa w gościnnych progach Tzar
Studio u naszego przyjaciela Czarka Sochy,
który jest dla nas nieocenionym wsparciem na
FANTHRASH 49
etapie rejestracji śladów, ale też pracy nad
brzmieniem i aranżacjami naszych utworów,
które nabierają ostatecznego kształtu pod
czujnym okiem Czarka. Drugą nie mniej ważną
osobą jest Chris Kłos, nasz wieloletni kolega
od zawsze ale też "człowiek legenda" i dobry
duch zespołu - czasami nasz realizator ale
przede wszystkim człowiek odpowiadający za
produkcję i brzmienie w Fanthrash, który
"śmieszy, tumani, przestrasza", kopie nas po
tyłkach kiedy trzeba, ale też otwiera nam
oczy przez te wszystkie lata na wiele kwestii
sprzętowych, produkcyjnych i brzmieniowych.
Natomiast nową postacią, która pojawiła
się na płycie "Kill The Phoenix" jest Jeff
Dunne (Redlands California, USA), którego
produkcje i brzmienia, które udało mu się
"ukręcić" u innych artystów jak choćby amerykańskiej
kapeli Emmure, Chelsea Grin czy
Motionless In White, były dla nas na tyle
dobre i inspirujące, że postanowiliśmy zwrócić
się do niego o miks i mastering naszej najnowszej
płyty "Kill The Phoenix". Dlaczego
akurat zwróciliśmy się do Jeffa, no cóż to nie
był żaden snobizm, że USA, Zachód, itd. Po
prostu zależało nam na jak najlepszym dostępnym
dla nas brzmieniu płyty, które byłoby
inne niż na naszych poprzednich wydawnictwach
(tam za miks i mastering odpowiadał
Jocke Skog ze Szwecji, odpowiedzialny za
produkcje takich kapel jak Clawfinger czy
Meshuggah), bardziej selektywne, "organiczne",
ale nie mniej potężne. Cieszę się niezmiernie,
że po wielu próbnych miksach i
wspólnej pracy nad materiałem na płytę, ostatecznie
taki właśnie efekt udało się uzyskać,
gdzie zasługa Jeffa i jego spojrzenie na miks i
brzmienie, jest ogromna i nie do przecenienia.
Nie ma więc co oszczędzać na jakości produkcji,
nawet jeśli mało kto słucha już muzyki
tak jak kiedyś, na dobrym sprzęcie, będąc
w stanie docenić brzmieniowe niuanse
danego wydawnictwa? Przywiązujecie też
dużą wagę do tego, co tak istotne było kiedyś,
że płyta to nie tylko muzyka, ale też
teksty, oprawa graficzna, słowem zwarta,
artystyczna całość?
Nasze myślenie w Fanthrash od zawsze było
takie, że jeżeli tworzysz muzykę, cieszy cię to,
szanujesz siebie i słuchaczy, to nagrywaj najlepiej
jak możesz i umiesz, w najlepszych możliwych
warunkach, w takich studiach nagrań,
które oddadzą w pełni twój artystyczny
zamysł i cały kunszt twojej muzyki. Nie
mniej ważna jest też cała oprawa, która towarzyszy
wydawnictwom i wpływa na klimat,
który chcemy uzyskać na naszych płytach.
Pomysł na całą szatę graficzną, koszulki,
banery do netu i do druku, etc. są istotnym
dopełnieniem i ostatecznym szlifem, który
ma dodatkowo wzmocnić wrażenia muzyczne
poprzez doznania estetyczne i dać pewną
spójność przekazu. Oczywiście są też teksty
utworów, które choć jak wiadomo są wpisane
w pewną metalową stylistykę, w której się
poruszamy, jednak staramy się zawsze w lirykach
coś przekazać, poruszyć różne kwestie i
problemy tego świata - czyli jeżeli już siadasz
do pisania tekstu, wysil się choć trochę, znajdź
jakiś pomysł, nie wyśpiewuj skleconych
na kolanie rymowanek. W muzyce metalowej
towarzyszyła zawsze płytom, dobra, a czasami
wręcz wspaniała, oprawa graficzna, która
stała się też swoistym znakiem rozpoznawczym
dla metalu i takiemu podejściu staramy
się być wierni, niezależnie od zmieniającej się
Foto: Marek Skowronek
mody. Obecnie choć spora część aktywności
muzyków i odbiorców przeniosła się do netu
i na pierwszy plan wysuwają się portale, FB,
streamingi itp. i OK, niech tak będzie (u nas
też jest to wszystko) bo tak zmienia się świat,
czasy i odbiorcy ale mimo tego nie zapominamy
o tradycyjnej formie wydawnictw tj.,
płyty CD, koszulki, gadżety, itp. i będziemy
to robić póki sił i dopóki będą jeszcze działały
tłocznie i drukarnie (śmiech), i będą chętni
by to kupić do swoich kolekcji.
Przesłuchiwanie "po łebkach" fragmentów
utworów na YouTube czy w serwisach
streamingowych jest już jednak obecnie
normą, a co gorsza ludzie, zwykle młodzi,
nawet nie wiedzą co tracą - znak czasów, ale
jakże wymowny?
Poruszyłeś ważną kwestię - słuchanie muzyki
tylko z netu, mp3, w serwisach streamingowych
i to wybiórczo, fragmentarycznie, jest
według mnie swoistą plagą naszych czasów. I
zobacz co się dzieje: kiedyś w latach 80. i
początku lat 90., szczególnie w jednak opóźnionej
cywilizacyjnie i gospodarczo do tzw.
Zachodu Polsce, ludzie kupowali prawdziwe
płyty, ciułali pieniądze na sprzęt audio, odsłuchiwali
w domach z wypiekami na twarzy
najnowsze płyty, które do nas docierały i pomimo
jednak biednych czasów, każdy przywiązywał
wagę do brzmienia, kolekcjonował
płyty, etc. A teraz w dobie rozbuchanego konsumpcjonizmu,
gdzie dostęp do dobrego
sprzętu audio jest dla większości w zasięgi
ręki, bezproblemowy i niemal nieograniczony,
ludzie odpalają na swoich telefonach, muzykę
tylko w mp3 często nie zadając sobie
trudu, by sprawdzić jak naprawdę brzmi dana
płyta, gubiąc wiele niuansów, częstotliwości,
tracąc przy tym właściwy i zamierzony
charakter takiego nagrania. Nie mówiąc już o
zupełnym olaniu artysty, który włożył często
masę pracy, monet i wylał hektolitry potu, by
cyzelować brzmienie, które później i tak mało
kto doceni.
"Kill The Phoenix" też jest dostępny na
Spotify, etc. ale zadbaliście też o wydanie
wersji CD - płyta to płyta, powinna więc
być wydana również w fizycznej postaci?
No cóż w nawiązaniu do tego co mówiłem
wcześniej, nasza płyta jest dostępna na wszystkich
liczących się platformach streamingowych.
Oczywiście zadbaliśmy też o wydawnictwo
fizyczne, czyli tradycyjną, wytłoczoną
płytę CD, z pięknie wydrukowanym i ciekawie
opracowanym bookletem.
Saksofon na metalowych płytach nie jest żadną
nowością, bo już na początku lat 80.
Mel Collins (King Crimson, etc.) zagrał
gościnnie na płycie "Volumen Brutal" hiszpańskiego
Baron Rojo. Wy jednak poszliście
dalej i na "Kill The Phoenix" słychać Sa-ksofonarium
- nie dość, że jedyny żeński kwartet
saksofonowy Polsce, to jeszcze złożony z
absolwentek Krakowskiej Akademii Muzycznej,
grających najczęściej jazz. Jak doszło
do tej zaskakującej współpracy i skąd wziął
się pomysł tych saksofonowych wstępów do
trzech utworów oraz outro utworu tytułowego?
Wszystko co powiedziałeś jest prawdą i
przyznasz, że dziewczyny z Saksofoniarium,
zrobiły wspaniałą robotę i wszystko świetnie
do siebie pasuje, nadając całej płycie charakter
i klimat, którego poszukiwaliśmy. Tutaj
korzystając z okazji podziękowania dla uroczego
kwartetu Saksofoniarium w składzie:
Joanna Wróblewska - sopran, Aleksandra
50
FANTHRASH
Skierka-Przybyłka - alt, Dorota Olech - tenor
i Paulina Owczarek - baryton! Sam pomysł
na zastosowanie saksofonów, narodził
się w głowie naszego perkusisty Kamila,
którego żona Asia jest zawodowym muzykiem
(podobnie zresztą jak Kamil) i występuje
na co dzień w Saksofonarium, ale też
udziela się w wielu innych projektach muzycznych.
Co ciekawe fajnie to współbrzmi z waszym
łojeniem, daje chwile oddechu, urozmaica
całość, chociaż nie brakuje momentów kojarzących
się nawet z free - dziewczyny dostały
od was wolną rękę, czy zagrały coś
skomponowanego wcześniej?
Te cztery miniatury muzyczne zostały specjalnie
na tę okazje skomponowane i napisane
przez Kamila Wróblewskiego, perkusistę
Fanthrash, tak by wplatały się w materię
płyty, zmieniając jej oblicze i nadając specyficzny
muzyczny "smak", który moim skromnym
zdaniem nie rozmiękcza, a wręcz przeciwnie
nadaje materiałowi na "Kill The Phoenix"
jeszcze większej mocy. Chociaż dziewczyny
miały napisane wcześniej partytury,
słychać też fragmenty improwizowane, które
urodziły się w studio, podczas sesji nagraniowej
pod czujnym uchem Kamila. Tutaj,
skoro mówimy o chwili oddechu na płycie i
budowaniu klimatu, nie można nie wspomnieć
o wspaniałym kobiecym wokalu, który
pojawia się w jednym z naszych utworów,
gdzie gościnnie piękną wokalizę zaśpiewała
Aleksandra Ligęza-Jukowska.
Ale na koncertach pewnie posługujecie się
samplami, bo to jednak koszty, cztery dodatkowe
osoby na kilka krótkich utworów?
Na najbliższych koncertach będziemy już odpalali
sample z tymi saksofonowymi miniaturami,
bo niestety byłoby bardzo trudno zgrać
terminy koncertów Saksofonarium z koncertami
Fantharsh - choć sam pomysł jest bardzo
kuszący.
Tego typu urozmaicony, zwarty materiał
kusi, by grać go w całości - macie takie plany?
Oczywiście że są takie plany i chęć też jest
wielka, by zagrać na żywo całą płytę, koncepcyjnie
w pełnym składzie z kwartetem saksofonowym
i mam nadzieję, że tego typu gig
niebawem dojdzie do skutku, kiedy uda nam
się wreszcie zgrać jakiś dopuszczalny dla obu
zespołów termin. Do takiego konceptu - koncertu,
potrzebny też będzie odpowiedni klub
z dobrą sceną i profesjonalna oprawa z najlepszym
możliwym nagłośnieniem, tak by oddać
całą pełnię brzmienia instrumentów dętych i
naszego fanthrashowego brzmienia.
Fajne jest również to, że wsparli was byli
muzycy zespołu: Pilate gra gościnne solo,
Less udzielał się w pracach nad szatą
graficzną - to, że już razem nie gracie nie
znaczy, że jesteście wrogami?
Pomimo zmian w składzie, pozostajemy w
bardzo dobrych relacjach z byłymi muzykami
z Fanthrash a w szczególności z Wojtkiem
Piłatem Pilate (SpectAmentia) i z Lessem.
Wojtek jest świetnym muzykiem i to, że
zgrał gościnnie, klimatyczne solo w utworze
"Black Hours" jest dla nas i dla mnie osobiście
zaszczytem i mam nadzieję, że jeszcze nie raz
przetną się nasze muzyczne szlaki. Co do
Lessa to sytuacja jest jeszcze inna - poza tym,
że jest świetnym wokalistą, który zapewniam,
że jeszcze nie raz pojawi się gościnnie na
naszych płytach czy koncertach, to ten "człowiek
Renesansu", ściśle współpracował i
współpracuje z zespołem przy tworzeniu
wszystkich grafik na nasze dotychczasowe
wydawnictwa, tj. opracowaniu bannerów do
netu, koszulek, logówek, graficznej strony
newsów itp. Zdecydowanie w gronie byłych
kolegów z zespołu, czy to z czasów współczesnych
jak Pilate, Less, Radek Grygiel (poprzedni
perkusista), czy z czasów "prehistorycznych"
jak Jacek Wróblewski Siwy (perkusja),
Wojtek Sekuła Seki (gitara), Andrzej
Teter Skuter (gitara) - potwierdzam, że
nie jesteśmy wrogami, a raczej bliskimi kolegami,
którzy w wielu płaszczyznach nadają
Foto: Marek Skowronek
na tych samych falach, dobrze nam się razem
pracowało i nadal rozmawia i pracuje.
Wcześniej mieliście kontrakt, teraz wydajecie
płyty Fanthrash samodzielnie - to wybór
czy konieczność, bo wydawców nie interesuje
niszowy zespół z Lublina, jak dobrze by
nie grał?
Tak, poprzednia płyta "Duality Of Things",
została wydana w barwach brytyjskiej wytwórni
Rising Records, jednak mieliśmy na
tyle pech (podobnie jak kilkanaście /-dziesiąt/
innych kapel z tej stajni), że label ten po wielu
latach, zakończył swoją działalność, jakoś
tak zaraz po wydaniu "Duality Of Things" i
to w atmosferze skandalu związanego z szefem
Rising Records, ale to już temat na
dłuższą opowieść, może przy innej okazji. A
czy to wybór, czy konieczność - tym razem
wybór, bo choć mieliśmy kilka propozycji wydawniczych,
głównie z Europy - deale te okazywały
się na tyle nieatrakcyjne i mało konkretne,
że odpuściliśmy sobie dalsze negocjacje
i wydaliśmy ostatecznie, po burzliwych
dyskusjach, płytę na własnych zasadach i sami
zajmujemy się jej dystrybucją i promocją.
Z jednej strony jest to fajne, bo jest nad
wszystkim kontrola i nie musimy iść na różne
dziwne kompromisy, ale z drugiej strony nie
możemy poświęcić na te działania muzycznopromocyjno-bookingowe
tyle czasu ile powinniśmy
poświęcić, dlatego że każdy z nas jest
niestety mega zapracowany i skupiony na
swoich obowiązkach zawodowych, które pozwalają
nam żyć i utrzymać rodziny. Wiemy
dobrze jak to wygląda w naszych polskich
realiach, że z muzyki, szczególnie w takiej
niszy w jakiej się muzycznie obracamy, ciężko
jest pokryć choćby koszty działalności zespołu
a co dopiero mówić o utrzymaniu się z tego
jakże wspaniałego, muzycznego i metalowego
"procederu".
Jak więc widzicie przyszłość zespołu? "Kill
The Phoenix" ukazał się, dotrze pewnie do
osób zainteresowanych, zbierze trochę - jak
mniemam - pozytywnych recenzji, zagracie
trochę koncertów i co dalej? Znajdziecie w
sobie motywację, by ciągnąć to dalej?
Motywacja ciągle jest - inaczej nie inwestowalibyśmy
siebie, swojej pracy i pieniędzy w
wydawanie kolejnych płyty Fanthrash.
Muzyka którą tworzymy i którą dzielimy się
z metal maniacs na naszych wydawnictwach,
jest częścią nas i dopóki są chęci i siła by
chwytać za instrumenty, dopóty będziemy
grać i tworzyć kolejne muzyczne "światy",
które po nas pozostaną i być może choć kilka
osób poruszą i zachęca do dalszych poszukiwań
swoich muzycznych fascynacji. Raz
jeszcze dziękuję za zaproszenie do ciekawej
rozmowy i pozdrowienia dla całej redakcji
HMP. Zapraszamy wszystkich do spotkania
osobiście na koncertach Fantharsh. Wszelkie
info w tej ale i w innych bieżących kwestiach,
związanych z zespołem, znajdziecie na naszej
stronie na FB.
Wojciech Chamryk
FANTHRASH
51
HMP: Cześć. Jakbyś krótko opisał waszą
muzykę?
Alex Coelho: Fasthrash!!!! To styl, który wynaleźliśmy,
grając szybciej niż tradycyjny
thrash metal, prawie tak szybko jak death
metal.
Stosunkowo niedawno wydaliście swoje
najnowsze dzieło, "Bleeding For Thrash".
Czy mógłbyś powiedzieć coś więcej o tym
albumie? Co chciałbyś powiedzieć za jego
pośrednictwem?
Szybko
Tak mógłbym scharakteryzować zarówno długość wywiadu, który przeprowadziłem
z gitarzystą i wokalistą zespołu, Alexem Coelho, jak i ich podejściem
do muzyki. Sama nazwa zespołu była zainspirowana wydarzeniem z roku 1972,
kiedy to w brazylijskim Sao Paulo budynek o nazwie Andraus zawalił się na ludzi.
W wywiadzie dowiemy się też o zawartości ich najnowszego albumu, "Bleeding
For Thrash", a także o planach i inspiracjach.
Czy mógłbyś porównać wasz najnowszy
album do "Breakneck" z roku 2012?
Wydanie płyty nam chwilę zajęto, z różnych
powodów. Mieliśmy wobec niej pewne oczekiwania,
ale sami byliśmy ciekawi, co zespołowi
uda się stworzyć. Skończyło się na wydaniu
naszego najlepszego krążka, jak do tej
pory. "Bleeding For Thrash" jest płytą z dużą
dozą emocji i ogólnie spoko. "Breakneck"
został nagrany w innym składzie, jedyną osobą,
która grała na obu albumach był nasz
perkusista Alexandre Brito. "Breakneck" to
Ten utwór to hołd dla zespołu naszego pierwszego
basisty. Nawiązuje też do zespołowego
dowcipu związanego z liczbą 64, jako
znaku, który nas wszędzie prześladuje. Pojawia
się w rejestracji auta, w taryfie drogowej,
czy też w numerze samej drogi. Jak w
wielu innych rzeczach, numer 64 daje się
nam we znaki… (śmiech)
Co zainspirowało was do powrotu do
"Andralls on Fire" w części III?
Napisaliśmy ten utwór na nasz debiut. Na
kolejny krążek "Force Against Mind" zrobiliśmy
jego drugą część. Potem mieliśmy plan,
żeby opisać ten pomysł w inny sposób, myśleliśmy
aby użyć tylko refrenów, jednak tym
razem zaczynając z jej klasycznym krzykiem
(Andralllls burn in towerrrr!!!), i to było
mocne, od razu przypadło nam to do gustu.
Wyjawisz mi co przedstawia wasza okładka?
Okładka zawiera pewne informacje na temat
tytułów utworów na płycie, jak chociażby o
coverze Subtery "Acid Rain". Nawiązuje też
do mojej walki z rakiem, pokazuje mnie plującego
krwią i ilustruje usuwanie mi guza, a
także inne sekwencje.
Materiał na "Bleeding For Thrash" zaczęliśmy
pisać w roku 2016, starym sposobem,
takim jak graliśmy gdy byliśmy nastolatkami,
grając sobie sesyjki w studiu i wymyślając
riffy. Skończyło się na tym, że zajęło nam
trochę dłużej czasu, ponieważ doszło do zmiany
personalnej. Opuścił nas basista Eddie
Carlos, a zastąpił go nasz przyjaciel Felipe
Feitas. Miałem poza tym problem zdrowotny,
odkryłem, że mam raka tarczycy, tak
więc musiałem poświęcić się leczeniu.
Czy zgodziłbyś się ze stwierdzeniem, że
brzmicie troszkę jak stary Sadus i Cryptic
Slaughter?
Jest to możliwe, jednak Andralls jest zespołem,
który bierze wpływ z całego metalowego
świata, jednak największą inspiracją dla nas
jest Megadeth, Slayer, Faith No More oraz
inne zespoły.
Foto Andralls
dobra płyta, ale nasz obecny album go pokonuje.
Jak dużo elementów z waszego debiutu,
"Massacre, Corruption, Destruction…" nadal
pozostało w muzyce na "Bleeding For
Thrash"? Który z nich jest najważniejszy?
Wierzę, że na wszystkich płytach zawsze jest
coś, co łączy je sobą, chociażby mamy trzy
części utworu "Andralls on Fire". Co do najważniejszego
elementu w naszej muzyce, to
jest tworzenie tych utworów z duszą, z uczuciem.
Co ciągle podtrzymujemy.
Czy "64 Bullets" jest zainspirowany jakimś
wydarzeniem, które miało miejsce? Czy raczej
jest to żart skierowany do informatyków
(64 jako wielokrotność 2, bazy systemu
binarnego, czyli sposobu w jakim odbywa
się komunikacja w sprzęcie elektronicznym)?
Czy macie kontakt z byłymi członkami
Subtera? Który z ich albumów jest waszym
ulubionym? Czy wpłynęli na materiał, który
znalazł się na waszym najnowszym albumie
(poza coverem "Acid Rain")
Przyjaźnimy się ze wszystkimi z Subtera,
wciąż działają w biznesie muzycznym, część
w innych profesjach. Niestety przestali grać
jako Subtera, co jest dużą stratą dla sceny
metalowej w Brazylii. Moim ulubionym krążkiem
tego zespołu jest "Apocalypsed". Brazylijskie
podziemie zawsze miało formację,
która inspirowała wiele innych kapel, przez
ich podejście, czy determinację w metalu.
"27.02.18" jest zarówno utworem instrumentalnym,
który zamyka wasz album, jak i
dniem, w którym zmarł Fabiano Penna.
Czy mógłbyś nam opowiedzieć więcej o
nim?
Fabiano Penna był założycielem zespołu
Rebaelliun, który wydał parę płyt w Europie
oraz Brazylii. Poza tym, że był świetnym muzykiem,
był także inżynierem dźwięku, który
pomógł przy nagraniach zespołów takich jak
Chaos Synopse, The Ordher, Andralls
oraz innych. Był bardzo ważną osobą dla Andralls,
pomógł nam z wydaniem albumu
"Force Against Mind" oraz także grał z nami
na trasie w roku 2007, stąd Fabiano zawsze
był dla nas jak brat.
Dlaczego po "Breakneck" (2012) tak długo
zajęło Wam stworzenie kolejnego albumu?
Z tego co udało mi się ustalić, to mieliście
utrudnione zadanie z ciągłymi zmianami
personalnymi w zespole, które miały różne
powody. Ale czy to była kwestia tylko tego
(co samo w sobie wystarcza by utrudnić
życie)?
Andralls zawsze było zespołem koncertowym
i zawsze uwielbialiśmy czas, w którym
mieliśmy nowy materiał, pozwalający nam
zostać w trasie tak długo, jak to tylko było
możliwe. Po wydaniu "Breakneck" trasa
trwała do roku 2014, po czym zaczęły się
52
ANDRALLS
problemy ze składem zespołu, co zatrzymało
nas na roku. Powróciłem do kapeli w roku
2015, wtedy zrobiliśmy parę występów w
Brazylii. W roku 2017 nastąpiła zmiana
basisty, jednak tym razem głównym powodem
przerwy był mój rak. Zabrało mi to sporo
czasu by wygrać moją walkę z nowotworem,
ale w końcu udało mi się!!!
Kto stworzył okładkę na wasz "Bleeding
For Thrash"? Jesli chodzi o mnie, to czuje tu
klimat Beksińskiego zmieszanego z
Gigerem i Casparem Friedrichem.
Za kontekst artystyczny i graficzny okładki
odpowiedzialny jest tatuażysta Edu Nascimentto.
Jest to nasz wspaniały przyjaciel,
który mieszka w Rio de Janeiro. Świetny w
swoim fachu, zrobił okładki dla paru zespołów
z Brazylii. Dla Andralls jest to jego
drugi cover, pracował jeszcze nad "Inner
Trauma".
Czy zamierzacie nagrać teledysk podobny
do "Under The Insanity", który obecnie możemy
posłuchać i obejrzeć za pośrednictwem
waszego kanału Andralls Fastthrash.
Obecnie kończymy teledysk do "We are the
Only Ones", pokaże ono życie zespołu w drodze,
proces nagrywania płyty... prace nad
nim idą do przodu. Z tego co sądzę teledysk
będzie dostępny na początku grudnia.
Obecnie ciężej jest być sławnym czy raczej
nie? Jak sądzisz?
Myślę, że rozkłada się to równomiernie na
każdą z tych opcji. Kiedy zaczynaliśmy to
informacje rozchodziły się wolniej, nie
mieliśmy tej płynności informacji co dzisiaj.
Poza tym, obecnie jak ktoś zakłada zespół, to
ma wszystko gotowe, instrumenty, brzmienie,
informacje i tak dalej. Uważam jednak,
że dla niego byłoby lepszym pochłanianie
muzyki w stary sposób. By dojść do brzmień
obecnych zespołów musieliśmy wymieniać
się kasetami i winylami, teraz mają możliwość
wejścia do internetu i zdobycia dyskografii
Slayera w ciągu paru sekund.
Czy zamierzacie ponownie nagrać swój
album: "Massacre, Corruption, Destruction…"?
Czy czujecie taką potrzebę?
Mieliśmy wznowione to wydawnictwo w
roku 2005, które było remasterem z paroma
bonusami i materiałem koncertowym, ale o
ponownym nagraniu całego albumu nie myślimy.
Nie myśleliśmy nad tym jeszcze, być
może jest to dobry pomysł na przyszłość,
szczególnie że jest to fantastyczna płyta.
Co zamierzacie robić w 2020?
Na ten rok będziemy grać w Brazylii. Planujemy
także zorganizować trasę by zagrać
na paru festiwalach w lecie w Europie, a potem
także w południowej Ameryce, gdzie nie
mieliśmy okazji zagrać przez długi czas. Rok
2020 zwiastuje dużą ilość występów.
Czy mógłbyś wymienić nowe brazylijskie
zespoły, które polubiłeś?
Jeśli chodzi o Brazylię, to zespoły które w tej
chwili lubię najbardziej to: Imminent
Attack, Chaos Synopse, Corpsia, Surra,
Maledettos, Valvera, Venomous, Lama
Negra, Desalmado.
Dziękuje za wywiad. Powodzenia!
Dziękujemy za udostępnienie nam miejsce
na waszych łamach. Uwielbiamy grać w
Polsce! Od roku 2006, kiedy pierwszy raz
byliśmy w Europie, poczuliśmy energię oraz
odbiór od polskich fanów metalu. Zawsze
było żywo i z uznaniem dla zespołu. Dziękuje
wam bardzo mocno!!!
Jacek Woźniak
HMP: Cześć. Jakbyś miał pokazać jedną
rzecz, która sprawia, że wasza muzyka jest
unikatowa, to co to by było?
Nick Melissourgos: Pasja jaką wkładamy w
nią. Chcemy żeby każdy utwór był istotny,
każdy album żeby był wyjątkowy, stąd wkładamy
całą naszą pasję pisząc te wszystkie
utwory. Tworzenie kompozycji to unikalne doświadczenie,
jest w nim coś magicznego, stąd
też użyłem słowa pasja, opisując naszą muzykę.
Każdy jest wolny
Grecka scena nie jest może najbardziej
znana, aczkolwiek posiada zespoły,
które zdobyły szerszą popularność.
Jednym z nich jest thrash metalowy
Suicidal Angels, który poza dobrymi
okładkami Eda Repki, ma także całkiem
solidną dyskografię. O ich najnowszych
albumach miałem okazję porozmawiać
z wokalistą oraz gitarzystą, Nickiem Melissourgos.
Co sądzisz o porównywaniu czyjeś muzyki
używając innych zespołów jako sposobu opisywana
muzyki samej w sobie. Coś w stylu:
ten zespół brzmi jak Exhorder.
Jak wspomniałem w odpowiedzi na poprzednie
pytanie, staramy się odsiewać to co nam się
podoba, dodając do tego coś od siebie. Jeśli byś
został tylko przy swoich inspiracjach, bez dodawania
czegoś od siebie, wtedy jest to praktycznie
nieuniknione, że zostaniesz porównany
do tych inspiracji. Oczywiście, thrash jest już
grany od wielu lat oraz owe porównania są
ciężkie do uniknięcia, jednak nigdy nie jest za
późno by się za to wziąć i do muzyki dodać coś
od siebie.
Wydaliście "Division of Blood" w roku 2016,
czy mógłbyś mi powiedzieć więcej o odbiorze
tego albumu?
Z opublikowaniem tego wydawnictwa nastąpiła
nowa era dla zespołu. Odbiór tego albumu
był wspaniały. Wszedł również na niemieckie
listy, recenzje, które otrzymaliśmy były świetne.
Ogólnie był to album, który otworzył nową
drogę w naszej karierze i historii Suicidal
Czy zamieszczenie scen z zrzutu bomby atomowej
w tym teledysku, miało na celu powiedzenie,
że jest to możliwe, iż niemieccy
naukowcy mieli swój udział w projekcie nuklearnym
Stanów Zjednoczonych?
To bombardowanie nuklearne miało na celu
przypomnieć, że nie powinniśmy ponownie
powtarzać czegokolwiek takiego. Niezależnie
czy to przychodzi z Niemiec, USA czy jakiegokolwiek
państwa, które posiada energię nuklearną.
Mam na myśli, żeby ta energia nie została
ponownie użyta w ten sposób, w tym
celu. Jest milion innych sposobów, w których
ta energie może zostać użyta, w celu pomagania
ludzkości, zamiast niszczenia jej.
Co jest nowego w waszym najnowszym albumie,
zatytułowanym "Years of Aggression",
porównując go do waszego poprzedniego
"Divisions of Blood"?
Wierzę, że jest on całkiem różny od naszego
poprzedniego albumu. Wiesz, za każdym razem
i za każdym nowym albumem, próbujemy
ewoluować naszą muzyką tak samo jak my
dorastamy jako ludzie. Nie chcemy kopiować
samych siebie, bazując na wzorach, które
używaliśmy w przeszłości. Byłoby to łatwe, ale
nie sprawiało by to satysfakcji (śmiech). Fajnie
się eksperymentuje z nowymi konceptami,
zgodzę się, że jest to ryzykowne, ale bez ryzyka
nie ma zabawy!
54
Kiedy zbierałem o was informację, to wpadałem
na ludzi, którzy porównywali was do
Kreator, Sodom oraz Exodus. Powiedziałbym,
że macie trochę cech także Dark Angel
oraz Slayer, poza tymi wcześniej wymienionymi.
Jednak co Ty sądzisz o tych porównaniach?
Totalnie je przyjmuję. Wszystkie te zespoły, o
których wspomniałeś, miały na nas wpływ
oraz były także powodem, dla którego zaczęliśmy
grać thrash metal. Powiem także, że czuje
się zaszczycony mając możliwość dzielić deski
sceny z prawie każdym z tych wymienionych
zespołów. Wszystkie te inspiracje przyjmujemy,
następnie odsiewamy przez nasze wizje
oraz doświadczenie i próbujemy tworzyć
naszą własną osobowość i styl.
SUICIDAL ANGELS
Foto: Suicidal Angels
Angels. Za nim była naprawdę udana trasa
koncertowa przez całą Europę.
Czy mógłbyś opowiedzieć nam o teledysku
do "Division of Blood"? Czy ten oficer był zainspirowany
przez istniejąca osobą, czy był to
tylko archetyp?
Nie, to nie była istniejąca osobą, tylko aktor,
reprezentujący wszystkie koszmary i efekty
wojny, które są doświadczane przez żołnierzy.
Teledysk jest o okrucieństwie wojny, nie tylko
podczas jej trwania, ale także po jej zakończeniu.
Sam filmik został wyreżyserowany przez
naszego długoletniego przyjaciela, Maurice
Swinkelsa, wokalistę Legion of the Damned,
który poza byciem naszym dobrym przyjacielem,
jest także wspaniałym artystą. Spróbowaliśmy
jakkolwiek opisać całe to okrucieństwo,
które ludzie doświadczają podczas militarnego
konfliktu.
Jak długo, gdzie i z kim nagrywaliście najnowszy
album?
Nagrywanie zaczęło się w sierpniu roku 2018,
(od perkusji), w Soundlodge Studios. Jorg
Uken odpowiadał za operowanie suwakami i
gałkami. Potem udaliśmy się do Aten, do Zero
Gravity Studios w celu nagranie gitar, basu i
wokali, tym razem pod okiem Teri Nikasa.
Zaś na koniec, jeśli chodzi o proces miksu i
masteru, poleciałem do Szwecji i spędziłem tydzień
w Fascination Street Studios z Jensem
Bogrenem.
Jakie motywy w waszych tekstach chcieliście
wyróżnić na "Years of Aggression"? Czy
była to tylko tytułowa agresja, czy coś więcej?
Tutaj jest wiele motywów, które poruszam, jeśli
chodzi o pisanie tekstów. Osobiście uważam,
że teksty są czymś naprawdę ważnym i
istotnym, z czego ja te tematy wybieram naprawdę
bardzo ostrożnie, zanim je spiszę. Jest
tutaj agresja, jednak jest także sporo rzeczy do
przemyślenia i refleksji. Każdy słuchacz może
spersonalizować tekst, z tego jak widzisz, to
łatwo może prowadzić do tego, że ten sam
tekst, może znaczyć coś zupełnie innego dla
różnych słuchaczy. W tym jest magia pisania
tekstów, do których podchodzisz z rozwagą.
Czy słuchacz może znaleźć pozytywne przesłanie
w waszym najnowszym albumie? Czy
powiedziałbyś, że tak?
Absolutnie! Nie tylko jedną pozytywną treść,
ale cały album jest pozytywnym przesłaniem i
motywacją by ruszyć się z swoim życiem, nabierając
pełnej prędkości i nie uciekając przed
wyzwaniami, bądź wracając do swojej strefy
komfortu.
Tak więc co zasadniczo chcesz powiedzieć po
przez "Years of Aggression"?
Tak jak już wcześniej wspomniałem, każdy
nasz album to kolejny krok naprzód w naszej
muzyce. Chcemy się rozwijać, tworzyć coś nowego.
I wierzę, że zrobiliśmy to na sto procent.
Nie zmieniłbym żadnej pojedynczej rzeczy.
Jest wiele motywów, które zostały umieszczone
na tym albumie. To jest coś, co po przesłuchaniu
spowoduje u słuchacza refleksje w
umyśle i w duszy. Nie chcę nikogo pouczać, bo
każdy jest wolny i ma swoją własną opinię.
Czy to tylko moje odczucia, że "Born of
Hate" brzmi jak Dismember z "Massive
Killing Capacity"? Mam na myśli te bardziej
melodyczne części.
Jeśli mam być z Tobą szczery dostaliśmy parę
naprawdę niesamowitych komentarzy na temat
tego utworu. Wszyscy uwielbiają tę melodię
oraz sposób, w jaki ją dodaliśmy do tego
utworu. Nie wiem czy to jest Dismember czy
cokolwiek innego, jednak najważniejszą rzeczą
sprawiającą mi radość jest dla mnie fakt, że Ci
się ten utwór spodobał!
Czy mógłbyś powiedzieć coś więcej o współpracy
z Bobem Katsionisem, który wyreżyserował
Twój teledysk do "Bloody Ground"?
Pomijając już reżyserię tego teledysku, Bob
jest także naszym wspaniałym przyjacielem i
świetnym artystą. Opisaliśmy mu koncept
utworu, po prostu o czym on jest. Poświęcił
sporo czasu na preprodukcję, starannie wybierając
lokalizację, a także aktora, który gra główną
rolę w klipie. Chcieliśmy stworzyć naprawdę
coś świetnego i wierzę, że dzięki cennej
pomocy Boba, udało się nam to osiągnąć. Na
pewno trochę kłopotu sprawiło nam realizacja
tego filmu, ponieważ kręciliśmy go w Atenach
podczas pory letniej, zaś nagrania stawały się
ciężkie w momencie gdy słońce wzniosło się
wysoko na niebie i zaczęło mocno świecić.
Pomijając to, jak to było męczące, sam rezultat
nas totalnie satysfakcjonuje.
Jak dużą rolę stanowią zaś lyric video w promocji
waszej muzyki?
To jest nowy sposób na promowanie muzyki i
współczesnej twórczości, więc uznaliśmy, że
musimy podążyć wedle procedury. By być jednak
szczerym, ostatni taki materiał, który zrobiliśmy,
to nie był to tylko tekst, ale coś nowego,
nie chcieliśmy podążać tym samym wzorem.
Połączyliśmy nasz występ i tekst, stąd jest
to całkiem inne podejście do tego zagadnienia.
Czy uważasz, że wasze pełne albumy wrzucone
na Youtube przez kogoś innego pomagają
wam, czy raczej wam szkodzą?
Jest to całkiem spoko, ponieważ daje to możliwość
dostępu do wielu rzeczy w tym samym
czasie. Jednak w mojej skromnej opinii, liczę,
że słuchacze, którzy poznają coś i to polubią,
pójdą to kupić. Jest to zdrowy sposób na utrzymywanie
relacji z zespołem aby pomóc im w
przetrwaniu oraz w rozwoju i kreowaniu kolejnego
materiału muzycznego. Jeśli to lubisz to
kup to, może nie od razu ale choćby później,
ale zakupu to!
Chciałbym teraz wspomnieć o moich ulubionych
okładkach. Uważam, że "Bloodbath"
naprawdę oddaje treść tytułu. "Divisions of
Blood" wygląda nieźle, nawet przy uznaniu
faktu, jak często używany jest motyw Wehrmachtu
z ich późnymi drugo wojennymi czołgami
(za pomocą kreski, ale jednak). Obie są
grafikami od Eda Repki (debiuty Sanctuary,
Toxik i Vio-lence, by wymienić kilka). Mógłbyś
mi wymienić swoje ulubione okładki z
waszej dyskografii i dlaczego są one Twoimi
ulubionymi?
Żeby być szczerym, to nie jestem w stanie
wymienić jednej i powiedzieć, że jest moją ulubioną.
Wszystkie mają unikatowy charakter i
osobowość. Kolory, które są użyte, sposób
przedstawienia ruchu, cała przestrzeń...
naprawdę zapierają dech w piersiach. Ed jest
niesamowitym artystą, zaś za każdym razem
kiedy pracujemy razem, robimy to współpracując
blisko i szczegółowo, tak by stworzyć coś,
co nie będzie gorsze od rzeczy, które już wcześniej
stworzył.
Foto: Suicidal Angels
Co sądzisz o Repce jako artyście? Czy oglądając
jego prace masz wrażenie, jakbyś
gdzieś wcześniej już widział niektóre rzeczy?
Jest naprawdę autentyczny w tym co robi. Ma
osobliwy sens jeśli chodzi o użycie przestrzeni
i kolorów. Oczywiście znałem go jako artystę
zanim zaczęliśmy współpracować ze sobą, naprawdę
uwielbiałem to, co robi z tymi rysunkami.
Co sądzisz o NoiseArt Records?
Przez ostatnie lata dobrze się nam współpracowało.
Jak do tej pory byliśmy naprawdę dobrymi
partnerami w tej podróży. Jednak wiesz
jak to jest, w biznesie muzycznym zawsze są
zmiany, stąd nigdy nie wiesz i niczego nie
możesz być pewien.
Czy "The Early Years" zawierają także wasze
pierwsze demo, "United By Hate"? Jeśli
nie, to czy jest jakiś sposób dzięki któremu
moglibyśmy je zdobyć?
To demo jest praktycznie niemożliwe do dostania,
z tego co pamiętam, to zrobiliśmy około
stu kopii, własnej produkcji. Wyobraź sobie,
że nie jestem pewien, czy mam kopię tego w
domu (śmiech).
Co sądzisz o obecnym stanie greckiego
thrash metalu?
Ogólnie mówiąc, grecka scena metalowa kwitnie
i wzrasta. Widzę wiele zespołów z wszystkich
rodzajów muzyki metalowej, które wychodzą
poza granicę i biorą udział w festiwalach
za granicą, w małych lub dużych trasach,
tak więc dużo się dzieje. Naprawdę to motywuje,
ponieważ jest naprawdę dużo dobrych
greckich zespołów metalowych, które zasługują
na możliwość grania na deskach scen całego
świata. To samo się tyczy sceny thrashowej.
Jest naprawdę wiele dobrych zespołów tutaj i
jeśli chodzi o nas, to staramy się im pomagać.
Co zamierzacie robić w roku 2020?
Mamy zorganizowaną i ogłoszoną trasę, którą
rozpoczynamy w styczniu z występem w Atenach,
naszym rodzinnym mieście. Następnie
będziemy kontynuować ją po reszcie Grecji, aż
do początku lutego. Potem wskoczymy na trasę
wraz z Destruction, Legion of the Damned
oraz Final Breath. Poza tym, także mamy
już zarezerwowane parę festiwali w lecie i pracujemy
nad tym, by zorganizować trasy po reszcie
świata. Obecnie dużo się dzieje, z pewnością
potem będzie więcej zapowiedzi i informacji
prasowych.
Czy mógłbyś wymienić jakieś albumy, które
ostatnio słuchałeś i przypadły Ci do gustu?
Ostatni album Judas Priest był świetny, tak
samo jak ostatni Destruction. Jest naprawdę
dużo zespołów, które nagrały dobre albumy,
ale to całkiem długa lista. Ogólnie mówiąc, to
że jest wciąż dobra muzyka w tych wszystkich
gatunkach naprawdę motywuje.
Powiedzmy, że dostajecie ofertę żeby zrobić
muzykę do jakiegoś filmu lub gry wideo.
Jakby takowy film czy gra wyglądała? Czy
byłby to film grozy, strzelanka czy coś innego?
Na pewno byłby czymś o czym wspomniałeś.
Nie mogę sobie wyobrazić pisania muzyki dla
romansu (śmiech). Na pewno byłoby w tym
dużo tajemnicy, ukrytych skarbów, kluczy i również
dużo zabijania!
Dziękuje za wywiad. Powodzenia!
Dziękujemy bardzo za ten wywiad. Dziękujemy
także za czas nam poświęcony! Była to
dla nas przyjemność, pozdrawiam wszystkim.
Pamiętajcie że jesteśmy, czujemy się dobrzy i
że wciąż nasz ogień płonie!
Jacek Woźniak
SUICIDAL ANGELS 55
To była jazda!
HMP: Kiedy rozmawialiśmy po premierze
"Little Something For You To Choke" zapowiadałeś,
że jeszcze w grudniu 2016 roku macie
zamiar wejść do studia, bo nowych kompozycji
macie istne zatrzęsienie, jest więc z
czego wybierać. Konic końców nie udało się
tego planu zrealizować, z różnych przyczyn?
Michał Sokół: Niestety w sytuacji, kiedy
wszystko trzeba robić samemu terminy mimowolnie
się przedłużają. Teraz też mamy gotowy
materiał na kolejną, trzecią płytę, ale zapewne
wiele nieprzewidzianych czynników
wpłynie na moment wejścia do studia.
Skład zespołu wydawał się stabilny, więc ze
zdziwieniem dowiedziałem się jakieś dobre
Postapokaliptyczny
metal ery smartfonów
Krakowski Killsorrow zadebiutował udaną płytą "Little Something For
You To Choke", ale czas pokazał, że był to tylko wstęp do jeszcze ciekawszego,
najnowszego albumu. "Killsorrow" nie jest tak jednowymiarowy w warstwie muzycznej
oraz wokalnej, co stało się możliwe dzięki akcesowi nowego wokalisty Piotra
Ogonowskiego. Grupa podeszła też zupełnie inaczej do pracy w studio, co nadało
brzmieniu płyty całkowicie odmienny charakter:
Nie ma co ukrywać, że "ścieżka kariery" w
niezależnym zespole metalowym wymaga
wyrzeczeń i dużej determinacji, co ma niewątpliwy
wpływ na ciągłą rotację w składach
wielu grup?
Polski "rynek" metalowy obecnie to jakaś zwariowana
kraina. Praca na nim wymaga mnóstwa
wiary i determinacji w to co się robi. Nieraz
pojawiają się rozczarowania. Nie jesteśmy
Ameryką, ludzie nie chodzą na koncerty tak
jak 10 lat temu, wolą przykleić się do smartfonów,
odpalić TV itp. Pojawiło się też bardzo
dużo zespołów, teraz każdy może grać i nagrywać.
Wykorzystaliście przede wszystkim te
stworzone już jakiś czas temu utwory, gdzie
czasem, tak jak w przypadku "Animal", powstałego
na bazie "Draculi", stały się one
punktem wyjścia do czegoś nowego?
Tak, w momencie pisania linii wokalnych pozostałe
instrumenty były już zarejestrowane.
To było chyba największe wyzwanie dla Piotrka.
Odnaleźć się w utworach w których tworzeniu
jeszcze nie uczestniczył.
Łatwiej nagrywa się płytę w kwartecie, nawet
jeśli musiałeś sam zarejestrować wszystkie
partie gitar?
To zależy. Na tą płytę większość gitar nagrywałem
samodzielnie, ale wynikało to z głównie
z braków czasowych. Nagrywanie samemu
daje większą kontrolę nad tym co chce się
uzyskać, ale druga osoba na gitarze wprowadza
swój charakter do grania.
Fakt, że ponownie pracowaliście w DMP
Studio Adama Drzewieckiego i z Tomaszem
"Zedem" Zalewskim był tu niewątpliwym
ułatwieniem?
Jest zupełnie odwrotnie niż mówisz (śmiech).
Z Adasiem znamy się od lat, zagrał nam nawet
na tereminie na płycie. Jednak Piotrek
ma zupełnie inny charakter barwowy niż
Marcin. Trzeba się było go "nauczyć" od nowa.
Sprawdzić co pasuje do zespołu z jego stylu
śpiewania. A Tomek Zalewski jest perfekcjonistą.
Dostał od nas bardzo nierówne, żywe
ścieżki instrumentów, takie na jakich nam
zależało. To na pewno było utrudnienie pracy.
dwa lata temu, że nie śpiewa już z wami
Agnieszka Sokołowska. Teraz nie ma już w
Killsorrow również Marcina Parandyka, odszedł
też gitarzysta Paweł Sokołowski -
istne, personalne trzęsienie ziemi?
Nie do końca. Agnieszka od początku śpiewała
z nami gościnnie. Marcinowi musieliśmy
podziękować z przyczyn czasowych - trzy zespoły,
które miał na tamtą chwilę paraliżowały
pracę Killsorrow. O motywach odejścia
z zespołu Pawła musiałby powiedzieć ci on
sam. (śmiech)
Foto: Killsorrow
Szybko znaleźliście jednak odpowiedniego
wokalistę, zapraszając do współpracy byłego
frontmana VooDoo Piotra Ogonowskiego -
nie obawialiście się, że może nie odnaleźć się
w odmiennej stylistyce, znaliście jego możliwości?
Oczywiście, że się obawialiśmy, Piotrek zmienił
stylistykę zespołu, co było nieuniknione.
Marcin był zdolny w swoim zakresie screamów
i growli, Piotrek przyszedł ze swoim kolejnym
instrumentem - czystym śpiewaniem,
dla którego trzeba było nie tylko znaleźć miejsce,
ale go umiejętnie wykorzystać.
Kiedy do was dołączył materiał na "Killsorrow"
był już pewnie dopięty na ostatni guzik,
może już nawet w części nagrany. Pewnie
nie miał więc nań wielkiego wpływu, musiał
wpasować się w już dopracowane aranżacje,
zaśpiewać gotowe teksty?
To nas tylko utwierdziło w przekonaniu, że to
odpowiedni człowiek na odpowiednim miejscu.
Nie dość, że miał trochę ponad miesiąc
aby przygotować linie wokalne, teksty i wczuć
się w zespół, to jeszcze w trakcie całej sesji nagraniowej
jechał na lekach z chorym gardłem.
Pośpiech w jakiejkolwiek pracy nie jest
czymś wskazanym, a już w przypadku tej
twórczej w szczególności. Domyślam się
więc, że staraliście się pracować na spokojnie,
skoro terminy czy wydawca was nie goniły?
Akurat w przypadku tej płyty sami sobie wybudowaliśmy
presję. Praktycznie na każdym
etapie pracy coś szło nie tak, więc zaczęliśmy
myśleć, że może się nam nie udać dokończyć
pracy. Bardzo zależało nam, żeby druga płyta
w końcu się ukazała.
Czyli nowa płyta ukazałaby się szybciej, ale
i tak jest nieźle, bo zmieściliście się w trzech
latach, takiej obecnie standardowej przerwie
wydawniczej między kolejnymi płytami?
W zasadzie tak, choć z kolejną chciałbym żeby
poszło nam sprawniej. Naprawdę lubimy
wydawać nowy materiał.
Zaciekawiła mnie informacja z waszej strony,
że spróbowaliście zabrzmieć podczas tej
sesji tak jak na żywo. Polegało to na zminimalizowaniu
studyjnej obróbki dźwięku,
nienakładaniu masy śladów, których później
i tak nie można odtworzyć podczas koncertów,
a może nagrywaniu chociaż części instrumentów,
na przykład sekcji, na tzw. setkę?
Dokładnie tak jak napisałeś, instrumenty nie
są równane, czy jakoś specjalnie cięte. Jest
rock'n'rollowo - po jednym śladzie na każdą
gitarę, bas, naturalne bębny i dosyć surowy
wokal. Chcieliśmy sprawdzić czy potrafimy.
Udowodnić sobie, że moglibyśmy grać w czasach,
kiedy nie dało się oszukiwać! Było to naprawdę
ciężko wywalczyć z Zedem (śmiech).
56
KILLSORROW
Mamy więc swoisty paradoks, że przy tak
rozwiniętej technologii i technice nagrań brzmieniu
tak wielu współczesnych płyt można
tyle zarzucić - kiedyś w studiach było niewiele
sprzętu, a efekty pracy ówczesnych realizatorów,
producentów i muzyków zachwycają
do dziś - chcieliście osiągnąć podobne
rezultaty, nie zepsuć "Killsorrow" tą cyfrową
otoczką?
My jesteśmy przede wszystkim zespołem koncertowym.
Płyty oddają to co robimy na żywo
może w 50%. Chcieliśmy choć trochę uchwycić
duszę naszych koncertów i w ten sposób
zachęcić też do przychodzenia na nasze występy
na żywo.
To ciekawe podejście, bo już jakiś czas temu
postawiliście na postapokaliptyczny image i
taką też wymowę tekstów, więc mogłoby
wydawać się, że zdehumanizowane, cyfrowe,
powiedzmy postindustialne brzmienie świetnie
pasowałoby do takich klimatów, a tu niespodzianka,
zero oczywistych rozwiązań?
W czasach postapokalipsy wszystko o czym
mówisz już dawno się rozleciało, możemy sobie
pozwolić tylko na surowe dźwięki!
(śmiech)
To klasyczny album koncepcyjny czy raczej
zbiór utworów traktujących o podobnej tematyce?
Album koncepcyjny wymagał by troszkę dłuższego
uczestnictwa Piotrka w zespole, być
może kolejna płyta opowie jakąś historię.
Już okładka z atomowym grzybem jasno sygnalizuje,
że to, jak obecnie wyglądacie na
scenie czy w klipach nie ma raczej związku z
niepokojącym stanem powietrza w Krakowie
- chodziło o spójność przekazu, dopełnienie
warstwy słownej odpowiednią otoczką wizualną?
Lubimy eksperymenty. Osobiście uważam, że
zespół istnieje dopóki się rozwija. Mam tutaj
na myśli płaszczyznę zarówno muzyczną, jak
i stylistyczną. To jak wygląda płyta, jak zaczyna
wyglądać nasza scena jest naturalną konsekwencją
rozwoju. Mamy mnóstwo pomysłów
i chcemy zobaczyć jak się sprawdzą na
scenie.
Foto: Killsorrow
Latem w plenerze czy w klubie z marną wentylacją
nie gra się wam pewnie zbyt komfortowo,
ale jak to ktoś kiedyś powiedział: metal
to nie rurki z kremem? (śmiech)
Metal to rurki wetknięte w maski gazowe
(śmiech). Te stroje są jak zbroja - zanim przyzwyczailiśmy
się do nich było ciężko. Zdarzyło
nam się grać na dwóch festiwalach o zachodzie
słońca, gdzie prawie straciliśmy przytomność.
Cały czas je modernizujemy, poprawiamy
tak, żeby były jak najwygodniejsze. Granie
w nich wymaga wyrzeczeń, ale stroje to coś co
pozwala nam wcielić się w określone postacie.
Zupełnie inne niż my na co dzień. Nieraz po
koncercie przebieramy się na backstage w cywilne
stroje i ludzie nas nie poznają. A co do
klubów - mamy swoje wiatraki. (śmiech)
Już na "Little Something For You To Choke"
w obrębie deathmetalowej stylistyki graliście
dość nieszablonowo, ale z "Killsorrow"
weszliście zdecydowanie na wyższy poziom:
kompozycje stały się znacznie dłuższe i
bardziej urozmaicone, nie są też jednorodne
stylistycznie, eksplorujecie bowiem różne
odmiany metalu, od tego w nowocześniejszej
odsłonie do bardziej tradycyjnego?
Tak jak napisałem wcześniej, chcemy się rozwijać,
grać muzykę różnych kolorów. Nie
sztuką jest nagrać płytę jednorodną, sztuką
jest poruszać się w określonym charakterze zespołu
z różnymi kompozycjami. Do tego
zmierzamy, a czy nam się udaje to ocenią słuchacze.
Jedno jest pewne, dopiero się rozkręcamy.
Odnoszę wrażenie, że to akces nowego wokalisty
dał wam pod tym względem znacznie
większe możliwości, bo Piotr dysponuje bardzo
uniwersalnym głosem?
To słychać. Ludzie mnie pytają czy na płycie
śpiewa kilku wokalistów. Nie, to tylko Piotrek
(śmiech). No ale czego innego można spodziewać
się po człowieku, dla którego idolem
jest Mike Patton.
Dostrzegam w tym materiałe spory potencjał,
bo nie brakuje tu również nośnych, całkiem
melodyjnych utworów, jak na przykład
"Hope In You". Tymczasem firmujecie tę
płytę sami - to konieczność czy świadomy
wybór, bo wcześniejsza współpraca z Art Of
The Night Productions w sensie promocyjnym
niewiele wam dała?
Z tego co mi wiadomo Art Of The Night Productions
już nie istnieje. W moim przypadku
to już trzecia wytwórnia, która nie utrzymuje
się na rynku. To nie działa. Z reguły wytwórnie
niezależne tworzą pasjonaci, którzy wierzą
w to co robią tak jak zespoły. A to jest biznes,
a nie wiara. Zespół ma przynosić zyski, wtedy
warto w niego zainwestować. Zapełniać sale.
My jesteśmy na rozdrożu, czy chcemy, damy
radę i nadajemy się na produkt, który będzie
miał popyt. Nam też musi się to opłacać, bo w
przeciwnym wypadku pasja stanie się nieprzyjemnym
obowiązkiem.
Jak więc postrzegacie dalsze losy zespołu?
Płyta właśnie się ukazała, trafi pewnie do
najbardziej zagorzałych fanów. Promowaliście
ją już na koncertach, choćby podczas festiwalu
"Krushfest", będą pewnie kolejne, a co
dalej?
Pokaże czas. Nam zależy głównie na tym, aby
stać się rozpoznawalną marką. Być tym zespołem
od postapokalipsy. Szukamy na swojej
drodze człowieka, który będzie w stanie sprzedać
produkt pt. Killsorrow. Bardzo trudno
nam znaleźć kogoś z pasją, wiarą i możliwościami
- być może ten ktoś właśnie czyta ten
wywiad i odezwie się do nas.
Wojciech Chamryk
Foto: Killsorrow
KILLSORROW
57
Esencja życia wyrażona w fizycznej postaci poprzez dźwięk
Brakuje Wam młodych, wyróżniających się formacji grających porządny
metal w drugiej dekadzie XXI wieku? Kiedy dostałem do posłuchania prapoczątek
Midnight Prey "Uncertain Times", pomyślałem, że to może być niezrównana frajda
roku 2019. Nie wiedziałem, że ktoś nowy tak jeszcze zagra heavy metal! To trio
dopiero co wchodzi na scenę, a już budzi pytania o kolejne albumy. Hulanka jak
za "Overkill"! Rozmowa z Winstonem - wokalistą i gitarzystą (ale nie liderem, gdyż
zespół jest egalitarny) Midnight Prey:
HMP: Hejka. Jak się macie w tych "Niepewnych
Czasach" w Wolnym Hanseatycznym
Mieście Hamburg?
Winston: Dobrze, dzięki!
Czy jesteś świadomy tego, że The Beatles
pokazali światu co to jest rock'n'roll pięćdziesiąt
lat temu dokładnie w tym samym miejscu,
w którym teraz Ty rozpoczynsz przygodę
z Midnight Prey? To trochę tak, jakbyście
byli prawnukami The Beatles, wnukami Motorhead,
synami… kogo? Airbourne?
Cóż za pochlebstwa mocium panie! Oczywiście
znamy historię początków The Beatles w
Hamburgu i ich znaczenie dla kreacji rocka w
ogólności. Zawsze kochałem The Beatles.
Motorhead również mocno mnie inspiruje,
ale zdaje się, że nikt w Midnight Prey nie zachwyca
się Airbourne… Ułożenie listy zespołów,
które nas inspirują, byłoby zbyt trudne
dla mnie. Jest ich tak wiele! Nasza paka gra
razem trzecią część długości naszego (młodego)
życia i nigdy nie ograniczaliśmy się do
konkretnych stylów czy też okresów w historii
muzyki.
Tak mi się skojarzyło teraz z tytułem jednej
jest mi złapać fazę na zabawę w wymyślanie
tekstów oraz potrafię lepiej przekazać pełnię
symbiozy swoich myśli, uczuć i intencji. Być
może opublikuję tłumaczenia, jeżeli zrobię
więcej niemieckich liryków w przyszłości, ponieważ
nie chcę wyłączać nie-niemiecko języcznych
słuchaczy z grona odbiorców przekazu
Midnight Prey.
Odważę się na stwierdzenie, że Wasz debiut
jest jak powiew wolności prosto z bramy
do świata (Hamburg jest często nazywany
"Bramą do świata" ze względu na strategiczne
znaczenie ogromnego hamborgskiego
portu - przyp. red.). Jak odnaleźliście klucz do
uchylenia nieco tej wielgachnej bramy? Mówiąc
po ludzku, jak wygląda Wasz sposób
komponowania?
Fajnie powiedziałeś. Ta płyta dokładnie to dla
mnie oznacza: powiew wolności! Napisaliśmy
niemal całe "Uncertain Times" wspólnie w sali
prób. Wyjątkiem jest kawałek tytułowy,
który został napisany w studiu już po nagrywaniu
pozostałych utworów. Czas pędził, zrobiliśmy
to na poczekaniu. "The Tower" pochodzi
z naszej EPki "Blood Stained Streets"
(2017). To jest ten jedyny kawałek, który pokazałem
pozostałym muzykom Midnight
Prey dopiero po jego skomponowaniu. "Black
Forest" jest jeszcze starszy. Grywaliśmy go na
koncertach w rozmaitych wariantach, on się
zawsze zmieniał zanim trafił ostatecznie na
debiut. Zdarza się czasami, że ktoś wychodzi
z dobrą propozycją na rozpoczęcie czegoś nowego,
pracujemy nad tym wspólnie, wymieniamy
się pomysłami i opiniami, zmieniamy
wszystko w nieskończoność "(over an) uncertain
(period of) time" aż wszyscy będziemy zadowoleni.
Każdy ma swój wkład i każdy może
powiedzieć co o tym myśli. W związku z tym
wszyscy jesteśmy uznani kompozytorami
"Uncertain Times" i Midnight Prey działa
perfekcyjnie tylko jako prawdziwy zespół wzajemnie
wspierających się towarzyszy.
Nie jesteś najlepszym wokalistą na świecie,
ale Twój sposób śpiewania nie pozwala zapomnieć
słuchaczom, że muzyka to nade
wszystko rozrywka - zbyt wiele spraw na
świecie jest optymalizowanych przez chciwych
feudałów, więc zapomnijmy o technice
i zabawmy się! Tu i teraz!
Jasne, rozrywka jest ważną częścią życia każdego
człowieka. Nasze liryki nie są wprawdzie
zabawne, ale granie i tworzenie muzyki
to czysta przyjemność. Zabawa jest konieczna,
żeby ludzie odzyskali kontrolę nad własnym
życiem zamiast biernie uczestniczyć w
destrukcji planety. Muzyka Midnight Prey
jest formą ekspresji i cieszę się, że uważasz ją
za fajną rozrywkę.
58 MIDNIGHT PREY
Foto: Midnight Prey
Waszej piosenki "Wenn es von vorn beginnt",
co prawdopodobnie oznacza "Kiedy
wszystko znów się zaczyna". Macie również
numer "Stoff" czyli "Substancja". Czy zgadza
się moje tłumaczenie?
"Wenn es von vorn beginnt" to "Kiedy to się
stanie". "Stoff" to oficjalnie "Substancja" ale
slangowo "upojna substancja dowolnego rodzaju".
Język niemiecki jest bardzo precyzyjny,
ale jednocześnie poetycki. Niezliczona
liczba słów oznacza dokładnie tą samą rzecz,
podczas gdy każde słowo w języku angielskim
chociaż troszkę się różni. Dodatkowo, język
niemiecki brzmi szorstko no i jego złożona
gramatyka pozwala mi tworzyć świetne liryki.
Niemiecki to mój pierwszy język, więc łatwiej
Słyszę w Waszych piosenkach ślady wczesnego
Motorhead, zwłaszcza z okresu kiedy
grali pierwotny heavy blues.
Yeah!
Jakie znaczenie odgrywa blues jako źródło
inspiracji dla Waszego brzmienia?
Blues - roots. Blues to rdzeń wszystkiego co
gramy. Prawdziwe korzenie całej muzyki rockowej.
Właśnie blues daje wolność do autoekspresji.
Oznacza pełnię akceptacji, że drzemią
uczucia, a nie tylko pieniądze, w każdym porządnym
człowieku. Oto jak ważny jest dla
nas blues! Esencja życia wyrażona w fizycznej
postaci poprzez dźwięk.
Znam tylko jednego młodego muzyka blues'
owego z Hamburga - blueslady Jessy Martens.
Czy mógłbyś przy okazji podzielić się
ze mną nazwami innych niemieckich artystów
bluesowych, których lubisz łowić
uchem?
Nie jestem za bardzo zorientowany we współczesnej
niemieckiej scenie bluesowej. Dawniej
były takie zabójcze zespoły jak Dick+Alex
oraz Das Dritte Ohr, zdecydowanie polecam!
Aczkolwiek wydaje się, że Midnight Prey
jest przede wszystkim zespołem heavy metalowym
- czy utożsamiasz się z konwenansem
typowym dla "die hard metalheads"?
Nie.
OK. Zmieńmy temat. Znalazłem na
YouTube takie coś jak "Midnight Prey -
Street Mafia". Co to? Jakim cudem stworzyliście
w XXI wieku tak old schoolowe ujęcia?
Wygląda na medal!
Nie stworzyliśmy tego. To jest zbiór scen z
Hamburg Biker Movie "Rocker" z 1972 roku
wg scenariusza Klausa Lemke. Naprawdę
odjazdowy film z komiczno - autentycznym
charakterem, jako, że wszyscy aktorzy byli
amatorami! Mieliśmy super frajdę oglądać ten
film a następnie powtarzać usłyszane w nim
powiedzonka, guguły i żarty. Pomyśleliśmy,
że znakomicie pasuje to do utworu "Street
Mafia".
(Śmiech) Jak zamierzacie promować
"Uncertain Times"?
Zagraliśmy świetny koncert premierowy wraz
z zespołem Tanith, tu w Hamburgu. Następnie
balowaliśmy cały weekend grając jako
support u naszych kumpli z Vultures Vengeance
podczas trzech ostatnich występów na
ich europejskiej trasie - w Hamburgu (Niemczech),
Lipsku (Niemczech) i Bazylei (Szwajcaria).
Nie moglibyśmy mieć lepszego promotora
niż Flo z Dying Victims Productions.
Wykonuje dla nas znakomitą robotę i ma talent
do odnajdywania muzycznych skarbów.
Zdecydowanie powinieneś sprawdził inne jego
publikacje! Śledź nas uważnie, bo nadchodzą
informacje o koncertach Midnight Prey w
2020!
Nie mogę się powstrzymać, żeby zapytać od
razu kiedy będzie następca "Uncertain
Times"? Łaknę jak kania dżdżu!
Foto: Midnight Prey
Jestem bardzo zadowolony, że Ci się podoba.
Data wydania naszego albumu była przesunięta
na 8 listopada 2019r. z powodu komplikacji
w tłoczni. Obecnie nie możemy się doczekać
sposobności rozpoczęcia pracy nad nowymi
utworami, więc nie martw się. Jeszcze o nas
usłyszysz!
Super. A co myślicie o wizualnej stronie
Midnight Prey? Jak będą wyglądać okładki
Waszych kolejnych płyt? Macie w zanadrzu
może coś pokroju Eddie The Head (Iron
Maiden) lub Snaggletooth (Motorhead)?
Tak. Literka "M" w emblemacie naszego zespołu
jest naszą maskotką. No wiesz, jest zbudowana
z tych trzech kolumn litery M.
Dobrze, że zwróciłeś na to uwagę, nie widziałem
wcześniej tego w taki sposób. Wielkie
dzięki za gawędkę. Cheers!
Bardzo dziękuję za Twoje pytania i zainteresowanie
Midnight Prey! Kontynuuj swoją dobrą
robotę! Mamy nadzieję zobaczyć Cię
wkrótce na koncercie! Cheers!
Sam O'Black
Metalowiec 24 na dobę
Oj tak, Mike Leprosy to zdecydowanie metaluch
24 na dobę. Metaluch dość aktywny,
bo ma na głowie wiele przedsięwzięć.
Nawet podczas odpowiadania na
ten wywiad próbował ogarnąć kilka
innych rzeczy (swoją drogą gratuluję
i jednocześnie trochę zazdroszczę podzielności
uwagi). Dobrze, że w tym wszystkim znajduje
czas na nagrywanie albumów swojego zespołu Iron Curtain. Właśnie premiera
płyty "Danger Zone" była główną przyczyną tego wywiadu.
Na ogół tworząc teksty często sięgasz po
inspiracje filmowe?
Ta płyta zawierają trzy utwory, inspirowane
filmem. Utwór tytułowy "Danger Zone" oparty
jest na klasycznym "Top Gun", "The Running
Man" nawiązuje do filmu Arnolda Schwarzeneggera
o walkach w telewizji, natomiast
"Mad Dog" inspirowany jest filmami "Bony &
Clyde" i "The Highwayman". Poza filmami,
natura i dzikie zwierzęta to także podstawowe
motywy przewodnie w Iron Curtain. Pracuję
jako nauczyciel historii, i często piszemy utwory
o opowieściach takich jak "Heads Will Roll"
o Rewolucji Francuskiej lub "Guilty as Charged"
o hiszpańskiej inkwizycji oraz konkwistadorach.
Mówiąc szczerze, oglądam obecnie nowy
serial telewizyjny "The Mandalorian" i już
mam jakiś pomysł na utwór (śmiech).
Jesteś jedynym członkiem zespołu, który jest
w jego szeregach od samego początku. Masz
w zespole pozycję lidera, do którego należy
ostatnie słowo, czy może Iron Curtain funkcjonuje
raczej na demokratycznych zasadach?
Dobre pytanie. Pewnie to zabrzmi dziwnie, ale
tak, jestem przywódcą grupy, ale to nie oznacza,
że tylko moje pomysły są dobre. Obecnie
Joserra (bas) i Marco (nowy perkusista) chcą
współpracować coraz bardziej, co oczywiście
jest świetne. W sumie, uwielbiam słuchać nowych
pomysłów i utworów, lecz jednocześnie
skupiam się na pracy całego zespołu jeżeli chodzi
o piosenki, okładki, projekty, T-shirty, występy
- nie zazna spokoju, kto przeklęty. Oni
mają jeden pomysł, ja mam dwadzieścia. Zespół
wie wszystko o moich pomysłach lub
utworach, ostatnie szlify są dogadywane w sali
prób i czasem, zwłaszcza w tej płycie, gdy coś
odbiegało od mojej pierwszej wizji, była to ich
sprawka.
HMP: 10 lat temu na świat wyszło Wasze
pierwsze demo. W tym roku wydaliście
czwarty album. Wszystko idzie tak, jak sobie
to założyłeś.
Mike Leprosy: Hey! Tutaj Mike. Słucham
sobie nową płytę Toxic Holocaust! Dokładnie
tak, 10 lat temu wydaliśmy "Mosh or Die".
Mówiąc szczerze, nigdy nie myśleliśmy o przyszłości,
naszym głównym celem było po prostu
grać muzykę, upijać się w sali prób i grać jakieś
koncerty. Jeśli powiedziałbyś mi 10 lat temu,
że będziemy mieli cztery pełne albumy, wspólne
nagrania z innymi zespołami i mini albumy,
że będziemy grali za granicą i sprzedamy niezłą
ilość płyt na całym świecie, najprawdopodobniej
zrobił bym Ci laskę (śmiech). Jak
wszyscy mamy swoje wzloty i upadki. Pierwsze
lata były idyllą, mieliśmy stabilny skład, który
był skupiony na graniu, byliśmy jak małe
mrówki, które współpracowały ze sobą, ćwicząc
3-4 dni w tygodniu. Przez ostatnie 4-5 lat
zespół zaczął się zmieniać w pewien sposób.
Nowi ludzie weszli w skład, a nasza średnia
wieku to prawie 40 lat. Jesteśmy bardzo zajęci
naszymi regularnymi pracami, życiem codziennym
i rodzinnym, więc ciężko jest grać na żywo
i odbywać próby tak często, jak byśmy
chcieli. Dużo się uczymy jeśli chodzi o proces
nagrywanie czy miksowania oraz o koncertowaniu…
Staramy się dopracować nasze show,
tak bardzo jak tylko możemy, staramy się także
być bardziej profesjonalni oraz dbać bardziej
o szczegóły, by dać z siebie wszystko. Nasza
pierwsza płyta nosi tytuł "Road To Hell" i
my wciąż jesteśmy w drodze do piekła.
Foto: Iron Curtrain
Pamiętasz, jakie uczucia towarzyszyły Ci,
gdy po raz pierwszy przekroczyłeś próg studia
nagraniowego?
Pewnie nerwowość i niedowierzanie. Przed nagrywaniem
w ramach Iron Curtain, nie mieliśmy
wcześniej żadnego doświadczenia w studio,
to dla wszystkich był pierwszy raz. Chcieliśmy
wykonać kawał dobrej roboty, ale jednocześnie,
mieć jak największy ubaw. To było
wtedy coś nowego i mówiąc szczerze, wciąż
czuje się tak kiedy wkraczamy do studio. Wielu
ludzi myśli, że to nudny proces - nie dla
mnie. Tak właściwie to, chciałbym udoskonalić
swoje umiejętności techniczne, by móc miksować
i pracować nad zespołami bo lubię pracę
w studio, lubię też architekturę. Te obie
dziedziny są do siebie podobne.
Wasze EP z 2015 roku nosi tytul "Outlaw".
Tytuł ten został zainspirowany filmem
Clinta Eastwooda "Outlaw Jessie Wales".
Co takiego niezwykłego widzisz w jego filmach?
Uwielbiam filmy, a Eastwood jest jednym z
najlepszych w tym, co robi. Wie jak opowiadać
historie, łatwo dociera do Twojego umysłu i
serca. Zwykle bohaterowie tych filmów to osoby
silne, z jasnymi ideałami, osoby, które nie
mają żadnych wątpliwości. On świetnie wpasowuje
się w westerny, kryminały i filmy o sporcie
(śmiech). Zawsze znajdujesz w tych filmach
wciągającą historię oraz interesujące cytaty.
Najwyraźniej kocham bardzo zabawny "Heartbreak
Ridge" (Wzgórze złamanych serc -
przyp. red.) (śmiech).
Po Drugiej Wojnie Światowej określeniem
"żelazna kurtyna" nazywano symboliczną
linię dzielącą Europę Zachodnią i Wschodni
Blok okupowany przez Sowietów. Czy Wasz
nazwa to nawiązanie do tego faktu ?
Tak, nazwa wzięła się z mojej miłości do historii,
ale także ten pomysł przyszedł mi do głowy
dzięki niesamowitemu utworowi Destructor
"Maximum Destruction". Ta metafora, o
której mówisz, została użyta po raz pierwszy
przez Winstona Churchilla, w słynnej przemowie,
którą wygłosił po Drugiej Wojnie
Światowej. Jednocześnie bardzo lubię wschodnie
zespoły metalowe, takie jak Kat, Turbo,
Dragon, Imperator oraz węgierskie, takie jak
Pokolgep, Ossian, Kalapacks... Z tych wszystkich
powodów, nazwa Iron Curtain była dla
nas całkiem logiczna. Historia i heavy metal -
nie ma lepszego koktajlu.
Pomówmy chwilę o Waszym nowym albumie
"Danger Zone". Utworem, na który zwróciłem
szczególną uwagę jest "Rock Survivors".
Czy tekst jest o Was? Czujecie się zbawcami
rocka?
Tak, ten utwór jest o doświadczeniach zespołu,
drogi przez lata. Jako zespół jesteśmy już razem
12 lat, żyjemy w małym mieście, w kraju
gdzie wsparcie dla heavy metalu jest gówniane,
mamy zwykłe prace i niedługo stuknie nam
czterdziestka (śmiech). Natrafiliśmy na pewne
problemy w naszej "Road To Hell", ale zespół
wciąż tu jest i daje czadu. Utwór mówi oczywiście
o naszej miłości do rocka i metalu,
naszej miłości do elektrycznych dźwięków i o
tym, iż obecnie nikt nie może zaprzeczyć że,
rock i metal to muzyka walcząca o przetr-
60
IRON CURTRAIN
wanie, zwłaszcza podziemie to prawdziwy
opór kreatywności. Pod względem muzycznym
utwór jest czystą NWOBHM obsesją, na którą
wpływ miały nagrania Iron Maiden oraz harmonijne
gitary Thin Lizzy. Ten styl tkwi w korzeniach
zespołu, pierwsza próba to była niezła
zabawa, kiedy graliśmy covery Holocaust
czy Diamond Head. Jestem zadowolony z tego,
jak te utwory się uzupełniają.
Interesujący jest także kawałek tytułowy. W
odróżnieniu od pozostałych jest on oparty na
linii basu. Było to zamierzone?
Hmmm, nie do końca.Tak naprawdę pełen
utwór rozwinął się z głównego wersu. Miałem
na myśli Riot Marka Reale i erę Guya Speranza,
zwłaszcza "Fire Dowwn Under". Lubię
ten utwór, bardzo, ale obawiałem się trochę
reakcji ludzi, ponieważ ta kompozycja jak do
tej pory, jest najbardziej odmienna od reszty.
Widziałem wiele reakcji na temat tego kawałka,
i muszę powiedzieć, że 90% z nich była
bardzo pozytywna. Linie basowe w na tym albumie
różnią się od naszych poprzednich wydawnictw.
Tym razem poprosiliśmy dobrego
przyjaciela zespołu Victora de la Chica z
Witchtower (świetny zespół), by pomógł nam
z pomysłami na bas, i był on z nami cały weekend,
pracując nad stworzeniem zabójczego ataku
grzmotu.
Efekt finalny wyszedł świetnie. A może opowiesz
coś więcej o procesie tworzenia?
Dzięki brachu. Pisanie utworów odbywało się
między styczniem a kwietniem 2019 roku. Razem
z Miguelem Angel Lópezem (głównym
gitarzystą) kończyliśmy wszystkie pomysły jakie
miałem tydzień po tygodniu. Tym razem
pracowałem w domu, słuchając muzyki przy
tworzeniu konceptów poza salą prób, i raz czy
dwa razy w tygodniu spotykaliśmy się wszyscy,
by sfinalizować pomysły. Niektóre z nich wyszły
bardzo naturalnie, bo było to główne założenie
tego nagrania, aby stworzyć coś naturalnego,
odmiennego od twórczości dzisiejszych
zespołów, odwołującego się do bardziej organicznych
dźwięków, bez matematyki - tylko czysta
pasja. Pewnie to słowo świetnie opisuje tą
pracę: pasja! Nagrywaliśmy między czerwcem
a sierpniem, po pracy i w weekendy. Nagrywaliśmy
w małym studio bliżej naszego miasta,
SUP Studio - to była niezła zabawa, ale też i
dużo pracy. Ale z całą pewnością, to było
wspaniałe przeżycie i wciąż udoskonalamy
wiele rzeczy. Album został nagrany razem z
Danielem Martinezem z Injector (fajny zespół
thrash metalowy z Hiszpanii), miksował i
dopracowywał wszystko razem ze mną we
wrześniu 2019 roku.
Wyszło kilka wesji tego albumu. W zasadzie
to czym one się różnią?.
Tak. Każdy format ma inny kawałek bonusowy,
tak jak robiliśmy przy okzji poprzednimi
wydawnictw. Tym razem wersja winylowa zawiera
"Bad Reputation" cover Thin Lizzy, wersja
na płycie CD zawiera "Send Me An Angel"
Blackfoot, a na wydaniu kasetowym umieściliśmy
starą piosenkę z 2014 roku "Overlord" -
zdecydowaliśmy się ją dodać tym razem jako
ścieżkę bonusową oraz rzadki utwór (jest bardzo
inspirowana zespołem Black Sabbath).
Winyl można znaleźć w regularnej czerni, później
będzie możliwość zdobycia go w innym
kolorze. Dying Victims dokonali świetnej roboty
przy tym wydaniu, dbając o wszystkie
jego elementy razem z plakatami, ilustracjami,
wlepkami… Flo to jedna z najlepszych marek
Foto: Iron Curtrain
działających w muzyce metalu, bez wątpliwości.
Po prostu sprawdź to.
Co to za tajemnicza postać na okładce?
Na okładce znajduje się kobieta przed starożytną
pustelnią, gotowa przekroczyć próg w
ciemną, magiczną noc. Pomimo tego, co ludzie
mogą myśleć to nie jest rysunek tylko prawdziwe
zdjęcie, ze starożytnymi elementami jak
mgły, szkielety, łańcuchy. Używaliśmy prawdziwych
zdjęć z okresu naszego pierwszego albumu,
rysunków tylko do niektórych singli czy
splitów. To prawda, że tym razem daliśmy inny
efekt do końcowego rezultatu. Ta dziewczyna
to Laura, obecna żona naszego basisty.
Poprosiliśmy ją o pomoc, a ona była gotowa
skopać nam dupy wysokimi obcasami. Spotkaliśmy
się wszyscy w sierpniowy wieczór by zrobić
zdjęcia na promo, i przygotowaliśmy dzieło.
Macie nowego perkusistę - Moroco? Skąd ta
ksywka?
Moroco to znany perkusista w naszym mieście,
gra także w innym zespole Snake (hard
rock), pierwsze kroki na perkusji stawiał 30 lat
temu. Pomógł naszej trójce w 2014 roku, kiedy
nasz poprzedni perkusista był niedostępny.
Tak właściwie tamtego roku, Moroco grał z
nami na Keep It Turue i Der Detze Rock.
Jego prawdziwe imię to JC Moreno. Moroco?
- jest bardzo loco (szalony). To jakby pseudonim
artystyczny powiązany ze słowem loco
(szalony) i rock!
Śpiewasz po angielsku, zauważyłem natomiast,
że wiele hiszpańskich zespołów używa
Waszego ojczystego języka. Jak myślisz, dlaczego?
Cóż, myślę, że każdy powinien śpiewać w języku,
w którym jest mu wygodnie. W latach
80. hiszpańskie zespoły reprezentowały fatalny
poziom języka angielskiego, 90% utworów
było po hiszpańsku. Dziś jest inaczej, znajomość
języka angielskiego w społeczeństwie polepszyła
się, i jest więcej zespołów, które próbują
dotrzeć do zagranicznego odbiorcy. Iron
Curtain jest zespołem, który od początku
chciał śpiewać w języku angielskim. Pomimo,
że mój angielski nie jest znakomity, znam go
na tyle, aby się komunikować i pisać utwory.
Oczywiście chcemy rozprzestrzeniać naszą
muzykę poza naszym krajem. Niemniej jednak,
mamy kilka utworów po hiszpańsku,
które funkcjonują jako single, bonusy lub rzadkie
kawałki. Lubimy pisać dużo tekstów do
utworów, i czasem jakiś pomysł pasuje bardziej
w naszym ojczystym języku i oczywiście muszę
go spisać.
Jesteś bardzo aktywnym metalowcem. Prowadzisz
autorską audycję w lokalnej rozgłośni,
byłeś redaktorem metalowego fanzinu,
masz swoją własną wytwórnię, stoisz na
czele Heavy Metal Fan Club Espectros,
organizujesz koncerty i pewnie robisz jeszcze
masę innych rzeczy związanych z metalem.
Znajdujesz przy tym wszystkim czas na inne
aspekty życia?
Dzięki brachu!! Bardzo to doceniam. To niemożliwe,
nie mógłbym żyć bez muzyki, to bardzo
poważna część mojego życia. Jestem metalowcem
24 godziny na dobę, 7 dni w tygodniu.
Tak właściwie, w czasie kiedy odpowiadam
na ten wywiad, zamykam koncerty RAM
w Hiszpanii i mam do czynienia z pewnymi
projektami dla przyjaciela, który chce wlepki i
ulotki… wszystko w tym samym czasie. W
tym momencie jestem skupiony na zespole,
jako głównej aktywności, i pracuje nad nowym
wydaniem Gates Of Damnation Mag, kolejnym
fanzine, który zacząłem rok temu po zakończeniu
starego. Jest kilku wydawców, którzy
wydają pewien stuff, który chcę i lubię aby
wesprzeć kilku przyjaciół i rozprzestrzenić pewne
materiały. Od 18 miesięcy mam córkę i to
trochę komplikuje sprawy, rozwiązaniem jest
mniej snu - "No Rest For The Wicked". Nie
jestem już prezydentem Metal Fun Club Espectros,
zdecydowałem się zrezygnować po
całych11 latach ciężkiej pracy. To był właściwy
czas aby zacząć inne złe rzeczy.
Dziękuję za poświęcenia nam czasu.
Dzięki za wasze wsparcie i odzew, mam nadzieje,
że podobała wam się "Danger Zone".
To pieprzony metalowy atak, to heavy metal
bez znieczulenia. Pracujemy nad koncertami w
2020 roku, nad teledyskiem promującym, i
mamy nawet w głowie nowe kompozycje z nadzieją
na szybkie wydanie. Dzięki za bardzo
interesujący i przyjemny wywiad. Kończę wywiad
słuchając "No Rest For The Wicked"
Ozzy'ego - po tym jak za dużo było o tym mowy
w poprzednim pytaniu (śmiech). Do zobaczenia
na Danger Tour 2020.
Bartek Kuczak
Tłumaczenie: Przemysław Doktór
IRON CURTRAIN 61
Uderzający riff, przemyślana linia wokalna, solo na gitarze. Powtórz
Silver Talon powstał na gruzach Spellcaster. Jeśli Wam, tak jak i mi, szkoda
było tego zespołu, przeczytajcie naszą rozmowę. Gitarzysta ciekawie wyjaśnia,
dlaczego obecne wcielenie byłych muzyków Spellcaster jest lepsze.
HMP: Przyznam szczerze, że bardzo mi
było szkoda, że Spellcaster przestał istnieć.
Tym bardziej ucieszyłam się wiadomością o
powołaniu do życia Silver Talon. Co się takiego
wydarzyło, że jeden zespół się rozpadł,
żeby mógł powstać inny?
Bryce Adams VanHoosen: Też jestem nieco
zawiedziony, że Spellcaster przestał istnieć.
Wydawało się, że byliśmy na świetnej drodze,
ale chyba nie mogliśmy wszyscy sobie poradzić
z wewnętrznymi problemami, z którymi
się zmagaliśmy. Myślę, że oba zespoły, Silver
Talon i Idle Hands, które powstały po rozpadzie
Spellcaster bardziej odpowiadają woli
ich członków niż Spellcaster kiedykolwiek.
W Spellcaster zawsze staraliśmy się połączyć
śpiew jest czysty. Wiele osób, które brały
udział w przesłuchaniach na to miejsce usiłowało
przemycić do swojego brzmienia klimat
Helloween, a ja szczerze nie byłem tym zainteresowany.
Wokale Spellcaster, przynajmniej
na albumach "Spellcaster" i "Night
Hides The World" były tak lekkie, beztroskie
i popowe, że chciałem czegoś zupełnie
przeciwnego. Wolałbym wypić własne wymioty
niż znowu wybrać popowy wokal czy
przesłodzone melodie.
Tego rodzaju linie wokalne kojarzą mi się
zarówno z Tad Morose z Ronnym Hemlinem
jak i z Timmem Ripperem Owensem.
Szczerze mówiąc, nigdy wcześniej nie słuchałem
Tad Morose, więc nie wydaje mi się,
żeby ten zespół był bezpośrednią inspiracją.
Dopiero teraz sprawdziłem jak brzmią i zdecydowanie
to jest to! Muszę lepiej ich poznać.
Ripper i oczywiście Iced Earth jako całość -
nie sposób pominąć Matta Barlowa - także
mnie inspirują. Wiem również, że Wyatt
wzoruje się na takich muzykach jak Steve
Plocic z Apocryphy, Michael Grant z Onward
i Layne Staley z Alice in Chains. Ale
chyba najbardziej przypomina wokalnie Steve'a
Plocicę. Apocrypha ogólnie ma na nas
bardzo duży wpływ. Nie można też nie wspomnieć
o Warrelu Dane i wszystkim, co osiągnął
z Sanctuary i Nevermore.
shreddingowe rzeczy z tymi, w których przewodził
wokal i to ostatecznie padło na twarz
- ani jednego, ani drugiego czynnika nie było
tyle, ile trzeba, w stkutek czego nie byliśmy w
stanie naprawdę stworzyć swojej tożsamości.
Teraz z Silver Talon możemy odkrywać bardziej
progresywne i gitarowe elementy tak,
jak chcemy. Nie mógłbym być z tego powodu
bardziej szczęśliwy. W Spellcaster pod koniec
istnienia ogólna atmosfera była przytłaczająca.
Nasz wokalista zaczął mieć pewne
osobiste problemy i prawie wdał się w bójkę z
perkusistą, Collinem Vraizanem. Naturalnie,
nasze drogi z wokalistą się rozeszły, postanowiliśmy
znaleźć innego i założyć nowy
zespół. Krótko potem znaleźliśmy Wyatta
Howella, wokalistę Silver Talon, rozpoczęliśmy
prace nad "Becoming A Demon". Myślę,
że Gabriel Franco, basista, zawsze po części
chciał być wokalistą i mieć pełną kontrolę
nad grupą, dlatego założył Idle Hands z gitarzystą
Sebastianem Silvą i Collinem Vranizanem.
Sam nie byłem zainteresowany graniem
tego typu rzeczy, bo to dość zwyczajne
z gitarowego punktu widzenia, więc kontynuowałem
prace z Silver Talon w stu procentach.
Odkąd w zeszłym roku Idle Hands ruszyli
z kopyta, musieliśmy trochę pozmieniać
w Silver Talon, żeby po prostu obie grupy
miały możliwość być w trasie w tym samym
czasie. Skład Silver Talon to obecnie: Wyatt
Howell odpowiadający za wokale, Bryce Van
Hoosen, czyli ja na gitarze, Sebastian Silva
na gitarze, Devon Miller na gitarze (tak,
trzech gitarzystów!), Walter Hartzell na basie,
i Michael Thompson na perkusji.
Foto: Peter Beste
Choć muzyka w Spellcaster i Silver Talon
ma wiele wspólnych mianowników, znacznie
różnią się linie wokalne i sama barwa
głosu wokalisty. Celowo planowaliście tak
odmienne linie wokalne, żeby odróżnić te
dwie kapele?
I tak i nie. Linie wokalne same w sobie nie były
czymś, nad czym, przynajmniej ja, specjalnie
się namyślałem - w zasadzie pozwoliliśmy
Wyattowi robić to, co uważa za dobre. Wiem,
że wraz z Gabrielem napisaliśmy kilka melodii
i podsuwaliśmy sugestie, ale na końcu i tak
Wyatt decyduje, jak to przekazać. Jeżeli chodzi
o brzmienie głosu Wyatta, dużo nad tym
myśleliśmy. Ja po prostu chciałem kogoś z
męskim i nieco donośnym głosem - takim,
który nadal brzmi ciężko i potężnie, mimo że
W Waszej muzyce jako całości słychać też
inspiracje Cacophony. To chyba nie przypadek?
To z pewnością nie przypadek! Marty Friedman
i Jason Becker to wzorce same z siebie
i to od wielu lat. Myślę, że wszystko z Cacophony
bezpośrednio na nas wpływa. Z wyjątkiem
wokalu, ponieważ jestem z tych, którzy
uważają, że ich wybór w tej materii nie
był najlepszy (śmiech)! Ale Cacophony słuchamy
dla gitary, prawda?
Właśnie, w Silver Talon bardzo ważną rolę
odgrywają skomplikowane gitary. Mimo ich
złożoności, płyty słucha się lekko. Jakich
tricków musieliście użyć, żeby efektownie
połączyć te dwa czynniki?
Zdecydowanie w tej sprawie pomógł wspaniały
mix Zacka Ohrena ze studia Sharkbite.
Jest on mistrzem swojego fachu, potrafi
wziąć wiele kawałków i sprawić, by brzmiały
przyjemnie i przestrzennie. Kolejną rzeczą
jest to, że złożoność próbujemy trzymać pod
kontrolą i skupić się bardziej na melodyjności,
niż na samej zawiłości. Tak naprawdę w
porównaniu do większości współczesnej muzyki
nie wydaje mi się, że nasze kawałki są
jakoś bardzo skomplikowane. Jeśli porównasz
62
SILVER TALON
"Becoming a Demon" do technical deathu
czy djent nasze brzmienie ma więcej przestrzeni
i nie jest tak złożone. To celowe, nasza
formuła jest szalenie prosta: mocno uderzający
riff, przemyślana linia wokalna, solo
na gitarze i jeszcze raz to samo.
"Becoming a Demon" potraktowaliście jako
EP. Na krążku jest aż osiem utworów, w
sam raz na longplaya.
Jest osiem kawałków, ale jeden z nich to intro,
jeden outro, jeden to cover, więc tak naprawdę
prawdziwych kawałków Silver Talon
jest tylko pięć. W tym wypadku dziwnie byłoby
nazwać to długogrającym albumem, dlatego
zdecydowaliśmy się na EPkę. W związku
z tym, reakcja "to bardzo długa EPka" jest
bardzo częsta. Tak, właściwie tak jest, ponieważ
lubię dawać ludziom coś, co jest warte
ich pieniędzy (śmiech)! Ale obecnie pracujemy
nad LP, która ma dziesięć pozycji - osiem
pełnych utworów plus dwa instrumentale. I
zamiast trzydziestu minut tak jak na EPce,
staramy się zrobić pełen album trwający pięćdziesiąt
minut, tak żeby zmieścił się na winyl.
Zgaduję, że jesteśmy trochę rozwlekli, nie
wiem, czy to dobrze, czy źle.
Dołączyliście też do grona zespołów, które
wydały muzykę na kasecie. Chodzi o sentyment
czy rzeczywiście - jak mówi wiele muzyków
- taśma brzmi lepiej i dłużej przetrwa
niż CD?
Jest to kolejny fetyszyzowany fragment przeszłości,
który służy wyłącznie nostalgii. Kasety
brzmią okropnie w porównaniu z płytami
CD. Ich brzmienie jest nawet bardziej skompresowane
i mniej szczegółowe niż mp3. Jednak
ludzie z jakiegoś powodu wciąż je kupują!
Na pewno sprzedajemy dużo więcej płyt i
mamy więcej pobrań, a winyl zawsze będzie
wyprzedawał się najszybciej, ale jest mały
procent ludzi, którzy kupują kasety i czerpią
przyjemność z ich słuchania. Szacunek dla
nich! To zabawne, bo w zależności od tego z
jakim zespołem jesteśmy w trasie, sprzedajemy
więcej kaset zależnie od tego, jak bardzo
oldschoolowy jest headliner. Na przykład
sprzedaliśmy ich dużo więcej występując z
Savage Master niż z Exmortus.
Na sesjach zdjęciowych chyba dobrze się
Foto: Peter Beste
bawicie, co?
Jasne! Współpracowaliśmy z Peterem Beste,
niezwykłym fotografem muzycznym. Wybraliśmy
się z nim do kilku zaśnieżonych górskich
miejsc blisko Portland. Było zimno i wilgotno,
przemokliśmy, ale zdjęcia wyszły fantastyczne!
Zrobiliśmy kilka w śniegu w Timberline
Lodge i pamiętam, że śnieg, który sypał
mi w twarz, był bardziej jak malutkie odłamki
lodu niż faktyczny śnieg. Co ciekawe,
Peter filmował też mój ślub w Islandii i wtedy
też było ekstremalnie zimno! Powiedziałem
mu, że następnym razem musimy wybrać się
w jakieś tropikalne miejsce (śmiech)! Pewnie
to się nie wydarzy, ale pomyśleć miło. To jednocześnie
przypomina nam, że faktycznie potrzebujemy
więcej prasowych zdjęć, ponieważ
lineup jest dużo bardziej wyeksponowany niż
wtedy, gdy zrobiliśmy ostatnią rundę zdjęć.
Ostatnio wracają do łask sesje zdjęciowe
czy grafiki okładkowe nawiązujące do lat 80.
Niektóre zespoły wręcz robią je analogowymi,
tradycyjnymi aparatami. Różnica jest
jednak taka, że wiele właścicieli takich sesji
gra retro heavy metal z garażowym brzmieniem.
Wy macie brzmienie godne współczesnego
dobrego studia. Skąd pomysł na tego
rodzaju stylizacje? Mi się one rzecz jasna
bardzo podobają.
Dzięki! Myślę, że to trend, który rozwinął się
po 2010r. Muzycy Spellcaster już to robili,
kiedy dołączyłem do zespołu pod koniec
2012r., więc trwa to już od tamtego czasu.
Ludzie mają wybitną skłonność do odczuwania
nostalgii, uważam, że zawsze mamy tendencję
do fetyszyzowania przeszłości. Wszystko
było lepsze w latach 60. czy 70. czy 80.
a nawet, jak teraz widzimy, w 90. Chociaż do
pewnego stopnia się nie zgadzam, bo choć
kocham estetykę lat 80. i ogólną jaskrawość
oraz przesadę we wszystkim, co definiowało
całą dekadę, nie mogę zaprzeczyć ze nowoczesne
technologie są błogosławieństwem na
wiele sposobów. Chociażby analogowe aparaty.
Jeśli mam być szczery, były dość beznadziejne.
Nie to, że nie można zrobić nimi
świetnych zdjęć, ale mam wrażenie, że cholernie
łatwiej jest zrobić to cyfrową lustrzanką.
W przypadku nagrywania - w dzisiejszych
czasach łatwo jest dość tanio dostać super
brzmiący album. Bawienie się w sprzęt analogowy
nie jest konieczne, jeśli pragnie się, by
wyszedł przyzwoity album. Chyba, że ma się
ogromny budżet rzędu 20 tysięcy dolarów.
Ludzie o tym wiedzą, więc próbują i używają
cyfrowych technik nagrywania, żeby otrzymać
analogowy czy też lo-fi dźwięk, a moim
zdaniem to brzmi tragicznie! Lepiej jest więc
wziąć dźwięk dobrze brzmiący i, który powstał
w nowoczesny sposób, niż dźwięk, który
powstał tak samo nowocześnie, ale jest gówniany
i brzmi niczym puszka. Poza tym dzisiejsze
sposoby słuchania muzyki nie istniały
nawet w przeszłości. Niestety nawet niektóre
klasyki, niskobudżetowe albumy z lat 80. brzmią
strasznie, kiedy słucha się ich na Spotify
czy CD. Są świetne na winylu, ale poza nim
już nie.
Katarzyna "Strati" Mikosz,
Tłumaczenie: Kinga Dombek,
Przemysław Doktór
Foto: Peter Beste
SILVER TALON
63
HMP: Ponoć z wiekiem ludzie rozleniwiają
się, coraz mniej im się chce, ale ty jesteś
chyba tego całkowitym zaprzeczeniem, skoro
w lutym wydałeś z grupą Steel Shock jej
drugi album "With Fire & Steel", po czym
minęło raptem siedem miesięcy i z nową
płytą melduje się twój drugi zespół Vortex?
Martjo Brongers: (Śmiech!). Mawiają też,
że im starszy tym bardziej szalony. Ale tak,
tak właśnie się stało. Kiedy pisałem nowe
utwory na album Steel Shock zdałem sobie
sprawę , że w tym roku mija też 40 rocznica
powstania Vortex i musiałem na tę okazję
przygotować album również dla tego zespołu.
Miałem sporo pracy w związku z tym, ale
byłem zadowolony z tego, że byłem zajęty,
że ciągle byłem w formie, skoncentrowany i z
Sentymentalna podróż w
przeszłość
Vortex to niekwestionowana legenda
holenderskiego metalu, chociaż nie
udało im zdobyć się większej popularności.
Od 20 lat są jednak znowu
aktywni, regularnie wydają płyty z
nowymi utworami, a na jubileusz 40-lecia przygotowali
coś specjalnego: album "Them Witches" na który trafiły utwory i pomysły z
lat 80., mające wtedy złożyć się na trzeci krążek Vortex. Nigdy nie doszło do jego
nagrania, więc teraz mamy taką premierowo-wspominkową płytę, ale niezmordowany
Martjo Brongers już zapowiada, że ukaże się też kolejna, z nowym materiałem:
To pierwsza tego typu sytuacja w twojej
karierze - jesteś podekscytowany, że jednego
roku wydałeś aż dwie płyty, w dodatku
całkiem udane, co też jest nie bez
znaczenia?
O, absolutnie! Pomimo, że to nie było planowane,
to było to wyzwanie, które musiało
się udać. Taka sytuacja oznacza dużo pracy
oraz to, iż musisz dać z siebie więcej niż
wcześniej, aby stworzyć najlepsze piosenki
na oba albumy. Byłem też całkowicie skupiony
nad pisaniem materiału, aby wyszło to jak
najlepiej. Jestem dumny z obu tych albumów.
Aż dziwne, że do czegoś takiego nie doszło
w latach 80., to jest czasach ponoć najbardziej
sprzyjających tradycyjnemu metalowi.
Wydaje mi się jednak, że nie do końca
tak było, bo zespołów było mnóstwo, a promowano
tylko te nieliczne. Dlatego choćby
Vortex, mimo świetnego początku w postaci
MLP "Metal Bats" oraz LP "Open
The Gate" nie zdołał się wtedy przebić?
Zgadza się, było tak z różnych powodów. Po
"Open The Gate" był czas, aby ktoś dał nam
kopa, żeby móc ruszyć krok dalej. Zrobiliśmy
wtedy wszystko co mogliśmy żeby się trochę
w swej obsadzie liczne zespoły z tamtych
lat, które wtedy przepadły, a po powrocie w
ostatnich latach latach robią teraz furorę -
młodsi słuchacze słyszą je po raz pierwszy i
są zachwyceni, a starsi plują sobie w brodę,
złorzecząc, jak mogli je kiedyś przegapić lub
zlekceważyć? (śmiech)
Tak się właśnie stało i to jest wciąż świetne
dla wszystkich - starych i młodych. Wiele
starych zespołów będzie niedługo kończyło
działalność, wszyscy się starzejemy a zdrowie
jest cenne. Więc powinniśmy cieszyć się tymi
powrotami tak długo jak możemy, a także
dać szanse zespołom młodszych pokoleń na
udowodnienie swojej wartości, w trasie, bo
jest dzisiaj dużo dobrych grup.
Trochę czasu zajęło wam wejście na właściwe
tory po reaktywacji w roku 1998, ale kiedy
już to się udało, nie zwalniacie, wydając
od 2003 już piąty album, wiedzie się więc
wam znacznie lepiej niż kiedyś?
Tak, w rzeczy samej. Najpierw mieliśmy wizje,
iż po reaktywacji nowe produkcje nie
zajmą dużo czasu, nasz powrót spotykał się z
coraz większym odzewem, więc nie mogliśmy
po prostu poprzestać na starym materiale i
musieliśmy zacząć działać nad nowymi albumami.
Niestety w roku 2010 dostałem reumatyzmu
a w roku 2014 zaraz po naszej małej
trasie w Europie zdiagnozowano u mnie
problemy z sercem i płucami - musiałem
przejść operację lewej zastawki serca, więc
trochę trwało zanim wyzdrowiałem i mogłem
znowu grać.
nowymi pomysłami. Czasami kiedy pisałem
nowe utwory dla Steel Shock, przychodziły
mi nagle do głowy pomysły na nowy materiał
dla Vortex, więc tak jakby przeskakiwałem z
jednego zespołu na drugi.
Foto: Vortex
wybić i potrzebowaliśmy tylko kogoś, kto pomógłby
nam iść naprzód. Niestety nic takiego
się nie wydarzyło. Mieliśmy także wrażenie,
iż Holandia jest za mała by dać nam
odpowiedni rozgłos, także duża ilość innych
zespołów, które tu istniały miała na to
wpływ. A gdy w końcu pojawiła się fala
thrash metalu było to dla nas za trudne, aby
pójść dalej. Na początku postanowiliśmy
kontynuować działalność i zobaczyć co będzie.
W sumie mieliśmy niezły ubaw i dobre
lata grając w Vortex. Fakt, iż w większości
mieliśmy dobre prace, które pozwoliły pogodzić
się nam z tym, że pozostaniemy zespołem
undergroudowym.
Ale dzięki temu niejeden festiwal ma teraz
Obchodzicie w tym roku 40-lecie powstania
Vortex, można więc "Them Witches" śmiało
określić mianem specjalnego, jubileuszowego
wydanictwa?
Tak można to stwierdzić bez wątpliwości -
taki też był zamiar. W 2018 roku kilka firm
było zainteresowanych wydaniem czegoś na
naszą 40-tą rocznicę i tak też się stało. Najpierw
mieliśmy na myśli opublikowanie nagrań
z przedprodukcji albumu "Open The
Gate" z 1985 roku. Wydanie tego nagrania
nastąpiło jednak już rok temu przez amerykańskie
wydawnictwo Postmortem Apocalypse.
Także pierwsze cztery taśmy demo z
1982-1984 roku, razem z przedprodukcją
"Open The Gate" ukazały się 7 stycznia
2019 roku jako druga płyta CD do "The
Breath" wydane przez PT78 Records i
wreszcie nasz nowy album "Them Witches".
Co ciekawe nie są to premierowe utwory,
ale dawny materiał z roku 1987, który odkryłeś
przy porządkowaniu swego archiwum?
64
VORTEX
Tak, porządkując archiwum natknąłem się
na taśmę z materiałem, który miał być naszym
trzecim albumem zaraz po "Open The
Gate". Nie przypominam sobie abyśmy nagrali
te utwory jako demo. Stworzyliśmy na
niej sześć piosenek ale znalazłem także taśmę
z niedokończonymi piosenkami do tego
albumu. Słuchając tego materiału wpadłem
na pomysł, że jeżeli je dopracuje i dokończę
będzie to świetne wydanie na naszą 40- tą
rocznicę. Reszta zespołu też była za.
Czyli nigdy nie należy wyrzucać starych
kaset, bez uprzedniego sprawdzenia co na
nich jest? (śmiech)
(Śmiech!) Absolutnie nie. Co ciekawe znalazłem
takich nagrań znacznie więcej i też
mam zamiar sprawdzić co na nich jest.
Mam sporo taśm nagrywanych w latach 80.
i wciąż brzmią one całkiem znośnie, zwłaszcza
jeśli są to produkty renomowanych
firm BASF, Sony czy TDK. Domyślam się
więc, że wasze nagrania demo też po tych
ponad 30 latach nadawały się do odsłuchu,
trzeba je było tylko zdigitalizować, odszumić,
etc., żeby zacząć nad nimi pracować?
Tak, tak właśnie zrobiliśmy z drugim CD
"The Breath", który ukazał się w lutym tego
roku. Przeniosłem je na technologie cyfrowe
i nic więcej. Te produkcje mnie zaskoczyły.
Jak na tamte czasy brzmią świetnie. Zadziwiające,
że po tylu latach słuchając znów
tych utworów, ich jakość może cię zaskoczyć.
Od razu pojawił się pomysł, że nagracie ten
materiał na nowo, tworząc z niego kolejny
album Vortex?
Od razu zanim podjęliśmy decyzję o ponownym
nagraniu tych utworów. Jak tylko
usłyszałem ten materiał, przyszło mi do głowy
by zrobić z niego album. To bardzo w
stylu naszej grupy, aby po 40 latach istnienia
wydać coś specjalnego. Na tę decyzję miało
też wpływ to, iż wiedziałem, że po tym albumie
wydamy następny, zupełnie nowy.
Tym sposobem wasz chronologicznie drugi
album ukazał się jako szósta pozycja w dyskografii
zespołu. Trochę to zagmatwane,
ale najważniejsze, że te utwory ujrzały
światło dzienne w dobrej jakości dźwięku?
Foto: Vortex
Cóż , jeśli masz na myśli, że dźwięk z oryginalnych
ścieżek ma dobrą lub lepszą jakość,
mogę powiedzieć, że to nieprawda, gdyż wtedy
nie były to oficjalne nagrania na album
tylko wersje demo, które stworzyliśmy na
poczekaniu, w sposób jedno podejście - jeden
dzień. Do tego piosenki były zbyt długie,
czasem brzmiały jakby były za mało dopracowane,
a zatem nie dostatecznie dobre na
wydanie w dzisiejszych czasach. Więc trochę
je poprawiłem tu i tam. W mojej opinii album
powinien brzmieć tak, jak został nagrany
dziś.
Nie korciło was wydanie również oryginałów
z 1987 roku, choćby w charakterze dodatku
do "Them Witches", jeśli nie w takiej
formie jak wcześniejsze kompilacje ze starszymi
demówkami?
To w ogóle nie przyszło nam do głowy a
także wydaliśmy już wystarczająco dużo starszych
materiałów na ten moment i chcieliśmy
aby ten ukazał się po prostu w obecnym
składzie i tak jak został przerobiony. Niemniej
jednak nawet jeśli patrzysz na nie jako
na stare utwory, my traktujemy je jako nowy
album, bo czasem w mniejszym, czasem w
większym stopniu dla pewnej liczby utworów
tylko główne riffy były już gotowe i musiałem
to wszystko poskładać w całość. Oczywiście
dzisiaj mamy potężniejszą jakość
dźwięku, ale staraliśmy się nadać albumowi
styl z lat 80. i z recenzji wynika, że udało
nam się to.
To była pewnie dla was fascynująca przygoda,
taki powrót do przeszłości, ale nasuwa
się pytanie co dalej, skoro w prasowej
notce wytwórni pada słowo, że to swoisty
testament - czyżbyście planowali zakończyć
działalność Vortex po tej płycie, skoro
można rzec, że historia zakończyła koło?
To była piękna podróż, wizyta w przeszłości,
słuchanie starych show na żywo i w radiu,
taśm z prób i tak dalej, a także tego, co wciąż
jeszcze muszę przesłuchać (śmiech). Nie, nie
myślimy o zakończeniu działalności, wprost
przeciwnie - dopóki będzie nam to sprawiać
radość a nasze zdrowie nie będzie nas zawodzić
- jesteśmy u progu nowego rozdziału w
długiej historii zespołu.
Czasem lepiej skończyć w pełni formy, niż
robić z siebie pośmiewisko, będąc parodią
samego siebie, ale wasz niedawny koncert
jubileuszowy w Groningen potwierdza, że
w żadnym razie nie ma o tym mowy?
Cóż, te słowa szumią mi w głowie od długiego
czasu ale zawsze mówiłem sobie, jeżeli nie
będę mógł dać ludziom tego czego oczekują
ode mnie, muszę natychmiast przestać i to
zanim staniemy się pośmiewiskiem. Lecz w
rzeczy samej to jeszcze nie czas. Czujemy, że
nie skończyliśmy jeszcze z Vortex i coś niedługo
się wydarzy. "Them Witches" nie będzie
naszym ostatnim albumem ponieważ
nowe nadejdzie. Heavy Metal Loud &
Proud!
Wojciech Chamryk, Przemek Doktór,
Karol Gospodarek
Foto: Vortex
VORTEX
65
HMP: Nie było to pewnie waszym zamiarem,
ale koniec końców tak wyszło, że debiutancki
album "Prophets From The Occultic
Cosmos" wydaliście niejako na jubileusz 10-
lecia zespołu?
Excuse: Naszym zamiarem od samego początku
było wydanie możliwie najlepszego debiutanckiego
albumu, niezależnie od tego ile to
zajmie czasu, a zajęło akurat w przybliżeniu 10
lat eksperymentów i ewolucji w celu jego wydania.
Prawdziwa sztuka
Nie spieszyli się z nagraniem i wydaniem debiutanckiego albumu, ale jak
już się do tego zabrali, to efekty są całkiem interesujące. "Prophets From The Occultic
Cosmos" potwierdza też, że thrash wciąż ma się dobrze, a na pełnoprawny
debiut zawsze jest czas, nawet jeśli zespół istnieje już kilka ładnych lat:
jednak kolejne utwory, tak więc nagranie debiutanckiego
albumu było w tej sytuacji tylko
kwestią czasu?
Excuse zawsze było aktywne jeżeli chodzi o
tworzenie nowego materiału i samorealizację.
Wszystko od samego początku zmierzało do
oficjalnego wydania tak, jak w wypadku mini
albumu "Goddess Injustice" i albumu "Prophets
From The Occultic Cosmos".
To niestety dość regularnie powtarzający się
schemat, kiedy młode zespoły borykają się z
różnymi problemami, nie mogą przyciągnąć
uwagi słuchaczy, mimo tego, że często grają
porywającą czy nawet nowatorską muzykę.
Tak było już w latach 60., potem w czasach
dominacji progresywnego rocka czy też w metalowej
dekadzie lat 80. Zastanawiam się w
związku z tym, jak wpływa to na sampoczucie
i generalnie motywację muzyka, zdającego
sobie sprawę z tego, że tworzy coś naprawdę
wartościowego, ale większość słuchczy
albo to lekceważy, albo - co chyba jeszcze gorsze
- nigdy nie będzie miała szansy dotrzeć do
tej muzyki?
Z całą pewnością, to zjawisko jest prawdziwe
ale w ogóle nie wpływa na motywację czy kondycję
Excuse. Excuse nie ma żadnych motywów
poza tymi artystycznymi. Naszym jedynym
celem jest stworzenie ponadczasowych i
bezcennych doświadczeń dla słyszalnej i widzialnej
sztuki tak, by inspirować umysły szukające
wewnętrznej tajemnicy i duchowej przygody.
Tak naprawdę to publiczność jest odpowiedzialna
za dotarcie do głębi muzyki Excuse.
W waszym przypadku wszystko jednak
skończyło się dobrze, bo "Prophets From The
Occultic Cosmos" ukazała się nakładem
Shadow Kingdom Records - rodzime czy
europejskie firmy nie były zainteresowane
muzyką Excuse?
Umowa wydawnicza była w sumie kontynuacją
poprzedniego wydania, "Goddess Injustice",
które także zostało wydane przez Shadow
Kingdom Records we współpracy z
Hell's Headbangers.
Paradoksalnie jednak teraz, mimo tego, że
pod wieloma względami młode zespoły mają
pod górkę, to w innych aspektach jest łatwiej,
cały świat jest znacznie bliżej niż w latach
80., czy 90., dzięki czemu możecie pochwalić
się płytą wydaną przez niewielką, ale prestiżową
i w dodatku amerykańską wytwórnię?
Kontakt z Hell's Headbangers został podpisany
w 2014 roku, dzięki poznawaniu odpowiednich
ludzi w trasie, więc współczesne, wygodne
środki komunikacji nie przyczyniły się do
zapoczątkowywania kontaktów w USA.
Dlaczego zeszło wam z tym aż tak długo?
Przecież w tak zwanym międzyczasie thrash
zdołał triumfalnie powrócić na metalowe salony,
po czym, w niejako naturalny sposób,
znowu stracić na popularności?
Nasz zespół utrzymuje bardzo wysokie standardy
na każdym etapie produkcji tego, nad
czym pracujemy, więc praca nad wydaniem debiutanckiego
albumu zajęła kilka lat. Excuse
nie podąża za żadnymi trendami czy też nie
tworzy tego, czego oczekuje rynek w danym
momencie, a raczej pozostaje wierny swojej wizji,
niezależnie od ewentualnej popularności.
Uaktywniliście się wydawniczo dopiero po
kilku latach istnienia, ale były to wyłącznie
krótsze wydawnictwa, od demo do EP-ki i
splitu - z płytą długogrającą wam się nie spieszyło,
woleliście poczekać i przygotować coś
naprawdę dopracowanego?
Jak powiedziałem wcześniej, zawsze celowaliśmy
w wysoką jakość, więc coś co miało być
oficjalnym wydaniem, musiało być tego warte
i oczywiście dopracowane.
Od początku istnienia zespołu tworzyliście
Foto: Excuse
Materiał na "Prophets From The Occultic
Cosmos" nagraliście już ponoć jakiś czas temu,
ale ukazuje się on dopiero teraz - co było
przyczyną tego opóźnienia?
W istocie płyta "Prophets From The Occultic
Cosmos" została nagrana w sierpniu 2017 roku.
Produkcja i postprodukcja była w pełni
analogowa, weszło w nią miksowanie, techniczne
dopracowywanie szczegółów oraz przygotowanie
materiału na płyty winylowe. Zajęło
to trochę więcej czasu, co przyczyniło się do
nieoczekiwanych opóźnień. Jednak do wydania
doszło bez żadnych kompromisów i czas,
który to zajęło, był tego warty.
To nie pierwszy album w waszym dorobku,
bo w ubiegłym roku ukazała się też kompilacja
"Visions Of The Occultic Cosmos", czyli
w pewnym sensie efekt udanej koncertowej
wizyty w Japonii?
"Prophets From The Occultic Cosmos" jest
naszym pierwszym studyjnym albumem. "Visions
Of The Occultic Cosmos" to albumkompilacja
specjalnie dostosowana dla publiczności
japońskiej i wydany z okazji naszego
występu na True Trash Fest 2018. Zawiera
najbardziej znaczące i wtedy jeszcze nigdy nie
wydane utwory z sesji nagraniowej debiutanckiego
albumu.
Zaproszenie na True Thrash Fest 2018 w
Osace pewnie was ucieszyło, tym bardziej,
że mogliście zagrać aż dwa razy podczas tej
trzydniowej imprezy, dzieląc przy tym scenę
z takimi legendami jak Hirax, Blood Feast
czy At War?
Pierwotnie Excuse miało grać na True Trash
Fest 2017, lecz z powodu poważnych urazów,
który spowodował wypadek samochodowy, w
dodatku na kilka godzin przed wylotem do Japonii,
nasz koncert został odwołany i opóźnił
się o rok. Zaproszenie na True Trash Fest
2018 nie było zaskoczeniem ale dzielenie sceny
z takimi gwiazdami to był prawdziwy zaszczyt.
Pewnie nie pomylę się zbytnio obstawiając,
że chcielibyście tam wrócić przy okazji promocji
nowej płyty?
Excuse powróci na True Trash Fest, który
tym razem odbędzie się 23 listopada w Hamburgu.
Japońska publiczność zawsze traktowała
Excuse bardzo dobrze. Szczególnie dzięki
Mikitoshi Matsuo za zorganizowanie kon-
66
EXCUSE
certów w Osace.
Do "Blade Of Antichrist" zrealizowaliście
teledysk - wybraliście ten utwór, bo jest akurat
najkrótszy z sześciu kompozycji zamieszczonych
na płycie?
Wideo "Blade Of Antichrist" zostało zainicjowane
przez wytwórnię Shadow Kingdom Records.
Pewnie ten utwór spodobał się im i w
celach promocyjnych chcieli dać mu jakieś wizualne
wsparcie. Natomiast klip, który stanowi
część audiowizualną albumu "Propeths From
Occultic Cosmos" oraz został niezależnie wykonany
i wydany przez zespół, to wideo do
utworu "Sworn To The Crimson Oath". Utwór
został wybrany ze względu na jego temat.
"Prophets From The Occultic Cosmos" jest
dostępna w streamingu czy w wersji cyfrowej,
ale ukazała się też na CD oraz na winylu
- fizyczne nośniki są wciąż podstawą dla
metalowych zespołów?
"Prophets From The Occultic Cosmos" to
doświadczenie audiowizualne i tylko formy
fizyczne mogą dać obraz wizualnej strony sztuki.
Formaty fizyczne, głównie winyl są najważniejszymi
i oficjalnymi formami, więc każdy
krok produkcji skupiał się na w pełni analogowym
i optymalnym brzmieniu na winylu.
Formy on-line są dobrym sposobem dla ludzi
na znalezienie i przetestowanie muzyki.
Znając wasze upodobanie do kaset to niebawem
ten album ukaże się też pewnie i na tym
nośniku?
Z całą pewnością w przyszłości album będzie
wydany w formie kasety.
Foto: Excuse
Myślisz, że to właśnie przede wszystkim
dzięki scenie metalowej prawdziwa muzyka
ma szanse na przetrwanie w tych cyfrowych
czasach, a takie zespoły jak wasz mają tu do
odegrania sporą rolę?
Prawdziwa sztuka zawsze będzie komponowana,
wydawana i doceniana przez tych, którzy
są jej oddani, mimo wszystko Excuse działa
niezależnie i nie ogranicza się do reprezentowania
jakiejkolwiek sceny lub obszaru.
Dzięki za wywiad!
Wojciech Chamryk
Tłumaczenie: Przemek Doktór,
Karol Gospodarek
HMP: To dla was nowa i pewnie ekscytująca
sytuacja, że po wydaniu i promocji płyty wydajecie
w krótkim czasie kolejną, bo od premiery
"Awakening" minęły dokładnie dwa
lata?
Mark Duffy: Posiadanie kontraktu z wytwórnią
promującą heavy metal to faktycznie nowa,
ekscytująca sytuacja. Zaczęliśmy pisać nowe
utwory jak tylko przypieczętowaliśmy kontrakt
i niedługo później mieliśmy szereg kawałków,
które chcieliśmy nagrać. Pragnęliśmy
Nowy świat
W roku 1984 wydali debiutancki album, ale nurt NWOBHM już dogorywał
i na tym się skończyło. Po czterech kolejnych latach po Millennium pozostało
już tylko wspomnienie, ale od momentu reaktywacji w roku 2015 ci starsi już
panowie nieźle przyspieszyli, wydając dwa kolejne albumy. "New World" może w
końcu sprawić, że będzie o nich głośniej, tym bardziej, że niedawno do zespołu
dołączył Kenny Nicholson, znany z takich grup jak Black Rose, Hammer czy
Holland:
Sytuacja zmieniła się na dobre o tyle, że przy
drugim albumie nie mieliście wydawcy i firmowaliście
go samodzielnie, a dopiero później
ukazał się na licencji choćby w Japonii -
teraz jest inaczej, bo od początku wspiera
was Pure Steel Records?
Tak, jak wcześniej powiedziałem, mając Pure
Steel po naszej stronie daje to nam szansę na
większą kreatywność i pozwala nam nie martwić
się o to, czy ktoś o nas usłyszy. Posiadanie
kontraktu na tym poziomie nie jest już takie
bo w 1982 roku, kiedy boom na NWOBHM
zaczął już przygasać, poza tym wasz wydawca
Guardian Records n' Tapes zdaje się,
że więcej uwagi poświęcał karierze Spartan
Warrior?
W tamtych czasach nie przejmowaliśmy się
zbytnio trendami i tym, jak scena może się
zmienić. Tworzyliśmy swoją muzykę i chcieliśmy
móc ją nagrać! Nawet obecnie wiele zespołów
uważa, że niełatwo jest znaleźć muzyków,
którzy nadają na tej samej fali. Ludzie
przychodzą i odchodzą, to nieuniknione.
Nawet częściej w tym wieku, kiedy nigdy nie
wiesz co czeka na ciebie za rogiem. Teraz mamy
mocny skład. Spartan Warrior wciąż są
naszymi przyjaciółmi. Może mieli lepsze kawałki
czy doświadczenie, co pomogło im stać
się bardziej rozpoznawalnymi.
Tak czy siak rok 1984 był dla obu zespołów
kluczowy, bo wy wydaliście debiut, oni drugi
album i okazało się, że nie ma już tak na
dobrą sprawę dla kogo grać, po nowej fali
metalu zostały już tylko wspomnienia?
Czasy się zmieniały, nie odnosiliśmy komercyjnych
sukcesów, a wielkie hairmetalowe
zespoły zaczynały rosnąć w siłę dzięki swoim
wpadającym w ucho refrenom. Trzeba było
mieć silne wsparcie żeby przetrwać. Niestety,
Millennium miało trudności. Mainstreamową
muzyką był w większości pop i dance.
wydać "A New World" wcześniej, ale po drodze
mieliśmy kilka trudności. Album "The
Awakening" był wypuszczony przez nas samych
i z ograniczonym budżetem, dlatego też
dystrybucją musieliśmy zająć się sami. Fakt,
że wytwórnia taka jak Pure Steel wspomaga
zespół i oferuje swoje środki jest bardziej wygodny
i zdejmuje z nas część tej presji. A "New
World" jest obecnie do kupienia wszędzie.
To przypadek czy też celowe działanie, że
wasze ostatnie płyty ukazują się akurat 25.
października? "Awakening" została dobrze
przyjęta, więc nie chcecie zapeszyć i liczycie,
że przy "A New World" będzie podobnie?
Te daty są czysto przypadkowe! Nie jesteśmy
tak przesądni. Nauczyliśmy się wiele podczas
tworzenia i nagrywania "The Awakening" i
chcieliśmy wykorzystać nasze doświadczenie
przy produkcji nowego albumu, aby brzmiał
dokładnie tak, jak to sobie wyobrażaliśmy. Jak
na razie, recenzje i komentarze fanów były pozytywne,
a my weźmiemy wszystko pod uwagę
w przyszłości.
Foto: Millennium
jak dawniej, kiedy zespoły dostawały zaliczki,
które mogły wydać, jak tylko chciały. Wciąż
mamy osobiste wydatki do opłacenia jak czas
w studio, etc. i mamy nadzieję na odzyskanie
tych pieniędzy dzięki sprzedaży nagrań. To
szanowana wytwórnia i z ich pomocą możemy
dotrzeć do większej liczby fanów.
To chyba wymarzona firma dla takiego zespołu
jak Millennium - w pewnych kręgach
kultowego, ale na dobrą sprawę nieznanego,
wręcz undergrundowego?
Pure Steel mają długą listę zespołów pod
swoimi skrzydłami i to miłe znajdować się pośród
niektórych, tak wspaniałych nazw. Millennium
zeszło w pewien sposób w podziemie,
ale utrzymaliśmy przy sobie trochę starszych
fanów, jednak dzięki nowym płytom
zyskaliśmy wielu nowych. Staramy się zyskać
uwagę z "A New World" i mamy nadzieję, że
zagramy trochę porządnych występów oraz
festiwali.
W latach 80. zaczęliście chyba zbyt późno,
Ale i tak długo jeszcze nie poddawaliście się,
bo przez cztery kolejne lata funkcjonowaliście,
nagrywaliście kolejne demówki, bywało,
że jakieś wasze utwory pojawiały się na
kompilacjach - liczyłeś, że ta zła passa w
końcu się zmieni?
Tak, liczyliśmy że będziemy mieć więcej
szczęścia i podpiszemy kontrakt z wytwórnią,
żeby wypuścić naszą muzykę, ale scena nieustannie
się zmieniała, co sprawiało, że zespołom
takim jak nasz było jeszcze trudniej
trafić do wytwórni.
W końcu lat 80. straciłeś już jednak resztki
złudzeń, bo masową publiczność interesował
już tylko pop, modny był thrash, rósł w siłę
death metal - wtedy odpuściliście, wydawałoby
się raz na zawsze?
Tak, w roku 1988 uznaliśmy, że to koniec,
zrobiliśmy ostatnie demo, ale zmieniliśmy nazwę
grupy po odejściu dwóch członków!
Zacząłeś wtedy śpiewać w Toranaga, co
czynisz z przerwami do dnia dzisiejszego, ale
chyba cały czas miałeś zakodowane w podświadomości,
że Millennium nie jest zamkniętą
kartą, że warto dać temu zespołowi
drugą szansę - tym bardziej, że w ostatnich
latach tradycyjny metal powrócił do łask
słuchaczy?
Czasem myślałem, żeby zebrać Millennium
ponownie i kiedy pojawiła się okazja zagrania
na Brofest wykorzystałem ją na wskrzeszenie
zespołu.
Zainteresowanie wznowieniem waszego
debiutu i starymi nagraniami demo pewnie
utwierdziło cię w przekonaniu, że warto reaktywować
zespół?
Mamy niesamowicie zapalonych fanów na całym
świecie. Po zejściu się zespołu wystąpiliśmy
na festiwalu o nazwie Brofest w Newcastle.
Byliśmy zszokowany, że fani przebyli nieraz
dość dużą podróż, by nas zobaczyć i nie
tylko kupili nowy merchandise, ale mieli ze
68
MILLENNIUM
sobą do podpisania kopie naszych wcześniejszych
albumów! Zadziwiające! To właśnie
stąd bierze się inspiracja na dalszą pracę, od
fanów!
Co istotne Millennium pozostał tym samym
zespołem co w latach 80., nie zmienialiście
się na siłę, nie unowocześnialiście swej muzyki,
chociaż nie dążyliście do dokładnego
skopiowania brzmienia sprzed lat, bo byłby
to jednak anachronizm?
Millennium to marka! Ale to też rozwijająca
się kapela. Gramy stare kompozycje dla najbardziej
oddanych fanów, ale nie stoimy w
miejscu i muzyka, którą teraz tworzymy niekoniecznie
jest powiązana z NWOBHM.
Oczywiście nie możemy uciec od tego wpływu,
to część tego kim jesteśmy, ale chcemy
poszerzyć nasz zakres i pisać w nowy sposób.
Przystępując do prac nad "A New World"
mieliście jakieś założenia, czy też wszystko
odbywało się bardzo naturalnie?
Cały czas zapisuję sobie pomysły na nowe
utwory. Miałem kilka kawałków, nad którymi
zaczęliśmy pracę z zespołem po "Awakening".
Gitarzysta Will Philpot wymyśla różne motywy,
a ja staram się dopasować moje słowa do
jego muzyki. Cały zespół pomaga formować
ostateczne brzmienie z racji tego, że przed sesją
nagraniową przez pewien czas robimy próby.
Po odejściu Dave'a Hardy'ego i Steve'a
Mennella tworzysz trzon składu z gitarzystą
Markiem Duffy, ale ostatnio zyskaliście
też niebagatelne wzmocnienie z racji
akcesu Kenny'ego Nicholsona, gitarzysty
znanego choćby z Black Rose, kolejnej grupy
nurtu NWOBHM, chociaż nie zdążył on
zaznaczyć swej obecności na "A New
World"?
Will i ja mamy wokół nas ludzi, którzy pragną,
aby zespołowi się powodziło. Paul, nasz
basista, pomógł podnieść nasz wizerunek w
mediach, a Nigel, perkusista, kipi entuzjazmem.
Dołączenie Kenny'ego to było dobre
posunięcie. Wciąż jest związany z Black Rose,
więc może będzie musiał dokonać pewnych
poświęceń, ale jego imię już wywołało
burzę pośród recenzentów pomimo tego, że
nie pojawia się na "A New World".
Foto: Millennium
To dopracowana muzycznie, mroczna od
strony tekstowej płyta - świat zmienił się
niewyobrażalnie, to faktycznie nowy świat,
tak odmienny od tego, który pamiętamy
sprzed lat? Jednocześnie ma też jednak swoje
plusy, bo choćby dzięki sieci macie szansę
dotrzeć ze swą muzyką do fanów z całego
świata, co w latach 80. było czymś niewyobrażalnym,
nawet w tak zaawansowanej
technicznie cywilizacji Zachodu?
Tak, technologia jest niesamowita, może być
wspaniałym benefitem dla każdego, ale również
może być przekleństwem. Jako grupa
staramy się dotrzeć do ludzi z całego świata
poprzez internet, ale coraz więcej ludzi ma
dostęp do muzyki zupełnie za darmo, co nie
pomaga zespołom, które potrzebują sprzedawać
nagrania. Technologia poprzez automatyzację
zabierze też ludziom miejsca pracy,
więc będzie więcej bezrobotnych, a ubóstwo
wzrośnie.
Zawartość "A New World" potwierdza też,
że musieliście mieć sporo frajdy pracując nad
tą płytą, co przełożyło się na dynamikę i
zwartość tego materiału?
"Awakening" porusza kilka spraw mówiących
o stanie naszego społeczeństwa i usiłuje sprawić,
by ludzie wstali i rozejrzeli się wokół siebie.
"A New World" ukazuje obraz Ziemi rozdartej
wojną ale daje też nadzieję, ze możemy
zostać uratowani przez inne byty pozaziemskie.
Wystarczy wrzucić trochę fantasy i kilku
odważnych bohaterów i gotowe. Fajnie było to
ćwiczyć i nagrywać z zespołem.
Teraz nie możecie się więc już pewnie doczekać
na promujące ją koncerty, aby przekonać
się, jak fani odbiorą nowe utwory
również w wykonaniach na żywo?
Graliśmy już kilka nowych kawałków na żywo
i odzew był wspaniały. Zawsze wyjątkowo
dbamy o wstępy gościnne i na festiwalach.
Byłoby niepowtarzalne, gdybyśmy mogli
zagrać wszystkie kawałki, ale zazwyczaj
ograniczenia czasowe sprawiają, że musimy
wybrać jakiś przedział materiału z dawniejszych
i nowszych albumów.
Nowy materiał trwa blisko 50 minut, macie
też sporo starszych, udanych utworów -
będzie z czego wybierać, chociaż podstawą
setlisty będą pewnie najnowsze kompozycje?
Większość live setu będą stanowiły nowe
kompozycje. Tak, są tam też znane utwory z
poprzednich albumów, które kochamy grać,
ale musimy zmierzać naprzód. Może będziemy
w stanie zrobić specjalny wstęp, na którym
zagramy starsze kompozycje, ale to świetne
uczucie pisać i nagrywać nowe.
Trzy albumy studyjne w 35 lat to nie jest
szczególnie imponujący dorobek, ale zważywszy
na koleje losu zespołu i tak sporo,
szczególnie, że trzymają poziom - będą kolejne,
skoro tak dobrze obecnie wam idzie?
Ostatnie trzy albumy zostały wyprodukowane
w ponad cztery lata każdy, więc nie jest źle.
Zaczynamy pisać kawałki na następną płytę,
ale we wszystkim trzeba utrzymać równowagę.
Mając wsparcie od naszych fanów będziemy
pracować dalej.
Trzymam cię więc za słowo i dziękuję za rozmowę!
Wojciech Chamryk, Kinga Dombek,
Przemek Doktór
Foto: Millennium
MILLENNIUM
69
Oficjalne biografie to stek bzdur!
Wszystko zaczęło się w Październiku, w deszczowym Londynie. Spotkanie
z Chopem Pitmanem i Tonym Hattonem było krótkie acz treściwe, podlane
sowicie Ironowym "Trooperem". Obiecałem im, że następnym razem spotkamy się
w Polsce. Słowa dotrzymałem. Zespół Airforce, którego członkami są Chop, Tony
i Doug Sampson, perkusista Iron Maiden z lat 1977-1979, to wciąż aktywny
muzycznie świadek rodzącego się heavy metalu. Zawitali do Lublina, na pierwszy
ever, ekskluzywny koncert dla Polskiego Radia. Była to oczywiście wspaniała okazja,
aby podpytać członków zespołu, a głównie Douga, o kilka nie do końca jasnych
wątków z historii Żelaznej Dziewicy.
HMP: Panowie, Waszym najnowszym wydawnictwem
jest singel "Band of Brothers",
który nagraliście z pierwszym, oryginalnym
wokalistą Iron Maiden, Paulem Dayem. Jak
doszło do tej współpracy?
Tony Hatton: Paul miał się pojawić w Londynie
podczas organizowanego 20 stycznia "Cart
Day" w pubie Cart & Horses, czyli miejscu w
którym Iron Maiden zagrał pierwszy koncert
w karierze. Pomyśleliśmy, że gdyby Paul przyjechał
nieco wcześniej, fajnie by było coś razem
stworzyć. Zaprosiliśmy więc początkowo Paula
do wykonania z nami kilku kawałków live, a
Paulem Dayem?
Chop Pitman: Tak, spotkał się niemalże cały
pierwszy line-up Iron Maiden. Byli tam Steve,
Paul, Dave Sullivan i Terry Rance. Zabrakło
jedynie Rona Matthewsa, ale z tego co kojarzę,
Ron trochę odcina się od tematu. Wciąż
ma jakiś żal z tamtych lat, nie wiadomo dokładnie
o co chodzi, możliwe że Ron sam już tego
nie pamięta (śmiech).
Wspomniałeś o wyjątkach od reguły. Nie tak
dawno były wokalista Iron Maiden, Dennis
Wilcock pozwał zespół o wykorzystanie jego
utworów bez przyznania mu praw autorskich.
Znacie tę historię?
Doug Sampson: Tak i uważam że totalne nieporozumienie.
Dennis po 40 latach przypomniał
sobie, że to jego kawałki. Dla mnie to totalna
żenada. Kiedy przychodziłem do zespołu
w 1977 roku i graliśmy numery typu "Prowler"
czy "Iron Maiden", nikt nie zaprzątał sobie głowy
tym, kto stworzył daną partię czy riff. Wiadomo
było, że większość numerów tworzyli
wspólnie Steve i Dave, ale ciężko powiedzieć w
jakich to było proporcjach. Możliwe, że Wilcock
dodał kiedyś coś od siebie, ale tak samo ja
mógłbym mówić, że przejście czy jakiś beat
perkusyjny jest mojego autorstwa. I też mógłbym
iść z tym do sądu, ale uważam że byłoby
to totalnie bez klasy. W tamtych czasach nikt
nie wyobrażał sobie, że za 40 lat te kawałki będą
legendarne i że będą znane niemalże w każdym
zakątku świata. Więc dochodzenie swoich
praw do tych numerów po ponad 40 latach
jest absurdalne i całkowicie bezzasadne, zwłaszcza
że chłopaki bardzo ciężko pracowali na
swój sukces.
Wielu muzyków którzy współtworzyli zespół
w latach 70-tych i 80-tych bazuje aktualnie na
starych utworach Maiden, odgrywając je po
pubach i klubach. Ty Doug, wraz z Airforce
nie macie w swoim repertuarze ani jednego
kawałka Maiden.
Doug Sampson: Tak, bo nie można żyć tylko
przeszłością. Oczywiście jestem dumny że byłem
częścią Iron Maiden i wciąż lubię się tym
chwalić. Nigdy nie zamierzałem się odcinać od
swoich dokonań z Ironami, ale też nigdy nie
chciałem też polegać tylko na nich. Nie czułbym
się dobrze opierając całą swoją muzyczną
egzystencję na tym, co stworzyłem ponad 40
lat temu. Jestem muzykiem, więc naturalnym
moim wyborem jest rozwój, robienie nowych
utworów, nagrywanie płyt i tak dalej. Nie czuję
potrzeby odtwarzać co wieczór utworów które
grałem w latach 80-tych, zwłaszcza że mam teraz
swój zespół który ma wiele świetnych kawałków
do zagrania. Maiden to ważna część
mojego życia, w końcu nie wiadomo jakby się
ono potoczyło dalej, gdyby nie problemy zdrowotne
przez które musiałem opuścić zespół.
Mam bardzo duży szacunek do tamtych czasów
ale też do późniejszych dokonań zespołu,
bo zrobili przecież masę fantastycznych rzeczy
po moim odejściu. Z drugiej strony, chciałbym
zaznaczyć że nie mam problemu z tym, że niektórzy
opierają swój repertuar o piosenki Maiden
z czasów kiedy byli w składzie. Jest to
świetna sprawa dla fanów, np. taki Dennis
Stratton robi to kapitalnie i na pewno dla fanów
to wielkie przeżycie zobaczyć go w akcji
jak gra "Phantom of the Opera".
potem stwierdziliśmy, że świetnie by było zrealizować
wspólnie jakieś nagranie. Paul ochoczo
przystał na ten pomysł i w efekcie mamy
"Band of Brothers".
"Band of Brothers" nagraliście w studiu Barnyard
w Essex, które należy do Steve'a Harrisa.
Doug Sampson: Tak, Steve i Chop wciąż bardzo
się przyjaźnią, więc Chop załatwił nagranie
w Essex. To było oczywiście świetne przeżycie
i fajny akcent historyczny - pierwszy wokalista
Iron Maiden oraz były perkusista tegoż
zespołu nagrywają w studiu u Steve'a!
Z tego co kojarzę, przed Świętami Bożego
Narodzenia, doszło do spotkania Steve'a z
Foto: Airforce
To dość ciekawe, że Iron Maiden, pomimo olbrzymiego
sukcesu jaki odnieśli, wciąż pamięta
o ludziach którzy tworzyli zespół we wczesnych
latach.
Doug Sampson: O tak, to zdecydowanie
wspaniała rzecz. Prócz kilku wyjątków, większość
byłych muzyków trzyma kontakt ze Steve'em
czy Dave'em. Oni pozostali normalnymi
ludźmi. Często się spotykamy, oczywiście jeśli
pozwala na to logistyka. Steve mieszka na Bahamach,
ale czasem bywa w Londynie i wpadamy
do siebie pogadać o starych czasach.
Naprawdę nigdy nie korciło Cię, żeby zagrać
na bis np. takiego "Prowlera"?
Doug Sampson: Nie. Zagrałem to wiele razy w
życiu i naprawdę nie potrzebuje aktualnie do
tego wracać, zwłaszcza w Airforce, w którym
stawiamy na autorski repertuar. Jeśli mamy już
grać cudze kompozycje, to wolimy zagrać Judas
Priest albo Accept, który obaj z Chopem
uwielbiamy. Być może kiedyś zagram jeszcze
"Prowlera", może w jakimś mieszanym składzie,
wraz z innym, byłym muzykiem Iron Maiden?
Prócz byłych muzyków, trzymacie również
stały kontakt z takimi ludźmi jak Dave
Lights czy Steve "Loopy" Loonhouse, czyli
oryginalnymi członkami ekipy technicznej
"Killer Crew".
Chop Pitman: Tak, wszyscy oni mieszkają w
Londynie i spotykamy się na imprezach lub po
prostu przy piwie w barze. Oni też mają wiele
kapitalnych historii do opowiedzenia, Loopy
wydał nawet jakiś czas temu książkę o swoich
przygodach, które przeżył pracując jako tech-
70
AIRFORCE
nik perkusyjny w Iron Maiden. Świetna książka!
Doug, charakterystyczną rzeczą dla Iron
Maiden zawsze był rozbudowany zestaw perkusyjny,
którego używał zarówno Twój następca,
Clive Burr, jak i aktualny bębniarz,
Nicko McBrain. Pamiętasz kto zapoczątkował
tą sceniczną modę? Ty?
Doug Sampson: Hmmm, nie wydaje mi się
żeby to była jakaś "sceniczna moda". Kiedy grałem
w Ironach, używałem raczej standardowego
zestawu, czyli trzy podwieszane tomy, studnia,
werbel, stopa i talerze. Nie przypominam
sobie żeby było tego więcej. Wiesz, to były takie
czasy kiedy do dyspozycji mieliśmy jedynie
średniej wielkości ciężarówkę, w którą musiał
zmieścić się sprzęt, ekipa techniczna i muzycy.
Siłą rzeczy nie było zbyt wiele miejsca na jakieś
bardziej rozbudowane instrumentarium, a musisz
wiedzieć, że na każdym koncercie jaki graliśmy,
zawsze używaliśmy własnego sprzętu, nigdy
nic nie pożyczaliśmy. Vic Vella, nasz kierowca
zawsze krzyczał: "po jaką cholerę Wam tyle
sprzętu!?!?!". Wydaje mi się jednak, że każdy z
perkusistów Maiden miał pełną dowolność co
do sprzętu na jakim grał i nie było to podyktowane
jakąkolwiek wizją, ani managementu, ani
Steve'a Harrisa. Skoro Clive używał takiego
dużego zestawu, widocznie tak lubił i tak mu
było wygodnie.
Znałeś się z Clive'em Burrem zanim dołączył
do Maiden?
Doug Sampson: Nie, co ciekawe, poznaliśmy
się dopiero kiedy obaj byliśmy już poza zespołem!
Kiedy ja odszedłem z zespołu, trochę się
wycofałem, musiałem uporządkować swoje
sprawy zdrowotne, Clive natomiast wszedł
wtedy na pełnej parze do rozpędzającego się
pociągu Maiden i przez 3 lata nie miał zbyt
wiele czasu na kontakty towarzyskie, bo był cały
czas w rozjazdach. Spotkaliśmy się dopiero
ok. 1985 roku, w studiu w którym obaj nagrywaliśmy
materiał do swoich aktualnych projektów.
Bardzo się polubiliśmy i od czasu do czasu
spotykaliśmy się aby pogadać o starych czasach.
W Londynie od kilku lat organizowany jest
Burr Fest, czyli festiwal pamięci Clive'a. Z
Airforce bierzecie tam regularnie udział.
Chop Pitman: To wspaniała inicjatywa, zwłaszcza,
że zrzesza byłych muzyków Maiden,
którzy w większości pamiętają Clive'a nie tyle
z zespołu, co z czasów przed dołączeniem do
niego. Na Burr Fest grali już Dennis Stratton,
Paul Di'Anno, Bufallo Fish z Terrym Wapramem
na gitarze, Thunderstick czy jedyny
pełnoprawny klawiszowiec w historii Iron Maiden,
Tony Moore. Takie imprezy są potrzebne,
bo upamiętniają wspaniałego człowieka jakim
był Clive i pozwalają fanom na poznanie
historii ich ulubionego zespołu od podszewki.
Legenda głosi, że podczas nagrywania "The
Soundhouse Tapes", czyli pierwszego oficjalnego
wydawnictwa Iron Maiden, prócz Ciebie,
Steve'a, Dave'a i Paula Di'Anno brał w
nim udział jeszcze gitarzysta Paul Cairns.
Doug, czy możesz to potwierdzić?
Doug Sampson: Tak, faktycznie tak było. Paul
nagrał partię drugiej gitary we wszystkich
czterech kawałkach i solo w "Strange World".
Dlaczego więc nie ma o tym wzmianki ani na
kopercie płyty ani w oficjalnej biografii Iron
Maiden "Run to the Hills"?
Doug Sampson: Och, oficjalne biografie to zawsze
jest stek bzdur! (śmiech). Podobno gdzieś
Foto: Airforce
napisali że pracuję jako operator wózka widłowego,
a ja nawet nie mam na to papierów! Co
do Paula Cairnsa, sprawa jest prosta. To były
czasy, kiedy skład Maiden wciąż nie mógł się
ustabilizować, Paul Cairns był w zespole raptem
miesiąc lub dwa, ale trafił akurat na sesję
nagraniową w Spaceward. Zrobił swoją robotę,
po czym odszedł z zespołu. "The Soundhouse
Tapes" wydane zostało kilka miesięcy później,
kiedy skład faktycznie był czteroosobowy, więc
koperta płyty przedstawiała aktualną sytuację
personalną. Kiedy płyta była w tłoczni, w tym
czasie dołączył jeszcze Tony Parsons, który
też nie miał farta i nie załapał się na kopertę
(śmiech). Trzeba pamiętać że w tamtym okresie
wszystko działo się naprawdę szybko i obecnie
ciężko to wszystko idealnie umiejscowić na
osi czasu. Zmiany personalne, kontrakt z EMI,
nagrania pierwszej płyty, koncerty, składanki...
Może komuś uda się to kiedyś poukładać, ale
to ciężkie zadanie, bo nawet mi mieszają się te
wątki. Myślę że nawet Steve tego wszystkiego
już nie pamięta! Niemniej jednak, faktem jest
że Paul Cairns nagrywał z Iron Maiden w studiu
Spaceward. Zresztą, słuchając tej płyty
bardzo łatwo wychwycić, że partie drugiej gitary
nie należą do Dave'a Murraya. Całkowicie
inny styl gry.
Druga ciekawa legenda dotycząca tamtych
czasów mówi, że sesja nagraniowa albumu
"Iron Maiden" rozpoczęła się jeszcze z Tobą
w składzie. Zachowały się jakieś nagrania z
tego okresu? Czy Twoje ścieżki zostały wymazane
i zastąpione nagraniami Clive'a?
Doug Sampson: To było trochę inaczej. Kiedy
Iron Maiden podpisało kontrakt z EMI, zespół
szukał producenta który zrobiłby z nami
pierwszą płytę. Zostało więc nagranych kilka
demówek ze mną w różnych studiach i z różnymi
producentami. Istnieje wersja "Running
Free" z moim udziałem, ale to straszne gówno,
ze względu na fatalną produkcję i jakość nagrania
- nigdy nie ukazało się to oficjalnie, ale
wiem, że krąży po internecie w fanowskim
obiegu. Kilka nagrań z tego okresu poszukiwań
zostało upublicznionych na składance Metal
for Muthas ("Sanctuary" i "Wrathchild" -
przyp. red.) oraz na stronie B singla "Running
Free" (mowa o utworze "Burning Ambition" -
przyp. red.).
Obecnie "Świetym Graalem" dla fanów Iron
Maiden wydaje się demo z 1977 roku, którego
fragmenty upublicznił Thunderstick. Słyszałeś
te nagrania?
Doug Sampson: Tak, ale to raczej ciekawostka
niż coś czego faktycznie warto posłuchać. To
nagrania poczynione zaraz przed rozpadem zespołu,
z kiepsko dysponowanym Dennisem
Wilkockiem, bez Dave'a Murraya i z Thunderstickiem
na bębnach, który utrzymał się w
zespole chyba z dwa tygodnie. To bardzo mierne
wykonania kawałków, które potem składaliśmy
od nowa do kupy, po tym jak dołączyłem
do zespołu. Zdaję sobie sprawę że dla fanów to
zapewne bardzo duża ciekawostka, ale uwierzcie
mi że poza wartością historyczną, muzycznie
to kompletny niewypał.
Nie zachowało się zbyt wiele nagrań koncertowych
z okresu Twojej bytności w zespole,
ale na Ebayu można dorwać bootleg z Ruskin
Arms z października 1979r. z Twoim udziałem.
Doug Sampson: Słyszałem o tym. Jednak jakość
nie jest powalająca, to raczej coś dla najbardziej
zagorzałych fanów. Wiem, że istnieje
jeszcze kilka nagrań z okresu kiedy bębniłem w
Ironach, ale sam nie posiadam nic co byłoby
warte upublicznienia.
No dobra, to skoro już jesteśmy przy czasach
dawnych. Chop, jak to było z tym pożyczaniem
wzmacniacza Steve'owi? Faktycznie
uratowałeś Iron Maiden przed niebytem?
Chop Pitman: (Śmiech), tak! (śmiech) Znałem
się ze Steve'em od dziecka, mieszkaliśmy obok
siebie. Kiedyś przyszedł do mnie i powiedział,
że ma zaklepany koncert w Cart & Horses ze
swoim nowym zespołem, ale nie ma dobrego
sprzętu! Chop, ratuj! (śmiech) Ja akurat miałem
sporo gitarowych gratów, więc powiedziałem:
ok, coś zmontujemy. Skończyło się na
tym, że Steve Harris grał na basie podłączony
do gitarowego pieca. Brzmiał jednak całkiem
nieźle.
Skoro znałeś się tak dobrze ze Stevem, dlaczego
nigdy nie zostałeś gitarzystą Iron Maiden?
Chop Pitman: Nie byłem wystarczająco dobry.
Po prostu. Byłem kiedyś u nich na przesłuchaniu,
ale nie zażarło. Wiesz, ciężko było dorównać
do Dave'a Murraya, spójrz tylko na ich historię,
jak wielu gitarzystów przewinęło się
przez skład Maiden na przestrzeni lat - to wyjaśnia
w zasadzie wszystko. Grać u boku Dave'a
to wielkie wyróżnienie ale i wielkie wyzwanie,
bo to naprawdę świetny gitarzysta. Zdarzało
mi się jammować ze Steve'm, Dave'm czy
Adrianem, ale nie grałem z nimi kawałków
Maiden.
Marcin Puszka
AIRFORCE
71
...i przyszła marka płatków śniadaniowych
Detraktor jest niemiecką kapelą thrash metalową,
która powstała całkiem niedawno, w roku 2016.
Jest to kwintet złożony z dwóch gitarzystów,
basisty i perkusisty, który tworzy swoją muzykę
w taki sposób, by czerpać frajdę z pisania
utworów. To też można wyczuć w wywiadzie,
który miałem okazję przeprowadzić z Rafaelem, gitarzystą
zespołu. Porozmawiamy o tym jak oni odbierają
własną muzykę, o początkach zespołu i ich najnowszym
albumie, a zarazem debiucie, "Grinder".
HMP: Cześć, jakbyś opisał muzykę, którą
gracie w Detraktor?
Rafael "Chewie" Dobbs: Traktor Metal
(śmiech). Zasadniczo, wszystko co komponujemy
jest spontanicznym muzycznym eksperymentem.
Kiedy mamy sesję nie zastanawiamy
się nad konkretnym gatunkiem, po prostu pozwalamy
wypłynąć muzyce z naszych żył. Czasami
zabieramy pomysły z domu, jednak nie
jest to nic konkretnego, raczej to co pozwala
się ustawiać, niczym silnik traktora! Nasza
muzyka jest kombinacją wszystkich naszych
pomysłów, połączonych tak, by każdy z nas
czerpał frajdę z grania. Uważamy, że to brzmi
dobrze dla takich fanów metalu, jakimi my
jesteśmy.
Czy mógłbyś opowiedzieć o początkach
waszego zespołu?
Wszyscy spotkaliśmy się w Hamburgu, całkiem
spontanicznie. Na początku Henrique
(perkusja / wokal) pracował jako ochrona podczas
koncertu Gamma Ray w Markthalle
Hamburg, kiedy ja - Rafael (gitarzysta) - próbowałem
wejść bez biletu (śmiech). Parę dni
potem poznałem Borisa (drugi gitarzysta), w
znanej dzielnicy St. Pauli, pijany w barze o
czwartej rano. Po różnych doświadczeniach z
gitarzystą basowym, wreszcie znaleźliśmy brakujący
element układanki, naszego brata Juana
(basista).
72 DETRAKTOR
Jak się obecnie trzyma "Sunday Thrash"?
Dla nas to była nasza pierwsza EPka, oczywiście,
jesteśmy z niej dumni, ponieważ jest to
pierwsza taśma, która dała nam kopa. Jest
wciąż dostępna online, wciąż niektórzy okazjonalnie
o nią pytają. Patrząc na techniczny aspekt
tego, wtedy byliśmy nie zbyt dojrzali z
naszą muzyką i procesem produkcyjnym oraz
wciąż uczyliśmy się jak lepiej działać w zespole.
W każdym razie, wierzymy, że jest to mocny
start i daje dobre rozeznanie, jak bardzo
zespół się rozwinął na przestrzeni ostatnich
kilku lat.
Jaka jest różnica pomiędzy "Sunday Thrash"
oraz "Size Matters"?
"Sunday Thrash" ma bardziej thrashowe podejście
w porównaniu do "Size Matters".
"Sunday Thrash" zostało stworzone przez nas
samych i to było nasze pierwsze doświadczenie,
związane z nagrywaniem muzyki. "Size
Matters" było dla nas nowym kierunkiem jeśli
chodzi o produkcję i nagrywanie. Jest bardziej
rytmiczne oraz nie tak surowe jak "Sunday
Thrash". Pracowaliśmy z Dirkiem Schlaechterem
z Gamma Ray, zajął się on obróbką techniczną
i nagrał partie basu na tę płytę. Oczywiście,
jest duża różnica w klimacie pomiędzy
oboma albumami. Myślę, że to część procesu
rozwoju naszego własnego stylu muzycznego i
kierunku.
Czy mógłbyś opisać proces produkcyjny na
wasz debiut "Grinder"?
Ten album sami wyprodukowaliśmy. Uznaliśmy,
że włożymy wszystko to, czego się nauczyliśmy
z poprzednich sesji, to co nasi fani
chcieliby usłyszeć oraz to co kochamy grać.
Wszyscy z nas mieli duży wkład w produkcję
tego albumu. Wszyscy poznaliśmy nasze mocne
strony w odniesieniu do zespołu. Także
zoptymalizowaliśmy proces produkcyjny, robiąc
to, w czym jesteśmy dobrzy. Jesteśmy zadowoleni
z rezultatu naszej pracy! Domingo -
nasz inżynier dźwięku - zrobił wspaniałą robotę
zbierając wszystkie koncepty i sprawiając, że
brzmią całkiem dobrze.
Czy "El Sunday" jest odniesieniem do waszego
pierwszego demo, "Sunday Thrash"?
Tak. Zdecydowaliśmy się, że damy "Sunday"
bardziej złożoną nutę. Po chwili grania utworów
razem, zauważyliśmy, że rozwinęliśmy się
pod względem stylu oraz podejścia do grania.
"El Sunday" dostało nowe intro (to część El -
śmiech), wokale stały się lepsze, zespół stał się
precyzyjniejszy, pewnie szczegóły w strukturze
się zmieniły, dodaliśmy nowego basistę i
wszystko, tak więc pomyśleliśmy: czemu nie?
Zaktualizowaliśmy ten utwór w sposób, w który
obecnie jest przedstawiany.
Czy "Grinder" zawiera jeszcze jakieś utwory
z waszych poprzednich albumów? Czy
planujecie dokonać nagrania utworów z
demówek czy nie?
Tak, "El Sunday" (wcześniej znane jako "Sunday
Poem") oraz "Rejekt". Wybraliśmy te dwa
kawałki, ponieważ chcieliśmy im dać nowej
energii, bardziej demonstrując obecne podejście
i styl zespołu. Poza tym, pomyśleliśmy, że
będą dobrze pasować do reszty zawartości albumu.
Nie mamy obecnie żadnych planów by
ponownie nagrać resztę oryginalnych utworów
z demówek, jednak jeśli znajdziemy im odpowiednie
miejsce i będą pasować do ogólnego
flow przyszłych albumów, to czemu nie!
Czemu wybraliście "Parasita" oraz "Not
Many More" na teledyski?
To są dwa różne utwory, mające różny klimat
i podejście. Chcieliśmy pokazać szeroki zakres
tego, co osiągnął zespół na najnowszym albumie.
Poza tym te utwory miały potencjał aby
stworzyć dobry materiał video. Najpewniej nie
będą to ostatnie utwory z teledyskami, jednak
na razie nam to wystarczy.
Jeśli miałbyś wybrać jeden film, dla którego
"Grinder" byłby znakomitym soundtrackiem,
to jak brzmiałby tytuł tego filmu?
"Mad Max"!
Czy mógłbyś wymienić najbardziej negatywny
utwór z waszego najnowszego albumu?
Uważamy, że każdy utwór ma w sobie coś specjalnego.
Myślę, że ten jeden, który tworzy
najwięcej konfliktu i niezgody w zespole to
"Chupacabra".
Co sądzisz o opinii fanów i recenzentów na
temat waszego "Grinder"?
Jesteśmy pozytywnie zaskoczeni, jak wspaniała
była reakcja fanów oraz odzew krytyków. To
świetnie, że jesteśmy w stanie otrzymać taką
energię, a zarazem jest to powód by iść dalej.
Nie spodziewaliśmy się, że każdy polubi ten al-
bum, jednak mamy nadzieję, że ludzie w jakiś
sposób zobaczą potencjał i powody, by zobaczyć
nas na żywo. Całościowo, wygląda to całkiem
pozytywnie i nawet jeśli nie, to zdrowie
wolności słowa!
Czy wasz kolejny album też będzie miał koło
na okładce?
Oczywiście. Śpimy, bierzemy prysznic i mamy
śniadanie z kołami. Mamy nadzieję, że pewnego
dnia będziemy w stanie stworzyć własną
markę płatków śniadaniowych, o kształcie koła
i twoje codzienne śniadanie będzie miało
małe kółeczka w mleku.
Jesteście świadomi tego, że nazwa "Grinder"
w metalu już istnieje, jako niemiecki zespół
thrash metalowy z lat 80.? Co sądzicie o
nich?
Są świetni. Bardzo spoko speed thrash (jeśli
chcesz już przypisać im jakąś szufladkę). Rozumiemy,
że słowo "Grinder" nie jest wyjątkowe,
ale co możesz zrobić… Z milionem różnych
zespołów z ilością nazw, które sumują
się na liczbę większą niż ilość słów w angielskim,
nigdy nie jesteś w stanie prawdziwie
uniknąć konfliktów nazewniczych. Jednak na
koniec powiem, że nasz koncept tej nazwy pochodzi
od utworu i klimatu albumu.
Foto: Detraktor
Co planujecie robić w roku 2020?
Mam nadzieje grać masę tras, festiwali i występów,
tak dużo jak to tylko możliwe oraz
utrzymywać nasz proces twórczy! Obecnie poszukujemy
jak najlepszych sposobów na pokazanie
siebie, w celu prezentacji reszcie świata
naszej muzyki. Żeby być szczerym, obecnie
wszystko się wydaje krótkotrwałe, tak więc staramy
się stawiać jeden krok w danym czasie.
Jeśli rok 2020 przyniesie nam dobre niespodzianki,
to będziemy szczęśliwi.
Czy rozmiar ma znaczenie?
Tak. Swoją drogą, jaki rozmiar ma znaczenie?
Co sądzisz o katalogu zespołów z Violent
Creek Records?
Jest wspaniały! Ogólnie jest to nasze pierwsze
doświadczenie z wydawnictwem fonograficznym
i jak na razie robią wspaniałą robotę.
Od początku można było poczuć od tych gości
wspaniały klimat i jako część tej wytwórni jestem
bardzo podekscytowany przyszłością!
Mam na myśli również to, że jest to wydawnictwo
mające obecnie dwa zespoły gdzie perkusiści
są głównymi wokalistami. Nie sądzę to
było celowe, ale brzmi spoko. Ci goście poszukują
dobrej muzyki i jak na tą chwilę, jesteśmy
podekscytowani również współpracą z resztą
zespołów.
Dziękuje za wywiad. Powodzenia!
Dziękuje wam za ten wywiad. Zdrowia życzy
rodzina Detraktor!
Jacek Woźniak
Jesteśmy w fazie podbijania świata
Portugalczycy czują się nieco odcięci od reszty
Europy. Ogarniająca inne kraje cudowna fala powrotu
heavy metalu nie dociera do Portugalii.
Mimo, że większość ludzi kręci to,
co kręciło "środkowych Europejczyków" jakiś
czas temu, rozwija się tam podziemna scena klasycznego heavy
metalu. Jednym z przedstawicieli jest Toxikull. Zamieniliśmy kilka
słów z ich Lexem Thunderem.
HMP: Zanim usłyszałam Waszą płytę, do
tej pory z Portugalii znałam w zasadzie głównie
Ironsword. Ich kariera była dla Was inspiracją
i dała motywację do grania?
Lex Thunder: Szczerze? Nie. Nie słucham
zbyt często Ironsword. Znam ich, ale nie są
tutaj aż tak wpływowi, grają częściej poza Portugalią.
Jest wiele dobrych zespołów w Portugalii.
My jesteśmy trochę oddaleni od reszty
Europy i nie mamy zbyt wiele pieniędzy na
trasy. Wydatki są duże, nasze zarobki bardzo
niskie i żeby wyjechać w trasę musimy ryzykować
utratę pracy. Rozumiem więc dlaczego
portugalskie grupy nie grają zbyt często poza
Jak się gra heavy metal w Portugalii? Macie
dla kogo grać czy nie ma u Was wielu miłośników
tego rodzaju muzyki?
Jak powiedziałem, nasza scena jest bardzo mocna,
mamy dużo zespołów jak na kraj, który
liczy tylko 10 milionów ludzi, a w którym metal
nigdy nie był popularnym gatunkiem. Jednak
z drugiej strony, scena tutaj jest inna niż
w pozostałej części Europy. Nie ma wielu fanów
tradycyjnego metalu. Moja teoria jest taka,
że Portugalia jest trochę odizolowana i
oddalona od reszty, dlatego wielbicielom metalu
jest trudniej nadążyć za tym, co się dzieje.
To odmienna rzeczywistość. Czasami wydaje
się, że jesteśmy wyspą, która znajduje się daleko
od stałego lądu. Ludzie są gorliwiej nastawieni
do współczesnych thrash metalowych
zespołów i nowoczesnych death metalowych
grup czy dziwnego gówna, zupełnie jak kilka
lat wcześniej w centralnej Europie. Myślę, że
to dlatego Ironsword gra częściej poza naszym
krajem. Na szczęście, mimo tego, że gramy tradycyjny
metal, jesteśmy w stanie przedrzeć się
przez scenę i mamy sporo fanów i gramy sporo
A znasz kanadyjski Riot City?
Tak, znam. I słuchałem ich płyty. Uważam, że
cała koncepcja zespołu i wizerunek są naprawdę
fantastyczne, ale nie byłem pod wrażeniem
ich muzyki. To nie znaczy, że myślę, że
jest zła czy też w ogóle mi się nie podoba. Po
prostu mnie nie zachwyca, ale to świetni muzycy.
W kawałku "Speed Blood Metal" w 1:50 minucie
pojawia się motyw, który brzmi nieczysto
i dysharmoniczne. To celowy zabieg?
O nie. Zostaliśmy zdemaskowani! (śmiech).
Tak, to celowe, nasze kompozycje muszą przejść
przez Michaela (drugi gitarzysta - przyp.
red.), mnie oraz naszego producenta. I oni
wszyscy wiedzą jaka jest nasza muzyczna wizja.
W Twoich tekstach pojawia się wiele klasycznych
i typowych dla metalowej muzyki motywów.
Trudno jest pisać w tradycyjnej
heavymetalowej konwencji tak, żeby nie powtórzyć
już setek innych tekstów? A może w
ogóle nie przejmowałeś się oryginalnością?
Pisząc teksty, nie skupiam się na ich oryginalności,
ponieważ piszę o rzeczach, które czuję
lub o historiach, które sobie wyobrażam.
Mógłbym być oryginalny i pisać o czymś, o
czym nikt nigdy jeszcze nie wspominał jak…
latające żyrafy czy mięsożerne rośliny? Jednak
to po prostu nie byłbym ja. Albo byłbym na
haju. Kolejną ważną rzeczą jest to, że możesz
uważać te teksty za proste, ale za nimi kryje się
coś więcej. Większość tekstów, które piszę to
metafory. "Cursed and Punished" pojawiło się
w mojej głowie, ponieważ w zeszłym roku czułem
się, jakbym został przeklęty za coś, co zrobiłem
i byłem karany, bo każdy czyn niesie za
sobą konsekwencje. "Revival/Rising Dust" jest
o tym, że prawdziwy metal był niemalże martwy,
ale teraz wydaje się, że powraca. To mój
sposób na przeobrażenie uczuć i opinii w sztukę.
Jednak oczywiście są też inne teksty, jak
"Killer Night", który jest tylko opowieścią fantasy,
która według mnie po prostu brzmi dobrze.
Nie myślę o byciu monotonnym, piszę o
tym co czuję i czego chcę.
krajem. Mamy za to bardzo silną scenę undergroundową.
Wasz fanpage na Facebooku prowadzicie
głównie po portugalsku. Zgaduję, że większość
płyt kupują Wasi rodacy?
Nasze ogólne posty są w języku angielskim,
ponieważ obecnie mamy fanów z całego świata.
Nawet na Spotify najwięcej odtworzeń jeżeli
chodzi o nasze kawałki, zanotowaliśmy ze
Stanów Zjednoczonych, a nie z Portugalii.
Oczywiście na Facebooku mamy więcej polubień
od Portugalczyków, bo tutaj najczęściej
gramy i tutaj mieliśmy pierwszych fanów, ale
teraz jesteśmy w fazie podbijania świata.
koncertów.
Foto: ToxiKull
Inspiruje Cię bezpośrednio szybkie heavymetalowe
granie w stylu najlepszych płyt Judas
Priest lub Exciter czy złapaliście bakcyla
wtórnie, od nowszych kapel w rodzaju Enforcer?
Dobre pytanie. Mówiłem dużo na ten temat w
innych wywiadach i rozmawiałem też o tym z
przyjaciółmi i fanami. Oczywiście legendy mają
na nas bardzo duży wpływ. Priest, Motörhead,
Venom, Mercyful Fate, etc.... Ale jeśli
spojrzysz na mój telefon, w bibliotece muzycznej
mam więcej teraźniejszych zespołów i to
one mnie inspirują. Więc myślę, że bardziej
polegamy na współczesnej nowej fali zespołów
takich jak Enforcer, Skull Fist, RAM czy Vulture.
W połowie lat 90. wiele heavy i thrash metalowych
zespołów celowo rezygnowało z
metalowego wizerunku (wystarczy spojrzeć
na zdjęcia Megadeth z tego czasu). Wydawało
się, że klasyczny wizerunek już na zawsze
będzie w odwrocie i będzie kojarzony z
kiczem. Dziś po latach wrócił i ma się świetnie.
Takie kapele jak Wy przywracacie go z
pełną świadomością. Jak ważne są dla Was
te wszystkie metalowe atrybuty?
Jak w każdym biznesie, wizerunek pomaga
obrać pozycję i być kojarzonym z określoną niszą
czy stylem. Uważam, że tworzymy część
tej oldschoolowej, odrodzonej sceny metalowej,
dlatego podtrzymywanie tego image'u ma
sens. Dzięki temu można przyciągnąć więcej
ludzi, którzy interesują się takimi rzeczami.
Macie świetną sesję zdjęciową z dymem i
łańcuchami. Kojarzy mi się ze starymi fotkami
Venom czy okładką Stormwitch. Pewnie
mieliście przy niej masę zabawy?
Tak, bardzo dobrze się bawiliśmy. Niestety
mieliśmy też kaca, więc bawilibyśmy się jeszcze
fajniej, gdybyśmy nie musieli na każdym
kroku popijać wody (śmiech). Sesja zdjęciowa
odbyła się w studio w Collegu Evora i była zaplanowana
i zrealizowana przez naszego gitarzystę
Michaela Blade'a. Jest bardzo utalentowany
w sprawach fotografii i filmów. Myślę, że
rezultat jest bardzo dobry. Cieszę się, że wam
się podoba.
Katarzyna "Strati" Mikosz
Tłumaczenie: Kinga Dombek,
Maciej Kliszcz
74
TOXIKULL
HMP: 1 marca br. ukazał się Wasz pierwszy
album studyjny. Co skłoniło Was do założenia
zespołu?
Andreas Sinanoglou: Nasz debiutancki album
był moim marzeniem od wielu lat. Jestem
naprawdę podekscytowany, że spełniło się ono
z udziałem tych wspaniałych muzyków. Prawda
jest taka, że nie jesteśmy zespołem. Było
to raczej spotkanie przyjaciół i gościnnie występujących
muzyków. Jestem naprawdę wdzięczny
za ich wkład, szczególnie Bobowi Katsionisowi
- jego pomoc i rady były naprawdę
cenne.
Wszyscy jesteśmy wojownikami!
Ilu z Was słyszało o Warrior Path? Ja odkryłam ten zespół zupełnie przypadkiem
i od razu wpadł mi w ucho. Warrior Path to projekt gitarzysty i tekściarza
Andreasa Sinanoglou. Oprócz niego, na wydanym 1 marca br. albumie noszącym
tytuł po prostu "Warrior Path", zagrali również Dave Rundle (perkusja), Yannis
Papadopoulos (wokal), Bob Katsionis (gitara, gitara basowa, klawisze) oraz
Hristos-Valentinos Petevis (skrzypce). Andreas Sinanoglou opowiada o tym, jak
powstał Warrior Path i jakie są jego plany na przyszłość. Zapraszam do lektury.
od innych epickich zespołów heavy/power
metalowych? Czy jest coś specyficznego dla
Warrior Path?
Nie czuję, żebym robił coś specjalnego i nie
próbuję brzmieć inaczej od kogokolwiek. Może
to właśnie czyni muzykę Warrior Path inną!
Nie przestrzegam żadnych zasad ani wytycznych
dotyczących aranżacji muzyki i po prostu
próbuję opowiedzieć historię, to wszystko!
Czym jest dla Ciebie muzyka - sposobem na
zabicie nudy, pasją czy jeszcze czymś innym?
Muzyka jest najlepszym towarzyszem każdego
Inspirują Cię tacy artyści jak: Manowar,
Riot, Crimson Glory, Iron Maiden, Manilla
Road, Warlord, Battleroar, Running Wild,
Bathory. Czy jest dla Ciebie ktoś szczególnie
ważny, kogo chciałbyś zaprosić do współpracy?
Wszystkie te wspaniałe zespoły, o których
wspomniałaś, napełniły mnie tonami emocji,
podczas słuchania ich albumów nauczyłem się
od nich heavy metalu takiego, jaki znam, nauczyłem
się grać na gitarze, gdy grałem ich
utwory. W efekcie wpłynęły na moją muzykę i
dlatego wszystkie były dla mnie bardzo ważne.
Chciałbym zaprosić do współpracy Iron Maiden
i Battleroar!
Album bardzo mi się podoba, ale są też mniej
entuzjastyczne opinie. Jak reagujesz na krytykę?
Czy krytyka Cię przytłacza?
Prawda jest taka, że nie możemy zadowolić
wszystkich. Nasza muzyka jest dla tych, którym
się spodoba, tak samo, jak nam, a nie dla
tych, którzy powiedzą coś negatywnego tak
czy inaczej.
Czy masz inne zajęcia poza tworzeniem muzyki?
Studiowałem architekturę morską i pracuję w
przemyśle morskim od ponad dziesięciu lat.
Dużo podróżuję w związku z moją codzienną
pracą i pozostawia mi to bardzo mało wolnego
czasu. Lubię też spotykać się z przyjaciółmi i
odwiedzać lokalne tawerny!
Jakie są Twoje plany na przyszłość? Co
Okładka wygląda niesamowicie, przedstawia
prawdziwego nieustraszonego wojownika.
Kto jest jej autorem?
Autorem okładki jest Dimitar Nikolov. Wykonał
fantastyczną pracę! Chodziło o to, aby
przedstawić nieustraszonego wojownika, który
musi najpierw stawić czoła swoim wewnętrznym
demonom (wilkowi), a następnie przejść
trudną ścieżkę, by dotrzeć do celu. Byłem
pod wielkim wrażeniem, kiedy zobaczyłem
ostateczną wersję okładki!
Musisz mieć bardzo żywą wyobraźnię, ponieważ
Twoje teksty są takie fantastyczne. Co
stanowi Twoją inspirację?
Dziękuję. Cieszę się, że Ci się podobają! Moje
teksty oparte są na codziennych trudnościach,
ale śpiewane w sposób epicki / ciężki. Każdego
dnia wszyscy jesteśmy wojownikami zmagającymi
się z codziennymi bitwami i przezwyciężającymi
własne demony. Walczymy by być lepszymi
we wszystkim, a nasze wybory mają
także swoją cenę. Wpływ mają na mnie również
książki opowiadające o wojownikach, bitwach
i mitologii.
Czy teksty zostały stworzone tylko przez
Ciebie czy inni członkowie zespołu również
uczestniczyli w ich pisaniu?
Teksty zostały napisane przeze mnie. Niektóre
utwory zostały napisane razem z przyjacielem,
z którym graliśmy razem w moim pierwszym
zespole, kiedy byliśmy w szkole średniej.
Jak wyglądało tworzenie muzyki? Czy każdy
muzyk dodał coś od siebie, czy może był tylko
jeden lider?
Muzyka też została napisana przeze mnie. Cały
album został napisany zanim ukończyłem
18 lat, ze wszystkimi szczegółami, od dźwięku
i wokalu po teksty piosenek i grafikę okładki.
Jednakże nigdy niczego nie nagrywałem, dopóki
pewnego dnia nie zdecydowałem się pójść
do Sound Symmetry Studio, gdzie poznałem
Boba. Bob bardzo mi pomógł w całym procesie
nagrywania, a tu i tam dodał kilka naprawdę
świetnych gitarowych solówek.
Co Twoim zdaniem odróżnia Warrior Path
Foto: Warrior Path
nastroju dnia i moim schronieniem przed rzeczywistością.
Dzięki muzyce możemy wyrazić
siebie, a także powiedzieć rzeczy, których nie
możemy wyrazić w inny sposób.
Na stronie Warrior Path na Facebooku możemy
przeczytać, że jest tylko dwóch stałych
członków zespołu - Andreas Sinanoglou i
Dave Rundle a Yannis Papadopoulos, Bob
Katsionis, Hristos-Valentinos Petevis występują
jedynie gościnnie. Czy możemy oczekiwać,
że będzie to bardziej stała współpraca?
Też bym tego chciał, ale wydaje się to bardzo
trudne. Wszyscy są świetnymi chłopakami i
świetnymi muzykami, ale są bardzo zajęci swoimi
sprawami.
chciałbyś osiągnąć?
Nie mam wielkich planów. Spróbuję założyć
zespół ze stałymi członkami, aby móc występować
na żywo. Obecnie rozpoczęliśmy nagrania
naszego drugiego albumu.
Czy w najbliższej przyszłości zobaczymy
Warrior Path w trasie koncertowej po Europie?
Bardzo chciałbym, ale na razie jest to trudne
do zrealizowania.
Dziękuję za poświęcony czas i życzę wszystkiego
najlepszego na przyszłość. Mam nadzieję,
że zobaczymy się wkrótce na koncercie
w Polsce.
Dziękuję bardzo za ten wywiad! Wszystkiego
najlepszego również dla Ciebie!
Simona Dworska
WARRIOR PATH 75
Utwory skłaniające do przemyśleń
Ritual Steel nigdy nie ekscytował szerszej publiczności, ale ten niemiecki
zespół z amerykańskim, świetnym wokalistą Johnem Casonem od lat robi
swoje, nagrywając kolejne, wypełnione tradycyjnym metalem, płyty. "V" też trzyma
poziom, będąc idealnym materiałem dla fanów surowego, ale też całkiem
melodyjnego metalu w teutońskim wydaniu:
HMP: Ritual Steel jest zespołem pracującym
w swoim rytmie - wydajecie kolejną płytę
dopiero wtedy, kiedy jesteście w 100%
przekonani, że nadszedł na to czas?
John Cason: Hej, tak właśnie jest. Zawsze
dbamy o to, aby nasze utwory pasowały do tego,
co robimy, a to wymaga czasu. Również,
jeśli chodzi o teksty, zajmuje to dużo czasu,
aby dopasować właściwy temat do piosenki.
Wiec tak, nadszedł czas na nowy album. Ritual
Steel "V" zostało też wydane w wersji limitowanej
na winylu, co czyni tę płytę jeszcze
bardziej interesującą.
To obecnie chyba najlepsza metoda pracy,
kiedy album jako zwarta całość tak stracił na
znaczeniu, bo coraz więcej słuchacyz preferuje
słuchanie pojedynczych piosenek, a
streaming rośnie w siłę?
Wiesz, wierzę, że najlepsze są pełne płyty, ponieważ
opowiadają całą historię, którą chcemy
zaoferować słuchaczom. Streaming też jest
ważny, ponieważ daje słuchaczowi szanse na
zapoznanie się z piosenkami, a potem zakup
całego albumu.
Dobrze przynajmniej, że metalowa publiczność
wciąż jest dość konserwatywna w
swych upodobaniach, bo gdyby było inaczej,
to albumy wydawałyby tylko zespoły pokroju
Iron Maiden?
Tak. Iron Maiden ma duży fanbase. Młode
zespoły go nie mają, wiec potrzebują większej
promocji żeby sprzedawać albumy. Również
granie koncertów bardzo w tym pomaga.
Nie dziwi cię fakt, że im łatwiej można nagrać
płytę, praktycznie w domowych warunkach,
to w większości brzmią one zdecydowanie
gorzej, plastikowo, bez siły i mocy?
Tak. Nagrywanie w domu może sprawiać problemy.
Po pierwsze, pokój musi być dźwiękoszczelny
i trzeba mieć dobre mikrofony. W
tym momencie nagranie może okazać się dobre.
Zespół musi potem wziąć te kawałki do
miksowania i masteringu. Po tym powinno
wyjść dobrze.
Foto: Ritual Steel
Czyli sama technologia to nie wszystko, a
masowe wykorzystywanie tych samych brzmień
czy rozwiązań ma kolosalny wpływ na
swoistą unifikację, a co za tym idzie bezpłciowość,
wielu płyt?
Dokładnie. Technologia to nie wszystko. Zespół
musi być obyty ze swoimi instrumentami
i to dobrze. Mikrofony muszą być z górnej
półki, wtedy dopiero wchodzi technologia -
miks i mastering.
To dlatego przykładacie taką wagę do brzmienia
wydawnictw Ritual Steel, czuwacie
nad każdym dźwiękowym detalem, nawet
jeśli nie będzie on słyszalny na komputerowych
głośniczkach czy z telefonu?
Szczegóły dźwięków są ważne. Na przykład,
bas i wokale są na tym albumie trochę głośniej.
Wierzę, że bas powinien być wyeksponowany
w miksie. Z uwagi na to, że streaming
jest tak popularny musimy się oczywiście upewnić,
że wszystkie instrumenty są słyszalne
przy odtwarzaniu na wszystkich urządzeniach.
Nie jest to utrudnienie, że w czasie jednej sesji
Sven Böge musi być nie tylko muzykiem, i
to w dodatku nagrywającym wszystkie partie
basowe i gitarowe, ale też producentem?
Roger Glover mówił na przykład, że czasem
go to przerastało, ta konieczność ciągłej zmiany
ról, kiedy produkował płyty Rainbow
czy Deep Purple...
Tak, to czasem może być przytłaczające. Sven
nagrał bas, gitary i cały album z wyjątkiem
wokali, które zostały nagrane przeze mnie w
Chandler, w Arizonie. Sven przyjął dużo ról
na tym albumie, co zrozumiałe może być frustrujące.
Jednak, na szczęście podjął się tego.
76
RITUAL STEEL
Warto jednak zauważyć, że to było w innych
czasach, więc i honoraria otrzymywał za to
zdecydowanie wyższe (śmiech). Teraz nie
ma co ukrywać, że gracie właściwie dla przyjemności,
bo chcąc realizować się komercyjnie
musielibyście przerzucić się na coś znacznie
lżejszego?
Na nowym albumie Ritual Steel jest dużo
piosenek nadających się do radia. Na przykład
"Jackyl & Hyde" i "Confrontation On The
Frontlines" to iście radiowe piosenki. Mają ciepły
feeling i dobre tempo. Teksty nie są też
zbyt agresywne.
Po zawartości "V" wnoszę jednak, że nie ma
na to szans, tradycyjny metal jest dla was
wszystkim w muzycznym wymiarze życia?
Tak jak wspominałem, wierze, że jest sporo radiowych
kawałków na albumie. Kwestią jest
postaranie się, aby tam się znalazły, a potem
zobaczymy.
Niemcy mają zresztą tak generalnie metal
we krwi - już na początku lat 80. tamtejsza
scena mogła równać się z brytyjską czy amerykańską
pod względem liczby i poziomu zespołów,
a w kolejnej dekadzie można śmiało
powiedzieć, że to niemiecki rynek podtrzymał
tradycyjny metal przy życiu, kiedy omal
nie zabiły go grunge czy ekstremalne odmiany
metalu?
Zgodzę się, że niemiecka scena podtrzymywała
metal przy życiu. Na przykład, Niemcy
mają dużo wysokiej klasy festiwali, na które
wiele zespołów z Ameryki. stara się dostać.
Jest dużo dobrych, niemieckich zespołów i
wiele dobrych wydawnictw. To właśnie to
podtrzymuje tam metalową scenę. W efekcie
coraz więcej metalowych zespołów podpisuje
kontrakty i wydaje płyty na całym świecie.
Chyba jednak nigdy nie kusiło cię, by spróbować
swych sił w black czy death metalu,
chociaż były popularne gdy zaczynałeś grać i
wciąż tak jest - nie czułbyś się pewnie dobrze
w takiej stylistyce?
Nie. Death i black metal to nie jest styl Ritual
Steel. Wokale nie pasują. Ritual Steel będzie
grało heavy metal.
"Does Tomorrow Exist" czy "Doomonic Power"
to jest właśnie to: ostre, dość surowe,
ale niepozbawione też melodii granie wciaż
rządzi na płytach Ritual Steel?
Tak. Dalej próbujemy pozostać przy melodiach.
Na przykład, wokale, które pasują pod
melodię gitar oraz potężna perkusja i wiele
zmian. "Does Tomorrow Exist" ma krótkie
zwrotki, ale również wyraziste tony oraz bardziej
głęboki wokal.
"Ritual Steel II" to kontynuacja utworu z debiutanckiego
albumu "A Hell Of A Knight"
- co sprawiło, że pomyśleliście o niej dopiero
teraz?
Tak, to kontynuacja, pokazuje siłę Ritual
Steel, unikatowość i różne akcenty używane
przez zespół. To historia wojowników.
"V" to tytuł nieprzypadkowy jak sądzę, zresztą
zawsze mieliście je krótkie, treściwe i
dość zwarte, zwykle dwuwyrazowe - to już
nie czasy takich kolosów jak choćby"The
Myths And Legends Of King Arthur And
The Knights Of The Round Table"?
Tak, wygląda na to, że niewielu słuchaczy interesuje
tematyka fantasy. Jednakże, teksty są
napisane w taki sposób, aby pasowały do
spraw dzisiejszego świata. Na przykład, "Civil
Unrest", "Confrontation On The Frontlines",
"Does Tomorrow Exist" - to wszystko są piosenki
z pytaniami z niewiadomymi jeszcze odpowiedziami.
Kolejny przykład to to, jak społeczeństwa
stawiają się rządzącym i, tak naprawdę,
nie wiemy jak będzie jutro. Są to, więc,
utwory skłaniające do przemyśleń.
Bardzo mroczna ta okładka - mieliście dość
barwnych ilustracji w klimatach fantasy czy
science-fiction?
Wiesz, okładka zmieniła się na spokojniejszą.
Reprezentuje ona mocny powrót Ritual Steel.
Cały czas jest was tylko trzech - jak radzicie
sobie na ewentualnych koncertach?
Tak, na dwóch poprzednich albumach mieliśmy
trzyosobowy skład. Kiedy załatwimy
koncerty Ritual Steel będzie miało basistę na
koncerty.
Czyli nie planujecie poszerzenia składu na
stałe o basistę i drugiego gitarzystę, takie
rozwiązanie jest optymalne?
Nie jestem tego pewien. Na koncerty jednak,
tak, basista i może drugi gitarzysta. Koncerty
są teraz bardzo ważne. Są potrzebne do promocji
zespołu i albumu. Być może też do nagrania
DVD.
Foto: Ritual Steel
Macie za to nowego wydawcę Pure Steel Records
- Karthago czy Killer Metal Records to
nie były dobre opcje, czy też niewłaściwe na
ten czas?
Tak, Pure Steel Records wydało nowy album
Ritual Steel. Jesteśmy im bardzo wdzięczni.
Killer Metal Records i Karthago Records to
też świetne wydawnictwa. Z Pure Steel to była
bardziej kwestia biznesowa.
Co istotne nie jesteście zespołem goniącym
za trendami - od pewnego czasu obserwujemy
renesans popularności płyt winylowych,
ale wy wydawaliście swoje albumy i single
na tym nośniku od początku istnienia zespołu,
czyli od początku lat dwutysięcznych?
Tak, Ritual Steel zawsze miało wydawnictwa
na winylu, poza albumem "Immortal". To
bardzo ważny znak rozpoznawczy Ritual
Steel. Winyl to duża część muzyki. Teraz
przy tym renesansie lepiej sprzedają się też
wydawnictwa Ritual Steel.
Pięć albumów w 18 lat to chyba sporo jak na
zespół spoza głównego nurtu, w dodatku powstały
po 2000 roku, kiedy to z każdym rokiem
branża i rynek muzyczny zmieniały się,
według mnie w wielu aspektach na gorsze?
Tak, to sporo wydawnictw w takim czasie. Jednak,
im więcej albumów zespół produkuje
tym jest bardziej znany. Myślę, że dwa czy
trzy wydawnictwa w tym czasie też by były w
porządku.
To wszystko was jednak nie przeraża, bo jednak
muzyka jest w tym wszystkim najważniejsza,
cała reszta to otoczka, gdzie zmiany
są nieuchronne?
Zmiany są nieuniknione, dlatego lepiej jest
trzymać się tego, co robisz i w to wierzyć. W
ten sposób możesz przekonać słuchacza, że
masz coś do przekazania i możesz dotrzeć do
widowni.
Wojtek Chamryk, Maciej Kliszcz,
Karol Gospodarek
Foto: Ritual Steel
RITUAL STEEL 77
Dawkowanie energii
Belgowie z Evil Invaders postanowili skrócić swym słuchaczom
czas oczekiwania na swój trzeci
album koncertowym wydawnictwem o
przesympatycznym tytule "Surge Of Insanity".
Wiadomo jak to z tego typu wydawnictwami
jest, nie mniej jednak po pozycję Belgów
warto sięgnąć. Choćby dlatego, by zobaczyć, że
klasyczny heavy/speed metal w tym kraju kojarzonym
głównie z piwem oraz czekoladą nie kończy się na Acid czy Killers.
HMP: Witaj Joe. Po pierwsze gratuluję świetnej
koncertówki. Skąd w ogóle pomysł na takie
wydawnictwo? Czy nagranie koncertu w Antwerpii
było planowane?
Joe: Dzięki! Zaplanowaliśmy to show. Naszym
głównym celem było uchwycenie wszystkiego
na video tak, aby ludzie z całego świata mogli
zobaczyć jak występ Evil Invaders wygląda. W
sumie rezultat tak nam się spodobał, że postanowiliśmy
wydać to video jako album dźwiękowy
live, który zawiera także DVD z występu.
Dlaczego akurat "Surge Of Insanity"? Ten tytuł
w zestawieniu z okładką przywodzą na
myśl raczej death metalową estetykę. Nie boicie
się, że zostaniecie wzięci za takowy zespół?
Strach nie pomaga nam zajść daleko w życiu.
Myślimy poza tymi kategoriami, w których ludzie
próbują wszystko sklasyfikować. Nie możesz
po prostu umieścić naszej muzyki w którejś
z tych kategorii, więc nigdy nawet o tym nie
myślałem. Tytuł pasuje bardzo dobrze do tego
nagrania. Pokazuje czego będziesz świadkiem,
kiedy naciśniesz play. Odnosi się do zastrzyku
adrenaliny i tego momentu, gdy tracisz całą
kontrolę, do rozszalałego tłumu i fali przemocy
w jaskini. Nienasycone poszukiwania więcej
szaleństwa. A to dopiero początek!
Mając na koncie jedynie dwa albumy studyjne,
pewnie macie nieco łatwiejsze zadanie, niż
starzy wyjadacze z bogatą dyskografią, nie
mniej jednak może zdradzisz w jaki sposób
układacie swą setlistę?
Główną rzeczą, którą mam w głowie kiedy piszemy
setlistę, jest dawkowanie energii. Jeśli
gramy krótki zestaw, dajemy pełną parą od początku
do końca. Ale jeśli gramy ponad godzinę,
A może masz ambicje wypełniać stadiony?
Jestem wdzięczny za to, co do tej pory osiągnęliśmy,
ale zawsze mierzę w sam szczyt. Zawsze
skupiamy się, aby ulepszać się na każdym poziomie,
więc kto wie… ale do tego czasu będziemy
twardo stąpać po ziemi.
Ostatnio doszło do sytuacji, w której zostaliście
zmuszeni do odwołania Waszej trasy w
Niemczech.
Pierwotnie planowaliśmy koncertować, ale nagle
otrzymaliśmy szansę aby supportować Mantar
podczas ich europejskiej trasy. Niestety nie
mieliśmy pozwolenia na wykonywanie własnych
show podczas koncertowania z Mantar.
Mantar jest wielki w Niemczech, i mieliśmy
możliwość grania dla dużej ilości nowych fanów.
To była bardzo trudna decyzja, ale w sumie
granie z Mantar wyszło nam na dobre i mamy
pewność, że zdobyliśmy nowych fanów po
tej trasie. Już ogłosiliśmy kolejną trasę w Niemczech
na marzec 2020 roku, podczas której będzie
nas wspierał Angelus Apatrida. Bardzo
chcieliśmy wyjechać na tą trasę do Niemiec tak
szybko jak to możliwe i w marcu to się w końcu
stanie.
Dzisiaj wiele kapel traktuje swe albumy koncertowe,
jako wypełniacze swej dyskografii i
uzupełnienie luki między albumami studyjnymi.
Nie zrozum mnie źle, nie uważam, że tak
jest w przypadku "Surge Of Insanity" ale
Wasz ostatni album studyjny wyszedł w 2017
roku. Kiedy zatem możemy się spodziewać
kontynuacji "Feed Me Violence"?
Właśnie piszemy nowe utwory. Pewnie będziemy
uderzać do studio gdzieś w 2020 roku. Tak
więc nowy album nadchodzi!
Macie na koncie dwa albumy studyjne. Myślisz,
że to właściwy moment na wydawnictwo
koncertowe? Wiele zespołów decyduje się
na taki krok dopiero mają na koncie ok pięciu
regularnych płyt.
Jak najbardziej! Nasze show na żywo daje dodatkowy
wymiar i energię muzyce. W ten sposób
dajemy możliwość ludziom, którzy nie mieli
jeszcze okazji widzieć nas na żywo, aby dowiedzieć
się o co biega w naszym zespole.
Wspomniałeś, że "Surge Of Insanity" wyszło
także w wersji video...
Każdy album (na winylu lub CD) zawiera DVD
z nagraniem całego wystąpienia na żywo. Więc
tak, jest jeszcze wersja video. Dla tych z was,
którzy nie mają jeszcze swojej kopi, zamieszczone
zostały wideo z tamtego koncertu, z piosenek
"Raising Hell", "Broken Dreams In Isolation"
oraz "Among The Depths Of Sanity". Sprawdźcie
je!
Foto: Evil Invaders
mądrze dodać jest jakieś zróżnicowanie, aby dać
ludziom chwilę przerwy między szybszymi utworami.
Godzina szybkiego riffowania może
stać się nudna/nużąca. Lepiej jest naładować ich
baterie podczas wolniejszej piosenki, i później
uderzyć dwa razy mocniej.
Co Ci sprawia więcej radości? Granie na żywo,
czy praca w studio i tworzenie nowych kawałków?
Bardzo lubię tworzenie nowej muzyki, ale mój
umysł jest w tym czasie jak niemożliwy do powstrzymania
pociąg towarowy. Najlepszym momentem
jest dla mnie kiedy końcowe dopracowanie
jest już gotowe i wysyłamy już materiał
do wydania. Ale tak, uwielbiam też adrenalinę,
którą czuje gdy gramy live. Niezależnie od tego,
czy gramy długi lub krótki zestaw, zawsze szukam
moich fizycznych granic możliwości podczas
tych show.
Jesteś zadowolony z frekwencji na koncertach?
Jak wygląda kwestia przywództwa w Evil Invaders
Cóż, można powiedzieć, że jestem głównym sterem
grupy, ale w naszym zespole każdy ma swoje
zadania. Chciałbym, aby ten skład był już
stabilny i ostateczny. Każdy z nas ma swój głos,
zanim decyzje zostaną podjęte.
Wasze pierwsze demo ukazało się w 2009.
Następne Wasze wydawnictwo (EP) trafiło
na rynek cztery lata później.
Wtedy nie myśleliśmy za dużo. Chcieliśmy tylko
grać na żywo i tworzyć muzykę. Dobra zabawa
i imprezy były głównym zainteresowaniem.
Nigdy nie było żadnego przełomu… Graliśmy
wiele show w Belgi i jej okolicach. Myślę, że po
prostu uczyliśmy się pewnych umiejętności i
grania na naszych instrumentach, zanim nastał
właściwy czas aby coś nagrać. Po pierwszym EP
wszystko stało się bardziej poważne i zaczęliśmy
jeździć w trasy.
Jesteś wykwalifikowanym lutnikiem. Czy projektowałeś
już jakieś gitary dla Evil Invaders ?
Dokładnie tak! Prawie wszystkie gitary i basy,
którymi gramy na scenie, są wykonane przeze
mnie. Założyłem własną markę gitar, robiącą je
na zamówienie, o nazwie J-AXE Guitars. Ci,
którzy są zainteresowani, mogą odnaleźć niektóre
moje dzieła na facebooku.
Jak to się w ogóle zaczęło?
Studiowałem lutnictwo tutaj, w Belgi przez 6
lat. Zacząłem od robienia skrzypiec, później
przeszedłem na gitary akustyczne i elektryczne.
Dla mnie to zarówno pasja jak i praca. Głównie
tworzę lub naprawiam gitary, kiedy nie jestem w
trasie lub nie pracuje w ramach zespołu.
Bartek Kuczak
Tłumaczenie: Przemysław Doktór
78
EVIL INVADERS
Stara - fucking - ekipa!
Jeśli ktoś tęskni za francuskim Nightmare,
gdzie brylowali bracia Amore, to
czym prędzej niech poszuka debiutanckiego
album KingCrown "A Perfect World",
a później niech słucha. Wcześniej jednak
rzućcie okiem na świeżutki wywiadzik z wokalistą
Joe Amore.
HMP: Ponoć wraz z bratem tworzyliście
toksyczny duet, który uniemożliwiał normalną
pracę w Nightmare. Rzekomo z tego powodu
wyrzucono was z tego zespołu? Jakie
były prawdziwe powody waszego odejścia z
Nightmare?
Joe Amore: Jest sporo nieprzyjemnych szczegółów
kryjących się za naszym rozstaniem…
parę osobistych względów również… to tak jak
w związku - to nie mogło dalej trwać. Tyle!
Zastąpiła ciebie Magali Luyten, słyszałeś ją
jak śpiewa?
Tak oczywiście, znałem ją wcześniej, widziałem
ją z Nightmare w ich rodzinnym mieście
dwa czy trzy lata temu.
Bardzo szybko zaakceptowałem KingCrown
i wasz album "A Perfect World". Ale obecnie
wejść z nową marką na rynek jest bardzo
trudno. Czujecie się na tyle mocni aby dalej
walczyć o wasze miejsce na scenie? Przecież
najmłodsi też nie jesteście...
Zgadza się, jestem niezbyt młody, ale gotowy
skopać dupy! Wewnątrz dalej mamy 20 lat!
Przyjdź na koncert a Cię przekonamy.
Młodzi nie jesteście ale muzyka na "A Perfect
World" jest pełna animuszu, wigoru
energii i mocy. Możecie nią powalić nie jeden
młody zespół grający tradycyjny heavy metal...
bardzo klimatyczny i jak dla mnie jest na
miarę "Touch Too Much" AC/DC. Po prostu
murowany hit!
Jeśli uzyskamy choć 10% sukcesu "Touch too
Much" będzie świetnie (śmiech).
O czym opowiadacie w swoich tekstach, macie
jakieś przesłanie, czy raczej maja one służyć
do dobrej zabawy?
David, Steff, ja i nawet Jeep (nasz manager)
zrobiliśmy te teksty. Nie mamy żadnych reprezentatywnych
tematów czy prostest-songów
ale piszemy o wielu rzeczach takich jak: historia,
religia, ciężar życia, miłość… i nawet wyścigi
samochodowe!
Bardzo podoba mi się to, że każdy wasz instrument
gra, a nie jak teraz bywa, że niektórzy
udają, że grają...
Tak, tak jak wspomniałeś, nie jesteśmy już
młodzi…, ale wszyscy w tym zespole są doświadczonymi
muzykami i ciężko pracują!
Ty też jesteś w niesamowitej formie, na "A
Nightmare nagrał z nią album "Dead Sun",
całkiem udany, a ty jakie masz o nim zdanie?
Szczerze, miałem nadzieję, że zastąpią mnie
męskim wokalem. Wybór damskiego wokalu
udowadnia, że idą w kierunku przeciwnym do
mojego. To był czas abym ich opuścił.
Z tego co zauważyłem Pani Luyten nie śpiewa
już w Nightmare, nową wokalistka jest
niejaka Madie. Wiesz coś na jej temat?
Tak, graliśmy razem z KingCrown i innym jej
zespołem (Faith In Agony). Zmysłowa piosenkarka
z prawdziwym rockowym zacięciem!
Po opuszczeniu Nightmare wraz z bratem
nie złożyliście broni. Założyliście Oblivion i
wydaliście płytę "Resilience", na której zagraliście
melodyjniej, lżej i bardziej hard rockowo.
Czemu wybraliście wtedy właśnie taki
styl muzyczny?
Pierwszy raz spotkaliśmy Markusa a potem
Steffa i Floriana i chcieliśmy grać neoklasyczny
styl ze współczesnymi czy nawet delikatnie
progresywnymi akcentami… to dokładnie
muzyka, jaką chciałem wtedy grać.
W tym roku wróciliście pod inną nazwą King
Crown a na waszej płycie "A Perfect World"
ponownie znalazł się melodyjny ale bardzo
mocny heavy/power metal w stylu, do którego
przyzwyczailiście nas w Nightmare. Najwyraźniej
właśnie takie granie lubicie?
To na pewno idealna mieszanka dla nas wszystkich!
Potężne gitary, bardziej liryczne śpiewanie
z "soczystym" brzmieniem.
W zasadzie zmieniliście jedynie nazwę bo
KingCrown tworzą muzycy, którzy byli zaangażowani
w Oblivion...
Dokładnie, nowa nazwa, ale stara - fucking -
ekipa!
Po co było wam to zamieszanie z odejściem z
Nightmare, nie lepiej było wtedy dogadać się
i kontynuować dalej jako Nightmare?
Czasem takie rzeczy się przydarzają… Nie żałuję.
Nightmare to znacząca część mojej kariery
(37 lat!), tak jak Now Or Never czy Temple…
Ale teraz skupiam się na KingCrown i
nowym albumie!
Foto: KingCrown
Dzięki!
Jednak najbardziej urzekły mnie utwory, które
lekko wymykają się ogólnej wizji waszej
muzyki. Pierwszy to powiedzmy power balladowy
utwór "Over The Moon", który niesie
atmosferę z lat 70. i przypomina mi takie Nazareth,
ba, twój głos czasami brzmi w nim jak
Dan McCafferty...
Wszyscy chcieliśmy zrobić power-balladę, kolejną
rzecz, jaką lubimy… Steff miał w zanadrzu
tę piosenkę od lat, więc postanowiliśmy
nad nią popracować… To bardzo emocjonalna
piosenka i kochamy grać ją na żywo! Jest
też obecna inna strona moich wokali…
Na koniec albumu umieściliście wersje akustyczna
"Over The Moon". Fajna wersja ale
wole tę bardziej energetyczną...
Dwie strony medalu, wiesz… Lubię akustyczne
rzeczy i zdecydowaliśmy się na trochę
zmienioną wersję "Over the Moon"… w końcu
dodaliśmy ją jako bonus track!
Drugi utwór to "Soundtrack Of My Existence",
kawałek w miarę prosty, chwytliwy ale
Perfect World" śpiewasz naprawdę z wielkim
zaangażowaniem...
Dzięki! Świetny album! Polecam! (śmiech)
Od wydania albumu Oblivion "Resilience"
współpracujecie z grecka wytwórnią Rock Of
Angels Recors. Wychodzi na to, że dobrze
układa się wam współpraca...
Ludzie z ROAR są wyrozumiali i profesjonalni!
To prawdziwa przyjemność pracować z nimi!
Jak macie zamiar promować wasz nowy zespół
i album "A Perfect World"? Gdzie będzie
można zobaczyć was w najbliższym czasie?
Mamy nadzieję… Nie mamy póki co planów -
zaledwie parę dat na 2019 tu i ówdzie (Francja,
Belgia, Luxemburg…) - ale pracujemy nad
tym… Mam nadzieję, że zobaczymy się niedługo!
Michał Mazur
Tłumaczenie: Maciej Kliszcz,
Karol Gospodarek
KINGCROWN
79
HMP: To wyzwanie nagrać całą płytę tylko
we dwóch, szczególnie kiedy odpowiada się
też za jej ostateczny kształt, również w kontekście
brzmienia?
David Gillespie: Na pewno jest to trudne, ale
nie trudniejsze niż przy naszym pierwszym album.
Byłem wtedy też odpowiedzialny za całą
muzykę i podobną ilość tekstów, ale kiedy
sam nagrywam instrumenty, jest łatwiej z
punktu widzenia terminów.
Soniczne fantazje
Brytyjski metal już od dawna nie cieszy się takim uznaniem i popularnością
jak przed laty, co nie oznacza, że wyspiarze przestali go zupełnie grać.
Irlandzki Terminus idealnie wpisuje się w ten nurt, proponując na kolejnym albumie
archetypowy, epicki metal w duchu przełomu lat 70. i 80. Kierunek obrany
przez ten duet nie jest w sumie żadnym zaskoczeniem, tym bardziej w kontekście
muzycznych marzeń lidera Terminus:
bo to swoisty kręgosłup każdej płyty?
To tak samo jak z pierwszym albumem. Mogę
pokusić się o stwierdzenie, że mógłbym uzyskać
niezłe brzmienie bębnów w domu, ale tu
bardziej chodzi o kwestie praktyczne. Nagrywanie
perkusji, kiedy równocześnie się na niej
gra, jest jak wrzód na dupie. Poza bębnami,
miałem w głowie konkretne pomysły na gitarę
i bas, które wiedziałem, że mogę zrealizować
sam - nagraliśmy na własną rękę czteroutworowe
demo na przełomie 2017/2018 roku, żeby
nadać jakiś określony kształt tym sonicznym
fantazjom.
Myślałem, że jesteś przede wszystkim
Me The Nature Of Your Existence" odstąpiłeś
Alvynowi McQuitty?
Heavy metal, w kontekście gry gitary prowadzącej,
jest najlepszy, kiedy są dwa kontrastujące
głosy grające ze sobą. Zwróć uwagę na
nazwiska, jak Murray/Smith, Mustaine/
Friedman etc. Jako jedyny instrumentalista
na "A Single Point Of Light", podjąłem próbę
wykorzystania moich miałkich umiejętności z
gitarą prowadzącą, żeby stworzyć parę różnych
tworów w podobny sposób, ale obawiałem
się, że mogą brzmieć zbyt jednakowo. Solo,
o które poprosiliśmy naszego kumpla Alvyna,
wycisnęło z utworu to, co najlepsze. Znamy
się z nim już długo, to bardzo zdolny
shredder i oddany fan Paula Gilberta, etc.
Patrząc wstecz, mogliśmy go poprosić o dalsze
zaangażowanie, ale on jest człowiekiem aroganckim
do bólu i nie chcieliśmy podsycać tego
już istniejącego płomienia. Co więcej, prawne
przymierza zawarte podczas zakładania
zespołu wymagały, żeby większość osób zaangażowanych
mieszkała w granicach County
Antrim.
To chyba jeden z ważniejszych, jak to kiedyś
mawiano, programowych czy reprezentatywnych,
utworów na waszej nowej płycie?
To na pewno jeden z moich faworytów. Poświęciliśmy
mu dużo czasu i jest w tym wałku
pewien stopień złożoności, zarówno oczywistej,
jak i nieoczywistej. Nazwa albumu jest
zaczerpnięta z tekstu do "Mhira", co powinno
mówić samo za siebie.
Debiutancki album "The Reaper's Spiral" zarejestrowaliście
jednak jako kwintet - teraz
było więc pewnie pod pewnymi względami
trudniej, ale też chyba i łatwiej, bo twoja wizja
nowego materiału musiała być zbieżna
tylko z tym, czego oczekiwał James?
Założyliśmy ten zespół razem i byliśmy odpowiedzialni
przede wszystkim za jego kierunek,
więc w tej kwestii nic się nie zmieniło.
Znacie się już od dawna, tak więc pewnie
było to sporym ułatwieniem przy pracy, bo
często rozumieliście się już bez słów?
Jak najbardziej. Jeśli chodzi o wokale, to nie
sprzeczamy się kiedy trzeba, żeby zrobił następne
podejście. Rozumiemy się tutaj z doskonale,
ale myślę, że w mniej przyjaznych
warunkach ten proces byłby również ekstremalnie
zwięzły. Nie mamy tego problemu, a
relacja taka jak ta nie powinna być rozwiązywana
zbyt pochopnie.
Większość materiału nagrywałeś w warunkach
domowych, ale w przypadku perkusji nie
było to możliwe, a poza tym zależało ci pewnie
na jak najlepszym brzmieniu bębnów,
Foto: Terminus
perkusistą, a tu proszę, nagrałeś też na "A
Single Point Of Light" wszystkie partie basowe
i gitarowe, za wyjątkiem jednej solówki,
czyli całkiem nieźle radzisz sobie z gitarami?
Większość słuchaczy zakłada, że gitarzyści,
czy basiści piszą wszystkie kawałki, i że nikt
nie jest w stanie grać na więcej niż jednym
instrumencie. Gram na gitarze blisko 30 lat,
ale z perkusją zacząłem dopiero, kiedy powstał
Terminus, bo nie znaleźlibyśmy nikogo,
kto grałby tak jak ja chciałem i kto interesowałby
się tym typem muzyki. Każdy z naszej
lokalnej sceny, kto potrafiłby obsługiwać podwójną
stopę na poziomie jakiego oczekiwałem
był perkusistą deathmetalowym, kompletnie
nieinteresującym się graniem naszej muzyki -
więc zająłem się tym sam. Czy dobrze radzę
sobie z gitarami? Każdy kto chce, może posłuchać
mojego dowodowego materiału.
Dlaczego więc akurat to solo w "Mhira, Tell
Wrażenie robi też epicki, rozbudowany
"Spinning Webs, Catching Dreams", najdłuższy
utwór nie tylko na "A Single Point
Of Light", ale też w waszym dotychczasowym
dorobku - uznałeś, że taki kolos na
koniec płyty będzie czymś idealnym?
Zakończyliśmy album utworem "Spinning
Webs, Catching Dreams" raczej ze względu na
to, jak finalé tego kawałka brzmiał w mojej
głowie, kiedy go pisałem, niż na sam wałek.
Ten utwór jest, chronologicznie, początkiem
cztero-utworowego ciągu opowieściowego,
który zamyka płytę, ale ta ściana spięć była
logicznym zakończeniem albumu.
Często słyszy się, że ostatnie utwory są zapowiedzią
przyszłego kierunku danego zespołu
- podobnie będzie i u was, więc z czasem
takich naprawdę długich utworów będzie
więcej, czy nie da się tego przewidzieć?
Na pewno nie odrzucam takiej możliwości,
jeśli stworzymy kolejną płytę. To jest jedna z
jawnych różnic między "A Single Point Of
Light" a "The Reaper's Spiral": wolne wałki
są dużo wolniejsze i nieco dłuższe, a te szybkie
- nieco szybsze. "Webs" jest również najbardziej
oczywistym przykładem utworu z
niego większą przestrzenią na oddech, niż dalibyśmy
temu samemu wałkowi parę lat temu.
Co ciekawa ta płyta jest dość zróżnicowana
w warstwie muzycznej, nie da się jej od razu
jednoznacznie określić, z racji różnorodnych
wpływów - taki był twój zamiar, żeby nawiązać
do czasów świetności ciężkiego rocka
z lat 70. i 80. i spróbować stworzyć na tej
podstawie coś własnego?
Nasze wpływy są oczywiste dla wszystkich
słuchaczy i są wymienione na okładce, ale stoimy
o własnych nogach. Nie jesteśmy niczyją
kopią.
80 TERMINUS
Science fiction bardzo często inspiruje teksty
metalowych zespołów, ale wy skupiliście się
raczej na psychologicznych aspektach tej
tematyki, tak jak choćby w "Mhira, Tell Me
The Nature Of Your Existence"?
Jesteśmy ludźmi często stojącymi w opozycji i
lubimy robić przeciwieństwo tego, czego oczekuje
się od zespołu epic metalowego. Tematy
liryczne obracające się wokół introspektywnych
idei na temat duszy i świadomości bardzo
dobrze sprawdzają się z taką predylekcją.
Można tu mówić o zwartej, konceptualnej
całości, gdzie poszczególne teksty stanowią
całość?
Finałowe cztery numery tworzą konceptowy
ciąg z początkiem naszej postaci, chronologicznie,
w "Spinning Webs, Catching Dreams"
i kończąc w "Cry Havoc". Zachęcamy słuchaczy
do spędzenia trochę czasu z okładką i
książeczką z tekstami, żeby samemu zwizualizować
sobie tę historię.
Asimov, Clarke, Herbert, Lem, Strugaccy,
etc. - mieli na ciebie wpływ, czy sięgałeś też
po książki również innych pisarzy SF?
Myślę, że James przeczytał ich wszystkich, ja
osobiście czytałem Asimova, Clarke'a i Herberta.
Nasz pierwszy album ma pięcio-utworowy
cykl poświęcony Asimovowi, więc - niezaprzeczalnie
- będzie nieodwracalnie przeplatał
się z naszą nazwą.
Są jednak ludzie, którzy programowo wręcz
nie znoszą fantastyki, nawet jeśli lubią metal
- co według ciebie może przekonać ich do
sięgnięcia po "A Single Point Of Light"?
Foto: Terminus
To z pewnością znaczyłoby, że nie lubią Iron
Maiden... Jeśli nie lubisz Iron Maiden, nie
powinieneś nas słuchać i niezwłocznie udać
się do lekarza specjalisty w dziedzinie psychologii.
Obecnie wielu muzyków gra w więcej niż
jednym zespole bądź ma jakieś poboczne projekty,
ale w twoim przypadku Terminus jest
jedyny i najważniejszy, nie zamierzasz rozpraszać
się na coś innego?
Jedynym innym stylem, jakim byłbym zainteresowany,
jest konceptualny rock progresywny
z lat 70. Coś jak "Close To The Edge"
Yes. Ciężko jednak byłoby skompletować
skład grający taki styl muzyki, a jeszcze trudniej
znaleźć kogoś, kto chce tego słuchać.
OK, można nagrać płytę we dwóch, ale na
koncercie już nie zdołasz zagrać jednocześnie
na basie, gitarze i perkusji - planujecie poszerzenie
składu w celu koncertowej promocji
"A Single Point Of Light" czy Terminus
pozostanie typowo studyjnym projektem?
Na ten moment nie gramy na żywo, ale kto
wie, co nas czeka w przyszłości.
Wojciech Chamryk, Przemek Doktór,
Karol Gospodarek
Dać czadu!
Ten francuski zespół nieźle łoi speed metal. I chociaż z jednej strony są
typowo podziemnym zespołem, to jednak kontrakt z Dying Victims Productions i
wznowienie w poszerzonej wersji debiutanckiej EP "La Mort Triomphante" może
stać się dla grupy z Miluzy nowym początkiem, tym bardziej, że pracuje już nad
kolejnym materiałem:
imponującym stażem, o czym świadczy
choćby skromna na razie dyskografia. Do
tego wasz skład potwierdza też, że muzyka
łączy pokolenia, bo różnice wieku pomiędzy
zespołowymi seniorami a juniorami są znaczne
- musicie się mimo nich nieźle dogadywać?
Jesteśmy braćmi i siostrami, niezależnie od
wieku czy pokolenia. To nasza siła, bo to bardzo
satysfakcjonujące gdy możemy uczyć się
i grać z ludźmi, którzy doświadczali muzyki
z innych czasów.
Niedawno w zespole pojawiła się też basistka
- faceci nie byli zainteresowani tą posadą,
czy raczej w Miluzie nie było zbyt wielu
potencjalnych kandydatów, chociaż to całkiem
spore miasto, a wy nie stawialiście
ograniczeń co do płci, liczyły się umiejętności?
rządzą niepodzielnie, sprawując rząd dusz
wśród słuchaczy?
Scena metalowa była zawsze "undergroundowa"
i myślę, że jest też tak w tych krajach,
o których wspomniałeś. Tak jak we wszystkich
krajach, ale we Francji może nawet bardziej…
Jesteśmy w masie zarażonej "muzyki"
i nie jest łatwo się z niej wydostać. Oczywiście
w każdym stylu istnieje dobra muzyka,
ale musisz jej poszukać, by znaleźć diament.
Jeśli chodzi o scenę undergroundową, jeśli
poszukasz chwilę, to od kilku lat istnieje
świetna scena. Mamy wspaniałe zespoły, które
nie mają czego zazdrościć sąsiadom z Anglii,
Włoch czy Niemiec. Scena może być
mniej liczebna, ale jakość, talent, pasja i autentyczność
są tutaj obecne. Powinieneś sprawdzić
Hexecutor, Cadaveric Fumes, Iron
Slaught, Citadelle, Mortal Scepter, Venefixion,
Iron Slaught, Tentation, Dyionisiaque,
Ritualization, Goatvermin, Mercyless
oraz Manzer. To w większości niezbyt
stare kapele, ale wciąż podtrzymują ten pieprzony
ogień!
HMP: Przyznam, że im jestem starszy tym
trudniej mnie czymś zaskoczyć, bo z racji
wieku bliska jest mi już zrzędliwa postawa
"kiedyś to grali, a teraz...". Jednak wasza
debiutancka EP-ka "La Mort Triomphante"
zwróciła moją uwagę w tym prawdziwym
natłoku nowych wydawnictw - żeby dojść
do takich efektów nie wystarczy tylko grać,
trzeba być prawdziwym maniakiem metalu,
inna opcja nie wchodzi w grę?
Sacrifizer: Dzięki za to, że nas doceniasz,
jesteśmy dumni słysząc takie komentarze.
"Old school" jest od pewnego czasu szalony.
Wszędzie są zabójcze, świetne młode zespoły
i ciężko w tym wszystkim wyrobić sobie markę.
Po prostu gramy tak, jak myślimy i czujemy
naszymi łepetynami, w najbardziej autentyczny
sposób jak to możliwe. Nie ma
oszustw czy trików w naszej muzyce. Mamy
całkiem różne gusta muzyczne, ale jeżeli chodzi
o metal jesteśmy całkowicie jednomyślni.
Są ludzie żyjący muzyką 24/7 - też do nich
należycie, czy jesteście w stanie godzić codzienne
życie z muzyczną pasją?
Nie mamy wyboru, gdyż niektórzy z nas mają
gówniane prace, a co za tym idzie także
życie społeczne z nią związane… Moglibyśmy
umrzeć, aby żyć tylko naszą muzyką, to
na pewno. Ale jest to także powód, dla którego
doceniamy bardziej te intensywne i pełne
poświęcenia chwile, które spędzamy razem.
Sacrifizer nie jest chyba zespołem z jakimś
Foto: Sacrifizer
Znaliśmy naszą basistkę, zanim dołączyła do
zespołu. Ma więcej jaj podczas gry, pasji, podejścia
i ducha niż większość facetów. Wiedzieliśmy,
że to będzie odlotowe grać razem
z nią. Fakt, iż ostatnio dołączyła na stałe do
Triumph Of Death wszystko tłumaczy.
Istnieje sporo francuskich zespołów grających
różne odmiany metalu, również w latach
80. wasza scena była całkiem silna,
chociaż znana głównie lokalnie, bo fani preferowali
raczej zespoły brytyjskie, amerykańskie
czy niemieckie. Jak sytuacja wygląda
teraz? Jest dla kogo grać, czy można mówić
o stagnacji, a pop, hip-hop i takie tam
Często zdarza mi się słyszeć słowa "wyrosłem
z metalu" - we Francji też macie podobnie,
że ludzie nader szybko rezygnują z
czegoś, co chwilę wcześniej uznawali za tak
dla siebie ważne?
We Francji jest tak samo jak w innych miejscach,
ci, którzy "wyrośli z metalu" giną razem
z nim, nawet jeśli są od tego wyjątki.
Spójrz na liczbę starych zespołów, które powracają,
są ludzie, którzy skorzystali z tej
szansy. Nie możesz tego udawać - to jest pasja,
która zostaje albo ulatnia się, nie możesz
nią sterować. Nie krytykuję ziomków, którzy
otworzyli nowy rozdział, ale tych, którzy
wrócili, aby nasrać na niego.
I nie jest to chyba znak wyłącznie obecnych
czasów, bo w latach 80. czy 90. też było podobnie,
a sezonowcy również odpadali nader
szybko?
Dokładnie.
Domyślam się, że waszą muzykę adresujecie
do tych prawdziwych fanów, potrafiących
w pełni docenić takie właśnie oldschoolowe
dźwięki, zakorzenione w latach
80.?
Graliśmy już przed ludźmi, którzy nie rozumieją
naszej muzyki - słyszeliśmy słowa jak
"przestarzałe", czy tego typu gadki. Ludzie,
którzy są w stanie cieszyć się z naszej muzyki
to świry ze starej szkoły, ale nie tylko,
gdyż mamy różne inspiracje w naszej muzyce.
Więc jeśli lubisz black, speed czy heavy
82
SACRIFIZER
metal może ci się ona podobać.
"La Mort Triomphante" ukazał się początkowo
na CD i kasecie nakładem Big Bad
Wolf Records i już pewnie to było dla was
czymś ekscytującym. Brakowało jednak do
kompletu trzeciego nośnika, tak więc na
wieść, że Dying Victims Productions chce
wydać ten materiał na winylu urządziliście
pewnie z radości niezłą imprezę?
My jesteśmy tymi, którzy skontaktowali się z
Flo, aby sprawdzić czy moglibyśmy wydać
nasz album u wydawcy, który idealnie pasuje
do zespołu. Ten facet ma wszystko: jest pełen
poświęcenia, ma ogromną pasję - czujesz
to patrząc na rzeczy, które wydaje w Dying
Victims Productions. Dla młodej grupy,
którą jesteśmy, to wielki zaszczyt oraz duma,
i aby to uczcić urządziliśmy wieeeelką imprezę.
Doceniam, że nie poszliście tu na łatwiznę
zwykłej reedycji. Dołączenie trzech utworów
z demo "Night Of The Razors" było
oczywistością, tym bardziej, że ukazało się
ono tylko na kasecie w niewielkim nakładzie,
ale nagraliście też nowy utwór "Morbid
Envenomation" - będzie to taki kąsek dla
kolekcjonerów, dostępny tylko na tej edycji
"La Mort Triomphante"?
Istotnie, jest to rodzaj kompilacji, któraprzypomina
też nasze początki. Od pewnego czasu
demo jest już wyprzedane, ale fajnie jest je
usłyszeć na długogrającym krążku. "Morbid
Envenomation" może będzie jeszcze dostępny
na innych wydawnictwach, nie wiemy tego
jeszcze.
Można ten mroczny, rozbudowany i bardzo
intensywny utwór traktować jako zapowiedź
waszego długogrającego materiału?
Faktycznie, może być tak traktowany, to był
pewien rodzaj testu, który sami nagraliśmy,
zmiksowaliśmy i dopracowaliśmy. Chcemy
iść w tym kierunku na albumie, jeśli chodzi o
brzmienie i kompozycje - więc tak, jest to
zdecydowanie podgląd na nasz nowy materiał.
Teksty są w języku angielskim, ale tytuł
płyty jest francuski - chcieliście w ten sposób
zaakcentować pochodzenie waszego
Foto: Sacrifizer
zespołu?
Francuski to bogaty język, który pasuje idealnie
do takiej mniej agresywnej kompozycji.
Zrobimy więcej kawałków w naszym języku,
na pewno!
Kiedyś miało to znaczenie o tyle, że wielu
fanów podchodziło lekceważąco do zespołów
belgijskich, holenderskich, włoskich czy
francuskich - teraz kraj pochodzenia nie jest
już chyba tak istotny, jeśli dany zespół łoi
jak trzeba, jest wiarygodny i szczery w tym
co robi?
Jeśli ludzie obawiają się słuchać zespołu z powodu
jego pochodzenia, po prostu go nie
skumali. Dzisiaj możesz znaleźć wszędzie zabójczo
dobre grupy. Belgia ma swoje zespoły,
Włochy także, Francja ma się tak samo
dobrze. Jak powiedziałeś największe znaczenie
ma sposób w jaki się gra. Reszta nie ma
znaczenia.
Dying Victims Productions wydali ostatnio
sporo płyt młodych, świetnych kapel - z
którą z nich chcielibyście ruszyć w dłuższą
trasę, gdyby była taka możliwość?
W Dying Victims Productions są tylko zajebiste
zespoły, ciężko jest mi wybrać tylko
jeden. Ale powiedziałbym Aggressive Perfector
i ich album "Havoc At The Midnight
Hour". Ale podkreślę jeszcze raz - tam są tylko
zajebiste zespoły.
Rynek muzyczny zmienił się diametralnie,
dlatego mało kto gra już długie, regularne
trasy. Normą stały się za to koncerty weekendowe,
a jeśli jakiś zespół gra w jego trakcie
dwa-trzy razy to jest już naprawdę coś -
mimo wszystko chyba jednak coś z odejściem
tej dawnej formuły bezpowrotnie straciliśmy,
bo nierzadko można było być na
więcej niż jednym koncercie danego zespołu
w bliższej okolicy, teraz jest to już praktycznie
niemożliwe?
Ciężko jest zespołom z undergroundu jeżeli
chodzi o występy na żywo, zwłaszcza jeżeli
lokalnej publice nie chce się ruszyć dupy. Na
wschodzie Francji dla tego stylu nie ma tak
dużo ludzi aby dawać show na żywo; ci co są
w temacie częściej wybierają wielkie zespoły.
Ci, którzy wspierają lokalną scenę często wypadają
z biznesu z powodu pieniędzy. Krąg
dla tego typu muzyki jest wąski i mały. Dlatego
nie ma już undergroundowego festiwalu,
ludzie ruszają się tylko dla znanych zespołów,
nie robią tego dla lokalnych, ale zajebistych
grup, grających w obskurnych barach.
Wszystko się zmienia, ale nie ma co spuszczać
nosa na kwintę, trzeba grać, działać
- co więc planujecie na nadchodzący rok
2020 poza koncertami? Priorytetem jest tu
pewnie debiutancki album, żeby jeszcze
dobitniej zaznaczyć obecność Sacrifizer na
metalowej scenie?
Jesteśmy już w trakcie pracy nad albumem,
nie będziemy się spieszyć z komponowaniem
i nagrywaniem. Dopiero co mamy świeżo
wydany krążek i będziemy się nim po prostu
cieszyć. W międzyczasie będziemy oczywiście
grać koncerty, jesteśmy zawsze gotowi by
dać czadu, i wygląda na to, że rok 2020 będzie
dla nas dobrym rokiem.
Wojciech Chamryk, Przemysław Doktór,
Karol Gospodarek
Foto: Sacrifizer
SACRIFIZER 83
materiału na tym albumie, choć miała na to
niewiele czasu, jednakże zmodyfikowała i
wpłynęła na każdą kompozycję; na to każdy
z nas miał na to czas zanim weszliśmy do studia.
HMP: Zmiany składu to problem dla każdego
zespołu, niezależnie od stylistyki czy
statusu, ale jak widzę w waszym przypadku
odbyło się to bez większych kłopotów, chociaż
na następcę "Ride For Glory" musieliśmy
czekać ponad cztery lata?
Chris Osterman: To było bardzo niefortunne,
stracić nie jednego, a dwóch członków zespołu.
Znaleźliśmy jednak ludzi, którzy wiedzą,
co robią i dopasowali się do nas, a fani
zdają się ich pozytywnie odbierać. Nie chcieliśmy
nigdy tak długiej przerwy między albumami,
ale czasem trzeba pracować z tym, co
się ma. Myślę, że ludziom spodoba się to co
Początek nowej ery
Staramy się wspinać po drabinie, iść wciąż w górę, znajdywać coraz lepsze
opcje. Póki co mamy się dobrze, będziemy dalej się uczyć i piąć w górę! - deklaruje
lider Iron Kingdom Chris Osterman i faktycznie kanadyjska grupa postępuje
zgodnie z tymi deklaracjami. Na najnowszym, już czwartym w jej dyskografii,
albumie "On The Hunt" dowodów na prawdziwość tych słów też nie brakuje:
motywację do pracy, będąc taką swoistą
transfuzją entuzjazmu i nowych pomysłów -
to dzięki nim prace nad waszym czwartym
albumem nabrały w końcu tempa?
To na pewno ekscytujące stworzyć trochę poprawione
lub zmodyfikowane brzmienie z nowymi
muzykami, ale wszystko, co jest nowe
jest ekscytujące, prawda? Jeśli mielibyśmy
kompletny skład wydalibyśmy album wcześniej,
ale te nasze zmagania wynikały z luk w
składzie pomiędzy 2017 a 2018 rokiem.
Nie dogadywałeś się z siostrą czy wpływ na
rezygnację Amandy miało coś innego?
Płeć poszukiwanego muzyka nie miała tu
chyba znaczenia, ważniejsze były umiejętności,
ale dzięki tej zmianie na stanowisku
gitarzysty Iron Kingdom jest cały czas zespołem
z kobietą w składzie, co ma pewnie
jakiś pozytywny wpływ na waszą rozpoznawalność
na metalowej scenie?
Masz rację, nie szukaliśmy specjalnie gitarzystki
czy perkusistki, po prostu dobrego muzyka.
Megan pasowała najlepiej i szukała tych
samych rzeczy, co my w muzyce i dodatkowo
pisała utwory razem z nami, więc dla wszystkich
to była świetna decyzja. Ciężko jest
stwierdzić czy czyni nas to bardziej rozpoznawalnymi,
mogą wyniknąć z tego pozytywne
rzeczy, ale nie jest to coś, co chcemy wykorzystywać,
jesteśmy heavymetalowym zespołem,
jeśli chcesz - słuchaj nas, jeśli nie chcesz
- nie słuchaj, to, że w składzie mamy kobietę
nie czyni nas lepszymi czy gorszymi.
Jesteś wraz z Megan współproducentem
tego materiału, gdy na wcześniejszych płytach
występowałeś w tej roli samodzielnie,
tak więc jej wpływ na obecne brzmienie i
stylistykę Iron Kingdom jest niebagatelny?
To nie do końca prawda, na poprzednich albumach
pracowałem z Andym Boldtem, naszym
inżynierem, podczas gdy na nowym albumie
miał niedużą rolę do spełnienia, po
prostu ustawił sprzęt. Potrzebowałem paru
opinii czy pomocy, aby uczynić ten album
najmocniejszym, jak to tylko możliwe. Megan
ma świetne ucho do tonacji i melodii,
więc była naturalnym wyborem na współproducenta.
Bardzo się cieszę z naszej pracy!
zrobiliśmy z nowym składem na "On The
Hunt" i od razu planujemy kolejny album,
więc tym razem oczekiwanie nie powinno być
zbyt długie.
Czyli jest sporo prawdy w twierdzeniu, że
pierwsze płyty nagrywa się szybciej, bo na
starcie ma się więcej materiału i animuszu, a
z kolejnymi bywa już różnie, bo w grę wchodzą
problemy ze składem, blokady twórcze
czy nawet wypalenie?
W naszym przypadku powodem była strata
dwóch członków, ale wiem, że czasem zespoły
się wypalają wydając płytę za płytą. Mamy
dalej wiele pomysłów w zanadrzu i pomaga
to, że mamy świeżą krew, ale koniec końców
najważniejsze są kreatywność i otwarty
umysł.
Bywa też, że zmiany dają zespołowi dużą
Foto: Iron Kingdom
Amanda zrezygnowała w roku 2015, mieliśmy
kolejnego perkusistę, Joey'a w roku
2016, zanim znaleźliśmy Chrisa Sonea w
roku 2018. Amanda zrezygnowała, ponieważ
chciała się ustatkować i iść dalej ze swoim życiem,
grała z nami bardzo długo, nie mamy jej
niczego za złe, tym bardziej, że grała jeszcze
parę razy na perkusji zanim dołączył Chris.
Amanda była kluczowa w tworzeniu naszego
stylu na pierwszych trzech albumach i myślę,
że Chris wypełnił lukę, jeśli chodzi o tworzenie
- jeszcze raz, wróciliśmy na dobry szlak!
Macie jednak nowy, pełny skład z najmłodszą
stażem gitarzystką Megan Merrick,
która zastąpiła Kenny'ego Krechera - materiał
na "On The Hunt" powstawał już z jej
udziałem czy doszła do zespołu już na
etapie nagrań?
Megan jest odpowiedzialna za sporą częścią
Wciąż jesteście zwolennikami heavy metalu
w formie najbardziej tradycyjnej z możliwych,
co pewnie już się nie zmieni?
Bawimy się progresywnymi, speedowymi, powerowymi
czy tradycyjnymi brzmieniami,
powiedziałbym, że to mieszanka stylów. Na
pewno pozostaniemy wierni ideałom grupy.
Właśnie w takich dźwiękach wyrażasz się
najpełniej, to one najtrafniej oddają twoje
emocje, etc.?
Tak, to plus to, że zawsze preferowaliśmy ten
styl muzyki. Przynajmniej ja słucham prawie
wyłącznie tego, więc nigdy nie chciałem tworzyć
czegoś innego.
Wielu moich rówieśników czy ludzi jeszcze
starszych, takich pod 60-tkę, twierdzi, że
młodzi nie czują tych dawnych czasów, nawet
jeśli kręci ich powstała wtedy muzyka,
ale w twoim przypadku jest chyba zdecydowanie
inaczej, mimo tego, że przyszedłeś
na świat już w latach 90.?
Tak jak już wspominałem, słucham prawie
tylko hard rocka i heavy metalu z lat 70. i 80.
i wielu moich kolegów z zespołu zgodzi się
(razem z dziwnym powermetalowym epizodem
z lat 90. czy 2000), że nasze brzmienie
nie może brzmieć nowocześnie, ponieważ
unikamy współczesnych metod nagrywania
lub nawet tworzenia. Preferujemy dźwięki,
które są oldschoolowe, dlatego też nasze
brzmienie przypomina te dawne, dodając do
84
IRON KINGDOM
tego nacisk na improwizacje.
Gościnny udział na płycie Thora "Beyond
The Pain Barrer" musiał więc być dla ciebie
ogromnym przeżyciem?
Pracowałem z Thorem, ale nie był to wielki
krok naprzód dla zespołu. Jestem pewien, że
parę osób nas zauważyło, ale zrobiłem to dla
samego doświadczenia i czegoś nowego. Było
fajnie, czuję, że solo weszło tam dobrze, zespołowi
też się podobało, więc jestem z tego
zadowolony.
Młode zespoły nie mają już jednak szans na
taką karierę jak grupy z lat 80., kiedy można
było zdobyć sławę, a nawet stać się milionerem,
jak choćby wspomniany już Jon Mikl
Thor i żyć tylko z muzyki - czasy się zmieniły,
ale to cię w żadnym razie nie zniechęca,
bo pasja jest w tym wszystkim najważniejsza?
Pewnie, jednak równolegle naszym celem jest
życie z muzyki, jeśli tylko damy radę, nie potrzebujemy
tabunów fanów, ale musimy ciągle
rosnąć w siłę. Póki, co robimy, to, co robiliśmy!
Przyznasz jednak, że na pewno byłoby wam
łatwiej funkcjonować z jakimś wsparciem
solidnej firmy, dbającej o promocję czy choćby
partycypującej w kosztach sesji nagraniowej,
bo teraz chyba już mało który wydawca
pokrywa całość?
Tak, byłoby super, ale prawie każda wytwórnia
oferowała nam abyśmy pokryli wszystkie
koszta przy minimalnych zarobkach, więc odmówiliśmy.
Zawsze zatrudniamy kogoś od
promocji, aby uzyskać większy rozgłos, ale
zawsze przyda się jakaś pomoc. Myślę, że Jon
z Asher Media był mocnym sojusznikiem
przy "On The Hunt" i jesteśmy dumni, z
tego, że przy nas był.
Czyli to, że wydajecie swą muzykę sami,
chociaż niektóre wasze płyty ukazywały się
nakładem niezależnych firm na kasetach
bądź winylu - to zamierzone działanie, najlepsze
rozwiązanie dla Iron Kingdom?
Póki, co tak, pokrywamy wszystkie koszta
związane z nagrywaniem i jeżdżeniem w trasy,
ale nikt nie zdołał zaoferować nam czegoś,
co i tak sami osiągamy, więc dalej myślimy, że
to najlepszy pomysł. Być może kiedyś jakieś
wydawnictwo bardziej w nas uwierzy i popchnie
nas dalej, ale póki, co, koncertujemy, nagrywamy
i jedziemy na tym, co sami już osiągnęliśmy.
Chciałbym dodać, że umowy ze
strony wytwórni takich jak Underground
Power były bardzo pomocne. Helmut był dla
nas dobrym partnerem i kolegą i mamy nadzieję,
że będziemy z nim dalej współpracować,
na pewno dało to nam więcej okazji, aby
zostać niezależnym dopóki nie znajdziemy
czegoś większego.
Kiedyś trudno było sobie wyobrazić sytuację,
że ukazuje się płyta i nie promują jej
single. Obecnie jest tak również, ale niestety
są to już najczęściej wersje digital albo
teledyski, bardziej dopracowane lub tzw.
lyrics video - nie myśleliście o wydaniu
"White Wolf" na 7" singlu, z jakimś rarytasem
bądź coverem na stronie B?
Rozważaliśmy to. Jednak to ryzyko i kolejne
wydatki dla zespołu, a póki co chcemy inwestować
w inne aspekty naszej działalności, ale
myślę, że przy następnym albumie przydałby
się 7" singiel i na pewno chciałbym tego spróbować!
Wyobrażasz sobie sytuację, że za jakiś czas
nie będzie już nie tylko tradycyjnych sklepów
płytowych ale też wszechobecnych
jeszcze kompaktów? Tylko streaming,
streaming i streaming, ewentualnie wersje
cyfrowe i ściśle limitowane edycje fizycznych
nośników, od CD do LP i MC, dla
tych najbardziej zakręconych kolekcjonerów?
To jak najbardziej możliwe, ale myślę, że jesteśmy
przynajmniej 50 lat od tego, póki, co
nie widzę lepszej formy niż CD czy winyl,
Foto: Iron Kingdom
sam kupuję muzykę w takiej formie i myślę,
że inni fani są w tym równie konsekwentni.
Zastanawiam się co będzie, gdy przeminie
obecna moda na winylowe krążki i kasety, bo
pewnie w końcu do tego dojdzie - znowu
będą to nośniki wydawane tylko przez podziemne
wytwórnie czy nielicznych artystów
z tzw. mainstreamu?
Myślę, że kasety pierwsze odejdą, winyl trochę
potrzyma i będzie przerzucany pomiędzy
płytami CD przez kolekcjonerów i kiedy się
już to ustatkuj, wtedy uzyskamy najlepszą
formę wydawnictwa. Dopóki to nie przeminie,
jeszcze nie wiemy, co przyniesie jutro.
Może będzie format, który ludzie polubią jeszcze
bardziej, bardziej nawet niż obecne formaty.
Tak jak nie wszystkie płyty Iron Maiden z
lat 90. czy z kolejnej dekady podobały mi się,
to doceniałem fakt, że Maideni nigdy nie
zapomnieli o winylowym nośniku i fani zawsze
mogli kupić ich kolejne albumy na
winylu, niezależnie od mody - teraz jest chyba
zbyt wiele zespołów, które idą za tym
trendem, nawet na metalowym poletku?
Myślę, że to super pomysł mieć parę formatów
do wyboru: CD, winyl, kaseta, wersja
cyfrowa, każdy szuka czegoś innego i byłoby
dobrze przypodobać się wszystkim i okazuje
się, że i tak wszystkie się sprzedają, jeśli muzyka
jest dobra. Zawsze tak o tym myślę, jeśli
zespół chce zaryzykować, to jest to ich ryzyko
(śmiech), ludzie i tak wybiorą czy to kupić,
czy nie. Osobiście lubię te opcję, ponieważ
kocham mieć fizyczne kopie.
Jak więc widzisz przyszłość Iron Kingdom?
Liczysz, że dzięki "On The Hunt" zdołacie
przebić się do liczniejszej grupy fanów,
zaistnieć szerzej?
Myślę, że przy każdym wydawnictwie, szczególnie
mocnym, jest duży wzrost fanów, i
zdaje się, że przy okazji sięgają oni po stare
płyty, często sprzedaż starych płyt idzie w
górę wraz z nowym materiałem. W naszym
przypadku, wierzę, że "On The Hunt" będzie
początkiem nowej ery dla zespołu, myślę, że
jest bardziej przystępny niż inne nasze albumy.
Tu pewnie bardzo dobre efekty daje pojawianie
się na tych największych festiwalach,
ale nie ma co się czarować, że podziemne czy
mniej znane zespoły mają trudności, żeby na
nich zagrać?
Może to być ciężkie, dostać się na festiwal,
zdaje się, że mają się one najlepiej w undergroundzie,
na przykład Keep It True XVII to
był ogromny krok dla nas na europejskim
rynku. Wypatrujemy okazji aby zagrać na jego
przyszłych edycjach. Jeśli piszesz dobrą
muzykę to w końcu zaproszą cię na festiwal,
musisz tylko przypaść do gustu odpowiednim
osobom.
Macie więc co robić, żeby promować swój
zespół, z każdą kolejną płytą windować go
coraz wyżej?
Pewnie, zawsze staramy się pracować z najlepszymi
ludźmi od promocji, na jakich nas
stać. Staramy się wspinać po drabinie, iść
wciąż w górę, znajdywać coraz lepsze opcje.
Budżet to ważna sprawa, ale póki co mamy
się dobrze, będziemy dalej się uczyć i piąć w
górę! Dzięki za wywiad! Zawsze pamiętaj -
tylko metal! Cześć!
Wojciech Chamryk, Maciej Kliszcz,
Karol Gospodarek
IRON KINGDOM 85
HMP: Szybko uwinęliście się z nową płytą,
bo przecież od premiery "Breaking Free" nie
minęły nawet dwa lata - mieliście nowe utwory,
była szansa na lepszy kontrakt, więc nie
było co zwlekać?
Johan Bergman: Dokładnie, dużo materiału
zostało napisane zanim "Breaking Free" zostało
wypuszczone. Więc gdy Marcus dołączył
do zespołu kilka miesięcy po wydaniu tamtej
płyty, zaczęliśmy pracę nad "Damnation".
Być najlepszym
Metalowe zespoły ze Szwecji nie odpuszczają. Co istotne w tej lawinie
młodych grup zafascynowanych dźwiękami z lat 80 nie brakuje też świetnych
zespołów. Jednym z nich jest Aerodyne, który po udanym debiucie "Breaking Free"
wydał właśnie kolejną, jeszcze ciekawszą płytę "Damnation", a muzycy zapowiadają,
że w żadnym razie nie zamierzają na niej poprzestać:
na plaży my robimy próby albo gramy za paliwo
na dojazd. Bogate rodziny? No chyba nie,
jesteśmy najbiedniejszymi ludźmi, jakich znamy.
Co więc was, młodych przecież ludzi, tak
urzekło w tradycyjnym metalu, że nie chcieliście
grać black czy death metalu, z których
Szwecja tak słynie?
Marcus Heinonen: Dorastałem na Black
Sabbath i Alice Cooper, tak jak mój brat. On
szybko przeszedł na Dimmu Borgir i Emperor,
kiedy ja odkryłem W.A.S.P. i Accept. Ja
sądziłem, że jego muzyka jest bezwartościowa
i chaotyczna, on, że moja jest zbyt słaba. Co
chcę powiedzieć, to to, że zależy to od każdego
z osobna. Uwielbiam dziś death metal (Cannibal
Corpse i Morbid Angel szczególnie) ale nie
czułbym się dobrze z tym, aby grać coś tylko
dlatego, że to jest gatunek popularny w moim
kraju.
Poza idolami ze świata inspirowaliście się też
rodzimymi zespołami? Mieliście przecież w
latach 80. bardzo rozwiniętą scenę hard &
heavy, może nie tak silną jak brytyjska czy
niemiecka, ale też robiącą wrażenie?
Marcus Heinonen: Myślę, że duży wpływ
miał na mnie zespół Sister, bo mieli oni tylko
4-5 lat więcej ode mnie i moich kumpli i podobała
nam się ich mroczna muzyka. Inny zespół
to może Danger. Bardzo wtedy fascynował
mnie glam. Moi szwedzcy idole to Nasty Idols
i Shotgun Messiah. Dlaczego nie Europa?
Wiesz, unikanie mainstreamu było modne
wtedy jak i jest teraz.
Johan Bergman: Nie, niezbyt.
86
Kiedyś było normą, że płyty ukazywały się
szybciej, nie brakowało też zespołów potrafiących
wydać nawet dwa albumy w ciągu
roku, jak Kiss, Motörhead czy Saxon. Teraz
muzyczny biznes zmienił się diametralnie,
ale wy i ileś innych kapel pokazujecie, że można
być kreatywnym nawet w obecnych czasach,
gdy wydawanie płyt jest coraz mniej
opłacalne?
Johan Bergman: Tak, teraz możesz zrobić dużo
rzeczy w zaciszu domowym.
Wielu muzyków z metalowych zespołów ma
teraz nie lada dylematy, typu: utrzymać stałą
pracę czy ruszyć w długą trasę, gdy szef nie
chce zgodzić się na kolejny długi urlop. Też
miewacie takie problemy, czy też wykonujecie
wolne zawody, studiujecie, albo pochodzicie
z bardzo bogatych rodzin i możecie grać
metal bez względu na okoliczności? (śmiech)
Marcus Heinonen: Mówią, że na dwóch frontach
jeszcze nikt nie wygrał (szefowie i jeżdżenie
w trasy), ale czasem nie ma się wyboru.
Myślę, że nasi szefowie już do tego przywykli
(śmiech). Jednakże, musimy poświęcić dużo
wolnego czasu jak weekendy czy święta. Nie
ma innej opcji. Podczas gdy inni wypoczywają
AREODYNE
Foto: Areodyne
Nie zmieniło się za to, że jakby jakiś fan metalu
tak z 1985 roku został przeniesiony w
nasze czasy, to widok płyt CD już by go nie
zdziwił, ich wersje winylowe i kasetowe byłyby
mu bardzo dobrze znane, a muzyka Aerodyne
czy wielu innych młodych grup też by go
nie zaskoczyła - są w muzyce metalowej rzeczy
niezmienne, tak jak wzorzec metra, mimo
zmiennych mód i trendów?
Marcus Heinonen: Podróże w czasie, tak? Pewnie
są jakieś standardy w muzyce metalowej,
szczególnie w "klasycznej" odmianie. Jest pewna
esencja, jeśli chcesz to tak ująć. Jeśli jest
jej wystarczająco (brzmienie, riffy, struktura,
melodie, etc.) może być uznawane to za metal
sensu stricte. Dlaczego akurat takie standardy?
Może, dlatego, że metal był bardzo popularny
w latach 80., kiedy zostawały one ugruntowywane.
Każdy chce wrócić do tych lat chwały.
Im bardziej metal stawał u progu muzyki popularnej,
tym bardziej te standardy stawały się
punktem odniesienia. Nu-metal był bardzo popularny,
kiedy byłem dzieciakiem, ale wiele
osób go nie lubiło (ja też), gdyż zbyt mocno
odstawał od standardów. Tak sądzę. Przynajmniej
próbowali. Zmiana jest dobra. Rap bardzo
się zmienił od lat 80., bo stał się bardziej
popularny. Jeśli pojedziesz na festiwal rapowy
młodzi artyści będą ostrzy. A kiedy pojedziesz
na festiwal metalowy ludzie w wieku 60. czy
70. lat dalej są jego gwiazdami. Tak bardzo te
standardy są silne. To moja teoria.
Udaje się wam zachować wiarygodność w
tym sensie, że wiele innych współczesnych
zespołów brzmi jak jakieś stylizacje czy marne
kopie dawnych mistrzów - od czego to zależy,
że jedni są prawdziwi i szczerzy w tym
co robią, a inni brzmią niczym parodia grup z
lat 70. czy 80.?
Johan Bergman: Ciężko stwierdzić, może
szczęście. Nie zawsze słuchamy tych samych
zespołów więc źródła inspiracji mogą się różnić.
Jeśli piosenka gdzieś po drodze brzmi jak
Iron Maiden lub Metallica to przy końcowym
efekcie brzmi już inaczej, bo każdy doda
coś od siebie.
Hammerfall w roku 1997 zapoczątkował, w
sumie zupełnie nieoczekiwanie, nawrót mody
na tradycyjny metal i właściwie od tego czasu
jest on wciąż, mniej lub bardziej, ale popularny.
Nigdy nie doszło jednak do takiej sytuacji
jak w ostatnich latach z tzw. retro rockiem,
który stał się prawdziwym objawieniem,
artystyczną sensacją - myślisz, że metal jest
zbyt mocny, żeby fascynować obecnie tłumy i
interesować media, poza tymi branżowymi,
niezależnie od tego czy to black, death, thrash
czy klasyczny heavy?
Johan Bergman: Myślę, że masz rację. Ogólnie,
metal jest zbyt agresywny i ciężki dla mas.
Oczywiście parę zespołów rockowo/metalowych,
które stały się sławne w latach 2000 gra
muzykę przystępną, aż za bardzo, moim zdaniem,
przystępną dla mas. W latach 80. to był
szczyt, ale nie zapominajmy, że nawet w metalu
było trochę wpływów popu i wiele hitów było
power-balladami czy nawet pełnymi balladami.
Czyli jednak w latach 80. było lepiej, bo nawet
na zwykłych listach przebojów metalowe
utwory sąsiadowały z utworami pop czy disco,
prezentowano go w radiu, najbardziej
znane zespoły trafiały do telewizji czy na
okładki opiniotwórczych magazynów, co teraz
trudno sobie wyobrazić?
Johan Bergman: To, że bylibyśmy czteroosobową
grupą, która nie mogła osiągnąć jakości
muzyki i wokali, jaką możemy uzyskać
teraz.
Co było więc dla was, młodego zespołu, największą
przeszkodą czy trudnością w pierwszych
latach istnienia?
Marcus Heinonen: Jesteśmy w naszych wczesnych
latach, koleżko.
Nie przeszło wam jednak nawet przez myśl
żeby zrezygnować, muzyka znaczyła dla was
zbyt wiele?
Johan Bergman: Wiesz, czasem się zastanawiam…
po co my to robimy? Ale nie, rezygnowanie
nigdy nie było wyjściem. Tylko pozerzy
rezygnują.
"Breaking Free" ukazał się nakładem małej,
włoskiej i chyba już nieistniejącej firmy
Street Symphonies - pewnie nie mogliście liczyć
na jakąś większą promocję, ale dla zespołu
istniejącego raptem od roku to i tak było
coś, debiutancki album wydany tak szybko
i mimo wszystko szerzej dostępny, bo sprzedawał
się, jak na debiutantów, znakomicie?
Johan Bergman: Tak, jesteśmy pozytywnie
zaskoczeni, że album tak dobrze się sprzedał i,
że ludzie dalej o niego się dopytują. Jak na
złość, nie mamy ani jednej kopii w zanadrzu i
nigdy nie został wznowiony. Musieliśmy zrobić
coś dobrze.
Z perspektywy czasu można chyba określić
tę płytę mianem swoistego wstępu do "Damnation",
bo nie dość, że w wielu aspektach
poszliście do przodu, to w dodatku firmuje ją
znacznie większa ROAR! Rock Of Angels
Records?
Marcus Heinonen: Nie powiedziałbym tego.
"Breaking Free" to samo broniący się, czarujący
album. Jest dla mnie trochę egzotyczny, bo
na nim nie gram, ale grałem dużo piosenek z
niego jako basista i wokalista. Nie wiem, ale
wydaje mi się, że "Damnation" to koniec
"Breaking Free" ale "Damnation" to nie koniec
Aerodyne. To po prostu kolejny krok do
czegoś innego. Może następny album będzie
bardziej melodyjny - jak "Breaking…" albo
cięższy - jak "Damnation". Nie wiem, nie chcę
omawiać, która firma jest lepsza, aby nie popełnić
gafy…, ale tak ROAR! jest o niebo lepsze.
Od wielu muzyków słyszę, że w XXI wieku
firmy płytowe to przeżytek, lepiej mieć kontrolę
nad wszystkim i wydawać płyty samodzielnie
- w przypadku Aerodyne wybraliście
inną, opcję, powiedzmy, tradycyjny model
funkcjonowania zespołu w oparciu o wytwórnię?
Marcus Heinonen: Nie wiemy, co lepsze!
Nie, ale rzecz w tym, że aby wydać CD i winyl
musimy z kimś współpracować/ sfinansować
album. Jeśli mielibyśmy wszystko sami wydawać,
musielibyśmy mieć więcej pieniędzy albo
wymyśleć nowy sposób wydawania - jedna
piosenka na raz. Nasz styl jest najbardziej popularny
wśród oldschoolowych fanów i oni kupują
albumy. Więc to ekonomiczne wyjaśnienie.
Oprócz tego, wydawnictwo rozpromuje album
lepiej niż my. Jesteśmy kreatywni, ale są
limity tego, co możemy zrobić, a pracowanie
nad promocją te limity przekracza. Może to
zabrzmieć ignorancko, ale nie jesteśmy tak dobrzy
w marketingu, albo po prostu się nim nie
interesujemy. Na koniec, nie ma nic złego w
wydawnictwach. Jeśli wykonują swoją pracę
dobrze, przetrwają.
Myślicie, że po ciepłym przyjęciu "Breaking
Free" zdołacie dzięki "Damnation" wejść na
wyższy poziom, dotrzeć do szerszej publiczności
niż tylko zagorzali bywalcy metalowych
festiwali?
Marcus Heinonen: Mamy nadzieję, jaki byłby
w tym cel, jeśli tak się nie stanie?
Już można powiedzieć, że zrobiliście błyskawiczną
i całkiem błyskotliwą karierę, macie
dobrą prasę, świetne recenzje - co teraz?
Wiem, że będziecie koncertować znacznie
więcej poza Szwecją, bo to podstawa, a na
pierwszy ogień pójdzie pewnie rynek niemiecki,
tak przychylny metalowi we wszelkich odmianach?
Marcus Heinonen: Mam kolegę, który gra w
kapeli i nie zdobyli oni dobrych ocen ani recenzji,
ale dalej grają, w Skandynawii i dalej.
Podczas gdy "Damnation" zbiera pochwały,
Foto: Areodyne
rezerwowanie koncertów jest dla nas dalej
trudne. Musimy konkurować z wieloma zespołami,
często sławniejszymi od nas. Ponadto,
jeśli grasz daleko od domu (Włochy np.) musisz
zaklepać parę koncertów naraz, aby nie
tracić czasu na jechanie tylko na jeden koncert.
Nie mamy aspiracji, aby zostać milionerami,
ale mamy czynsze i inne rzeczy do opłacenia,
wiesz? Niemcy nie są zbyt na nas chętni,
(śmiech). Myślę, że są bardzo krytycznie nastawieni.
Nie jest to ziemia obiecana łatwych
koncertów i publiki. W następnym roku zgryziemy
jednak ten orzech. Wybieramy się też
do krajów nadbałtyckich i Szwajcarii, mamy
też nadzieję odwiedzić Francję, Holandię i
Polskę.
Nie myślisz, że to nieco dziwne, że chociaż
za ojczyznę ciężkiego grania uważa się Wielką
Brytanię, ewentualnie Stany Zjednoczone,
gdzie heavy rock już pod koniec lat 60. był
nieźle rozwinięty, to obecni w obu tych krajach
dzieje się pod tym względem niewiele?
Owszem, ciągle powstają tam nowe zespoły,
ale o popularności swych wielkich poprzedników
mogą tylko pomarzyć, gdy choćby w
Skandynawii czy we wspomnianych już
Niemczech ciężka muzyka przeżywa już nie
drugą, ale nawet trzecią młodość?
Marcus Heinonen: Jestem trochę zafascynowany
faktem, że młodzi metalowcy i ich muzyka
żyje w niemal postapokaliptycznej wizji.
Era gwiazd rocka się skończyła i jako fani możemy
tylko słuchać opowieści starszych jak
Black Sabbath czy Judas Priest występowały
w swoich latach świetności i może znaleźć kawałki
tych koncertów na YouTube. Nie mówię,
że metal umarł, ale wielkie nazwy powoli schodzą
ze sceny i mało, kto może je zastąpić. Poza
tym nie chodzi tylko o muzyków, ale o fanów,
a tych jest teraz mniej; metal stał się mniejszym
zjawiskiem, jako, że mniej osób przychodzi
oglądać nieznane, młode kapele. Amerykańska
kultura była jak spadająca gwiazda,
jeśli chodzi o wielkie nazwy, ale szybko zalali
rynek. Kiedy metal stał się sławny nowe zespoły
dosłownie się wylały. Kiedy spandex i tapir
stały się trendem dołączyło tysiące zespołów.
Ameryka, zwróć uwagę, jest tak duża, prawie
jak Europa, więc nic dziwnego, że powstało
tam wiele zespołów. Wielka Brytania to inna
historia, oni są bardzo uważni, jeśli chodzi, o
jakość w każdej odmianie muzyki. I do wszystkiego
mają taki stosunek, może poza żarciem i
warunkami mieszkalnymi. Może zapomniane
kraje takie jak Szwecja, Finlandia i Niemcy rosną
w siłę, bo metal nigdy nie był tam mainstreamowy
i rynek tam miał się lepiej. Nie
wiem czy w tych krajach ta muzyka umrze,
jeśli zachowają ten balans. Jednak to prawda,
że jeśli coś staje się mainstreamowe jest skazane
na porażkę.
Macie więc dla kogo grać, sęk teraz tylko w
tym, żeby dotrzeć z muzyką Aerodyne do
wszystkich potencjalnych zainteresowanych?
Marcus Heinonen: Prawda! To gorzka prawda
XXI wieku; musisz na prawdę odrobić pracę
domową albo być kreatywnym. Albo, po prostu,
być najlepszy. Zobaczymy (śmiech). Właśnie,
czy mogę być kreatywny i wykorzystać to
miejsce na promocję? Dzięki! Hej, tu Marcus!
Jeśli to czytasz to kup nasz jebany album albo
szeruj nasze wideo na YouTube!
Wojciech Chamryk, Maciej Kiszcz
AREODYNE 87
Zespół to więcej niż brzmienie
Potrakowałam Stormburner jako kalkę kilku kapel
i wytknęłam im oklepane teksty. Niesłusznie.
Łatwo przypiąć krzywdzacą
łatwkę. Zespoły, które
wymieniłam, okazały się
mistrzami moich rozmówców,
a teksty hołdem dla
przodków. Rzeczywiście,
Szwedzi ze Stormburner mają dużo większe
"prawo" do pisania o wikingach niż
Manowar, Stormwarrior i Wizard razem
wzięci. Ich podejście do idoli też dało mi do myślenia. Podczas gdy większość
kapel ukrywa swoje ispiracje i wije się jak piskorz przy porównaniach,
panowie ze Stromburner jawnie składają im hołd. Słuchajcie debiutu
Stormburner i czytajcie wywiad z gitarzystą oraz wokalistą kapeli.
HMP: Postanowiliście wydać swój debiut
profesjonalnie. Z okładką namalowaną przez
znanego twórce, ze znanym wokalistą w roli
producenta i w solidnej wytwórni. Wiele zespołów
zaczyna dużo skromniej. Rzeczywiście
mogliście wydać tę płytę wcześniej, ale
ubożej, więc woleliście poczekać na bardziej
sprzyjające warunki?
Mike Stark: Przede wszystkim chciałbym podziękować
za możliwość trafienia do Waszego
świetnego magazynu. Wiem, jak ciężko pracujecie,
by podtrzymać ogień heavy metalu w
Waszym wspaniałym kraju! Odpowiadając na
pytanie, tak! Trafnie zauważyłaś. Pracowaliśmy
ciężko przez trzy lata pisząc, a potem nagrywając
te kawałki. Zdecydowaliśmy już na
powiedział "Mike, naprawdę chcę to zrobić", co
sprawiło, że bardzo się ucieszyliśmy i oczywiście
on był naszym wyborem numer jeden.
Tommi Korkeämäki: Dla mnie, Manowar
jest najlepszą grupą metalową wszech czasów.
Dlatego nie jest przypadkiem, że ich muzyka
przenika moje kompozycje. Dorastałem jednak
też z innymi herosami. Na mnie i moje
pisanie wpłynęły Saxon, Judas Priest i inne
klasyczne zespoły z nurtu NWOBHM. Tak,
jak powiedział Mike, nie myślimy żeby naszym
brzmieniem przypominać Manowar.
Staramy się jedynie grać metal, przy którym
można machać banią i wznosić pięści.
Ronny'ego Hemlina kojarzę tylko jako
wokalistę. Ma specyficzny sposób śpiewania.
Wybierając go na producenta byłeś pod
wrażeniem tworzenia jego linii wokalnych
czy po prostu znaliście jego produkcje?
Mike Stark: Ronny to mój bardzo dobry
przyjaciel. Znamy się od 15 lat, kiedy byłem
jeszcze perkusistą w Steel Attack, w którym
Ronny śpiewał, zanim dołączył do Tad Morose.
Oczywiście bardzo dużo słuchałem tego,
co wyprodukował w ramach Studio Claustrophobic
i uwielbiam jego brzmienie. Ronny
jest bardzo wyluzowany i łatwo się z nim
współpracuje i kreuje bardzo luźną atmosferę
podczas nagrywania. Żadnej presji czy stresu.
Jest niezwykle pomysłowy i umie sprawić, żeby,
każdy dawał siebie to, co najlepsze. Sprawił,
że na wokalu zrobiłem rzeczy, o których
nawet nie wiedziałem, że je potrafię. Ogólnie
jesteśmy bardzo zadowoleni ze współpracy z
Ronny'm i będziemy ją kontynuować w przyszłości.
Każdemu zespołowi, który chce brzmieć
świetnie, mogę polecić Studio Claustrophobic.
Nade wszystko słychać w Waszej muzyce
inspiracje zespołem Jack Starr Burning
Starr. Co ciekawe, oni też zabiegają o
okładki malowane przez Kena Kelly'ego.
Rzeczywiście jest coś, co Was łączy?
Mike Stark: Ubóstwiam Burning Star, ich
kompozycje i ich tematykę. Wiem też, że pracują
nad albumami z Kenem Kellym, więc
odbieram to jako komplement. Nie usiłujemy
brzmieć jak inne zespoły, kiedy tworzymy
muzykę. Jednak oczywiście motywy, które na
nas oddziałują, będą się w niej przebijały, a
Burning Star zdecydowanie miało wpływ na
mnie jako wokalistę.
88
samym początku, że zrobimy wszystko w jak
najbardziej profesjonalny sposób. To się tyczy
wszystkiego: od zdjęć zespołu, poprzez okładkę,
jakość utworów i po oczywiście produkcję.
Naszym celem było pojawić się nagle i już od
pierwszego dnia pozostać po sobie ślad na mapie
heavy metalu.
Wiele zespołów może tylko pomarzyć o
okładce namalowanej przez Kena Kelly'ego.
Domyślam się, że pomijając kwestię wynagrodzenia
i tak nie tworzy okładki dla "pierwszej
lepszej kapeli". Jak go przekonaliście?
Mike Stark: Mieliśmy sporo szczęścia, że bardzo
spodobał mu się teledysk do "Men at
Arms", który wypuściliśmy jako singiel w roku
2018. Kiedy rozmawialiśmy przez telefon,
STORMBURNER
Foto: Jens Ryden
Okładki Kelly'ego z reguły mają podobny
motyw przewodni. Daliście mu wolną rękę
mówiąc "chcemy coś wikińskiego" czy dostaliście
gotowe obrazy do wybrania?
Mike Stark: Mieliśmy dobry pomysł na naszą
okładkę, więc zwyczajnie wysłaliśmy mu przybliżony
szkic tego, o czym myśleliśmy. Kiedy
stworzył przepiękny rysunek kredkami, powiedzieliśmy:
"Tak! To dokładnie to, czego chcemy".
Dopiero później zaczął pracować nad
przekształceniem go w obraz olejny na płótnie.
Moim zdaniem Ken Kelly jest w tym najlepszy
i jesteśmy ogromnie dumni z rezultatu.
Przewyższył nasze już wysokie oczekiwania.
Wiele elementów Waszej muzyki może
kojarzyć się z Manowar (jak choćby ozdobniki
wokalne i gitarowe w "Men at Arms").
Nie jest to jednak kopia ich stylu ale raczej
silna inspiracja. Kiedy powiedzieliście sobie
"tyle Manowar wystarczy, więcej to przesada"?
Mike Stark: Zgadzam się absolutnie. Manowar
ma wpływ na naszą muzykę, ale generalnie
nie brzmimy jak oni. Kiedy pisaliśmy kawałki
nie myśleliśmy w ten sposób. Pozwolę
jednak odpowiedzieć na to pytanie bardziej
szczegółowo Tommiemu, który gra na gitarze
rytmicznej i jest naszym głównym tekściarzem.
Złote czasy Manowar ma już niestety dawno
za sobą. Myślisz, że potrzeba takich
spadkobierców ich stylu jak Wy, żeby kontynuować
tradycję?
Mike Stark: Manowar są Królami Metalu i
już zawsze nimi pozostaną. Odpowiadając na
pytanie, wierzę, że wielu heavy metalowych
artystów i ich fanów nie przepada za współczesnymi
stylami, więc na pewno jest miejsce
na grupy brzmiące tradycyjnie. Dla mnie nie
chodzi tylko o brzmienie, ale całą koncepcję
zespołu wraz z tekstami utworów, outfitami,
postawą, okładką płyty, teledyskami i oczywiście
samym gatunkiem i jego brzmieniem.
Stormburner ma misję, żeby tworzyć melodyjny
heavy metal, który pozostaje wierny
istocie samego metalu. Będziemy to kontynuować.
Kapitalnie wyszedł Wam numer "Ode to
War". Te marszowe i symfoniczne motywy
tworzą świetny klimat. Skąd wzięliście te
oryginalne chóry, które pojawiają się od 3:50?
Domyślam się, że do powstania tego numeru
zainspirował Was "The Crown and the
Ring"?
Mike Stark: Bardzo spostrzegawcze, pozwolę
Tommiemu odpowiedzieć na to pytanie, bo
to on napisał ten kawałek.
Tommi Korkeämäki: Dzięki! Cieszę się, że
Ci się podoba. Rzeczywiście napisałem ten
numer, mając w głowie ten miażdżący hymn.
Chciałem stworzyć hymn, który miałby ten
sam epicki wydźwięk i atmosferę. Orkiestracja
tego utworu jest w pełni owocem pracy Simona
Kölle. Wysłałem mu ten numer zagrany
na akustycznych gitarach, a on odesłał mi go
w wersji symfonicznej. Jestem bardzo zadowolony
z jego pracy. To dokładnie to, co miałem
na myśli. Simon Kölle jest prawdziwie mistrzowskim
muzykiem i kompozytorem.
Tematykę płyty dominują wątki związane z
religią wikingów. Nie obawiałeś się, że ten
temat jest już po prostu doszczętnie wyeksploatowany?
Mike Stark: (Śmiech) Nigdy nie był i nigdy
nie zostanie wyeksploatowany, a nawet jeśli
tak by się stało, nie obchodziłoby mnie to. To
nasze pochodzenie i mamy prawo oddawać
naszym przodkom, wikingom hołd, na jaki
zasługują. Jako wokalista, śpiewając czuję potrzebę
użycia tych mocnych tekstów, żeby
włożyć całe serce w muzykę. Muszę w to wierzyć,
bo inaczej nie brzmiałoby to prawdziwie.
Piszę zresztą teksty nie tylko o wikingach -
jest też sporo innych tematów, ale prawdopodobnie
zatrzymam je również na nadchodzący
album.
Foto: Stormburner
Taka tematyka w połączeniu z inspiracjami
Manowar i przejrzystą produkcją to też cecha
charakterystyczna niemieckiego Wizard
(mam na myśli zwłaszcza płytę "Odin" i
"Thor"). W wielu momentach Wasza muzyka
też kojarzy się z tym zespołem (np. w
"Rune of the Dead"). Znasz ten zespół?
Mike Stark: Tak, kocham Wizard i słucham
ich od lat 90. "Driiiiink the magic potion", uwielbiam
to! Odbieram to jako komplement, że
uważasz, iż przypominamy ich brzmieniem.
Opowiem Ci historię, o tym jak powstał kawałek
"Rune of the Dead". Tommi jest również
wyśmienitym aktorem i zagrał w niedawno
wypuszczonym horrorze o wikingach
"Then Huntress - Rune of the Dead". Właściwie
cały nasz zespół wziął udział w filmie,
ale wszyscy z wyjątkiem Tommiego jesteśmy
tylko statystami, grającymi nieumarłych wikingów
znanych jako "Draugr". Tommi napisał
kawałek inspirowany tym świetnym filmem,
a ja stworzyłem do niej słowa. Film jest
dostępny na iTunes, dlatego polecam go
wszystkim polskim fanom metalu.
Świetnie! Dzięki za poświęcony nam czas!
Mike Stark: Cała przyjemność po mojej stronie.
Chcę powiedzieć wszystkim fanom metalu
w Polsce, że Stormburner czeka na Was!
Hail and burn the storm!
Tommi Korkeämäki: Burn the Storm!
Katarzyna "Strati" Mikosz,
Tłumaczenie: Kinga Dombek,
Karol Gospodarek
że Mindless Sinner został przyjęty ponownie
na metalowej scenie z otwartymi ramionami.
Co dokładnie macie na myśli?
Jakiś przykład reakcji fanów?
Kiedy zaproponowano nam w 2013 roku występ
na MuskelRock Festival 2014 (Tyrolen,
południowa Szwecja), nie wiedzieliśmy
czego możemy się spodziewać. Czy ktokolwiek
nas jeszcze pamięta? Mieliśmy zaplanowane
spotkanie z fanami tuż przed naszym
show, ale obawialiśmy się, że nikt do nas nie
podejdzie. Ja Cię kręcę - usiedliśmy i podpisywaliśmy
autografy przez pół godziny! Ludzie
ustawiali się w kolejce po zdjęcie i podpis
na płytach. To było niesamowite! A później,
kiedy wybiegliśmy na scenę, każdy fan
na widowni był pobudzony i śpiewał każdy
kawałek. Naprawdę, rozwaliło nas to!
HMP: Cześć. Miałem okazję wysłuchać
Waszego nadchodzącego albumu "Poltergeist"
dwa miesiące przed premierą zapowiedzianą
na styczeń 2020. Jakie to uczucie:
ukończyć obłędny metalowy album a następnie
czekać na jego ukazanie się?
Christer Göranson: Hej, dzięki! W pewnym
sensie strasznie stresujące, ponieważ nie
mam pojęcia czy "Poltergeist" spodoba się
ludziom. Aczkolwiek moje odczucie jest takie,
że całkiem nieźle sobie poradziliśmy na
"Poltergeist". Z naszej perspektywy jest to
nasza najlepsza płyta. Mamy nadzieję, że
nasi obecni fani pokochają ją oraz że uda
Nadciąga z metalowymi hymnami
Rozmowa z klasycznym heavy metalowym zespołem ze Szwecji, Mindless
Sinner, przebiegła w cieniu diabła spoglądającego na świat. Ci muzycy są ludźmi
ze stali, którzy są w stanie wybuchnąć ogniem. Czy nadszedł już czas, aby usłyszeć
wołanie? Wokalista Christer Göranson opowiada o najnowszym albumie Mindless
Sinner "Poltergeist" (2020), powrocie zespołu na scenę w 2014 roku, poprzednich
wydawnictwach, koncertach, lokalnych metalowcach z Linköping, wsparciu
ze strony Pure Steel Records oraz planach na przyszłość.
1981 roku, ale początkowo działaliśmy pod
inną nazwą. Pierwszy mini album "Master of
Evil" ukazał się w styczniu 1984. Długograje
to tak jak wspomniałeś: "Turn on the Power"
(1986) oraz "Missin' Pieces" (1989).
Zauważyliśmy, że w momencie powrotu
Mindless Sinner w roku 2014 nic nie zmieniło
się w charakterze grupy. No może poza
naszym wiekiem. Wszystko inne pozostało
tak samo heavy metalowe. Jesteśmy po prostu
piątką kumpli grających wspólnie ulubioną
muzykę.
W materiałach promocyjnych napisaliście,
Czy można powiedzieć, że Mindless
Sinner jest "fresh, cool & trendy" a jednocześnie
"oldschool, underground i cvlt"?
Myślę, że raczej "oldschool, underground i
cvlt" (śmiech). Rozumiem przez to, że mamy
wypracowany własny styl, którego trzymamy
się od niepamiętnych czasów.
A co myślicie obecnie o własnej płycie "The
New Messiah"? Jak "Poltergeist" kontrastuje
z "The New Messiah"?
"The New Messiah" jest znakomitym albumem,
który nie spotkał się z takim oddźwiękiem,
na jaki zasługuje. Spoko, produkcja
trochę kuleje, ale same piosenki są klawe.
Mamy własne studio, gdzie nagrywamy i
miksujemy nasze albumy. Tak też się stało z
"Poltergeist". Zmiksowaliśmy ją samodzielnie,
dwukrotnie, ale z kiepskim rezultatem.
Wówczas nasz wydawca Pure Steel Records
poradził nam, żebyśmy pozwolili komuś
innemu zająć się tym miksem. No więc ucząc
się na własnych błędach, zostawiliśmy to zadanie
profesjonaliście - Robertowi Romagna
z Audio Stahl Austria. Zrobił to cudownie!
Jego produkcja zdeklasowała naszą.
Ogólnie rzecz biorąc, "Poltergeist" jest naturalną
kontynuacją "The New Messiah", tyle,
że lepszą.
nam się dotrzeć również do nowych odbiorców.
Mindless Sinner został założony w 1982
roku, wydał dwa albumy "Turn on the Power"
(1986) oraz "Missin' Pieces" (1989). Zawiesił
działalność w 1990 roku, ale od 2014
znów działa w oryginalnym składzie. Jak
porównalibyście te dwa okresy w historii
Mindless Sinner: przed rozpadem oraz po
reaktywacji? Czy upływ czasu przestroił
Was w jakiś sposób?
Właściwie to nasz zespół został założony w
Foto: Mindless Sinner
Czy nie obawiacie się, że nazwa "Poltergeist"
zmierzi niektórych ludzi? No wiesz,
będą Was słuchać raczej heavy metalowcy
niźli black metalowcy…
Ależ skąd? Czyś Ty z byka spadł? Powiem
dosadniej - kawałek "Poltergeist" przekazuje
stan strachu przed duchami! To jest wciąż
heavy metalowa tematyka, muzycznie nie
mająca nic wspólnego z black metalem.
Wobec tego powiedz proszę, jaki był pomysł
na liryki innego utworu… Np. weźmy
taki "The Rise And Fall".
Po prostu diabeł spoglądający na świat jakim
jest w tej chwili. Diabeł widział już wzlot,
teraz zobaczy upadek od początku aż po sam
koniec.
Kminie. Jak wygląda Wasza współpraca z
Pure Steel Records?
Moim zdaniem perfekcyjnie. Tam jest spora
grupa ludzi, którzy naprawdę robią wiele dla
takich zespołów jak Mindless Sinner. Dzięki
nim możemy nagrywać kolejne płyty.
Wasze nadzieje, marzenia i plany odnośnie
"Poltergeist"?
Cóż, mamy nadzieję, że wielu metalowców
polubi ten album, więcej osób będzie go słuchać
i w efekcie zagramy więcej koncertów
niż kiedykolwiek wcześniej. Jeżeli tak się stanie,
nazwę to uśmiechem losu.
Istotnie, Mindless Sinner zasługuje na
uwagę heavy metalowców ze względu na
jakość Waszej muzyki. Które metalowe
hymny Mindless Sinner (starsze lub nowsze)
poleciłbyś komuś, kto jeszcze Was
nie słyszał?
90
MINDLESS SINNER
"Broken Freedom", "Master of Evil", "We Go
Together", "I'm Gonna (Have Some Fun)",
"Men of Steel", "The New Messiah" oraz cały
album "Poltergeist".
Dlaczego zdecydowaliście się wydać koncertówkę
"Keeping It True"?
Nasze nagranie z Keep It True okazało się
być szczególnie udane, więc je wydaliśmy zarówno
na CD jak i na winylu. W dawnych
czasach, kiedy nasi idole jak Judas Priest,
Iron Maiden, Saxon itd wydawali koncertówki…
Wiesz, słuchając tego czuliśmy się
jak w raju. Pomyśleliśmy, że Mindless Sinner
też musi mieć taką koncerówkę! Tak
właśnie narodziła się "Keeping It True".
Który zespół na metalowej scenie uznalibyście
za swojego najlepszego przyjaciela?
Niech zgadnę - Ghost? Heavy Load?
Nie znamy osobiście ludzi z Ghost ani z
Heavy Load. Powiedziałbym, że heavy metalowi
entuzjaści z zespołu Axewitch są naszymi
najlepszymi kumplami. Oni pochodzą
z tej samej szwedzkiej miejscowości co my,
Linköping. Jako ciekawostkę dodam, że Tobias
Forge pochodzi również z Linköping.
Nie znam go osobiście, ale pamiętam, że zagadał
do mnie, kiedy zakładał Ghost. Zaproponował
mi, żebym śpiewał w Ghost, ale
odrzuciłem ten pomysł. Teraz sam nie wiem,
czy dobrze zrobiłem (śmiech). W każdym razie,
znamy kilka młodszych zespołów, z którymi
dzieliliśmy scenę podczas festiwali, np:
Screamer, Ambush, Night oraz Armory. To
są dobrze ludzie i dobre zespoły.
Gdzie i kiedy zobaczymy Mindless Sinner
na żywo?
Cóż, to wszystko jest jeszcze w trakcie konszachtowania…
W tej chwili mogę powiedzieć
tylko o występie z okazji wydania
"Poltergeist" (release gig) w naszym Linköping
na początku roku. Poza tym festiwal
"Courts of Chaos" we Francji 8/9 maja 2020
prawdopodobnie odbędzie się z naszym
udziałem. Nadciągamy!
Amerykanie mają power metal we krwi. Nie tylko starzy weterani, ale i
młode zespoły potrafią zaoferować interesującą muzykę w ramach tego gatunku.
Knightmare powstał zaledwie w 2010 roku, wydał właśnie czwarty album i już
szykuje kolejny! Nie mają póki co konkretnych planów na europejskie występy, ale
ich najnowsza płyta jest zaiste warta waszej uwagi. A zatem, wywiad z Reid Rogers
- gitarzystą i wokalistą power metalowego Knightmare.
HMP: Cześć "Young Guns". Jak się macie
podczas gdy wszystkie czarownice Morii
płoną w pochodzie poprzez ogień zachodu?
(nawiązanie do liryków Knightmare - przyp.
red.)
Reid Rogers: Znakomicie. Przygotowujemy
się na zimowe wytchnienie. Palenie wiedźm
rozpocznie się dopiero w styczniu 2020!
(śmiech)
Gratulacje za najnowszy album "Space
Nights". Dlaczego zdecydowaliście się
wydać wpierw cyfrową wersję 4 października
2019r., a wersję fizyczną dopiero w
listopadzie 2019r.? Czy to wynika z Waszej
nadmiernej ekscytacji, nie mogliście się
doczekać aż ta muzyka dotrze do słuchaczy?
Bardzo dziękujemy. Zgadza się, byliśmy bardzo
napaleni! Aczkolwiek nasza nowa stajnia
Rafchild Records wydała fizyczne edycje
już 4 października w Europie. Czekaliśmy
tylko na amerykańskie wydanie u nas w Stanach.
"Space Nights" to bardzo energetyczna dawka
oldschoolowego heavy/power metalu z
żywym, ale współczesnym brzmieniem jak
przystało na 2019 rok. Jak osiągnęliście ten
efekt?
Szczerze mówiąc, nie ma nic szczególnego, w
tym co zrobiliśmy na "Space Nights" w porównaniu
z naszymi poprzednimi albumami.
Adekwatnie do nazwy "Space Nights" my (a
w szczególności ja) próbowaliśmy uzyskać
nieco więcej przestrzennych efektów poprzez
Foto: Tormont Photography
Czarownice Morii
dodanie klawiszy, na których zagrali nasz poprzedni
perkusista Spencer Hughes oraz
producent Ian Millard. Nadmienię tutaj, że
"Space Nights" to ostatni album Knightmare
z udziałem Spencera. Opuścił nasz pokład
tuż przed ukończeniem "Space Nights"
z powodów osobistych.
Nowy pałker Chris "Mordid" Hathcock z
progresywnego The Reticent dołączył do
Was w tym roku (2019). Jaki jego przymiot
zadecydował o przyjęciu go do zespołu?
Chris ma zbyt wiele mocnych stron, żeby
wskazać tylko jedną. Powiem tak. On jest
prawdziwym muzycznym geniuszem. Od
pierwszego momentu, kiedy wspólnie zagraliśmy,
poczuliśmy, że nareszcie brzmimy dokładnie
tak, jak zawsze chcieliśmy brzmieć.
On działa jak nikt inny, z kim kiedykolwiek
wcześniej graliśmy. Mamy nadzieję, że tak
już zostanie i zrobimy razem wiele płyt i niezliczoną
liczbę koncertów. Mam nadzieję, że
on też dobrze się czuje z nami.
Jak porównalibyście proces komponowania
materiału i przebiegu sesji nagraniowej
"Space Nights" z poprzednimi krążkami?
Czy mieliście więcej czasu tudzież przestrzeni
nocami w studio?
Było tak jak zwykle. Zawsze podkreślamy, że
utwory komponują się same. Anthony Micale
(basista, główny wokalista), Jared Mountz
(główny gitarzysta) i ja jesteśmy dobrymi
przyjaciółmi od ponad dwudziestu lat. Dzięki
temu łatwo nam jest współpracować.
Dziękuję za rozmowę.
Dzięki!
Sam O'Black
KNIGHTMARE 91
Pozwól, że zwrócę Ci na coś uwagę.
Szczególnie przypadła mi do gustu instrumentalna
część "Khazad Doom" (kawałek
ze "Space Nights"). Najpierw słyszymy
melodię w średnim tempie, ostrzejsze gitarowe
solo, po którym następuje bardziej melodyjne
solo aby ostatecznie ta sama melodia
wybrzmiała we wzrastającym logarytmicznie
tempie. Ów fragment trwa dwie i
pół minuty.
Trudno powiedzieć, czy jest to nasz ulubiony
fragment, ale też go kochamy. Czekaj, zapytam
towarzyszy (…) Bingo! Każdy z nas
uznaje ten fragment za jeden z najfajniejszych,
jaki kiedykolwiek stworzyliśmy
(śmiech).
Czy pół godzinki to Twoim zdaniem odpowiedni
czas trwania power metalowego
albumu najnowszej generacji?
Myślę, że następne będą nieco dłuższe, ale w
tym przypadku przyjęliśmy cel, aby pozostawić
naszych słuchaczy z wilczym apetytem.
Właśnie rozpoczynamy kompletowanie
pomysłów na album numer 5, więc nasi fani
nie będą czekać długo!
Wow, to czadowo. A dlaczego dodaliście
klakę na zwieńczenie całego krążka "Space
Nights"?
Tam jest gong i oklaski. Zdaje się, że dokładnie
jedenaście osób było akurat w studio i
zaangażowali się w to. Później pomyśleliśmy,
krotochwila, utrwalmy to na dysku. Wiesz,
to takie: "Hej! Zrobiliśmy! Dobra robota, ludzie!"
(śmiech).
Walka pomiędzy dwoma przeciwnikami
jest wspólnym tematem okładek Waszych
trzech ostatnich płyt: "Wolfes of Retribution"
przedstawia walkę pomiędzy starożytnym
szablowywijasem i wilkami; "Walk
Through the Fire" pomiędzy szkieletem a
smoczyskiem; "Space Nights" pomiędzy
cybernetycznym wikingiem a cybernetycznym
potworem. Czy zatem motyw walki
jest Waszym główną pozamuzyczną inspiracją?
Anthony, poza tym, że pełni u nas funkcję
głównego wokalisty i basisty, pisze jakieś
95% liryków. Wszystkie tematy piosenek
wydobywają się z jego umysłu. Chciałoby się
powiedzieć, że każdy z nas wychodzi z pomysłami
na okładki. Mieliśmy również szczęście
pracować z trzema pierwszorzędnymi
artystami, którzy przekuli nasze pomysły w
reality.
Czytałem gdzieś, że nazwaliście pięć lat
temu North Carolina Metalfest jednym z
waszych najlepszych i największych koncertów
(pod względem liczby metalowców
na widowni), jakie kiedykolwiek zagraliście.
Teraz Knightmare jest już większe i znacznie
bardziej doświadczone. No więc,
który swój występ teraz nazwalibyście najbardziej
spektakularnym? Nadal North
Carolina Metalfest?
Tak dużo występowaliśmy od tego czasu…
Trudno powiedzieć! Jednak moim zdaniem
byłby to koncert sprzed trzech lat kiedy supportowaliśmy
Quiet Riot. Wszystko poszło
pięknie i gładko tamtej nocy. Brzmieliśmy
super, wokal był na sztorc, dźwiękowiec niesamowity
i tłum zdumiewający. Na podium
wytypowałbym również nasz występ podczas
Rapid Fire Fest trzy lata temu w Charlotte,
North Carolina. To epicki festiwal zorganizowany
i ogarnięty przez naszego dobrego
kumpla Tommy'ego Parnelle.
Jakie są Wasze koncertowe plany na przyszłość?
Pojawimy się w nadchodzącym roku (weekend
14/15 sierpnia 2020) na festiwalu Mad
With Power w Madison, Wisconsin. Przedtem
zagramy trochę mniejszych sztuk. Mamy
nadzieję pomuzykować w Europie w
2021!
Jaka jest scena metalowa w Północnej Karolinie?
Czy bujacie się z innymi metalowymi
hordami po waszym Stanie? Który zespół
nazwalibyście najbardziej zaprzyjaźnionym
z Knightmare?
Tak, jesteśmy rogatnikami wielu zespołów z
Północnej Karoliny: Children of the Reptile,
Mega Colossus, Lightning Born, Salvacion,
The Hell No...
A czy to prawda, że piłka nożna jest bardzo
popularną dyscypliną sportową w waszej
miejscowości Raleigh? USA wydaje się nie
zainteresowane piłką nożną a czytałem, że
właśnie Raleigh jest nastawione na futbol…
Zgoła popularna o ile wiem, ale osobiście wolę
hokej.
Od niedawna właściciele polskich paszportów
mogą swobodnie podróżować w celach
turystycznych do USA. Jak zaprosilibyście
polskich metalowców aby przelecieli
się 7500 km na wasz koncert?
Możecie z paszportem do 90 dni, ale nie
znam szczegółów. Naszym celem jest właśnie
zagranie dla polskich oraz europejskich metalowców!
No ale gdybym miał tonę zielonych
i wielką chałupę, zorganizowałbym dla was
czarterowy samolot do Raleigh i zrobilibyśmy
tu odjazdową rockową prywatkę!
(śmiech)
Dziękuję za pogawędkę.
Dzięki za wsparcie. Do zobaczenia pewnego
dnia na koncercie! Bywaj!
Sam O'Black
HMP: Witam, jak samopoczucie na chwile
przed koncertem?
Thomas Gabriel Fischer: W porządku, nie
mogę się doczekać wejścia na scenę.
Wracacie do Polski na kolejny koncert.
Pamiętam jak byłem na waszym koncercie
w Krakowie w 2014r. Sam zresztą opisałeś,
że był to jeden z najlepszych koncertów w
Twoim życiu. Dalej tak uważasz? Czy
dalej jesteś aktywny na blogu?
Tak dalej jestem aktywny na blogu. Nigdy
nie powiedziałem, że to najlepszy koncert.
Powiedziałem, że to był niewiarygodny koncert
i dalej tak uważam. Energia bijąca od
publiczności była zjawiskowa i nie powtarzalna.
Nigdy będąc w Polsce nie mieliśmy
złej publiczności, powroty tutaj to zawsze dla
nas ogromne przeżycie.
To właśnie po tym koncercie zdecydowałeś
się na mini trasę po Polsce dwa lata temu.
Jak ją wspominasz?
Było rewelacyjnie i powtórzyłbym to bez wahania.
Jeśli kiedyś jakiś promotor się do nas
odezwie w tej sprawie, zrobimy to ponownie.
Chciałbym wrócić na chwilę do Twojego
dzieciństwa. Czytałem, że klimat małego
Szwajcarskiego miasta i natury dookoła
niego wpłynął na Twoją wczesną twórczość.
Szwajcaria była strasznie konserwatywna i
restrykcyjna w czasach kiedy dorastałem.
Osoba taka jak ja nie mogła się odnaleźć w
dopasowaniu się do społeczeństwa w tym
czasie, a samo społeczeństwo nie chciało
mnie w nim. Postanowiłem odnaleźć się we
własnym świecie, wraz z moimi bliskimi
przyjaciółmi. Nazwaliśmy ten świat Hellhammer.
To taka krótka wersja mojego dzieciństwa.
Zespół był ucieczką od szarej rzeczywistości
w tamtym czasie. To była dobra
droga dla takich ludzi jak ja.
Czy natura Szwajcarii dalej ma na Ciebie
taki wpływ jak kiedyś? Dalej jesteś nią zafascynowany?
Oczywiście, że tak. Dlatego mimo tego, że
mieszkałem w wielu miejscach postanowiłem
tam wrócić. Nie przepadam wprawdzie ani za
zimą ani za latem. Lubię bardzo wiosnę i
jesień.
Wiem, że jesteś bardzo zafascynowany
sztuką, czy Twoje dzieciństwo miało na to
wpływ?
Jezu kolejne trudne pytanie (śmiech) Pierwsze
moje doświadczenia ze sztuką na pe-
92
KNIGHTMARE
Wiem, że nie lubisz rozmawiać o muzyce
zanim jej nie wydasz, lecz czy pracujecie
nad nowym Triptykonem?
Kończymy miksować "Requiem" (chodzi o
zapis koncertu z Roadburn), które zawiera
wiele nowej muzyki. Zaczynamy również
pracę nad nowym studyjnym albumem. Może
zostanie wydany pod koniec przyszłego
roku. Tak więc możecie się wszyscy spodziewać
za rok dwóch wydawnictw opatrzonych
nazwą Triptykon.
wno były dzięki moim rodzicom. Oni byli
bardzo zafascynowani tym i wszystko to na
pewno działo się przed dezintegracją mojej
rodziny. Kiedy wszystko miało jeszcze jakiś
porządek, kiedy jeszcze interesowali się kulturą
i sztuką. Pierwszy raz zobaczyłem dzieła
Hansa Gigera dzięki ojcu. Miał wczesne
książki, wtedy kiedy był on jeszcze podziemnym
artystą. Tak to się wszystko zaczęło.
Jak byś siebie porównał teraz do tej osoby
jaką byłeś w 1982, kiedy zakładałeś Hellhammera?
Dalej mam wrażenie, że jestem tak trochę
głupi i niczego się nie nauczyłem przez te 30
lat. Oczywiście nabrałem dużo życiowego
doświadczenia, mimo tego dalej jestem tym
samym anarchistą z tymi samymi niewyparzonymi
ustami, którym byłem zawsze.
Chciałbym zrobić to zanim umrę
Thomas Gabriel Fischer jest ikoną muzyki metalowej jak mało kto.
Człowiek, który w swoim życiu przeszedł bardzo dużo i oddaje ten ból egzystencji
w swojej muzyce. Udało mi się przeprowadzić z nim wywiad przed koncertem
podczas tegorocznej edycji Summer Dying Loud i mimo wielu obaw okazał się on
bardzo sympatycznym i skromnym człowiekiem.
naprawdę wielu ofert. Jak musiałem coś komuś
udowadniać to tylko sobie, bo tylko ja
nie wierzyłem, że to zadziała.
Pytam o to wszystko bo dalsza Twoja kariera
muzyczna była naturalną ewolucją tego
co robiłeś wcześniej. Cięgle eksperymentowałeś
z muzyką. Dalej czujesz potrzebę
eksperymentowanie, czy lepiej Ci z graniem
prostych rzeczy?
Zawsze lubię eksperymentować i nigdy nie
przestanę. Miałem zresztą przygodę z muzyką
elektroniczną i byłem bardzo z tego powodu
szczęśliwy. Jeśli jeszcze pożyję chciałbym
Foto: Martin Kyburz
Wspomniany wcześniej Hansa Giger był
personalnie Twoim przyjacielem. Czy jego
śmierć jakoś wpłynęła na kreatywny proces
tworzenia nowego albumu?
Moja muzyka zawsze jest inspirowana przez
śmierć i jego zgon nic tutaj nie zmienił. Ta
muzyka jest zawsze o śmierci. Jedynym połączeniem
będzie to, że "Requiem", które planowo
ma się ukazać na początku przyszłego
roku będzie w całości mu dedykowane.
Znalazłem w internecie informacje, że wraz
z Mią oraz Vanją założyłeś zespół Niryth.
Jest to tylko plotka, że będziecie tam grać
na tylko na gitarach basowych?
Tak ten zespół istnieje i nawet nagraliśmy
materiał. I w jest nawet więcej niż trzy basy
w niektórych utworach. Wszystko zostało
nagrane u V. Santury w studiu i będzie niedługo
miksowane. Nigdy oczywiście nie usłyszysz
tam, że jest tyle gitar basowych.
Wszystko jest bardzo eksperymentalne i niektóre
ścieżki brzmią jak klawisze, niektóre
Pytam dlatego, że postanowiłeś wrócić z
materiałem Hellhammera pod nazwą Triumph
of Death. Skąd pomysł, żeby właśnie
teraz przypomnieć światu ten materiał?
Chce to zrobić zanim umrę po prostu. A
mam takie dziwne uczucie, że nie będę żyć
wiecznie. Dlatego robię to teraz, za trzy lata
może mnie już tutaj nie być.
Jakie to było dla Ciebie uczucie wrócić po
tylu latach do tego okresu?
Była to mieszanka strasznie skrajnych uczuć.
Strasznie ekstremalna mieszanka. Z jednej
strony było fantastycznie zagrać te utwory.
Są one dla mnie bardzo ważne, ukształtowały
całą moją muzyczną ścieżkę, do tego
niektóre z nich nigdy nie były grane na żywo.
Było magicznie zagrać je. Z drugiej strony
uświadomiło mi to, że ten czas już nie wróci
nigdy. Im bliżej jestem śmierci tym bardziej
wiem, że te czasy kiedy zaczynałem grać już
nigdy się nie powtórzą. Zawsze będę za nimi
tęsknił, był to magiczny okres z wieloma fantastycznymi
ludźmi. Była to więc mieszanka
smutku i radości w tym samym momencie,
podczas grania ich na scenie. Strasznie dziwne
uczucie i mam je zawsze na scenie.
Czy jest to po prostu projekt festiwalowokoncertowy
na jeden-dwa lata czy planujesz
coś więcej?
Będziemy grać tak długo jak ludzie będą tego
chcieli. Ewentualnie tak długo jak będę żyć a
to może być krócej. Mamy nagrane kilka
koncertów i prawdopodobnie wydamy je w
formie EPki. Możliwe, że nagramy jeszcze
coś nowego. Na razie jest to za świeże, żeby
podjąć decyzje co do wejścia do studia.
Czy jak wróciłeś z Hellhammerem na deski
sceniczne czułeś, że musisz coś udowodnić?
Odpowiedź publiki i promotorów była bardzo
dużo i musieliśmy wybierać spośród
nagrać album ambientowy. Mam masę materiału
na niego. Różnica między Hellhammerem
i Celtic Frost a Triptykon jest taka,
że jest on prawdziwym zespołem przyjaciół,
a nie solowym projektem. Może i głównie ja
piszę, ale wszyscy pracujemy nad utworami.
Każdy ma prawo głosu i każdy zostanie wysłuchany.
W pierwszych zespołach dominowałem
ja i Martin, to od nas zależał cały
koncept i to jak będzie wyglądać płyta. Tutaj
jesteśmy prawdziwym zespołem z krwi i kości.
Strasznie tego chciałem po rozstaniu z
Celtic Frost.
jak gitary. Wszystko jest mocno psychodeliczne.
Usłyszysz to za rok i nie jest to
tylko dziwna informacja w internecie ale
prawdziwy zespół. Nie będzie to metalowa
muzyka ale na pewno coś mrocznego z metalowymi
elementami.
Jesteś znany również ze swojego krytycyzmu
odnośnie masowych religii. Byłbyś w
stanie wyobrazić sobie świat bez nich?
Oczywiście, że tak. Robię to praktycznie codziennie,
niestety takie coś się nigdy nie wydarzy.
Świat byłby wtedy lepszym miejscem.
Dziękuje bardzo za poświęcony czas.
Kacper Hawryluk
HELLHAMMER 93
HMP: Po wydaniu "Mission One" zapowiadałeś,
że "Mission Two" będzie oparta na
"Solaris" i niemal dokładnie po trzech latach
doczekaliśmy się tej płyty. Zważywszy na
jej poziom było to pewnie dla was spore wyzwanie,
żeby nie zrobić kroku w tył w porównaniu
z debiutem, a przeciwnie, nagrać coś
ciekawszego, jeszcze mniej oczywistego w
kontekście określonej, metalowej stylistyki?
Przemysław Latacz: I tak i nie. Inspiracja
kompletnym dziełem literackim determinuje
nastrój i klimat poszczególnych utworów, co
ułatwia sprawę. Uwielbiam Lema i czytałem
Mission Lem
Przemysław Latacz zaskoczył debiutem
Planet Hell "Mission One", proponując nieszablonowy,
progresywny death metal z
tekstami zainspirowanymi twórczością
Stanisława Lema i równie dopracowaną
szatą graficzną. "Mission
Two" to swoista kontynuacja, ale jeszcze
ciekawsza, a punktem wyjścia
stało się tu "Solaris", bodaj najbardziej
znana powieść naszego klasyka science-fiction. Lider Planet Hell opowiada
o kulisach powstania tej płyty, zapowiadając już kolejną część, jeszcze bardziej
zaskakującą:
osobiście zależy na tym, żeby towarzyszyła
temu przestrzeń i spójność aranżacyjna. Słuchamy
bardzo różnych rzeczy i w sposób zupełnie
naturalny przenosimy niemetalowe patenty
na nasz grunt.
Istotne jest również to, że "Mission Two"
jest w sumie debiutancką płytą tego składu,
bo przecież jedynkę nagraliście we trzech z
producentem Dominikiem Burzymem jako
perkusistą - nad nowym materiałem pracowaliście
już w pełnym składzie, stąd też taki
jego kształt?
mu światową sławę. Po poprzedniej "Lemowskiej"
płycie, łączącej różne wątki z jego
książek uznałeś, że pora na coś większego,
koncept w pełnym tego słowa znaczeniu?
Utwór inspirowany "Solaris" miał znaleźć się
na "jedynce", jednak, mimo że znałem tę powieść,
to przypominając ją sobie, zrobiła wtedy
na mnie piorunujące wrażenie. Może po
prostu dorosłem do niej? W każdym razie
uznałem, że zasługuje na osobną płytę.
Opisujesz tę historię z perspektywy Krisa
Kelvina. To oczywiście nie dziwi, bo jest głównym
bohaterem "Solaris", ale ciekawi mnie
czemu nie podeszliście do tematu szerzej i
nie daliście szansy głosu również Harey, nie
pojawił się między nimi jakiś dialog - było to
w sumie możliwe, skoro na płycie udziela się
twoja żona Iza?
Zależało mi bardziej na tym, żeby "Mission
Two" była płytą inspirowaną "Solaris", a nie
jej adaptacją. Nie chciałem, żeby płyta była
"przegadana" jak film Tarkowskiego - chodzi
przecież przede wszystkim o muzykę. Abstrahując
też od "Mission One", czy "Two", moja
"Mission Lem" z jednej strony jest hołdem
złożonym pisarzowi, a z drugiej taką właśnie
misją zainteresowania jego twórczością odbiorców
ambitnej, ale jednak ciężkiej muzyki -
dlatego też postawiłem na otwartą formułę
interpretacji tekstów - tak aby każdy mógł odnaleźć
w tej historii część siebie, przez co całość
będzie mu po prostu bliższa.
"Solaris" po raz kolejny z przyjemnością i jak
zwykle jak to u Lema, odkrywając coś nowego.
Wiedziałem też, że "Mission Two" na pewno
będzie inna, bo nie będę komponował jej
sam, lecz przy udziale kolegów, jako że Planet
Hell z projektu solowego stał się zespołem.
Jedyna trudność polegała na tym, żeby uchwycić
temat całościowo w standardowe, przyswajalne
albumowe 40-45 minut, a jednocześnie
nie pójść w odtwórczą adaptację, tylko w dzieło
inspirowane, z tekstami otwartymi na szerszą
interpretację.
Jesteście klasyfikowani jako zespół deathmetalowy
i to jest w pewnym sensie prawda,
ale nie do końca, bo wydaje mi się, że czerpiąc
z deathu co najlepsze, jednocześnie od
niego odchodzicie - tu słowem kluczem będzie
chyba określenie metal progresywny, poszukujący,
nie bazujący na schematach?
Death metal jest podstawą, na której budujemy
brzmienie i intensywność przekazu. Mnie
Foto: Planet Hell
Na pewno tak jest. Chłopaki wchodząc w Misję
Pierwszą, wiedzieli czego się po mnie spodziewać,
zaakceptowali klimat, więc zdawali
sobie sprawę, że będę czuwał nad całością.
Oni z kolei ratowali mnie przed wtórnymi,
sprawdzonymi przeze mnie wcześniej rozwiązaniami.
Tygiel ich pomysłów był dla mnie
bardzo inspirujący, wiele motywów zaproponowanych
przez załogę nie wymagało "uplanetowienia".
(śmiech)
Nie jesteś więc w żadnym razie satrapą-dyktatorem,
dopuszczasz kolegów do komponowania
i aranżowania utworów, co tylko
wychodzi im na dobre? (śmiech)
Tak. To co by wyszło utworom na złe, czy to
z mojej, czy z ich strony, nie wytrzymuje zwykle
próby czasu - kilku prób z rzędu. Pewne
rzeczy wychodzą też w studiu.
"Solaris" to chyba najbardziej znana powieść
Stanisława Lema, dzieło, które przyniosło
To w sumie opowieść o miłości, chociaż nie
jest ona jej głównym wątkiem - deathmetalowi
ortodoksi nie protestują, że podeszliście
do "Solaris" w taki właśnie sposób?
No jakoś jeszcze nie (śmiech). Mówię nieco
prowokacyjnie w wywiadach o tej płycie, jako
o pierwszej deathmetalowej płycie o miłości,
ale naprawdę tak jest. Jedyna ortodoksyjna
uwaga jaką dostałem - jeszcze przy jedynce -
była od starego kumpla, twardego zawodnika
i załoganta z lat 80.-90., który skinheadów
rozstawiał po kątach. Cytuję "Przemo, podoba
mi się, ino ty mosz za grzeczny ryj do tej muzy!"
(śmiech)
Która z filmowych wersji "Solaris" bardziej
do ciebie przemawia, ta starsza Tarkowskiego
czy nowsza Soderbergha?
Na pewno Soderbergha, z uwagi na postać
Harey, a w filmie Rhei na podstawie zgodnie
z tłumaczeniem. Jej postać jest zagrana genialnie.
Brakuje mi w tej adaptacji większego wyeksponowania
planety, która w całości jest żywym
organizmem, co jest jednym z najbardziej
oryginalnych pomysłów na przedstawienie
Obcego.
Zaskoczyłeś mnie też czystymi wokalami w
kilku utworach - były momenty, gdzie były
one wręcz konieczne i musiałeś ostro popracować,
żeby osiągnąć satysfakcjonujący
efekt?
W zasadzie to nie, bo już na etapie pisania tekstu
wiedziałem, że będą takie miejsca. W
studiu okazało się, że moja maniera Snake'a z
Voivod jest momentami groteskowo przerysowana
i denerwująca, więc posiłkując się opinią
kolegów i realizatora, okiełznałem problematyczne
końcówki.
Zaprosiliście też basistę Jędrzeja Łaciaka, z
którym długo grałeś w The No-Mads. Teraz
jest cenionym jazzmanem-wirtuozem, więc
94
PLANET HELL
jego fretless okazał się idealnym wprowadzeniem
w klimat "Encounter"?
Z Jędrzejem cały czas jesteśmy w kontakcie.
Nawet nie grając już w The No-Mads pojawił
się gościnnie w instrumentalnym utworze na
ostatniej płycie "Lost Control". Wstęp do
"Encounter" jest autorstwa Tomka, drugiego
gitarzysty. Jest tam dużo przestrzeni, którą
początkowo chcieliśmy wypełnić samplami,
na szczęście przeważył pomysł zaproszenia Jędrzeja,
który zarówno dzięki profesjonalizmowi
i wyjątkowej wrażliwości muzycznej, przeniósł
ten utwór na wyższy poziom.
Nowa płyta, nowe studio - czym Dominik
Wawak przekonał was, że postanowiliście
nagrywać w jego DMB studio?
Współpracowaliśmy już z Dominikiem przy
okazji realizacji nagrania live do video "Astronauts".
Bardzo spodobała się nam też ostatnia
płyta Redemptor wyprodukowana przez niego.
Do tego dojazd z Katowic do Bielska-Białej
jest dużo wygodniejszy dla nas, a w szczególności
dla perkusisty Tomka, który mieszka
w Ustroniu.
Wiele zespołów idzie teraz na łatwiznę,
korzysta z dużej ilości cyfrowych narzędzi,
przez co ich płyty brzmią tak samo i nie za
dobrze - odsłuch "Mission Two" pokazuje jednak,
że wy do nich nie należycie, zależało
wam na klarownym i "waszym" soundzie?
Zgadza się, to jest w całości nasze brzmienie.
Nasze były bębny i nasze wzmacniacze. Gałki
we wzmakach w zasadzie w tej samej pozycji
jak na próbach i koncertach. Zagadało od razu.
Brzmienie jest zrównoważone - przy całej
czerni kosmicznej pustki podkreślonej elektroniką,
potrzebowaliśmy cieplejszego, analogowego
brzmienia gitar - uczuciowy i emocjonalny
temat wiodący wymagał takiego rozwiązania.
Sporo w nim samplowanych i syntezatorowych
dźwięków, przy tworzeniu których
wsparł was Dominik, a bez których brzmienie
płyty w takim właśnie kształcie byłoby
niepełne?
Dokładnie! Mało tego - używamy ich również
na koncertach - daje to niesamowity klimat i
podkreśla nasz przekaz.
W ciekawy sposób podeszliście też do oprawy
graficznej płyty: pewne patenty, choćby
formuła captain's log, pozostały niezmienne,
ale w innych nie chcieliście się powtarzać,
stąd zmiany czy nawet pojawienie się barw
na coverze?
Początkowo chcieliśmy bardziej podciągnąć
wszystko pod "jedynkę", ale w końcu zostawiliśmy
tylko najważniejsze elementy, jak na
przykład dziennik pokładowy. Wyeksponowaliśmy
tym razem nasze drugie, skromniejsze
logo, które lepiej prezentowało się na tle
zdjęcia planety, a zaprojektowany symbol Misji
Drugiej poszedł na front bookletu wewnątrz.
Zastanawiałem się czy utrzymacie format
digibooka A5 przy kolejnej płycie, bo na
"Mission One" wykorzystaliście, jedyne w
swoim rodzaju, prace Daniela Mroza i stąd
wzięły się takie rozmiary książeczki. Do
szaty graficznej "Mission Two" podeszliście
zupełnie inaczej, ale te zdjęcia czy nawet
okładka też wymagały większego formatu?
Dla mnie to jest taki "książkowy" format, co
pasuje mi do całości. Lepiej w nim można
zaprezentować nie tylko zdjęcia i grafiki, ale i
też teksty - razem z polskim tłumaczeniem.
Może warto więc pomyśleć o wersjach winylowych,
tym bardziej, że kompaktowy nakład
debiutu jest już wyczerpany?
"Jedynka" jest wyprzedana w całości, "dwójka"
jako że premiera była niedawno, jest jak najbardziej
dostępna. Planujemy reedycję "jedynki"
w tradycyjnym formacie jewel case, z nieco
inaczej, ale równie atrakcyjnie przygotowanym
bookletem. Winyle - jestem za! Czekamy
na propozycje.
Przy okazji debiutu współpracowaliście z
Thrashing Madness, ale za jego wersję elektroniczną
odpowiadała firma Mad Lion,
która teraz firmuje wszystkie wydania "Mission
Two"?
Tak. Gdy "Mission Two" była na ukończeniu,
dałem znać Leszkowi z Thrashing Madness,
ale miał bardzo napięte i już zaklepane plany
wydawnicze. Z Przemkiem z Mad Lion
Foto: Planet Hell
znam się od dawna, zawsze dobrze się współpracowało,
a dodatkowo, co też nie jest bez
znaczenia, organizuje koncerty. Premiera
"Mission Two" miała miejsce na koncertach u
boku Pestilence, a właśnie wróciliśmy z
Czech, gdzie graliśmy na 20-leciu Hypnos,
którego leaderem jest założyciel Krabathora.
Myślisz, że jeśli ktoś słucha tej płyty w
formie cyfrowej, nie ma kontaktu z tekstami
czy szatą graficzną, będzie w stanie całościowo
ją zrozumieć i docenić?
Poza głównymi platformami streamingowymi,
można odsłuchać płytę na naszym kanale You
Tube, gdzie każdemu utworowi jest przypisana
wizualizacja zawierająca czytelny tekst i
odpowiadające muy zdjęcie. Wizualizacje mimo
tego że są oszczędne, są bardzo atrakcyjne
- zrobił je dla nas Tomek Wącirz, autor teledysku
do kawałka "Experiment", promującego
"dwójkę".
Zapowiadałeś, że na drugim albumie również
nagracie cover i miał to być kolejny
utwór z dorobku Rush, ale chyba nic z tych
planów nie wyszło - pewnie trudno jest dopasować
cudzy numer do takiego konceptu?
Po napisaniu i ograniu ostatniego kawałka
oraz odsłuchaniu całości, doszliśmy do wniosku,
że koncept zamyka się naturalną klamrą i
dodanie czegokolwiek na koniec, nawet po
wydłużonej przerwie między utworami, zaburzy
stworzony przez nas klimat. Natomiast zachęcam
gorąco do przesłuchania kawałka
Rush, który chodził mi po głowie podczas
prac nad "Mission Two" - "Alien Shore" z płyty
"Counterparts". Tekst jest bardzo solarystyczny!
Ale nic straconego, bo ponoć myślicie już o
"Mission Three" i też zamierzacie zaskoczyć
- może nie wyborem źródła inspiracji, bo
znowu będzie to mistrz Lem, ale doborem
jego kolejnej książki na pewno?
Na pewnie będzie zaskoczeniem to, że tym
razem nie wczytamy się w beletrystykę, tylko
w "Summa Technologiae", która jest postrzegana
jako traktat filozoficzny.
"Summa Technologiae" to w pewnych aspektach
dzieło wręcz pionierskie, bo Lem przewidział
w nim - we wczesnych latach 60.
ubiegłego wieku! - powstanie choćby sztucznej
inteligencji, ale też niełatwe w odbiorze
dla przeciętnego czytelnika. Czeka was więc
kolejne wyzwanie, ale też niezwykle inspirujące
i ekscytujące, najpierw stworzenie tego
materiału oraz połącznie tekstów i muzyki w
spójną całość, aż po ich nagranie?
Zdecydowanie! Wciąż odnajdujemy wiele inspiracji
w tym czego słuchamy na co dzień i
często nie jest to metal. Poza tym chcę napisać
teksty opisujące konkretne historie, mogące
się wydarzyć we wspólnym obszarze działania
człowieka i stworzonych przez niego maszyn i
technologii. Podstawą będą problemy poruszone
w "Summa Technologiae", a historie
prawdopodobnie będą połączone bardzo specyficzną
i diaboliczną postacią narratora, ale
na razie nie zdradzę więcej szczegółów.
Wojciech Chamryk
PLANET HELL 95
Czy przy kolejnym albumie jeszcze bardziej
wydłużycie kompozycje i jeszcze śmielej użyjecie
klawiszy czy raczej będziecie starali się o
wyważenie proporcji między długimi a krótkimi
kawałkami?
Ania Pawlus: Na pewno śmielej użyjemy klawiszy.
Dzięki nim kompozycje są pełniejsze i zyskują
więcej przestrzeni. Melodie syntezatora
dosyć łatwo zapadają w pamięć. Co do wydłużenia
kawałków, nigdy nie wiadomo. Tworzymy
jak nam w duszy zagra, więc jeśli będziemy mieli
ochotę na dłuższy lot, to jak najbardziej polecimy.
Póki co skupiamy się na produkcji dobrze
brzmiących hitów. Jaka będzie kolejna płyta
okaże się w przyszłości.
Wewnętrzny kosmos
Wcześniej płytą "Stereotrip", teraz "Moonsoon" muzycy Gallileous anonsują
nam, że są najpoważniejszym rodzimym przedstawicielem tzw. retro rocka.
Moim zdaniem niczego im nie brakuje i śmiało mogą rywalizować z takimi Blues
Pills, Kadavar czy Avatarium. Jeżeli ktoś mieni się fanem tego nurtu, a nie zna
powyżej wymienionych płyt, to powinien jak najszybciej uzupełnić tę lukę.
Jednak zanim to uczyni zapraszam do przeczytania poniższego wywiadu. Warto!
HMP: Chyba zgodzicie się, że "Moonsoon" to
w prostej linii kontynuacja tego co zaproponowaliście
na "Stereotrip"?
Tomasz Stoński: Tak, to kolejna nasza płyta i
raczej nie mieliśmy zamiaru zrywać z kierunku
obranego na "Stereotrip". Wówczas to dołączyła
do nas Ania i jej wokal nadał naszej muzyce
bardziej piosenkowego, ale też zadziornego i
bardziej energetycznego charakteru. Czujemy w
tym duży potencjał. Praktycznie nie zmieniliśmy
też brzmienia i instrumentarium poza dodaniem
skromnych partii syntezatora.
Wtedy skupiliście się na krótkich, piosenkowych
utworach, tym razem kompozycje są
Od płyty "Stereotrip" muzyka Gallileous jest
bardzo witalna, a wręcz przebojowa, to znaczna
metamorfoza od funeral doom metalu. Jaka
była wasza droga do takiej przemiany?
Paweł Cebula: Nie przypominam sobie abyśmy
zakładali jaki ma być nasz styl na kolejnych
płytach. To co słychać jest naturalną konsekwencją
rozwoju zespołu a nie wpływu mody w
danym okresie. Słuchamy różnych stylistycznie
zespołów od ambientu przez rock and roll po
black metal i to uważny słuchacz wychwyci. A
poza tym życie jest zbyt piękne i zbyt krótkie
aby tkwić w smutku, trzeba się zmieniać aby
móc trwać - Panta rhei!
Jak dla mnie, głównym przebojem nowej płyty
jest utwór "With The Bliss To Abyss", choć
takie "From Me To You", "Dance With The
Planet Caravan" czy "Moonsoon" również
mogą ubiegać się o ten tytuł. Jaki kawałek jest
waszym faworytem?
Michał Szendzielorz: Faktem jest, że płyta jest
dosyć różnorodna pod względem rytmiki, tempa,
użytych stylów i harmonii. Z tego powodu
słyszeliśmy już naprawdę przeróżne opinie na
temat nie tylko najmocniejszych, ale też najsłabszych
punktów albumu, i tak naprawdę trudno
wytypować jednego faworyta. Na pierwszy
ogień, czyli singiel promujący płytę, poszedł tytułowy
numer, chociaż wybór ten podyktowany
był raczej tym, że dźwięki "Moonsoon" oddają
chyba taką najbardziej znaną do tej pory stronę
Gallileous. Jest energicznie, gitarowo, z mocno
osadzonym rytmem, trochę jak na "Stereotrip",
dlatego słuchacz nie jest zdezorientowany. Zaskoczenie
pojawia się trochę później, wspomniany
drugi singiel "Boom Boom Disco Doom" powoduje
małe zamieszanie, ale to nie koniec niespodzianek!
Tak, "From Me To You" to murowany
kandydat na kolejnego singla. Dla mnie osobiście
mocnym punktem płyty jest też "Wasteland"
z klimatycznym solo Daniela Arendarskiego.
Z ciekawostek mogę ujawnić, że wspominany
przez ciebie "Dance Wih The Planet Caravan" o
mało co nie pojawiłby się na płycie, gdyż nie
mieliśmy za bardzo pomysłu na jego aranż.
Ostatecznie zdecydowaliśmy się na pomysł z gitarą
akustyczną, który - daleki od dotychczasowych
muzycznych dokonań Gallileous - okazał
się jednak strzałem w dziesiątkę, przynajmniej
według nas.
96
znacznie dłuższe, taki "Boom Boom Disco
Doom (Kill The Alarm Clock)" trwa prawie
osiem minut...
Tomasz Stoński: Tak, to rzeczywiście był przemyślany
zabieg, by "Stereotrip" skupiał się na
krótkich i zwięzłych kompozycjach opartych
często na jednym riffie bądź układzie zwrotka -
refren, itd. Byliśmy zafascynowani tym, jak we
wczesnym etapie twórczości The Beatles potrafili
w kilku minutach zawrzeć tak wiele emocji.
Na "Moonsoon" rzeczywiście utwory nieco się
rozciągnęły w czasie, a kompozycje lekko rozbudowały.
Czasem wynika to z charakteru utworu,
jak to ma właśnie miejsce w przytoczonym
przez ciebie "Boom Boom Disco Doom (Kill The
Alarm Clock)", gdzie trudno tak naprawdę ten
space rockowy odlot skończyć. Być może wpływ
na to miał również Michał, nasz nowy perkusista,
który swoją grą, zainteresowaniami muzycznymi
bardziej skłania się ku progresywnemu
rockowi i który także, jak każdy inny członek
zespołu ma wpływ na proces twórczy.
GALLILEOUS
Foto: Gallileous
"Stereotrip" był stricte gitarowy, na "Moonsoon"
śmielej sięgnęliście po klawisze. Przyniosło
to wyśmienity efekt, dla przykładu, w
dopiero co wymienionym "Boom Boom Disco
Doom (Kill The Alarm Clock)" dzięki użytym
syntezatorom podkreślono jego kosmiczny
space-progowy charakter...
Michał Szendzielorz: Jak widać numer ten budzi
duże zainteresowanie - kolejny już raz wymieniamy
jego nazwę - a pewnie też sporo kontrowersji,
a to z uwagi na dotychczas przypisywane
Gallileous łatki. Niektórzy starzy fani
grupy, słuchając "Boom Boom Disco Doom", mogą
poczuć niezłą konsternację. Utwór powstał
tak naprawdę zanim jeszcze dołączyłem do zespołu
w 2016 roku, chociaż w tamtym czasie
Ania nie obsługiwała syntezatora, po moim
przyjściu zmieniła się też nieco rytmika tego numeru.
Wyszła z tego naprawdę niezła kosmiczna
mieszanka, której taką wisienką na torcie jest
fenomenalne solo naszego przyjaciela, Boogiego,
w końcowej części utworu. Ostatecznie byliśmy
na tyle zadowoleni z efektu, że wybraliśmy
"Boom Boom Disco Doom" na drugi singiel
promujący album.
Niemniej charakter nowej płycie nadają te
długie kompozycje, które mimo bardziej wyrafinowanej
i wielowątkowej muzyki ciągle zachowują
witalność, co daje komfort słuchaczowi
w odsłuchaniu całej płyty, ba, wręcz taki
"Boom Boom Disco Doom (Kill The Alarm
Clock)" też bardzo łatwo może stać się hitem…
Ania Pawlus: To prawda. To nie długość decyduje
o "hitowatości", tylko melodie zawarte w
utworze i jego klimat. W "Boom Boom Disco
Doom" bardzo dużo się dzieje, są różne rodzaje
wokali, szerokie spektrum użycia klawisza, włączając
w to oczywiście znakomite solo Boogiego,
które jest przesoczystym smaczkiem. Co
więcej pojawia się disco beat, chwytliwe partie
basu i melodyjno-metalowa gitara. Czego więcej
chcieć? Nogi same rwą się do tańca.
Dokooptowanie Anny Pawlus to też duży
przełom w waszej karierze. W jakich okolicznościach
poznaliście Annę i co zdecydowało,
że zaprosiliście ją do zespołu?
Paweł Cebula: To było tak dawno, że nie
pamiętam jakie były okoliczności pojawienia się
Ani w zespole, wydaje się jakby śpiewała z nami
od zawsze. A tak na poważnie to stanęliśmy
przed znaczącym, przełomowym problemem i
były nawet pomysły żeby grać instrumentalnie
ale na szczęście do tego nie doszło. Obserwowaliśmy
Anie i jej dokonania w Internecie i oprócz
tego, że ma niesamowitą barwę głosu to ma
jeszcze inne atuty (śmiech), które zadecydowały
o obsadzeniu jej na najważniejszym stanowisku
w zespole. Z trwogą czekaliśmy na pierwszą próbę,
bo przecież ona tez musiała chcieć z nami
grać.
Przesłuchując "Moonsoon" odniosłem wrażenie,
że bardzo dobrze czujecie się ze sobą. Jak
dla mnie jest to niebagatelny składnik do tworzenia
znakomitej muzyki. Czy taką atmosferę
jakoś wypracowaliście czy raczej to coś w
rodzaju magii, która po prostu zaistniała między
wami?
Ania Pawlus: To chemia. Już od drugiej próby
w salce czuć było porozumienie i chęć tworzenia.
Wzajemna otwartość umożliwiła nam
wspólny lot. Ja sama dla siebie mogłabym to nazwać
magią. Pomysły pojawiały się znikąd, a
teksty same się pisały. Budziłam się i chodziłam
spać z melodiami z ostatniej próby w głowie.
Ogromna łatwość bycia razem i radość tworzenia
dawała poczucie spełnienia. Myślę że każdy
z nas czuje się w Gallileous jak ryba w wodzie.
Wasza obecna muza to kocioł z wieloma
składnikami, od doom metalu po przez stoner i
sludge metal, hard rock, space rock po psychodelic
i progressive rock, itd., a wszystko w duchu
lat 70. W uproszczeniu można ją nazwać
modnymi ostatnio określeniami retro rockiem
lub jak kto woli vintage rockiem. Jak myślisz
co się wydarzyło, że taka muzyka na nowo jest
popularna i to akurat teraz?
Tomasz Stoński: Może taka muzyka jest po
prostu dobra? Może dlatego, że jesteśmy zalani
falą kiczu, pop kulturą produkowaną przez programy
telewizyjne wyłaniające "artystów" niemających,
poza nielicznymi wyjątkami, tak naprawdę
nic do powiedzenia? Poza tym to chyba
jest tak, jak z każdą dziedziną sztuki, że zatacza
się takie wielkie koło niekończących się powrotów
do przeszłości. Teraz są to lata 70.-80. za
dekadę będą 90-te, itd.
"Moonsoon" brzmi znakomicie, czy to ciągle
efekt waszej współpracy z Danielem Arendarskim
i Arkadiuszem Dzierżawą?
Michał Szendzielorz: Dzięki! Nie zapominajmy
także o Grześku Czechu, ale po kolei. Partie
basu i perkusji nagrane zostały pod okiem
Arka, następnie weszliśmy do wodzisławskiego
GoRecords, gdzie Grzesiek Czech pomógł
nam zarejestrować partie gitar, klawiszy i wokale.
Na sam koniec całość trafiła do Daniela,
który w dalekiej Islandii, gdzie obecnie mieszka,
nadał płycie ostateczne brzmienie. Jak wspominałem
wcześniej, Daniel nagrał też solo do
"Wasteland" i - tutaj kolejna ciekawostka - w
dwóch lub trzech miejscach na płycie zaproponował
nam dodatkowe partie klawiszy, m.in.
hammond, który pojawia się w "A Castle In The
Purple Fog". Zespół pracował z Danielem i Arkiem
już przy realizacji "Stereotrip", więc ten
wybór był niejako naturalny. Jeżeli twierdzisz,
że płyta brzmi znakomicie, to tak, z całą pewnością
wielka w tym zasługa tych właśnie Panów.
Foto: Gallileous
Waszą nową muzykę bardzo dobrze obrazuje
grafika waszej płyty, jest ona również kolorowa,
wręcz krzykliwa, pełna różnych motywów
ale przyciąga wzrok i wzbudza zainteresowanie.
Kto tym razem zajął się tą częścią wydawnictwa?
Czy za tymi obrazami idzie jakiś
przekaz oraz czy nawiązują do tekstów? A
przy okazji, o czym są wasze teksty?
Paweł Cebula: Kiedy odkryliśmy malarstwo
Ludwika Holesza był dla nas artystą nieznanym,
mimo że mieszkał i tworzył w miejscowości
o kilka kilometrów oddalonej od naszej.
Było to zrządzenie losu bo akurat wtedy kiedy
szukaliśmy pomysłu na okładkę w galerii malarstwa
nieprofesjonalnego natrafiliśmy na kilka
dzieł tego artysty, jak się później okazało znanego
i cenionego w świecie. Udało się nawiązać
kontakt ze spadkobiercami i uzyskać pozwolenie
na wykorzystanie fragmentów dzieł Pana
Ludwika na okładce płyty.
Ania Pawlus: Warstwa liryczna na kilku ostatnich
płytach osadzona była w przestrzeni kosmicznej,
dotykała fizyki kwantowej i sekretnej
geometrii. Dzisiaj koncentruje się raczej na
człowieku i jego własnym, wewnętrznym kosmosie.
Tematem naszych tekstów jest przestrzeń
umysłu gdzie wszystko bierze swój początek
i wszystko trwa, rozwija się a wybrany
obraz również przedstawia przestrzeń i zawiłość.
Na głębszej płaszczyźnie świadomości istnieje
zakodowana nasza osobowość. Na płaszczyźnie
świadomości możemy zauważać. W
tekstach dominuje rozważanie nad swoim własnym
życiem i jego sensem. Jest to obraz codziennych
zmagań z własną psychiką.
Od "Stereotrip" współpracujecie z firmą
Musicom, ich działania sprawiają, że ma się
wrażenie, że dość dobrze dbają o wasze interesy...
Michał Szendzielorz: Tak, bardzo się cieszymy,
że Musicom zdecydował się na dalszą
współpracę z Gallileous. Ela i Beata już przy
"Stereotrip" odwaliły kawał świetnej roboty.
Obecnie to dzięki nim możemy chociażby oglądać
lyrics video do dwóch singli promujących
album, a sama płyta dostępna jest w bardzo szerokiej
dystrybucji, praktycznie na wszystkich
czołowych muzycznych platformach streamingowych.
Nasza ostatnia wizyta w Antyradiu u
Makaka to również efekt działań Musicom.
Wsparcie wydawnictwa odczuwamy bardzo mocno,
co z jednej strony bardzo nas cieszy, a z
drugiej - wobec tego, że Musicom ma u siebie
kilku artystów z naprawdę górnej półki - jest też
bardzo nobilitujące i motywujące.
Polskę odwiedza coraz więcej zespołów z
wspominanego prze zemnie nurtu nazywanego
retro rockiem, to wiąże się z popularnością tego
stylu w Polsce? Jak według was jest z jego
popularnością w naszym kraju i jaki jest odbiór
polskich zespołów grających taką muzykę
przez polskich fanów?
Tomasz Stoński: W Polsce obecnie mamy chyba
apogeum popularności tzw. retro rocka. Wystarczy
spojrzeć ilu fanów zjeżdża na takie festiwale
jak Red Smoke Festival do Pleszewa czy
Soulstone Gathering do Krakowa, i jak szybko
sprzedają się bilety na tego rodzaju wydarzenia.
Oczywiście ta fala trochę już trwa. Kilka lat temu
grywaliśmy już w Polsce z takimi zespołami
jak Kadavar czy Bluess Pils jednak było to
swego rodzaju przecieranie szlaków. Teraz są to
można powiedzieć gwiazdy z list przebojów. Co
do polskich zespołów to, poza sceną stonerową,
mało jest typowych grup nawiązujących wprost
do tej złotej epoki rocka. Była przez chwilę
Ania Rusowicz ze swoim bandem, coś tam próbuje
się przebić Katedra, dobrze wypada ostatnio
krakowski Taraban, ale to tak naprawdę garstka
ludzi, jednakże silnie wspierana przez swoich
fanów.
Nie jestem wielkim wielbicielem retro rocka
ale mam swoich kilku faworytów. Jednak dzięki
"Stereotrip" i "Moonsoon" uważam, że wasza
gwiazda świeci coraz jaśniej na tej scenie.
Jak myślisz macie jakiekolwiek szanse aby stanąć
w szranki z takimi kapelami, jak Blues
Pills, Kadavar czy Avatarium?
Tomasz Stoński: Za wymienionymi zespołami
stoją duże wytwórnie i wielkie pieniądze a wiadomo,
że to one mają w dzisiejszych czasach
największy wpływ zarówno na to jak ostatecznie
zabrzmi zarejestrowany materiał, jak i na
to jaka będzie jego promocja, co można usłyszeć
w radio, o kim można przeczytać w magazynach
muzycznych i kogo się zaprasza na koncerty.
Jednakże nie czujemy się wykluczeni. Od czasów
"Stereotrip", na ile może wspiera nas Musicom.
Jesteśmy zadowoleni z "Moonsoon", z
odbioru naszej muzyki przez fanów, udawało
się nam już dzielić scenę z wieloma światowej
klasy zespołami, napić z nimi piwa na backstage'u,
zatem czego chcieć więcej?
Michał Mazur
GALLILEOUS 97
Nowością jest też teledysk do "Devils Master",
który wygląda jak prawdziwy film.
Na początku mieliśmy zupełnie inny pomysł
na ten teledysk, ale okazało się za drogi. Zawsze
pieniądze są największym problemem.
Udało nam się znaleźć inną ekipę produkcyjną,
opowiedzieliśmy o swoim pomyśle, oni pokombinowali
i taki mamy efekt końcowy.
Chcieliśmy aktorów, a my mieliśmy tylko grać
na instrumentach. Nie raz muzycy w teledyskach
wyglądają jak idioci, bo nie potrafią dopasować
się grą aktorską. Oni przekonali nas,
żebyśmy jednak zagrali. Polecieliśmy na tą
wyspę i w cztery dni powstał teledysk. Jest w
nim dużo szybkich cięć, więc nie widać jak
chujowymi jesteśmy aktorami. (śmiech)
HMP: Jak leci trasa z nowym materiałem?
Publice się podobają utwory na żywo?
Christoph "Lupus" Lindemann: Wszystko
idzie bardzo dobrze, od roku jesteśmy praktycznie
w trasie. W lato były festiwale, a teraz
kluby z nowym materiałem. Zawsze jest fajnie
widzieć jak ludzie reagują na nową muzykę.
Zespół nie projekt
Kadavar powrócił z nowym albumem w 2019 i jest to prawdopodobnie
jedno z najlepszych wydawnictw tego roku. O tym czemu postanowili grać wolniej
i skupić się na klimacie oraz o urokach Transylwanii i Berlina opowiedział nam
lider grupy, wokalista i gitarzysta Christoph "Lupus" Lindemann. Muszę tylko dodać,
że jest to mega otwarta i pozytywnie nastawiona osoba.
zamku. (śmiech) Taka jest właśnie historia tej
wyprawy.
Czytaliście książkę Dracula?
Oczywiście, że tak. Czytaliśmy ją nawet znowu
będąc w tym zamku. Wiesz co, czasem potrzebujesz,
żeby wszyscy mieli to samo nastawienie
jak nagrywasz płytę. I to wszystko nam
pomogło. Spędziliśmy tam kilka dni totalnie
odcięci od świata. Zero telefonu, internetu i
Za rok minie wam dekada na scenie, jak się
zmienił zespół przez ten czas?
Teraz taktujemy to już poważnie, jest to po
prostu nasza praca. Na początku to było po
prostu hobby. Hmm co się zmieniło jeszcze?
W ciągu tych dziesięciu lat zmieniliśmy raz
basistę. Wydaje mi się, że gramy o wiele lepsze
koncert niż na początku, kiedy nawet nie
wiedzieliśmy jak to wszystko działa. Chyba
tylko tyle się zmieniło.
A skąd u was, młodych muzyków, fascynacja
muzyką z lat sześćdziesiątych?
Jako muzycy po prostu sądzimy, że jest to totalnie
szczera muzyka, gdzie nikt nie oszukiwał.
Tak jak kiedyś wszyscy wchodzimy do
studia i nagrywamy na żywo naszą muzykę.
Razem. Bez cięć, dodatkowych efektów, polepszaczy
wokali i innego takiego gówna. W studiu
dajemy z siebie wszystko i chcemy złapać
ten jeden wyjątkowy moment. Jest to zupełnie
inne podejście niż ma masa muzyków teraz.
Perkusja, gitara i wokal nagrywane są osobno
i często ci muzycy się nawet nie widzą, podczas
tego procesu. Bardziej u nich wygląda to
jak by byli po prostu projektem muzycznym.
My jesteśmy zespołem nie projektem.
Skąd pomysł, żeby skomponować album mający
być ścieżką dźwiękową do starego horroru?
To nie tyle soundtrack co album inspirowany
nimi. Postanowiliśmy zwolnić i wydłużyć
utwory, które płynnie w siebie przechodzą,
opowiadają zwartą historię. Coś jak właśnie w
ścierkach dźwiękowych z Włoskich horrorów
z lat 70. Postanowiliśmy zrobić coś w tym stylu
i się udało. Nie jest to pop produkcja, gdzie
masz krótkie chwytliwe utwory, tutaj masz
rozbudowane kompozycje opowiadające historię.
Wszystko przy tym jest dynamiczne.
Czy wycieczka do Transylwanii nakierowała
was na taki album?
Na pewno dużo pomogła. Mieliśmy tam
wszystko, zamek i idealne miejsca na sesje
zdjęciową. Dodatkowo klimat tego miejsca
sprzyja tworzeniu muzyki. Wprawdzie mamy
w Niemczech dużo zamków, we Francji też a
jest stosunkowo blisko nas, nawet w Anglii jest
masa zamków. Przypomnieliśmy sobie jednak,
że byliśmy tam w 2012r. podczas trasy i zdecydowaliśmy
się wrócić do Transylwanii, żeby
skomponować ten album. Do zamku hrabiego
Draculi, no nie do końca jego prawdziwego
Foto: Kadavar
innych rozpraszaczy. Pomogło nam się to skupić
na tym co chcemy zrobić.
Mam wrażenie, że na tym albumie zrobiłeś
duży progres jako wokalista.
Pracuje już trochę nad swoim wokalem. Na
początku miałem nadzieje, że wreszcie pojawi
się w zespole prawdziwy wokalista. (śmiech)
No ale musiałem śpiewać ja i tak już zostało.
Już na poprzednim albumie przykładałem dużą
wagę do wokali. Próbowałem nowych rzeczy.
Na tym albumie miałem wrażenie, że tylko
jak zmienia swoje wokale to te utwory będą
naprawdę dobre.
Będziecie za rok celebrować waszą rocznice?
Tak, nie będziemy grać. (śmiech) Mówię serio,
za rok po skończeniu drugiej części trasy robimy
przerwę. Pierwszą od bardzo dawna. Robimy
sobie prezent.
Czy to z powodu tempa jakie sobie nadaliście?
Nagraliście w dziesięć lat pięć albumów
i zagraliście masę tras.
Tak, nie wiem jak długo nas nie będzie. Pewnie
do momentu kiedy poczujemy chęć, żeby
znowu stanąć na scenie. Chce się wreszcie
obudzić bez myślenia co muszę dziś zrobić,
chce mieć czystą głowę. Może coś nagramy,
może nie. Na pewno będę łapać inspiracje i
chce być kreatywny. Muszę odpocząć.
Czyli rock n rolkowe życie na trasach nie jest
takie cudowne?
Jest masa radości, lecz nic nie jest idealne.
Czasem jest fajnie mieć jakąś odskocznie. A
my w ostatnim czasie praktycznie nie przerywamy
tras. Jest to strasznie męczące. Okrążyliśmy
już świat kilka razy, to może i ludziom
nasza przerwa wyjdzie na dobre. Odpoczną od
nas. (śmiech)
Są jeszcze miejsca gdzie byś chciał zagrać?
Nigdy nie byliśmy w Afryce i bardzo chętnie
bym tam zagrał. Mieliśmy zaproszenie do Indonezji
ale nie udało nam się, więc może kiedyś.
Opowiesz mi coś więcej czemu Berlin jest
tak specyficzny, że masa muzyków się nim
zachwyca, a wy postanowiliście tak nazwać
płytę?
Wiesz co, my po prostu tam mieszkamy, założyliśmy
tam zespół i się tam poznaliśmy. Miasto
strasznie się zmieniło na przestrzeni tych
lat, ale dalej jest spoko jeśli chcesz być kreatywnym,
poznać nowych ludzi. Być na bieżąco z
trendami. Sądzę, że gdybyśmy zaczynali gdzie
indziej by nam nie wyszło. Mimo wszystkich
98
KADAVAR
tych zalet strasznie się zmienił Berlin. Masa
ludzi tu przybyła i jest coraz drożej. Ci nowi
ludzie nigdy nie przeżyją tego co my, kiedy
mogliśmy pracować dwa dni w tygodniu, żeby
się utrzymać i gadać. Teraz możesz tam pracować
pięć dni w tygodniu i może ci zabraknąć
do końca miesiąca kasy. Jak zaczynaliśmy
to było idealne miejsce.
Zapytałem, bo miałem okazje rozmawiać z
Johanna Sadonis i mówiła, że gdyby nie
Berlin pewnie nigdy by nie założyła zespołu.
Pewnie, dlatego się wyprowadziła i mieszka w
Szwecji. (śmiech) Na pewno ma racje. Ona
jest unikatowa, bo jest oryginalnie z Berlina
od pokoleń, co wbrew pozorom jest rzadkością.
Ona działa na berlińskiej scenie dłużej niż
my i była w wielu zespołach, więc na pewno
ma racje co do tego miasta i jego klimatu.
Jak scena retro rockowa i psychodeliczna ma
się w Berlinie teraz?
Ciągle jest masa zespołów i ludzi, którzy chcą
w tym działać. Najbardziej popularne to było
w latach 2012-2013, lecz dalej to żyje i masa
ludzi siedzi w tych klimatach. Ciągle powstaje
masa zespołów, które mają swoją szanse. Magazyny
i promotorzy się mniej już tym interesują
niż wtedy kiedy zaczynaliśmy, ale dalej
młodzi mają swoją szanse.
Foto: Kadavar
Jak wygląda u was dobór supportów na
trasy? Ostatnio grał przed wami Mantar,
który delikatnie mówiąc niezbyt pasuje do
klimatu w jakim się obracacie.
Znamy się personalnie, i lubię ich muzykę. Do
tego jesteśmy w jednej wytwórni więc pojechaliśmy
razem na trasę. Raz nam nie wyszło być
razem w trasie, ale ostatnio się udało. Oczywiście
grają co innego ale kto by chciał słyszeć
cztery zespoły tego samego wieczoru grające
to samo. Kilka tygodni temu mieliśmy imprezę
z okazji premiery płyty i każdy zespół grał
zupełnie inny gatunek muzyczny. Ludziom
się to podobało i nawet dziękowali nam za
urozmaicenia. Mam wrażenie, że nasi fani mają
otwarte głowy i chcą poznawać nową muzykę.
Jest szansa na wasz koncert w Polsce przed
przerwą?
Zawsze mamy w planach granie we wschodniej
europie, ale są problemy z promotorami.
Od kilku lat jest ciężko zorganizować tam
koncert. Zawsze fajnie nam się gra w Polsce i
jeśli by pojawił się jakiś chętny promotor byśmy
mega chętnie wrócili zagrać. Pamiętam klimat
festiwalu na jakim byliśmy kilka lat temu
w Polsce. Takiego kameralnego z retro stonerową
muzyką. Było super.
Dzięki za poświęcony czas.
Dzięki wielkie.
Kacper Hawryluk
HMP: Stara zasada głosi, że każdy zespół
ma nieograniczony czas na przygotowanie
pierwszej płyty, ale przy kolejnym wydawnictwie
gonią go już terminy. A jak to wyglądało
u was, skoro "The Ruins Of Fading
Light" pojawi się w sprzedaży ponad cztery
lata po debiucie?
Enrique Sagarnaga: Najważniejszą rzeczą
dla nas jako zespołu było pisanie muzyki z
którą się utożsamiamy. Nie jesteśmy tradycyjnymi
fanami doom metalu, więc jeżeli mamy
zamiar stworzyć album w tym rodzaju
muzyki, to musi on zawierać wystarczająco
dużo elementów i być na tyle ekscytujący, żeby
podobał się tak samo nam, jak i naszym fanom.
Nie musieliśmy przejmować się terminami
ani niczym takim, więc nasza uwaga
skupiła się na komponowaniu albumu, który
miałby oddać sprawiedliwość naszemu debiutowi
i wszystkim naszym dobroczyńcom.
Wcześniej wykorzystaliście "Temple
Doors" na albumie "Out Of The Garden", a
całość pierwszego demo pojawiła się na splicie
firmy Divebomb, ale poza tym na debiut
trafiły już wyłącznie utwory premierowe i
kontynuujecie ten zamysł na najnowszym
wydawnictwie - żadnych odgrzewanych pomysłów,
same świeżutkie nowości?
To pytanie jest powiązane z pierwszym.
Głównym powodem zaoferowania tych kawałków
na wydawnictwo Divebomb, było
zapewnienie fizycznego wydawnictwa osobom,
które przegapiły nasze kasety, a chciały
mieć nasze demo. Po wydaniu "Out Of The
Garden" nie chcieliśmy patrzeć w przeszłość
Nowy, ekscytujący kierunek
Amerykanie z Crypt Sermon
wydali właśnie drugi album "The
Ruins Of Fading Light". Fani epickiego
doom metalu, klasyków takich
jak Candlemass czy Trouble nie
mogą go przegapić, bo to kawał
świetnego metalu:
i martwić się naszymi wyborami, ale stworzyć
całkowicie nowy album, który pokazałby
inną stronę muzycznej ekspresji naszego zespołu.
Pozytywny odbiór debiutu utwierdził was
pewnie w przekonaniu, że obraliście słuszny
kierunek i warto go kontynuować?
W pewien sposób tak, lecz z innej strony czuliśmy
ogromną presję, żeby napisać coś, co
mogłoby być traktowane jako godny ciąg dalszy.
Jesteśmy też muzykami, którzy nie chcą
przesadzić z tymi samymi pomysłami - zarówno
muzycznie jak i tekstowo, więc musieliśmy
popatrzeć co osiągnęliśmy na "Out Of
The Garden" i wybrać nowy, ekscytujący kierunek,
z materiałem posiadającym nowy zestaw
wpływów, perspektyw i treści.
Foto: Crypt Sermon
Mieliście chyba też o tyle luksusową sytuację,
że nie musieliście rozglądać się nerwowo
za wydawcą, ponieważ Dark Descent
Records firmuje też "The Ruins Of Fading
Light"?
Dokładnie. Ten album jest kolejnym wydawnictwem
Dark Descent Records i Matt
Calvert już od samego początku zapewnił
nam niesamowite wsparcie.
Ten wybór był podyktowany pragmatycznym
podejściem i realną oceną waszych
ówczesnych możliwości, czy też czulibyście
się na starcie niezbyt dobrze w jakimś gigancie
typu Nuclear Blast?
Uważam, że presja, którą sami sobie narzuciliśmy,
by napisać album z którego jesteśmy
zadowoleni, jest bardzo wymagająca, aczkolwiek
daje też sporo satysfakcji - nieważne z
jakim wydawcą pracujemy. Najważniejsze, co
możemy zrobić, to być prawdziwym w stosunku
do naszej twórczości. Zabawne jest to,
że pracuję/pracowałem dla różnych wydawnictw
jako specjalista od PR i zawsze uważam
to za dziwne kiedy ktoś myśli, że wytwórnie
metalowe w bezpośredni sposób
wpływają na to, co ich podopieczni tworzą.
Jasne, jest presja, ale suma summarum to od
artysty a nie wytwórni zależy, żeby tworzył
coś według własnego uznania. Legendarny artysta,
którego lubisz, wydał zły album, który
bardzo ci się nie podobał? Jest szansa, że ich
wytwórnia także nie chciała by był wydany.
Czyli niczego nie wykluczacie, a taki ewentualny
awans do wyższej ligi/lepszej wytwórni
byłby też potwierdzeniem rozwoju
Crypt Sermon?
Nie powiem, że nie, ale na chwilę obecną nie
jest to zmartwieniem. Dopiero wydaliśmy
nasz album i powinniśmy skupić się na graniu
na żywo, szlifowaniu swoich umiejętności scenicznych
i odtwarzaniu brzmienia tego albumu
na scenie.
Nowe utwory powstawały systematycznie,
czy też jakieś dwa lata po wydaniu "Out Of
The Garden" doszliście do wniosku, że najwyższa
pora pomyśleć o jego następcy i zabrać
się solidnie do roboty?
Napisaliśmy prawie cały album, który został
jednak porzucony, zanim powstało coś, co zostanie
nazwane "The Ruins Of Fading
Light". Nie byliśmy zadowoleni z muzyki,
którą graliśmy - po prostu jej nie czuliśmy.
Zrobiliśmy sobie parę miesięcy przerwy by zebrać
się w sobie, wejść w odpowiedni nastrój i
zabrać się do poważnej roboty. Uważam, że
wyszło to nowemu albumowi na zdrowie.
Nie jesteście więc zespołem, na którego
próbach piwo leje się strumieniami? Po próbie
owszem, ale granie jest jednak najważniejsze
i nie stanowi tylko i wyłącznie pretekstu
do nieustannego imprezowania?
Picie jest świetne i naprawdę może pomóc
nam wydobyć nasze osobowości podczas próby/komponowania,
ale doom metal jednak
jest gatunkiem, który ciężko dobrze zagrać,
jeżeli się nie jest skupionym - przynajmniej
tak jest w epic doom metalu, z racji wolniejszych
temp. Zła nuta, nietrafione uderzenie w
bęben czy zafałszowana linia wokalna, są o
wiele bardziej zauważalne w tym rodzaju muzyki
w przeciwieństwie do szybszych gatunków,
gdzie błąd może zostać niedostrzeżony
w natłoku setki kolejnych riffów.
Są też dwie szkoły podejścia do nowych numerów:
niektóre kapele ćwiczą je aż do per-
100
CRYPT SERMON
fekcji w sali prób, inne zaś wolą chrzest bojowy
nowych kompozycji na żywo, w konfrontacji
z publicznością - którą z nich wy
stosujecie?
Ponieważ nie jeździmy na trasy koncertowe
jakoś często, to odpowiedzią na to pytanie
będzie miks, czyli trochę tego i trochę tamtego.
Ćwiczymy nasze kawałki do upadłego i
uważam, że radzimy sobie dzięki temu całkiem
nieźle na żywo, ale czasem publika reaguje
na nasze kawałki w sposób jakiego nie
bylibyśmy w stanie przewidzieć, oczywiście w
pozytywnym tego słowa znaczeniu. Pamiętam
jak uważałem, że ludziom bardziej się
spodoba na żywo ta piosenka niż inna, lecz
często okazywało się, że jest zupełnie inaczej.
Chrzest ogniowy w pewnym stopniu także
działa pozytywnie; adrenalina pomaga w sposób,
którego raczej byś się nie spodziewał -
szczególnie, kiedy grasz na perkusji.
W każdym razie do studia weszliście perfekcyjnie
przygotowani, to już nie te czasu, że
traci się czas i pieniądze na rzeczy, które można
przygotować i dopiąć wcześniej?
W momencie wchodzenia do studio, mieliśmy
konkretny plan. Nagranie albumu nie
zajęło nam więcej niż pięć wieczorów.
Arthur Rizk to wasza tajna broń, nie wyobrażaliście
sobie sytuacji, że nie będziecie
znowu z nim pracować?
Arthur Rizk jest naszym dobrym przyjacielem
i w podobny sposób jak my rozumie
heavy metal. Uważam, że obaj patrzymy na
ten gatunek, nie przez pryzmat tego czym on
jest i kto go wykonuje, ale raczej szukamy
tego co możemy zmienić w naszej muzyce, by
sprawić, że będziemy unikalni w ramach tej
sceny. Nie chciałbym pracować bez niego.
Skoro mówimy o nakładach finansowych to
nie da się ukryć, że teraz nagrywanie i wydawanie
płyt jest dość kosztownym hobby.
Młody zespół ma ogromne szczęście, jeśli
sprzeda 500 - 1000 egzemplarzy płyty, a nawet
niegdyś bardzo znane kapele cieszą się
gdy nakład osiągnie pięć tysięcy. Drugie
tyle to już ogromny sukces - warto tak męczyć
się, gdy zwykle tuż po premierze płyta
i tak ląduje w sieci, skąd każdy może ją ściągnąć
za darmo?
Foto: Crypt Sermon
Foto: Crypt Sermon
Pytasz czy dobrze jest mieć album dostępny
w przedsprzedaży w momencie, gdy go zapowiadamy
za pomocą premiery utworu? Wydaje
mi się, że tak. Zdecydowanie pomaga to
w pobudzeniu publiki. A jeżeli chodzi o ludzi,
wypuszczających album do sieci przed jego
premierą, to tak naprawdę w erze cyfryzacji,
zawsze będziemy się skłaniać ku takim zachowaniom,
ale koniec końców popyt na heavy
metal jest bardzo niszowy, a hardcorowi zwolennicy
zawsze będą mieli mentalność kolekcjonerów,
za co wiele zespołów metalowych
powinno być im wdzięczne. Spotify twierdzi,
że fani metalu są najbardziej lojalni, jeżeli
chodzi o użytkowników tej usługi i głównie
skupiają się na jednym gatunku. Uważam, że
mówi to trochę o mentalności wielu konsumentów
w tym zakresie.
Nie jestem jednak przekonany, że liczenie
na to, iż ktoś ściągnie muzykę z sieci, po
czym kupi płytę, jest rozwiązaniem tego
problemu, bowiem pewnie w wielu przypadkach
kończy się to tylko na tym pierwszym,
zaś malejące z każdym rokiem grono zwolenników
fizycznych nośników nie jest pewnie
w stanie zapewnić nawet zbilansowania
kosztów sesji/wydania, etc. na tzw. zero?
Dlatego uważam, że dobrze jest opublikować
niektóre utwory jeszcze przed premierą nowej
płyty, w przeciwieństwie do wypuszczania całego
albumu od razu.
Może renesans popularności płyt winylowych
i kaset magnetofonowych jest jakimś
rozwiązaniem tego problemu? Ludzie
przywykli już do płyt CD, nie jest to już
magiczna nowość jak w latach 80., ale masowa
rzecz codziennego użytku, a tzw. nośniki
z duszą mają się coraz lepiej?
Pamiętam, że parę lat temu (jakoś 5-8 lat),
spotkałem się z danymi mówiącymi, że sprzedaż
winyli to tylko 13% wyników, które ten
nośnik uzyskiwał w czasach jego największej
popularności w latach 70. Nowszy artykuł,
który ukazał się w tym roku, twierdzi, że jest
to pierwszy raz, kiedy sprzedaż winyli może
potencjalnie pobić sprzedaż CD. Nie będę
trudził się, by podać źródło, ponieważ pamiętam,
że ów artykuł opierał się na spekulacji.
Tak czy siak, uważam, że winyl posiada atuty,
których CD jednak nie ma - jest on zdecydowanie
lepszym nośnikiemdo ego dochodzi
kwestia większych okładek, plakatów,
limitowanych kolorów płyt, interesujących
konfiguracji opakowań. itp.
"Out Of The Garden" trwał niewiele ponad
40 minut, tak więc idealnie zmieścił się na
winylowym krążku, ale przy "The Ruins Of
Fading Light" trochę zaszaleliście, bo to 55
minut muzyki. Będzie więc wersja 2LP, czy
też wydacie na winylu wersję okrojoną o
dwa utwory, a całość będzie dostępna tylko
na CD czy w wersjach cyfrowych?
Chcemy, żeby ten album był doświadczeniem
i będzie wiązało się to z trójstronnym LP z
kwasorytem na czwartej stronie.
Dostrzegacie więc stopniowo coraz większe
zainteresowanie waszą muzyką, co pozwala
wam być optymistami i wierzyć, że wszystko
co najlepsze jeszcze przed Crypt Sermon?
Możemy mieć tylko taką nadzieję!
Wojciech Chamryk, Maciek Kliszcz,
Paweł Gorgol
CRYPT SERMON
101
Różnicowanie materiału i tekstów na potrzeby
różnych zespołów grających epicki doom
metal to trudna sprawa czy nie masz problemów
z wyborem pomysłów dla każdego z
nich?
W moim przypadku przesłanie, które niesie
ze sobą muzyka innych zespołów wpływa na
to, jak komponuję swoją muzykę. Riffy. Skale.
Rytm. Jeżeli chodzi o słowa, to nawet jeśli
uwielbiam prozę niektórych tekściarzy, to nie
mogę powiedzieć, że mam taki zespół, który
inspiruje mnie do pisania tekstów. Najczęściej
korzystam z codziennego życia, myśli i refleksji
jako źródła inspiracji i sposób w jaki piszę
daną historię jest bliższy książkom: nowelom,
poezji, esejom etc. Nie ma dla mnie nic bardziej
epickiego niż walka o dekonstrukcję samego
siebie i poszukiwanie znaczenia własnej
indywidualnej egzystencji.
Alchemiczny metal
- Oczywiście żaden ze mnie King Diamond, ale starałem się dać z siebie
wszystko - mówi Claudio Botarro Neira. Basista chilijskiego Capilla Ardiente
wspomina o Królu nie bez powodu, bowiem ich najnowszy, bardzo udany album
"The Siege" to kontynuacja debiutu zespołu, ale w doommetalowej konwencji.
Stąd pewne podobieństwo do "Them" i "Conspiracy" słynnego Duńczyka:
HMP: Nie wydajecie płyt za często, bo "The
Siege" to dopiero drugi album Capilla Ardiente,
ale gdy już weźmiecie się do pracy
efekty zaskakują i zadziwiają - macie takie
założenie, że długo dopracowujecie dany materiał,
czy też dzieje się to niejako naturalnie,
bez liczenia czasu?
Claudio Botarro Neira: Tak, jest w tym prawda.
Nie wydajemy muzyki tylko po to, żeby
ją wydać, poświęcamy czas na komponowanie
i aranżację każdego kawałka, aż będziemy
usatysfakcjonowani. W naszym zespole
Wszyscy udzielacie się też w innych zespołach,
czasem nawet kilku, co też ma pewnie
wpływ na waszą aktywność w Capilla
Ardiente?
Zgadza sie. Gitarzysta Julio udziela się w legendzie
chilijskiej muzyki deathmetalowej
Atomic Aggressor, Francisco gra w Kratherion,
Igor w Poema Arcanvs, Felipe w Nifelheim,
Destroyer 666 i wraz ze mną w Procession.
Co do wpływu tych wcześniej wymienionych
zespołów, oczywiście ma to w
większości związek z próbami i występami na
żywo, ponieważ każdy członek grupy jest zawsze
w trasie lub nagrywa (a Felipe już od
około 10 lat nie mieszka w Chile), co sprawia,
że nasz harmonogram jest jeszcze bardziej powolny,
mimo, że ten problem trochę się poprawił
od czasu naszego debiutanckiego albumu.
Procession wydał ostatnią płytę "Doom Decimation"
przed dwoma laty, teraz przyszła
więc pora na Capilla Ardiente?
To przypadek, ale tak. Felipe pisze niemal całość
muzyki i tekstów w Procession, a ja robię
to samo w przypadku Capilla Ardiente. Po
wydaniu "Doom Decimation" przez Procession
i trasie koncertowej promującej ten LP,
Hiszpańska nazwa Capilla Ardiente przyciąga
uwagę, bo jest mroczna i zarazem oryginalna
- właśnie dlatego ją wybraliście, rezygnując
z anglojęzycznej wersji?
Tak naprawdę to nie. To dlatego, że ta nazwa
w języku angielskim traci prawdziwe znaczenie:
w hiszpańskim Capilla Ardiente to miejsce,
gdzie umarły ma swoją ceremonię pogrzebową,
zazwyczaj jest to dom lub kościelna k-
aplica, przeważnie oświetlona świecami. Angielskie
tłumaczenie brzmi "płonąca kaplica"
co jest dość dziecinne i dosłowne, nie ma w sobie
symbolizmu światła znajdującego się w
śmierci (szansie do zmiany) tak, jak w naszej
hiszpańskiej nazwie.
W Chile ekstremalne odmiany metalu od lat
przeżywają rozkwit, bardzo popularny jest
tradycyjny nurt, szczególnie giganci pokroju
Iron Maiden, a jak wygląda sytuacja zespołów
doommetalowych? Zważywszy na fakt,
że wydawcą zarówno Procession jak i Capilla
Ardiente, jest niemiecka High Roller Records,
pewnie nie jest z tym za dobrze?
Racja. Chile i Południowa Ameryka od lat 80.
interesują się bardziej death/black/thrash metalem
i dopiero od kilku lat heavy metal jest
doceniany, czego nie mogliśmy wtedy doświadczyć.
Z jakiegoś powodu doom metal i
cały metalowy świat jest słabszy. To styl, który
podoba się niektórym ludziom, ale to nie
pierwszy styl, który przychodzi ci do głowy,
kiedy myślisz o założeniu własnego zespołu.
Nie ma tutaj żadnej sceny doom, to po prostu
garść grup, które usiłują zrobić coś dobrze,
jak: Black Messiah, Heraldica de Mandrake,
Marcha Funebre, 13 Bells of Doom czy
Ruined. Wiemy, że mieliśmy szczęście, bo nasza
muzyka została odkryta i jest na tyle dobra,
żebyśmy dostali się do High Roller Records;
jesteśmy za to bardzo wdzięczni i cieszy
nas to.
wszyscy jesteśmy wielbicielami metalu i nie
tworzymy ani nie gramy muzyki, której nie
chcielibyśmy sami usłyszeć od zespołów, które
kochamy. Więc tak: kompozycja, odpoczynek,
dekompozycja, rekompozycja. Można
powiedzieć, że jest to w pewien sposób alchemiczne
i nie można przyśpieszyć czasu, który
jest potrzebny temu dziełu.
Foto: Capilla Ardiente
Felipe wkręcił się w komponowanie i nagrywanie
nowego materiału dla Destroyer 666 i
Nifelheim, ja w międzyczasie zacząłem
kształtować riffy do kompozycji, które miały
pójść na drugą płytę Capilla Ardiente zatytułowaną
"The Siege". Czas był odpowiedni,
więc skorzystaliśmy z okazji.
Dzięki "The Siege" ten stan rzeczy może jednak
ulec zmianie, bo to bardzo udany album,
muzycznie i tekstowo kontynuacja debiutanckiego
"Bravery, Truth And The Endless
Darkness"?
Dzięki. Dokładnie, ten krążek miał być kontynuacją
naszego debiutanckiego albumu,
zarówno tekstowo jak i muzycznie, więc w pewnym
momencie spróbowałem podjąć wyzwanie
i stworzyć kolejny koncepcyjny album,
który miał być powiązany ze swoim poprzednikiem.
Oczywiście żaden ze mnie King Diamond,
ale starałem się dać z siebie wszystko.
Zawsze podobała mi się zbieżność pomiędzy
"Them" i "Conspiracy".
Trudniej pracuje się nad nowym materiałem
zdając sobie sprawę z oczekiwań słuchaczy,
pojawia się wtedy jakaś presja czy przeciwnie,
pisząc i aranżując nowe utwory nie
zaprzątacie sobie takimi myślami głowy?
Raczej nie. Jak już wspomniałem naszą wytyczną
jest to, żeby nigdy nie grać riffów, których
nie chcielibyśmy usłyszeć od zespołów,
które cenimy. Pozwalamy kompozycjom rozwijać
się i ewoluować do momentu, aż czujemy
je naszym ciałem podczas grania na próbach,
wliczając w to potrząsanie głową. Aha i
fakt, który pomaga nam przy komponowaniu
to to, że wiemy czym naprawdę jest nasz zespół,
ale ważniejsze jeszcze jest to, czym on
nie jest. Tak więc, nowe riffy bez dziwnych za-
102
CAPILLA ARDIENTE
skoczeń to nasz układ.
"The Siege" to koncept, w dodatku o dość
niejednoznacznej wymowie, bo motyw człowieka
na wyspie może być różnie interpretowany?
Może człowiek to symbol, metafora, a wyspa
to tak naprawdę on sam. Może...
Nie należycie więc do zespołów, które traktują
warstwę słowną po macoszemu, dla was
jest ona równie ważna jak muzyka, bo ma
stanowić z nią jedność?
Nie tylko jedność, ale także spoistość i solidność,
bo staraliśmy się sprawić, aby nasz
przekaz był ponadczasowy, dlatego poruszamy
temat tak prosty a jednak tak złożony jak
"kim jestem?". Myślę, że ma to osobisty wydźwięk
i ludzie mogą sie z tym utożsamiać,
prawda? Fakt, że użyliśmy trochę alchemicznych
metafor lub hermetycznych alegorii tu
czy tam, by uniknąć dosłowności i poetycznie
zamaskować ich znaczenie, jest oczywiście
zabiegiem literackim, który sprawia, że zdania
i frazy są otwarte do własnej interpretacji, jak
wpatrywanie sie w swoją własną talię kart Rorschacha.
Można jednak słuchać waszych płyt niezależnie
od siebie, bo te historie są na tyle uniwersalne?
Myślę, że tak, ale polecam słuchać efektów naszej
pracy jako całości, żeby lepiej zrozumieć
nasz muzyczny/koncepcyjny progres i lepiej
się nią cieszyć.
Stylistyka w której się poruszacie narzuca
pewne ramy, choćby co do długości utworów,
ale jednocześnie daje to wam chyba spore
możliwości aranżacyjne czy tworzenia określonego
klimatu poszczególnych kompozycji?
Myślimy o naszej muzyce jak o noweli czy
filmie. Wstęp, rozwinięcie, konflikt, punkt
kulminacyjny i rozwiązanie. Zdajemy sobie
sprawę, że nasze utwory są dość długie, ale
czasem historie nie mogą być skrócone bez
poświęcenia ich narracyjnej wartości. Tak jak
napisał Ernesto Sabato "nie mam problemu z
rozległością, ale nie znoszę przedłużania".
Oczywiście, posiadanie takich długich muzycznych
krajobrazów daje nam świetną okazję
do pracy nad aranżacjami, harmoniami i partiami
solo.
Nawet cover "Waltz The Night" Angel
Witch na splicie z naszym Evangelist w
porównaniu z oryginałem znacznie wydłużyliście,
czyli po prostu lubujecie się w dłuższych,
rozbudowanych kompozycjach? Czas
utworu 4-5 minut to nie wasza bajka?
Staraliśmy się oddać hołd utworowi, który
uwielbiamy poprzez zagranie go w sposób, w
jaki gramy naszą własną muzykę, czyli wolno,
ciężko i ciemno. Przez to czas tego kawałka
jest dłuższy niż to, co można usłyszeć na
"Screamin' 'N' Bleedin'".
Ma to też jednak ujemne strony, bo obecne
pokolenie słuchaczy przyzwyczajone jest do
fragmentarycznego odsłuchiwania muzyki w
sieci, jest więc bardzo prawdopodobne, że
tacy ludzie nie dotrwają do końca nie tylko
"The Open Arms, The Open Wounds", ale
nawet krótszego o trzy minuty "The Spell Of
Concealment"?
Szczerze mówiąc, nie martwimy się zbytnio o
to, bo wiemy, że ludzie interesujący się epickim
doom metalem wiedzą, że trzeba posłuchać
więcej niż kilka minut utworu, by zrozumieć
jego ducha. Istnieją inne style metalu,
gdzie prawie cały kawałek trwa trzy minuty i
to wystarczy, by coś przekazać i nie ma w tym
nic złego, ale możecie sobie wyobrazić słuchanie
Solitude Aeturnus, Sorcerer czy Solstice
tylko przez trzy minuty, by zanurzyć się w ich
twórczości? Ja też nie. Ten rodzaj muzyki wymaga
długiego słuchania i poświęcenia swojej
uwagi, ale jeżeli cię to kręci, to na pewno poświęcisz
na to swój czas.
Kiedyś celebrowało się muzykę, w Polsce
szczególnie w latach 70. i 80., gdzie przemysł/rynek
muzyczny praktycznie nie istniał,
a hard rockowe i metalowe płyty czy
nagrania trzeba było zdobywać na różne
sposoby. W Chile też pewnie nie mieliście
pod tym względem łatwo, ale dzięki temu
umieliśmy docenić to co mamy. Teraz jest
przesyt wszystkiego, w tym muzyki, może
więc dlatego nie ma już ona takiej magii i
znaczenia dla ludzi, poza garstką maniaków?
Lata 70. i 80. w Chile to były czasy dyktatury
Foto: Capilla Ardiente
"pinoshit", dlatego większość form artystycznej
ekspresji była ścigana i zakazana, co doprowadziło
nasz kraj do kulturowej blokady.
Wczesne związki z ciężką muzyką na początku
lat 80. mieli tutaj przeważnie ludzie z rodzinami
za granicą lub tacy, którzy mieli wystarczająco
dużo pieniędzy, żeby podróżować poza
Chile, którzy dostawali albumy AC/DC,
Motörhead, Judas Priest czy Venom, potem
w domu przegrywali na kasety i wymieniali się
nimi. Wszystko odbywało się w sposób podziemny,
niektórzy ludzie, tacy jak Anton z legendarnej
grupy Pentagram tworzyli własne
magazyny ("Blowing Thrash"), zaczynali komponować
swoją muzykę, nagrywać dema, występować
i potem, zamiast kilku długowłosych
dzieciaków w czarnych koszulkach i podartych
spodniach wymieniających się muzyką w
połowie lat 80. miałeś to, czym był złoty wiek
chilijskiej sceny metalowej. W latach 90. panował
tutaj death metal ale jakimś cudem w
późnych latach 90. do nawet połowy lat dwutysięcznych,
było tak wiele podgatunków,
trendów i dzieciaków (nad)używających Internetu,
by promować swoje nagrania (zamiast
spędzać czas w sali prób), że wydawało się, że
metal zagubił się gdzieś po drodze. Przynajmniej
wyglądało tak na zewnątrz. Obecnie
chilijski metal jest bardzo zdrowy, z wieloma
świetnymi zespołami, które wydają bardzo dobry
jakościowo materiał, wieloma koncertami
i oddaną publicznością, która kupuje i wymienia
się materiałami. Nawet jeśli można znaleźć
zwykłego pozera czy dupka tu czy tam,
mogę zapewnić, że nasz metal jest żywy i ma
się dobrze. To zdecydowanie może być nowy
złoty wiek.
W metalowym świecie winylowe płyty i kasety
nigdy nie odeszły do lamusa, a od kilku
już lat są znowu popularne, wręcz modne,
również w szerszym wymiarze. Zastanawia
mnie jednak, dlaczego w dobie tak nieprawdopodobnego
rozwoju technologii ludzie idą
na totalną łatwiznę, słuchając często muzyki
wyłącznie z telefonów, gdzie nie ma cudów,
nie zabrzmi ona jak należy. Nie myślisz
czasem, że po co męczyć się tyle w studio,
pracować nad brzmieniem, które tak
naprawdę doceni i usłyszy w pełni garstka
ludzi mających dobre gramofony/odtwarzacze
CD?
To wstyd, ale jako dzieciak sprzedałem większość
moich analogów, żeby przejść wyżej, na
ten konkretny format audio CD (śmiech). Poświęciłem
mnóstwo lat na to, żeby je odzyskać
(przynajmniej nie byłem w tym sam, wielu
moich przyjaciół zrobiło tak samo). Zawsze
staraliśmy się mieć jak najlepsze źródło dźwięku
jak tylko to było możliwe i w tamtych czasach,
kiedy płyty CD rządziły światem, to był
ten sposób, w jaki słuchało sie swoich ulubionych
płyt. To zabawne, że ja i moi przyjaciele
przegrywaliśmy w domu wiele płyt prosto
z winylu, potem kopiowaliśmy je taśma po
taśmie i wymienialiśmy się nimi, a kiedy miało
się album z rysą czy przeskokiem, to po prostu
słuchało się tego kawałka z rysą czy przeskokiem.
Pamiętam, jak słuchałem "South Of
Heaven" po raz pierwszy na płycie CD i czekałem
właśnie na przeskoki na określonych
kawałkach, ale ich nie było! Wszystko brzmiało
krystalicznie czysto! Tak dobrze! Szkoda,
że nie wiedzieliśmy, że komputery z nagrywarkami
CD i CD-R sprawią, że napatrzy-
CAPILLA ARDIENTE 103
104
my się za dużo na płyty CD i zaczniemy znów
szukać winyli i kaset. Jeżeli chodzi o cyfrowe
formaty, platformy i słuchanie muzyki na
smartfonach, myślę że to w porządku. To praktyczne
rozwiązanie, bo jest to po prostu kolejny
sposób na cieszenie się muzyką podczas
biegania, jazdy na rowerze czy w metrze w
drodze do pracy. Możesz czerpać radość z muzyki,
mając parę dobrych słuchawek. Ale jeśli
chcesz doświadczyć maksymalnego przeżycia
(rytuału), nic nie jest w stanie pobić tego, gdy
siedziszspokojnie w domu, wpatrujesz się w
świetną okładkę, czytasz tekst słuchając fizycznej
kopii za pomocą dobrego systemu
dźwiękowego. Będzie nawet lepiej, gdy dodasz
do tego kieliszek wina. Oczywiście, to doświadczenie
nie może być zastąpione słuchaniem
muzyki ze smartfona, kiedy rozpraszasz
się whatsappem, instagramem czy tinderem.
Jasne, że młodzi słuchacze nie będą inwestować
w drogi sprzęt audio, bo nie mają na to
środków. Dostrzegam jednak, że coraz więcej
starszych już ludzi, 40-50-latków, przestawia
się na streaming czy słuchanie muzyki
z YouTube, a jak już mają w domu jakiś
sprzęt grający to maksymalnie kino domowe,
ewentualnie miniwieżę - ciebie też to dziwi,
takie wygodnictwo kosztem brzmienia?
Nie dziwi mnie to. Nie wszyscy ludzie, których
cieszy muzyka mają świra na punkcie
dźwięku czy też faktycznie słyszą różnicę pomiędzy
komputerowymi głośnikami i tymi hifi.
Dla niektórych zadowalające jest posiadanie
głośników, które są wystarczająco głośne.
Są dzieciaki, które dostrzegają różnicę, ale nie
mają jeszcze funduszy na porządny zestaw
dźwiękowy i są również starsi, którzy mają
pieniądze, ale nie znają się na tym, lub ich to
nie obchodzi. Moim zdaniem jeżeli żyjesz dla
muzyki i jest ona dla ciebie tak ważna, że wydajesz
większość pensji na płyty czy kasety, to
przestępstwem jest nie odłożyć trochę pieniędzy
i kupić sobie odpowiedni sprzęt, żeby wydobyć
jak najwięcej z tej nagranej muzyki. Robi
to ogromną różnicę, kiedy słuchasz muzyki
na dobrym systemie audio.
CAPILLA ARDIENTE
Foto: Capilla Ardiente
Dobrze przynajmniej, że ludzie chodzą jeszcze
na koncerty, chociaż akurat z tymi
mniej znanymi zespołami też bywa różnie -
też tego doświadczacie?
Na samym początku, kiedy zacząłem grać w
młodym, nieznanym zespole w latach 1995-
1998 nie było tak wielu ludzi na naszych występach,
którzy przyszli zobaczyć specjalnie
nas, ale i tak było tłoczno. Widzisz, grupa w
której wtedy grałem była jednym z najwcześniejszych
(i po kilku latach jednym z największych)
doomdeath aktów w Chile, nosiła
nazwę Poema Arcanvs i pracowaliśmy ciężko,
żeby wyrobić sobie markę, nie tylko jako
zespół, ale także zdobywając uznanie jako
muzycy. Koncertowaliśmy w Chile i wydaliśmy
kilka albumów, które obecnie są uznawane
za klasyki gatunku w Ameryce Południowej
("Arcane XIII" i "Iconoclast"). Grałem z nimi
od 1995 do 2006 roku, kiedy zrezygnowałem
i postanowiłem założyć Capilla Ardiente z
Felipe. Z racji tego, że nasz zespół posiada
muzyków, którzy są częścią wielu znanych
grup tutaj w Chile jak Atomic Aggressor (Julio)
czy Poema Arcanvs (Igor) lub Procession/Nifelheim/Destroyer
666 (Felipe), muszę
przyznać, że mamy solidną grupę fanów,
przyjaciół i ludzi, którzy śledzą nasze poczynania,
a te kilka koncertów, które tutaj gramy
zawsze wyprzedajemy.
Fakt, że jesteście bardzo aktywni, a Felipe
nie dość, że mieszka w Europie, to jeszcze
udziela się w tak znanych zespołach jak
Deströyer 666 czy Nifelheim, pewnie jednak
nie ułatwia wam koncertowania, generalnie
funkcjonowania, ale mimo wszystko Capilla
Ardiente znaczy dla was zbyt wiele, byście
mieli zrezygnować z tego zespołu?
Dokładnie. To główny powód, dla którego nasze
koncerty są zawsze wyprzedane. Nie chodzi
tylko o to, że ludzie lubią naszą muzykę i
chcą zobaczyć nas na żywo, ale to też jedyna
taka szansa w roku, kiedy można spotkać zespół,
porozmawiać i wypić z nami piwo. W
styczniu 2020 roku, po 13 latach istnienia,
będziemy mieli naszą pierwsza mini trasę w
Chile i pierwszy raz zagramy poza Santiago.
Paradoksalnie, graliśmy na festiwalach i koncertowaliśmy
w Europie, a nawet wystąpiliśmy
na największym muzycznym festiwalu w Kolumbii,
więc można powiedzieć, że graliśmy
cztery czy pięć razy więcej za granicą, niż w
naszym kraju. Pozwolić zespołowi odejść? Czy
pozwolilibyście odejść dziecku? Nigdy w życiu!
Dzięki za zainteresowanie, "Heavy Metal
Pages"! Teraz łap za piwo i posłuchaj Motörhead!
Wojciech Chamryk, Kinga Dombek,
Przemyslaw Doktór
HMP: Nowy album Legendry nosi tytuł
"The Wizard and The Tower Keep". Cały
jego koncept jest wzorowany na bazie opowiadania,
które sam napisałeś. O czym opowiada
ta historia?
Vidarr: Historia ta traktuje o bezimiennym
herosie, który zostaje przetransportowany z
Ziemi do innego świata. Świata wypełnionego
dziwacznymi istotami oraz magią. W tym
świecie wojownik bez imienia musi walczyć o
przetrwanie w dziczy oraz przemierzyć grobowce
i podobne do lochów starożytne katakumby.
Odzyskuje on w ten sposób zawarte w nich
skarby, którymi handluje w celu podtrzymania
swojej egzystencji. Podczas swej podróży opisanej
na albumie, zdobywa on magiczny klejnot
zwany "Okiem Króli". Kiedy wkracza do
niegdyś świetnego, obecnie niegodziwego miasta
Ardona, zostaje zaatakowany przez demoniczne
siły, wezwane przez złego czarnoksiężnika
Vaela, który sprawuje rządy nad miastem
ze szczytu wieży Twierdzy Miejskiej. Bohater
dowiaduje się, iż "Oko Króli" posiada
moc podróży między wymiarami, zatem ma
ono moc przesłania go z powrotem na Ziemię.
Jednakże artefakt ten jest także pożądany
przez Vaela. Wojownik nie ma innego wyboru
jak stawić czoła czarnoksiężnikowi w bezpośrednim
starciu. Utwory na albumie opisują jego
podróż po starożytnych katakumbach znajdujących
się poniżej miasta, a także jego zejście
do Komór Rytualnych w Twierdzy Miejskiej.
Podczas swojej podróży napotyka starożytne
bóstwa, zagubione dusze i inne dziwne
istoty.
Spora część zespołów układa kolejność utworów
na swych albumach według metody Alfreda
Hitchcocka, czyli zaczynają od mocnego
kawałka, który śmiało można porównać do
trzęsienia ziemi. Ty jednak zrobiłeś niemalże
na przekór i na "dzień dobry" dostajemy balladę
"The Bard's Tale". Skąd pomysł na ten dość
nietypowy krok?
Pomysł aby zawrzeć ten utwór polega na tym,
iż cała historia zaczyna się, gdy wojownik bez
imienia wkracza do tawerny w Ardonie, gdzie
bard śpiewa pieśń przy ognisku przy akompaniamencie
dziwnych gitar. Tekst pieśni zapowiada
przybycie wojownika do królestwa Eyrn
(odległej planety, na której akcja tej opowieści
ma miejsce). Chciałem zawrzeć utwór tego typu
zarówno jako pewną klamrę spinającą album
(nawiązanie do niego jest także pod koniec
płyty, kiedy przygoda ziemskiego wojownika
się kończy), a także jak ukłon dla dokonań
Jethro Tull.
Dla kontrastu następnie dostajemy dynamiczny
rocker "Vindicator". Może to wywoływać
w słuchaczu lekki dysonans.
Absolutnie. "The Bard's Tale" ma za zadanie
wprowadzić słuchacza w całą historię, "Vindicator"
za to wprowadza akcję na pierwszy plan.
Dwa pierwsze utwory są znacznie krótsze
niż reszta kawałków wypełniających "The
Wizard and The Tower Keep" . Celowo komponujesz
długie, rozwleczone formy, czy raczej
wychodzi to samo z siebie podczas pisania?
Jest to zdecydowanie kombinacja zamiaru oraz
spontanu. Album "Dungeon Crawler" rozpoczęliśmy
najdłuższym trackiem na albumie
(około 10 minut). Tym razem chciałem podejść
do tego albumu w trochę bardziej tradycyjny
sposób i zachować dłuższe utwory na późniejszą
część płyty. Napisaliśmy każdy utwór
w kolejności w jakiej się one pojawiają, i w
Bezimienny heros
Legendry wydało na świat swoje trzecie
dziecko pod tytułem "The Wizard and The
Tower Keep". Już z tego można się domyślić, iż
tekstowo album ten jest osadzony w realiach
fantasy oraz opowiada pewna spójna historię.
Tutaj mamy przygody bohatera, który
przemieszcza się między wymiarami... O tym jakie są źródła
owej historii oraz o tym czym ten album różni się od poprzedniczek
opowiedział nam gitarzysta oraz lider grupy Vidarr.
porządku chronologicznym opowiadanej historii,
więc długość poszczególnych utworów była
także warunkowana wspomnianymi czynnikami.
W utworze "The Long Road" pewne partie
brzmią jak żywcem wyciągnięte z jakiegoś
utworu Deep Purple...
Zgadza się. Deep Pure był jednym z moich
pierwszych ulubionych zespołów z dzieciństwa,
więc to porównanie to jest jak najbardziej
na miejscu (w przypadku "The Long Road" bliżej
nawet do Uriah Heep). Z pewnością jestem
wielkim fanem rocka/rocka progresywnego z
lat 70-tych. Nieustannie też poszukuje nieznanych
mi wcześniej, starych albumów.
przyjąć wiele form. Ten styl jest prawdziwie
organiczną formułą z tworzoną z zamysłem, iż
sam finalny rezultat muzyczny musi być "epicki".
Tak naprawdę, jest to kombinacja różnych
wpływów oraz podejść, połączonych tak aby
tworzyły coś na swój sposób nowego.
Swego czasu udzielałeś się również w projekcie
Defeat uprawiającuym viking/black metal.
Bardzo zainteresował mnie Twój image z
tamtych czasów. Powiedz mi proszę czy nie
inspirowałeś się przypadkiem Robem Darkenem
z polskiego zespołu Graveland?
Przez ostatnie 15 lat często zagłębiam się w historię
i zgromadziłem całkiem pokaźną kolekcję
broni oraz zbroi, głównie reprodukcji z
czasów Wikingów. Stwierdzenie, iż nie byłem
świadomy istnienia grupy Graveland było by
nieprawdą, lecz nie on ostatecznie wpłynął na
mój wizerunek. Po prostu stwierdziłem, iż strój
oraz zbroja Wikingów idealnie pasują do brzmienia
Defeat.
Czy planujesz jeszcze coś wydać pod szyldem
Defeat? Ostatnie wydawnictwo sygnowane
tą nazwą ukazało się w 2014 roku.
Myślę, iż można śmiało powiedzieć, że Defeat
Wspomniałeś też o swej fascynacji Jethro
Tull. Progresywne wpływy słychać przede
wszystkim w utworze "Earthwarrior", który
mimo, że stylistycznie odstaje od reszty płyty,
to paradoksalnie... idealnie do niej pasuje.
Jeśli musiałbym wskazać swój ulubiony utwór
z albumu (chociaż to trudne), najprędzej wybrałbym
"Earthwarrior". Proces tworzenia tego
utworu zaczął się od pomysłu, aby nawiązywał
on do melodii opowieści barda z początku albumu.
Od tego zaczął się główny motyw utworu.
Otwierająca partia instrumentu powstała
zaś podczas improwizacji na próbie. Był to
punkt wyjścia aby połączyć luki pomiędzy głównym
trzonem utworu a melodią z "The Bard's
Tale". Nie ukrywam, że było to drobnym wyzwaniem,
lecz także było całkiem przyjemne
jeśli chodzi o pisanie. Generalnie zawsze gustowałem
w kompozycjach, które zaczynają się w
jednym miejscu, a kończą zupełnie gdzie indziej
(porównałbym to z bardziej progresywnymi
momentami Black Sabbath). Myślę, iż
ten styl pisania utworów będzie odgrywał większą
rolę wraz z tym, jak Legendry będzie się
rozwijało.
Żeby było ciekawiej "Behind The Summoner's
Seal" brzmi trochę jak wczesny Slayer.
Widzę zatem, że masz naprawdę szerokie
horyzonty muzyczne.
W "Behind The Summoner's Seal" jest zdecydowanie
więcej niż trochę inspiracji thrash metalem,
ale tak naprawdę do tego kawałka zainspirował
mnie wczesny Manowar, zawłaszcza w
części chóralnej. Ja oraz zespół czerpiemy z naprawdę
różnych wpływów. Kicker i Evil przemycają
do Legendry dużo elementów muzyki
punk, zwłaszcza jeśli chodzi o podejścia rytmiczne,
a na stół z mojej strony trafia wpływ progresywnego
rocka lat 70-tych. Niektóre z moich
największych muzycznych inspiracji to:
Manilla Road, Cirith Ungol, Manowar i
Warlord, podczas gdy jeśli chodzi o te z poza
metalu, dużo inspiracji dają mi: King Crimson,
Yes, Jethro Tull, Frank Zappa, oraz ambiet
i dungeon synth (dark ambiet).
Foto: Legendry
Wspomniałeś również, że o kolejności utworów
na "The Wizard and The Tower Keep"
zadecydowała również kolejność ich tworzenia.
Praktykowałeś już ten model w przeszłości?
Nie, to jest pierwszy album napisany w tradycyjny,
jak i sekwencyjny sposób. Poprzednio,
"Mists Of Time" i "Dungeon Crawler" zostały
nagrane przy zestrajaniu bębnów oraz gitar
Kickera i moich w strukturze utworu, które ja
później zmiksowalem z wokalem, solówkami,
innymi instrumentami oraz bassem ( tylko w
trakcie "Mists Of Time", Evil dołączył do zespołu
kiedy zestrajanie basu zaczęło się w
"Dungeon Crawler"). Z powodu tej dziwacznej
metody nagrywania, kompozycje nie były poddawane
próbom oraz ucieleśniane do momentu
gdy rozpoczęliśmy nagrywanie! Teraz chcieliśmy
mieć utwory dokładnie dopracowane, zanim
zaczęliśmy nagrywać. Stąd ten krok.
Czym jeszcze różni się "The Wizard and The
Tower Keep" od swych poprzedników?
Myślę, iż "The Wizard and The Tower Keep"
jest najbardziej spójną koncepcją, którą ten zespół
stworzył: zdecydowanie najbardziej skupioną
na nazwijmy to "punkcie kulminacyjnym".
Poza pisaniem albumu, był to pierwszy album,
który nagrywaliśmy w studio innym niż moje,
więc to sprawiło dużą różnicę w ogólnej jakosci
dźwięku. Także zestrajaliśmy gitarę, bas i bębny
jednocześnie jako zespół w studio, więc to
daje bardzo spójne brzmienie całej płycie.
Często określa się Legendry jako zespół grający
epic metal, jednakże Wasza twórczość
nieco odbiega od typowych przedstawicieli
tego gatunku, takich jak Manilla Road czy
Heavy Load. Ośmielę się stwierdzić, że
udało się Wam stworzyć własny unikatowy
styl. Jak to zrobiłes?
Epicki metal, tak samo jak black metal, może
należy już do przeszłości. Jeśli zdecyduje się
jeszcze wrócić do grania black metalu, będzie
to pod inną nazwą.
Grasz też na instrumentach nie kojarzonych
powszechnie z metalem, takich jak mandolina.
Co Cię skłoniło by po nie sięgnąć?
Powodem, abym sięgnął po ten instrument było
głównie wykorzystanie mandoliny na wielu
albumach Jethro Tull. Dodaje to inną jakość
do kanałów akustycznych, coś ze średniowiecznego
klimatu.
Pomówmy o wokalu. Czy trudno było ci się
przestawić z black metalowego skrzeku na
czysty śpiew?
Zanim wziąłem się za metal, grałem dużo
folku i bluesa, głównie na gitarze akustycznej,
z towarzystwem bardziej tradycyjnego śpiewu.
Zatem śpiew nie był czymś czego musiałem się
nauczyć całkowicie od początku.
Bartek Kuczak
Tłumaczenie: Przemysław Doktór
LEGENDRY 105
Trochę inny
Szkocja to ciekawa kraina. Pełna zielonych wzgórz, ruin
zamków, jezior (z potworami i bez), starych murów i destylarni
whiskey (tych z tradycjami oraz tych nowoczesnych).
Historia i mity są tam obecne na każdym
kroku i chociażby nie wiem, jak bardzo ktoś by się
przed tym bronił, od nic nie ucieknie. Inspirują
one także młodych muzyków uprawiających muzykę
heavy metalową. Jednym z ciekawszych szkockich
zespołów młodego pokolenia jest Midnight
Force. Zespół ten właśnie wypuścił na światło dzienne
swój drugi głęboko osadzony w szkockiej historii
oraz celtyckiej mitologii album pod tajemniczym
tytułem "Gododdin". Spójrzmy co na jego temat mówią
sami twórcy.
HMP: Właśnie ukazał się
Wasz drugi album zatytułowany
"Gododdin".
Na początek zapytam jakie
jest znaczenie tego tytułu?
Ansgar: Gododdini to dawne plemię celtyckie
zamieszkujące region, który dzisiaj obejmuje
wschodni wybrzeże Szkocji, niedaleko dzisiejszego
Edynburga. To także poemat o ich
śmierci, kiedy maszerowali na spotkanie z nacierającymi
Saxonami z Northumbrii (dziś
północna Anglia), którzy grozili najazdem na
ziemię Gododdinów. Przegrali bitwę z najeźdźcami.
O tych wydarzeniach opowiada tytu-
kościelnego witrażu, jednakże zamiast postaci
jakiegoś świętego widzimy tam Vikinga.
Ansgar: Okładka ma także pasować do tytułu
albumu, z witrażem upamiętniającym poległych
wojowników ludu Gododdin. Więc wojownik
ten jest bardziej Celtem niż Wikingiem,
jednakże wizerunek ten pasuje także do
reszty utworów z albumu. Powiedziałbym, że
najbardziej widoczne jest to w "In Lindisfarne
It Lay", gdyż historia, o której ten kawałek
opowiada osadzona jest w klasztorze Lindisfarne,
który został przejęty przez Wikingów.
To akurat pasowałoby do Twojej interpretacji.
Brenden: Chciałem aby okładka tego albumu
Gdy słyszałem "Gododdin" po raz pierwszy,
elementem, na który zwróciłem szczególną
uwagę było brzmienie. Jest ono znacznie czystsze
niż na "Dunsinane".
Ansgar: Zdecydowanie chcieliśmy sprawić, by
dźwięk miał większą głębię i moc. Dodaliśmy
wiele warstw chórków lub innych instrumentów,
aby nasze historie ożyły tak jak w solówkach
z "Y Gododdin". Poza tym postępowaliśmy
tak samo, jak przy nagrywaniu naszego
debiutu, aczkolwiek używając lepszego sprzętu
takiego jak mikrofony i ampery, oraz będąc
bardziej doświadczonymi jeżeli chodzi o proces
nagrywania albumu długogrającego.
Brenden: Cóż, jesteśmy coraz lepsi gdy pracujemy,
szczególnie jeżeli chodzi o chórki.
Wciąż muszę się sporo nauczyć na tym polu,
ale im więcej albumów robimy, tym lepsi się
stajemy.
Utrzymujecie, że na Waszym drugim albumie
postanowiliście jeszcze bardziej oddać
istotę heavy metalu. Co zatem Waszym
zdaniem jest tą istotą?
Ansgar: Przy pisaniu utworów Midnight Force
staramy się nigdy nie przylegać do konkretnego
formatu lub schematu, więc ostatecznie
efekt końcowy burzy mózgów, to czysty heavy
metal, taki który kochamy. Tak więc dając
prostą odpowiedź, posłuchaj naszej EPki, aby
dowiedzieć się czym jest dla nas heavy metal
(śmiech). Ale na bardziej poważnej stopie powiedziałbym,
że heavy metal jest dziś zagrożony,
gdyż stara gwardia powoli przechodzi
na emeryturę a festiwale oraz promotorzy zaniedbywali
młodsze pokolenie zbyt długo, by
móc dostarczać nowych gwiazd. Więc dla
mnie to bardzo ważne (może ważniejsze niż
kiedykolwiek), aby być oryginalnym i interesującym
w tym co robisz - dlatego dla mnie
heavy metal powinien być zawsze trochę dziwaczny,
szorstki i kanciasty oraz… trochę
inny.
łowa kompozycja.
Branden: Jeden z najsłynniejszych poematów
brytonicznych zatytułowany jest "Y Gododdin"
i opisuje właśnie tę bitwę. Od lat chciałem
stworzyć o tym utwór, gdyż jest to starożytna
historia regionu Szkocji, z którego pochodzę.
Właśnie teraz trafiły się odpowiednie
okoliczności ku temu. Ogólna atmosfera
utworu pasuje idealnie do tekstu, który napisałem.
Zatytułowaliśmy album tym tytułem,
gdyż zawsze będzie on zamykającą kompozycją,
a także tytuł dobrze pasuje do pierwszego
albumu, o nazwie "Dunsinane" - prawdopodobnie
nagramy jeszcze parę innych albumów,
których tytuły wszyscy będą pewnie błędnie
wymawiać (śmiech).
Na okładce albumu widzimy coś w stylu
Foto: Midnight Force
była bardzo kolorowa i nasycona, nawiązująca
do Ksiąg z Kells, a także do przepięknych
witraży. Widziałem prace naszego przyjaciela
Caluma Calderwooda, który opracował design
dla nagrań Sloth Metropolis i kiedy z
nim porozmawiałem, odniosłem wrażenie, że
doskonale wie o co mi chodzi - zaprojektował,
więc witraż, z którego jestem bardzo zadowolony.
W dalszym ciągu w tekstach poruszacie historyczne
tematy. Gdy rozmawialiśmy przy
okazji Waszego debiutu, wspominaliście, że
jest to bezpośrednio związane z miejscem, z
którego pochodzicie.
Brenden: Cóż, dorastałem niedaleko ruin starego
zamku (Linlithgow Palace), moje mieszkanie
znajdowało się w niezbyt reprezentatywnym
bloku, który mimo to zawsze był
obecny na pamiątkowych zdjęciach turystów
zwiedzających zamek (śmiech). Od młodości
bawiłem się pośród starych budowli, a w
miejscach takich łatwo używa się wyobraźni, a
w końcu naprawdę zaczyna się interesować
tym, co się tam się działo. Wszyscy w Linlithgow
znają niejedną historie o starych czasach.
Wydaję mi się, iż w Szkocji obecna jest także
silna świadomość społeczna tego, co w toku
historii się tutaj wydarzyło - wszyscy uczą się
o Robercie de Bruce czy Williamie Wallace,
albo o rzymskich fortach rozsianych po całym
kraju. Myślę, że jest to część przynależności
do małego kraju, który próbuje utrzymać swoją
świadomość bez posiadania niepodległości.
Faktem jest także to, iż nie możesz tu przejść
106
MIDNIGHT FORCE
się przez 5 minut, bez potykania się o ruiny
zamku lub część muru Antoniusza.
W utworze "Walls Of Acre" słyszę wyraźne
echa Bathory z okresu "Hammerheart"...
Ansgar: Łał, to bardzo interesujące. Tak
właściwie to zacząłem pisać tę kompozycję
bardzo inspirując się utworami epickiego tąpnięcia
zespołu Bathory. W ciągu naszej historii
cały zespół zmieniał trochę ton i styl, ale
nie sądzę aby wpływ był aż tak oczywisty,
aczkolwiek jest to trafne spostrzeżenie! Jesteśmy
fanami Bathory, przynajmniej Brenden i
ja czasem skłaniamy się ku bardziej ekstremalnym
rzeczom. Chociaż moim zdaniem najlepszym
utworem Bathory jest i zawsze będzie
"Bridge Of Death" Manowara (śmiech).
Brenden: Myślę, że jeżeli chodzi o intro perkusji
Ansgar powiedział: "Posłuchaj Pete, potrzebuje
wejścia perkusji, zrób coś w stylu Bathory". I
myślę, że Pete nigdy nie słuchał za bardzo
Bathory, ale to mu akurat wyszło.
"Parthia" stylistycznie zaś przypomina inną
szwedzką legendę, mianowicie Heavy Load.
Ansgar: Myślę, że tutaj podobieństwo jest
bardziej przypadkowe. Oczywiście jesteśmy
fanami Heavy Load, stąd może podświadoma
inspiracja do dziwacznych riffów, ale nie myślę
żeby którykolwiek z nas był ich aż tak
zagorzałym fanem, który słucha ich tak często,
aby napisać całą kompozycję w ich stylu.
Chociaż Pete, nasz perkusista, który napisał
tekst i melodię, jest wielkim fanem szwedzkich
zespołów z lat 80-tych - takich jak Europe
- więc kto wie (śmiech).
W mojej opinii wyróżniacie się na tle innych
kapel zaliczanych do nurtu NWOTHM dość
unikalnym stylem. Jakie są Wasze muzyczne
inspiracje?
Ansgar: Dzięki, to dla mnie duży komplement.
Nie "próbujemy" być inni na siłę, ale
wydaje się, iż kształtujemy swoje pomysły może
w inny sposób niż reszta zespołów z naszego
gatunku muzycznego. Może to być spowodowane
faktem, iż wszyscy czterej z nas
mają różne zaplecze muzyczne, pomimo faktu,
że wszyscy jesteśmy fanami metalu z lat
80-tych. Wszyscy mamy różne gusta, jeżeli
chodzi o upodobania, co powoduje ciekawą
mieszankę. Brenden najprawdopodobniej ma
najbardziej zróżnicowane gusta, od podziemnego
rapu do black metalu ze sporą dozą klasycznego
NWOBHM, także rock z lat 70-tych
oraz doom. Joe i Pete są bardziej zakorzenieni
w glam i heavy metalu ze środkowych i późnych
lat 80-tych, podczas gdy ja jestem wielkim
fanem metalu z USA, epickiego doomu
oraz proga z lat 70-tych.
Brenden: Ja oraz Pete gramy także w kilku innych
zespołach, ja w doom metalowym, Pete
w zespole indie, a obydwaj w zespole grunge i
folkowym - tak więc granie całej tej zróżnicowanej
muzyki w połączeniu z heavy metalem
oznacza różne wpływy, które zawsze są obecne
w naszym graniu, i niejako zawsze wślizgiwać
się będą w to co robimy.
Czy wykorzystaliście Wasze doświadczenie
z pracy nad debiutem podczas nagrywani
"Gododdin"?
Brenden: Tak, podczas nagrywania pierwszego
albumu nasz rejestrator Mike praktycznie
przez cały czas nas instruował. Natomiast
przy produkcji "Gododdin" ustawiał tylko mikrofony
w odpowiednich miejscach, i nie musieliśmy
spieszyć się z tworzeniem partii oraz
harmonii, robiąc wszystko tak jak chcieliśmy.
Muszę powiedzieć, że w większości wyszło to
nam na dobre, ale było parę sytuacji z ustawieniem
mikrofonów, w których nauczyłem się,
że w przyszłości jednak będziemy potrzebowali
trochę więcej pomocy Mike'a. Przez
ostatnie kilka lat (głównie Mike) zbudowaliśmy
studio praktycznie z niczego. Coraz lepiej
poznajemy sprzęt i proces nagrań. Mike za
każdym razem także wykonuje coraz lepszą
robotę. Pierwszą profesjonalną rzeczą, która
została tam nagrana przez kogokolwiek z naszego
zespołu, jest "Scarlet Citadel", drugi
track z 2017 roku - więc jeśli chcesz usłyszeć
jak studio się zmieniło, będzie to najprawdopodobniej
najlepszy wybór.
Jak udało się Wam zachować ten sam skład
od początku?
Ansgar: Jak na razie nie moglibyśmy sobie
wyobrazić zespołu bez kogokolwiek z nas. Ale
może na początku każdy zespół tak mówi
(śmiech). Wszyscy jesteśmy zaangażowani w
Foto: Midnight Force
proces tworzenia, prawie nigdy nie ma jednego
kompozytora kawałka, więc było by niezmiernie
trudno zastąpić któregoś z nas. Nawet
jeśli ktoś napisze tekst i zaproponuje riffy
oraz melodię, zawsze dogrywamy wszystko razem
i każdy dodaje coś od siebie.
Jak przyjęliście reakcje fanów oraz krytyki na
"Dunsinane"? Myślicie, że "Gododdin" jest
w stanie powtórzyć ten sukces?
Ansgar: Reakcja na "Dunsinane" była w istocie
niesamowita, mieliśmy świetne recenzje i
album podobał się wielu ludziom. Jak na razie
mamy w większości pozytywne recenzje na
temat "Gododdin", pomimo, że oczekiwania
niektórych recenzentów zmieniły się, w związku
z tym, że jest to nasz drugi album i podchodzą
oni może z większa rezerwą. Ale reakcje
tych, którzy mają znaczenie, czyli fanów
oraz ludzi, którzy piszą dla właściwych gazet
o undergroundowym metalu, są pozytywne,
więc nie możemy narzekać!
Brenden: Cóż najlepszym wyznacznikiem jest
gdy ziomkowie śpiewają i docierają do utworów
na żywo. Ale recenzje też nie są złe.
Czy po wydani debiutu zauważyliście
znaczące zainteresowanie Waszą twórczością
ze strony mediów zajmujących się
podziemną sceną heavy?
Ansgar: Tak, posiadanie albumu długogrającego
w istocie pomogło. Na początku wydaliśmy
go własnym kosztem, gdyż trudno było
znaleźć wydawcę, który byłby nim zainteresowany.
Tak szybko jak ujrzał on światło dzienne,
otrzymaliśmy propozycje by umieścić go
na różnych formatach. Także zaczęliśmy dostawać
sporo propozycji odnośnie wywiadów
oraz koncertów. Mamy nadzieje, że wraz z
drugim albumem będziemy mogli się z tym
rozwinąć, i może uczestniczyć na letnich festiwalach
typu open air, gdyż dotychczas nie
mieliśmy takiej okazji.
To może coś więcej o koncertach. Który z dotychczas
granych show uważacie za najważniejszy
w Waszej krótkiej karierze?
Ansgar: Miałbym trudności z wybraniem tylko
jednego show, ale dla mnie osobiście show
z okazji wydania albumu "Dunsinane" w
Glasgow był niesamowity, tak samo jak nasz
ostatni reklamowany show w Dublinie. Było
mnóstwo potu i alkoholu. Tak samo z występem
w Hamburgu w tym roku, z fanami
wrzeszczącymi nazwę naszego zespołu długo
po tym jak przestaliśmy już grać. To było coś!
Czego najbardziej oczekujecie w roku 2020?
Ansgar: Aktualnie planujemy parę tras po
Niemczech, supportując fajne zespoły, takie
jak Riot City czy Sabire. Mamy też nadzieję
dodać inne kraje do naszej listy, na przykład
Polskę, gdzie już jesteśmy w kontakcie z pewnymi
promotorami. Chcemy się skupić na
graniu w nowych miastach lub krajach, aby
promować "Gododdin" u tak wielkiej publiczności
jak to możliwe! Dziękujemy bardzo
(śmiech)
Bartek Kuczak
Tłumaczenie: Przemysław Doktór
MIDNIGHT FORCRE
107
Odniesienia do realnego świata
Pod nazwą Risen Prophecykryje
się dość intrygująca zarówno pod
względem muzycznym, jak i tematycznym
(jeśli chodzi o teksty
utworów) brytyjska kapela, która w
lecie wypuściła swój trzeci długograj
o dość tajemniczym tytule "Voices from
the Dust" Na nasze pytania związane z
tym albumem (dość enigmatycznie, ale jednak) odpowiedział basista oraz lider
grupy Ross Oliver.
HMP: Witam. Bardzo ciekawą kwestią dotyczącą
Waszej kapeli jest to, że gracie w
tym samym składzie od samego początku
istnienia zespołu czyli 2005 roku. Czy to
dlatego, że jesteście dobrymi przyjaciółmi,
czy może jest to tylko kwestia współpracy
czysto muzycznej?
Ross Oliver: Oba czynniki są tak samo istotne.
Jesteśmy dobrymi przyjaciółmi, ale nasza
ścieżka muzyczna nie zmieniła się od kiedy
zaczęliśmy, wciąż jesteśmy w tym samym
składzie co na początku.
Pamiętasz, co było głównym czynnikiem,
Wasz trzeci album, zatytułowany "Voices
from the Dust", został wydany latem ubiegłego
roku. Czy nagranie tego albumu dało
Ci jakieś nowe doświadczenia?
Pracowaliśmy z Gregiem (producentem) nad
"Hinnom", więc wiedzieliśmy czego możemy
się spodziewać w odniesieniu do procesu i samego
studia. Było jednak wiele nowych pomysłów
i technik wykorzystanych tym razem.
Spędziliśmy sporo czasu na wokalu, szczególnie
przy tworzeniu warstwy/harmonizacji.
Nowy album, podobnie jak poprzedni, zaczyna
się od instrumentalnego intro. Czy to
jakiś Wasz znak firmowy, który pojawi się
też na kolejnych wydawnictwach?
Myślę, że posiadanie intro może być bardzo
pomocne, jeśli chodzi o wprowadzenie słuchacza
w album i odpowiedni nastrój. Nie sądzę,
żeby to było coś, co robimy celowo, to po prostu
pomogło obu albumom "płynąć" lepiej.
Może nie będzie to potrzebne na następnej,
Wasza muzyka wydaje się być świetną
mieszanką tego, co nazwałbym tradycyjnym
metalem i oraz pewnych świeżych nowoczesnych
patentów.
Dzięki! Chciałbym, żeby tak było. Pochodzimy
z tradycyjnego tła, bez względu na to, z
jakiego wpływu czerpiemy, ale nie chcemy być
przez to ograniczeni. Lubimy wolność rozwoju
i budowania na tym, co kochamy.
Zauważyłem, że Risen Prophecy ma tendencję
do tworzenia dłuższych utworów.
Czy kiedykolwiek myślałeś o napisaniu kilku
szybkich rock'n'rollowych killerów?
(Śmiech) Trudno nam pisać krótkie piosenki,
bo zawsze czujemy, że możemy dorzucić coś
więcej do naszych pomysłów. Naprawdę doceniam
możliwość napisania czegoś krótkiego i
wesołego, ale nie jestem pewien, czy na tym
właśnie polega nasza siła.
Tytułowy utwór ma kilka orientalnych wstawek
muzycznych.
Jest wiele starożytnych babilońsko-sumeryjskich
koncepcji, które przewijają się przez album,
więc to musiało być reprezentowane także
w warstwie muzycznej.
Wydajecie swoje albumy z 4-5-letnią przerwą.
Czy jest to dla Ciebie optymalne tempo,
czy masz zamiar robić to częściej w przyszłości?
Proces pisania jest dla nas dość szybki, kiedy
już się wreszcie zacznie. Główną kwestią są
dla nas koszty nagrań. Potrzeba dużo czasu,
żeby zebrać pieniądze na nagrywanie, a szczególnie
dla nas, ponieważ naprawdę zwracamy
uwagę na szczegóły. Prawdopodobnie wydawalibyśmy
je co dwa lata, gdyby to tylko było
możliwe.
który doprowadził do założenia zespołu?
Chcieliśmy po prostu grać muzykę z ludźmi,
którzy lubią tę same dźwięki.
Jak spędziliście te cztery lata, które upłynęły
od wydania "Into the Valley of Hinnom"?
Zrobiliśmy kilka mniejszych tras koncertowych
i kilka większych, a następnie skupiliśmy
się na pisaniu kolejnego albumu. Tworzenie
"Voices..." nie zajęło nam dużo czasu
(według naszych standardów), ale zgromadzenie
pieniędzy na nagranie tego albumu to już
inna kwestia, dlatego między "Hinnom" a nowym
albumem upłynęło tyle lat.
Foto: Risen Prophecy
ale o tym przekonamy się w przyszłości.
Czy "Voices from the Dust" to należy traktować
jako album koncepcyjny? Jaka jest
jego historia?
Teksty są utrzymane w klimatach fantasy, ale
są w niej stałe odniesienia do naszego realnego
świata. Zarys konceptu to podróż wędrowca,
który znajduje się w krainie całkowitego spustoszenia.
W trakcie opowieści doświadcza on
różnych wizji zarówno dotyczących przeszłości,
jak i przyszłości, które pokazują, co spowodowało
to wspomniane już spustoszenie.
Wizje te pokazują, jak bardzo ludzkość jest
skorumpowana i że ogień, który spalił świat
naszego bohatera, jest bezpośrednią konsekwencją
tego zepsucia.
Czy traktujecie teksty Waszych utworów
jedynie jako dodatek do waszej muzyki, czy
jest to dla Was coś naprawdę ważnego?
Teksty są tak samo ważne jak muzyka podczas
pisania.
Ross, wiem, że ty też grasz w death metalowym
zespole Vacivus. Czy próbujesz przemycić
jakieś wpływy tego stylu do nagrań
Risen Prophecy?
Myślę, że wszystko, co jest jakąś częścią muzycznego
świata, ma możliwość wpływania na
was w jakiś sposób, ale tak naprawdę nie żeby
te zespoły wpływały na siebie nawzajem. Bardziej
ekstremalne sekcje w Risen Prophecy są
tam od początku, więc to nie jest coś nowego,
ale myślę, że najnowszy album ma ich więcej
niż wszystkie poprzednie.
Czytałem też, że w tym roku odbyliście dużą
trasę koncertową z Vacivus. Jesteś zadowolony
z jej przebiegu? Czy są jakieś plany
dotyczące kolejnej trasy koncertowej Risen
Prophecy?
Tak, trasa poszła dobrze, dobra frekwencja i
świetnie było zagrać na SWR w Portugalii.
Chcemy zorganizować kolejną trasę, ale wiąże
się to z koniecznością znalezienia promotorów,
którzy by nas zarezerwowali lub agenta,
który by to zorganizował.
W którym kraju lubisz grać najbardziej i dlaczego?
Szczerze mówiąc, chcemy grać wszędzie tam,
gdzie nie graliśmy wcześniej, co zostawia nam
dużo miejsca na przyszłość!
Dziękuję bardzo za poświęcony czas!
Dzięki za pytania, Bartek!
Bartek Kuczak
108
RISEN PROPHECY
HMP: Istnieje teoria, że dla każdego zespołu
to ta trzecia płyta jest przełomowa, będąc
ostatecznym testem jego kreatywności czy
pozycji, ale wygląda na to, że u was wszystko
jest na przekór, łącznie z tym, że taką płytą
jest waszym przypadku dopiero czwarty
album?
CruciFox: Dużo o tym myślę. Sporo w tym
prawdy, aczkolwiek są przykłady późnych gaf.
Dwa z moich ulubionych zespołów to Slade i
AC/DC, a one dopiero w pełni wyszły na swoje
i ukształtowały się przy czwartym albumie -
Bez seniorskiej zniżki
Ależ ci Australijczycy mieszają!
Przejście od Motörhead do Blondie
to dla nich drobiazg, czerpią też z
bluesa, hard i glam rocka, psychodelii
i licho wie czego jeszcze, dzięki
czemu "Memoirs Of A Rat Queen"
naprawdę robi wrażenie i może się
podobać. Zresztą czy mogło być inaczej,
skoro wokalistka grupy zaczerpnęła
swój pseudonim Imperial Priestess Screaming Loz Sutch od jednego z najbardziej
odjechanych artystów w historii rocka?
Platformy online/streaming są świetne do
odkrywania muzyki, ale jako fan chcę być
właścicielem tego co kocham i wspierać artystę,
którego uwielbiam. Myślę, że wszędzie jest
tak samo z poważnymi fanami muzyki i zdecydowanie
z naszymi fanami. Produkcja/kupowanie
fizycznych wydań płyt tworzy typ
więzi/połączenia, które pokazują, że wszyscy
biorą to na poważnie!
Dlatego nastąpiła zmiana i w składzie pojawiła
się Imperial Priestess Screaming Loz
Sutch, dzięki czemu zaczęliście zupełnie
nowy rozdział?
Tak, jej wysokość, spadając z przestrzeni kosmicznej
do przedmieść Sydney, naprawdę
zmieniła sytuację. Bez niej wciąż błąkalibyśmy
się w ciemnościach.
Pamiętam jakie wrażenie wywarła na mnie
nagrana w iście gwiazdorskiej obsadzie płyta
"Lord Sutch And Heavy Friends" Screaming
Lorda Sutcha z roku 1970 - jak widzę, nie tylko
na mnie?
Nie tylko! Uwielbiam ten album. Zawiera niektóre
z najlepszych kawałków wszechczasów,
ale wciąż jest trochę nieokrzesany i ma na sobie
w całości szalone odciski palca Lorda Sutcha.
Graliśmy "Cause I Love You" parę razy
podczas naszych pierwszych występów.
Generalnie zresztą inspirujecie się bardzo różną
muzyką, co potwierdza zawartość "Memoirs
Of A Rat Queen" - bardzo eklektyczna
i urozmaicona, dzięki czemu możecie dotrzeć
do różnych słuchaczy, nie tylko miłośników
klasycznego rocka czy psychodelii?
Moje wytłumaczenie jest takie, iż w stylu muzycznym,
który lubimy, najlepsze kompozycje
zostały już napisane. Dążymy więc bardziej
do tego, aby połączyć różne style na jednym
albumie lub w kawałku, od trzymania się jednego,
rozpoznawalnego wątku. To nie jest tak,
że nie ma żadnych zasad, ale jest to kreatywny
sposób uhonorowania tych gigantów z przeszłości.
Myślę, że ludzie, którzy jarają się muzyką
ze złotych czasów rock and rolla będą jarać
się tym, co obecnie my próbujemy zrobić.
odpowiednio "Slayed" i "Let There Be Rock".
Lubię myśleć, iż podążamy ich ścieżką i wciąż
przy tych kilku pierwszych albumach wypracowujemy
naszą formułę.
Wasze poprzednie płyty ukazywały się nakładem
australijskiej wytwórni Erotic Volcano
Records, tak więc nie mogliście liczyć na
szerszą rozpoznawalność, nawet mimo obecności
w sieci - teraz wygląda to nieco inaczej,
bo dzięki Cruz Del Sur Music wasze wydawnictwa
będą szeroko dostępne...
To sprawia ogromną różnice i jesteśmy bardzo
wdzięczni. Nigdy nie wyobrażaliśmy sobie, że
nasz album będzie miał tak szeroki zasięg, ale
oto rozmawiam z polskim magazynem heavymetalowym!
To szalone!
Pytam o to nie bez przyczyny, bowiem w
czasach muzyki w sieci i coraz większej roli
streamingu zdajecie się przywiązywać duże
znaczenie do tego, by wasza muzyka była
dostępna przede wszystkim na płytach, kompaktowych
i winylowych?
Foto: Luka Bakota
Kiedy zaczynaliście pewnie nie zakładaliście,
że dojdzie do czegoś takiego, tym bardziej,
że zespół był rozdzielony pomiędzy
odległymi kontynentami, bo wokalista mieszkał
w USA?
Tak, pierwszy album był dosłownie projektem
studyjnym nagranym dla zabawy, który zrobiliśmy
z naszymi przyjaciółmi ze Stanów. W
żadnym razie nie wyobrażaliśmy sobie, że tak
to się rozwinie.
Można pracować korespondencyjnie, przesyłać
sobie demówki czy nawet nagrywać płyty
nie spotkawszy się ani razu, jednak nie jest
to rozwiązanie na dłuższą metę korzystne,
bo jednak nic nie zastąpi wspólnych prób i
regularnych, a nie tylko okazjonalnych, koncertów?
Brak koncertów był tym, co nam naprawdę
zaszkodziło. Naprawdę bardzo chcieliśmy
grać live, więc szukaliśmy wokalisty bliżej naszego
domu. Zespół, który widzisz dzisiaj, jest
rezultatem grania na żywo, sprawdzeniem co
zadziała i gdzie nas to zabrało.
Z drugiej strony dostrzegam też jednak pewien
minus, bo rockowa publiczność bywa
dość konserwatywna i nie lubi zbytnich
eksperymentów, może więc być tak, że dla
fanów lżejszego brzmienia będziecie zbyt
mocni, a zwolenników choćby Motörhead
odrzucą te nawiązania do Blondie czy
T.Rex?
Zapewne jest to prawda - jest to ok, rozumiem
ludzi, którzy myślą w ten sposób. Niemniej
jednak, tak w zasadzie jestem mile zaskoczony
tym, ile ludzi to kuma i są z nami na pokładzie,
szczególnie jeśli chodzi o europejskich
fanów metalu. Dla mnie dobra muzyka to dobra
muzyka, a dobry heavy metal można znaleźć
poza twoimi ulubionymi zespołami.
Wiem, że nie jestem w tym sam!
Dlaczego uważacie, że najlepsza muzyka
powstała akurat w dekadzie 1968-1978? Nie
dostrzegacie w latach późniejszych dla siebie
niczego ciekawego, programowo odrzucacie
takie arcydzieła jak na przykład "The Wall",
"Heaven And Hell" czy "Screaming For
Vengeance"?
Oczywiście w każdej erze można znaleźć
świetną muzykę! W mojej opinii lata 1968 -
78 zawierały najbardziej niesamowitą koncentrację
świetnej jakości rzeczy. Była eksplozja
rocka psychodelicznego, acid rocka, potem nadejście
hard rocka/heavy metalu, glam rocka,
punk - wszystko w ciągu dziesięciu lat. I były
także niesamowite podgatunki jak funk, soul,
garage rock itp., które wciąż kwitną. Niemniej
jednak, jeżeli zapytałbyś się członków zespołu
o ich ulubione, usłyszałbyś wszystko, od Voivod
i Iron Maiden, do The Cure i Hüsker
Dü. Więc mamy szeroką grupę zainteresowań
110
THE NEPTUNE POWER FEDERATION
muzycznych jako zespół. Odnośnie "Heaven
And Hell" - mój znajomy, gitarzysta Search
& DesTroy sprzedał mi kiedyś płytowe klejnoty
Sabbath ery z Dio.
Ale okładkę płyty Judas Priest sparafrazowaliście
na swój użytek, czyli i w latach 80.
też nie było tak źle? (śmiech)
Domyślam się, że mówisz chyba o "Screaming
For Vengeance"/"Ride The Iron Space
Bird" (śmiech) - tutaj mnie masz. Faktycznie
uwielbiam prace Douga Johnsona, które zrobił
dla Priest. I taaa, "...Vengeance" też ma
inne świetne utwory ("Riding On The Wind" -
co do huja! - śmiech).
Graliście przez lata w bardzo różnych zespołach,
rockowych i metalowych - to doświadczenie
na pewno pomaga w przypadku takiego
zespołu jak The Neptune Power Federation?
To bardzo pomaga w dawaniu sobie rady z
zaletami i wadami bycia w zespole - jesteśmy
trzódką z głowami na tym samym poziomie.
To ważne, aby wraz z wiekiem nie stawać się
jako zespół leniwym. Jesteś oceniany przez
dzieciaków, którzy są od ciebie o połowę
młodsi i nie masz u nich zniżki seniorskiej.
Nazwę też macie zresztą oryginalną - jaka
jest jej geneza?
Po prostu ta nazwa fajnie brzmi. Chciałem,
aby przywoływała poczucie autorytetu oraz
sugerowała podróże w kosmosie.
Muzyczny rynek jest teraz tak zapchany, że
samą muzyką trudno się obronić i przyciągnąć
uwagę słuchaczy - stąd wasze pseudonimy
czy image Imperial Priestess Screaming
Loz Sutch?
Taa, myślę, że prezentacja jest ważna. Kiedy
zaczynasz jest ciężko. Zachowujesz się jakbyś
grał na stadionie Wembley, kiedy tak naprawdę
jesteś w niewielkim barze z 20 ludźmi,
którzy mają tylko pewien poziom zaangażowania.
Na całe szczęście Imperialnej Kapłance
na nic zdadzą się ludzkie emocje, takie
jak wstyd czy świadomość. Ona przybyła jako
w pełni ukształtowana, stadionowa bogini.
Słyszałem głosy, że w pewnym sensie kopiujecie
tu Heilung, ale zdaje się, że jeśli nie
byliście pierwsi, to wynikło to niezależnie od
siebie?
Tak, to był tylko przypadek, ale Heilung ma
niesamowita prezencję wizualną - naprawdę
piękną i w pełni ukształtowaną. Jeśli miałbym
wyjaśnić różnicę to myślę, iż oni idą w bardziej
autentyczny średniowieczny pogański
kult, podczas gdy nasz styl okultystyczny zawiera
elementy science fiction i kultu Motörhead.
Co to za historia z dziennikiem, który zainspirował
tytuł "Memoirs Of A Rat Queen",
a do tego stał się też chyba punktem wyjścia
do niektórych tekstów?
Skoro Imperialna Kapłanka stała się centrum
naszego zespołu, chcieliśmy zrobić album,
który dałby jej szerszą historię w tle. Jako
wieczna, podróżująca w czasie istota, może
ona opowiedzieć wiele historii z czasów ludzkiej
przeszłości. Ten album jest więc dosłownie
serią wpisów z jej osobistego pamiętnika.
Dochodzi do tego specjalna oprawa graficzna
płyty, zresztą dbaliście o to od początku,
żeby wasze albumy, tak jak kiedyś, były
zwartą, artystyczną całością?
To nawiązuje ponownie do tematu skupienia
się na prezentacji. Jestem wielkim fanem sztuki
jako takiej, ale największym jeżeli chodzi o
albumy płytowe. Dobra okładka albumu posiada
własne życie, a także zwiększa połączenie
odbiorcy z muzyką. Reaguję choćby bardzo
emocjonalnie i pożądliwie za każdym razem,
kiedy widzę okładkę "Bat Out Of Hell". Mam
nadzieję, iż nasza też w jakiś sposób trafia do
ludzi.
Foto: Luka Bakota
Czyli może nie chcecie szokować, ale już zaciekawiać
słuchaczy jak najbardziej tak,
zmuszać ich do pewnego intelektualnego wysiłku?
Szok jest taką spoko taktyką, ale jego natura
może być ulotna, a także szybko się nudzić.
Znacznie bardziej wolę przyciągnąć uwagę ludzi
i zachęcić ich do głębokiego nura w temat.
Może zawierać się w tym dodawanie dziwnych
efektów dźwiękowych, które pojawiają
się tylko gdy słuchasz przez słuchawki, a także
stworzenie pewnej mitycznej otoczki wokół
zespołu, co do której odpowiedzi nie są łatwo
dostępne. Lubię mieć obsesję na tle zespołów,
które uwielbiam i staram się wytworzyć ten
sam klimat dla fanów The Neptune Power
Federation.
Wasi fani muszą też mieć niezły refleks, bo
wydanie 7" singla "Snaggletooth" w tak minimalnym,
liczącym raptem 30 egzemplarzy
nakładzie sprawia, że wszyscy raczej nie
zdołają go zdobyć?
Tak, to była nagroda za finansowanie nas
przez naszych najzagorzalszych fanów, specjalnie
była w tak małym nakładzie, żeby ich
właściciele poczuli się wyróżnieni. Pewnego
dnia w przyszłości mamy w planach wydanie
albumu kompilacyjnego z coverami - takie
limitowane albumy będą najprawdopodobniej
pełniły podobną rolę co wspomniany singiel.
Motörhead to wasz ulubiony zespół, stąd
pomysł nagrania ich klasyków "Killed By
Death" i "I'll Be Your Sister"?
Motörhead to pewnie punkt, w którym spotykają
się nasze gusta. Reprezentują wszystko
co wspaniałe, jeżeli chodzi o postawę i muzykę
w undergroundowym rock and rollu -
bardzo mocno się z nimi utożsamiamy. Są dobrym
punktem wyjściowym, nawet jeśli często
i daleko odchodzimy od ich muzyki. Naszą
filozofią jest nigdy nie odchodzić za daleko od
szablonu Motörhead.
Fani uwielbiają takie kolekcjonerskie wydania,
ale niektóre zespoły jednak przesadzają -
znam kilku fanów Tool, którzy zadowolili się
ich najnowszą muzyką w wersji cyfrowej,
uznali bowiem, że ta wypasiona wersja CD
"Fear Inoculum" jest najzwyczajniej za droga
- pokusilibyście się kiedyś o wypuszczenie
czegoś aż tak odlotowego i odpowiednio dużo
kosztującego, czy byłaby to jednak przesada,
nawet gdybyście zdobyli ogólnoświatową
sławę, tak jak zespół Maynarda Jamesa
Keenana?
W tym dniu i wieku nie zazdroszczę żadnemu
artyście, który próbuje wyżyć ze swojej
muzyki - to ciężki kawałek chleba, skoro większość
ludzi ma dostęp do twojej muzyki prawie
za darmo. Przesadna w tym o czym wspomniałeś,
pomimo faktu, że nowy album Tool
wydawał mi się całkiem fajny, to nie podoba
mi się pomysł sprzedawania wyłącznie bardzo
drogich wydawnictw. Masz wtedy przecież
niebezpieczeństwo izolowania fanów z kłopotami
finansowymi lub z robotą bez przyszłości,
a my kochamy tych ludzi.
Nie obrazilibyście się jednak na zdobycie
podobnej pozycji, chociaż w obecnych czasach
jest to znacznie trudniejsze niż jeszcze
w latach 90. czy nawet dwutysięcznych?
W tym momencie radzimy sobie mając małą,
ale oddaną grupę fanów. Nie miałbym nic
przeciwko temu, aby się ona powiększyła - dążylibyśmy
do tego, aby dbać o nich w ten sam
sposób co teraz.
Wojciech Chamryk, Przemysław Doktór,
Maciej Kliszcz
THE NEPTUNE POWER FEDERATION 111
HMP: Kolejne płyty Crystal Viper ukazują
się bardzo regularnie, niedawno miała miejsce
premiera najnowszej "Tales Of Fire And
Ice", a tu proszę, okazało się, że masz kolejny
zespół - wciąż jesteś takim niespokojnym
duchem, z mnóstwem pomysłów i chęcią zrobienia
czegoś nowego poza macierzystym zespołem,
czego efektem jest "Lore Of The
Land"?
Marta Gabriel: Zdecydowanie, i zapewniam,
że to nie jest mój ostatni tego typu projekt. To
żaden sekret, że muzyka jest moją największą
pasją i generalnie całe moje życie obraca się
wokół muzyki. Bardzo rzadko trafiają się dni,
kiedy nie gram, nie śpiewam, czegoś nie komponuję
lub nie nagrywam.
Jak doszło do powstania Moon Chamber?
Inna twarz Marty
Zespół Crystal Viper jest już powszechnie znany, ale nie wszyscy fani wiedzą,
że jego liderka Marta Gabriel nie lubi się ograniczać. Stąd rozliczne poboczne
projekty z jej udziałem czy gościnne udziały na wielu płytach różnych zespołów.
Teraz jednak Marta naprawdę zaskoczyła, nagrywając z nowym zespołem Moon
Chamber płytę "Lore Of The Land", na której wraca do korzeni heavy rocka, penetruje
też zupełnie inne regiony, a stworzyła go z gitarzystą Robem Bendelow, muzykiem
legendy NWOBHM Saracen:
Zanim zdążyliśmy zareagować, mieliśmy na
mailu kolejny utwór (śmiech)... W tamtym
czasie chciałam i tak nagrać coś innego, bo z
zespołem Crystal Viper nie było tyle pracy, a
jako, że jestem ogromną fanką doom metalu,
chciałam zrobić coś w stylu Solitude Aeternus
i Candlemass. Zaczęłam pracować nad
tym materiałem i wymyśliłam dla niego nazwę,
Moon Chamber, kiedy odezwał się Rob.
Stwierdziłam, że czemu by nie spróbować czegoś
zupełnie innego, i zaproponowałam mu
zrobienie całej płyty. Nazwa już była, materiał
muzyczny też się pojawił, pozostało skompletować
skład i nagrać płytę.
Miałaś już wcześniej okazję pracować z innymi
legendarnymi muzykami, ale myślę, że
każda tego typu współpraca jest dla ciebie
Rob od wielu lat już nie jest aktywnym członkiem
Saracen i żartuje, że zmusiliśmy go z
Bartem do powrotu do grania, ale wierz mi,
jego charakter wyklucza możliwość zmuszenia
go do czegokolwiek (śmiech). A tak poważnie,
to myślę, że ta magia i wspólne inspirowanie
się zadziałały tutaj w obie strony, gdyż Rob
zgodził się nagrać "Lore Of The Land" praktycznie
od razu, na pewno nie spodziewał się
takiego obrotu sytuacji. Generalnie całość powstała
bardzo szybko - cały materiał był gotowy
w bodajże dwa czy trzy tygodnie, potem
pozostało tylko zrobić demo, i nagrać album.
I tak, Rob chyba był trochę zaskoczony faktem,
że bardzo dobrze znam twórczość bliższych
mu zespołów, takich jak Uriah Heep,
Rainbow, czy nawet Heart, no i przede
wszystkim, że jestem fanką Saracen.
Myślę też, że czymś ciekawym było nagranie
dla niego całej płyty z wokalistką, bo
przecież wcześniej kobiece głosy pojawiały
się na jego płytach raczej okazjonalnie, choćby
na "Marilyn"?
Z tego co mi wiadomo, Rob niczego nie planował.
Jak wspomniałam, od dłuższego czasu nie
był aktywnym muzykiem, i po prostu od czasu
do czasu brał gitarę akustyczną w ręce i grał
sobie w domu przed kominkiem, dla własnej
przyjemności. Kiedy wysłał nam te pierwsze
dwa utwory, też chyba się nie spodziewał, na
jak podatny grunt trafią. To był mail w stylu
"napisałem piosenkę, może Ci się spodoba", i tyle...
24 godziny później już była nazwa zespołu,
zaangażowany producent, i sprecyzowany
plan kiedy nagrywam płytę (śmiech)...
To kolejny międzynarodowy skład z twoim
udziałem po Börn Again, ale jednak zwerbowałaś
do udziału w nim znacznie bardziej
znanych muzyków, z Robem Bendelow, gitarzystą
legendarnego Saracen na czele?
Prawdę powiedziawszy, sprawa z Moon
Chamber wyszła trochę przez przypadek.
Mój mąż wydał w swojej wytwórni singiel Saracena,
i potem wysłał jego kopie do członków
zespołu, w tym do Roba. Ten postanowił
poszukać więcej informacji o tym co robi ten
gość z tejże wytwórni i w ten sposób odkrył
Crystal Viper i mnie. Pewnego dnia Bart dostał
maila, że Robowi tak się spodobał mój
głos, że postanowił napisać pod niego utwór.
Foto: Moon Chamber
czymś nie tylko znaczącym, ale i bardzo inspirującym?
Oczywiście! Taka współpraca to zawsze okazja
do nauczenia się czegoś nowego, poza tym
to czysta magia - czasem widzisz kogoś po raz
pierwszy w życiu, zaczynacie razem grać i nagle
powstaje coś niesamowitego. Chyba zresztą
i tak było tym razem. Znałam się z innymi
muzykami Saracen wcześniej, ale nie z
Robem.
Rob był pewnie bardzo zainteresowany tematem
gdy okazało się, że interesują cię bliskie
mu klimaty, nieodległe od tego co nagrywał z
Saracen?
Od początku zakładaliście więc, że będzie to
zespół z prawdziwego zdarzenia, czy też
koncepcja pełnego składu zaczęła krystalizować
się w momencie gdy okazało się, że przygotowywany
z myślą o płycie materiał ma
spory potencjał?
Jedyne założenie jakie mieliśmy, to takie że to
musi być zrobione porządnie. Rob na początku
sugerował, żeby zrobić to w warunkach
domowych, może jako demo, a potem zobaczymy
co z tego będzie. Siedliśmy z nim przy
stole i daliśmy mu jasno do zrozumienia, że
albo robimy coś konkretnego, albo nic. Że taki
album nagrywa się raz w życiu, i że ma nam
sprawiać przyjemność i podobać się ludziom
za pięć, za 10, czy za 30 lat, że to ma być coś
czego się nie będziemy wstydzić. Chyba zdziwiło
go nasze podejście, ale praktycznie od razu
się zgodził.
Klawiszowiec Paul Bradder był oczywistym
wyborem, perkusistę Pagan Altar Andy'ego
Greena też pewnie oboje doskonale znaliście,
ale mieliście wakat na stanowisku basisty i
112
MOON CHAMBER
w ten właśnie sposób zostałaś nieoczekiwanie
basistką?
Andy'ego Greena ściągnął Bart, który w
przypadku Moon Chamber od początku
wcielił się w rolę producenta, i poukładał
wszystkie elementy tej układanki. Znał Andy'
ego, bo jakiś czas wcześniej pracował z nim
nad płytą Pagan Altar, i kiedy zaczęliśmy
pracować nad materiałem demo Moon
Chamber, puścił płytę Pagan Altar "The
Room Of Shadows" i powiedział, że właśnie
perkusisty w takim stylu nam potrzeba - na co
i ja i Rob od razu się zgodziliśmy. W międzyczasie
Rob zaprosił do współpracy swojego
przyjaciela Paula Braddera z Saracen. Zabrakło
basisty, no i padło na mnie.
Był to twój debiut w tej roli czy miałaś już
wcześniej okazję grać wcześniej na basie
podczas nagrań? Fakt, że na co dzień grasz
na gitarze rytmicznej był tu pewnie ułatwieniem?
Nagrałam większość partii basu na płytę Crystal
Viper "Crimen Excepta", i całość na płycie
"Possession", więc nie był to mój pierwszy
raz. Poza tym, nagrywałam też partie basu w
licznych projektach, i zawsze też nagrywam
bas do utworów które sama komponuję... Nigdy
nie myślałam o tym w ten sposób, że gra
na gitarze miałaby ułatwić mi grę na basie - raczej
bym powiedziała, że generalnie znajomość
teorii muzyki i wykształcenie w tym kierunku
były bardziej pomocne. Moim podstawowym
instrumentem jest fortepian.
Skład dopełnił Richard Bendelow, syn Roba
- wcześniej nie miał czasu na wzięcie udziału
w tej sesji czy zaważyły na tym inne okoliczności?
To jest tutaj najśmieszniejsze: my po prostu
nie wiedzieliśmy, że Richard jest basistą! To
znaczy Rob oczywiście wiedział, tym bardziej,
że Richard kiedyś nawet występował gościnnie
z zespołem Saracen, ale kiedy pracowaliśmy
nad albumem Moon Chamber, Rob jakoś
zapomniał o tym szczególe.
Gdzie nagraliście "Lore Of The Land"? To
była jedna, wspólna sesja, czy też, znając
obecne realia, pracowaliście raczej na własną
rękę, nagrywając swe partie w różnych studiach?
Prawie wszystko zostało nagrane w Kosa Buena
Studio w Polsce, w tym samym zresztą
gdzie zrobiliśmy ostatnie produkcje Crystal
Viper, i pracowaliśmy z tym samym producentem
i realizatorem. Tak więc za nagranie,
realizację, miks i mastering albumu Moon
Chamber odpowiadają dokładnie te same
osoby, które robiły to na nowym albumie Crystal
Viper. Jedynie Paul dosłał swoje partie
klawiszy i wstawiliśmy je do miksu, ale reszta
została nagrana tutaj na miejscu.
Ktoś znający cię z Crystal Viper może się tu
nielicho zdziwić, bowiem w Moon Chamber
eksplorujesz inne pokłady metalowych złóż -
wracacie z Robem do początków nurtu NW
OBHM, ale sięgacie też do hard rocka czy
rocka progresywnego. Sporo też w tych
utworach odniesień do tradycyjnego, brytyjskiego
folkloru czy wręcz piosenkowych rozwiązań
- miało być inaczej i udało się ten
efekt osiągnąć?
Kiedy padło już to sakramentalne "tak, działamy",
zaczęłam przymierzać się do śpiewania
tych utworów i stwierdziłam, że coś jest nie
tak. Po prostu coś "nie brzmiało". Musiałam
poukładać sobie w głowie ten materiał,
zmienić podejście do śpiewania, i wyłączyć ten
dopalacz z napisem "heavy metal" (śmiech).
Muzyka Moon Chamber wymagała zupełnie
innego podejścia, więc tak, miało być inaczej,
i wydaje mi się, że udało się ten efekt osiągnąć.
Nagranie coveru, choćby Saracen, byłoby w
tej sytuacji zbyt oczywistym rozwiązaniem,
wolałaś postawić na autorskie kompozycje?
No nie tak do końca, bo jednak postawiliśmy
także na oczywiste rozwiązania i cover Saracen
też nagraliśmy (śmiech). Nowa wersja
utworu "Crusader" w wykonaniu Moon
Chamber znalazła się na singlu promującym
płytę i na japońskiej wersji albumu jako bonus
Foto: Moon Chamber
track. To był mój pomysł, powiedziałam Robowi,
że jestem fanką Saracen i bardzo chciałabym
nagrać jeden z klasycznych utworów tego
zespołu.
Warstwa tekstowa też jest urozmaicona -
dawne legendy są wciąż świetnym źródłem
inspiracji do pisania metalowych utworów?
Zacznijmy od tego, że Moon Chamber chyba
nie jest tak do końca zespołem metalowym.
Myślę, że bliżej mu do hard rocka czy nawet
klasycznego rocka. A co do tekstów, to od początku
mieliśmy w głowie koncept w którym
muzyka, teksty i oprawa graficzna stanowią
jedną całość. Muzyka Moon Chamber jest
bardzo epicka, nastrojowa, momentami wręcz
mistyczna, i te teksty musiały do niej pasować.
Płytę promuje utwór/teledysk "Ravenmaster",
mogący zainteresować nie tylko fanów
hard 'n' heavy, ale też innych odmian rocka -
to dlatego go wybraliście?
Stwierdziliśmy, że "Ravenmaster" będzie dobrze
reprezentował album, bo jest jakby pomostem
między klasycznym heavymetalowym
graniem, a właśnie innymi odmianami rocka.
Gdyby wyważyć album i dać po jednej stronie
najcięższe a po drugiej najlżejsze utwory, to
"Ravenmaster" byłby gdzieś na środku.
Gdzie zarejestrowaliście te zdjęcia, plenerowe
i we wnętrzu? Ujęcia z ptakiem były
montowane, bo wyglądają bardzo naturalnie,
szczególnie kiedy siada na twej ręce?
Teledysk kręciliśmy w okolicach Burton Upon
Trent w hrabstwie Staffordshire w Anglii, zarówno
ujęcia we wnętrzu kaplicy jak i te na zewnątrz.
Ujęcia z krukiem są prawdziwe, kruk
miał na imię Mordred (co ciekawe to ona, mimo
iż nosiła męskie imię) i jest w Wielkiej
Brytanii gwiazdą filmową, która często bierze
udział w produkcjach z udziałem zwierząt.
"Lore Of The Land" wydała firma No Remorse
- ludzie z AFM Records nie byli zainteresowani
tą płytą czy sama uznałaś, że
lepiej poszukać innego wydawcy, a oni niech
skoncentrują się na promowaniu Crystal
Viper?
Ludzie z AFM byli pierwszymi którzy usłyszeli
ten materiał, gdyż tak się złożyło, że
dzień po tym jak skończyliśmy demo, odwiedzaliśmy
siedzibę AFM w Hamburgu, żeby
przedyskutować co i jak z Crystal Viper. Materiał
im się podobał, ale wspólnie stwierdziliśmy,
iż jednak lepiej będzie jeśli oni skoncentrują
się tylko na Crystal Viper. Mieliśmy kilka
innych ofert, ale nie dość, że Chris i Edyta
z No Remorse Records zaoferowali najlepsze
warunki, to znamy się też osobiście - wiedzieliśmy
więc, że płyta będzie w dobrych rękach.
Planujecie koncerty z tym materiałem, uda
wam się zgrać trochę wolnych terminów żeby
ruszyć w trasę? Liczysz, że w przypadku
Moon Chamber będzie inaczej niż z Börn
Again, gdzie skończyło się tylko na jednym
singlu?
Na ten moment nie planujemy żadnych koncertów.
Jeśli by miało do tego dojść, na pewno
musielibyśmy poszerzyć skład zespołu, gdyż
utwory Moon Chamber są dość wymagające.
Staram się nie liczyć na nic i nie planować
zbyt dużo, i po prostu cieszyć się faktem, że
udało się wydać kolejny fajny album, który
być może sprawi ludziom trochę radości. To
jest tutaj najważniejsze: dzielenie się pasją z
ludźmi, dzielenie się muzyką.
Wojciech Chamryk
MOON CHAMBER 113
HMP: Oryginalna nazwa to teraz podstawa,
ale wasza jest nawet czymś więcej -
zdradzisz jej znaczenie?
Reuben W. Storey: Hej, dzięki za wywiad!
Nazwa na pewno jest dziwna, ale to jedyna,
jaką mieliśmy! Po odrzuceniu paru potencjalnych
nazw Jenna sugerowała imię swojego
starego kolegi z klasy. Pomimo, że słabo go
znała, zapamiętała jego imię. Po paru poprawkach
w pisowni mieliśmy już gotową nazwę.
Nie ma ona żadnego znaczenia, ale czuję,
że daje okazję, aby zdefiniować sobie jej
znaczenie samemu, bez przyjętych z góry założeń.
Quayde LaHüe to początkowo zespół
Żadnego nowoczesnego szajsu!
Po Christian Mistress pozostało niestety
tylko wspomnienie, ale muzycy
tej grupy nie zamierzali rezygnować
z grania. Skompletowali skład, wypatrzyli
odpowiednią wokalistkę i
poszli jeszcze bardziej w klimaty
archetypowego hard'n'heavy. Basista Reuben
W. Storey opowiada nam nie tylko o debiutanckim albumie "Love Out Of
Darkness" Quayde LaHüe , ale też o pasji do dawnych nośników dźwięku, wręcz
fetyszyzacji starych technologii:
porównań z Christian Mistress, głosów
typu: o, znowu robią to samo?
Naszym celem, tak jak przy Christian Mistress,
nie było posiadania wokalistki. Celem
było posiadanie dobrego(!) wokalu, a w obu
przypadkach jego posiadaczką okazała się być
kobieta. Strach porównań nas nie opuścił, ale
to bez znaczenia, bo ważniejsze jest robienie
dobrej muzyki, niż granie dla rozgłosu.
Jestem zadowolony z takiego obrotu spraw.
"Day Of The Opressor" może się wydawać
poganiany, ale chcieliśmy nagrać piosenki,
przy których pomagał nam Tim, zanim odpłynął.
Kasety nieodwołalnie kojarzą się z metalowym
podziemiem - to dlatego wybraliście
akurat ten nośnik? Jest też tańszy od płyt
winylowych, nawet w 7" formacie, co pewnie
też miało znaczenie?
Jak najbardziej, czynnik ekonomiczny był ważny
przy wyborze tego formatu. Z kasetą mogliśmy
mieć fizyczne wydawnictwo w odpowiednim
nakładzie i nie musieliśmy w celu
wydania płyty napadać na bank.
trzech muzyków Christian Mistress. Kiedy
ta grupa zawiesiła działalność nie wyobrażaliście
sobie swego dalszego życia bez muzyki,
stąd pomysł na nowy zespół?
Aby być całkowicie zgodnym ze stanem faktycznym
dodam, że w składzie jest obecnie
tylko dwóch członków Christian Mistress -
Jonny i ja. Tim opuścił zespoł w lutym 2017,
aby wstąpić do marynarki i w tym czasie
przyszedł Max. Zaczątki zespołu powstały
dwa lata wcześniej, kiedy Christian Mistress
dalej koncertowało. Podczas przerw Jonny i
ja pracowaliśmy nad nowymi piosenkami,
które napisał. Jako, że większość materiału
Christian Mistress pisał Oscar, kawałki napisane
przez Jonnego stały się zaczątkiem
nowej grupy.
Od razu założyliście, że formuła z wokalistką
będzie tą idealną? Nie obawialiście się
Foto: Quade LaHue
Jak Jenna Fitton do was trafiła? Znaliście
się już wcześniej, wiedzieliście, że śpiewa i
sprawdzi się w studio i na scenie?
Znaliśmy Jennę, jako artystkę oraz koleżankę.
Nie wiedzieliśmy o jej umiejętnościach wokalnych,
ale słyszeliśmy, że jest w bardzo dobrym
coverbandzie Black Sabbath, który
działał kiedy graliśmy z Christian Mistress.
Wystarczyło spytać czy chce dołączyć do naszego
powstającego zespołu.
Musieliście mieć sporo nowych pomysłów,
skoro już kilka miesięcy po założeniu zespołu
wydaliście debiutancką EP "Quayde
LaHüe", a na wiosnę 2017 kolejną, "Day Of
The Oppressor"?
Jonny to płodny twórca, a w tym okresie
dużo ćwiczyliśmy, żeby zespół brzmiał lepiej
i lepiej. Jedna płyta na rok to idealny schemat,
tak sądzę.
Nie lepiej było trochę poczekać i wydać od
razu debiutancki album? Woleliście zaczynać
stopniowo, od kasetowych, krótszych
materiałów, wydawanych w limitowanych
nakładach?
Wykorzystywaliście zwykłą taśmę czy
chromową, zapewniającą lepszą jakość
dźwięku?
Taśma, której używamy oferuje "najwyższą
jakość duplikacji na ferrycznej taśmie
RTM"… Nie znam się na technologii, więc
nie wiem co to dokładnie znaczy, ale odtwarzana
na kilku magnetofonach brzmi dla
mnie świetnie.
Na przełomie lat 70. i 80. działał w USA
fajny zespół Storm z wokalistką Jeanette
Chase, grający melodyjnego AOR/hard
rocka. Jednak wy pokopaliście głębiej, nagrywając
cover "Nightmare" norweskiego
Storm - lubicie takie zapomniane, ale wciąż
warte uwagi perełki z dawnych lat?
Christian Mistress grało z Magister Templi
w roku 2015. Ich basista miał wydawnictwo,
które właśnie wydało MLP Storm na 10" płycie,
które odtworzył nam na imprezie po koncercie.
Jonny i ja załapaliśmy bakcyla na tę
płytę i chcieliśmy zagrać, "Nightmare" w nowym
zespole. Tak, ciągle szukamy takich zaginionych
perełek z przeszłości.
Wiele zespołów popełnia chyba duży błąd,
sięgając przede wszystkim do tych najbardziej
znanych utworów klasyków hard &
heavy, stąd takie zatrzęsienie nowych wersji
"Paranoid", "Smoke On The Water", "Breaking
The Law" czy "The Number Of The
Beast", a to nie tędy droga?
Kiedyś graliśmy cover Kiss "Hotter Than
Hell" i dyskutowaliśmy nad innymi coverami,
ale skupiliśmy się na autorskim materiale jak
już "znaleźliśmy swoje brzmienie".
Doceniam atuty płyt DVD i mam ich sporo,
ale nigdy nie pozbyłem się magnetowidu i
iluś setek kaset video - choćby dlatego, że
wciąż są koncerty czy różne filmy/materiały
niedostępne na nośnikach cyfrowych. Wy
114
QUAYDE LAHUE
też musicie mieć słabość do formatu VHS,
skoro wydaliście "Half-Live" na tym zapomnianym
już w sumie nośniku?
Jonny i ja od lat chcieliśmy nagrać domowy
teledysk i z pomocą Freddy'ego Doblera z
TV MTN (pomagał nam też przy innych naszych
teledyskach) spełniliśmy to marzenie.
VHS był oczywistym wyborem, ponieważ
chcieliśmy, aby nasze wydawnictwo było bardziej
"undergroundowe" i ciekawe. Nic, co
miałoby być powszechnie znane.
Można tę kasetę video traktować też, mimo
śladowego nakładu, jako swoistą promówkę
"Love Out Of Darkness", zawiera bowiem
cztery utwory, które trafiły na wasz debiutancki
album?
Tak koniec końców postrzegaliśmy to wideo
jako demo naszej płyty.
Czekam więc na renesans popularności 8
tracków (śmiech). A tak na serio wychodzi
na to, że po tym dość długim okresie zachłyśnięcia
się cyfrą i dominacji płyt CD/
DVD ludzie zatęsknili za analogowymi
nośnikami dźwięku?
Obgadaliśmy tę opcję (serio!) z naszym perkusistą
Peterem, który kolekcjonuje 8-ścieżkowce
(jak i LaserDisc, VideoDisc, BETA i
inne wymarłe formaty). 8-ścieżkowiec to koszmar,
jeśli chodzi o sekwencjonowanie (cztery
strony o równych długościach!!) i opakowanie
jest słabe - tylko naklejka na nieschludnym
kartridżu. Fetysz starych technologii to
nic nowego, można powiedzieć, że to zrozumiała
odpowiedź na współczesność. "Żadnego
nowoczesnego szajsu!"
Fajne jest też to, że każda kaseta magnetofonowa
czy video jest jedyna i niepowtarzalna,
bo w zależności od tego jak o nią dbaliśmy
i jak często odtwarzaliśmy, nośnik magnetyczny
zachowuje się inaczej, inne jest też
brzmienie - można nawet powiedzieć, że
taśma starzeje się jak człowiek?
To interesujące podejście! Na pewno jest coś
w docenianiu niedociągnięć czy wad. Mam
parę taśm, które musiałem naprawić z uwagi
na zepsuty odtwarzacz i teraz wady powstałe
przy naprawie są słyszalne i są dla mnie częścią
tych piosenek. Kiedy słyszałbym je na innych
nośnikach brzmiałoby to już alarmującą
i dezorientująco!
Foto: Quade LaHue
Ale "Love Out Of Darkness" nie ukazała
się, póki co, na kasecie - macie jednak pewnie
takie plany?
Nie widzę powodu by wydawać płytę na kasecie,
jako, że jest dostępna na CD i LP. Jak
ktoś naprawdę chce mieć to na kasecie,może
sobie przegrać!
To też prawda, ale co oryginał, to oryginał.
To najnowsze oblicze Quayde LaHüe, materiał
bardzo klasyczny, wręcz archetypowy
dla gatunku - eksperymenty nie są dla was,
skoro na przełomie lat 70. i 80. odkryto już
to, co najlepsze, więc staracie się czerpać z
tych klasycznych źródeł i tworzyć coś własnego?
Można z łatwością powiedzieć, że tworzymy
muzykę, jaką sami chcielibyśmy usłyszeć.
Jeśli chodzi o nasz zespół jest na tej płycie
wiele eksperymentów. Jeśli chodzi o odkrywanie
gatunku - nie obchodzi mnie to! Nie sądzę,
aby celem rocka było poszerzanie, szukanie
nowych form, ale generowanie mocnego
przekazu i dawanie słuchaczowi czegoś, do
czego może się odnieść i czego chce posłuchać.
Zauważalne jest ponowne zainteresowanie
takimi dźwiękami, tzw. retro rock wciąż
trzyma się mocno, ale jednak w metalowej
niszy wciąż dominują te bardziej ekstremalne
gatunki - liczycie, że za sprawą "Love
Out Of Darkness" zdołacie wypłynąć na
szersze wody, zainteresować swą muzyką
szerszą grupę słuchaczy?
Mam nadzieję, że ludzie chcą tego słuchać,
bo w moim biurze jest pełno kopii, przydałoby
się trochę miejsca! Nie patrzę na naszą
muzykę, jak na coś "retro" czy "vintage"…
Myślę, że to mocna muzyka, która nie potrzebuje
tworzenia kolejnego pod-pod-pod-podgatunku
dla niej.
W sumie i tak macie łatwiej, bo jednak
Christian Mistress był zespołem dość
rozpoznawalnym, jego płyty dzięki Relapse
były szerzej dostępne - 100% debiutanci
mają bardziej pod górkę?
Na pewno, skojarzenie z Christian Mistress
to przewaga. Te same zasady przyświecają
obu grupom i fan jednej może łatwo stać się
fanem drugiej, choć jak na moje ucho obie
brzmią inaczej.
Scena undergroundowa rządzi się swoimi
prawami, są nawetr różnice jeśli chodzi o
różne państwa, że o kontynentach nie wspomnę
- pewnie w ojczyźnie jesteście mniej
znani niż w Europie, bo jednak u nas tradycyjny
heavy metal/hard rock jest mimo
wszystko bardziej popularny?
Dziwne, myślałem, że heavy metal/hard rock
jest bardziej popularny w Europie. Wydaje
się, że jest tu dużo festiwali dedykowanych
tradycyjnemu metalowi i dużo dobrych wydawnictw.
Tak, sprzedaliśmy więcej kopii
płyt w domu niż za granicą, ale to przez
absurdalne ceny w USPS za przesyłkę. Kiedy
przesyłka kosztuje więcej niż produkt ciężko
uzasadnić kupno!
Macie więc co robić przez najbliższe miesiące,
żeby grunt pod kolejny album Quayde
LaHüe był jeszcze lepszy?
Na razie robimy sobie przerwę od Quayde -
była to męcząca płyta. Nikt nie wie, co przyniesie
przyszłość!
Wojciech Chamryk, Maciej Kliszcz
Foto: Quade LaHue
QUAYDE LAHUE 115
Heavy metal z Saksonii
Z byłego NRD pochodzi znacznie mniej heavymetalowych kapel niż z
Niemiec Zachodnich. Jedną z nowszych jest właśnie Turbokill, które możecie kojarzyć
jako zespół, w którym śpiewa były wokalista Alpha Tiger. Zamieniłam z
nim kilka słów na temat debiutu Turbokill.
HMP: Macie oryginalną nazwę. Na poczatku
myślałam, że będziecie brzmieć jak jakiś
retro speed metal w rodzaju Enforcer czy
Riot City.
Stephan Dietrich: Nazwę zespołu wymyśliłem
ja. Wpadła mi do głowy pewnego wieczora.
Według mnie nie ma bardziej odpowiedniej
i bardziej poruszającej nazwy dla
heavymetalowej kapeli. Ludzie powinno od
razu wiedzieć, czego się spodziewać, kiedy
usłyszą czy przeczytają nazwę "Turbokill".
Świadomie chcemy, żeby było wypasione, jak
tylko to możliwe. To dotyczy naszego brzmienia,
kawałków i koncertów. Zgrabna nazwa,
która od razu zostaje w głowie i nie zapomina
się o niej, do tej koncepcji pasuje.
Nie wiem, czy to dobre skojarzenie, ale sam
Czerpiecie też z wielu innych zespołów.
Słychać u Was zarówno Helloween jak i
Human Fortress czt Firewind.
Jako że wszyscy pochodzimy z różnych g-
atunków metalu, odbija się to w naszych inspiracjach.
Jako główne inspiracje mógłbym
poza Judas Priest wymienić też Accept,
Iron Maiden czy Helloween. Należą do
nich też Queensryche, Running Wild, Anthrax,
X Japan, a nawet na nasz styl miały
wpływ Slayer i Suicidal Tendencies.
Ale słychać też elementy hard rocka. Na
przykład linie wokalne w "Global Monkey
Show" brzmią nieco jak w Skid Row.
Styl Turbokill powinien być urozmaicony i
przystępny dla szeroko pojętej metalowej
publiczności. Chcieliśmy całkiem świadomie
napisać numer hardrockowy, ponieważ taki
kawałek kreuje zupełnie inny klimat, niż
nasz pozostały repertuar. Sam jestem wielkim
fanem głosu Sebastiana Bacha. Zawsze
chciałem napisać kawałek w jego stylu.
Kilku członków grało wcześniej w progresywnym
Ebony Wall. Dlaczego przerzucili się
na klasyczny heavy metal?
pochodziła jednak z RFN. Dziś w byłym
NRD jest coraz więcej kapel. Czujesz, że
scena się rozwija?
Naturalnie Wschodnie Niemcy mają także
silną scenę, choć raczej królują tutaj black,
death czy inne ekstremalne gatunki metalu.
Odbywają się tu też co roku znane metalowe
festiwale. Nadal jednak brać heavy, speed czy
thrashmetalowa koncentruje się w Niemczech
Zachodnich.
Wrócę do lat 80. w NRD. Macie jakieś
"metalowe wspomnienia" z tamtych czasów?
Nasz basista, Fox, wszedł w świat metalu w
latach 80. dzięki płycie Metalliki "… And
Justice For All". Wcześniej słuchał, a nawet
grał punka. Jest naszym zespołowym seniorem.
Reszta z nas była w tym czasie zbyt
młoda, żeby pamiętać te czasy.
numer "Turbokill" skojarzył mi się z Judas
Priest. Jeszcze ten przedrostek "turbo" kojarzący
się z ich płytą...
Faktycznie w kawałku "Turbokill" jak i w wielu
innych naszych numerach kierowaliśmy
się brzmieniem Judas Priest. Ogólnie ten
zespół wpłynął na nasz sposób tworzenia, a
"Turbo" jest jednym z moich ulubionych albumów.
Foto: Turbokill
Już w czasie zakładania Turbokill nikt z nas
nie miał ochoty kontynuować Ebony Wall.
Ronny (Schuster - gitarzysta) koncentrował
się w tym czasie na pierwszym materiale
Turbokill i nikt nie miał dobrego planu na
to, jak przyszłość Ebony Wall powinna wyglądać.
Dlatego właśnie kilka miesięcy później
zespół się rozwiązał.
Co ciekawe, kiedy odszedłeś z Alpha Tiger
i ten zespół długo nie pociągnął.
Nawet mimo tego, że Alpha Tiger znalazł w
osobie Benjamina Jaino godne zastępstwo
za sitkiem, warto pamiętać, że zmiana wokalisty
zawsze stanowi dla zespołu stylistyczne
wyzwanie. Trzeba jasno określić, co dalej
chce się robić.
W latach 80. większość kapel w Niemczech
Niezależnie od podziału kraju, Niemcy
mają bardzo bogatą scenę heavymetalową.
Spotkało Was kiedyś coś takiego, jak spotkało
Stormwarrior czy Paragon w postaci
wsparcia ze strony znanego muzyka?
Niestety jeszcze nie mieliśmy takiej okazji.
Ale nasza EPka z 2018 roku wywołała zamieszanie
i przygotowała nas na pisanie oraz
pracę nad pełnym albumem. Dlatego nie
zagraliśmy do dziś zbyt wielu koncertów. To
zmieni się radykalnie w 2020 roku, planujemy
wtedy wiele występów.
W takim razie życzę Wam wszystkiego, co
najlepsze na tej drodze!
Dzięki za wywiad. Mam nadzieję, że mogłem
dać czytelnikom i fanom jakiś ogląd na nasz
zespół. Życzę wielkiej frajdy przy słuchaniu
naszego albumu i widzimy się, mam nadzieję,
wkrótce na koncertach!
Katarzyna "Strati" Mikosz
116
TURBOKILL
Metal powinien być zabawny i wyzwalający
Hammerschmitt to zespół nie młody, gdyż istnieje już prawie 34 lata
(włączając w to okres, gdy grali pod nazwą Pierrot). Mimo tego stażu, dyskografia
grupy do najbogatszych nie należy. O tym dlaczego tak jest oraz o tym, jak wytrzymali
ze sobą ponad trzydzieści lat opowiedział nam basista grupy Armin..
HMP: Przez większą część okresu Waszego
istnienia śpiewaliście po niemiecku, jednakże
od czasu waszego albumu "Still On Fire" z
2016 roku jesteście zespołem anglojęzycznym.
Jakie są przyczyny tej zmiany?
Armin: Zauważyliśmy, że choć mieliśmy lojalnych
fanów, którzy naprawdę analizowali znaczenie
naszych tekstów, to jednak w ciągu ostatnich
kilku lat powróciliśmy do naszych muzycznych
korzeni. Wreszcie, około pięć lat temu,
słuchaliśmy starych kaset i powiedzieliśmy:
"Wow, to takie proste, tak musi brzmieć metal". W
zasadzie zakochaliśmy się w naszych starych kawałkach.
Kontynuując ten temat, klasyczny heavy metal
wydaje się być bardzo popularnym gatunkiem
w Waszym kraju, ale jest tylko kilka zespołów
śpiewających w Waszym ojczystym
języku. Co Twoim zdaniem jest przyczyną tej
sytuacji?
Dorastaliśmy przy takich zespołach jak Kiss,
Iron Maiden, Mötley Crüe czy Saxon, itp. Zaczęliśmy
tworzyć muzykę zainspirowani Kiss i
to są korzenie naszej muzyki. Niestety, nie brzmi
to za dobrze w połączeniu z językiem niemieckim.
Jak pewnie sam wiesz, nasz język jest
zbyt szorstki, chropowaty i nie dość melodyjny.
Walczyliśmy o to długo, ale jesteśmy, kim jesteśmy
- dziećmi lat 80. i 90. W latach 1986-1992
wszystkie nasze piosenki były w języku angielskim,
więc w zasadzie po prostu wróciliśmy do
naszych korzeni.
Wasz nowy album nosi tytuł "Dr. Evil". Kim
jest ten tytułowy doktor?
Ciągle słyszę jak Ben śpiewa "couse I'm doctor
Evil". Brzmiało to fajniei wszystkim się podobało.
Dr Evil dobrze wykorzystuje próżność ludzi
i niekończące się problemy, z którymi się
borykają: piękno, media społecznościowe, autoprezentację
i odmowę dostrzeżenia prawdy - Dr
Evil odzwierciedla współczesne społeczeństwo.
Czy głowa na okładce albumu należy do utytułowanego
lekarza lub jednego z jego pacjentów.
Jakich strzykawek w jego głowie jest pełno?
Jednego z jego pacjentów. Album mógł być również
zatytułowany "Overload". Trzeba pędzić,
żeby nadążyć, a dla wielu zwykłych ludzi życie
wydaje się toczyć zbyt szybko. Chcą, żeby sprawy
potoczyły się wolniej i cenią sobie stare wartości
- jak stary dobry metal. (śmiech)
który sprawił, że Hammerschmitt brzmiał tak,
jak powinien brzmieć zespół o takiej nazwie -
prosto, mocno i ciężko. Ci dwaj to bardzo profesjonalni
ludzie, którzy znają się na rzeczy.
W przeciwieństwie do "Still On Fire", "Dr
Evil" zawiera tylko nowe utwo. Kiedy zaczęliście
tworzyć ten materiał?
Wszystkie piosenki powstały po zakończeniu
trasy, a więc w latach 2016-2017. "Metalized"
powstał w 2018 roku.
Pod obecną nazwą działacie od 1997 roku. Czy
możesz wskazać najważniejsze wydarzenie w
swojej karierze. Coś, co było Waszym punktem
zwrotnym?
Były dwa punkty zwrotne w historii naszego zespołu.
Nasz zespół istnieje od 1986 roku, wtedy
pod nazwą Pierrot. W 1995 roku postanowiliśmy
zagrać niemieckie piosenki, a około 20 lat
później powróciliśmy do języka angielskiego.
No właśnie, w latach 1986-1996 graliście pod
nazwą Pierrot. Jakie były powody zmiany nazwy?
W 1995 roku nagraliśmy bardzo twarde i mroczne
demo i chcieliśmy mieć mocno brzmiącą,
Album "Still On Fire" zawiera nowe wersje
kilku utworów, które pierwotnie pochodzą z
Waszych demówek nagranych w latach 90-
tych, o których zresztą wspomniałeś.
Po prostu znów poczuliśmy, że możemy się dobrze
bawić. Presja, by stworzyć coś wyjątkowego
w naszym ojczystym języku zniknęła. Metal powinien
być zabawny i wyzwalający, przynajmniej
takie jest nasze zdanie. W ten sposób staliśmy
się fanami tego rodzaju muzyki i nadal nimi
jesteśmy. "Dr. Evil" jest dokładnie takim albumem,
jaki zawsze chcieliśmy stworzyć. Nigdy
nie byliśmy tak zadowoleni z naszej pracy jak
teraz, a "Still on Fire" otworzył przed nami
drzwi.
Pozostańmy jeszcze przez moment w temacie
"Still On Fire. Zalazło się tam też kilka świeżo
skomponowanych piosenek. Czy podczas
tworzenia, zakładaliście, że powinny one brzmieć
jak starze kawałki na tym albumie?
Utwory "Metalheadz", "WhooHoo" i "Crazy
World" są zupełnie nowe. Szczególnie "Metalheadz"
pokazał nam, że wciąż możemy pisać
własne utwory w stylu "Mean Streak", "Sanctuary"
czy "Still on Fire", które prawie w całości
wzięliśmy z kaset demo z początku lat 90-tych.
Foto: Hammerschmitt
"Dr Evil to autobiografia" - to zdanie możemy
przeczytać w Waszych materiałach promocyjnych.
Tworzymy razem muzykę w tym samym składzi
eod prawie 35 lat. Naprawdę chcieliśmy zrobić
ten album, ale ostatnie dwa lata były niezrównaną
odyseją. Jeden z nas poważnie zachorował,
co doprowadziło nas na skraj rozpaczy. I to nie
był jedyny problem zdrowotny. Wszyscy jesteśmy
przyjaciółmi i takie sprawy pozostawiają po
sobie skutki. Mimo to nagraliśmy w międzyczasie
płytę, ale byliśmy bardzo rozczarowani wynikami.
Utwory "Metalized", "War" i "End of
Time" szczególnie odzwierciedlają ten trudny
czas.
"Dr. Evil" został nagrany z Fabianem Wnzlem
i Achimem Kohlerem jako producentami, Jak
oceniasz ich prace?
Gernot stwierdził, że nie wydamy albumu w takiej
formie i albo wszystko nagramy jeszcze raz,
albo nie wydamy tego wcale. Zaproponował
współpracę z Fabianem Wenzlem. Chemia
między nami była od samego początku. Fabi
zobaczył okładkę i od razu wiedział, w którą
stronę iść. Pomógł nam poprawić się jako muzykom,
świetnie się bawiliśmy pracując z nim.
Miksem i masteringiem zajął się Achim Köhler,
charakterystyczną niemiecką nazwę. Wówczas
był to dla nas nowy początek, który prowadził
nas przez co najmniej 20 lat.
Jesteście bardzo unikalnym zespołem, gdyż jak
już wspominałeś, macie ten sam skład od samego
początku (1986 rok). Co sprawia, że nadal
gracie razem? Przyjaźń, miłość do metalu
czy coś innego?
Dałeś już idealną odpowiedź - naszą przyjaźń i
miłość do metalu. I rzeczywiście, bez Kiss ten
zespół nigdy by nie istniał. (śmiech)
A nie było nigdy sytuacji, że któryś z was
chciał odejść?
Były, i to nie jeden raz. Ale to czego nie robi się
za przyjaciół. Kochamy ten zespół tego stopnia,
że nawet w bardzo trudnych chwilach, zawsze
trzymamy się razem. Wspieramy się nawzajem i
podejmujemy wszystkie decyzje razem. Bez naszej
przyjaźni, Hammerschmitt już dawno byłby
historią!
Bartek Kuczak
HAMMERSCHMITT 117
Grzeczni do obrzydzenia
Bombus to nazwa, która dla większości naszych czytelników nie powinna
być całkiem anonimowa. Zespół ten zdołał już sobie wyrobić pewną renomę na
hard rockowo -metalowej scenie. Tak pewną, że udało mu się być dostąpić zaszczytu
bycia jednym z supportów samego Black Sabbath. Czym zaś jest Bombus
AD 2019/2020? "Kultura sępów", goście z telewizorami na głowach... Trochę niepokojąco,
i trochę (może nawet bardziej) groteskowo. O tym opowiedział nam gitarzysto
- wokalista (ostatnio bardziej to drugie) Bombus, Fredrik Feffe Ekholm.
HMP: Witam. Wasz nowy album zatytułowany
jest "Vulture Culture". Powiedz mi
proszę, czy możemy potraktować ten tytuł
jako opis cywilizacji, w której przyszło nam
żyć, czy może ma on zupełnie inne znaczenie?
Fredrik Feffe Ekholm: Hej! Tak, masz całkowitą
rację! To opis mentalnej kondycji gatunku
ludzkiego i sposób, w jaki zdajemy się
karmić cudzym nieszczęściem i obwiniać
wszystkich innych, a nie siebie samych. Podoba
mi poza tym sam wydźwięk tego tytułu.
jeździe na motorze bez przestrzegania przepisów
itp. Z drugiej strony mamy dużą liczbę
ideologicznie zaangażowanych zespołów
śpiewających o polityce, religii, wojnie i
innych trudnych tematach. Gdzie na tej
skali powinniśmy umieścić teksty Bombus?
Nie wiem. Nie jesteśmy ideologicznie zaangażowani,
nie mamy żadnego przesłania do
przekazania i nie podpisujemy się pod żadną
doktryną. Nigdy nie mówimy, co jest złe lub
dobre i nie mamy politycznego programu.
Nie mamy nic przeciwko piciu, pieprzeniu i
imprezowaniu (nie interesuje nas tylko jazda
na motorze), ale nie chcemy o tym pisać tekstów.
Steel Panther robi to znacznie lepiej.
Iron Maiden?
(Śmiech) Nie mielibyśmy nic przeciwko
byciu "kolejną żelazną dziewicą"! To solidna
kapela! Wszystko zaczęło się naprawdę ode
mnie, postanowiłem przejąć większą część
partii wokalnych. Na "The Poet and The
Parrot" Matte i ja dzieliliśmy się wokalem
50/50. Na "Repeat Until Death" nagrałam
większość wokali, a na "Vulture Culture" nagrałam
wszystkie główne partie. I z tego powodu
chciałem częściowo oderwać się od grania
na gitarze i skupić się bardziej na samym
wokalu. Na żywo jest naprawdę fajnie, kiedy
można skupić się bardziej na jednej rzeczy i
spróbować zrobić to naprawdę dobrze. Zacząłem
chodzić do trenera wokalu, żeby zdobyć
konkretne wskazówki i sprawdzić, czy
mogę rozwijać się jako wokalista. Powiedziałem
o tym chłopakom i nasz basista Ole,
który kiedyś grał w zespole Witchcraft znał
tego faceta, który jest fenomenalnym gitarzystą.
To właśnie był Simon. Jest on bez wątpienia
najlepszym gitarzystą, z jakim kiedykolwiek
grałem.
Wasze teksty dotyczą współczesnych ludzi
i tego, kim oni są. Głupota ludzka jest niewątpliwa,
jednakże czy Twoim zdaniem
jest ona najbardziej inspirującą rzeczą na
świecie?
O tak! Jesteśmy niekończącym się źródłem
inspiracji! Banda wielkich małp będących
świadomymi, że wszystko czego się tylko
dotkniemy to spierdoliliśmy, ale po prostu
nie możemy się kontrolować. Jesteśmy tacy
sprytni, ale zaprogramowani do samozniszczenia.
Taka jest prawda.
Niektórzy ludzie twierdzą, że rock'n'roll nie
jest dobrym nośnikiem dla niepokojących
tematów. Ich zdaniem rock'n'rollowcy powinni
śpiewać o chlaniu, bzykaniu łatwych
panienek, imprezowaniu do białego rana,
Foto: Bombus
Nie moglibyśmy też pisać o smokach i bohaterach
z mieczami. Obserwujemy świat i to
on nam dostarcza tematów, które chcemy
poruszyć. Mogę się zgodzić co do tego, że nie
zawsze traktowanie wszystkiego śmiertelnie
poważnie pasuje do konwencji rock'n'rolla,
ale my zawsze robimy to z odrobiną humoru
i nie traktujemy siebie zbyt serio. I jak powiedziałem,
nie jesteśmy zespołem politycznym
i nie mamy żadnego programu jako
takiego tylko obserwujemy i robimy rock'n'-
rolla! Ścieżka dźwiękowa do końca świata!
Do waszego składu dołączył trzeci gitarzysta
Simon Solomon. Skąd pomysł na dołączenie
trzeciej gitary? Chcecie być kolejnym
Podczas nagrywania "Vulture Culture"
współpracowaliście z producentem Danielem
Johanssonem, masteringiem zajął się
Jens Bogren. Jak oceniasz ich pracę?
10/10! Ci goście mają świetny słuch i masę
pomysłów. Zazwyczaj zostawiamy jakieś 30
procent niedokończonych rzeczy, kiedy
wchodzimy do studia, ponieważ jest to tak
inspirujące środowisko, że można w nim zyskać
kolejny poziom kreatywności. Posiadanie
dobrego producenta, któremu ufasz, to
naprawdę świetna sprawa. Zarówno Daniel
jak i Jens mają dobre pomysły. Mimo, że
wiemy, czego chcemy, czasem potrzebujemy,
by ktoś spojrzał na to z boku. Tak więc, Daniel
nagrał i wyprodukował, a Jens zmiksował
i opanował płytę i myślę, że naprawdę
dokończyli świetnie się uzupełnili.
Kontynuując temat Waszego brzmienia, w
materiałach promocyjnych można przeczytać,
że tak naprawdę nie ma innego zespołu
brzmiącego jak Bombus. Całkowicie się z
tym zgadzam. Jaki był Wasz sposób na
stworzenie Twojego unikalnego stylu?
Wierzę, że po prostu słuchamy muzyki i wyłapujemy
interesujące na brzmieniowe niuanse,
które naturalnie przekładają się na to
co robimy. Nigdy nie siadam i nie myślę
"stwórzmy coś wyjątkowego", po prostu większość
rzeczy wychodzi zupełnie w naturalny
sposób. Ale jedno jest pewne, kiedy kradniemy
pomysły (lub czerpiemy inspirację, jak
niektórzy to nazywają), nie kradniemy od in-
118
BOMBUS
nych zespołów metalowych. Bo to byłoby
zbyt oczywiste i nie wniosłoby nic nowego
do tego równania. To jest jak powiedzenie:
"Nie kradnij roweru swoim sąsiadom". To po
prostu nie jest mądre. Przejdźcie kilka przecznic
dalej i może wam się to uda.
Proste pytanie. Dlaczego faceci na okładce
albumu noszą stare telewizory na głowie?
Czyim pomysłem była ta grafika i jakie jest
jej znaczenie?
Proste, ale doskonałe pytanie! Jakiś czas temu
wpadłem na ten pomysł i pomyślałem, że
będzie fajnie się prezentował jako okładka.
To portret post-apokaliptycznej przyszłości,
w której my ludzie jesteśmy niewolnikami
maszyn. Komunikujemy się za pomocą klawiatury
i myślimy, że mówimy własnymi
umysłami, ale to naprawdę maszyna mówi
nam, co mamy pisać. Znaki na monitorach
symbolizują Czterech Jeźdźców Apokalipsy.
Znak pokoju jest naprawdę "znakiem
zwycięstwa" i reprezentuje podbój świata,
chmura grzybów reprezentuje wojnę, sęp reprezentuje
głód, czaszka ze skrzyżowanymi
kośćmi reprezentuje śmierć, a następnie dodaliśmy
piąty - uśmiechniętą twarz, która reprezentuje
idiotę będącego tu metaforą człowieczeństwa.
Na "Vulture Culture" możemy znaleźć kilka
wyraźnie sabbathowych kawałków.
Mieliście okazję być zespołem otwierającym
show Black Sabbath. Jakie to uczucie
grać przed pierwszym i największym zespołem
hard rockowym/ heavy metalowym
na świecie?
Black Sabbath jest dla nas oczywiście wielką
inspiracją. Składamy im hołd w utworze
"Mama", kradnąc bezpośrednio z "Sabbra
Cadabra". Granie przed nimi było naprawdę
fajne i stanowiło kamień milowy dla nas
wszystkich. Było to niemal surrealistyczne
przeżycie. Chodzi mi o to, że ich produkcja
jest genialna. Tamtej nocy wspierał ich też
Volbeat. Sabbathowa publiczność naprawdę
nas polubiła, mimo, że oczywiście byli
tam, by zobaczyć Black Sabbath, a nie nas.
Miałeś okazję na jakąś prywatną rozmowę
z Ozzym czy Tonym? Jakimi ludźmi wydają
się być twoim zdaniem?
Niestety nie. Nie wolno nam było nawet zbliżyć
się do ich zaplecza. Nie przejmuję się
tym jednak zbytnio. Nie mam potrzeby spotykać
się z takimi "legendami". Zawsze bardziej
interesowała mnie muzyka niż ludzie,
którzy za nią stoją. Jimmy Page przyszedł
na koncert, który graliśmy kiedyś z Graveyard
w Nowym Jorku. Stał tam obok mnie.
To było fajne i wszystko, wtedy akurat czułem,
że muszę z nim porozmawiać. Nie znam
go jako człowieka, znałem tylko jego muzykę.
Ok, powiedz mi proszę, podczas tras koncertowych
jesteście raczej grzeczni, czy
może dajecie się ponieść rock and rollowemu
stylowi życia?
Wiesz, że jesteśmy tak grzeczni, że prawie
mnie to obrzydza, a tak na serio, nie dajemy
się ponieść żadnemu stylowi życia. Jesteśmy
tak samo zwariowani na trasie jak i w domu.
Lubimy dobrze się bawić i naprawdę lubimy
swoje towarzystwo, ale nie pozwalamy, aby
"dobre czasy" spierdoliły to, co mamy do zrobienia
(co się rozkręca), Nie dajemy gównianych
występów z powodu idiotycznego zachowania.
Ale też nie jesteśmy ministrantami
ze szkółki niedzielnej (śmiech).
Co jest najbardziej szaloną rzeczą jaką
zrobiłeś na trasie? Tylko szczerze (śmiech).
Wiesz, że nie mamy zbyt wiele do opowiedzenia
w tej kwestii. Przepraszam za rozczarowanie,
ale mimo, że lubimy się bawić i
ogólnie dobrze się bawić, nie jesteśmy
Ozzy'm i jego ekipą, więc wszystko, co możemy
wymyślić, byłoby po prostu zabawą dla
dzieci w porównaniu z ich wyczynami
Foto: Bombus
Niektóre zespoły komponujące nowe utwory
podczas tras koncertowych, niektóre
twierdzą, że nie mogą tego zrobić, bo do
komponowania potrzebują specjalnych warunków.
A jak to jest z Wami?
Proces tworzenia to stała rzecz. Piszemy w
trasie, w domu, podczas jazdy samochodem,
gdziekolwiek i kiedykolwiek. Często tylko są
krótkie fragmenty, melodia, beat lub riff.
Często po prostu nuciłem to i nagrywałem na
moim telefonie. Potem siadam w moim domowym
studio i zaczynam śledzić i robić dema.
W moim telefonie mam setki krótkich,
dziwnych nagrań, do których często wracam.
Niektóre z nich są po prostu kompletnym
badziewiem. Brzmię jak pacjent szpitala psychiatrycznego,
który bełkota w jakimś dziwnym
amoku, ale wiele z nich to naprawdę
fajne rzeczy. Mam tam rzeczy nawet sprzed
10 lat. Z biegiem czasu jest mi oczywiście
coraz łatwiej, bo mamy sporo niedokończonego
materiału. Chcemy, aby nasze albumy
były różnorodne, miały różne tempa, były
dynamiczne i interesujące od pierwszej do
ostatniej nuty, więc z tej perspektywy wybieramy
materiał, który trafia na album. Tak
więc, jeśli jakiś utwór nie trafia na płytę, to
nie znaczy, że nie jest wystarczająco dobry,
ale może po prostu lepiej pasować do następnego
albumu.
Jakieś plany dotyczące koncertów promujących
"Vulture Culture"?
Zdecydowanie! Mamy kilka koncertów, które
odbędą się w listopadzie, a następnie w
grudniu w Niemczech, Holandii i Belgii. Rok
jest krótki i czas leci, więc to wszystko na co
mamy czas w roku 2019, ale w przyszłym
roku na pewno wrócimy do tego i zagramy
jak najwięcej.
Na początku Waszej działalności inspirowaliście
się niektórymi zespołami punk
rockowymi takimi jak Melvins czy Poison
Ideas. Jednakże Wasz muzyka zmieniała
się przez lata. Nadal jesteście fanami tego
gatunku?
Oh Yeah! Zdecydowanie! Kochamy zarówno
Melvins jak i Poison Idea i myślę, że nadal
w naszym graniu pojawiają się pewne elementy
twórczości tych zespołów. Ewoluowaliśmy
jako zespół i nie brzmimy tak samo jak
na naszym pierwszym albumie, ale to jest po
prostu naturalny postęp. Nadal słuchamy tej
muzyki, co wtedy. Dobra muzyka to dobra
muzyka i nawet po upływie czasu.
Wróćmy jeszcze na chwilę do czasów, gdy
byliście zespołem początkującym. Jakie są
różnice w Waszym spojrzeniu na muzykę
wtedy i teraz?
Jestem o dziesięć lat starszy i to widać nawet
w wyglądzie fizycznym, bo pojawiły mi się
pierwsze siwe włosy. Muzycznie pewne zmiany
były zupełnie naturalne. Mimo wszystko
uważam, że "Vulture Culture" jest swoistą
wypadkową naszych wcześniejszych rzeczy
i tych późniejszych. "Vulture Culture"
jest jak mieszanka "The Poet And The Parrot"
i "Repeat to Death", ale lepsza niż obie
te płyty osobno. Zawsze chcemy się rozwijać
i próbować nowych rzeczy i nie chcemy robić
tego samego albumu w kółko. Myślę, że z
każdym albumem zbliżamy się do istoty
Bombus i tego, czym naprawdę jesteśmy!
Bartek Kuczak
BOMBUS 119
Lubimy solówki!
Nie sądzę, żeby trzeci album tej niemieckiej grupy zainteresował kogoś
więcej niż tylko jej zagorzałych fanów, bowiem "Flame To The Night" to bardzo
przeciętny, tylko poprawny hard'n'heavy. Trudno jednak odmówić muzykom Spite
Fuel pewnego potencjału, pasji i zaangażowania, może więc w końcu coś z tego
zespołu będzie?:
HMP: Zmiana wokalisty jest sporym ryzykiem
dla każdego zespołu, nawet jeśli nie
jest on gigantem na miarę Accept, Maiden
czy Priest - co sprawiło, że Stefan Zörner
nie jest już frontmanem SpiteFuel?
Tobias Eurich: Tak, zdecydowanie jest to
ryzyko, gdyż zmienia to styl zespołu oraz
sposób, w jaki jest on postrzegany. Ale czasem
zdarzają się rzeczy, na które nie masz
wpływu. Doszliśmy do miejsca, w którym
chcieliśmy jako zespół czegoś innego. Myślę,
że to normalne - życie oznacza zmiany. A
zmiany nie zawsze są złe.
Zanosiło się na to już od jakiegoś czasu, czy
też była to nagła, spontaniczna decyzja i
nieoczekiwanie zostaliście bez wokalisty?
Tobias Eurich: To jest coś co narasta z czasem.
I tak też dzieje się w zespole, znasz
Tobias Eurich: To był zdecydowanie bonus
(śmiech). Taa, wiedzieliśmy, że musimy kontynuować
naszą działalność. Muzyka jest
tym, co sprawia, iż czujemy, że żyjemy.
Philipp Stahl: Mój przyjaciel powiedział mi,
że zespół szuka nowego wokalisty. Nawiązałem
bezpośredni kontakt i szybko nagrałem
kilka demówek. Już przy pierwszej próbie powiodło
mi się i zdecydowano, że zostanę nowym
wokalistą. To zagrało nie tylko na
płaszczyźnie muzycznej, jesteśmy teraz dobrymi
przyjaciółmi.
Znaliście się już wcześniej, co mogło być
ułatwieniem, czy przeciwnie, nigdy wcześniej
się nie zetknęliście?
Philipp Stahl: Krąg naszych znajomych pokrywał
się, może widzieliśmy się wcześniej jakoś
mimochodem, ale poznaliśmy się dopiero
Mieliście jednak ten luksus, że wciąż mieliście
tego samego wydawcę, firmę MDD,
tak więc mogliście spokojnie zająć się próbami
i dopracowaniem nowego materiału?
Tobias Eurich: Poniekąd. Markus Rösner z
MDD, nasz wielki szef i menadżer, wspiera
nas dzień po dniu. Nie bylibyśmy w stanie
robić tego jak to robimy, bez niego. Rozmawialiśmy
z nim w październiku ubiegłego
roku o nowych kawałkach oraz potencjalnych
nagraniach jeszcze w tym roku. Po paru
tygodniach pracy nad nowymi utworami
było jasne, iż stworzymy nowy album w
2019 roku. I oto on. (śmiech)
Wielu muzyków tworzy praktycznie non
stop, ciągle grają im w głowach nowe riffy
czy melodie - też tak macie, dzięki czemu
mogliście w trzy lata wydać trzy albumy,
nawet jeśli nad debiutanckim "Second To
None" pracowaliście nieco dłużej?
Philipp Stahl: Jasne, że tak! Gdy prowadzę
samochód albo ćwiczę na siłowni, mam
mnóstwo pomysłów na kompozycje i teksty.
To nigdy nie kończący się proces.
120
resztę chłopaków i czujesz kiedy jest coś, o
czym musisz pogadać. Kiedy dochodzi już do
tego momentu i sprawy stają się poważne,
uderza cię to jak rozbita kula. W SpiteFuel
chodzi o przyjaźń, nie jesteśmy jakimiś przypadkowymi
ziomkami, którzy robią muzykę…
więc jest w tym dużo emocji.
Co ciekawe poszukiwania następcy Stefana
nie trwały chyba szczególnie długo, skoro
raptem półtora roku po premierze albumu
"Dreamworld Collapse" wydajecie nowy
krążek "Flame To The Night" - czym Philipp
Stahl przekonał was do siebie, poza
tym, że ma metalowe nazwisko? (śmiech)
SPITEFUEL
przy reorganizacji zespołu.
Foto: SpiteFuel
Czyli czekało was podwójne wyzwanie:
stworzenie trzeciego, ponoć przełomowego
dla każdego zespołu, albumu oraz nagranie
go z nowym wokalistą - była to dodatkowa
motywacja do jeszcze bardziej wytężonej
pracy?
Tobias Eurich: Hmm, szczerze - nie. Nasze
motto to pracować najciężej jak się da, kiedy
już łapiemy się za nasze instrumenty. Albo
jak powiedzieli chłopaki z Airbourne: "Nie
ma innego sposobu jak ciężka praca, przyzwyczaj
się do tego".
"Dreamworld Collapse" był rozbudowanym
konceptem, tak więc tym razem pewnie od
razu założyliście, że jego następca pójdzie
w nieco innym kierunku - żeby nie powtarzać
się, nie grzęznąć w schematach, no i też
nie zamęczyć się znowu takim kolosem, bo
to jednak ogrom pracy?
Tobias Eurich: Abum jest zawsze statusem
quo. Chcieliśmy stworzyć potężny album,
aby scena stanęła w płomieniach, i tak też
uczyniliśmy. Ale tak, nie chcemy się powtarzać,
to byłoby nudne i rzeczywiście album
koncepcyjny oznacza olbrzymią ilość roboty.
To wspaniałe, widzieć jak wzrasta on od pierwszego
wersu, od pierwszego pomysłu konceptu,
od dyskusji nad treścią do samego albumu.
Ale tym razem potrzebowaliśmy, aby
był bardziej ostry. Nie mówię, iż nie zrobimy
tak ponownie. Potrzeba znacznie więcej, niż
tylko garść kawałków na zwarty album koncepcyjny
- taki album musi mieć czas, aby
dojrzeć.
Martin Buchwalter towarzyszy wam w nagraniach
od początku - wyobrażacie sobie
sesję SpiteFuel bez niego?
Tobias Eurich: Martin to wspaniały facet.
Potrafi świetnie doradzić oraz wydobyć z ciebie
to co najlepsze. Po pracy często siadaliśmy
razem, aby wypić kilka piwek. Tworzymy
z nim doskonałą harmonię.
Fakt, że jest również doświadczonym i cenionym
w metalowym światku muzykiem
Foto: SpiteFuel
też jest pewnie nie bez znaczenia, bo nie
teoretyzuje, wie doskonale w czym tkwi sekret
brzmienia metalowego zespołu?
Philipp Stahl: Martin ma duże doświadczenie.
Widać to w codziennej rutynowej pracy.
Podczas nagrywania nauczyłem się dużo rzeczy,
których nie ma w książkach.
Gernhart Studio Troisdorf też było w tej
sytuacji oczywistym wyborem?
Tobias Eurich: Po dwóch wspaniałych sesjach,
tak, to był oczywisty wybór. Martin
zna nas, a my jego, więc jeszcze lepiej się poznajemy.
A to spora frajda oraz nagrania wysokiej
jakości. Zwycięstwo, zwycięstwo.
Warto w dzisiejszych czasach oszczędzać
na brzmieniu? Przecież jeśli słabo brzmiąca
płyta będzie odsłuchiwana na przenośnych
odtwarzaczach czy w sieci, to zabrzmi jeszcze
słabiej, czy nie tak?
Tobias Eurich: Myślę, iż każdy album, każda
faza kariery potrzebuje własnego dźwięku.
Ale powinien on być wart pracy, więc tak
jest tego warty. Chcę możliwie najlepszego
dźwięku - najbardziej pasującego do kompozycji.
Bo one są tego warte. Jeśli nie chcesz
możliwie najlepszego dźwięku dla swoich
utworów, czy możesz sprawić aby były tak
wyjątkowe jak powinny?
Wielu muzyków ma problem z tym gdzie
zagrać solo i zwykle standardowo umieszczają
je po drugim czy trzecim refrenie,
ale z tego co słyszę na waszej płycie wy do
nich nie należycie: solo na otwarcie, solówka
w końcówce - każde miejsce jest dobre na
taką partię, wystarczy mieć klarowną wizję
całego utworu i trochę wyobraźni?
Tobias Eurich: Tak, uwielbiamy solówki
(śmiech). Nie ma żadnej zasady, iż musisz
grać solo po drugiej zwrotce. Kawałek opowiada
historię i sprawia, że coś czujesz. Więc
kiedy wiesz, co chcesz zrobić, dzieje się to
samo z siebie. I w sposób, w którym każdy
kawałek nie powinien być poddawany temu
samemu procesowi.
Do legendy przechodzą też w niektórych
zespołach niekończące się dyskusje na temat
ostatecznej listy utworów i ich kolejności
na płycie, bo co człowiek, to odmienna
opinia - z tym też nie mieliście problemu?
Philipp Stahl: To było łatwe (śmiech). Tobi
i ja pokazaliśmy dopracowany szkic zespołowi.
Wszyscy się zgodzili. To było trudne, że
każdy utwór bardzo nam się podobał - w
związku z tym musieliśmy się pogodzić, że
nawet dobre piosenki mogą być na końcu
tracklisty.
Lepiej jest więc skupić się na dopracowaniu
najlepszych utworów, niż mieć ich więcej,
bo wtedy nie ma możliwości, że jakiś świetny
riff czy rytmiczny patent zapodzieje się
gdzieś w czeluściach twardego dysku i ukaże
się dopiero po wielu latach, na płycie z
rarytasami w wersjach demo? (śmiech)
Philipp Stahl: Podczas pisania utworów,
skupialiśmy się na tych, na które natychmiast
mieliśmy znakomite pomysły. Już mamy
nowe pomysły, które łączymy z demo,
których nie ma na albumie.
Czujecie, że "Flame To The Night" to nowe
otwarcie dla zespołu, zupełnie inny rozdział?
W cztery lata istnienia pod nazwą
SpiteFuel zanotowaliście udany start, teraz
nadeszła więc pora na coś więcej?
Tobias Eurich: Tak i nie. "Flame To The
Night" jest tym samym SpiteFuel, co wcześniej,
oraz tym samym, którego brzmienie
chcieliyśmy usłyszeć w 2019 roku. Mieliśmy
wspaniały, ale wypełniony ciężką pracą rok.
Mamy wspaniały zespół, świetnego frontmana
i świetny album. Myślę, iż czas pokaże, co
się wydarzy, ale wciąż mamy dobrą passę i
jesteśmy gotowi grać wspaniały rock'n'roll w
2020 roku.
Wojciech Chamryk, Przemysław Doktór,
Karol Gospodarek
SPITEFUEL 121
Nic innego, jak ból
Matt Hanchuck to bardzo interesujący człowiek. Człowiek, który może
sporo opowiedzieć nie tylko o muzyce. Jako żołnierz oraz policjant widział sporo
i swe doświadczenia opisuje w niektórych utworach Wreck - Defy, zespołu, który
sam powołał do życia. Musi być także osobą dość charyzmatyczną, skoro udało
mu się przekonać byłych członków między innymi Testament oraz Annihilator do
zaangażowania się we w miarę świeży projekt. Jak to zrobił? Przeczytajcie sami.
HMP: Matt, utworzyłeś Wreck - Defy w
2016 roku po latach grania w różnych amatorskich
zespołach. Czy mógłbyś opowiedzieć
coś o swojej działalności muzycznej
przed rokiem 2016?
Matt Hanchuck: Zanim założyłem Wreck-
Defy po prostu grałem między innymi w
różnych cover bandach. Tworzę muzykę prawdopodobnie
od około dwudziestu lat. Na
dysku mam zebranego tyle materiału, ze spokojnie
można z tego zrobić trzy albumy.
Przez jakiś czas byłem w kapeli grającej covery
Metallicy. Pierwszy koncert z nimi zagrałem
w wieku 17 lat.
Wydajesz się być osobą całkowicie zainspirowaną
przez scenę thrashową z Bay Area z
lat 80-tych. Powiedz mi proszę, jak zaczęła
się ta fascynacja?
Dorastałem w latach 80-tych. Moja fascynacja
metalem zaczęła się od słuchania takich
kapel, jak AC/DC, Kiss, Judas Priest czy
Black Sabbath. Tego typu klasyczne rzeczy.
Uwielbiałem to, jednak swą twórczość inspiruję
głównie rzeczami powstałymi w latach
80-tych. Mam tu na myśli takie grupy,
jak Forbidden, Testament, Vio-lence, Megadeth,
Heathen, Overkill, Exodus, Laaz
Rockit, Xentrix, Mortal Sin, Meliah Rage,
Razor, Sacrifice itd. Możesz jeszcze dopisać
jakieś grupy, których tu zapomniałem wymienić.
Wszystkie z powyższych były ważne
w kształtowaniu mojego kierunku muzycznego.
Nie podchodzi mi za to growl charakterystyczny
dla death metalu. To zupełnie
nie moje klimaty.
Wreck-Defy to bardzo interesująca nazwa.
Jakie jest jej znaczenie?
Wreck-Defy to gra słów. Rectify = Wreck-
Defy. Nic więcej.
Na początku Wreck-Defy był dwuosobowym
projektem i w ten sposób nagrał pan
swój pierwszy album zatytułowany "Fragments
Of Anger" w 2017. Dlaczego zakończyłeś
swą współpracę z Justinem Stearem?
Justin nie chciał angażować się w żadne koncerty.
Justin chciał również być liderem zespołu.
Chciał robić swoje i mieć ostatnie zdanie
w wielu kwestiach. Nie koniecznie w
Foto: Anika Evans
Wreck-Defy ale w swoim własnym zespole,
który bardzo chciał założyć. Całkowicie to
rozumiem. Żeby było śmieszniej, właśnie
skończyłem prace nad partiami gitarowymi
na następny album, a Justin sporo mi pomógł
w kwestii inżynierii sesji nagraniowych.
Wciąż jesteśmy świetnymi przyjaciółmi i
myślę, że jeszcze będziemy współpracować
nad czymś razem. Chodzi nam po głowie
projekt stoner metalowy Spiritual Beggars.
Teraz masz zupełnie nowy skład - wokalista
Aaron Randall (ex-Annihilator), basista
Greg Christian (ex-Testament) i perkusista
Alex Marquez (który prawdopodobnie
sam nie pamięta wszystkich zespołów, w
których grał). Wszyscy oni są doświadczonymi
muzykami. Jak ich przekonałeś, by z
Tobą grali?
Wszystko przez media społecznościowe. Nie
było to czymś specjalnie trudnym. Ci faceci
mają naprawdę bogate życiorysy i kiedy
wszyscy zgodzili się razem ze mną pracować
Greg dołączył do załogi jako ostatni. Stało
się to dzięki naszemu producentowi Juanowi
Urteagę, który zmiksował "Remnants Of
Pain". Początkowo miałem zamiar sam zająć
się liniami basu, aż Juan zasugerował, żeby
poprosić o to Grega Christiana z Testamentu.
Pomyślałem, że nie mam nic do stracenia,
najwyżej odmówi. Kilka dni po wysłaniu
mu materiału otrzymaliśmy twierdzącą
odpowiedź. Uwielbiam Grega. To wspaniały
facet oraz wielki przyjaciel.
To naprawdę imponujący skład świetny
skład. Myślisz, że byłoby w porządku
nazwać Wreck-Defy "supergrupą"?
Cóż nie jest supergrupą, ponieważ jestem w
tym zespole. I ja w nim rządzę (śmiech).
Metal Allegiance jest super grupą.
Porozmawiajmy o Waszym nowym albumie
"Remnants Of Pain". Ten tytuł jest
trochę niejednoznaczny. Jak możemy to zinterpretować?
"Remnants Of Pain" oznacza w zasadzie, że
to co pozostaje to nic innego jak ból. Każdy
utwór przywołuję jakieś bolesne wspomnienie.
Ciekawą rzeczą jest również okładka albumu
pokazująca zniszczone miasto i smutnego
człowieka pomiędzy ruinami. Kim on
jest? Żołnierzem, który zrozumiał, co zrobił,
czy może ofiarą wojny?
Żołnierz jest załamany i doświadcza skutków
PTSD, które powodują, że niektórzy ludzie
całkowicie się zamykają i mają emocjonalnie
blizny na całe życie. Nie tylko przez to, co
widział, ale także przez to, co zrobił. Wojna
to piekło!
Wojna jest głównym zagadnieniem w wielu
twoich tekstach. Dlaczego uważasz, że to
odpowiedni temat dla utworów Wreck -
Defy?
Dlaczego? Ponieważ byłem w kanadyjskich
siłach zbrojnych i służyłem siedem miesięcy
podczas misji w Afganistanie w 2005 roku.
Inny wątek liryczny to ludzka natura. Dobrym
przykładem jest "Art Of Addiction".
Czy ten tekst był inspirowany Twoim
doświadczeniem, czy też doświadczeniem
kogoś, kogo znasz?
"Art Of Addiction" jest inspirowany osobistymi
doświadczeniami, jak również tym, czego
122
WRECK-DEFY
byłem świadkiem jako policjant przez ostatnie
13 lat mieszkając w Thunder Bay w
Ontario w Kanadzie.
"Looking Back" to inny utwór niż reszta
albumu. Zaczyna się jako ballada, która
później zmienia się w szybki utwór rock-
'n'rollowy. Czy uważasz, że dobrze jest
umieścić takie piosenki na swojej płycie? W
tej piosence śpiewasz, że jest już za późno,
by zmienić swój ból. Czy uważasz, że dobrze
jest żyć przeszłością? Czy nie uważasz,
że lepiej jest zostawić przeszłość za
sobą i cieszyć się życiem?
"Looking Back" to kwintesencja moich osobistych
doświadczeń z pobytu w Afganistanie.
To utwór o ostrym stresie pourazowym
i niemożności wymazania z umysłu
okropności wojny i przemocy. Stan ten może
nawiedzać ludzi i prowadzić do samobójstw,
depresji itd. Dla mnie jest to bardzo
osobista piosenka, która była inspirowana
klasycznym rockiem jak Judas Priest czy
Scorpions z lat 70-tych. I zdecydowanie nie
jest to ballada. 37-sekundowe akustyczne
intro nie czyni piosenki balladą.
Balladą jest za to "Angels And Demons".
Niektórzy ludzie uważają, że zespoły metalowe
nie powinny w ogóle grać tego typu
utworów, inni uważają zaś, że ballady metalowe
są najpiękniejszymi balladami jakie
ma do zaoferowania cały muzyczny świat.
Jaka jest twoja opinia na ten temat?
Ballady? Dobre utwory to dobre utwory. Nie
obchodzi mnie tempo. Jeśli piosenka jest
chwytliwa i ma dobry nastrój, to do mnie
trafia. To jest to, czego szukam w muzyce.
Mogę myśleć o wielu świetnych zespołach,
które ustawiły poprzeczkę dla wolniejszych
piosenek na metalowych albumach. Nie jest
to oryginalny pomysł. Metallica zrobiła to
w roku 1984 z mistrzowskim "Fade To
Black". Testament, Overkill, Forbidden,
Meliah Rage. Tak wiele wspaniałych zespołów
napisało niesamowite "ballady".
Tekst utworu "Blackened Cloth" jest pełen
krytyki dla Kościoła katolickiego. Czy uważasz,
że wszystkie religie są źródłem zła,
czy tylko ta jedna konkretna?
Foto: Anika Evans
To nie jest atak na Kościół katolicki. Utwór
ten należy raczej postrzegać jako dźwiękową
wersję prawdziwego wydarzenia, które miało
miejsce w moim życiu i było obrzydliwym
przejawem korupcji i perwersji, a także
hipokryzji ze strony Watykanu i jego biskupów.
Nie mam problemu z ludźmi, którzy
mają wiarę i wierzą w Siłę Wyższą. Nie ma
absolutnie nic złego w byciu uduchowionym.
Problem jedyne mam ze zorganizowaną religią.
Głównie ze względu na jej podziały w
kontrolowaniu ludzi. Mógłbym o tym mówić
bardzo długo... Może lepiej zostawmy w tym
miejscu ten temat.
Jak patrzysz na ten album 9 miesięcy po
jego wydaniu? Masz takie same uczucia jak
wtedy, gdy wyszedł?
Myślę, że album okazał się całkiem dobry.
Słyszę teraz kilka błędów związanych z
gitarami, co jest w 100% moją winą. W niektórych
utworach mógłbym momentami z-
agrać lepiej. Ale jest jak jest. Mam też pewne
drobne uwagi co do produkcji. Generalnie
jednak jestem zadowolony z tych kawałków
i nie sądzę, że którykolwiek z nich jest wypełniaczem.
Żałuje tylko, że nie zamieściłem
jeszcze jednego utworu na tym albumie. Ale
będzie on na następnym.
W książeczce albumu twierdzisz, że bez
fanów nie byłoby powodu, aby to w ogóle
ciągnąć. Starasz się utrzymywać bliskie
relacje ze swoimi słuchaczami?
Cóż, dla zespołu takiego jak Wreck-Defy to
bardzo ważne. Nie otrzymujemy żadnego
wsparcia finansowego od wytwórni, a stworzenie
albumu jak ten kosztuje tysiące dolarów.
Sam sfinansowałem obie płyty i zamierzam
sfinansować następny, nad którym
obecnie pracujemy, a który ukaże się w 2020
roku. Bez fanów nie byłbym w stanie odzyskać
kosztów albumów sprzedając kompakty
oraz winyle. Więc to jest trochę jak cykl.
Wykładam własne pieniądze na album,
tłoczymy kopie i mamy nadzieję, że sprzedamy
wystarczająco dużo, aby odzyskać
pieniądze, które kosztowało nas nagranie.
Ale clue tego wszystkiego jest fakt, że robię
muzykę, którą lubię i chcę się nią dzielić z
ludźmi. Jeśli ludzie ją lubią, mam nadzieję, że
kupią ją i podzielą się nią ze swoimi przyjaciółmi.
Co do kontaktu z fanami, to powiem
Ci, że znalazłem wśród nich kilku przyjaciół.
Uważam, że to wspaniałe. Na koniec
chciałem tylko wspomnieć, że nowy album
Wreck-Defy, który ma obecnie roboczy tytuł
"Everlasting Torment", jest na dobrej
drodze do tego, by stać się naszym najcięższym
i najlepszym z dotychczasowych wydawnictw.
Utwory są tym razem znacznie
bardziej epickie, z dużo bardziej złożonym
riffingiem i kilkoma dość technicznymi
pasażami. Bez utraty melodii, z których
Wreck-Defy jest znany. Rok 2020 będzie
dobrym rokiem dla Wreck-Defy!
Bartek Kuczak
Foto: Anika Evans
WRECK-DEFY 123
HMP: Ballbreaker kojarzy mi się bardzo
pozytywnie, bo z tytułem albumu AC/DC z
1995 roku. Istnieją też jednak cover bandy tej
grupy o takiej właśnie nazwie, nie było więc
pewnym ryzykiem wybranie właśnie takiego
szyldu?
Misiek Ślusarski: Wybór nazwy dla bandu w
dzisiejszych czasach wcale nie jest łatwą
sprawą - mamy XXI wiek i większość fajnych
nazw jest już zajęta, (śmiech)... A tak serio -
szukaliśmy nazwy prostej, zwięzłej i na temat.
Co do cover bandów AC/DC, są to jakieś
lokalne kapele - nie znalazłem w sieci żadnego
autorskiego zespołu o tej nazwie. Patrząc na
setki zespołów z nazwami w okolicy "crazy",
Pure fuckin' rock 'n' roll
Trudno nie zgodzić się z powyższym stwierdzeniem po wysłuchaniu debiutanckiego
albumu Ballbreaker. "Evil Town" to bowiem płyta jak marzenie, obok
której nie mogą przejść obojętnie zwolennicy siarczystego, melodyjnego metalu,
rock 'n' rolla i czego tam jeszcze, grania już klasycznego, ale wciąż nader aktualnego:
metalu niż prostego rockowego grania na 4/4,
ale tak jak mówię - wyszło nam to prosto z serducha,
bez żadnych założeń.
Początkowo było was tylko trzech, ale kiedy
w ubiegłym roku dołączyli Kamil i Tomasz
okazało się, że żarty się skończyły i coś może
z tego być - płyta, kariera, etc.? (śmiech)
Kamila znaleźliśmy w knajpie, więc ideologia
się zgadza (śmiech!). A tak serio - rozbiłbym te
dwa pojęcia o których mówisz. Płyta jest naturalnym
następstwem wylewania potu w sali
prób, przynajmniej dla średnio ogarniętego zespołu.
Nie kumam kapel, które grają latami w
piwnicy i marudzą, że nie mogą nagrać płyty,
Rock'n'roll nigdy nie szedł na łatwiznę. Owszem,
czasami jest to trudne - ot, prozaiczne
wyjście zespołem na piwo nie zawsze jest
możliwe. Z drugiej - w dobie internetu - wiele
rzeczy da się zrobić zdalnie, chociaż nasz materiał
powstał w 100% w sali prób. Żyjemy w
cywilizowanym kraju - są busy, pociągi - wszystko
da się ogarnąć, trzeba tylko chęci. Co do
możliwości Trzeszcza - myślę, że są one bezdyskusyjne,
więc nie ma co dywagować nad odległościami.
Jeszcze zanim skompletowaliście skład mieliście
już gotowych kilka utworów, w piątkę
dopracowaliście resztę materiału - od razu
tworzyliście z myślą o debiutanckiej płycie,
czy pomysł na nią przyszedł później, w miarę
okazywania się, że te kompozycje mają duży
potencjał?
Tak jak powiedziałem wcześniej, dla mnie naturalną
rzeczą, jeżeli widzę potencjał zespołu -
jest nagranie płyty. Najpierw myśleliśmy o
demo - nagraliśmy trzy utwory, z czego jeden
pojawił się w sieci. Na szczęście chwilę później
zarejestrowaliśmy koncert live i nie musieliśmy
już katować ludzi dość miernym brzmieniem
tegoż demo. Mając gotowe ok 80% materiału
zaczęliśmy rozglądać się za studiem i terminem,
no i dziś możemy cieszyć się pięknie zrobionym
i wydanym krążkiem.
"nasty", "scream", "night", etc - myślę, że nasz
wybór nie był najgorszy. Poza tym "Ballbreaker"
to zajebista płyta jest!
Graliście wcześniej w kilku zespołach, które
są powszechnie znane wśród fanów polskiego
heavy w tym bardziej tradycyjnym wydaniu -
stąd pomysł na założenie kolejnego, bo jak to
mówią, ciągnie wilka do lasu i brakowało
wam prób, koncertów?
Sprawa wyglądała dość prozaicznie. Po moim
rozstaniu z Exlibris zacząłem rozglądać się za
czymś nowym i trafiłem na ogłoszenie braci
Sekulaków. Już na pierwszej próbie okazało
się, że mamy wspólne zamiłowanie do grania
takiej muzy. Chłopaki rzucili pierwsze riffy i
zaczęliśmy wspólnie budować utwory - nigdy
nie zakładaliśmy, czy będziemy grać heavy metal,
hard rocka czy japoński pop - to wyszło
100% naturalnie. Rzeczywiście Wild Whips -
poprzedni zespół Rafała i Tomka - grał klasyczny
do cna heavy, ja w Exach też byłem bliżej
Foto: Rainer Hentschke
bo coś tam. Dla mnie było jasnym, że tę płytę
zrobimy - od początku był taki plan. Z jednej
strony zawsze głównym problemem jest kasa, z
drugiej - dziś wszystko prócz garów możesz
nagrać w domu (chyba, że piszesz bębny na
komputerze, to wtedy masz w ogóle ten temat
z bani). My poszliśmy klasyczną drogą i nagraliśmy
album w studio - jak poważnie myślisz o
zespole, musisz liczyć się z kosztami. No i
druga sprawa - kariera. Z jednej strony jesteśmy
za starzy i za poważni, żeby myśleć o pełnych
stadionach, milionach na koncie i tłumie
cycatych panienek w garderobie. A z drugiej -
wierzymy, że ta muza jest na tyle nośna i "do
przyjęcia", że kto wie... w końcu AC/DC nie
będzie wiecznie bawić ludzi, a u nas na koncertach
też można pięknie potańczyć.
Trochę utrudniliście sobie zadanie, werbując
wokalistę z Poznania, ale z drugiej strony
trudno było tego nie zrobić, zważywszy na
możliwości Trzeszcza?
"Pure fuckin' rock'n' roll" głosi napis na krążku
i faktycznie, nie oglądając się na współczesne
mody i trendy gracie tak jak kiedyś, w latach
70. czy 80. , czerpiąc nie tylko z klasycznego
rock 'n' rolla, ale też bluesa, hard rocka czy
tradycyjnego metalu?
Każdy z nas ma swoje ulubione kapele, ale
rzeczywiście gdzieś ten wspólny mianownik
jest. Mody i trendy niespecjalnie nas obchodzą,
bo wtedy gralibyśmy albo heheszki albo
jakiś cudaczny black metal, najlepiej nagrany
jamnikiem w zagrzybiałej piwnicy. Gramy to
co wyłazi nam z serca - chłopaki przynoszą
riffy i razem budujemy takie a nie inne utwory.
A że wychodzi z tego czysty, jebany rock'n'
roll? Nam pasuje!
Chociaż z drugiej strony jest coś takiego jak
moda na retro czy klasycznego rocka, ale niestety
nie u nas, więc raczej nikt nie posądzi
was o koniunkturalizm przy takim muzycznym
wyborze?
Dzisiaj granie takiej muzy to raczej samobój
niż koniunkturalizm, heh. Mam nadzieję, że
nasza muza dotrze do jak największej ilości
ludzi, chodź przy dzisiejszym natłoku "produktów"
też nie jest to łatwe, no ale cóż - trzeba
być dobrej myśli. My się specjalnie nie oglądamy
na "rynek" i robimy to, co sprawia nam
przyjemność.
Mijający rok upłynął wam na koncertach,
tworzeniu i sesji nagraniowej. Nebula Studio
ma już swoją renomę, ale wokale nagraliście
jednak w Demontażowni?
Proste wyjaśnienie - chłopaki z Nebula Studio
w tym czasie zaczynali swoją europejską trasę,
a my nie chcieliśmy czekać. Zarówno ze Stołkiem
w Nebuli, jak i z Fonsem w Demontażowni
pracowało nam się mega profesjonalnie.
Moim zdaniem są to studia na podobnym
poziomie i nie ma co tu debatować. A tak
naprawdę - najważniejsze jest to, kto siedzi za
gałami, a nie ile kasy wydał na sprzęt.
Wiele zespołów stosuje metodę małych kroków:
najpierw pojedyncze utwory w sieci,
124
BALLBREAKER
jakieś demo, EP-ka czy split, jeśli są to
typowo podziemne grupy. Wy nie wybieraliście
żadnych półśrodków, pierwszą pozycją w
dyskografii Ballbreaker miał być album?
Tak jak wspomniałem, najpierw podeszliśmy
do demo. Nagraliśmy trzy utwory instrumentalnie
w naszej sali prób. Trzeszczu podczas
wizyty w Warszawie nagrał wokale do "One
Night Queen", a reszta jakoś poszła do szafy.
Chwilę później udało nam się zarejestrować
nasz debiutancki koncert, więc stwierdziliśmy,
że lepiej pokazać się ludziom live, z video, niż
dalej rzeźbić demo w domowych warunkach.
Zresztą już wtedy rozmawialiśmy o albumie i
rzeczywiście, pół roku później weszliśmy do
studia z gotowym materiałem. Ja osobiście nie
lubię EP-ek. Dla mnie to taki półśrodek - albo
robisz płytę, albo nie zawracaj dupy. Chociaż
nie jest wykluczone, że sami kiedyś nie wydamy
pojedynczych utworów - niczego nie zakładamy,
niczego nie planujemy - przynajmniej
w tej kwestii.
Niespełna miesiąc przed premierą "Evil
Town" udostępniliście jednak na YouTube
utwór "Twój stróż". To podwójna ciekwostka,
bo tzw. non LP track, czyli polskojęzyczna
wersja "Empty Glass", z tekstem inspirowanym
twórczością Jakuba Ćwieka i z gościnnym
udziałem wokalisty Nocnego Kochanka
Krzysztofa Sokołowskiego?
Pomysł współpracy z Kubą Ćwiekiem urodził
się w mojej głowie po przeczytaniu "Dreszcza",
jeszcze za czasów grania w Exlibris. Zaczęliśmy
wtedy rozmawiać o piosence do jego
książki, natomiast pomysł szybko upadł z racji
odejścia z zespołu Krzyśka. W trakcie nagrywania
"Evil Town" przeglądałem FB i trafiłem
na jakiś wpis Kuby o nowej książce i otworzyła
mi się klapka - wracamy do tematu. Kuba szybko
podjął pomysł i klamka zapadła. Dość naturalnym
pomysłem, ze względu na stare czasy,
było zaproszenie Krzysia do wspólnego zaśpiewania
tego utworu. I nie dlatego, że jest on
twarzą Nocnego Kochanka, tylko dlatego, że
jest jednym z najlepszych wokalistów w tej stylistyce
w Polsce. Myślę, że wyszło to całkiem
dobrze. Co prawda z tekstem było sporo pracy,
ale myślę, że razem z Kubą dobrze wybrnęliśmy.
Bardzo mi zależało, żeby oddać klimat
książek Ćwieka, ale też żeby nikt nie kojarzył
tego z Nocnym Kochankiem i udało się to
osiągnąc w 100%.
Płyta nie trwa nawet trzech kwadransów, nie
było opcji dorzucenia na nią "Twojego stróża"
jako utworu bonusowego?
Przez chwilę był taki pomysł, ale szybko
stwierdziliśmy, że wrzucamy to jako oddzielny
twór - piosenkę w 100% związaną z książkami
Kuby i że pójdzie to tylko do sieci. Myślę, że
"Evil Town" jest tworem kompletnym i nie
było sensu na siłę pchać tam bonusa. Są plany
dalszej współpracy w tej kwestii - Kuba zapowiedział,
że co najmniej trzy utwory, więc może
jednak będzie EP-ka. (śmiech)
Nie korciło was w związku z tym, by śmielej
sięgnąć do bogactwa ojczystego języka czy
przeciwnie, skoro rock 'n' roll to tylko śpiewanie
po angielsku, nie ma zmiłuj?
Patrz wyżej, (smiech). Od początku założeniem
było grać po angielsku - nie debatowaliśmy
specjalnie na ten temat. Ja nie bardzo
umiem pisać po polsku, a reszta chłopaków nie
rwała się specjalnie do tworzenia tekstów, jak
pracowaliśmy nad numerami. Faktem jest, że
Trzeszczu napisał połowę tekstów na album,
ale jak doszedł do zespołu, to kierunek lingwistyczny
już był obrany. Są co prawda w
Polsce płyty pół na pół, ale jaki jest w tym
sens? Nie wiem...
Wśród tzw. prawdziwych fanów metalu
Nocny Kochanek budzi mieszane uczucia. A
jak wy to oceniacie, znając ich od lat? Nie
jest co najmniej dziwne, że największa bzdura
śpiewana po angielsku przechodzi, a żartobliwo-prześmiewcze
teksty po polsku budzą
takie emocje - może zresztą tak naprawdę
chodzi o to, że chłopakom udało się odnieść
sukces i tego wielu nie może ścierpieć?
Prawdą jest, że rock'n' roll to nie "Sonety
krymskie" i ogromna część tekstów po przetłumaczeniu
trzyma poziom naszego rodzimego
disco polo. Nasze teksty i to co chcieliśmy
w nich przekazać też raczej nie brzmiałyby
sensownie po "naszemu". Co do Nocnego Kochanka
- myślę, że najwięcej krzyczą ci, których
boli, że chłopakom udało się przebić, albo
ci, którzy w życiu nie wyszli poza ekran swojego
smartfona. Ja lubię chłopaków jako ludzi,
z Krzyśkiem spędziłem kilka zajebistych lat w
poprzednim zespole i zawsze świetnie się bawiliśmy.
Co do ich muzy - nie są zupą pomidorową
- nie każdy musi ich lubić. Żyjemy w
podłych czasach - każdy kto zaczyna odnosić
jakikolwiek sukces, musi liczyć się z hejtem.
Trzeba mieć twardą dupę niestety, żeby coś
osiągnąć i nie zwariować. Nie szanuję zupełnie
takich zachowań, ale jest to prawda naszych
czasów.
Można powiedzieć, że sami wydaliście "Evil
Town" za pośrednictwem Sinfinity Clothing
S.C. Nie szukaliście wydawcy, uznaliście,
że nie jest wam do niczego potrzebny?
Może trochę nas poniosło, chcieliśmy jak najszybciej
dać ludziom muzykę, a wiadomo, że
wysyłanie tego po wytwórniach i czekanie na
odpowiedzi mogłoby zająć nawet rok. Zresztą
z doświadczenia wiem, że wydanie debiutu w
wytwórni kokosów nie przynosi - kilka artykułów
i wywiadów, które tak naprawdę możesz
ogarnąć sam, poświęcając trochę pracy.
Masa zespołów wydaje się sama - zobacz przykład
Nocnego Kochanka. Nie stoi za nimi żadna
wytwórnia, całe płyty lądują w sieci w
dniu premiery, a każdy z trzech albumów
sprzedał się w tysiącach egzemplarzy. To jest
też zajebiste w tym zespole, że pokazuje i uczy
ludzi, żeby kupić płytę. Dla "Kowalskiego" są
to trzy piwa w knajpie, a dla zespołu - szczególnie
takiego jak nasz - każda sprzedana płyta
czy gadżet z merchu to krok do spłacenia długów
(śmiech). Płytę wrzuciliśmy do sieci, bo
ktoś i tak by ją wrzucił, ale mocno liczymy, że
ludzie jednak lubią pomiętolić w łapach pudełko,
poczytać teksty w książeczce. Tak, apelujemy-
kupujcie płyty! Szyld Sinfinity Clothing
był nam potrzebny jako podmiot gospodarczy,
gdybyśmy np. chcieli wrzucić płytę do oficjalnej
dystrybucji sklepowej. Jest to nasz producent
merchu i zarazem sklep internetowy, więc
sprawa była dość oczywista.
Teraz muzyka to nie wszystko: płyta, żeby
zaciekawić słuchacza, musi być naprawdę
efektownie wydana, zwłaszcza jeśli chodzi o
cieszący się coraz mniejszą popularnością
kompakt. Z nośnikami analogowymi jest
zdecydowanie łatwiej, nawet jeśli pewną
część kaset i longplayów kupują gadżeciarze,
nie mający w domu sprzętu do ich odtworzenia?
Dla mnie CD cały czas jest takim gadżetem,
zawsze staram się kupować płyty, szczególnie
"mniejszych" kapel, czy zespołów swoich
kolegów. Włożyliśmy sporo pracy, żeby dać
ludziom do łapy coś ładnego poza muzyką -
taką wartość dodaną w postaci fajnie wydanego
krążka, z książeczką, tekstami. Nie jest
tajemnicą, o czym pisałem wyżej, że każda kupiona
płyta daje bandowi szansę na jakiekolwiek
odkucie się z kosztów produkcji. Kaset
raczej nie przewidujemy, stawiamy raczej na
koszulki i inne gadżety merchowe.
Macie CD, muzyka jest też na Spotify - czy
planujecie też LP, czy to na razie zbyt drogi
biznes dla dopiero startującego zespołu?
Pojawiło się kilka głosów o winyle, ale rzeczywiście
w porównaniu do CD jest to droga produkcyjnie
zabawa. Może kiedyś, może na zasadzie
preorderu - ciężko powiedzieć. Na razie
chcielibyśmy "pozbyć się" tych kilku kartonów
CD (śmiech)...
To błąd drukarni czy zamierzone działanie,
że akurat w mojej książeczce zdjęcia Rafała i
Kamila są zdublowane, czy może pojawiło się
więcej takich kolekcjonerskich egzemplarzy?
(śmiech)
Ewidentnie nie było to nasze zamierzone działanie.
Z dwojga złego, lepiej mieć dwóch Rafałów
i Kamilów, niż żadnego, nie?
Niedawne koncerty z Nocnym Kochankiem
były pewnie dla was niezłym przetarciem,
tym bardziej, że ten zespół jest obecnie bardzo
popularny, ale teraz czas myśleć o kolejnych
występach promujących "Evil Town".
Dobrze grać przed jakimś znanym zespołem,
szczególnie na przyjacielskich zasadach, ale
planujecie też pewnie samodzielne koncerty,
może nawet jakąś klubową trasę?
Koncerty z Nocnym Kochankiem zagraliśmy
tylko trzy, ale było to dla nas ogromne wydarzenie
- nie każdy "początkujący" zespół ma
szansę zagrać od razu dla tysięcy ludzi w ciągu
jednego weekendu. Marzeniem pozostaje to
powtórzyć - może jeszcze kiedyś uda się
wprosić chłopakom w trasę. Co do naszych
planów, postaramy się zagrać w tym roku jak
najwięcej sztuk i pokazać się jak najszerszej
publiczności. Śledźcie nasz profil na FB, tam
na bieżąco będziemy ogłaszać co, gdzie i jak.
Dziewczęta - szykujcie staniki do rzucania,
matki - chowajcie swoje córki, chłopy - szykujcie
wątroby! Do zobaczenia pod sceną i przy
barze!
Wojciech Chamryk
BALLBREAKER 125
HMP: Altered State istniał niezbyt długo,
by ostatecznie rozpaść się na początku lat
90., krótko po wydaniu jedynego demo. Tym
bardziej pewnie cieszy się fakt, że fani
wciąż o nim pamiętają, a wśród tych największych
pasjonatów Altered State cieszy
się statusem zespołu kultowego?
Todd Deputy: Uważamy się raczej za undergroundowy
zespół, bo nie istnieliśmy na tyle
długo, by stać się kultowym. Odnosiliśmy
jednak jakieś sukcesy na scenie podziemnej,
a ludzie, którzy po naszym rozpadzie wymieniali
się kasetami, utrzymywali naszą muzykę
przy życiu.
Pretekstem do naszej rozmowy stało się
wydanie przez Pure Steel Records waszej
Magiczny czas nieokiełznanej
młodości
Kiedy wokalista Ski rozstał się z Deadly
Blessing szybko założył nowy zespół. Muzyczne
mody na przełomie lat 80. i 90. nie
przewidywały jednak na topie klasycznych
odmian metalu, dlatego po Altered State
pozostało tylko jedno demo z 1991 roku.
Jest o jednak materiał na tyle ciekawy, że
przed kilku laty doczekał się wznowienia na CD, a
teraz na winylu - kolejna biała plama w historii amerykańskiego
metalu została więc zapełniona:
wszędzie pojawiły się flanelowe koszule i
grunge, a muzyka alternatywna zaszkodziła
scenie metalowej. Kiedy alternatywny rock
stał się tak popularny zdjęto "Headbangers
Ball" z MTV i wycofano metal z centrum publicznego
zainteresowania.
Kiedy jednak zakładaliście zespół nic na to
nie wskazywało, bo metal miał się dobrze,
a ty, znany przecież z Deadly Blessing,
pewnie z optymizmem patrzyłeś w przyszłość,
licząc, że z nowym zespołem osiągniesz
jeszcze większy sukces?
Gdy Ski został wyrzucony z Deadly Blessing
chciał zemścić się i powrócić z silniejszym
zespołem i uważam, że osiągnęliśmy
ten cel, niestety nasz materiał nie trafił w
tak więc nawet jeśli większość słuchaczy
odwróciła się od metalu, to pozostali przecież
jego najwierniejsi fani, też pewnie w
sporej liczbie, chociaż rozrzuceni na ogromnej
przestrzeni - oni nie wystarczali, tym
bardziej, że zespołów mieliście wtedy naprawdę
dużo, tych znanych i dopiero początkujących?
Było mnóstwo fanów, metal zmienił się w coś
nowszego, większe zespoły pozostawały w
centrum uwagi ale nowe grupy też iskrzyły.
Zarejestrowaliście więc sześcioutworowe
demo i pewnie zaczęła się standardowa procedura,
to jest szukanie wydawcy. Długo
trwało, nim zorientowaliście się, że coś jest
nie tak i nikt się tym materiałem nie interesuje?
Niestety nie byliśmy razem na tyle długo, by
zebrać nagrody czy szanse. Scena się zmieniła
i wysokie wokale zbliżały się do końca
swojej popularności.
126
winylowej kompilacji "Altered State" - to
chyba ostateczne potwierdzenie faktu, że
wasza muzyka przetrwała próbę czasu?
Tak, absolutnie. Zanosiło się już na to od
dłuższego czasu i miło zobaczyć, że wciąż
jest zainteresowanie tym, co robiliśmy prawie
30 lat temu. Bardzo doceniam to, że ludzie
nadal są naszymi fanami.
Jednak w 1991 roku wcale nie było to takie
oczywiste, szczególnie gdy we wrześniu
ukazał się album Nirvany "Smells Like
Teen Spirit" i zaczęła się dominacja grunge,
który to gatunek praktycznie uśmiercił
metal w USA, od tych jego komercyjnych
odmian aż do thrashu?
To był bardzo gwałtowny proces. Nagle
ALTERED STATE
odpowiednie ręce.
Foto: Assasin
Foto: Altered State
Wielu muzyków z twojego kraju podkreśla,
że amerykańska publiczność jest wyjątkowo
niestała w uczuciach i jak mało która
podąża za trendami, słuchając tylko tego, co
jest aktualnie na topie - myślisz, że to dlatego
tak szybko heavy metal, tak przecież u
was popularny na początku lat 80., stracił
łaski słuchaczy?
Nie, myślę że to sprowadziło metal z powrotem
do podziemia, wiele dobrych zespołów
nadal miało się świetnie i tworzyło wspaniałą
muzykę. Po prostu już nie słyszało się o nich
w MTV.
Ameryka to przecież jednak ogromny kraj,
Daliście więc sobie spokój z Altered State,
ale nie złożyliście broni, co potwierdza choćby
demo Obliteration z roku 1992 czy wasz
późniejszy udział w innych zespołach?
Po rozpadzie Altered State każdy członek
zespołu zajął się innym projektem. Po Altered
State każdy z nas zrobił sobie przerwę,
ale później zaczęły nas świerzbić ręce i wszyscy
znaleźliśmy się w różnych muzycznych
przedsięwzięciach.
Ta demówka z 1991 roku wciąż jednak nie
dawała wam spokoju, tym bardziej, że
wciąż cieszyła się zainteresowaniem kolekcjonerów,
była przegrywana i wymieniana
przez fanów na całym świecie?
Tak, ucieszyło nas to, że ludzie wciąż wymieniali
się tą kasetą nawet, gdy zespół przestał
istnieć. To zadziwiające, że po tych wszystkich
latach coś tak mało znanego wciąż było
tak poszukiwane.
Tu nasuwa mi się uwaga jak bardzo w
USA byliście zaawansowani technicznie w
porównaniu z Polską przełomu lat 80. i 90.
bo te wasze nagrania demo brzmią znacznie
lepiej niż wiele naszych ówcześnie wydanych
płyt i pamiętam, jak pierwszy raz
usłyszałem ten materiał byłem przekonany,
że to jakiś oficjalnie wydany, podziemny
MLP...
Wow, dzięki! Uważamy, że brzmi jak przyzwoite
demo. Nagraliśmy je jednego dnia w
piwnicy w New Jersey. Doszło nawet do tego,
że inżynier zmienił control room na drum
room w połowie nagrywania!
Foto: Altered State
Kto wyszedł z inicjatywą wydania tego materiału
na CD, co stało się faktem przed
siedmiu laty dzięki Death Rider Records?
Ski miał dużo wspólnego z wydaniem tej płyty.
Kiedy był w Niemczech i występował na
festiwalu Keep it True skontaktował się z
nim Death Rider w sprawie wydania demo
Altered State na CD. Wrócił do zespołu z tą
ofertą i płyta została wydana.
"Winter Warlock" dopełniły nagrania z
prób, wygląda więc na to, że sporo z nich
rejestrowaliście?
Tak, regularnie nagrywaliśmy próby, żeby ich
posłuchać, ocenić i skrytykować nasze występy.
Nigdy nie marzyliśmy o tym, że te nagrania
wylądują na winylu, a także na Spotify.
Wybraliście utwory najlepiej brzmiące, takie,
które nie powtarzały się z zawartością
jedynego demo z 1991?
To, co macie to wszystko co napisaliśmy! Podobno
byliśmy krótko żyjącym zespołem z
długo żyjącym dziedzictwem
Wersja CD na pewno cię uradowała, bo
jednak to płyta, a nie kaseta, ale nie ma co
ukrywać, że nośnikiem klasycznym i wymarzonym
dla metalu jest winylowy krążek.
Stąd twoje marzenie, żeby utwory Altered
State ukazały się również i w tym formacie?
Pewnie, zawsze chcieliśmy zobaczyć nasze
utwory na winylu, to taki klasyczny nośnik.
Zainteresowanie Pure Steel Records tym
materiałem wcale nie dziwi, bo ta firma ma
w katalogu wiele różnych perełek, więc pewnie
nie wahaliście się ani chwili?
Nie, od razu skorzystaliśmy z okazji żeby wydać
winyl. To był na pewno decydujący czynnik.
Dziękujemy Pure Steel za tę szansę i
dziękujemy Juanowi Riccardo za pokazanie
im naszej muzyki i za wiarę w to, co napisaliśmy
i nagraliśmy.
Zadbaliście o mastering na potrzeby wersji
winylowej, czy już master przygotowany na
potrzeby edycji CD był odpowiedniej jakości
i było to zbyteczne?
Pure Steel przygotowała te nagrania do wydania
na winylu.
To niewielki, limitowany nakład, raptem
300 egzemplarzy, tak więc te płyty trafią do
waszych najwierniejszych fanów i kolekcjonerów?
Tak, dostaliśmy szansę, żeby wypuścić to na
winylu i nie mogliśmy się doczekać, aż będziemy
mogli trzymać go w swoich dłoniach,
dokładnie tak jak w czasach, gdy byliśmy
dziećmi i dostaliśmy najnowszą płytę naszego
ulubionego zespołu i siedzieliśmy, słuchając
jej i czytając teksty.
Według raportu Recording Industry Association
Of America (RIAA) najpopularniejszą
formą słuchania muzyki jest w
USA streaming, a płyty winylowe mają
zaledwie 4% udziału w rynku. Wciąż jednak
wzrasta ich sprzedaż, a tylko w pierwszym
półroczu tego roku sprzedaż LP's w
USA przyniosła 224,1 miliona dolarów
dochodu - to pewnie ułamek zysków z lat
70. czy 80., ale mimo wszystko dobry prognostyk,
że analogowe nośniki, bo kasety
przecież też, wracają do łask słuchaczy, mających
dość cyfrowej bezduszności?
Winyl na pewno brzmi cieplej, to bardziej
nostalgiczna rzecz mieć wydaną płytę w takiej
wersji. Niedługo powinniśmy zacząć wypuszczać
również płyty CD razem z Pure
Steel.
Domyślam się, że ta reedycja waszych starych
nagrań nie jest zapowiedzią reaktywacji
zespołu, bo nic o tym nie słychać -
zadbaliście o przypomnienie dorobku Altered
State, a każdy z was zajmuje się teraz
własnymi sprawami?
Tak, racja, przeszliśmy do innych projektów
i ogólnie innego życia. Cieszymy się, że wciąż
jest zainteresowanie tym, co robiliśmy prawie
30 lat temu. Szczerze, gdybyśmy znów
mieli stworzyć zespół, to już nie byłoby to samo.
To był magiczny czas nieokiełznanej
młodości, kiedy chcieliśmy sobie coś udowodnić,
ta chemia była wtedy niesamowita.
Wojciech Chamryk, Kinga Dombek,
Maciej Kliszcz
ALTERED STATE 127
HMP: Na wstępie sięgnijmy do początków
lat 80-tych. Jaka motywacja skłoniła Ciebie
i Martina Orforda do stworzenia zespołu
rockowego, najpierw The Lens, przekształconego
w IQ? Kto wpadł na pomysł nazwy
IQ dla zespołu rockowego?
Michael Holmes: Właściwie to The Lens
zostało założone w późnych latach siedemdziesiątych
i istniało przez parę lat zanim
dołączył Martin. Jeżeli chodzi o typ muzyki
jaki graliśmy, to wydaje mi się, że jest to coś,
co poruszyło nas obu w latach osiemdziesiątych.
Znalezienie nazwy dla zespołu, która
podoba się każdemu z członków, jest rzeczą
niezwykle trudną! Koniec końców wzięliśmy
jedną z moich książek (uczyłem się wtedy
podstaw psychologii), otworzyliśmy losową
stronę i wybraliśmy pierwsze słowo, które zobaczyliśmy
i okazało się nim "IQ".
Czy mógłbyś wskazać na najważniejsze
Twoim zdaniem czynniki i inspiracje, które
Comeback rockowych arystokratów
Rzeczownik "arystokrata" posiada kilka znaczeń,
wśród nich w przenośni wyróżnić można
takie synonimy jak "znakomitość, autorytet,
klasyk". Wszystkie podane określenia
pasują, moim zdaniem, jak ulał do charakterystyki
zespołu IQ. Blisko 40 lat na scenie,
pionierzy odrodzenia rocka progresywnego
na początku lat 80-tych, autorzy ponad
50 wydawnictw płytowych, spośród nich kilkunastu
albumów studyjnych, z których zdecydowana
większość zapisała się w historii rocka wybitnie bądź
bardzo dobrze. Muzyka IQ tworzona i wykonywana od
czterech dekad przez charyzmatycznych artystów, zawsze przynosiła moc wzruszeń,
niebanalnych emocji, przepięknych rozwiązań melodycznych, kosmicznie
wykonanych partii instrumentalnych i charakterystycznego, rozpoznawalnego wokalu.
Cała, doświadczona piątka muzyków, tworzących skład grupy, od lat nic, nikomu
nie musi udowadniać, ponieważ indywidualna klasa członków formacji nie
podlega dyskusji. Dlatego już od dłuższego okresu kwintet wydaje na płytach
swoje nowe koncepcje artystyczne niespiesznie, bez presji czasu, doskonale wiedząc,
że zdecydowana większość fanów poczeka cierpliwie, mając świadomość, że
jakość muzyki IQ wynagrodzi ten czas oczekiwania. Tak było też z premierowym
materiałem na longplayu "Resistance", który powoli nabierał kształtów dwupłytowego
kolosa, żeby wreszcie pod koniec września 2019 roku trafić do rąk tysięcy
sympatyków, zachwycając po raz n-ty elegancją, szacunkiem do progrockowej tradycji,
porywającymi melodiami, buzującymi emocjami i całą paletą wirtuozerskich
umiejętności wokalno- instrumentalnych. Gitarzysta i współzałożyciel tej rockowej
orkiestry, Michael Holmes znalazł chwilę na podzielenie się z czytelnikami
HMP swoimi opiniami i refleksjami na temat kariery IQ i priorytetów muzycznych.
Zapis rozmowy z gitarzystą znajdziecie poniżej. Miłej lektury!
ukształtowały rozpoznawalny styl muzyki
IQ?
Od zawsze ciężko mi było odpowiedzieć na
to pytanie! Większość ludzi podałaby listę
swoich ulubionych artystów, ale osobiście nie
uważam, że zawsze przekłada się to na rzeczywisty
wpływ. Wszyscy słuchaliśmy różnych
rodzajów muzyki: klasycznej, jazzu,
rocka, tanecznej, operowej - wspólna lista naszych
ulubionych albumów była dosyć zróżnicowana.
Wydaje mi się, że muzyka, która
naprawdę nas połączyła, była bardziej skomplikowana
od innych - wychodząca poza
standardowy schemat "zwrotka-refren-zwrotka-refren"
i tak oto znalazło się też w tym
trochę progresu. Lubię myśleć, że wpływy z
innych rzeczy, których słuchaliśmy, przedarły
się do naszego stylu i aranżacji przez lata,
co zaowocowało innym spojrzeniem na muzykę.
Nie jesteście sobą jeszcze znudzeni? Tak
stabilny skład przez kilkadziesiąt lat oznacza
według Ciebie zjawisko pozytywne czy
negatywne? Nie grozi Wam rutyna i przyzwyczajenie?
Czy w Waszym kręgu unosi
się atmosfera team spirit?
Cóż, jest to prawda, że każdy zespół ma jakąś
"wewnętrzną politykę" i od czasu do czasu w
przeszłości sytuacja w zespole była "trochę
odległa od harmonii", lecz uważam, że dorośliśmy
przez lata i wyewoluowaliśmy by dostrzegać
i respektować mocne strony i "specjalności"
i cieszymy się, że ludzie też koncentrują
się na tych aspektach zespołu. Uważam,
że to co powoduje, iż wszystko dalej
jest świeże, wynika z faktu, że nie mamy okazji
spotykać się zbyt często (wszyscy mieszkamy
w różnych zakątkach UK i jesteśmy
zajęci życiem rodzinnym i innymi sprawami),
dlatego, jak już uda nam się spotkać, to
szczerze doceniamy ten czas i staramy się
wykorzystać go jak najlepiej.
Teraz wystąpię w roli wazeliniarza. Charyzma,
profesjonalizm, doświadczenie,
umiejętności indywidualne, ekspresja wykonawcza,
wiedza, inteligencja uczyniły z IQ
ikonę rocka, nazwijmy go progresywnym. A
o jakich, czasami ukrytych, cechach negatywnych
członków zespołu, zakłócających
czasami przebieg procesu twórczego mógłbyś
opowiedzieć swoim fanom?
Hmm, nie jestem pewien jak odpowiedzieć
na to pytanie - wydaje mi się, że każdy ma
jakieś negatywne cechy, ale po tylu latach
współpracy, to wszystko staje się nieistotne.
Czas jest na tyle ważny dla każdego, że bezcelowe
jest skupianie się na negatywach. Najważniejsze
jest to, żeby móc cieszyć się z tego,
co się robi, kiedy tylko ma się taką szansę.
Czy po tylu latach obecności na scenie muzycznej,
opublikowaniu ponad 20 płyt audio,
chce się Wam, przystępując do realizacji
nowego materiału, udowadniać, że ciągle
jesteście na topie, innowacyjni, kreatywni,
otwarci na nowe trendy? Tworzenie nowych
kompozycji to dla Was "droga przez mękę"
czy zadanie lekkie, łatwe i przyjemne, w
studio czy raczej zaciszu domowym? Każdy
z członków IQ wnosi coś do programu premierowego
albumu, czy role są wyraźnie
podzielone?
Nie jest to dla nas ważne, by komukolwiek,
poza nami samymi, coś udowadniać. Uwa-
Foto: IQ
128
IQ
żam, że kreatywność jest ważna, ale bardziej
jako ujście dla różnych pomysłów niż "hej,
patrzcie jak bardzo kreatywni jesteśmy!". Dla
mnie tworzenie muzyki jest czymś, czego nie
byłbym w stanie nie robić. Pomysły ukazują
się mi (nie jestem do końca przekonany jak
to się dzieje) i szczęśliwie mam czas i technologię
by je zapisać, zanim znikną na zawsze.
Większość materiału z naszych dwóch
ostatnich albumów zostało napisane na
moim iMacu lub laptopie, w czasie gdy podróżuję.
Lubicie grać koncerty czy to może marketingowa
konieczność po wydaniu nowej
płyty? Gdzie czujecie się lepiej, w klubach,
średniej wielkości salach, czy może na open
air festivals, przykładowo w amfiteatrze na
Night of Prog w Niemczech?
Tak, wydaje mi się, że każdemu z nas podoba
się granie na żywo. Jest to świetna okazja
by połączyć się z ludźmi, którzy słuchają
materiału IQ i dostajemy także informację
zwrotną od publiki w zakresie tego, co im się
podoba i co na nich najlepiej "działa".
Przypuszczam też, że po prostu lubimy grać
koncerty! Jeżeli chodzi o wielkości klubów,
to są to całkowicie różne doświadczenia między
graniem dla 500 ludzi czy 5000 ludzi, ale
osobiście podoba mi się każdy aspekt grania
"live".
Czy słuchasz muzyki IQ? Wracasz do
starszych wydawnictw z Waszej dyskografii,
tak dla zwykłej przyjemności? Masz
swoją ulubioną płytę z dorobku? A jakiej
muzyki słucha Michael Holmes prywatnie,
oprócz IQ?
Nie do końca. Jedyny materiał od IQ jaki
zazwyczaj słucham, to kompozycje, nad
którymi akurat pracuję - jest to dobry sposób
na sprawdzenie, co działa, a co wymaga
więcej uwagi. Jeżeli chodzi o inną muzykę, to
raczej jest to muzyka klasyczna lub soundtracki
z filmów (uwielbiam kompozytorów
jak Hans Zimmer czy Thomas Newman)...
Aczkolwiek jak potrzebuję czegoś, co mnie
rozrusza i pobudzi, to wciąż skłaniam się ku
transowej stronie muzyki tanecznej. Ulubiony
album IQ? Ciężkie pytanie. Zazwyczaj
jest to nasze najświeższe wydawnictwo, ponieważ
wciąż jest nowe dla moich uszu.
Co stanowi dla Ciebie źródła inspiracji,
które mogą być pomocne przy szkicowaniu
nowych koncepcji muzycznych? Może film,
sztuka, literatura, życie?
Jak już wspomniałem przy jednym z wcześniejszych
pytań o inspiracjach - ciężko jest
mi powiedzieć. Wydaje mi się, że wpływają
na mnie te wszystkie rzeczy, a nawet więcej.
Uważam, że jestem trochę kinomaniakiem i
prawdopodobnie spędziłem zbyt dużo czasu
patrząc w ekran, ale tak, filmy potrafią być
bardzo inspirujące jeżeli chodzi o muzykę i o
ogólne "uczucia". Kiedy pisałem materiał na
album "Road of Bones", to pamiętam, że
oglądałem sporo skandynawskich filmów/
seriali detektywistycznych w telewizji i uważam,
że miało to wpływ na ogólny nastrój
panujący na albumie. W przypadku "Resistance",
to byłem dość zły na ogólny, dziwny
i pojebany stan światowej polityki i straszny,
samolubny nacjonalizm, który zdaje się stawać
coraz popularniejszym. Dodatkowo jest
to straszny czas dla środowiska i po prostu
nie rozumiem, czemu przywódcy państw nie
Foto: IQ
Foto: IQ
traktują tego bardziej serio (wydaje mi się, że
każdy z nas wie dlaczego - zaprzeczenie i
brak jakichkolwiek akcji jest napędzane
przez korporacje i prywatne interesy!). Negatywność
może także być potężnym silnikiem
napędzającym inspiracje, jak sądzę...
Czy wyobrażasz sobie tworzenie muzyki
technicznej, "wypranej" z emocji? Jakie
emocje generuje u Ciebie słuchanie muzyki?
Czy muzyka IQ jest emocjonalna, czy
potrafi wzruszyć? Dlaczego?
Nie imponuje mi techniczne granie i math
rockowe podejście do muzyki - nie widzę w
tym innego sensu niż próba zaimponowania
ludziom. Kogo obchodzi jak wiele dźwięków
jesteś stanie zagrać w sekundę, albo jak wiele
uderzeń "stopy" jesteś w stanie zmieścić w
jednym takcie. Dla mnie muzyka od zawsze
opierała się na emocji i na groove - to jest to,
co zostanie z ludźmi lata później. Muszę
IQ 129
przyznać, że moim ulubionym gitarzystą jest
Neil Young - technicznie jest "nawet OK",
ale wszystko co robi pochodzi z jego serca.
Jest ewidentnie pełne pasji i naprawdę potrafi
on czasem stworzyć "cudowny hałas"...
Album "Resistance" to krok w stronę ewolucji
stylu, odkrywania nowych muzycznych
terytoriów, czy utrwalenie wiodących
cech w kształtowanym przez lata artystycznym
image grupy (wirtuozeria instrumentalna,
znakomite partie solowe, złożoność
kompozycji, kapitalne melodie, bogate
aranżacje)?
Lubię myśleć, że ciągle ewoluujemy z każdym
nowym wydawnictwem. Zapewne zawsze
będziemy brzmieć jak IQ, ale ważnym
dla nas jest ciągły progres i świeżość.
Co zdecydowało o wydawnictwie złożonym
z dwóch płyt? Dla Was to wprawdzie
nic nowego, ale znam opinie tak zwanych
"ekspertów" uważających, że w dzisiejszych,
internetowych czasach, wyrywkowego
słuchania muzyki, ponad 100 minut, w
szczególności dla młodego pokolenia, to
nadmiar wysiłku intelektualnego.
Tak, uważam iż jest to dobry argument i
uważam, że sposób w jaki wiele osób odbiera
muzykę się zmienił, ale koniec końców musimy
być szczerzy wobec siebie i komponować
to, co czujemy w głębi siebie i starać się
Foto: IQ
uzyskać z tego jak najwięcej. Z "Resistance"
miałem tyle świetnych pomysłów, których
nie chcieliśmy marnować, więc zdecydowaliśmy
się na większy format. Zazwyczaj, jak
mamy jakiś materiał w nadmiarze, to nie
zostaje on wykorzystany i raczej o nim zapominamy,
dlatego uznaliśmy większy format
za dobry pomysł, jako że zostało 4 lub 5 kawałków,
które się nie zmieściły. Uważam, że
dobrą cechą "Resistance" jest to, że może
być zarówno słuchana w całości, ale każdy
pojedynczy utwór broni się sam.
"A Missile" charakteryzuje się heavy rockowym
riffem, motorycznym rytmem, mocą
progmetalu. Podobnie było na starcie "Frequency"
i "The Road of Bones". To czysty
przypadek czy może świadoma strategia,
zgodnie z dewizą słynnego angielskiego reżysera
Alfreda Hitchcocka "Film powinien
zaczynać się od trzęsienia ziemi, potem zaś
napięcie ma nieprzerwanie rosnąć" (A good
story should start with an earthquake and
be followed by rising tension)?
Jest to świetny cytat! Nigdy nie mieliśmy
intencji, by każdy album zaczynać z przytupem,
ale każdy z tych kawałków wydaje się
być dobrym wyborem na początek podróży.
Jest to niezwykle ważne, aby kolejność utworów
na albumie była odpowiednia - jest podobnie
jak w przypadku tworzenia set listy
na koncert - każde doświadczenie winno zabierać
słuchacza w podróż i zarówno początek
jak i koniec są niezwykle ważne.
Album "Resistance" to istna kopalnia
świetnych motywów melodycznych. Kto
jest głównym kreatorem melodii? Co stanowi
punkt wyjścia ich powstania?
Obecnie jest to prawda, że to ja piszę masę
muzyki dla IQ. Oczywiście każdy ma w tym
swój udział, w szczególności w studio, ale
uważam, że fair jest stwierdzenie, że wiele
melodii pochodzi ode mnie. Jeżeli chodzi zaś
o punkt startu - to naprawdę nie wiem... Czasami
pomysły same wpadają mi do głowy, a
czasem zagram strukturę akordu i melodia
sama mi się "pojawi".
Utwory nowej płyty są doskonale zbilansowane
instrumentalnie, to znaczy, że
pomimo licznych partii solowych, żaden
instrument nie dominuje i na tym polu panuje
idealna równowaga. W rezultacie muzyka
IQ ma bardzo zespołowy charakter. A
może to wrażenie jest błędem odczytu Waszych
zamiarów z mojej strony?
Cóż, wydaje mi się, że jest to prawda, aczkolwiek
nigdy nie myślałem o tym w taki sposób.
Jako producentowi albumów IQ, zazwyczaj
to mi przypada połączenie wszystkiego
w całość, tak żeby miało to ręce i nogi, ale tak
jak wspomniałem wcześniej, doceniam wkład
jaki każdy z nas ma w całościowe brzmienie
IQ i uważam, że byłoby ono inne z innymi
ludźmi. Uważam, że to prawda, iż IQ brzmi
jak całościowy zespół, a nie jak pojazd dla
jednej tylko osoby.
Liczne fragmenty "Resistance" nabierają
niezwykle monumentalnego wymiaru. Jak
osiągacie taki epicki efekt? Czy wpływ na
to mają elementy symfoniczne, orkiestracje,
brzmienie chóru (mellotron?)?
Miło to słyszeć, ponieważ jest to właśnie coś,
co chcieliśmy osiągnąć. Tak, podchodzimy
do aranżacji trochę jak orkiestra i rzeczą, której
przez lata się nauczyliśmy, jest to, że, aby
coś brzmiało monumentalnie, to musi być
poprzedzone zrozumiałą sekcją. Jeżeli zaczniesz
wysoko i tak będziesz kontynuował,
to wszystko będzie brzmiało nudno, bez
urozmaiceń i różnych cieni. Czasem rzeczy,
które porzucasz, są tak samo ważne jak to co
jest zawarte w muzyce.
Na drugim dysku znalazły się dwa bardzo
długie utwory, każdy z nich przypomina
trochę fabułę filmu, spokojne, klawiszowe
intro, rozwinięcie głównego tematu, punkt
kulminacyjny i prosta droga do wielkiego
finału. Taki scenariusz wywołuje u mnie
skojarzenia z klasycznymi albumami Yes z
lat 70-tych, przede wszystkim z muzycznym
poematem "Close to the Edge".
Prawda czy fałsz? To dla muzyka duże wyzwanie,
stworzenie takiej wielowątkowej
kompozycji? Co w takim przypadku jest
najtrudniejsze?
Hmm, to interesujące - nie jesteśmy zazwyczaj
porównywani do Yes, więc jest to coś
nowego. Wydaje mi się, że jest to coś nieuniknionego,
że jakaś część materiału będzie
przypominała fragment fabuły filmu, szczególnie
przy dłuższych kawałkach. Poza tym,
że słucham wielu soundtracków, to muzyka
musi jednak dokądś zmierzać podczas jej
kursu. Te dwa dłuższe kawałki z drugiej płyty,
to bardziej "strumień świadomości" dla
mnie - nie skupiałem się nadmiernie nad
tym, co ma być dalej. Pozwoliłem rozwijać
się temu strumieniowi naturalnie, co było dość
odświeżającą rzeczą do zrobienia.
Wielką siłą "Resistance", a także innych
albumów IQ, jest ciepłe brzmienie analogowych
instrumentów, które ostatnio w
muzyce rockowej przeżywają renesans. Pojawia
się klasyczny fortepian, w "If Anything"
organy kościelne. Nie jesteście fanami
elektronicznych innowacji, takiego
stechnicyzowanego brzmienia?
Jasne, że uwielbiam elektroniczne brzmienie
i lubię szukać nowych dźwięków - ale szcz-
130
IQ
erze mówiąc, na "Resistance" jest trochę inne
instrumentarium, wydaje mi się, że nie
jest to tak ewidentne jak mi się wydawało. Jestem
także fanem starszych, świetnie brzmiących
keyboardów i zawsze przeszkadza mi,
jak ktoś mówi, że coś jest zbyt stare, żeby to
użyć w dzisiejszych czasach. Potrzeby kawałka/piosenki
zawsze powinny być priorytetem
w decydowaniu czego należy użyć.
Nie kusi Was podjęcie próby nagrania albumu
z orkiestrą symfoniczną? Osobiście
uważam, że styl muzyki IQ świetnie się do
takiego projektu nadaje.
Właściwie to nie! Nigdy nie było to rzeczą,
którą chciałem zrobić. Preferuję słuchanie
muzyki, która została napisana specjalnie
pod orkiestrę, niż adaptacje współczesnych
piosenek. Słyszałem parę rzeczy zaaranżowanych
pod orkiestrę, które według mnie brzmiały
bardzo kiczowato.
Czytałem, że na Night of Prog Festival
"testowaliście" niektóre nowe utwory w
wersji "live". Jaka była reakcja publiczności?
Dokładnie. Jakoś tak wyszło, że już wcześniej
w tym roku zagraliśmy parę kawałków z
"Resistance" i wydaje mi się, że zostały dość
ciepło przyjęte. Jest to coś, co zawsze praktykowaliśmy
w trakcie naszej kariery - dzięki
temu możemy ocenić jak wszystko działa, zarówno
w kontekście grania "live" jak i komponowania.
Zapewne logiczną konsekwencją nagrania
Foto: IQ
studyjnego albumu "Resistance" może być
trasa koncertowa IQ. Jak zatem wyglądają
plany IQ na najbliższy rok?
Cóż... Wciąż jesteśmy w trakcie układania
planów koncertowych na następny rok.
Gramy parę eventów w Niemczech i UK oraz
staramy się zabukować koncerty w paru
innych miejscach w Europie, mamy nadzieję
wrócić do Polski, jako że ostatnim razem bardzo
nam się tu podobało.
Bardzo dziękuję za Twoją cierpliwość w
udzielaniu odpowiedzi na pytania. Życzę
wielu sukcesów artystycznych i jestem
przekonany, że w trakcie Waszych koncertowych
wojaży zaprezentujecie się również
swoim licznym fanom w Polsce. Powodzenia!
Dzięki Włodek!
Włodek Kucharek, Paweł Gorgol,
Maciej Kliszcz
Im jestem starszy, tym większą radość czerpię z tego
co jest poza marginesami
Nie można z niego czytać jak z książki i nie rozgryziesz go kilkoma schematycznymi
pytaniami. Nie zgadniesz na jaki pomysł wpadnie już jutro, chociaż
dzień dzisiejszy zupełnie na to nie wskazuje. Nie dowiesz się o nim wszystkiego,
bo najważniejsze zawsze pozostawia w głębokim ukryciu. Lider zespołu Riverside,
twórca projektu Lunatic Soul, kompozytor i multiinstrumentalista - dziś odkrywa
przed nami kolejny fragment swojej osobowości.
Małgorzata "Margit" Bilicka: Według psychologów
współczesnym sposobem na doskonałość
jest wypieranie emocji. Ktoś powiedział,
że żyjemy w kulturze emocjonalnych
analfabetów. Zupełnym przeciwieństwem
tej teorii jest twoja twórczość - mam
wrażenie, że w dźwiękach oddajesz nam kawałek
własnej duszy. Nie czujesz się przez
to trochę obnażony?
Mariusz Duda: Akurat tak się złożyło, że
jakiś czas temu wpadł mi do ręki artykuł o
aleksytymii i w sumie sam już nie wiem czy
to prawda, czy też jest to kolejny wymysł
specjalistów od chorób cywilizacyjnych.
Wiem jedno - ludzie z pewnością dzielą się
"Przekraczanie granic przyzwoitości" w procesie
twórczym - czy to się trochę nie wyklucza?
Gdzie są w takim razie te granice?
Co jest dla ciebie kompletnie niedopuszczalne?
Kicz - nie chcę w to brnąć. Nawet z kiczem
artystycznym nie chcę mieć nic wspólnego.
Pomimo tego, że jest modny i bardzo na czasie.
Nie jestem też fanem slapsticku i cringe'u,
chyba że w przypadku tego ostatniego
chodzi o humor typu "The Office" to wtedy
uwielbiam. Wiem jednak o co pytasz - czy te
granice nie są utrudnieniem w tworzeniu, czy
ta "przyzwoitość" nie blokuje zupełnej wolności
artystycznej. Cóż, każde ograniczenia
w jednym przypadku powodują wolność, a w
Gorzej, bardzo często uważam, że jest zaledwie
namiastka tego na co mnie stacć. Ale
staram sieę żeby przynajmniej było estetyczne,
chociaż im jestem starszy, tym większą
radość czerpię z tego co wychodzi poza margines,
co nie jest pod linijke?. Kiedyś mój
udział w takim "Breaking Habits" MGD
byłby pewnie nie do pomyślenia. Niemniej
jednak wciąż jest to margines kontrolowany.
Na jakim etapie są w tej chwili prace nad
twoim solowym projektem? To będzie coś
zaskakującego?
To będą przede wszystkim piosenki. Akurat
pomysł na pierwszą płytę pod imieniem i
nazwiskiem jest taki, by był to album "songwriterski",
ale nie jest wykluczone, że koncepcja
może ulec zmianie.
Zabrzmiało nieco powściągliwie... Skoro
nie nad solową płytą to nad czym teraz
pracujesz? I co to właściwie oznacza, że kolejne
Lunatic Soul będzie "po słowiańsku"?
Nie powiedziałem, że nie pracuję nad solową
płytą. Pracuję, ale pomiędzy innymi projektami.
Jestem też w tym temacie powściągliwy,
bo koncepcja wydawnictwa pod imieniem
i nazwiskiem jeszcze się kształtuje i
dotyczy to zarówno sfery muzycznej jak i
sposobu jej prezentacji. Przede wszystkim
nie chcę sam sobie wchodzić w paradę. Mam
przecież Riverside i Lunatic Soul. Myślę
więc, że jako MD będę wydawał na razie same
single, gdzieś pomiędzy dużymi płytami.
A jeżeli chodzi o Lunatic Soul to nowa płyta
ma już swój kształt muzyczny i skomponowane
są wszystkie utwory. Wyszła mi z
tego rzecz bardzo leśna i słowiańska. To nie
będzie kontynuacja "Fractured", tylko powrót
do organicznego grania. Dużo folkowych
i orientalnych zagrywek i melodii. Nazwałem
sobie to wszystko roboczo "Muzyką
do Wiedźmina". Tym razem kolor okładki
będzie zielony, więc będzie się zgadzać.
na takich, którzy chcą rozmawiać o emocjach
i na takich, którzy tego nie chcą. Pytanie brzmi
czy nie chcą bo czegoś się boją, czy też nie
chcą bo nie potrafią. To już zagadka dla psychologów,
a być może nawet i niektórych
artystów. Jeśli chodzi o mnie to chcę i lubię
rozmawiać o emocjach. Jest to dla mnie
kwintesencja jakiejkolwiek dobrej rozmowy i
ma dla mnie o wiele większe znaczenie niż
wiedza na temat Blitzkriegu, czarnych dziur
czy pierwiastków chemicznych. Dlatego w
swojej twórczości poruszam to co dla mnie
istotne. Obnażanie się jest przy tym niezwykle
ważnym elementem, ale nie sądzę bym
kiedykolwiek przekraczał granice przyzwoitości.
Foto: Riverside
innym nie. W komunizmie tacy artyści jak
np. Grzegorz Ciechowski czy Lech Janerka
walczyli z cenzurą pisząc bardzo poetyckie i
pełne metafor teksty. Gdyby mogli pisać o
wszystkim pewnie to nie byłyby takie atrakcyjne.
Myślę, że w moim przypadku pewne
granice są zaletą bo są zgodne z moim charakterem.
Jestem zodiakalną wagą, poruszam
się na linie pomiędzy kilkoma światami które
mi odpowiadają. Nie eksploruję na maksa
tylko jednego biomu. Dlatego też np. nie
gram tylko na jednym instrumencie, bo
byłoby to dla mnie zwyczajnie nudne.
Nie tolerujesz kiczu, czy zatem wszystko
co tworzysz powinno być idealne? Czy jest
idealne?
To co tworze na pewno nie jest idealne.
Czy pochodzenie jest dla Ciebie w jakiś
sposób szczególne ważne?
Ale pytasz o moje pochodzenie, drzewo genealogiczne
czy o historie Słowian?
Pytam o etnogenezę i mitologię ze wskazaniem
na słowiańską.
Zawsze najbardziej lubiłem historie starożytną
i średniowieczną z naciskiem na tę
drugą. Królowie, intrygi, miecze, a potem historia
Piastów, Wikingowie... gdzieś to się
potem przełożyło na fascynację światem fantasy,
literaturę, filmy i gry. A od kiedy zacząłem
czytać Josepha Campbella zafascynował
mnie świat mitów religii z całego świata. Jeśli
chodzi o Słowian to pod kątem nowego Lunatica
przemierzam teraz słowiańskie światy
umarłych i próbuję wkomponować te wszystkie
Nawie i Wyraje w anglojęzyczne teksty.
Koncepcje mitologicznych zaświatów z
innych części świata są równie inspirujące?
Czy widzisz w tych opowieściach jakąś
część wspólną?
W każdej religii mamy bardzo dużo wspólnych
elementów. Grecki Hades u Wikingów
to Niflheim, którym rządzi Hel. U Słowian
podziemiami rządzi Weles, w hinduizmie
Yama. W mitologii sumeryjskiej jest nią
Ereszkigal, która - uwaga, pewnego razu zbra-
132
RIVERSIDE
tała się z... Nergalem. Temat jest wielki i fascynujący.
Kiedyś sporo w tym siedziałem. W
swojej twórczości staram się jednak pisać historie
i teksty związane z życiem tu i teraz, a
nie z przekazywaniem i informacji, które
można czerpać z literatury popularnonaukowej.
Na nowym Lunaticu będą więc raczej
tylko subtelne aluzje, ewentualnie jakiś jeden
tytuł niczym z blackmetalowego albumu
(śmiech). Ale tak, tego typu informacje i ciekawostki
są jak najbardziej inspirujące.
Ok, wróćmy w takim razie do świata realnego.
Jakie elementy codzienności wywołują
w tobie twórczy impuls? Inaczej mówiąc
co cię nakręca do działania?
To przychodzi samo z siebie. Jest we mnie
jakieś wewnętrzne wołanie, które sprawia, że
jestem niespokojny, poddenerwowany. Chodzę
w kółko, przeglądam rzeczy, robię notatki,
biorę do ręki gitarę, gram przez chwilę, zły
- odrzucam ją w kąt. Siadam do pianina -
wszystko beznadziejne. Drugiego i trzeciego
dnia jest to samo. Nie wiem do końca o co mi
chodzi. Czwartego dnia biorę prysznic, nucę
coś pod nosem i nagle... wybiegam z łazienki,
szukam dyktafonu i nagrywam. Wracam po
chwili, odsłuchuję, biorę gitarę lub klawisz i
jest. Mam to! I wtedy dopiero przychodzi
spokój, spełnienie. Plan wykonany. Przede
mną kilka dni normalności zanim znowu coś
mnie trafi.
Właściwie co masz na myśli mówiąc dni
normalności? Czym jest normalność dla
artysty, który jednocześnie realizuje tak
wiele projektów? Zostaje ci choć trochę czasu
na sprawy przyziemne?
Wiesz, ja nie mieszkam samotnie w otoczeniu
swoich instrumentów i płyt. Wbrew pozorom
nie siedzę w studiu cały czas. Mam
rodzinę i zwyczajne rodzinne obowiązki.
Kiedy nie jestem na trasie moje życie jest w
sumie całkiem przyziemne. Nie przepadam
za ciągłym wychodzeniem gdzieś, pokazywaniem
się w różnych miejscach. Bardzo lubię
spędzać czas w domu i cieszę się, że dzięki
mojej pracy wciąż znajduję czas na czytanie
ksiaążek, oglądanie seriali czy pracowanie
nad kolejnym platynowym trofeum.
Foto: Oskar Szramka
Nagrody są dla ciebie stymulujące?
Na pewno jest to miły gest, ale tworząc muzykę
nie myślę o nagrodach. Najbardziej stymulujące
są dla mnie koncerty i reakcje ludzi
na koncertach. Przykładowo w Riverside
często zastanawiam się jak dany utwór mógłby
zabrzmieć na żywo.
Riverside na żywo brzmi zdecydowanie
mocniej niż na płytach i to jest bardzo dobry
zabieg. Ostatnia polska trasa potwierdziła
też, że masz świetny kontakt z publicznością.
Czy chwilowy powrót do "mniejszych"
klubów był trafionym pomysłem?
Trasa została w całości wyprzedana, więc
myślę, że tak (śmiech).
Niewątpliwie był to sukces frekwencyjny.
Pytam jednak o twój osobisty odbiór tego
typu spotkań - bardziej kameralnych niż
zwykle.
Wiesz, ja naprawdę lubię grać koncerty. I
uwielbiam interakcję z publicznością. A im
bardziej kameralny koncert tym ta interakcja
jest lepsza. Wrześniowa odsłona "wastelandowej"
trasy po Polsce obejmowała mniejsze
kluby niż zazwyczaj, ale my w takich klubach
gramy też w Europie, wiec to nie jest tak, że
cofnęliśmy się o 10 lat. W Polsce jednak niewątpliwie
zaczęliśmy w tej dekadzie grać dla
większych tłumów, wiec było to jak najbardziej
odświeżające i niezapomniane doświadczenie.
Zbliża się koniec roku - czas podsumowań i
snucia planów. Na zakończenie zapytam
wiec nieco filozoficznie - jak według ciebie
będzie wyglądał świat za 100 lat?
Nie trzeba być filozofem ani naukowcem,
aby wiedzieć, że za 100 lat ludzkości może
już nie być. Jeśli jednak przetrwa to będzie
żyła w przeludnionych schronach zwanych
miastami, zdominowanych przez technologię,
otoczonych tarczami ochronnymi przed
zniszczonym, gorącym nie do wytrzymania
światem. Najbogatsi może będą już nawet na
Marsie albo gdzieś w podwodnych miastach.
Albo będą się do takich przeprowadzek szykowali.
Wiem, powiało dekadencją (śmiech)
Niestety nasza przyszłość nie wygląda zbyt
różowo i "jokośtobędzizm" nie jest chyba
najlepszym podejściem do tematu. Myślę, że
przed nowym albumem Riverside, który
prawdopodobnie będzie o przeludnionych
miastach w przyszłości, przeczytam jeszcze
kilka książek na ten temat. Wtedy możemy
wrócić do tego tematu. Niemniej jednak,
zanim spełnią się te wszystkie ekologiczne
czarne scenariusze, mam zamiar stworzyć
trochę muzyki i pograć trochę koncertów.
Mam nadzieję, że będzie mi to dane.
Małgorzata "Margit" Bilicka
Foto: Riverside
RIVERSIDE 133
FLYING COLORS
HMP: Dla Ciebie Flying Colors to starzy
kumple, bo współpracowałeś zarówno ze
Stevem Morsem, jak też Mikem Portnoyem
w Dream Theater. Cenisz ich jako muzyków
i zespołowych partnerów?
Dave LaRue: Bez wątpienia. Steve i ja gramy
razem od dekad, praca z nim jest edukacją
i inspiracją. Jego zdolności kompozycyjne
i gra na gitarze sprawiają, że każdy projekt,
nad którym pracujemy jest wyjątkowy. Z
Mike'iem również gram długi czas i jako basista
cieszę się, że mogę współpracować z tak
świetnym perkusistą. Mike daje z siebie tyle,
że bez niego Flying Colors nie byłoby takie
samo. Uważam ich obu za dobrych przyjaciół,
a to nieocenione gdy starasz się utrzymać
zespół razem i pracować na wysokim poziomie.
Twój żywioł to nie tylko rock, bo znany
Planeta gwiazd
Nie sądzę, żeby wśród fanów rocka i jednocześnie sympatyków Flying
Colors, znalazł się ktoś, kto próbowałby kwestionować prawdziwość określenia
"gwiazdy" w odniesieniu do składu zespołu, umiejętności indywidualnych muzyków,
ich wszechstronności czy dorobku fonograficznego. Żeby udowodnić tezę na
istnienie "planety gwiazd", wystarczy zadać sobie trochę trudu, poszperać w zasobach
internetowych, przeszukując biografie członków tej rockowej kompanii. Natomiast
przedmiotem dyskusji na temat "gwiazdozbioru" Flying Colors, mogłaby
być "ewolucyjność" i odkrywczość stylistyczna materiału zarejestrowanego na kolejnych,
począwszy od roku 2012, trzech płytach studyjnych kwintetu. Dotarły do
mnie głosy oceniające wartość czy jakość programu albumu "Third Degree" z minionego
roku kalendarzowego w kategoriach "zdartej płyty", czyli powielania znanych
już pomysłów z przeszłości czy klonowania twórczości macierzystych kapel
artystów. Każdy ma prawo do własnego zdania, więc także ja mogę napisać, że nie
zgadzam się absolutnie z takimi twierdzeniami i to z kilku powodów. Po pierwsze,
nowa publikacja fonograficzna Flying Colors jest niezwykle urozmaicona stylistycznie,
od typowego "purpurowego" hard rocka, przez odniesienia do muzyki klasycznej,
rocka i metalu progresywnego, a na wpływach jazzowych kończąc. Odpowiadając
na jedno z pytań zamieszczonego poniżej wywiadu Dave LaRue, basista
grupy, mówi o swoich inspiracjach twórczością Jaco Pastoriusa, wirtuoza gitary
basowej zwanego Jimi Hendrixem tego instrumentu, artysty znanego z działalności
w składzie takich wielkich grup jazz - rockowych jak między innymi Weather
Report i Blood Sweat and Tears. Piszę o tym fakcie, ponieważ w jednym z najlepszych
kawałków z longplaya "Third Degree", zatytułowanym "Geronimo" słychać
wyraźnie klasę D. LaRue, który traktuje swoje partie bardzo jazzowo, nowocześnie,
a sądzę także, że po wysłuchaniu mistrzowskiego popisu Dave'a w tym właśnie
utworze, wielu słuchaczy będzie miało słuszne skojarzenia z wirtuozerią klasycznego
kontrabasisty. Ta kompozycja to także feeling, niesamowicie nośny rytm i
pulsująca energia. Nowa, wydawnicza propozycja Flying Colors oferuje także kilka
doskonałych motywów melodycznych, sporo kontrastujących stref nastrojowości,
umiejętne operowanie walorami brzmieniowymi, rozciągniętymi w przestrzeni od
surowego, mocno gitarowego, dynamicznego i motorycznego prologu w postaci
"The Loss Inside" czy "More" przez prześliczny "Cadence" i balladowy, akustyczny,
chwytający za serce, romantyczny "You Are Not Alone" po epickie monumenty
"Last Train Home" i zamykający album "Crawl". Dla mnie osobiście wartością dodaną
jest także trzymanie się tradycyjnego, rockowego instrumentarium, znakomite
gitary, ta prowadząca i rytmiczna, niezwykle kreatywny bas, nie tylko jako
część duetu sekcji rytmicznej, proporcjonalne korzystanie z klawiszy i daleko idąca
wstrzemięźliwość w implementacji elektronicznych "zabawek", które dla wielu
niedoszkolonych instrumentalistów są parawanem pozwalającym ukryć niedostatki
warsztatowe, o których w przypadku muzyków Flying Colors nie ma w ogóle
mowy, ponieważ ci Panowie grają niezwykle swobodnie, z dużą dozą spotaniczności,
co wyczuwa także słuchacz, który poświęci trochę swojego czasu na duchową
konsumpcję blisko 70-minut muzyki. Basista grupy Dave LaRue odpowiadając
na kilka pytań przedstawiciela HMP potrafi zapewne przybliżyć Czytelnikom
kilka aspektów związanych z działalnością supergrupy Flying Colors. Zapraszamy
do lektury.
jesteś z wszechstronności, o czym świadczy
Twoja działalność w składzie Dixie Dregs.
W muzyce tego zespołu dominują także klimaty
jazzowe, muzyki country czy klasycznej.
Skąd u Ciebie taka rozpiętość zainteresowań?
Uwielbiam grać wiele różnych stylów i zawsze
ciągnęło mnie do zespołów, które robią
dużo różnych rzeczy. The Dregs, a jeszcze w
większym stopniu the Steve Morse Band to
idealne występy dla mnie. W jednej chwili
robimy coś ciężkiego, w następnej melodię w
stylu bluegrass, po której następuje barokowa
gitara i duet basowy. Są melodie bardzo techniczne,
z nieparzystymi metrami i wymagające
sporo przycięć, ale są też takie, które są
bogate w harmonie. Muzyka Flying Colors
zawiera dużo tych elementów (a także inne),
dlatego nigdy się nie nudzę.
Jak rozpoczęła się kariera Flying Colors w
roku 2008? Czy to rzeczywiście zespół marzeń,
jeśli chodzi o personalia, stworzony w
głowie producenta Billa Evansa?
Właściwie tak. Rozumiem to tak, że Bill
zebrał Steve'a i Neala razem do pisania i pomysł
zespołu narodził się z tej sesji.
Od kilku lat, w przekazach medialnych Flying
Colors określany jest mianem super
grupy. Jak rozumiesz takie określenie i jakie
warunki spełnić muszą muzycy tworzący
skład takiej formacji?
Słyszałem o tym, ale to nie jest coś, o czym
ktokolwiek z nas myśli. Po prostu naprawdę
skupiamy się na robieniu jak najlepszej muzyki.
Wydaje mi się, że stanowicie team bardzo
wszechstronnych muzyków, którzy z dużą
swobodą poruszają się po różnych polach
stylistycznych. W Waszej twórczości pojawiają
się ostre, rytmiczne, rockowe killery,
spokojne i łagodne ballady, czy podniosłe,
wielowymiarowe, epickie, progrockowe
hymny. Czy taka indywidualna wszechstronność
pomaga w procesie tworzenia tak
różnorodnego repertuaru i ma wpływ na
profil twórczości Flying Colors?
Absolutnie, zawsze jestem zdumiony, jak każdy
członek zespołu łatwo potrafi zmienić
jeden gatunek na kolejny i to w sposób autentyczny.
Nasze osobiste style, połączone w
jedno, tworzą brzmienie Flying Colors.
Jakie atrybuty decydują współcześnie o możliwości
stworzenia bardzo dobrego rockowego
albumu, czyli takiego, o którym pozytywnie
mówią zgodnym chórem fani i media?
A bez wątpienia takim wydarzeniem
jest "Third Degree".
Dziękuję za to. Nie uważam, żebyśmy martwili
się o odbiór naszego materiału, zbieramy
się wszyscy razem i pozwalamy muzyce zabrać
nas tam, dokąd chce. Zawsze jestem pewien,
że ta grupa muzyków stworzy interesującą
muzykę wysokiej jakości.
W takim zespole jak Flying Colors każdy
członek zespołu to bez wątpienia rock star.
Ale często jest tak, że, aby osiągnąć odpowiedni
efekt zespołowy, należy zapomnieć o
swoich ambicjach osobistych, poświęcając
się wspólnemu dziełu. Czy Twoim zdaniem
wysokie ego artystyczne jednostki potrafi
zniszczyć rezultat pracy zespołowej? Jak
wygląda ta kwestia w Waszym przypadku?
Znam wiele przypadków, których zespoły
rozpadły się przez osobiste nieporozumienia
czy zbyt duże ego. W naszej grupie pracujemy
razem całkiem dobrze. Zdarzają się różnice
zdań, ale zazwyczaj jesteśmy w stanie
rozwiązać je i iść naprzód.
Nie wiem, może się mylę i błędnie interpretuję
walory muzyki z longplaya "Third Degree",
ale mam wrażenie, że ta muzyka zaraża
optymizmem, emanuje radością i zachwyca
pasją. Po pierwsze, czy moje spostrzeżenia
są właściwe? Po drugie, jak to możliwe,
że Wy wszyscy po tylu latach grania
macie tyle energii i, że nie doszło do efektu
tzw. wypalenia zawodowego?
To ciekawe, wielu ludzi mówi, że ten album
jest dużo bardziej mroczny niż dwa poprzed-
134
FLYING COLORS
nie. Zgadzam się, że jest w nim też optymizm
i radość. Chyba powiedział to Casey, że jest
to podróż o zmaganiach, by wyrwać się z
ciemności do światła. Parafrazuję, więc proszę
nie trzymać mnie za słowa.
Słuchając muzyki zarejestrowanej na płycie
"Third Degree" wydaje mi się, że w wielu
fragmentach unosi się duch The Beatles, zarówno
w zakresie wartości instrumentalnych,
jak też harmonii wokalnych? Takim
przykładem mojej tezy może być song "Love
Letter".
Wszyscy kochamy the Beatles a ich muzyka
ma na nas wpływ. Ten wpływ zdecydowanie
ukazuje się od czasu do czasu w naszej muzyce.
"Love Letter" to dobry przykład, mimo że
według mnie w tej piosence można odnaleźć
bardzo dużo różnych wpływów, które razem
składają się na kawałek Flying Colors.
W muzyce Flying Colors słychać wyraźnie,
że zespół tworzą artyści otwarci na najróżniejsze
inspiracje, a na ścieżkach albumu
znaleźć można także taki jazzowy touch,
przykładowo w "Geronimo", gdzie wiodące
są perkusja i bass guitar. Myślałeś kiedyś,
żeby spróbować, podobnie jak Mike Terrana
z Tarją Turunem, perkusyjnego mariażu
z jazzem albo muzyką klasyczną?
Nie jest to coś, nad czym myśleliśmy, ale
wszystko jest możliwe. "Geronimo" to dla nas
zmiana, jestem pewien, że w przyszłości zobaczymy
inne elementy, które będą pojawiały
się w naszych nagraniach. Mam możliwość
grania więcej tradycyjnej, klasycznej muzyki
ze Steve'em w Steve Morse Band i uważam,
że nie da się zignorować klasycznego wpływu,
jaki Steve wnosi do Flying Colors. Jest
wiele melodii, interludiów i intr do piosenek,
które uznaję za klasyczne, mimo że są dopasowane
do naszej instrumentacji.
Foto: Jim Arbogast
Zaglądając Tobie i Twoim Kolegom do biografii
zauważyłem, że kwintet Flying Colors
to zespół międzypokoleniowy, a między
Caseyem McPhersonem a Stevem Morsem
doliczyć się można blisko 25 lat różnicy
wieku. To zupełnie inne "szkoły" rocka. Taka
rozpiętość wiekowa ułatwia czy utrudnia
porozumienie i współpracę?
Uważam, że jedynie zapewnia nam to szerszą
muzyczną perspektywę. To część tego, co
czyni Flying Colors unikalnym.
Flying Colors to demokracja czy szef, który
w decydujących momentach zawsze ma
rację? Kto występuje najczęściej w tej drugiej
roli?
Jest demokracja, zdecydowaliśmy o tym na
samym początku.
Pomimo równego, wysokiego muzycznie
poziomu "Third Degree" mam na track liście
swoich faworytów, to między innymi
"Crawl", energetyczny the opener "The
Loss Inside" czy urzekający melodyką "Cadence".
Czy także Ty masz swoich liderów?
Mógłbyś krótko uzasadnić swój wybór?
Zwykle skupiam się na tych utworach, które
gramy na żywo. Bardzo lubię "Crawl", typowy
epika od Flying Colors z garścią ciekawych
sekcji i oczywiście super gra się "Geronimo".
Zarówno "Loss" jak i "More" są energetyczne,
świetne do grania na żywo.
Czy Dave LaRue słucha prywatnie muzyki,
którą współtworzył? Wracasz po latach
do starszych nagrań, a mam tutaj na myśli
nie tylko Flying Colors, także inne Twoje
projekty?
Raczej nie. Kiedy nagranie jest gotowe, ruszam
dalej. Wyjątkiem jest czas, kiedy przygotowuję
się do trasy koncertowej i przypominam
sobie starsze kawałki. Było fajnie
wrócić i posłuchać piosenek z dwóch pierwszych
nagrań Flying Colors w tym roku.
Jako gitarzysta basowy na początku kariery
obserwowałeś zapewne grę innych basistów.
Którzy z nich wywarli największy
wpływ na Twoją technikę i styl grania?
Dorastałem słuchając McCartneya, Johna
Paula Jonesa i takich ludzi jak Chris Squire
z Yes. Kiedy stałem się starszy zainteresowałem
się Jaco Pastoriusem i on jest bezsprzecznie
moim największą inspiracją.
Czy w Twoim kalendarzu koncertowym,
zapewne wypełnionym do granic możliwości,
jest miejsce na występy w składzie Flying
Colors? Bardziej lubisz występy w halach
czy może w ramach open air festivals?
Nie jestem pewien co do pierwszej części
Twojego pytania. Co do drugiej, to nie ma
nic lepszego od grania festiwalów na powietrzu
i zobaczenie tam tych wszystkich ludzi,
ale granie na sali jest trochę bardziej intymne
i umożliwia więcej interakcji z publiką.
Do zobaczenia w czasie, mam taką nadzieję,
europejskiej trasy Flying Colors. Powodzenia
i sukcesów w imieniu czytelników
Heavy Metal Pages.
Dziękuję!
Włodek Kucharek
Tłumaczenie: Kinga Dombek
Foto: Jim Arbogast
FLYING COLORS 135
Człowiek bez twarzy
Barry Purkis, bardziej znany jako demoniczny Thunderstick, obłąkany
perkusista w masce, stojący niegdyś na czele legendy NWOBHM, Samson, przypomniał
jakiś czas temu o swoim istnieniu za sprawą upublicznienia faktu posiadania
zapisu pełnej próby Iron Maiden z 1977 roku. Zapis ów już na starcie pretendował
do miana Świętego Graala dla fanów "Żelaznej Dziewicy", bo na nagraniu
jedynym członkiem zespołu który potem zabrzmiał kiedykolwiek na oficjalnych
nagraniach grupy jest… Steve Harris. Wiadomość ta obiegła niemal cały fanowski
świat a fragmenty tych nagrań, jak się okazało wrzucone przez samego
Purkisa, pojawiły się na serwisie YouTube. Perkusista idąc za ciosem reaktywował
też swój projekt z lat 80-tych, nazwany imieniem swojego alter ego i wydał w 2016
roku płytę "Something Wicked This Way Comes". Szczerze mówiąc, kiedy jechałem
na spotkanie z legendarnym bębniarzem, nie wiedziałem czy bardziej ekscytuje
mnie sam fakt poznania go osobiście, czy też możliwość posłuchania jego niesamowitych
historii z dawnych lat. Barry okazał się bardzo sympatycznym gościem,
choć nie łatwo było wyciągnąć go choćby na godzinę ze studia, gdzie pochłonięty
był pisaniem nowych piosenek. Siedliśmy w klimatycznej kawiarence
przy jednym z portów w Folkestone i uwierzcie mi, rozmawiało nam się tak dobrze,
że gdyby nie mój pociąg po-wrotny do Londynu i ograniczony czas Barry'ego,
rozmowa trwała by jeszcze kolejną godzinę. I kolejną…
cowałem. Ale album zgarnął masę pozytywnych
recenzji, co dało mi do myślenia. Dawno
temu Thunderstick istniał jako prawdziwy
zespół, wydaliśmy nawet album "Beauty
and the Beasts" w 1984 roku. Z tamtego
okresu zachowało się też sporo materiału,
którego jednak z różnych przyczyn nigdy nie
mieliśmy okazji zarejestrować. I tak mniej
więcej doszło do tego, że po wielu latach
opracowałem te kawałki od nowa i zdecydowałem
się je w końcu nagrać. Nie powiem że
te recenzje mnie zaskoczyły, ale było mi bardzo
miło że płyta przyjęła się i tak wiele ludzi
z różnych krajów na świecie o niej mówiło.
Tamtą płytę nagrywało wielu różnych muzyków
z którymi pracowałem w różnych okresach
mojej kariery. Jednak szybko stało się
jasne, że skoro recenzje są dobre, trzeba będzie
zagrać jakieś koncerty. Więc powołałem
do życia zespół który mógł grać ze mną na
żywo i który wejdzie do studia i nagra ze mną
nowy album. Aktualnie mamy dwa numery
gotowe, masa następnych jest opracowana,
idziemy na przód. Thunderstick do tej pory
zawsze był projektem w którym chodziło o
to, żeby główny materiał wychodził ode
mnie. Teraz jest inaczej, bo jesteśmy zespołem,
więc głupio by było gdybym nie pozwolił
na wykorzystanie potencjału innych muzyków.
Oczywiście koniec końców do mnie należy
finalne słowo i decyzja w sprawie ostatecznego
wyglądu i aranżu utworu, ale daje
swoim muzykom wiele swobody.
Barry, za mikrofonem w Thunderstick masz
bardzo uzdolnioną wokalistkę, Raven. Jak to
się stało że dołączyła do zespołu?
Oh, Raven to moje odkrycie! To moja tajna
broń (śmiech). Kiedy robiliśmy poprzedni album,
potrzebowałem dobrego, kobiecego, wokalu,
w końcu Thunderstick zawsze miał za
mikrofonem kobietę! Miałem świetną rekomendację
w postaci kilku sesyjnych wokalistek,
ale nie skorzystałem z tego. Kiedyś jednak,
w pewnym sklepie muzycznym zauważyłem
śliczną blondynkę która wywiesza ogłoszenie,
że poszukuje zespołu. Pogadałem z
nią chwilę i poprosiłem, żeby podesłała mi
swoje demo. Po tym jak ją usłyszałem, zdecydowałem,
że chciałbym aby nagrała mi parę
wokali do moich tracków. Koniec końców wykorzystałem
wszystko co nagrała na płycie
"Something Wicked…", ale niestety, ze
względu na logistykę, nie było mowy żeby
stała się ona stałym członkiem zespołu - mieszkała
na codzień w Walii i nie było możliwości
żeby regularnie odbywać próby, niestety.
Ale ta sytuacja dała mi impuls żeby faktycznie
poszukać wokalistki, skoro jest tak wiele
utalentowanych dziewczyn z dobrym, rockowym
wokalem. I tak poznałem Raven. Jest
niesamowita, ona, i tak powie Ci, że jest masa
wokalistek lepszych od niej, ale ja wiem, że to
ona jest najlepsza. Pierwszy raz usłyszałem ją
gdy grała jakiś solowy, akustyczny koncert z
coverami. Okazało się, że robi to często, ale
nie ma doświadczenia w studiu i ogólnie nigdy
nie była w prawdziwym zespole rockowym.
Wszystko co miała z rockiem wspólnego,
to granie coverów AC/DC czy Whitesnake,
tylko tyle. Jednak zdecydowałem się
dać szansę, i kiedy przyszła na próbę, po prostu
zmiotła mnie z powierzchni ziemi. Poczułem,
że jestem szczęściarzem, naprawdę. Nie
mogę się wręcz doczekać aż nagramy nowy
album, bo jestem przekonany, że Raven położy
kapitalne wokale na tę płytę.
HMP: Dzięki, że zgodziłeś się na ten wywiad
Barry. Jak idzie pisanie nowego albumu?
Barry Purkis: Oh, cała przyjemność po mojej
stronie. Właśnie wyciągnąłeś mnie z sali
prób, w której nieustannie pracuje nad nową
płytą Thundersticka! Wiesz, kiedy wypuściłem
ostatni album, "Something Wicked
This Way Comes", tak naprawdę projekt
Thunderstick nie był zespołem sensu stricte
- to byłem ja i muzycy z którymi współpra-
Foto: Thunderstick
ale wymaga ogrania w sali prób. Wiesz, sposób
tworzenia utworów w Thunderstick różni
się trochę od standardowego pisania materiału,
bo większość zaczyna się od rytmu.
Najpierw powstają partie rytmiczne, dopiero
potem dokładamy riffy, melodie, wokale. Dla
przykładu, Steve Harris najpierw tworzy
podkłady basowe, a potem prosi Nicko Mc
Braina żeby ten zagrał mu pod ten bas jakiś
beat. U nas jest odwrotnie - najpierw gram jakiś
beat, a potem proszę naszego basistę żeby
zagrał pod to swój podkład. I w ten sposób
Barry, u Ciebie zawsze śpiewały kobiety.
Jak sobie radzisz ze stereotypowym myśleniem,
że heavy metal to raczej typowo męski
świat…
…i nie ma w nim miejsca dla kobiet, co? Opowiem
Ci pewną historię. Zapewne dobrze
wiesz, że kiedy byłem w Samson, nakładałem
na scenę maskę. Wiesz, to były czasy gdy
nie było DVD, VHS, nie było internetu i social
mediów. Istniała tylko prasa muzyczna,
jak Sounds, Melody Maker i tak dalej.
Głównym powodem dla którego zacząłem nosić
maskę, było to, że zwykle perkusiści w
kapelach rockowych byli "bez twarzy" - siedzieli
z tyłu sceny, schowani za zestawem
perkusyjnym i nikt ich praktycznie nie dostrzegał.
Dobra, wiem, że były wyjątki w postaci
Johna Bonhama czy Keitha Moona,
ale wiadomo że to na swój sposób ikony - grali
długie sola perkusyjne i mieli swój niepodrabialny
styl. Ale jednak w większości zespo-
136
THUNDERSTICK
łów wyróżniali się albo wokaliści albo gitarzyści
- nawet jak Sounds dodawał do swoich
magazynów plakaty, zwykle były to plakaty
koncertowe zespołów, na których widać było
gitarzystów w swoich emocjonalnych, wygiętych
pozach, albo wokalistów którzy stali na
froncie. Gdzieś tam w tle natomiast widać
było wystający zza bębnów i talerzy kawałek
głowy który należał do perkusisty. Nie chciałem
być kolejną wystającą głową! Mam naturę
showmena, więc chciałem być widoczny!
Więc stworzyłem, nieco prześmiewczo, postać
perkusisty bez twarzy, którego nazwałem
Thunderstick, od słów "grzmot" i "pałka" -
wiesz, w końcu mocno grzmociłem wtedy w
bębny! Dzięki temu Samson zyskał bardzo
wyrazisty i mocny image - ta maska którą nosiłem
wtedy, była bardzo wyzywająca, prowokująca,
agresywna. Niestety, kilka lat wcześniej
- nie wiedziałem o tym kiedy tworzyłem
postać Thundersticka - w Anglii miała miejsce
głośna zbrodnia której głównym "bohaterem"
był zamaskowany gwałciciel. A kiedy
Samson zaczynał, to był czas, kiedy w Anglii
do głosu zaczęły dochodzić kobiety, że wspomnę
tu tylko o legendarnej Margaret Thatcher.
Klimat był naprawdę mocny, feminizacja
była na wysokim pułapie i ich głos był
naprawdę głośny. No i wyobraź sobie że nagle
na mieście pojawiają się plakaty promujące
koncert Samson ze mną, w tym całym przebraniu,
z maską na gębie! Jak graliśmy w
Cambridge, protesty były serio bardzo poważne,
mieliśmy nawet pietra, że koncert zostanie
odwołany, bo inaczej dojdzie do zamieszek.
Wszystkie te kobiety protestowały przeciwko
zespołowi który gloryfikuje gwałt! A mi
tak naprawdę przecież nie o to chodziło, to
było kompletne nieporozumienie! Wiesz, to
miał być porąbany charakter, zwariowany,
szalony, ale w żadnym wypadku nie miał kojarzyć
się z jakimkolwiek napastowaniem czy
gwałtem. I kiedy już po latach zdecydowałem
się grać na swój własny rachunek, zdecydowałem,
że utnę wszelkie spekulację i na froncie
zespołu stanie kobieta i w ten sposób zamknie
wszystkim gęby. Najpierw była to przepiękna
Anna Borg, potem nieodżałowana
Jodee Valentine, która zmarła w 2016 roku.
I wiesz co? To było coś nowego w tamtych
czasach. Jasne, były kapele pokroju Rock
Godess czy Girlschool, ale to były girlsbandy,
składające się z samych dziewczyn. A my
byliśmy męską kapelą z laską za mikrofonem.
…i zamaskowanym perkusistą! (śmiech)
(śmiech) Taaak, dokładnie. Teraz to nic nowego,
jest cała masa zamaskowanych kolesi
na scenie. Slipknot, Ghost - robią to świetnie,
musisz przyznać. Ja byłem sam, bo nikt
inny nie wpadł na taki pomysł, zeby założyć
sobie maskę na twarz. Niektórzy twierdzili że
to dlatego że jestem brzydalem! (śmiech).
Dobra, Barry, skoro już zacząłeś ten temat,
spróbujmy trochę pogadać na temat historii.
Po pierwsze: jak to było z tymi dragami w
Samson? W oficjalnej biogafii Iron Maiden,
jest taki fragment, opowiadany przez
Bruce'a Dickinsona: "W Samson wszyscy
ćpali równo, basista palił trawę, Paul wciągał
kreski ze wzmacniacza, a Thunderstick
był tak naćpany, że w końcu spadł ze stołka"…
(śmiech) Noooo tak, była taka sytuacja.
Aktualnie jestem w trakcie spisywania tych
wszystkich opowieści, będzie co poczytać
(śmiech). Było kilka takich sytuacji, to na pewno.
Postaram się wszystko dokładnie opisać,
obiecuję!
Jak to wszystko wpływało na działalność
zespołu? Myślisz, że brak subordynacji w
jakiś sposób przyczynił się do rozpadu zespołu?
Nieeeeeee, nie sądze. Jeśli chodzi o dragi, to
przesadzały z nimi kapele w późnych latach
60-tych czy na początku lat 70-tych - sporo
znanych muzyków odpadło ze względu na to
gówno. Kiedy ja dołączałem do Samsona, był
rok 1979 i był to okres wielkich zmian, rosła
świadomość społeczna a i każdy wiedział
czym są narkotyki i jak mogą doprowadzić
Foto: Thunderstick
Cię do ruiny. Nie będę ściemniał, dawaliśmy
niekiedy czadu w Samson, ale nigdy to nie
były klimaty a'la Motley Crue (śmiech). Widziałeś
ten ostatni film o nich?
"The Dirt" ?
Tak, "The Dirt". Więc daleko nam było do
nich, to na pewno (śmiech). Jaraliśmy sporo
trawy, braliśmy jakieś piguły i wciągaliśmy
koks, ale to nigdy nie były jakieś poważne
ilości które mogłyby w jakiś sposób wpłynąć
destrukcyjnie na zespół. Na pewno żaden z
nas nic nigdy sobie nie wstrzykiwał, raczej
preferowaliśmy mniej wymagające odloty.
Odszedłem z zespołu nieco wcześniej, zanim
zrobił to Bruce, a głównym powodem było
to, że chciałem robić trochę większę show i
dodać więcej elementów teatralnych na scenie
- wysunąć postać Thundersticka bardziej do
przodu. Ale to nie mogło się zdarzyć w Samson,
oni tego po prostu nie chcieli. Paul
chciał, aby Samson poszedł bardziej w kierunku
blues-rocka, a mnie to kompletnie nie
kręciło - ja byłem metalowcem, chciałem żeby
był show, żeby było ostro, a to wszystko
zmierzało raczej w odwrotną stronę - wiesz,
stanie w wytartych dżinsach na scenie i granie
bluesa nie wydawało mi się zbyt dobrą perspektywą.
Za chwilę tak samo postąpił Bruce,
który również nie widział sensu w kontynuowaniu
tematu. Paul w końcu znalazł Nicky'
ego Moore'a, który w tamtym czasie idealnie
pasował do tego co Paul chciał robić. Także
Samson nie rozpadł się przez narkotyki, możesz
być tego pewien.
Bruce w swojej biografii wspominał, że
atmosfera w zespole u jego schyłka nie była
za ciekawa…
No tak, klimat był paskudny. Traciliśmy
grunt pod nogami, z jednego z czołowych zespołów
NWOBHM stawaliśmy się parodią
samych siebie, serio. Cholera, byliśmy kapelą
która była niejednokrotnie headlinerem a
przed nami grały takie zespoły jak Angel
Witch czy Iron Maiden - tak było, spytaj kogokolwiek.
Prawda jest taka że mieliśmy sporo
problemów z naszym managementem, kolejni
managerowie wplątali nas w masę niejasnych
umów i zobowiązań wobec których nie
byliśmy w stanie się wywiązać. Zrobiła się
niezła chryja i serio zaczęliśmy tonąć po uszy
w gównie. Szansą dla nas był jakiś lukratywny
kontrakt, tak jak to udało się Maiden, to by
nas na pewno wyciągnęło z kłopotów. Niestety
nic takiego się nie zadziało i beznadziejna
sytuacja postępowała. Jedna wytwórnia upadła,
następnie druga… Kiedy nagrywaliśmy
"Shock Tactics" byliśmy już w głębokiej dupie
i musiałby się zdarzyć naprawdę duży
cud, żebyśmy się z niej wykaraskali. Mimo iż
"Shock Tactics" była dobrą płytą, promocja
leżała, po upadku Gem przejęła ją matczyna
wytwórnia RCA, która całkowicie miała w
dupie promocję tej płyty. Kombinowaliśmy
jak mogliśmy żeby spłacić długi, ale one zamiast
maleć, to wciąż rosły i rosły.
Przykra historia…
O tak, bardzo przykra. Zwłaszcza że te płyty
które nagraliśmy jakby nie patrzeć przetrwały
próbę czasu. Obecnie Samson jest wymieniany
w jednej linii z Iron Maiden, Angel
Witch czy Def Leppard kiedy mówi się o
NWOBHM. Wiele osób teraz, tak jak Ty
chociażby, pyta o Samson i o tamte czasy, ale
prawda jest taka że kiedy Bruce odchodził i
chwilę później odnosił olbrzymie sukcesy z
Maiden, wiele osób mówiło, że jego wcześniejszy
dorobek jest nic nie warty, że wszystko
to było kiepskie. Nie zgadzam się z tym,
kiedy Samson był na fali, był cholernie dobry.
Niestety, wydarzyło się to co się wyda-
THUNDERSTICK 137
rzyło. Nie mieliśmy tego szczęścia trafić na
kogoś takiego jak Rod Smalwood, zamiast
tego za zespół brali się jakieś dupki, którzy jedyne
co potrafili, to wpierdolić nas w kłopoty.
Ostatnia kwestia jeśli chodzi o Samson: nie
miałeś nigdy chęci żeby reaktywować ten
zespół?
Reaktywacja? Teraz to niestety już niemożliwe.
Paul i Chris (Almyer, basista - przyp.
red.) nie żyją. I w sumie z tego powodu nigdy
poważnie o tym nie myślałem. Ale powiem Ci
pewną historię. Kiedy Bruce w 1993 roku
opuścił Maiden, było sporo dyskusji na temat
Samsona. Chris i Paul napisali sporo
materiału, który nie został wykorzystany, a
był naprawdę bardzo, bardzo dobry. I Bruce
naprawdę był mocno zapalony do pomysłu
reaktywacji Samson. Ze względu na masę
swoich różnych aktywności, jak szermierka
czy latanie, nie myślał o pełnej reaktywacji,
jedynie o czasowej reaktywacji na kilka gigów
czy małą trasę. I były to naprawdę poważne
rozmowy. Były plany żeby zrobić superprodukcję,
wiesz, Thunderstick w klatce, koncerty
w Stanach i Japonii, tam gdzie Samson
nigdy nie dotarł. Doszło nawet do tego, że zaczęliśmy
pracować nad materiałem, Paul i
Chris wysłali te numery Bruce'owi a on zaczął
nawet pracę nad swoimi partiami i tekstami.
Wiesz jak to się skończyło? Cholera,
nie mogę Ci powiedzieć! (śmiech) A przynajmniej
nie mogę tego zrobić publicznie. Jeśli
wyłączysz dyktafon, to powiem Ci co sie stało
i dlaczego nigdy do tej reaktywacji nie doszło.
(wyłączam dyktafon i po chwili już wszystko
wiem - przyp. red.). Sam widzisz, że to nie
mogło się udać, dzieliła nas zbyt duża przepaść.
Widocznie tak już musiało być.
Ok, Barry, to pogadajmy jeszcze o prehistorii.
W 1977 stałeś się perkusistą takiego
zespołu jak Iron Maiden.
Tak, tak było. Ten okres opisałem już bardzo
dokładnie w moich wspomnieniach, mam nadzieję
że niedługo to wszystko się ukaże - jestem
gdzieś w połowie pisania. Ale póki co,
mogę ujawnić kilka spoilerów (śmiech). Mieszkałem
swego czasu na Sycylii i tam grałem
w takiej kapeli jak The Primitives. To był
jakiś 1974 rok. Graliśmy sporo koncertów we
Włoszech, klubowych i festiwali, głównym
szefem był tam koleżka o ksywie "The Mall".
Gość jednak odszedł, bo chciał spróbować
grać solo. Kapela zaczęła się trochę sypać a ja
wróciłem do Anglii. Byłem porządnie sfrustrowany,
bo wierzyłem w tamten band, a
okazało się, że nic z tego nie wyszło. Kiedy
wróciłem do Londynu, rozglądałem się za
kapelą, która miała poważne podejście do grania
i jakieś ambicje. I wtedy zobaczyłem ogłoszenie
Steve'a w Melody Maker. Postanowiłem
na nie odpowiedzieć. Kapela grała na
East Endzie, a ja mieszkałem na South
Endzie - musisz wiedzieć, że to tak jakby dwa,
całkowicie różne światy. Każda podróż na
próbę była więc mega wyprawą. Trafiłem do
zespołu który wciąż poszukiwał swojego
brzmienia. To była kapela, która już brzmiała
całkiem nieźle, ale była wtedy w okresie przejściowym,
po rozpadzie pierwszego składu.
Pracowaliśmy bardzo ciężko, Steve był taką
osobą która bardzo mocno przykładała wagę
do detali. Mam w swoim posiadaniu taśmę z
jednej z takich prób - to ta taśma która nie
istnieje (śmiech). Jest tam masa utworów które
potem weszły w repertuar pierwszych
dwóch płyt. Niestety, nie mogę kompletnie
nic z tym zrobić. Mam prawa do swojego występu
na tej taśmie i do tego co gram, ale nie
mam praw do utworów, które się tam znajdują
ani do wykonań innych muzyków którzy
tam grają. Wiesz, masa ludzi z całego świata
pisze do mnie z pytaniem "kiedy to w końcu
opublikujesz?". To fani Maiden, którzy po prostu
chcieli by tego posłuchać, bo po prostu
nie ma nagrań z tamtych czasów. A ja zawsze
odpowiadam: "jasne, mogę to zrobić, ale zaraz
będę miał na głowie całą ekipę prawniczą Iron Maiden"!
Wiesz, że ta taśma to obecnie coś na kształt
Świętego Graala dla fanów Iron Maiden?
Wiem, ale kompletnie nic nie mogę z tym
zrobić. Wiele osób mówi mi: "po prostu wrzuć
to do sieci". Ale ja rozkładam bezradnie ręce.
Gdybym tak zrobił, miałbym olbrzymie kłopoty
i pewnie nie skończyłoby się to dla mnie
zbyt dobrze. Wiem że dla fanów to wielka
rzecz i naprawdę ubolewam że nie mogę tego
upublicznić. Jedyne co mogłem, to wrzuciłem
kilka 30-sekundowych fragmentów tych nagrań
na YouTube. I tak, wiem że wywołało to
olbrzymie poruszenie wśród fanów Iron Maiden
na całym świecie. Więc sam widzisz że to
nie jest kwestia że nie chcę udostępnić pełnego
materiału. Po prostu za bardzo cenię sobie
spokój domowego zacisza, aby zaryzykować
jego utratę.
To w pełni zrozumiałe.
Tak. Wiesz, trzymam kontakt z ludźmi z
tamtego składu. Na przykład z gitarzystą
Terry'm Wapramem. Świetny facet. Ma teraz
swoją kapelę, Bufallo Fish. Kapitalny
band. Jestem ich fanem. Zresztą, Terry
wpada czasem na koncerty Thunderstick a ja
wpadam na koncerty Bufallo Fish. Gadamy
też często na messengerze.
Tak jeszcze wracając do tych nagrań, które
posiadasz…
… jakich nagrań? Nie mam żadnych nagrań!
(śmiech).
Są na nich dwie rzeczy, które czynią je wyjątkowymi.
Gra tam jedyny, pełnoprawny
klawiszowiec Maiden w historii, Tony
Moore, a na wokalu jest Dennis Wilcock,
który odszedł z zespołu zanim ten dokonał
swoich pierwszych, profesjonalnych, nagrań.
Tak, zgadza się. Co ciekawe, nie istnieje żadna
inna kopia tego nagrania. Jestem tego pewien.
Nagrałem to własnoręcznie podczas naszej
próby, na swój sprzęt. Nie tak dawno
temu czytałem w internecie, że jakiś koleś z
Brazylii chwalił się, że ma kopię tego nagrania,
ale to kompletnie niemożliwe. Zresztą,
gdyby tak było, idę o zakład, że już dawno
cały bootleg byłby dostępny w sieci. Aj, o
czym my mówimy! Te 30 sekundowe fragmenty
które swego czasu wrzuciłem na You
Tube już pojawiają się na pirackich cd-r na
ebayu za jakieś abstrakcyjne sumy. Fani Maiden
to fanatycy, wyznawcy. Wiem, że to tak
działa. I szczerze mówiąc to fascynujące!
Chciałbym poznać kiedyś motywy jakimi kierują
się ci ludzie, co jest w tym takiego fascynującego,
że są w stanie wydawać niebotyczne
sumy na rzadkie nagrania albo przejechać
cały glob żeby zobaczyć kilkanaście koncertów
pod rząd. To niesamowite!
Zwłaszcza, że fani cały czas kochają również
i byłych muzyków zespołu. Zorientowałeś
się ,że chcąc czy nie chcąc należysz do
"Maiden Family"?
Wiesz, że to w sumie zawsze było dość oczywiste
dla mnie? Ale realnych kształtów nabrało
to kiedy Andy Holloway zorganizował
pierwszy Burr Fest w Londynie (koncert poświęcony
pamięci byłego perkusisty Iron Maiden,
Clive'a Burr'a - przyp. red.). Andy skupił
w jednym miejscu niemalże wszystkich byłych
muzyków zespołu w jednym miejscu -
niektórzy zagrali na scenie, a inni po prostu
kręcili się przy barze. A w social mediach zahuczało,
bo to faktycznie było niesamowite
wydarzenie! A, że mamy tu też do czynienia
z pewnym rodzajem fanatyzmu, o którym
wspomniałem, nagle wszyscy ci ludzie z różnych
zakątków świata zaczęli interesować się
tą najgłębszą przeszłością zespołu, zaczęli zaczepiać
na ulicy Tony'ego Moore'a czy poszukiwać
Denny'ego Wilcocka. Patrz! Paul
Mario Day (pierwszy wokalista Iron Maiden
w latach 1975-1976) gra w Cart'n'Horses po
ponad 40 latach od ostaniego występu tutaj.
Gość przyleciał do Londynu specjalnie z Australii
żeby zaśpiewać kilka kawałków z prehistorii.
To niesamowite, absolutnie genialne.
To też oczywiście pozwala poznać aktualne
projekty byłych muzyków Iron Maiden,
przecież oni ciągle tworzą, ciągle nagrywają.
Ktoś zaczął się interesować co porabia ten
stary piernik Purkis! Wspaniałe i bardzo,
bardzo miłe. Zwłaszcza, że kiedy dołączałem
na te kilka tygodni do Iron Maiden w 1977
roku, miałem jedynie 23 lata i po prostu
chciałem pograć w jakiejś fajnej kapeli. A po
latach okazuje się, że współtworzyłem absolutną
legendę rocka, a fani chcą się ze mną spotykać
i wypytują mnie o tamte czasy. Świetna
sprawa, naprawdę.
Barry, dziękuje Ci za ten wywiad. Mam
nadzieję, że następnym razem widzimy się
w Polsce!
O tak, zdecydowanie musimy dotrzeć z
Thunderstick do Polski. Brzmi jak plan!
Marcin Puszka
138
THUNDERSTICK
HMP: Cześć. Jakbyś opisał muzykę, którą
gra Ural?
Filippo Torno: Jesteśmy zespołem thrash
metalowym z mocnymi hardkorowymi wpływami,
wynikającymi z faktu, że część zespołu
z owej sceny pochodzi.
Co mógłbyś powiedzieć na temat początków
waszego zespołu? Zaczynaliście jako
Lifeless, to prawda?
Zaczynaliśmy grać pod tą nazwą, ale nic praktycznie
nie zrobiliśmy. Skład był całkowicie
inny. Potem powołaliśmy Ural. Mieliśmy parę
problemów związanych ze składem zespołu
przed "Party with the Wolves", naszym
pierwszym pełnym nagraniem, które zostało
zarejestrowane przez Ste i Phila. Stabilny
skład pozwolił nam stworzyć drugi, najnowszy
album, "Just for Fun", z którego jesteśmy
dumni.
...na temat tego wszystkiego, co
dzisiejszy świat ma do
zaoferowania
Ural to nie tylko pas gór rozciągający
się pomiędzy Europą i Azją, ale także
włoski zespół thrash metalowy, który
w sumie też stacjonuje blisko gór. Jednak pomijając to geograficzne wtrącenie,
Ural to dość doświadczony kwintet, który powstał w 2010 roku i jak do tej pory
wydał dwa albumy,"Party with the Wolves" (2016) oraz najnowszy "Just for Fun".
O wspomnianych płytach, jak i o zespole, jego misji i podejściu do świata opowiada
Filippo Torno.
Co zainspirowało zawartość liryczną na
"Just For Fun"?
Wszystkie teksty dotyczą obecnego świata i
opisują dynamikę społeczną. Spróbowaliśmy
przekazać nasz punkt widzenia na takie tematy,
jak wolność, wiara i wojna oraz na temat
tego wszystkiego, co dzisiejszy świat ma
do zaoferowania.
opisujący album utwór z waszego "Just For
Fun", to który to by był?
Definitywnie "Werewolf", ponieważ mówi on
o nas i naszym sposobie postrzegania sceny
metalowej, jako paczki oraz jak muzyka
wpływa pozytywnie na nasze życie, a także,
w jaki sposób metal daje nam siłę i łączy.
Utwór z prostym ale bardzo osobistym tekstem.
Co powiesz na temat okładki do "Just For
Fun"?
Okładka przedstawia wilkołaka, osobę, która
staje się wilkiem i rozpoczyna polowanie na
dwie ważne osobistości w społeczeństwie, polityka
i kapłana. Robi to w celu by znaleźć
swoją naturalną tożsamość. Grafika lokalnego
artysty, Morgana Scavarda.
Co sądzisz o katalogu Violent Creek Records?
Bardzo poważny i sensowny wydawca, z szanowanym
katalogiem. Jest w nim wiele świetnych
zespołów, z którymi, mamy nadzieję, że
będziemy współdzielić scenę.
Wypowiesz się na temat stanu włoskiego
Co sądzisz o demówkach "Ural" oraz "Wasteland"?
Czy zamierzacie ponownie nagrać
te utwory?
Tak jak wcześniej powiedzieliśmy, byliśmy
całkiem inną grupą. Były one częścią naszej
drogi, więc czemu nie.
Jakie opinie zebrała wasza płyta "Party
with the Wolves" wśród fanów i prasy?
Została całkiem dobrze odebrana. We Włoszech
thrash - crossover praktycznie nie jest
rozpoznawalny, jednak za granicą nasz album
został całkiem dobrze przyjęty. Oczywiście,
gdy ponownie go słuchamy, to są rzeczy,
które chcielibyśmy zmienić, jednak to samo
w sobie jest częścią naszego rozwoju twórczego.
Skoro o procesie twórczym mowa, to mógłbyś
powiedzieć nam więcej na temat produkcji
waszego najnowszego albumu, "Just
For Fun"?
Nie wiele się zmieniło w stosunku do poprzednika.
Wyszukujemy to co czujemy i wkładamy
wszystkie pomysły. Gramy i tworzymy,
następnie rozkładamy oraz składamy
ponownie, powtarzając proces do momentu,
w którym wszystko będzie gotowe. Myślę, że
robimy podobnie jak inne zespoły.
Jaka jest różnica pomiędzy waszym "Just
For Fun" a "Party with the Wolves"?
Kiedy nagrywaliśmy nasz debiut, byliśmy tylko
we dwóch, zaś teraz mamy całkowicie
kompletny zespół, przez co na "Just For
Fun" są słyszalne także wpływy innych
członków zespołu. Poza tym wokal jak i brzmienie
jest znacznie mocniejsze, aczkolwiek
gatunek się nie zmienił. Mamy ustalony koncept
tego, czego chcemy grać.
Foto: Ural
"We Drink Water"? Prawdę powiedziawszy
to piwo zawsze wydawało się bardziej
thrashowe niż woda?
Jest to oczywiście sarkastyczny tytuł, uwielbiamy
się nawalić. Włochy, kraj dobrego
wina i piwa (śmiech)!
Jeśli miałbyś porównać Wasz album do jednego
zespołu, to który to by był?
Słuchamy ogólnie wiele metalu i bardzo dużo
thrash metalu. Nie mogę Ci powiedzieć jednoznacznie,
ale jest wiele zespołów, które nas
inspirują: Voivod, Municipal Waste, Coroner,
Iron Reagan, Megadeth, Anthrax. Poza
tym także te z hardcore'a. Ale to my sprawiamy,
że ludzie, którzy nas słuchają, decydują.
Czy planujesz nagrać teledysk na wasz
najnowszy album?
Mamy taki zamiar, jednak wciąż dopracowujemy
pomysły na teledyski. Chcemy mieć
wszystko dopięte na ostatni guzik, by nie popełnić
wpadek.
Jeśli miałbyś wybrać jeden, najbardziej
thrash metalu?
Jest trochę fajnych zespołów, niektóre zdecydowanie
wybijają się ponad inne. Być może
to niezbyt się liczy, jednak znajdujemy parę
nowych i ustabilizowanych zespołów. Z pewnością
zależy to też od perspektywy, jest
wiele innych krajów, które mają więcej wydarzeń
na żywo i zespołów, które są znane na
całym świecie.
Co zamierzacie robić w roku 2020?
Z pewnością grać. Planujemy kilka koncertów.
Jeśli chodzi o nas, moglibyśmy grać zawsze,
jednak to nie jest zawsze możliwe. Z
pewnością będzie jedna trasa, może nawet
więcej. Koncept jest taki, by grać jak najwięcej,
gdziekolwiek z kimkolwiek. Let's thrash!
Dziękuje za wywiad. Powodzenia!
Dziękuje za Twój czas chłopie!
Jacek Woźniak
URAL 139
HMP: Mieliście okazje zobaczyć miasto?
Michael Romeo: Nie, choć jeśli mamy do
dyspozycji kilka godzin, zdarza nam się przejść
po okolicy. Na prawdziwie zwiedzanie
czas mamy tylko dni wolne. Wczoraj mieliśmy
taki dzień w Rzymie, więc staraliśmy się
go w pełni wykorzystać.
Przy okazji poprzedniej trasy po Europie
jeden z dni wolnych wypadł wam w Warszawie.
Tak? Było to tak dawno, że naprawdę nie pamiętam.
(śmiech)
Tym razem trasa Polski nie obejmuje, choć
frekwencja w Warszawie była zupełnie
przyzwoita. Zabrakło zainteresowania ze
strony promotorów?
Nie, w tej chwili po prostu próbujemy przede
My Darkest Hour - Let it Be...
W obozie Symphony X czas biegnie wolniej. Od niemal dwóch dekad zespół
funkcjonuje w cyklach 4- lub 5-letnich i kolejny album nie będzie wyjątkiem
od reguły. Dlatego, choć z Michaelem Romeo rozmawialiśmy w Dreźnie późną
wiosną ubiegłego roku, poruszane kwestie pozostają aktualne.
nad albumem solowym, kilku chłopaków również
miało swoje rzeczy na głowie, więc rzeczywiście,
planowaliśmy krótką przerwę.
Wypadek trochę ją wydłużył (14 lipca 2017
na autobus, którym podróżował zespół
Adrenaline Mob, najechała ciężarówka, w
wypadku śmierć na miejscu poniósł basista
Dave Z, kilka tygodni później, w wyniku odniesionych
obrażeń w szpitalu zmarła tour
managerka grupy (Jane Train - przyp. red.).
Russell potrzebował czasu, by dojść do
siebie.
Twój album solowy, "War of the Worlds -
Pt. 1", nie odbiega w sposób szczególny od
tego, co od lat robisz w Symphony X. Same
kompozycje to na swój sposób powrót do
okresu "The Odyssey", w jeszcze bardziej
filmowej oprawie i z nowym elektronicznym
Dużo komponuję. Naprawdę dużo. Gdy piszę,
robię to w hurtowych ilościach. Nagrywaliśmy
wszystko i szybko okazało się, że
mamy za dużo materiału na jeden album. A
wytwórnia nie chciała podwójnego wydawnictwa.
Dlatego doszlifowaliśmy część pierwszą,
a w wolnej chwili dokończę drugą.
Większość materiału jest już gotowa.
Promując "Underworld" graliście go w całości.
To ostatnio całkiem popularny trend,
ale w odniesieniu do klasycznych albumów,
najczęściej na okoliczność okrągłej rocznicy.
W przypadku nowego materiału nadal są to
przypadku sporadyczne.
Nie komponujemy z założeniem, że potrzebujemy
kilku utworów czy singla. Każdy album
to zamknięta całość. Dlatego, gdy ruszamy
w trasę, gramy, jeśli nie całość, to przynajmniej
jego większą część.
Ale w całości, od pierwszej do ostatniej nuty,
nowych albumów chyba jeszcze nie
prezentowaliście…
Nie, wydaje mi się, że robiliśmy to w przeszłości.
Może nie w przypadku "Iconoclast",
ponieważ tego materiału było po prostu za
dużo, ale "Paradise Lost" graliśmy w całości…
Albo przynajmniej w 90%. Możliwe, że
bez jednej czy dwóch kompozycji, które z
jakichś przyczyn nie pasowały nam do seta.
Ale zasadniczo, gdy wydajemy album, trasa
koncertuje się w całości na tym albumie.
wszystkim wrócić na dawne tory. Dlatego zależało
nam, by trasa nie była zbyt długa. Byśmy
mogli normalnie funkcjonować. Przynajmniej
na razie. Mieliśmy krótką przerwę i
chcieliśmy zacząć powoli. Nawet nie graliśmy
jeszcze w Stanach, startujemy tutaj.
Po zakończeniu ostatniej części trasy promującej
"Underworld", Russell miał powiedzieć
w jednym z wywiadów, że Symphony
X nie ma żadnych dalszych planów. Chodziło
o koniec cyklu płyta-trasa, czy może
był takim moment, w którym wszyscy zastanawialiście
się, co dalej?
Myślę, że chciał w ten sposób powiedzieć, że
w najbliższym czasie zamierza poświęcić więcej
czasu swojemu zespołowi. Ja pracowałem
Foto: Symphony X
szlifem.
Cóż, jest jednak kilka różnic. Na przykład
wspomniana elektronika, zespół nigdy by na
to nie poszedł. Dlatego album solowy to osobny
byt. Owszem, jest podobny do Symphony
X, ponieważ to nadal ja…
Ale solowo możesz robić wszystko, na co
masz ochotę.
Dokładnie. Miałem czas, więc skupiłem się
na albumie solowym, mając w tyle głowy, że
wcześniej czy później wrócimy do punktu
wyjścia i wszystko będzie w porządku.
Pt. 1 w tytule ma sugerować, że w najbliższym
czasie możemy się spodziewać drugiej
odsłony "War of the Worlds"?
Dużo było takich utworów, do grania których
nie mogłeś się przekonać?
Kilka. W latach 90. było kilka utworów, których
ludzie szczególnie się domagali i jednym
z nich był "Accolade". Na płycie wypada fajnie,
ale na żywo z jakiegoś powodu był to
trudny numer. I nie chodzi mi o stronę wykonawczą.
Po prostu niezależnie od tego,
gdzie byśmy go nie umieścili w secie, nie
pasował. Od czasu do czasu wracamy też do
innych kompozycji, gdzie też dochodzimy do
wniosku, że z jakiegoś powodu nam nie grają,
ale "Accolade" to jedyny przykład, który w tej
chwili przychodzi mi do głowy. Zwykle
wszystko brzmi tak, jak powinno. Aktualnie
nie chcieliśmy skupiać się na jednej płycie,
ponieważ to tak naprawdę nie jest trasa promująca
"Underworld". Wracamy, każdy zrobił,
co miał zrobić i w tej chwili chcemy
przede wszystkim się dobrze bawić. Dlatego
na set składa się wszystko po trochu. Parę
starszych rzeczy, "The Odyssey", coś z "Paradise
Lost" czy wreszcie kilka utworów z
"Underworld". Ale kilka, nie wszystkie.
Skąd pomysł, by znów sięgnąć po "The
Odyssey"?
Uznaliśmy, że fajnie będzie do niego wrócić.
Tym bardziej, że gdziekolwiek byśmy nie
grali, zawsze ktoś domaga się "The Odyssey".
Dawno go nie graliśmy, a skoro w secie chcieliśmy
mieć wszystkiego po trochu, uznaliśmy,
że album "The Odyssey" odhaczymy
grając całe "The Odyssey".
Czy z uwagi na długość jest on szczególnie
wymagający? Czy może liczne spokojniejsze
partie pozwalają na złapanie oddechu
tak samo skutecznie, jak w przerwach
między kolejnymi kompozycjami?
To jeden utwór, który dobrze płynie. Dlatego
140
SYMPHONY X
nigdy nie sprawia wrażenia długiego. Przeciwnie,
często wydaje mi się, że dopiero co
zdążyliśmy go zacząć, a już kończymy.
Myślę, że ma po prostu dobrą konstrukcję.
Nie jest też szczególnie wymagający. Jest tak
samo trudny, jak każda inna kompozycja. Po
prostu dobrze się przy nim bawimy.
Kilkanaście lat temu, gdy rozmawialiśmy
przy okazji premiery "Paradise Lost", powiedziałeś,
że technicznie najlepszy byłeś w
latach 90.
To chyba nie do końca prawda. Na pewno
ćwiczyłem więcej, ponieważ chciałem móc
wszystko zagrać. Później dochodzisz do tego
poziomu, ale bardziej skupiasz się już na
kompozycjach. Nadal mogę zagrać wszystko,
co chcę, ale bardziej interesuje mnie całość,
konstrukcja utworu, produkcji, etc. Gdy jesteś
młodszy, skupiasz się wyłącznie na tym,
co jesteś w stanie zagrać. Z wiekiem dostrzegasz
więcej elementów układanki.
Na scenie sprawiasz wrażenie, jakby
wszystko co grasz, było dla ciebie proste.
Nie jest proste. (śmiech) Nie jest proste, ale
gramy razem tak długo, że na scenie czujemy
się komfortowo. Do każdej trasy również
rzetelnie się przygotowujemy. Nie do przesady,
bo to też już przerabialiśmy. Aktualnie
wiemy, ile musimy grać, by znaleźć się w
miejscu, w którym chcemy być. Lubimy zostawić
sobie trochę swobody. Nie chcemy, by
wszystko było perfekcyjnie sztywne. Gdy coś
się wydarzy, Russell coś powie i nagle zmieni
się nastrój, nie ma problemu, spokojnie możemy
się dostosować.
Foto: Symphony X
W przeszłości mówiłeś również, że przed
każdym kolejnym albumem macie zespołowe
spotkanie, podczas którego określacie
kierunek dla nowego materiału. Czy to
spotkanie już się odbyło?
Nie, jeszcze nie. O kolejnym albumie będziemy
rozmawiać po powrocie do Stanów. To
zawsze trudna decyzja, ponieważ, jak wspominałem
wcześniej, naszym celem nie są
jeden czy dwa single i dopełnienie płyty masą
gównianego materiału. Wszystkie kompozycje
muszą mieć tę samą jakość, a to wymaga
czasu. Czasu, który się nie zwróci, ponieważ
muzyka koniec końców jest za darmo. Dlatego
tak ważne jest, by wszystko dobrze przemyśleć.
Świadomość, że będziesz pracował
miesiącami dzień w dzień za darmo, potrafi
być zniechęcająca. Trudno to przeskoczyć.
Nadal jednak kochamy, co robimy i sądzę, że
nadal są w tym biznesie pieniądze, za które
artyści mogą przeżyć.
Pieniądze, oprócz samych koncertów, generuje
przede wszystkim merch. Mam wrażenie,
że maski to w waszym przypadku wciąż
niewykorzystany potencjał. I nie mam tu na
myśli samych masek, ale wszelkiego rodzaju
gadżety z maskami, poczynając np. od
breloczków. Sam chętnie bym taki kupił.
Rozmawialiśmy o tym. Wiemy, że przemysł
się zmienił i pieniądze, które wcześniej pochodziły
z jednego źródła, teraz mogą pochodzić
z drugiego. I tu takie małe rzeczy mogą
pomóc. Na pewno zależy nam jednak na
tym, by nic, co robimy, nie było tanie. We
wszystkim chcemy zachować najwyższą
jakość. Będziemy rozmawiać o merchu, o
nowej płycie… Ale, patrząc globalnie, to
przykre, że tak musi być. Nieźle wychodzimy
na merchu, nieźle wychodzimy na trasach, a
w przeszłości nieźle wychodziliśmy również
na sprzedaży płyt. Dzięki temu wszystkim
udawało się przetrwać. Gdy wysycha jedno
ze źródeł, robi się słabo. Ale będziemy trwać
przy swoim. Ludzie decydujący o kondycji
przemysłu muzycznego na początku cyfrowej
rewolucji zrobili wiele głupich rzeczy i ostatecznie
duże wytwórnie same się wydymały.
Mogli podjąć wiele dużo mądrzejszych decyzji.
Aktualnie nie tak łatwo skopiować
film. Skopiowanie gry obecnie jest niemal
niemożliwe. A muzyka… Nie wiem, co ci ludzie
sobie wtedy myśleli, ale to dzięki nim
dzisiaj jesteśmy tu, gdzie jesteśmy.
Spotify sytuacji finansowej artystów też
specjalnie nie poprawia.
Pieniądze ze Spotify to żart. Nawet jeśli jesteś
rozpoznawalnym artystą, wydającym albumy,
grającym koncerty, w dobie platform
streamingowych większe pieniądze niż na
swojej muzyce zarobisz w fast foodzie. Można
się nabawić depresji. Myślisz sobie - Boże,
w co ja się wpakowałem?!
Kondycja branży to jeden z czynników
wpływających na coraz dłuższy cykl wydawniczy?
W latach 90. kolejne albumy
Symphony X dzielił rok lub 2 lata. Aktualnie,
od niemal dwóch dekad to 4 lata lub 5.
Wtedy nie graliśmy koncertów. Jeśli na przygotowanie
albumu potrzebujemy roku, a promujemy
go przez dwa kolejne, robi się z tego
kawał czasu. Muzyka to jedyne, co nam zostało,
dlatego musimy być z niej w pełni zadowoleni.
Jeśli zajmuje to dużo czasu, to tyle
zajmuje.
Marcin Książek
Foto: Symphony X
SYMPHONY X 141
Reminiscencje NWOBHM
W dzisiejszym odcinku postanowiłem
odkurzyć historię zespołu Traitors Gate,
ale nie tego dobrze znanego z Pontypool,
tylko ich imienników z Weston-Super-
Mare. Później logicznym wydawało się
opisanie zespołu Zenith, który powstał
po rozpadzie Traitors Gate. Kiedy pisałem
o Zenith uświadomiłem sobie, że jest
sporo nieporozumień z tą nazwą. Istniało
bowiem w tym samym czasie w Wielkiej
Brytanii kilka zespołów NWOBHM o tej
samej nazwie. W celu rozjaśnienia choć
trochę tej sytuacji postanowiłem napisać
o dwóch innych zespołach posługujących
się nazwą Zenith.
Traitors Gate (Weston-Super-Mare)
Na początku lat 80-tych w Wielkiej
Brytanii istniało kilka zespołów o nazwie
Traitors Gate. Dziś opowiem o zespole
założonym w Weston-Super-Mare w 1981
roku. Historia ta ma swoje zakończenie w
styczniu 1983 roku, chociaż w październiku
tego samego roku połączyli ponownie siły i
zagrali jeden koncert. Przez dwa lata Traitors
Gate stworzył sporo oryginalnego materiału:
"Nightrider", "Assassin", "Room-13",
"Haunted By The Past", "Give The Girl",
"Warning Sing", "Lady Of The Night" i kilka
innych, które prawdopodobnie w tym roku
zostaną wreszcie wydane na płycie. Grupa
była aktywna koncertowo występując między
innymi w The Granary w Bristol, The Old
Pier and Hobbits w Weston-Super-Mare.
Odbyła również trasę koncertową po Kornwalii.
Zespół powstał z inicjatywy trzech muzyków:
Andy Sayersa - guitar, Iana Mereweathera
- bass oraz Martyna Dykesa - drums.
Początkowo zespół miał jeszcze wokalistę
Neila Blanda, który jednak bardzo szybko
opuścił kolegów dołączając do innej lokalnej
grupy - Jaquesa De Vana. Podjęto decyzję,
aby kontynuować granie w trzyosobowym
składzie. Jednak w 1982 roku zespół znalazł
wreszcie odpowiedniego człowieka do roli
wokalisty. Został nim Mike Lloyd. Kilka tygodni
później Traitors Gate zostaje zasilony
przez drugiego gitarzystę - Nigela Shellforda.
Ten skład utrzymał się aż do końca
żywota zespołu. Po rozpadzie Traitors Gate
muzycy rozproszyli się po różnych zespołach.
My podążymy śladem Andy Sayersa
oraz jego następnego zespołu - Zenith.
Zenith (Weston-Super-Mare)
Po rozpadzie Traitors Gate Andy Sayers -
guitar, wraz z Cliff Evans - guitars w styczniu
1984 roku zakładają zespół Zenith.
Nie była to fortuna nazwa, zważywszy na
fakt, że w tym czasie w Wielkiej Brytanii istniało
kilka zespołów NWOBHM o tej nazwie.
Dołączyli do nich Haydon Palmer -
bass oraz Ben Graves - drums. Mieli oni raczej
status muzyków tymczasowych, ponieważ
obaj mieli zobowiązania wobec innych
zespołów. Jednak ten skład zarejestrował i
wydał samodzielnie kasetę z dziesięcioma
piosenkami latem 1984 roku. Jedyny koncert
w tym składzie miał miejsce 3 maja 1984
roku na Hobbits Hole w Weston-Super-
Mare. W 1985 roku Haydon i Ben nie mogli
już dłużej wspomagać Zenith. Na ich miejsce
przychodzą Andrew Jamieson - bass i
Keith Townsend - dtums (obaj mieli później
ponownie połączyć siły z Andy Sayers, tworząc
Outsider w 1998 roku). W międzyczasie
role tymczasowego członka zespołu pełnił
Mark Helmore, do czasu dołączenia Keitha.
Rok 1986 był bardzo pracowitym rokiem
dla zespołu. Rozpoczęli go 2 stycznia
koncertem w The Granary w Bristol. Również
w tym samym roku ukazuje się ich
trzy-utworowa EPka zawierający utwory
"Heavy Heart", "Not Guilty" i "Death By
Misadventure". Nagrania miały miejsce w
Horizon Studios w Weston-Super-Mare.
Pod koniec roku grupa ponownie przeżywa
problemy personalne. Odchodzi Cliff Evans.
Do zespołu dochodzi Gary Townsend -
bass. W tej sytuacji Andrew Jamieson przejmuje
rolę gitarzysty. Ten skład pozostał do
rozpadu zespołu w marcu 1987 roku. Ich ostatni
koncert odbył się siódmego marca w
Redruth.
Zenith planował wydanie singla z dwiema
piosenkami "Leaving You" i "Ruthless". Wtedy
to się nie udało, ale może w tym roku pojawi
się płyta zawierająca te dwie piosenki
oraz wiele innych niepublikowanych nagrań.
Wkrótce się przekonamy.
Zenith (Colwyn Bay)
Zenith został założony w 1979 roku przez
Marka Gowana - gitara, Davida Alexandra
- bass i Grega Gowana - drums.
Wkrótce trio dokooptowało wokalistę i gitarzystę
w osobie Marka Gowana. Swoje
pierwsze kroki stawiali na scenach w pubach
i klubach wzdłuż wybrzeża Północnej Walii.
W 1980 toku Dave opuścił zespół i został
zastąpiony przez Paula "Bonzo" Tiplady -
bass. Wkrótce dołączył również klawiszowiec
Nicky Murphy.
We wczesnych latach 80. Zenith grał w
klubach w Północnej Walii, Birkenhead i Liverpoolu,
dzieląc się sceną z innymi popularnymi
zespołami tamtych czasów, Harvest
Moon, Thin End Of The Wedge, Chevy,
Asylum, Dick Smith Band, Dedringer itp.
Grupa wykorzystała Aber Studios we Flint
do próby i nagrania własnego materiału napisanego
przez Gowana i Crossa (Mark and
Merv), którzy napisali wiele oryginalnych
piosenek (para nadal pisze i nagrywa razem).
Zenith rozpadł się na początku 1984 roku,
pozostawiając po sobie 10 oryginalnych nagrań:
"Nightmare", "Killer Wind", "Crashlanding",
"Believe Her Lies", "Living In The
City", "Steam Roller", "Angie", "Angel In Red",
"Safe In A Dream", "Twist In The Tale".
Zenith (Newtownabbey)
I na koniec przeniesiemy się do Newtownabbey
w Irlandii Północnej.
Tutaj w latach 1982-83 miał siedzibę kolejny
Zenith.
Skład: Andy Ferguson - vocal, Rab Devenney
- guitar, Tim Gibson - bass, Gerry Lisk
- drums. W 1982 roku zespół nagrał demo
"Lound N 'Heavy" z pięcioma utworami:
"Easier Said Than Done", "Coming Back For
More", "Playing Games", "Vision Of Vengeance",
"Stab In The Back".
Nagrań dokonano w garażu Roba w Fernlea
Park w Newtownabbey na cztero-ścieżkowym
magnetofonie Teac 144.
Z.J.
142
REMINISCENCJE NWOBHM
Zelazna Klasyka
Running Wild - Gates To Purgatory
1984 Noise
Niegdyś dumnie pływający po wodach
heavy metalu potężny galeon pod banderą
Running Wild dziś tkwi na mieliźnie. Co
prawda kapitan statku, Rolf Kasparek, od
dobrych dwudziestu lat podejmuje próby wypłynięcia
na szersze wody. Niestety - bezskutecznie.
Grupa nie ma do zaproponowania
nic świeżego i daleka jest od swojej optymalnej
formy, jaką prezentowała chociażby w
połowie lat 90. Wszystko wskazuje, że mimo
starań załogi okręt pozostanie nieczynny aż
do końca swoich dni i piękna piracka przygoda
nieuchronnie dobiega końca. Może warto
więc, panie Rolf, zejść na ląd i przypomnieć
sobie pierwsze lata działalności, kiedy to
jeszcze o żegludze się nie śniło.
Może nie każdy wie, ale zanim Running
Wild wskoczyli w pirackie ubrania i zaczęli
bujać się po okolicznych akwenach z zimną
krwią atakując kolejne wrogie bandery, byli
odzianymi w skóry dzikimi łotrami nieśmiało
kumplującymi się z samym rogatym. Często
mówiąc o niemieckiej legendzie metalu padają
tytuły, które przyniosły jej największy rozgłos
jak "Under Jolly Roger", "Port Royal" czy
"Blazon Stone", jednak pierwsze dwa albumy
to, według mnie, równie kapitalne granie bez
którego flaga z Adrianem (maskotką z logo)
nie zostałaby wciągnięta na maszt.
Trochę też na przekór do rubryki Żelazna
Klasyka wybrałem debiut Niemców. Album
"Gates To Purgatory" to wszakże jeszcze surowy
Running Wild. Nie mówi się o nim tak
często jak o późniejszych dokonaniach, co,
myślę, jest trochę dla niej krzywdzące. Mamy
na krążku inną tematykę tekstów, ale styl,
który został zaprezentowany, doczekał się
wiernej kontynuacji z małymi poprawkami.
Już sama okładka zdradza, że żartów nie ma
i możemy spodziewać się iskier z głośników.
Od początku do końca "Gates To Purgatory"
trzyma równy poziom heavy/speed metalu.
Płyta zawiera kilka momentalnie rozpoznawalnych
utworów wpisanych na stałe do
kanonu grupy. Strzały takie jak "Black Demon",
"Soldiers Of Hell", "Adrian S.O.S.",
hymn "Prisoner Of Our Time" czy "Diabolic
Force" to najprawdziwsza dzika jazda. Z tym
ostatnim polscy fani metalu mają pewnie najmilsze
wspomnienia. Został on użyty jako
dżingiel rozpoczynający radiową audycję
Muzyka Młodych autorstwa Marka Gaszyńskiego
i Krisa Brankowskiego. Myślę,
że starsi maniacs na pewno kojarzą ten numer.
Na początku metalowej drogi Rolfa Kasparka
towarzyszył niezmienny skład, który
utrzymał się od 1984 do 1988 roku. Drugą
gitarę dzierżył Gerald Warnecke, za perkusją
zasiadał Wolfgang Hagemann, a cztery
struny szarpał Stephan Boriss. Wszyscy z-
aczęli posługiwać się pseudonimami. Analogicznie
więc był Rock 'n' Rolf, Preacher,
Hasche oraz Stephan. Połączenie z lirykami
traktującymi o muzyce metalowej i siłach
nieczystych było więc złowieszcze. Całość
dopełniał image opierający się na wszelakich
skórzanych atrybutach. Być może po drugiej
płycie panowie postanowili ubierać się nieco
wygodniej, a ich wybór padł na lżejsze pirackie
wdzianka. Zastąpili więc ćwieki i skóry na
żeglarskie mundury, kapelusze z piórami i
kolorowe żaboty.
No ale zanim Running Wild z nową załogą
udał się w swój pierwszy rejs, to straszył udanie
jako szczury lądowe. Mocno, szybko i
chwytliwie. Przy "Gates To Purgatory" noga
sama wystukuje rytm. Dłonie same przebierają
po niewidzialnym gryfie. Oryginalnie debiut
grupy liczył tylko (albo i aż) 33 minuty.
Na wznowieniach kompaktowych w latach
80. pojawiły się dwa dodatkowe nagrania.
Znane już wcześniej z EP "Victim Of State
Power" utwóry: "Walpurgis Night" oraz wymowny
w tytule "Satan". Nie psują one klimatu
krążka i zgrabnie uzupełniają minuty
dające trochę więcej możliwości machania
głową.
Album "Gates To Purgatory" po latach od
wydania nadal brzmi świeżo. Mimo wszystko
wydawani zostali przez prężnie rozwijającego
się gracza - firmę Noise. Może brzmienie nie
jest strasznie klarowne, ale utwory zmiksowane
są dynamicznie a instrumenty mają ładną
separację. Zresztą nie do końca chodziło
chyba o oczarowanie słuchacza tym aspektem.
Wszystko to, co miało zatrzymać i puścić
dym z głośników zostało zaklęte na krążku.
Dziś nadal roztacza on złowieszczą aurę,
która dobrze współgra z dźwiękami.
Bardzo chętnie wracam do "Gates To Purgatory".
To naprawdę bardzo dobry materiał.
Rozpoczął on marsz ku chwale jednej z
ciekawszych załóg w historii heavy metalu.
W sumie nie ma co wypominać w kółko Rolfowi
Kasparkowi, że się trochę pogubił.
Warto mieć w pamięci same dobre wspomnienia
i kapitalną muzykę, którą przez lata
tworzył. Bez tej pierwszej płyty nie byłoby
szalonych abordaży, huku armatnich dział i
długich morskich rejsów. Nie byłoby też kilku
młodych zespołów kultywujących tradycję
grabieżczych wypraw Rolfa. Zaśpiewajmy
więc nie szczędząc gardeł: "We are prisoners of
our time but we are still alive!!! Fight for the freedom,
fight for the right, we are Running Wild !!!"
Adam Widełka
ZELAZNA KLASYKA 143
Decibels’ Storm
recenzje płyt CD
1 - dno, 2 - słaba, 3 - przeciętna, 4 - dobra, 5 - bardzo dobra, 6 - wybitna
Aerodyne - Damnation
2019 ROAR!
Młodzi Szwedzi kontynuują na
drugiej płycie swą krucjatę hard'n'
heavy. Dlatego na "Damnation",
począwszy od okładki, poprzez
image muzyków aż do każdej nuty
nie ma niczego, co nie byłoby zakorzenione
w latach 80. Plagiat,
kolejny klon i imitatorzy starego
stylu - powiedzą niektórzy. Aerodyne
grają jednak z ogromnym serduchem,
słychać, że takie akurat
dźwięki ogromnie ich kręcą, więc
nie ma tu mowy o nawet cieniu parodii
czy profanacji. Jest za to bardzo
dynamiczna i melodyjna odmiana
metalu, czerpiąca zarówno
nie tylko z brytyjskiej czy amerykańskiej,
ale też niemieckiej szkoły
gatunku połowy lat 80. Surowość
zwrotek i moc riffów równoważą tu
melodyjne refreny (kłania się "Turbo"
Judasów, chociaż Aerodyne
brzmi zadecydowanie mocniej),
nie brakuje ognistych solówek,
Marcus Heinonen dysponuje mocnym,
zadziornym głosem, sekcja
też nie wypadła sroce spod ogona.
Odpalcie więc singlowe numery
"Kick It Down" i "March Davai", a
to dopiero początek dobrości,
które skrywa ta płyta. (5)
Wojciech Chamryk
Aggressive Perfector - Havoc At
The Midnight Hour
2019 Dying Victims Productions
Jeśli młody zespół bierze nazwę od
jednego z utworów Slayera, to nie
ma się co po nim spodziewać poezji
śpiewanej czy durnego popu.
Dlatego debiutancki album "Havoc
At The Midnight Hour" brytyjskiego
tria Aggressive Perfector
zawiera thrash, speed i tradycyjny
heavy, połączony w niemal
idealnych proporcjach. Przyznam,
że nie spodziewałem się po tej płycie
niczego nadzwyczajnego, ale w
sumie lepiej przeżyć przyjemne zaskoczenie
niż rozczarowanie, kiedy
nadmierne oczekiwania brutalnie
rozmijają się z rzeczywistością.
Chłopaki łoją więc konkretnie,
czerpiąc nie tylko od Slayera, ale
też Mercyful Fate, Venom, Motörhead,
Warfare, Bathory czy
Running Wild. W sumie gdyby
nie słyszalne, przede wszystkim w
głosie wokalisty, wpływy bardziej
współczesnego blacku, to mógłbym
nawet bez większego ryzyka orzec,
że to nagrania powstałe gdzieś na
początku lat 80.: surowe, motoryczne,
zadziorne i na swój archaiczny
sposób całkiem melodyjne.
Osiem utworów, 36 minut muzyki,
udany miks sceny brytyjskiej i niemieckiej
z dawnych lat - kto lubi
takie granie nie może "Havoc At
The Midnight Hour" przegapić.
(4,5)
Wojciech Chamryk
Airforce - The Black Box Recordings
Volume 2.
2018 Ded Seb
Airforce to kapela, która istnieje
od końca lat osiemdziesiątych. A
wyróżnia się tym, że gra w nim jeden
z pierwszych muzyków Iron
Maiden, perkusista Doug Sampson.
Mimo, że formacja istnieje
kilka dekad - z kilkuletnia przerwą
- to swoje pierwsze nagrania zrealizowała
dopiero w roku 2016. Nagrali
wtedy album "Judgement
Day". Niestety pierwsze dźwięki
tego zespołu usłyszałem z EPki
"The Black Box Recordings Volume
2." datowanej na rok 2018. A
to co usłyszałem w zasadzie od razu
mnie ujęło, bowiem panowie
nie kombinowali i zagrali heavy
metal płynący prosto z serca w stylu
NWOBHM. Takie "Finest
Hour" i "Sniper" niosą "ironowski"
klimat, choć podane są w bardziej
bezpośredni sposób. W "Sniper"
ten klimat jeszcze bardziej podnosi
gościnny udział Paula DiAnno.
Natomiast "Fine Line" ma już więcej
z innych brytyjskich kapel, pokroju
Saxon czy Tygers Of Pan
Tang. Najmniej przekonywujący
jest ostatni kawałek "Lost Forever",
który utrzymany jest w dostojnym,
wolnym tempie i zawiera elementy
power ballady. Jak dla mnie panowie
lepiej prezentują się w dynamicznym
repertuarze. Ogólnie kompozycje
są zgrabnie napisane, świetnie
zagrane, brzmią współcześnie,
choć odwołują się do klasycznych
brzmień. Bardzo dobrze wypadł
wokalista Dilian Arnadudov ze
swoim czystym i mocnym głosem.
Niestety Dilian już nie śpiewa z
Airforce, zastąpił go Flavio Lino i
właśnie z nim kapela szykuje się do
wydania swojego kolejnego dużego
albumu, choć po raz pierwszy profesjonalnie
wydanego w ramach
wytworni Pitch Black Records.
Myślę, że warto będzie zainteresować
tą płytą bowiem zawartość
"The Black Box Recordings Volume
2." zwiastuje, że będzie to
kolejny kawał dobrej muzyki. (4)
Algebra - Pulse?
2019 Unspeakable Axe
\m/\m/
Thrash tego szwajcarskiego kwartetu
jest nad wyraz solidny - jak widać
miejsce pochodzenia niejako
obliguje do tego, by nie schodzić
poniżej pewnego poziomu. Algebra
nie ma jednak poza tym zbyt
wiele do zaoferowania, grając w
stylu Kreator i Slayera tak, jak
czyniły to już wcześniej setki innych
zespołów. W dodatku ten ich
już trzeci album (wydali też wcześniej
koncertówkę "Live Morphin'")
trwa blisko godzinę, co przy schematyczności
zastosowanych rozwiązań
jest zdecydowanie zbyt dużą
dawką muzyki - wcześniej kończyło
się na trzech kwadransach i
to było w sam raz, a teraz zdecydowanie
przedobrzyli. Nie jest to
rzecz jasna materiał pozbawiony
atutów, jako tło sprawdza się doskonale,
ale niczym nie powala, co
ma też odzwierciedlenie w poprawnej,
ale nic więcej, wersji "Dead
Embryonic Cells" Sepultury. (2,5)
Wojciech Chamryk
Altar Of Oblivion - The Seven
Spirits
2019 Shadow Kingdom
Altar Of Oblivion nie wydają płyt
zbyt często, ale kiedy już do tego
dojdzie serca fanów doom metalu
zaczynają bić - paradoksalnie - szybciej.
Co ważne Duńczycy nie są
tylko niewolnikami gatunkowych
schematów. Owszem, fani Candlemass
czy Solitude Aeturnus znajdą
na "The Seven Spirits" wiele
miłych dla siebie dźwięków, ale
Altar Of Oblivion dodają też do
tych oczywistych wpływów również
epickie czy czysto metalowe
patenty z lat 80. rodem. Efekty są
więcej niż interesujące, szczególnie
kiedy majestatyczny, patetyczny
doom z ołowianymi riffami made
by Black Sabbath rozpędza się w
"Gathering At The Wake", akustyczne
partie wstępu "The Seven Spirits"
płynnie przechodzą w melodyjny,
nośny refren, a "Language
Of The Dead" czaruje estetyką
przełomu lat 70. i 80., czyli graniem
surowym, ale jednak niezbyt
mocnym. Mocnym punktem zespołu
jest też wokalista. Co prawda
początkowo drażniła mnie maniera
Mika Mentora, ale tak na wysokości
trzeciego utworu już się z nią
oswoiłem, a wtedy okazało się, że
pod tym względem też wszystko
się zgadza. Mocna płyta, mocne:
(5)!
Wojciech Chamryk
Andralls - Bleeding For Thrash
2019 MDD
20 lat minęło nie wiadomo kiedy i
tym oto sposobem brazylijscy thrashers
wydali szósty już album studyjny.
Tytuł "Bleeding For
Thrash" to dobre podsumowanie
zawartości tej płyty, bo Alex Coelho
po powrocie wieloletniego
perkusisty Alexandre Brito i akcesie
nowego basisty Felipe Freitasa
kultywuje zespołowe tradycje. Zespół
zdecydowanie wraca też do
korzeni bardzo intensywnego, oldschoolowego
thrashu, o czym
świadczy choćby "Andralls On Fire
Part III", to jest kontynuacja tak
zatytułowanych utworów z pierwszych
albumów. Przeważają więc
szaleńcze, pędzące na łeb, na szyję,
ultraszybkie numery z gniewnym
wokalem, dynamiczną sekcją i ostrymi
niczym brzytwa Kuby Rozpruwacza
riffami, momentami doprawione
nawet szczyptą death
metalu, co tylko dodaje poszcze-
144
ZELAZNA KLASYKA
gólnym utworom intensywności.
Ponoć materiał powstawał na żywo
w sali prób, w której zespół zaczynał
grać w pierwszej połowie lat
90. i faktycznie może to być prawda,
bo trudno po wysłuchaniu "We
Are the Only Ones", "64 Bullets"
czy "Noiséthrash" zaryzykować
stwierdzenie, że to efekty korespondencyjnej
pracy na odległość i
przesyłania plików z pomysłami.
Coś wolniejszego na uspokojenie,
na przykład "Acid Rain", też się tu
znajdzie, ale podstawą wysokooktanowy
thrash niczym z lat 80,
ostry, surowy i bezkompromisowy.
Wydanie MDD Records wzbogacają
dwa koncertowe bonusy, siarczyste
wykonania "We Are The
Only Ones" i "Fear Is My Ally", tak
więc jeśli ktoś lubi thrash, a nie ma
jeszcze tej płyty, to rozwiązanie
nasuwa się samo. (4)
Wojciech Chamryk
Annihilator - Ballistic, Sadistic
2020 Silver Lining
Nie będzie pewnie dla nikogo z
Was żadnym zaskoczeniem, gdy
napiszę, że naprawdę podziwiam
Jeffa Watersa (pewnie większość z
Was owe uczucie podziela). Podziwiam,
że mimo licznych przeszkód,
zmian składów, różnych
stylistycznych "skoków w bok",
nieprzychylnych okoliczności zewnętrznych
dla tego typu muzyki
itp. dalej ciągnie swój wózek Annihilatorem
zwany. I tak go dociągnął
do końca drugiej dekady XXI
wieku. Dociągnął w dość imponującym
stylu, gdyż nowe dzieło jego
zespołu pod dość wesołym tytułem
"Ballistic, Sadistic" to naprawdę
solidny krążek. Słuchając go odnoszę
wrażenie, że Jeff z jednej strony
nie zapomniał o swoich korzeniach,
jak i inspiracjach, z drugiej
zaś doskonale zdaje sobie sprawę,
który mamy teraz rok i stara się o
tym nie zapomnieć. "Ballistic,
Sadistic" rozpoczyna się od utworu
zatytułowanego "Armed To
Teeth", który spokojnie mógłby się
znaleźć na "Alice In Hell"... gdyby
album ten był nagrany dziś. Nie
mniej jednak pewną nostalgię tu
czuć. Kolejna warta uwagi perełka
na nowym dziele Annihilator nosi
tytuł "Psycho Ward". Jest to kawałek
który budzi lekkie skojarzenia
z twórczością Black Sabbath z
wczesnego okresu (przynajmniej ja
takowe mam, sam autor kompozycji,
jak możecie przeczytać w zamieszczonym
w tym numerze wywiadzie
ich raczej nie podziela). "I
Am Warfare" to utwór, który zaczyna
się dość chaotycznie, jednakże
potem przechodzi w thrashową
jazdę, której jeszcze parę lat temu
nie powstydziliby się Mille Petrozza
i jego kumple z Kreator.
Porcję oldschholowego thrashu dostajemy
jeszcze w formie "Out
With The Garbage" i "Riot". Czymś
zgoła innym jest z jednej strony
rockendrollowy, z drugiej zaś nieco
mroczny najdłuższy (choć wcale
nie monotonny) na tym albumie
"Lip Service". W melorecytowanych
partiach Waters brzmi jak
połączenie Dave'a Mustaine'a i
Alice'a Coopera. Solówki zaś mogą
mu pozazdrościć Dave Murray
i Adrian Smith."Ballistic, Sadistic"
to płyta, która spodoba się nie
tylko starym miłośnikom twórczości
Jeffa, ale ma spore szanse na
przyciągnięcie mu nowych słuchaczy.
(4,5)
Bartek Kuczak
Assassin's Blade - Gather Darkness
2019 Pure Steel
Assassin's Blade nieźle dołożyli
do pieca debiutanckim albumem
"Agents Of Mystification", a jego
ciepłe przyjęcie na pewno nie pozostało
bez wpływu na to, że ten
międzynarodowy, kanadyjskoszwedzki
skład przetrwał i teraz
dokłada do dyskografii drugi longplay.
"Gather Darkness" jest jeszcze
ciekawszy od debiutu: słychać,
że zespół okrzepł, muzycy są jeszcze
lepiej zgrani, a i nowe kompozycje
też trzymają poziom. Muzycznie
tych 10 kompozycji to czysty
heavy/speed metal na modłę lat
80., coś pomiędzy Judas Priest a
Exciter. Ta druga nazwa nie pojawia
się tu przypadkowo, bowiem
Jacques Bélanger śpiewał przecież
w tym zespole przez kilka ładnych
lat, nagrywając z nim trzy płyty -
może nie tak udane jak te z lat 80.,
ale trzymające poziom - tym bardziej,
że lata 90. nie były czasami
dla takiego grania zbytnio sprzyjającymi.
Teraz jest może tylko minimalnie
lepiej, ale z takim siarczystym
materiałem jak "Gather
Darkness" Assassin's Blade mają
szanse przebić się na nieco wyższy
poziom - włączcie singlowy "Tempt
Not (The Blade Of The Assassin)",
"Dream Savant" czy "Gods" i na pewno
przyznacie mi rację. Szkoda
tylko, że perkusja brzmi tu tak rachityczne
i syntetycznie, bo gdyby
było inaczej dałbym pewnie więcej
niż: (4).
Wojciech Chamryk
Axe Crazy - Hexebreaker
2019 Self-Realesed
Płyta Axe Crazy przebiega pod
znakiem Stormwitch. Zespół nie
tylko deklaruje (w wywiadach i w
książeczce albumu) swoją fascynację
ekipą Andy'ego Aldriana, ale
też wplata Stormwitch do swojej
muzyki. Momentami dosłownie -
solo w "The Legend of Stormwitch"
gra Steve Merchant, klasyczny gitarzysta
tej niemieckiej ekipy, a i
same teksty są oparte na jej tytułach.
Oczywiście gra Merchanta
dodaje "stormwitchowego" klimatu,
nie jest to jednak magnum opus
tego kawałka. "The Legend of
Stormwitch" jest świetnie napisaną
kompozycją z doskonałą linią wokalną
w refrenie. To zdecydowanie
mój faworyt "Hexebreaker". Tym
mniej dosłownym pojawieniem się
Stormwitch w muzyce Axe Crazy
jest numer "Witches' Treasure",
który - bez udziału jakiegokolwiek
muzyka rzeczonej kapeli - po prostu
brzmi jak Stormwitch. Wyrzucane
przez wokalistę, Tomasza
Świdraka, słowa w refrenie niosą
manierę Andy'ego znaną choćby z
"Priest of Evil" czy "Flour on the
Wind". Nawet ozdobniki wprowadzające
do niektórych kawałków
mogą kojarzyć się ze słynnym "Are
you ready" wprowadzającym do płyty
"Walpurgis Night" czy obłąkańczym
śmiechem przed kawałkiem
"Stronger than Heaven". Nie
samym Stormwitch "Hexebreaker"
żyje. Druga płyta Axe Crazy to
porcja tradycyjnego heavy metalu
o europejskich korzeniach, słychać
w niej echa i Helloween i Iron
Maiden. Klasyczny klimat podkreślają
typowe dla heavymetalowej
estetyki teksty, niestroniące od wychwalania
heavy metalu jako takiego.
Inspiracje, brzmienie i teksty
udanie korespondują z wizerunkiem
zespołu i oprawą graficzną
płyty. Ogromnie się cieszę, że doczekaliśmy
się na naszej ziemi
współczesnych kontynuatorów tradycyjnego
heavy metalu. Nie jest
to jeszcze poziom mistrzów gatunku
z Kanady czy Szwecji, ale pasja
chłopaków, ich oddanie i ciężka
praca sprawiają, że są na bardzo
dobrej drodze! (4,3)
Ballbreaker - Evil Town
2019 Sinfinity Clothing S.C.
Strati
"Pure fuckin' rock'n'roll" można
przeczytać na debiutanckim krążku
Ballbreaker i w żadnym razie
nie jest to tylko jakaś czcza deklaracja.
Zespół bez wyjątku tworzą
bowiem doświadczeni muzycy,
znani z Exlibris, Joy Machine,
Thermit, War-Saw czy Wild
Whips. Jeśli ktoś pamięta album
"... To Be Rock And Not To
Roll..." Joy Machine, to zawartość
"Evil Town" niczym go nie zaskoczy,
bo to również kipiący energią
hard'n'heavy o rock'n'rollowym,
stricte amerykańskim sznycie. Dla
większości słuchaczy płyta Ballbreaker
będzie pewnie objawieniem,
bo jedyny album Joy Machine
dotarł przed 10 laty tylko do
tych najbardziej zagorzałych zwolenników
ostrego, ale melodyjnego
grania. Teraz może i powinno
wręcz być inaczej, bo nowy zespół
zyskał już konkretne, koncertowe
przetarcie u boku Nocnego Kochanka,
z udziałem wokalisty tej
grupy Krzysztofa Sokołowskiego
nagrał też utwór "Twój stróż". Jego
inna wersja trafiła na płytę, a całość
tego materiału jest tak wyrównana,
że trudno mi wyróżnić bądź
zdyskwalifikować którykolwiek z
utworów. All killers, no fillers - takie
hasło można często znaleźć w
prasowych materiałach, ale zwykle
nie ma ono żadnego odbicia w rzeczywistości.
Na "Evil Town" jest
inaczej, bo tu faktycznie nie ma
wypełniaczy, tylko rasowe, melodyjne
granie najwyższej jakości.
Czasem kojarzące się z AC/DC (w
końcu nazwa do czegoś zobowiązuje),
naszym TSA, niekiedy z
tradycyjnym heavy lat 80., ale jednak
przedwe wszystkim z Ameryką
tamtej dekady, zespołami takimi
jak Mötley Crüe w najlepszej
formie czy z Cinderellą, tą z czasów
genialnych płyt "Long Cold
Winter" i "Heartbreak Station".
Zadziorność i surowość zostały tu
perfekcyjnie połączone z zapadającymi
od razu w pamięć melodiami
i nośnymi, chwytliwymi refrenami
- od "One Night Queen", "Hide &
Seek" czy "Fallin'" trudno się uwolnić,
a to tylko wybrane przykłady,
bo takich utworów jest na "Evil
Town" znacznie więcej. Trzeszcz
też zaskoczył, bo śpiewa niby podobnie
jak na "Saints" Thermit,
ale jest to jednak zdecydowanie
wyższy poziom, klasa można by
rzec już światowa. Ciekaw więc jestem
bardzo jak potoczą się dalsze
losy tego zespołu po tak spektakularnym
debiucie. Bo tak, jak w kategorii
tych mocniejszych dźwięków
niekwestionowanym liderem
w minionym roku był dla mnie album
"Mission Two" Planet Hell,
w nurcie tradycyjnego heavy "Hexbreaker"
Axe Crazy, to w hard'n'
heavy bezapelacyjnym liderem jest
"Evil Town" Ballbreaker. (6)
Wojciech Chamryk
RECENZJE 145
Blind Guardian Twilight Orchestra
- Legacy Of The Dark Lands
2019 Nuclear Blast
Nazwa niemieckiego zespołu nie
bez przyczyny została tu poszerzona
o dwa dodatkowe człony, bo
w żadnym razie nie jest to "normalny"
album Blind Guardian.
Każdy z wiernych fanów zespołu
wie doskonale, że pracował on nad
tym dziełem od dobrych kilkunastu
lat - z doskoku, ale w końcu
udało się go ukończyć i nagrać.
Oczywiście symfoniczno/orkiestrowe
brzmienia pojawiały się w muzyce
grupy od lat, ale tym razem
stały się podstawą całego materiału.
Nie ma tu gitar, metalowo pojmowanej
sekcji, panuje za to niepodzielnie
Praska Orkiestra Symfoniczna.
Historia dotyczy wojny
30-letniej, stąd liczne partie narracyjne,
przedzielające utwory w bardziej
tradycyjnym ujęciu. Łącznie
jest ich aż 24, dla wielu fanów metalu
czy samego zespołu jednorazowy
odsłuch "Legacy Of The
Dark Lands" może więc okazać się
sporym wyzwaniem. Warto się jednak
z nim zmierzyć, bo na ostatnich,
"normalnych" płytach grupy
nie było zbyt wielu tak udanych
utworów jak choćby "Point Of No
Return" z potężnym refrenem, balladowy
"Nephilim" czy "In The Red
Dwarf's Tower", potwierdzający, że
Hansi Kürsch wciąż jest mistrzem.
Fajnie też wyławia się smaczki,
jak brzmienia klawesynu czy
harfy,wyróżnia się barokowy w klimacie
"The Great Ordeal", wspaniale
brzmią też patetyczne partie
wspierające głównego wokalistę,
nagrane przez trzy chóry. Powstało
więc imponujące, pełne rozmachu
dzieło, zespół spełnił swe marzenia,
a teraz najwyższa pora na udany,
w pełni metalowy, album. (4,5)
Wojciech Chamryk
Bombus - Vulure Culture
2019 Century Media
"Vulture Culture" to czwarta propozycja
wesołej ekipy ze Szwecji.
Co by o Bombus nie mówić, na pewno
nie można odmówić im oryginalności.
Grupa ta bardzo swobodnie
porusza się na zdawałoby się
dobrze zaoranym już polu hard
rockowo - heavy metalowym, jednakże
odważnie w ramach penetrowania
owego pola łączą ze sobą
różnorodne estetyki. Co mam dokładnie
na myśli? Weźmy chociażby
otwierający kawałek "A Ladder -
Not A Shovel". Wstęp, w którym
gitara ni stąd, ni z owąd spotyka
syntezator, nagłe przejściew bardzo
melodyjny riff i wokal, którego
nie powstydziłby się sam Lemmy,
gdyby nie opuścił ziemskiego łez
padołu. Dodajmy jeszcze do tego
to elektryzujące zwolnienie na zakończenie.
Pozornie może się to
wszystko gryźć ze sobą i pasować
jak pięść do oka. Ale nie u Bombus.
Tutaj, wszystko tworzy naprawdę
zwartą i spójną kompozycję.
W "Mama" dostajemy więcej klasycznego
hard rocka. Utwór ten jest
ciekawy z tego powodu, iż w mniej
więcej w połowie przechodzi w granie
w stylu Black Sabbath. Spokojnie
można stwierdzić, że wspomniany
kawałek spokojnie mógłby
trafić na album "13" Ozzy'ego i
kompanów. Ośmielę się nawet
stwierdzić, że byłby tam najjaśniejszym
momentem. Wróćmy jednak
do "Vulure Culture". Kolejną
kompozycją na rzeczonym krążku,
która jest warta większej uwagi jest
"In The Shadows", głównie przez
swój hipnotyzujący riff oraz zabawę
zespołu tempem i nastrojem.
Bombus jest zespołem, który nawet
przy wykorzystaniu oklepanych
patentów, potrafi stworzyć
coś oryginalnego. Nawet te wszystkie
wspomniane motywy sabbathowe...
No cóż, wiele bandów dziś
po nie sięga, jednakże te użyte
przez Szwedów są takie... hmmm...
"bombusowe"(?) "Vulture Culture"
to taka ich autorska mozaika
złożona ze wspomnianych elementów.
Mozaika, która nowego kierunku
w sztuce nie wyznacza ale
którą ciężko podrobić i przypisać
autorstwo innemu twórcy. (4,5)
Bartek Kuczak
Capilla Ardiente - The Siege
2019 High Roller
Ten chilijski kwartet zaskoczył debiutanckim
albumem "Bravery,
Truth And The Endless Darkness",
by po pięciu latach postawić
kropkę nad i. W dodatku trudno o
bardziej przekonującą formę tego
zabiegu, bo panowie są w wybornej
formie - jedyna uwaga, jaką mogę
wysunąć pod ich adresem to taka,
że mogliby wydawać długogrające
materiały nieco częściej niż co pięć
lat. Capilla Ardiente nie jest jednak
ich jedynym zespołem, wypada
więc tylko cieszyć się z tego co
mamy na "The Siege", to jest mistrzowskim
epic/doom metal najwyższych
lotów. To cztery rozbudowane,
trwające od blisko 10 do
ponad 13 minut kompozycje: surowe,
mocno brzmiące, monumentalne
i mroczne. Czasem wgniatające
w fotel ciężarem made by Black
Sabbath, niekiedy mające w sobie
coś z motoryki starego, dobrego
heavy metalu z wczesnych lat 80, a
do tego powalające epickim, patetycznym
klimatem - płyt ukazuje
się teraz naprawdę zbyt wiele, ale
akurat "The Siege" warto mieć. (5)
Wojciech Chamryk
Cemican - In Ohtli Teoyohtica In
Miquiztli
2019 M-Theory Audio
Najsłynniejszą płytą gdzie połączono
metal z muzyką ludową
Ameryki Łacińskiej to z pewnością
"Chaos A.D." Sepultury. Podobny
przekaz muzyczny mają Meksykanie
z Cemican. Jednak oni bezpośrednio
nawiązują do kultury Azteków
i pod tym względem wyglądają
bardziej, jak muzyczna grupa
rekonstrukcyjna, niż rozwrzeszczani
i rozpromienieni Mariachi.
W ich folkowych retrospekcjach
jest więcej cytatów dawnej muzyki
a także metafizycznej atmosfery
tańca ludzi orłów, Valadores, co
zdecydowanie podnosi powagę i
walory muzyki Cemican. Meksykanie
nie uciekają się do jakichś
tam zdigitalizowanych sampli ale
wykorzystają oryginalne instrumentarium,
w którym jest pełno
bębnów, idiofonów, aerofonów,
fletów, fletni Pana, rogów czy innych
trąb. W tej kwestii są bardzo
wiarygodni. Ich zaangażowanie
podkreśla również użycie starożytnego
języka nauhatl, którego do tej
pory używa około dwóch milionów
ludzi w środkowym Meksyku. Całości
dopełniają teksty, które zawierają
elementy legend, mistycyzmu
i ideologii starożytnej kultury
meksykańskiej mitologii. Jeśli chodzi
konkretnie o "In Ohtli Teoyohtica
In Miquiztli" jej fabuła dotyczy
podróży poległych wojowników
do Mictlan, podziemnego
świata w mitologii Azteków. Jednak
muzycznym centrum Cemican
jest muzyka heavy metalowa.
W jej skład wchodzi tradycyjny
heavy metal, power metal, thrash
metal, death metal, a nawet groove
metal. Jednak przewodzi thrash w
okowach groove metalu. Tworząc
w ten sposób eklektyczną acz intrygującą
mieszankę. Jest w niej
miejsce na proste i wpadające w
ucho fragmenty, wirtuozerskie i
techniczne popisy a także na pozorny
dźwiękowy chaos. Oprócz
akustycznego instrumentarium
folkowego, w muzyce Cemican
rządzą gitary, które są często toporne,
szorstkie, niekiedy sprawiające
wrażenie źle brzmiących. "In
Ohtli Teoyohtica In Miquiztli"
wypełnia dwanaście różnorodnych
kompozycji, ciężko by którąś z
nich nazwać przebojem. W tym
wypadku siłą albumu jest całość
muzyki, która wzbudza wiele emocji
i odczuć. Jej złożoność i wielowymiarowość
na pewno nie pozwala
nudzić się słuchaczowi. Z tego
powodu niekiedy Meksykan zalicza
się do nurtu progresywnego
metalu. Nie jest to łatwa w odbiorze
muzyka, przy jej słuchaniu
trzeba się skupić i pozwolić jej
wciągnąć się w snutą przez nią
dźwiękową opowieść. Propozycja
Cemican trochę różni się od standardowych
produkcji folk metalowych,
ale to fani tego odłamu ciężkiego
grania powinni zainteresować
się tą kapelą. Myślę, że ci, co
swego czasu byli zachwyceni "Chaos
A.D." też nie pogardzą "In Ohtli
Teoyohtica In Miquiztli". (4,5)
Cirith Ungol - I'm Alive
2019 Metal Blade
\m/\m/
Legenda epickiego doom metalu z
USA przypieczętowała swój powrót
do świata żywych albumem
koncertowym zawierający zapis
występu grupy na festiwalu Up
The Hammers. Cirith Ungol wystąpił
tam w rozszerzonym pięcioosobowym
składzie. Nowym nabytkiem
grupy jest znany z Night
Demon basista Jarvis Leatherby.
Jeśli chodzi o repertuar, dostajemy
prawdziwy "the best of" ze sporą
przewagą utworów z dwóch pierwszych
wydawnictw grupy ("Frost
And Fire" oraz "King Of The
Dead"). Słuchając koncertowych
wykonań cirithowych szlagierów
można odnieść wrażenie, że tym
(już trochę starszym) chłopakom
czas zatrzymał się jakieś trzydzieści
pięć lat temu. Szczególnie słychać
to w głosie Tima Bakera. Nie
da się ukryć, że głosowo nie postarzał
się ani trochę. Jeszcze większy
podziw powoduje fakt, że podczas
niemalże przerwy w działalności
Cirith Ungol nie udzielał się w żadnej
innej formacji. Co więcej, ponoć
w ogóle przez ten czas nie ćwiczył
głosu. Nie zmienia to faktu, że
w takich utworach, jak "Join The
Legion" czy "Chaos Descends" jego
partię naprawdę robią nie mniejsze
wrażenie, niż w wersjach studyjnych.
Jedyne, czego mi tu brakuje
to chyba jednego z najlepszych
utworów z repertuaru Cirithów,
146
RECENZJE
mianowicie "War Eternal". Ale i
bez tego jest czego posłuchać. Teraz
pozostaje jedynie czekać na
pełną studyjną płytę grupy oraz, a
może przy okazji jakiś koncert w
Polsce. To marzenie jest teraz dużo
bardziej realne, niż kiedykolwiek
wcześniej.
Bartek Kuczak
Conjuring Fate - Curse Of The
Fallen
2019 Pure Steel
Stary, dobry heavy ma się wciąż
dobrze - nawet na Wyspach Brytyjskich,
które już przecież dawno
zapomniały o czymś takim jak
NWOBHM. Tymczasem Conjuring
Fate z Belfastu nic sobie z tego
nie robią, łojąc na swym drugim albumie
dźwięki zakorzenione we
wczesnych latach 80. Pewnym drogowskazem
będzie tu na pewno
fakt udziału w pierwszym składzie
grupy muzyków związanych z dawnymi
zespołami, choćby kultowym
w pewnych kręgach Sweet
Savage, ale to już przeszłość, tymczasem
"Curse Of The Fallen" na
pewno nie przyniosłaby swym
twórcom wstydu tak w 1985 roku.
Szybkie, dynamiczne, całkiem intensywne,
ale też niepozbawione
melodii utwory z gitarowym duetem
Phil Horner/Karl Gibson, a
do tego świetny wokalista Tommy
Daly i wystarczy, nic więcej nie
trzeba. Wypadkowa połącznia brzmienia
NWOBHM z power metalem
wczesnych lat 80. najefektowniej
brzmi tu w "Burn The
Witch", "Voodoo Wrath" czy "No
Escape", ale pozostałe utwory niewiele
im ustępują. (4,5)
Wojciech Chamryk
Constantine - Aftermath
2019 RockShots
Constantine Kotzamanis to grecki
gitarzysta, którego niektórzy
znają z dość popularnego metalowego
zespołu Nightfall. Za to pod
własnym imieniem firmuje solową
działalność. Rozpoczynająca album
kompozycja "Bushido" lekko
wprowadza nas w błąd, bowiem
jest to instrumentalny utwór utrzymany
w typowej konwencji gitarzysty
shredera-wirtuoza. Muzycznie
nawiązuje on do szeroko pojętego
heavy metalu z lekkim wpływami
nowoczesnego grania. To
współczesne spostrzeganie metalu
pojawia się nie bez przypadku.
Constantine nie słucha, a tym
bardziej nie gra, przez pryzmat staroszkonego
spostrzeganiu heavy
metalu. Widzi go współcześnie,
nowocześnie i to wykorzystuje w
swoich kompozycjach. Tą współczesność
czuć również w klasycznych
składowych jego muzyki, a
sięga chętnie po elementy mocnego
power metalu, a niekiedy nawet
power/thrashu. Potrafi też zagrać
łagodniej i melodyjniej wtedy zahacza
o brzmienia znane z progresywnego
power metalu, ale potrafi
też zrobić rewoltę w stronę alternatywnego
metalu czy chociażby w
symfonikę. W tych przestrzennych
i wolniejszych dźwiękach gitarzysta
zdaje się czuje się znacznie lepiej.
Po prostu Constantine nie lubi
się nudzić, spogląda na muzykę
przez dość jej szerokie spektrum.
Myślę, że w takiej muzycznej kolarzu
bardzo łatwo odnajdą się
właśnie fani progresywnego grania.
Tym bardziej, że większość kompozycji
skonstruowana jest, jak do
normalnego zespołowego projektu,
a nie nastawiona jedynie pod wirtuozerskie
popisy gitarzysty. Niemniej
Constantine nic na tym nie
traci, a raczej zyskuje, bo pokazuje
się z niezłej strony jako kompozytor
oraz właśnie gitarzysta, bo jego
partie gitary oraz sola na prawdę
potrafią przykuć uwagę. Jest jednak
jeszcze jedna rzecz, która
przypomina, że jest to projekt gitarowego
wirtuoza, otóż każdy ze
śpiewanych kawałów ma innego
wokalistę. A na albumie wystąpili
Bjorn "Speed" Strid (Soilwork),
Ralf Scheepers (Primal Fear),
Chris Clancy (Mutiny Within),
Bill Manthos, Schmier (Destruction)
i dwukrotnie Apollo Papathanasio
(Spiritual Beggars, choć
my znamy go bardziej z Firewind
czy Evil Masquerade). Oczywiście
dodało to jeszcze większego kolorytu
i tak barwnej już muzyce
Constantine. Także "Aftermath"
to bardzo sympatyczna propozycja,
głównie dla wielbicieli progresywnego
grania ale także dla tych,
co cenią bardziej nowoczesne granie
i doceniają kunszt gitarzystów.
(4)
Dayslived - Flectar
2019 Rockshots
\m/\m/
Dayslived to włoski zespół, który
para się graniem mieszanki melodyjnego
symfonicznego power metalu
z odmianami progresywnego i
tradycyjnego metalu oraz pewnej
dozy muzyki elektronicznej. Kolejnym
charakterystycznym elementem
tej kapeli jest wokalistka za
mikrofonem. Pierwszy utwór
"Another Start" nie robi najlepszego
wrażenia. Przede wszystkim
dość słabo brzmią instrumenty,
szczególnie klawisze, poza tym
kompozycja wypada również blado.
Jednocześnie nie pomaga wokal
Monik Fennelles, który jest solidny
ale nie ma magnesu, który by
przyciągał uwagę ewentualnego
słuchacza. Później jest lepiej ale na
dłuższą metę nie przekracza to
średnich standardów w tej odmianie
muzyki. Owszem zdarzają się
też lepsze momenty, chociażby w
bardziej hard rockowym (te Hammondy)
i heavy metalowym utworze
"Triora" czy też w wyśmienitym
bardziej progresywno-rockowym
"Dark Exile". Lecz mimo, że
Włosi wykonali sporo roboty,
wpletli w swoją muzykę sporo różnorodnych
pomysłów, to jednak
muszą jeszcze bardziej uatrakcyjnić
swoje kompozycje, kolejnymi
pomysłami muzycznymi, lepszymi
melodiami, brzmieniem i aranżacjami.
Na tej scenie jest niesamowity
tłok i żeby przebić się do jej
czołówki trzeba być przynajmniej
geniuszem. Niestety włoscy muzycy
są raczej sympatycznymi zwykłymi
ludźmi, którzy mają jakiś
tam talent muzyczny oraz całkiem
niezłe umiejętności. Z tego powodu
nie mam zamiaru obrzydzać im
chęci do muzykowania. Niech robią
to jak najdłużej, a może z czasem
pozyskają swoich fanów. Choć
rozsądek podpowiada, że będą
mieli z tym problem, bowiem aktualnie,
wiele lepszych formacji od
Dayslived mają kłopoty aby sforsować
czołówkę tego nurtu. Na tę
chwilę "Flectar" to propozycja dla
największych popleczników takiego
grania. (3)
Denner's Inferno - In Amber
2019 Mighty Music
\m/\m/
Powrót Mercyful Fate po 20 latach
przerwy i wyruszenie w trasę
był jednym z ważniejszych newsów
w ostatnim czasie. Niestety w reaktywację
nie został zaangażowany
wieloletni gitarzysta - Michael
Denner. Jednak nie oznacza to, że
nie zobaczymy już muzyka na scenie,
ponieważ w międzyczasie powołał
on własny zespół, który także
zagra w przyszłym roku serię
koncertów po Europie. Denner's
Inferno to spadkobierca poprzedniego
projektu Michaela - Denners
Trickbag, który hołdował
klasycznemu rockowi z przełomu
lat 60/70, jednak z nieznanych
przyczyn nie przetrwał próby czasu
i po latach Michael Denner postanowił,
że będzie grać nieco cięższą
odmianę hard rocka z nowymi
muzykami. Przyznaje jednak, że
ciężko wyzbyć się pewnych nawyków
i bez problemu można wyczuć
charakterystyczny styl. Jednak tak
naprawdę jedynym utwórem jawnie
odwołującym się do przeszłości
jest "Fountain of Grace", ponieważ
pierwotnie ukazał się w 2003 roku
na debiucie formacji Force of Evil.
W oryginale był to rasowy heavy
metal spod znaku Mercyful Fate,
a w odświeżonej wersji został zaaranżowany
w bardziej doom metalowym
stylu. Stonowane gitary,
wolniejsze tempo i obecność organów
w tle (które swoją drogą mogłyby
być bardziej wysunięte w
miksie) sprawiają, że czuć świeżość,
mimo tego, że numer ma już
swoje lata. Szesnaście lat temu za
mikrofonem stał Martin Steele,
który patrząc z perspektywy czasu
nie do końca odnalazł się w heavymetalowej
stylistyce. Natomiast
głos Chandlera Moglera nie dość,
że idealnie pasuje do wytworzonego
klimatu to od strony czysto
technicznej jest dużo bardziej opanowany.
Michael Denner nigdy
nie ukrywał inspiracji takimi artystami
jak UFO, Scorpions, Uriah
Heep, Led Zeppelin czy Deep
Purple i teraz to naprawdę słychać.
O ile poprzedniej płycie można
było zarzucać monotonie, tak
"In Amber" to zbiór chwytliwych
utworów, w których każdy znajdzie
coś dla siebie. Początkowy
"Martriarch" swoją dynamiką przypomina
"Under The Sun", i już od
tego momentu widać, że ten album
w dużej mierze opiera się na gitarowych
partiach, a miejsca dla wokalisty
nie ma wcale aż tak dużo.
Podkreśla to także miks, który zdecydowanie
wysuwa naprzód instrument
lidera. Wręcz można uznać,
że Denner’s Inferno ma dwóch
wokalistów, gdzie każdy z nich
opowiada swoją historię, a zarazem
stara się wzajemnie uzupełnić, co
wychodzi raz lepiej, raz gorzej. Nie
brakuje jednak piosenek jak "Sometimes",
"Veins Of The Night" czy
"Run For Cover", w których to
Chandler Mogel gra pierwsze
skrzypce, a instrumenty pełnią
funkcję tła. Niestety muszę przyznać,
że są to najsłabsze momenty
tej płyty, ponieważ frontmanowi
brakuje charyzmy, w efekcie po
chwili tracimy zainteresowanie i
kawałki przelatują koło ucha. Tak
naprawdę najlepszymi kompozycjami
z nim w roli głównej są "Taxman
(Mr.Thief)" oraz "Pearls On A
String", gdzie wokal idzie w parze z
wygrywanymi riffami. Samemu
Dennerowi także należą się delikatne
baty, a uwierzcie, że niełatwo
jest krytykować swojego idola.
Mimo iż jest sporo niezłych moty-
RECENZJE 147
wów to nierzadko bywają rozwleczone
i zanim riff doczeka się rozwinięcia,
a wokalista zacznie śpiewać
to upływa dobra minuta. Dobrze,
że chociaż jeden z takich pomysłów
pozostał w formie instrumentalnej
i umieszczony jako koda,
choć jakby materiał zakończyłby
się na "Loser" to nic by się nie
stało. Podsumowując, "In Amber"
to album nierówny, jednocześnie
znacznie lepszy od poprzednika z
2013 roku. Michael Denner wyszedł
ze swojej strefy komfortu i
postarał się, aby materiał był różnorodny,
a jednocześnie wciąż był
przebojowy i melodyjny. Niestety
brak drugiego gitarzysty - kompozytora
takiego jak Hank Shermann,
który by czuwał nad materiałem
i dorzucił swoje trzy grosze
jest odczuwalny. Mam jednak nadzieję,
że Denners Inferno nie
umrze tak szybko, jak poprzednik,
a Michael znajdzie takiego partnera,
przy którym rozwinie skrzydła
i pokaże, że klasyczny hard
rock nadal ma szansę zdobyć uznanie
słuchaczy. (3)
Detraktor - Grinder
2019 Violent Creek
Grzegorz Cyga
Jak to dobrze, że długogrający debiut
tej międzynarodowej (w składzie
dwóch Chilijczyków, Brazylijczyk
i Bułgar) formacji trwa niewiele
ponad 35 minut, bo zawartość
"Grinder" wynudziła mnie do
cna. "Newcomer Of The Year
2018"? Super, ale jakoś czarno
widzę dalsze losy thrashu jako gatunku,
gdy tak przeciętnie grający
zespół ma być kolejnym jego objawieniem.
Teoretycznie wszystko
się tu zgadza i jest na swoim miejscu,
ale to nic ponad nudny łomot
na jedno kopyto, wtórny i bardzo
przewidywalny, przemielony na
setki sposobów jeszcze pod koniec
lat 80., a na fali powrotu thrashu
już wręcz strywializowany. Można
posłuchać, ale po co? (2)
Wojciech Chamryk
Diabolic Night - Beyond The
Realm
2019 High Roller
Diabolic Night był początkowo
solowym projektem maniaka oldschoolowego
metalu zwącego się
Heavy Steeler, ale po dokooptowaniu
perkusisty szybko wydała
debiutancki album. Na zawartość
"Beyond The Realm" składają się
nie tylko premierowe utwory - trafiły
nań również kompozycje starsze,
choćby znany z 7" singla "Infernal
Power". Wszystko jest jednak
zwarte stylistycznie, bo chłopaków
interesuje przede wszystkim
surowy speed/thrash/black metal:
przede wszystkim ten z połowy lat
80., ale też ze słyszalnymi wpływami
z kolejnej dekady. Utwory
"Sovereign Of Doom" czy "Descension
Into Dying Spheres" są tego
doskonałymi przykładami, łączą
bowiem bezkompromisowy czad z
całkiem melodyjnymi partiami gitar,
a Heavy Steeler dokłada do
tego wszystkiego ostre, zadziorne
wokale. Czasem ma się nieodparte
skojarzenia z wczesnym Running
Wild ("Crescent Moon Rise"),
gdzie indziej duet brzmi niczym łagodniejszy
Destruction ("In Retribution"
), słychać zresztą, że to lata
80. miały na obu panów największy
wpływ ("Infernal Power"). W
instrumentalnym "Beyond The
Realm" słychać z kolei wpływy Dio
z okresu pierwszego albumu, a
"Odyssey" wieńczy cytat z klasyki,
czyli chłopaki w żadnym razie nie
ograniczają się - i dobrze, bo dzięki
temu płyta na pewno jest bardziej
urozmaicona. (4,5)
Wojciech Chamryk
Dissorted - The Final Divide
2019 Black Sunset/MDD
Dissorted to pracusie, bo zbierali
się do długogrającego debiutu od
kilku ładnych lat, a początki tej
niemieckiej formacji sięgają jeszcze
2004 roku. Tamte czasy pamięta
jednak już tylko dwóch muzyków
grupy, a jej zreformowany skład
wysmażył w końcu pierwszy album.
"The Final Divide" na pewno
nie wywoła trzęsienia ziemi,
przetasowań w thrashowej czołówce
dzięki niemu też nie zaobserwujemy,
ale to solidny, wart uwagi
materiał. Co ciekawe firmuje go zespół
niemiecki, ale wcale nie zapatrzony
w Destruction, Kreatora
czy Sodom - panowie grają melodyjny
thrash na amerykańską modłę,
czerpiąc z dokonań Exodus czy
Testament. Łoją więc konkretnie
("Aggressor/Protector"), ale nie unikają
też melodii ("Leviathan") czy
ostrych zrywów ("The Temple"),
chociaż brzmienie nie jest zbyt mocne,
do ekstremalnych temp też im
daleko. Niektóre utwory są niestety
mniej ciekawe (jakby wymuszony
"Corrosion Of Thoughts", prościutki
"The Plague"), ale są tu też
prawdziwe killery, choćby w postaci
finałowego, mrocznego "Black
Sea", całość więc na: (4).
Wojciech Chamryk
DragonForce - Extreme Power
Metal
2019 earMusic
Na początku, płyty tego zespołu
robiły jakieś tam wrażenie (przynajmniej
na mnie). Rozbrykany
melodyjny power metal z wyśrubowanymi,
wirtuozerskimi i podanymi
na prędkości solówkami zwracał
na siebie uwagę. Z jednej strony
propozycje DragonForce intrygowały,
innym razem potrafiły rozbawić
czy rozśmieszyć. Prowokowały
też do kpin, chociażby swego
czasu Scott Ian naśmiewał się z
solówek gitarzystów. Niestety takie
żarty jeszcze bardziej nakręcały
niewybredny hejt wobec tej kapeli.
Niemniej Brytyjscy muzycy osiągnęli
swój cel tj. pewną rozpoznawalność
i oryginalność na melodyjnej
power metalowej scenie, a
przede wszystkim sporą gromadkę
wiernych fanów, którzy za nic mieli
wszelkie złośliwości wobec ich
ulubionej kapeli. Gdzieś po "Inhuman
Rampage" (2006) straciłem z
oczu działalność i dokonania tej
formacji. Owszem, coś tam od
czasu do czasu rzuciło mi się w
oczy (czy też do uszu), ale po prostu
nie śledziłem ich kolejnych poczynań.
Przez ten czas trochę się w
DragonForce zmieniło. W jego
szeregach pozostał jedynie duet
gitarzystów, Herman Li i Sam
Totman. No ktoś musiał czuwać
nad ich znakiem firmowym tj. nad
ultra szybkimi solówkami. A czy
nie lepiej zrobią to muzycy, którzy
sami wykreowali taki patent? Okazuje
się też, że od roku 2006 niewiele
zmieniło się w podejściu do
muzyki granej przez grupę. Na
"Extreme Power Metal" ciągłe dominuje
szybki melodyjny power
metal - choć czasami zdarzają się
wolniejsze fragmenty - z wpadającymi
w ucho refrenami, rozpędzanymi
przez charakterystyczne "papataje"
oraz świdrujące solówki.
Jak zawsze muzycy z precyzją
dbają o szczegóły, a przede wszystkim,
aby słuchacz nie miał jakiegoś
dyskomfortu przy odbiorze ich
muzyki. Z pewnością dla tego
oprócz łatwo i szybko wpadających
w ucho melodii pełno jest
ciekawych aranżacji, w których
można było wyłapać, a to konkretne
melodie, a to tylko kilka
chwytliwych acz rachitycznych
dźwięków zagranych gitarą lub klawiszami,
innym zaś razem jakiś
wyróżniający się klimacik. Jednak
najbardziej zaskakującym jest fakt,
że co jakiś czas w tej rozhasanej
muzyce pojawiają sie fragmenty,
gdzie wyczuwa się poważniejsze
podejście do kompozycji czy też
samego grania. Ciekaw jestem, na
ile to wypadek przy pracy, a na ile
to świadome poczynanie. A może
zmęczenie wymyśloną przez siebie
formułą? Niestety luki w osłuchaniu
się w krążkach bezpośrednio
poprzedzających "Extreme Power
Metal" nie pozwala się wiarygodnie
wypowiedzieć w tej kwestii.
Trzeba też podkreślić dobre brzmienie
poszczególnych utworów,
mieszczące się w standardach melodyjnego
power metalu. Słuchanie
samego albumu nie stwarza jakichś
problemów, no chyba, że jest się
zaciekłym przeciwnikiem takiego
grania, wtedy to masakra. Ogólnie
w głowie nie wiele pozostaje. Nawet
ciężko wskazać, który kawałek
jest tym wyróżniającym się. Także
album dla najwierniejszych fanów
DragonForce. (3)
Driving Force - All Aboard
2019 Self-Realesed/Pure Steel Promotion
\m/\m/
Dziwna to płyta. Świetne, porywające
wręcz utwory, w rodzaju dynamicznego
"Rat Race" czy miarowego
"Black Beauty" o nieco orientalnym
klimacie przytłaczają tu
bowiem numery nudne i nijakie.
Opener "Dog House" w sumie nie
wiadomo po co został umieszczony
na początku, bo ani to chwytliwe,
ani udane - gniot bez wyrazu, z wokalami
naśladującymi Dave'a
Mustaine'a. Utwór tytułowy jest
jeszcze słabszy, a już na łopatki
rozkłada mnie jego amatorski, fatalny
refren. Ballady nie są lepsze,
chociaż pojawiają się przebłyski w
postaci refrenu szybszego "Don't
Walk Away", sugerujące, że zespół
ma pewien potencjał. Jeśli jednak
najlepszym utworem na płycie
hard rockowej grupy jest czerpiący
z bluesa "Like A Weed" warto chyba
rozważyć zmianę stylistyki, bo
w tej obecnie eksplorowanej nie
wróżę Szwajcarom większej kariery...
(1,5)
Wojciech Chamryk
Edenbridge - Dynamind
2019 Steamhammer/SPV
Nie przepadam za melodyjnym
symfonicznym power metalem
gdzie za mikrofonem stoją panie.
Jakoś tak się porobiło. Na po-
148
RECENZJE
czątku, jak nie było tak wiele tych
wszystkich zespołów, to jeszcze z
chęcią sięgałem po takie wydawnictwa.
A teraz, Edenbridge pozwolił
mi przypomnieć sobie dlaczego
tak było. Muzycy tego zespołu
wpadli na pomysł, że drugi bonusowy
dysk będzie wypełniony wersją
instrumentalną ich najnowszej
produkcji. Słuchając tego bonusu
na nowo usłyszałem, że jest to faktycznie
heavy metal. Gitary brzmią
tu naprawdę z niezłym pazurem,
nie giną gdzieś pod liderującym
wokalem. Te instrumentalne wersje
pokazały, jak wypełniające dysk
kompozycje są złożone, wielowątkowe,
naszpikowane różnymi tematami
muzycznymi, melodiami, a
także, jak mieszają się w nich emocje,
nastroje a także style muzyczne,
a mamy tu heavy metal, power
metal, trochę hard rocka i
współczesnego metalu, do tego
progresywnego rocka i metal, ciut
muzyki orientalnej i folkowej, a
także rockową neoklasykę oraz
symfonikę. To nie koniec bogactwa
tej muzyki, bowiem wręcz barokowe
aranżacje jeszcze bardziej
uatrakcyjniają całą produkcję. To
jasno pokazuje dlaczego na początku
z taką chęcią te wszystkie kapele
klasyfikowano również jako
przedstawicieli prog metalu. Owszem
są też dość proste motywy ale
stanowią one tylko jedną z wielu
składowych muzyki, która tworzą
muzycy Edenbridge. Na takim
etapie rzadko bywa, że instrumentaliści
i obsługa techniczna studia
popełnia jakieś błędy, dlatego wykonie
i brzmienie instrumentów są
bardzo dobre i ocierają sie o perfekcję.
Tak też jest w wypadku
Edenbridge i ich "Dynamind".
Jeżeli są jakieś błędy to raczej nieuchwytne
dla przeciętnego fana i
słuchacza. Natomiast inni producenci...
O, ci to pewnie wymieniliby
cała listę zastrzeżeń. Każdy z
pewnością miałby zupełnie inny
pomysł na nagranie tej płyty. Jednak
sednem tego wydania jest
płyta gdzie śpiewa Sabine Edelsbacher.
Jej głos wprowadza muzykę
zespołu w zupełnie inny wymiar
i opowiada ją na nowo. Czy
lepiej to już sami musicie zadecydować.
Choć z drugiej strony odpowiedź
jest jednoznaczna. Dwadzieścia
lat na rynku, wydawanie
płyty za płytą, nie wzięło się znikąd.
Też nie bez powodu na rynku
tak wiele jest podobnych formacji
do Edenbridge. Ktoś tego słucha i
sięga po te wszystkie wydawnictwa
oraz chodzi na ich koncerty. No i
od wielu lat na tym rynku Austriacy
święcą jasnym blaskiem, tak jak
ich ostatni album "Dynamind".
(4)
\m/\m/
Eighty One Hundred - Heaven In
Flames
2020 Pure Steel
Włosi. Młody zespół, debiutancki
album. Power metal, nuda i sztampa.
W zasadzie mógłbym zakończyć
tę recenzję na tych kilku hasłach,
ale wspomnę jeszcze, że dziwię
się wydawcom, że zdecydowali
się wznowić ten materiał z 2018
roku. Wydany samodzielnie przez
zespół na pewno nikomu nie przeszkadzał,
teraz doczeka się szerszego
spojrzenia i wielu recenzji.
Tymczasem wydaje mi się, że
Eighty One Hundred za bardzo
się z tym debiutem pospieszyli,
tym samym zdecydowanie przedobrzając.
Owszem, są tu udane momenty
(kąśliwy riff w utworze tytułowym,
dynamika "No Way Out"
niczym w latach 80.), mamy klimatyczne
ballady, nie brakuje udanych
solówek, a Screamer w "Power
Of Revolution" pokazuje, że
dysponuje też zadziornym, niższym
głosem. Jednak całość jest co
najwyżej poprawna, do kogo może
więc dotrzeć w 2020 roku, kiedy
wiele znacznie lepszych zespołów
nie może zainteresować swą muzyką
więcej, niż garstki słuchaczy?
Plastikowy sound (to ma być niby
"fresh production" i "power"?) też
tu nie pomoże. Jedyna rada zaszyć
się w sali prób i konkretnie dopracować
następny materiał, bo inaczej
skończy się na jednopłytowym
meteorze-przeciętniaku. (1)
Wojciech Chamryk
Empheris/ Death Invoker - Impure
Spirits Of Destruction
2019 Old Temple
"Impure Spirits Of Destruction"
to kolejny przejaw aktywności
warszawskiego Empheris, kompaktowy
split dzielony z peruwiańskim
Death Invoker. Tych niespełna
19 minut muzyki to cztery
właściwe utwory i dwa mroczne
intra, bezkompromisowy, agresywny
black/thrash/death metal na
najwyższych obrotach. Co ciekawe
chociaż "nasza" część tego splitu
została zarejestrowana w sali prób
Empheris, to brzmi znacznie lepiej
i agresywniej od, ponoć studyjnego,
materiału Death Invoker. Być
może ma to związek z faktem, że
duet z Limy ma znacznie krótszy
staż, albo też preferują takie nieczytelne,
totalnie podziemne brzmienie,
a najprędzej Union Studios
to po prostu nazwa salki prób.
W każdym razie Empheris brzmi
potężniej i reprezentuje znacznie
wyższy poziom, potwierdzając w
obu tych premierowych utworach
(chociaż "Beware The Destroyers"
powstał już przed kilku laty), że
niedawna świetna płyta "The Return
Of Derelict Gods" w żadnym
razie nie była dziełem przypadku -
aż szkoda, że to już chyba koniec
składu, firmującego tak udane materiały.
Death Invoker łoi równie
bezkompromisowo, ale często zbyt
chaotycznie, sprawiając wrażenie,
że pędzi donikąd bez ładu i składu.
Słychać jednak, że mają chłopaki
potencjał, więc warto dać im szansę.
Empheris: (4,5)/ Death Invoker:
(3,5).
Wojciech Chamryk
Enemynside - Chaos Machine
2019 Rockshots
Enemynside to zespół już doświadczony,
tak więc chociaż grupa
z Rzymu bliższa jest kopistów
niż nowatorów thrashu, to jednak
z jej linii produkcyjnej buble nie
schodzą. Najnowszy, już czwarty w
dyskografii, album "Chaos Machine"
jest świetnym potwierdzeniem
tego stanu rzeczy. Panowie łoją
więc nader konkretnie, czerpiąc
przede wszystkim od zespołów
amerykańskich, z Megadeth i Slayer
na czele. Taki właśnie thrash
lubię najbardziej: surowy, ale niepozbawiony
też melodii, bez nowomodnych
wstawek, mających
chyba tylko na celu połechtanie
ego wykonawców, puszczających
oczko do słuchaczy: patrzcie, jacy
to my jesteśmy otwarci na nowe
prądy! Tu nie ma o tym mowy: jest
staromodnie, ale nader zacnie, z
perełkami w postaci "Black Mud",
"System Failure" czy najbardziej
przejmującym w zestawie "No God
In Kolyma". Wywrzaskujący w
innych utworach płuca Francesco
Cremisini śpiewa tu nad wyraz
emocjonalnie, przejmująco interpretując
tekst. Podoba mi się też
brzmienie, bo to żaden cyfrowy ersatz,
ale rozpruwający głośniki
konkret - czyli można, jeśli tylko
się chce, to tylko kwestia podejścia.
Za to wszystko: (5).
Wojciech Chamryk
Evil Invaders - Surge Of Insanity:
Live In Antwerp 2018
2019 Napalm
Belgowie z Evil Invaders zdecydowali
się na wydanie albumu koncertowego
mając na koncie zaledwie
dwa albumy studyjne. Cóż, z
jednej strony to krok odważny,
gdyż grupa naraża się na zarzuty o
tworzenie "zapchajdziury w dyskografii".
Z drugiej jednak strony jestem
w stanie to zrozumieć. Otóż
w miarę powiększania się dyskografii
Evil Invaders coraz więcej
utworów, które możemy usłyszeć
na "Surge Of Insanity" zacznie
powoli znikać z setlisty i być może
nigdy więcej nie będzie okazji ich
usłyszeć na żywo. Koniec dygresji,
przejdźmy do muzyki. Po krótkim
intro następuje kawałek "As Life
Slowly Fades". I tu pojawia się u
mnie pewna zagwozdka. Czy to
aby na pewno koncert? Gdyby nie
publiczność, pewnie dałbym sobie
wmówić, że to nagranie studyjne.
Wszystko tu zgrywa się idealnie.
Belgowie nie fundują nam też jakichś
improwizacji, które są powszechne
dla wydawnictw "live".
Ale czy to źle? Cóż każdy pewnie
odpowie inaczej. "Surge Of Insanity:
Live In Antwerp 2018" to
pozycja obowiązkowa dla fanów
grupy. Innym jednak zanim po niego
sięgną, najpierw radzę zapoznać
się ze studyjnym dorobkiem Evil
Invaders.
Bartek Kuczak
Exhorder - Mourn The Southern
Skies
2019 Nuclear Blast
Jak zapewne większość z Was zaobserwowała,
ostatnimi nastał
trend na powroty. Dotyczy to zarówno
starych, zapomnianych zespołów,
jak i kapel mających w
pewnych kręgach status kultowy.
Do takich właśnie zalicza się omawiany
band. A cóż Exhorder AD
2019 ma swym słuchaczom do
zaoferowania? Po odpaleniu najnowszego
krążka thrasherów z Louisiany
zatytułowanego "Mourn
The Southern Sky" miałem dość
dziwne wrażenie. W głowie pojawiła
mi się myśl brzmiąca "gdzieś
to już słyszałem"... No tak, Pantera!
To pierwsze skojarzenie. Je-
RECENZJE 149
dnakże im bardziej się w ten album
wgryzałem, tym bardziej... może
owe wrażenie nie znikało, ale jednak
przestawało mnie ono mierzić.
Poza wszystkim sprawa wygląda
tak, że to Phill Anselmo i koledzy
byli pod wpływem Exhorder, a
nie odwrotnie (nawet jeśli słuchając
"Mourn The Southern Skies"
odniesiesz wręcz odwrotne wrażenie).
Dobra, dajmy już temu tematowi
spokój, a skupmy się na samej
muzyce, gdyż pierwsza od
dwudziestu siedmiu lat płyta Amerykanów,
nawet jeśli nie jest może
dziełem, które przejdzie do klasyki
i zapisze się w historii gatunku, to
przynosi nam porcję thrashu (jak
się domyślacie ze sporą ilością elementów
groovu), która zadowoli
nawet tych wybredniejszych słuchaczy.
Takie kawałki, jak na przykład
szybki killer "Beware The
Wolf" czy też rozwleczony, nieco
wolniejszy "Yesterday's Bones" (ten
utwór zawiera najbardziej pokręcone
solo na tym albumie) mają w
sobie moc i pokazują, że Panowie
Thomas i LaBella jeszcze w metalowym
świecie ostatniego słowa
nie powiedzieli (4).
Bartek Kuczak
Fanthrash - Kill The Phoenix
2019 Self-Released
Fanthrash to jeden z naszych zespołów
metalowych o najdłuższym
stażu, bo korzenie tej lubelskiej
grupy sięgają jeszcze lat 80. Potem
wiodło się jej różnie, ale po reaktywacji
przed 12 laty dość systematycznie
nadrabiała stracony niegdyś
czas: zaczynając od EP "Trauma
Despotic", długogrającego debiutu
"Duality Of Things", po
którym ukazało się kolejne mini
"Apocalypse Cyanide". Wtedy nastąpiła
pewna zapaść w wydawniczej
aktywności, ale zreformowany
skład w końcu ukończył materiał
na drugi album. "Kill The Phoenix"
to mocarny thrash, niepozbawiony
też nowocześniejszych
akcentów - słychać, że to płyta
nagrana tu i teraz, nie żadne archiwalne
wykopalisko z dawnych lat.
Czasem robi się naprawdę agresywnie,
bo choćby szalonym partiom
perkusji w "M.A.D." czy tytułowym
"Kill The Phoenix" blisko do
blastów, a równie dynamiczny
"Black Hours" to już praktycznie
thrash/death metal. Utwory o
bardziej thrashowej proweniencji
też są bardzo intensywne ("Glass
Towers", "Ice Dagger Of Despair",
"Sacred Blasphemy"), a do tego
urozmaicone od strony aranżacyjnej.
Był to zresztą firmowy znak
Fanthrash już na wcześniejszych
wydawnictwach, a tu mamy też gościnny
udział wokalistki Aleksandry
Lizęgi-Jurkowskiej w balladowym
zwolnieniu utworu tytułowego
czy solo w wykonaniu byłego
gitarzysty zespołu Wojciecha Piłata
w "Black Hours". Jest też coś
znacznie ciekawszego, dla części
fanów pewnie wręcz awangardowego,
bowiem trzy utwory poprzedzają,
a tytułowy wieńczy instrumentalne
granie w wykonaniu...
kwartetu saksofonowego. Saksofonarium
gra najczęściej jazz i to słychać,
a te miniatury, trwające zwykle
od minuty do dwóch, są ciekawym
dopełnieniem właściwych
kompozycji, pokazując też, że
thrash wcale nie musi być jednowymiarowy
i skostniały artystycznie.
Słychać też, że zróżnicowany
wiekowo skład grupy nieźle się
dogaduje, a wokalista Kuba
Chmielewski stał się mocnym
punktem Fanthrash - oby na następną
płytę tej grupy nie trzeba
było więc znowu czekać sześć lat...
(5)
Wojciech Chamryk
Fateful Finality - Executor
2019 FastBall
Fateful Finality to niemiecki zespół
założony w roku 2007, który
reprezentuje scenę thrashową. Ich
thrash bardziej anonsuje szkołę
amerykańską niż niemiecką, ale
ogólnie to taka współczesna mieszanka
tych wpływów. Formacja
swój thrash chętnie też ozdabia
elementami groove metalu lub innymi
podobnymi nowomodnymi
odmianami. Bywają też momenty,
gdy udanie robią skok w bok, w
stronę klasycznego heavy metalu.
Niech za przykład posłuży "Moonchild"
i "ukryty" "Overkill", covery
Iron Maiden i Motorhead. Jednak
generalnie Fateful Finality
to typowi thrashowi średniacy,
którzy pędem swojej muzyki chcą
porwać swoich słuchaczy do przyzwoitego
headbangingu. Owszem
czasami trafiają się im świetne
riffy, innym razem niezłe motywy
czy też solówki. Niemniej kapela
nie potrafi przeskoczyć o level
wyżej aby mówić o nich więcej niż
o nieźle zapowiadających się
thrasherach. Do brzmienia można
trochę się przyczepić, szczególnie
do gitar, jak dla mnie za mało soczyste.
Krzepkie gitary to element,
który z pewnością uatrakcyjnił ten
album. Sekcja za to brzmi mocno i
prawie idealnie. Wokal panuje nad
muzyką i przeważnie za pomocą
wrzasków prowadzi swoją opowieść.
Niemniej uważam, że "Executor"
dla fanów thrashu może się
okazać na tyle atrakcyjny, że się
nim zainteresują. Także decyzja w
Waszych rękach. (3)
\m/\m/
Faust - Wspólnota brudnych sumień
2019 Self-Released
Poprzednia płyta Faust "Mistantropic
Supremacy" ukazała się 15
lat temu i pewnie poza garstką największych
maniaków polskiego
podziemia mało kto już pamiętał o
tym zespole. Tymczasem Tomasz
Dąbrowski zwerbował nowy
skład, z utalentowanym wokalistą
Maciejem Bartkowskim i perkusistą
Pavulonem na czele, bo chodził
mu po głowie pomysł koncepcyjnego
albumu, dotyczącego pedofilii
w polskim Kościele. Temat to
nie nowy, ale Faust podszedł doń
kompleksowo, bazując na udokumentowanych
przypadkach różnych
nadużyć, ukazując przy tym
skalę problemu i zmowę milczenia
wokół niego, kiedy coś już zostanie
nagłośnione. Stąd siedem polskojęzycznych
tekstów, dopełnionych
przearanżowanym coverem "In The
Name Of God" Unleashed, czyli
utworem idealnie wpisującym się w
tematykę płyty. Temat robi wrażnie,
szczególnie jeśli ktoś ma dzieci,
a warstwę słowną dopełnia równie
mocna, ale urozmaicona muzyka,
wypadkowa thrash i death
metalu, nierzadko brzmiąca jak
Kat na najwyższych obrotach,
choćby w "Życiu bez życia". Pavulon
szaleje za bębnami, potwierdzając
opinię, że nie na darmo cieszy
się opinią jednego z najlepszych
perkusistów w metalowym
światku, nie brakuje konkretnych
riffów i efektownych solówek, intensywność
poszczególnych kompozycji
dopełniają zaś dopracowane
aranże, z kilkakrotnym wykorzystaniem
dziecięcych głosów i
partii. Maciej Bartkowski brzmi
momentami niczym sam Chuck
Billy, ale radzi też sobie w balladzie
"Samotność", będąc prawdziwym
odkryciem tej płyty. I chociaż
można "Wspólnoty brudnych
sumień" posłuchać w wersji cyfrowej,
to jednak poznanie jej z CD z
książeczką (zespół zapowiada też
wydanie LP) jest rozwiązaniem
optymalnym, bowiem każdy utwór
ilustrują prace wykonane przez
Annę Malesińską; stylizowane na
malunki ze średniowiecznych ksiąg
i sporządzone według dawnych
wzorów, z ręcznym wykonaniem
farb włącznie. Faust wrócił w wielkim
stylu, dlatego nie można przegapić
tej płyty! (5,5)
Wojciech Chamryk
FirstBourne - Pick Up The Touch
2019 Self-Released
FirstBourne to amerykański zespół
prowadzony przez gitarzystę
Mike'a Kerra. Kierunek muzyczny
to neoklasyczny hard'n'heavy w
oprawie power metalowej. Muzycy
nie uciekają również przed heavy
metalem czy melodyjnym rockiem
albo AORem. Mocno kojarzy się to
z wczesnym Yngwie Malsteenem
choć bez tej bufonady i zadęcia.
Także w muzyce FirstBourne jest
pełno odniesień do Rainbow,
Deep Purple, Whitesnake, a także
Alcatrazz, Stryper, a nawet
Journey. W kompozycjach stawiają
na melodie, harmonie i chwytliwe
tematy. Są świetnie napisane i
nie przeginają z zbytnim zagęszczeniem
muzyki czy też zbyt intensywnymi
aranżacjami. Większość
kompozycji jest dynamiczna
i utrzymuje dość szybkie lub
średnie tempa. Wolnych utworów
jest bodajże trzy, są wolne ale nie
brakuje im poweru. Świetnie słucha
się całości, a tym odczuciom
pomaga wyśmienity wokal Iana
Raposa oraz właśnie gitary (szczególnie
sola) Mike'a Kerra. Mike
nie przesadza z eksponowaniem
swojej gitary, bardziej gra zespołowo,
ale i tak mamy sporo momentów
aby zachwycić się jego umiejętnościami.
W repertuar "Pick Up
The Touch" wchodzą wszystkie
kompozycje, które znalazły się na
debiucie FirstBourne zatytułowanym
"Riot" (2016). Wtedy nagrywał
go zupełnie inny zespół. Teraz
zostały nagrane ponownie a do
nich dołączono kolejne, w ten sposób
we jednym albumie mamy tak
jakby dwa. Daje to godzinę intensywnego
słuchania, co nie wszyscy
zdołają przełknąć. To chyba jedyny
poważny minus tego wydawnictwa.
Propozycja FirstBourne
"Pick Up The Touch" do rozważenia
przez fanów hard'n'heavy. (4,5)
\m/\m/
Freaks And Clowns - Frteaks
And Clowns
2019Metalville
Założycielami tego projektu jest
etatowy perkusista Astral Doors,
Johan Lindstedt oraz wokalista
Chrille Wahlgren. Zespół uzupełniają
gitarzyści Mathias Henrysson
i Mats Gesar oraz basista Ulf
Lagerströ. Dwaj ostatni są też muzykami
wspomnianego już Astral
Doors. Muzycznie jest to kompilacja
hard rocka, heavy metalu, power
metalu i nowych odmian ciężkiego
grania, groove matalu czy też
nu metalu. Generalnie przypomina
150
RECENZJE
to ostry klincz między tradycyjnym
metalem a groove metalem. Z
heavy metalu mamy głównie melodie
i struktury kompozycji. Za to
całą moc i ciężar muzyka Freaks
And Clowns czerpie praktycznie z
tych nowoczesnych i współczesnych
odmian metalu. Całość tego
debiutanckiego materiału słucha
się dość dobrze, z rzadka bywa
sztampowo i nudnie. A dzieje się
tak dlatego, że czasami muzycy
przesadzają z tymi nowoczesnymi
aranżacjami. Zdecydowanie lepiej
jest gdy szala dominacji przechyla
się na stronę heavy metalu i hard
rocka. Wtedy te wszystkie kawałki
słucha się zdecydowanie lepiej.
Oczywiście to tylko moje odczucie.
Nie trudno sobie wyobrazić, że
fani nowoczesnego grani będą lepiej
się czuli gdy formacja przejdzie
na stronę groove metalu. Pozwolę
sobie jeszcze na jedną uwagę. Muzycy
Freaks And Clowns mimo,
że spory nacisk położyli na nowoczesne
granie i brzmienie, to jednak
nie zrezygnowali z solówek.
Daje to dodatkowego powietrza
utworom, a także zbliża do heavy
metalowej tradycji. Pomijając fakt,
że niektóre z nich naprawdę świetnie
wybrzmiewają. W całym tym
natłoku dźwięków można jednak
wybrać kawałki całkiem konkretne
i wpadające w ucho. Dla mnie jest
to przede wszystkim "Into The
Ground" ale również miło bujają
tytułowy "Freaks And Clowns",
"Demons In Disguise" i "All Hell's
Breaking Loose". Jednak na osobną
uwagę zasługuje głos Chrille Wahlgrena.
To jego szorstki i wrzaskliwi
ale równie melodyjny śpiew
nadaje ostatecznego sznytu muzyce
tej formacji. Wahlgren autentycznie
jest wybornym heavy metalowym
śpiewakiem. Nie wiem jaką
dalszą drogę wybiorą Szwedzi, ja
bardziej widzę ich w heavy metalowym
repertuarze. Za tym przemawiają
struktury utworów oraz głos
Chrille Wahlgrena. Gdyby jednak
zdecydowali się na kontynuację
wybranego kierunku też nie będzie
tragedii, bowiem debiut Freaks
And Clowns jest po prostu całkiem
niezły. (3,7)
Freedom Call - M.E.T.A.L.
2019 Steamhammer/SPV
\m/\m/
Freedom Call to niemiecki zespól
założony w 1998 roku przez wokalistę
i producenta Chrisa Bay'a
oraz perkusistę Dana Zimmermanna.
Dwa ich pierwsze albumy
"Stairway To Fairyland" (1999) i
"Crystal Empire" (2001) to szybki,
melodyjny i przebojowy power
metal utrzymany w konwencji
Helloween i Gamma Ray. Dodatkową
iskrę ekscytacji dodawał fakt,
że Chris i Dan byli w mniejszym
lub większym stopniu powiązani z
tymi ostatnimi czyli Gamma Ray.
Właśnie te koneksje oraz faktyczne
- ale twórcze - nawiązanie do
ekipy Kaia Hansena wzbudzało
zainteresowanie tą formacją. Dodatkowo,
wzrost ich popularności
eskalował również dzięki bardzo
melodyjnemu ale za to charakterystycznemu
i dobremu wokalowi
Chrisa Bay'a. Niestety z czasem
kapela Chrisa odchodziła od klasycznego
niemieckiego power metalu
na rzecz tego modniejszego
europejskiego odłamu. Z tego powodu
moje związki z Niemcami
trochę się rozluźniły. Nie wszyscy
jednak pozostawili ich samym sobie.
Do tej pory są tacy co dadzą
się posiekać za ten band, a jedyne
wytłumaczenie tego stanu rzeczy,
to fakt, że nadal w brzmieniu Freedom
Call są echa dokonań Helloween
i Gamma Ray. "M.E.T.A.L."
jest potwierdzeniem tych wszystkich
moich przypuszczeń. Na albumie
jest miło, przebojowo i radośnie.
Echa dokonań Hansena cały
czas słyszymy, bardzo rozwodnione
ale są. We mnie jednak
wzbudza to smutek, bowiem wolałbym
widzieć tę kapele w zupełnie
innej kondycji. Chciałbym aby
Freedom Call stał obok Helloween
i Gamma Ray, niż jak teraz,
wlókł się gdzieś w ich ogonie.
Czasami zdarza się, że muzyczne
fundamenty zabrzmią zdecydowanie
wyraźniej, chociażby w "Stil
Away" czy "Wheel Of Time". Niestety
reszta to echo początków tej
kapeli, a bywa tak, że nie wiadomo
czy śmiać się czy płakać, czego najlepszym
przykładem jest kawałek
tytułowy. Bywa nawet gorzej, bo
przy "The Ace Of The Unicorn",
takim zmetalizowanym OMD (dla
pewności, Orchestral Manoeuvres
in the Dark) czuje wręcz zażenowanie.
Całe szczęście produkcja i
wykonanie jest zawodowa, oczywiście
podporządkowane są temu
czym aktualnie jest zespół. Niestety
Freedom Call skupiło się na publikowaniu
przeciętniaków, takim
też jest "M.E.T.A.L.". No cóż, taki
popyt i daje grupie bezpieczna
przystań. Chyba niewiele jest metalowych
zespołów, które od dwudziestu
lat nagrywają dla tej samej
wytwórni. (3)
\m/\m/
Gallileous - Moonsoon
2019Musicom
Gallileous swoją drogę rozpoczynał
od doom metalu i to ciągle czuć
w nisko brzmiącym basie czy w
niektórych ciężkich, ołowianych
riffach, jednak teraz w muzyce
zespołu jest więcej "sabbathowego"
hardrocka, bujającego stonera czy
też sludge metalu, a wszystko snuje
się w transowych oparach space,
prog i psychodelicznego rocka,
choć równie dobrze może skrywać
się za tym, co obecnie nazywają
retro czy też vintage rockiem. W
kilku słowy, w obecnych propozycjach
Gallileous jest pełno ducha
ciężkiej rockowej klasyki z korzeniami
z lat 70. wspaniale oprawionego
w współczesną oldskulową
formułę. Tenże muzyczny model
formacja uformowała na poprzednim
studyjnym albumie "Stereotrip"
i obecne jedynie go kontynuuje.
Z tym, że wtedy dominowały
krótkie kawałki, teraz zaś, muzycy
Gallileous starają się tę formę
sprawdzić w znacznie dłuższych
kompozycjach. Dla przykładu taki
"Boom Boom Disco Doom (Kill The
Alarm Clock)" trwa blisko osiem
minut. Czynią to na tyle udanie, że
w ogóle nie wpływa to na odbiór
muzyki. Słuchacz ciągle ma wrażenie,
że choć słucha wielowymiarowego
ale ciągle świetnego i porywającego
rocka. Oczywiście to zasługa
niezłych kompozycji, świetnego
wykonania ale przede wszystkim
śpiewu Anny Marii Beaty Pawlus.
Jej głos naprawdę bardzo dobrze
zakotwiczył się w muzycznym
świecie Gallileous i nadał mu wyraźnego
i charakterystycznego
sznytu. No i zdaje się, muzycy czują
się ze sobą znakomicie i wszystko
wykonują z większym luzem,
a czasami nawet brawurą. A na
takie wypady można pozwolić sobie,
gdy bardzo mocno i wzajemnie
ufa się innym muzykom tworzącym
dany zespół. Kolejną nowością
w porównaniu do "Stereotrip"
jest śmielsze wykorzystanie klawiszy,
bo na wspomnianym dopiero
co krążku w ogóle ich nie było. Za
przykład podam znowu "Boom
Boom Disco Doom (Kill The Alarm
Clock)". Użyte w nim syntezatory
wyśmienicie podkreśliły space-progowy
charakter tej kompozycji.
Chętnie odwołuję się do "Boom
Boom Disco Doom (Kill The Alarm
Clock)" - bo to kawał rewelacyjnej
muzy - jednak hitem tego krążka
jest "With The Bliss To Abyss". Ten
kawałem ma jednak sporą gromadkę
konkurentów, chociażby w postaci
bigbeatowego "From Me To
You", na poły balladowego "Dance
With The Planet Caravan" czy tytułowego
"Moonsoon". Pozostała
część albumu to właśnie te dłuższe
kompozycje, które kryją w sobie
bardziej wyrafinowaną i wielowątkową
ale równie witalną muzykę. I
to one bardziej stanowią o wyjątkowości
"Moonsoon". Ogólnie nie
jestem zauroczony retro/vintage
rockiem ale Gallileous - jak dla
mnie - stanowi jasny punkt tej sceny
i zasługuje na ulokowanie się
obok takich kapel, jak Blues Pills,
Kadavar czy Avatarium. "Moonsoon"
to kolejny udany krok po
"Stereotrip" w karierze Wodzisławian,
więc wszyscy, co mienią się
fanami wymienionych powyżej stylów,
retro, vintage, doom, stoner,
psychodelic, prog, sludge, powinni
"katować" się ich albumami od rana
do wieczora. (5)
Hammerschmit - Dr Evil
2019 Massacre
\m/\m/
Hammerschmit to grupa dość
specyficzna, gdyż przez wiele lat
miotała się gdzieś tam na zupełnych
obrzeżach rynku muzycznego.
O dziwo mimo swego położenia,
skład zespołu od samego początku
istnienia. Co by nie mówić
jest to pewnego rodzaju fenomen.
Widać chłopaki (dziś nieco już
wiekowe) muszą się lubić. A przede
wszystkim muszą lubić ze sobą
grać heavy metal. OK, ale do rzeczy.
Zacznijmy może od tego, że z
płytami, takimi, jak omawiany tu
"Dr Evil" mam pewien problem.
Otóż nie skłamię, jeśli powiem, że
jest to porcja ( porcja dość duża, bo
prawie pięćdziesięciu dwu minutowa)
solidnego heavy metalu gdzieś
tam jeszcze pewną swą cząstką
tkwiącego w hard rocku. Owszem
solidnego, jak napisałem jednakże
w parze z tą solidnością nie idzie
wybitność i jakaś magia, która po
skończeniu płyty każe wcisnąć "repeat"
albo wrócić do niej za godzinę,
następnego dnia czy kiedykolwiek...
Z drugiej strony, wbrew temu,
co napisałem powyżej zawartość
"Dr Evil" nie jest wcale zła. Są
tu fajne momenty. Za takowy na
pewno można uznać metalowy hymn
"Fly" czy bluesujący, lekko balladowy
"War" czy judasowy "Metalized",
jednakże trzy kawałki całej
roboty nie zrobią (no chyba, że będziemy
mieli na myśli trzy-utworową
EP-kę). Ale nawet one nie
przekonują mnie, bym po tą płytę
zbyt często sięgał. Album dla miłośników
heavy, którzy akurat nie
mają nic ciekawszego na oku (chociaż
przy dzisiejszym natłoku wydawniczym,
to raczej mało prawdopodobne).
(3,5)
Bartek Kuczak
RECENZJE 151
Haunt - Burst Into Flame
2018 Shadow Kingdom
Haunt "Burst Into Flame" to debiut
zespołu zainspirowanego głównie
Sammy Hagarem i Van Morrisonem
i powstałego na bazie 10
lat wcześniejszych doświadczeń jego
twórców z graniem rozmaitej muzyki
od 70's hard rock aż po thrash
metal. Niech Cię to jednak nie zmyli.
Gdzie jest Van Halen, gdzie
Montrose a gdzie Kreator? Na tej
płycie nie uświadczysz bezpośrednich
nawiązań do takich klimatów.
Możesz za to posłuchać old schoolowego
heavy metalu osadzonego stylistycznie
w szeroko rozumianym
NWOBHM. Myślę, że tworzenie
muzyki odmiennej niźli wskazywałyby
na to soniczne wzorce ich twórców,
pozwoliło ulokować Haunt w
kreatywnej przestrzeni wypełnionej
młodzieńczym buntem. Tytuł "Burst
Into Flame" oznaczający stanięcie
w płomieniach wywołane silną
eksplozją brzmi obiecująco, ale czy
efekt usatysfakcjonuje słuchacza?
Abstrahując od okoliczności, w jakich
ten debiut został nagrany, muszę
przyznać, że niestety sama muzyka
nie broni się. Słuchając "Burst
Into Flame" nic nie eksploduje w
głośnikach (ani w słuchawkach), nie
wybija się, nie pozostaje w pamięci.
Całość brzmi tak jak powinien brzmieć
współczesny heavy metal i z
pewnością wielu czytelników HMP
właśnie takich płyt potrzebuje, ale
zaryzykuję zarzut, że brakuje tutaj
jakiejkolwiek innowacji. To wszystko
już słyszeliśmy. Nic tutaj nie ma
szans przebić się przez sto kilo ton
podobnych nagrań ani zachwycić
nowych słuchaczy. Poszczególne
fragmenty są wtórne do tego stopnia,
jak gdyby stanowiły zapis ćwiczeń
gry na instrumentach. Nie
wiem, może mój problem z Haunt
polega na tym, że słucham ich na
trzeźwo? A może to twórcy nudzili
się hard rockiem lat 70 lub thrashem
i próbowali zrobić coś innego niż do
tej pory, po to żeby w ogóle zaistniało?
Jak pokazują kolejne płyty Haunt,
kwestią czasu jest, kiedy zespół
zacznie komponować jędrną muzykę
przykuwającą należną uwagę.
Tymczasem "Burst Into Flame"
możemy uznać zaledwie (i aż!) za
obranie właściwej podstawy do dalszego
rozwoju. Haunt przedstawia
się prawdziwym metalowym maniakom,
mówi im że lubi to samo, że
potrafi trzymać instrumenty silną
ręką i przybija piątkę koneserom. W
tej sytuacji ewentualna krytyka ich
debiutu może sprowokować wrogie
spojrzenia i niemerytoryczne dyskusje
przepełnione złośliwymi komentarzami,
ale uważam, że należy
zwrócić na to, że nie samym tematem
twórczość artystyczna oddycha.
Potrzebny jest ten błysk, ten riff, ta
melodia, która sprawi, że kierowca
samochodu przystanie przy najbliższym
wolnym miejscu parkingowym,
aby zamknąć oczy i wsłuchać
się ponownie w to, co usłyszał przy
okazji jazdy. Ja wysłuchałem całości
uważnie i odważę się napisać, że
"Burst Into Flame" powodów do
właśnie takich reakcji brakuje. Dopiero
"If Icarus Could Fly" to będzie
zestaw udanych kompozycji.
(2.5)
Haunt - Mosaic Vision
2019 Shadow Kingdom
"Mosaic Vision" to zestaw czterech
utworów: "Triumph", "Mosaic Vision",
"In Show of Flames", "Callouses",
które zostały nagrane już podczas
sesji "Luminous Eyes" EP w
2017 roku. Haunt nie zdecydował
się opublikować całości na jednej
płycie ze względu na zbyt dużą różnicę
w charakterze kompozycji.
Mianowicie, jest to muzyka spokojniejsza,
wolniejsza, melodyjniejsza,
ale wciąż heavy metalowa. Okazuje
się, że jak chcą zrobić coś bardziej
na luzie, to potrafią. Pamiętajmy jednak,
że "Mosaic Vision" to nie odskocznia
od standardowego grania
Haunt, ponieważ to wydawnictwo
zostało zarejestrowane jeszcze przed
debiutanckim longplayem "Burst
Into Flames", gdzie Haunt dopiero
poszukiwał swojej tożsamości. Można
posłuchać, ale raczej jako ciekawostkę.
Wchodzi jednym uchem,
wylatuje drugim. (2.5)
Haunt - If Icarus Could Fly
2019 Shadow Kingdom
Tym razem Haunt nie obiecuje, tylko
proponuje. Co mogłoby się wydarzyć,
gdyby szalony Ikar mógł latać
i przetrwać wszechmocną barierę
energii słonecznej? Śmiało, "stand
up and fight"! Muzycy nabrali rozpędu
i zapewnili, że słuchacz nie tylko
chętnie dotrwa do końca, ale też
powtórzy wszystko od początku.
Druga płyta Haunt świetnie nadaje
się do wielokrotnego słuchania za
sprawą połączenia młodzieńczej
energii ze znakomitymi melodiami.
Poszczególne utwory zapadają w pamięć.
Nie brakuje chwytliwych momentów
ani czadu (zwłaszcza kawałek
"It's in My Hands", ale można
to samo powiedzieć o wszystkich
utworach). Nawiązania do klasyków
heavy metalu wydają się być oczywiste
i gdyby zaśpiewał tu np. Bruce
Dickinson, mielibyśmy najlepszą
płytę z jego udziałem w XXI wieku!
Z drugiej strony, metalowym wariatom
pokroju Ozzy Osbourne przydałby
się tak intensywny podkład
muzyczny jaki dostajemy na omawianym
albumie. Tymczasem Trevor
William Church kładzie instrumentalny
potencjał Haunt. Jego
partie gitarowe w duecie z Johnem
Tuckerem wypadają przednio, ale
ta muzyka mogłaby być znacznie
fajniejsza, gdyby za mikrofon dorwał
się ktoś wyspecjalizowany wyłącznie
w heavy metalowym śpiewie a
nie gość, który próbuje udzielać się
po trochu w kilku rolach. Trevor
wydaje się odnajdywać najlepiej jako
gitarzysta i lider, ale nie jako śpiewak.
Rozumiem, że żaden słuchacz
nie powinien mieć złudzeń, kto tu
wiedzie prym i dominuje, ale brakuje
mu techniki, charakteru i zacięcia
w głosie. Pod tym względem mógłby
wziąć przykład np. z Axel Rudi
Pella, który jest centralnym bohaterem
swoich płyt, pomimo tego, że
śpiewa ktoś inny. Jeśli chodzi o pozostałych
muzyków Haunt, perkusista
Daniel "Wolfy" Wilson robi
co może, aby całość bujała i pędziła
na złamanie karku; basista Taylor
Hollman nadaje dodatkowej głębi i
dynamiki; gitarzysta John Tucker
dostarcza udane riffy i sola oraz pasuje
do duetu gitarowego z Trevorem.
Czasami możemy odnieść wrażenie,
że słuchamy mocarnej i przyśpieszonej
wersji wczesnego Scorpions
lub Thin Lizzy, przy czym
Haunt jest typowym reprezentantem
NWOTHM (new wave of traditional
heavy metal, nowa fala tradycyjnego
heavy metalu). Paleta barw
użyta na okładce "If Icarus Could
Fly" perfekcyjnie odwzorowuje jej
muzyczne atrybuty. Moim zdaniem
jest to bowiem najbardziej melodyjna
płyta Haunt (źółć), ale nie jestem
pewien czy jest to właściwa
ścieżka ich dalszego rozwoju (czerwień)
z takim zblazowanym wokalem
(czerń). Nie potrafiłbym sobie
np. wyobrazić udanej metalowej ballady
w ich wykonaniu a takie urozmaicenie
prędzej czy później byłoby
wskazane. Kolejna płyta "Mind
Freeze" będzie czerpać z nawiązań
do nieco innych zespołów heavy metalowych
(więcej NWOBHM) i
mam nadzieję, że historia pokaże, iż
Haunt ostatecznie odnajdzie tam
swoją niszę. (3.5)
Haunt - Mind Freeze
2020 Shadow Kingdom
Trzecia płyta kalifornijskiego
Haunt "Mind Freeze" to propozycja
dla miłośników tradycyjnego
heavy metalu, którzy mają już dobrze
wyrobiony gust muzyczny i
wiedzą czego chcą słuchać - porządnego
grania nawiązującego do NW
OBHM i pozbawionego nowoczesnych
fanaberii. Lider, wokalista i
multiinstrumentalista Trevor William
Church odnalazł swoją muzyczną
niszę już na debiucie "Burst
Into Flame" (2018), kontynuował
obrany kurs na następcy "If Icarus
Could Fly" (2019) i robi to samo na
"Mind Freeze" (2020). Obecni fani
Haunt będą z pewnością zadowoleni
po wysłuchaniu najnowszego krążka.
Osoby, które rozpoczynają znajomość
z Haunt od "Mind Freze"
będą mogli szybko wydać werdykt:
kocham lub zapominam. Młodszych
słuchaczy odesłałbym natomiast do
Diamond Head "Lightning to the
Nations" zanim sięgną po Haunt,
ponieważ to podobna stylistyka a
klimat debiutu Anglików łatwiej się
udziela. "Mind Freeze" to kolekcja
dziewięć konkretnych heavy metalowych
utworów utrzymanych w raczej
szybkim tempie, opartych na
ostrych gitarowych riffach, tłukącej
perkusji, rwących krótkich solówkach
i mięsistym basie. Czasami słychać
jakieś klawisze (jak we wstępie
do "Have No Fear"), ale odgrywają
one drugorzędne znaczenie i są użyte
w śladowej ilości (nie było klawiszy
na pierwszych dwóch płytach
Haunt). Wokalnie nic specjalnego,
Trevor William Church robi swoje,
nie razi, nie pieje, ale też nie zachwyca.
Czuć, że nikt nie stara się tutaj
na siłę nikomu przypodobać.
Grają bo lubią i dlatego, że potrzebują
dzielić się swoimi pomysłami z
innymi, a nie po to żeby podbijać
listy przebojów. Takie podejście zasługuje
na uznanie. Brzemienie
"Mind Freeze" jest bardzo żywe,
chciałoby się powiedzieć naturalne.
Można odnieść wrażenie, że zespół
próbuje utrwalić typowy klimat klubowych
koncertów heavy metalowych.
Jest spontan, żywioł i werwa a
jednocześnie poszczególne instrumenty
są słyszalne. Czyż nie tak
właśnie powinien brzmieć współczesny
zespół heavy metalowy? Ktokolwiek
pracował nad produkcją, miksem
i masteringiem, doskonale wiedział,
co robi. Trudno jest mi wskazać
konkretne kawałki, które wybijają
się na "Mind Freeze". Całość
jest utrzymana na równym poziomie,
dynamiczna i stosunkowo krótka
(pół godzinki). Jeżeli ktoś jednak
woli słuchać "utworami" zamiast
"płytami", to może zacząć od tytułowego
"Mind Freeze", który znakomicie
oddaje charakter płyty i został
wybrany przez sam zespół na pierwszego
singla. Polecam obejrzenie
oficjalnego wideoklipu na YouTube.
Na marginesie dodam, że użyte tutaj
klawisze przypominają mi nieco
eksperymenty Siekiery, ale to tylko
taka ciekawostka w tle. Podsumowując,
miłośnicy NWOBHM będą
uwielbiać "Mind Freeze", antagoniści
NWOBHM nie mają tutaj czego
szukać a nowi słuchacze powinni raczej
zacząć od czegoś bardziej entuzjastycznego:
Diamond Head, Angel
Witch, Tank mają bardziej inspirujące
płyty na początek przygody
z takim graniem. (4)
Sam O'Black
152
RECENZJE
Hateful Five - Winny
2019 Self-Released
"Jestem winny" to zwrot, do którego
nie każdy umie się przyznać.
Jednak jeżeli coś zrobimy to musimy
ponieść odpowiedzialność za
swoje czyny. Hateful Five to jak
nazwa wskazuje piątka thrash metalowców
z Warszawy, która wraz z
początkiem ostatniego miesiąca w
roku postanowiła wydać swój debiutancki
krążek - "Winny". Już na
samym początku albumu zapada
"Wyrok", lecz nie wiadomo jaki,
ponieważ jest to krótki utwór instrumentalny.
Zdradzę Wam jednak,
że krążek jest bardzo spójny
zarówno od strony lirycznej, jak i
muzycznej. Faktem jest, że cierpi
na tym trochę różnorodność, przez
co pierwsze pięć piosenek brzmi
jak jedna thrashowa suita. A trzeba
zauważyć, że jest tu kilka pozycji
trwających dłużej niż 4 minuty.
Jednakże druga połowa krążka ma
więcej tych, których słucha się naprawdę
nieźle, chociaż nie jest to
coś, co odmieni Wasz światopogląd.
To thrash najczystszej próby
będący przede wszystkim hołdem
złożonym Testamentowi, ale
także po części Wielkiej Czwórce.
I wśród tych lepszych kompozycji
znajdują się, m.in. "Wojna", w
której wokalista Sebasitan Makówka
śpiewa swoim naturalnym
głosem oraz tytułowy utwór -
"Winny". Ten ostatni z tego, co
wiem już teraz spotyka się z ciepłym
przyjęciem na koncertach.
Takim koncertowym pewniakiem
powinien się także stać pierwszy
singiel "Jutro", który jest typowym
"strzałem w papę" i nie wyobrażam
sobie, aby publika nie pogowała,
gdy ten zostanie odegrany przez
Hateful Five. I w tym miejscu
mógłbym zakończyć recenzję debiutu
warszawskiego zespołu, bo materiał
jest naprawdę przyzwoity. Jednak
są jeszcze dwie rzeczy do
omówienia, a które bardzo mocno
wpływają na odbiór, niestety negatywnie.
Pierwszą rzeczą, która wymaga
poprawy jest wokal Sebastiana.
Wspominałem, że w jednym
z utworów korzysta z czystej barwy
i w mojej ocenie wychodzi mu to
znacznie lepiej niż imitowanie
Chucka Billy'ego. Jednak kiedy
stara się uzyskać efekt chrypy i
zbliżyć do maniery Amerykanina
zaczyna zauważalnie fałszować.
Cierpią na tym najbardziej te
utwory, które z jakiegoś powodu
wpadają w ucho. Drugim słabym
ogniwem tego wydawnictwa są partie
gitary solowej. Z początku, kiedy
słuchałem niektórych tracków
miałem wrażenie, że gitarzyści grają
nierówno do rytmu, który jest
wybijany przez płasko brzmiącą
perkusję jakby składała się wyłącznie
ze stopy i werbla. Tymczasem
okazało się, że po prostu główny
gitarzysta nie dowozi i jego solówki
są jeszcze bardziej nieczyste
niż gra Larsa Ulricha na koncertach.
Na szczęście niedawno zespół
odświeżył tę sekcję instrumentalną,
więc mam nadzieję, że na
żywo ten materiał zabrzmi znacznie
lepiej. Długo się zabierałem
za tę recenzję, bo długo się zastanawiałem
jak ocenić debiut Hateful
Five. Ostatecznie uważam,
że jest to wystarczająco poprawny
album, by dać tej kapeli kredyt zaufania
i zobaczyć, co przyniesie
przyszłość. (4)
Grzegorz Cyga
Helloween - Live in Madrid
2019 Nuclear Blast
Od czasu reunionu wszyscy związani
z Helloween żyją jak we śnie.
Zarówno fani, którzy pewnie nie
dowierzali, że kiedyś ich marzenie
o powrocie Kiske się ziści, jak i sam
zespół, który nigdy, przenigdy w
swojej ponad 30-letniej działalności
nie był tak wielki, a już na pewno
nie grał tak długich tras w tak
wielkich obiektach. "Live in Madrid"
jest świadectwem tego, co
dzieje się obecnie w świecie Helloween.
Co więcej, zespół nie udowadnia
"patrzcie, jak fajnie było na
trasie", tylko wypuszcza to wydawnictwo,
ani na jotę nie rezygnując z
wiatru w żaglach i rzuca się w dalszą
część trasy. "Live in Madrid"
jest raczej zasejwowaniem poziomu
w grze "Trasa Pumkins United"
niż jakimś podsumowaniem.
Zespół wydał koncertówkę w
dwóch wersjach. Jedna z nich to
pakiet DVD pod nazwą "United
Alive" (nagrana w kilku miejscach),
a druga to wersja audio nagrana
w Madrycie. Płyta świetnie
oddaje atmosferę na koncercie. Nie
byłam co prawda w Madrycie, ale
doświadczenie dwóch innych,
świetnych koncertów Helloween
po reunionie daje mi obraz tego,
jak doskonale musiało być na hiszpańskim
gigu. Słychać jak muzycy
bawią się byciem na scenie. Przecież
to nie był pierwszy koncert na
trasie, podczas którego można jeszcze
dać pierwotny upust nerwom,
emocjom i żywiołowości.
Oni po prostu tak kipią energią,
jakby nie mogli się ponapawać
tym, co teraz się dzieje. "Jakość" zespołu
znacznie wzrosła od kiedy
pojawiło się dwóch wokalistów. O
ile inny muzycy, zwłaszcza perkusista,
mają dwa razy więcej roboty
(gra dłuższe koncerty i jest sam -
nie wiem jak on to wytrzymuje), o
tyle wokaliści śpiewają naprzemiennie
dając sobie nawzajem oddech.
To słychać. Kiske jak zawsze
śpiewa doskonale, jakby nie zmienił
się od nagrywania klasycznych
helloweenów w latach 80., a Andi
Deris znów - po gorszych momentach
- wspiął się bardzo wysoko.
Dodatkowym smaczkiem jest fakt,
że muzycy oddają sobie hołd śpiewając
w swoich kawałkach nawzajem.
Ma to miejsce w przypadku
Michaela śpiewającego fragment
"Perfect Gentleman", kawałka, którym
Deris wszedł na deski sceny z
Helloween, czy Derisa występującego
w "Dr. Stein". Ich witalność
udziela się publiczności, która angażuje
się całą sobą we wspomnianym
"Perfect Gentleman" czy "I'am
Alive". Album jest świetny, jeśli
chcesz zatrzymać w sobie wspomnienie
reunionowych koncertów
Helloween i nakręcić się na kolejną
rundę! (5)
Hidden Lapse - Batterfkies
2019 Rockshots
Strati
Pierwsze dźwięki to szybkie riffowanie
niczym w progresywnym
Symphony X ale to zmyłka
bowiem Hidden Lapse to melodyjno
power metalowy projekt
utrzymany w konwencji muzyki
Within Temptation, Epica, After
Forever, Edenbridge itd. Tak zgadza
się w tym włoskim zespole za
mikrofonem stoi również kobieta,
a jest nią Alessia Marchigiani i
ma więcej niż przyzwoity głos. Muzycznie
też jest bardzo przyzwoicie,
oprócz ambitnie podanego melodyjnego
power metalu sporo jest
też nawiązań do progresywnego
metalu a także różnych nowoczesnych
i alternatywnych naleciałości.
Ogólnie muzycy Hidden Lapse
lubią jak w ich muzyce iskrzy się
od pomysłów i dźwiękowych emocji.
A inwencji nie brakuje im na
całą sesję, każdy z dziesięciu
kawałków z "Batterfkies" może
zadowolić najbardziej wybrednych
zwolenników ambitnego melodyjnego
power metalu czy też progresywnego
power metalu. Fani kobiecych
głosów też powinni być
usatysfakcjonowani. Ogólnie "Batterfkies"
to udany album. Tym
bardziej, że oprócz udanych kompozycji
i muzyki, instrumenty i
wokal Alessii brzmią również doskonale.
Niemniej nie sądzę aby
Włosi wdarli się do czołówki kobiecego
melodyjnego gania. Straszny
tam tłok i nie wystarczy nagrać
kilka dobrych kawałków.
Mam nadzieję, że muzycy Hidden
Lapse nie poddadzą się i nadal będą
nagrywać bardzo udane płyty.
Wybitnie mają na to papiery. A to,
że nie mają szans na czołówkę tej
sceny, nie znaczy, że nie należy ich
doceniać, a wręcz odwrotnie. (4,7)
Holy Tide - Aquila
2019 My Kingdom Music
\m/\m/
Aktualnie aby grać melodyjny power
metal trzeba mieć jakiś pomysł
albo nie zważać na świadome
powielanie pomysłów zespołów,
które odniosły sukces na początku
tego wieku. Najgorsze jest jednak
to, że aktualnie działające kapele
za nic nie potrafią odwzorować
witalności tych wszystkich formacji.
Mam jednak wrażenie, że Holy
Tide ta sztuka udała się. Muzyka,
w której się poruszają to melodyjny
power metal z ambitnym podejściem
z wieloma wpływami tradycyjnego
heavy metalu, prog-metalu
i muzyki symfonicznej. Ci, co słuchają
Kamelot, Angry, Pyramaze
czy nawet Pagan's Mind spokojnie
odnajdą się w propozycji tego
zespołu. Otwierające album intro,
to świetna miniatura instrumentalna
w stylu epickiej muzyki filmowej.
Te klawisze słyszymy w dalszej
części, ale pojawiają sie one
wtedy gdy trzeba. Na początku
utworu albo w momencie gdy istnieje
potrzeba zbudować odpowiedni
klimat. Niech za przykład posłużą
świetne Hammondy w "The
Shepherd's Stone" zagrane przez
samego Dona Airey'a aktualnie z
Deep Purple. Tak na prawdę w
Holy Tide rządzą gitary, które
wspiera obdarzona wyobraźnią
sekcja rytmiczna. Każdy z kawałków
"Aquila" jest inny i prześciga
się w wyeksponowaniu swoich pomysłów
muzycznych i melodii. Co
najważniejsze każdy z tych elementów
ma swój charakter. Dla
przykładu. "Curse and Ecstasy" to
dynamiczna kompozycja z fajnymi
motywami i wpadająca w ucho
melodią, w tle z filmową muzyką,
zwieńczony bardzo klimatycznym
orkiestrowym finałem z instrumentem
dętym (trąbka? saksofon?)
na pierwszym planie. "Eagle
Eye" to kolejny dynamiczny utwór
z bogatą rytmiką i świetną melodią,
jednak górę bierze tu prawie
amerykański power metal. Na uwagę
zasługują także wyśmienite partie
instrumentów. I w zasadzie w
podobnym sposób można opisać
kolejne kawałki. Ogólnie każdy z
nich wart jest uwagi, a zbudowane
są tak, że zawsze potrafią czymś
przyciągnąć uwagę. Melodie, zmiany
temp, kalejdoskop emocji, czy
RECENZJE 153
po prostu raptem kilka dźwięków...
Są jednak dwa problemy. Całość
trwa prawie 70 minut muzyki, nie
wszyscy będą wstanie bez problemów
przesłuchać takiego kolosa.
Owszem ci, co lubią bardziej ambitne
podejście do melodyjnego
power metalu czy ogólnie prog metal,
powinni z łatwością wchłonąć
całość "Aquilii". Największym problemem
jest jednak "Lamentation",
w którym śpiewa w rodzimym języku
Tilo Wolff z Lacrimosy.
Utwór całkiem niezły z świetnym
motywem ale niemiecki Tilo psuje
w nim wszystko (a taki Rammstein
lubię). Nie tylko muzyka Holy
Tide jest wyśmienita, ale na pochwalę
zasługują muzycy z wokalistą
Fábio Caldeira na czele. Dodatkowo
album na prawdę brzmi
znakomicie, może zawodowi muzycy
i producenci wyłapali by
jakieś połknięcia, ale i tak wybredni
fani melodyjnego progresu czy
ambitnego power metalu będą usatysfakcjonowani.
Sumując. "Aquilii"
to dobry album we współczesnym
świecie melodyjnego pwoer
metalu, a Holy Tide warto się zainteresować,
mają chłopaki potencjał.
(5)
Hot Breath - Hot Breath
2019 The Sign
\m/\m/
Niby debiutanci, ale już znani z
wielu innych zespołów, tak więc
poziom pierwszego MLP Hot
Breath nie jest niczym zaskakującym.
Jennifer Israelsson, Karl
Edfeldt, Anton Frick Kallmin i
Jimmy Karlsson nie są w tych
sześciu utworach zbyt odlegli od
Honeymoon Disease, czyli grupy,
w której większość z nich wcześniej
grała lub gra nadal. "Hot Breath"
ma jednak w sobie to coś, dzięki
czemu nie wrzucimy tego krążka
do olbrzymiego już obecnie wora z
napisem "kolejne, pozbawione czegokolwiek
grupy retrorockowe".
Słychać, że ten akurat zespół gra to
co czuje i naprawdę uwielbia, nie
siląc się przy tym na cokolwiek.
Blues, hard rock, progresja, rock
and roll i przebojowe melodie łączą
się tu więc w idealnych wręcz proporcjach,
tak jakby Hot Breath w
żadnym razie nie przyjmowali do
wiadomości, że mamy już rok
2019, nie 1972. Warto posłuchać,
warto kupić, warto czekać na ich
pierwszy longplay - generalnie warto.
(5)
Wojciech Chamryk
Imagika - Only Dark Hearts Survive
2019 Dissonance
Norman Skinner, Steve Rice i
Jim Pegram zawiesili działalność
Imagiki na kilka dobrych lat, ale
najwidoczniej uznali, że nie można
tego zespołu tak po prostu pogrzebać.
Zwerbowali więc równie doświadczonego
perkusistę Matta
Thompsona (m.in. zespół Kinga
Diamonda) i nagrali ósmy album
studyjny. "Only Dark Hearts Survive"
pokazuje grupę w pełni formy
- warto było czekać na tę płytę
tak długo, bo Imagika wciąż nie
ma sobie równych w dziedzinie US
power/thrash metalu. Oczywiście
to Amerykanie, tak więc teoretycznie
jest im łatwiej, ale nie zawsze
jest to równoznaczne z wysokim
poziomem czy stylowością nagranego
materiału. Tymczasem tych
osiem utworów - o bardzo winylowym
czasie trwania, wynoszącym
niewiele ponad 36 minut - porywa
od pierwszych sekund "Where Our
Demons Dwell" i ów stan rzeczy
trwa do końca finałowego, tytułowego
"Only Dark Hearts Survive".
Niby to wszystko już było, ale jest
to na tej płycie zagrane z taką werwą,
animuszem i klasą, że nie mam
żadnych wątpliwości - Imagika powróciła
w wielkim stylu, pięknie
nawiązując do najlepszych dokonań
Omen, Liege Lord, Jag Panzer
czy Vicious Rumors. Oby
tylko nie trzeba było znowu czekać
aż tak długo na kolejne wydawnictwo
tej formacji, skoro są w takiej
formie... (5,5)
Wojciech Chamryk
Infrared - Back To The Warehouse
2019 Self-Released
Infrared to kanadyjscy thrashersi,
którzy zaznaczyli swą obecność na
scenie lta 80. raptem jedną demówką,
by rozpaść się jeszcze za
czasów największej świetności i
popularności thrashu. Reaktywowali
się przed pięciu laty w niemal
oryginalnym składzie i wydali od
tego czasu samodzielnie dwa albumy.
"Back To The Warehouse"
to krótszy materiał, być może
jakieś remanenty z ubiegłorocznej
sesji, a może już zapowiedź kolejnej
płyty, w każdym razie mamy tu
cztery numery autorskie i na okrasę
cover Iron Maiden. "Wrathchild"
wnosi tu nie za wiele, bo zespół
odegrał go po prostu właściwie
w oryginalnej aranżacji, może
tylko ciut ostrzej, wedle prawideł
roku 2019, a nie 1980. Kompozycje
własne są ciekawsze, mocne,
intensywne i dobrze zaaranżowane,
więc nie dłużą się, pomimo czasu
trwania oscylującego w granicach
5-6 minut. Zwłaszcza "Meet
My Standards" i "Aminated Realities"
prezentują się nad wyraz korzystnie
- jeśli taki materiał wypełni
trzeci album Infrared, będzie
dobrze. (4,5)
Wojciech Chamryk
Iron Curtain - Danger Zone
2019 Dying Victims
Dowodzący grupą Iron Curtain -
Mike Leprosy to typowy metalowy
fanatyk. Można by rzec, że
wręcz przesadny. Aczkolwiek takie
osobistości też są w naszym świecie
potrzebne. Dlaczego? Bo jakby nie
patrzeć, to na nich jest oparta cała
podziemna scena (nie tylko) heavy
metalowa. Cóż nam serwują Mike
koledzy na czwartej już płycie swojego
zespołu? Można by rzec, że
taki heavy metal "od kuców dla
kuców". Granie pełne zabawy
swym dość niedbałym brzmieniem
nawiązujące do wczesnych lat
osiemdziesiątych, a momentami
wręcz nawet do jeszcze wcześniejszej
dekady. Czyli czasów, gdy gatunek
powszechnie dziś heavy metalem
nazywany stawiał swe pierwsze
kroki i dopiero tak naprawdę
formowały się czynniki, przez które
można by go zdefiniować. Pełno
tu odwołań do hard rocka, a czasem
nawet bluesa. Wszak dziwić to
nikogo nie powinno, gdyż ostatnio
takie powroty do korzeni są czymś
niemalże powszechnym. Oldschoolowcy
"Danger Zone" łykną
zapewne bez popitki. Co innego
młodzież zasłuchana w Maidenów
i Helloween. Dla nich ta płyta może
brzmieć zbyt archaicznie. Trudno,
nie wszystko się musi podobać
każdemu. (3,5)
Bartek Kuczak
Iron Kingdom - On The Hunt
2019 Self-Released
Rok 1984. Joe, Simon bądź Hans
przerzuca płyty w sklepie muzycznym.
I nagle, pomiędzy kopertami
albumów Iron Maiden i debiutem
Icon, dostrzega nową nazwę.
Iron Kingdom, "On The Hunt" -
to może być ciekawe, myśli, bo
okładka też fajna. Kupuje i w żadnym
razie nie jest rozczarowany,
bo młody, kanadyjski zespół gra
tradycyjny, melodyjny heavy metal
na wysokim poziomie. I wszystko
jest w tej historii zgodne z prawdą,
poza datą, bowiem "On The
Hunt" ukazał się jesienią tego roku.
To już czwarty album zespołu
Chrisa Ostermana, ale nie ma
mowy o wypaleniu - w zreformowanym
składzie Iron Kingdom
wciąż grają siarczysty, prawdziwy
metal niczym z lat 80. Powiedziałbym
nawet, że nabrał on większej
wyrazistości, stał się bardziej szlachetny
i dopracowany. Dlatego
trudno nie docenić energii rozpędzonego,
singlowego openera
"White Wolf", w którym Osterman
brzmi niczym wyższa wersja
głosu Dana McCafferty'ego, równie
rozpędzonego "Sign Of The
Gods", jeszcze bardziej motorycznego
"Road Warriors" czy mocarnego
"Paragon". Są też momenty
balladowe, wręcz klimatyczne
("Invaders") i świetne solówki, zresztą
gitarowy duet lidera z nową w
składzie Megan Merrick doskonale
sprawdza się też w partiach
rytmicznych. Aż dziwne, że ta nader
udana płyta jest firmowana samodzielnie
przez zespół - niemieckie
firmy najwidoczniej zaspały,
ale wy nie popełnijcie tego błędu.
(5)
Ivory Tower - Stronger
2019 Massacre
Wojciech Chamryk
Pierwsze albumy tej formacji
"Ivory Tower" (1998) i "Beyond
The Stars" (2000) robiły wrażenie
nie tylko na fanach progresywnego
metalu ale ogólnie, na zwolennikach
klasycznego heavy metalu.
Mnie ujmowały swoim podejściem
do progresji, melodii, techniki,
ogólnie czarowały swoją solidnością.
Niestety później straciłem
Ivory Tower z oczu, ale samej kapeli
szło wtedy nienajlepiej. Teraz
zespół powraca i to całkiem w
niezłym stylu. Zgodnie z tytułem
albumu formacja aktualnie gra
masywniej i ciężej. Przypomina to
bardzo solidny power metal w stylu
niemieckich zespołów Brainstorm
czy Mob Rules. Słyszalne
154
RECENZJE
są też odniesienia do takich produkcji
jak Denner/Shermann czy
Diviner. Te dwa i im podobne zespoły
charakteryzują się grą tradycyjnego
heavy metalu ale we
współczesnej odsłonie, bez starania
się aby koniecznie brzmieć oldschoolowo
tak, jak zespoły z lat
80. Przy tym wszystkim Ivory Tower
zachowała swoje cechy z początków
kariery tj. wspominane
progresję, melodię i technikę.
"Stronger" ma jeszcze jeden wyróżnik,
a mianowicie słucha się go
jako całość. Każdy z kawałków ma
swoją historię ale ma też swoje
miejsce. Wyrwanie, któregoś z
fragmentów tego albumu mocno
zaburzyłoby jego odbiór. Na pochwałę
zasługuje nowy wokalista
Dirk Meyer, jego mocny ale czysty
głos bardzo dobrze wpasował się w
muzykę Ivory Tower, a jak wiadomo
takie zmiany nie zawsze wychodzą
zespołom na dobre. Nowym
albumem Ivory Tower
"Stronger" powinni sięgnąć wszyscy,
którzy uwielbiają progresywny
power metal a także zwolennicy
tradycyjnego heavy metalu ale odegranego
we współczesny sposób.
(4,5)
Killsorrow - Killsorrow
2019 Self-Released
\m/\m/
Debiutancki "Little Something
For You To Choke" ukazywał
Killsorrow jako grupę grającą melodyjny
death metal, ale z odniesieniami
do bardziej tradycyjnych
odmian łojenia. Po trzech latach
okazało się, że styl krakowskiej
grupy uległ znaczącym zmianom.
Stało się tak przede wszystkim dlatego,
że w zespole nie ma już wokalnego
duetu Agnieszka Sokołowska
- Marcin Parandyk. Zastąpił
ich były śpiewak VooDoo
Piotr Ogonowski i wygląda na to,
że był to strzał w przysłowiową
dziesiątkę. Z takim wokalistą, często
wykorzystującym nie tylko siłę,
ale też sporą skalę swego głosu, nowe
kompozycje Killsorrow zyskały
bowiem na rozmachu, co potwierdza
już pierwszy po klimatycznym
intro "Radiance" właściwy
utwór "Burn Him Alive" - mocny,
momentami piekielnie wręcz dynamiczny,
ale jakże przy tym chwytliwy.
Nośnych refrenów nie brakuje
też w mroczno-balladowym
"Killsorrow" czy "Hope In You", kolejnej
perełce z całą paletą wokalnych
barw, z kolei w "One Last
Day" czy "World Turned Off" mamy
bardziej ekstremalne partie.
Muzycznie też jest zacnie, już nie
tak jednowymiarowo jak na udanym
przecież debiucie - to nowoczesny,
urozmaicony metal. Kiedy
trzeba ekstremalny, gdzie indziej
bardziej melodyjny i tradycyjny,
szczególnie wciągający w tych najdłuższych,
rozbudowanych utworach
jak "Sleepwalkers" czy "Eternal
Sunset". Dodajcie do tego postapokaliptyczną
wymowę tekstów i takiż
image muzyków oraz dopracowaną
szatę graficzną digipacka - może
faktycznie streaming triumfuje i
już mało kto słucha całych płyt, ale
to właśnie dzięki takim wydawnictwom
jak "Killsorrow" format
albumu jako zwartej artystycznie
całości ma szansę przetrwać w tych
cyfrowych czasach. (5,5)
Wojciech Chamryk
King Crown - A Perfect World
2019 ROAR!
W roku 2015 z Nightmare zostali
wyrzuceni bracia Amore, ponoć
wprowadzali tak toksyczną atmosferę,
że nie dało się dalej pracować.
W ten sposób z oryginalnych
członków w Nightmare został się
jedynie basista Yves Campion. Na
dodatek za mikrofonem zasłużonej
formacji stanęła kobieta Magali
Luyten, z którą to nagrano album
"Dead Sun". Nawet udany. Z tego,
co ostatnio wyczytałem, Magali
nie wytrwała zbyt długo, bo na jej
miejscu jest już niejaka Madie. No
i trzeba będzie poczekać, żeby sie
przekonać czy ta pani jest godną
zastępczynią Joe Amore. Natomiast
bracia Joe i David nie próżnowali,
po rozstaniu z Nightmare,
założyli nowy band Oblivion.
Z nim to w 2018 roku wydali
płytę "Resilience". Zawierała ona
muzykę znacznie lżejszą niż to bywało
w Nightmare, po prostu była
ona bliższa hard rockowi. No i jak
już, to oczekiwałem kontynuacji
działalności z Oblivion. A tu proszę
przychodzi muzyka nieznanego
mi KingCrown i co słyszę? Nowy
album Nightmare? Szybkie
szukanie w poczcie informacji na
temat zespołu ich debiutu "A Perfect
World" i wszystko jasne. Otóż
panowie zarzucili pomysł z Oblivion
i lżejszego grania, i jak jeden
mąż powrócili do łojenia heavy/
power metalu. Niestety nie mogli
ponownie przytulić nazwy Nightmare,
więc wymyślili nową King
Crown. Jak lubiliście Nightmare
to zapamiętajcie teraz tę. Zdecydowana
większość albumu to melodyjne,
acz mocne i potężne kompozycje,
o ciekawych strukturach i
aranżacjach. Bracia Amore powtórzyli
to co robili za czasów Nightmare,
stworzyli wciągającą i imponującą
muzykę heavy metalową. Z
tego bloku ciężko wyłonić jakiegoś
faworyta, każda z kompozycji się
różni ale jednakowo przykuwa
uwagę, bo jedna w drugą ma podobną
ilość energii, werwy i wigoru.
Wyłapałem za to dwa magiczne
momenty. Pierwszy to power balladowy
utwór "Over The Moon",
który niesie wspomnień czar z lat
70. i przypomina szczególnie to co
robił wtedy Nazareth, ba, nawet
czasami głos Joe Amore brzmi jak
Dan McCafferty. Ten sam utwór
powtórzony jest na koniec płyty w
wersji akustycznej i przynosi podobny
efekt, choć wolę tę wersję bardziej
elektryczną. Drugi moment
to "Soundtrack Of My Existence",
kawałek w miarę prosty ale bardzo
klimatyczny i jak dla mnie jest na
miarę "Touch Too Much" AC/DC.
Instrumenty brzmią rewelacyjnie,
mało tego każdy faktycznie gra a
nie tylko robi wrażenie. Joe Amore
też potwierdził swoją klasę i takiego
jak teraz chcę go słuchać zawsze.
Tak samo jak muzyki, która
znalazła się na "A Perfect World".
Mam nadzieję, że chłopaki z King
Crown tylko taką nam będą serwowali.
(5)
Knightmare - Space Nights
2019 Rafchild
\m/\m/
Na początku pomyślałem: "interesujące,
warte uwagi", ale po dokładniejszym
wsłuchaniu się moja
opinia uległa drastycznej zmianie:
"takie tam; nic specjalnego; zbyt
słodkie jak na heavy metal, być
może spodoba się dzieciakom".
No, są tam efektowne melodie,
solówki i ogólnie instrumenty w
użyciu. Gdyby jeszcze wygładzili
nieco produkcję, mieliby produkt
power metalowy, akurat do postawienia
na półce w centralnym
miejscu supermarketu. Muzycy
Knightmare posiadają warsztat
kompozytorski, wykonawczy i sceniczny,
ale co z tego? Lepiej wyszliby
na dołączeniu do innych zespołów
niż na próbie tworzenia
czegoś własnego. "Space Nights"
to czwarty długograj. Co grały najlepsze
zespoły heavy metalowe na
swoich czwartych płytach? A różnie,
ale wszystkie miały już zdefiniowane
ponadczasowe elementy
wyróżniające je w tłumie. Knightmare
robi pierwsze wrażenie, ale
po pewnym czasie nudzi i staje się
nijakie. Kiepscy marketingowcy w
porozumieniu z księgowymi rozpoczynają
niekiedy pisanie artykułów
od znalezienia słów kluczowych,
które są często wyszukiwane w
Google, losowym rozsypywaniu ich
po powierzchni kartki i dobudowywaniu
niepotrzebnych treści wokół
nich. Moim zadaniem jest przyjrzenie
się bliżej efektu końcowemu
i przeprowadzenie obiektywnego
testu jakości użytkowej. Idąc tym
tropem, intro "The Conqueror" jest
zbędne, ale dobrze odzwierciedlające
odczucia towarzyszące całemu
"Space Nights". Brakło im w
studiu kogoś, kto popatrzyłby z
dystansem i powiedział: "skasujcie
to". Przypomina mi się gra Pegazus,
w której Robin Hood chodził,
chodził, wywijał mieczykiem, chodził
coraz szybciej, porywał się do
biegu, podskakiwał i krzyczał "chocolate!".
Maidenom stał się taki
sam "efekt Pegazusa" na "Seventh
Son of The Seventh Son", ale z tą
różnicą, że Ironi naprawdę mieli
wyśmienite melodie i genialnego
wokalistę. Tymczasem wynik testu
"Space Nights" jest mierny. Tam
nie ma nic! Żadna wytwórnia tego
nie chce, no nie szkodzi, wydają samemu.
A teraz czasopismo z innego
kontynentu napisze recenzję i
czytelnicy będą masowo wykupywać
bilety lotnicze za Ocean, aby
posłuchać tego na żywo. Życie weryfikuje
takie plany. Chciałbym jednak
zwrócić uwagę na jeden instrumentalny
fragment, który jest
faktycznie udany. Chodzi o utwór
"Khazad Doom" - najpierw słyszymy
melodię w średnim tempie,
ostrzejsze gitarowe solo, po którym
następuje bardziej melodyjne solo
aby ostatecznie ta sama melodia
wybrzmiała we wzrastającym logarytmicznie
tempie. Ów fragment
trwa dwie i pół minuty. W sam raz
na krótkiego singla. Reszta do recyklingu.
(2)
Sam O'Black
Kömmand - Savage Overkill
2019 Metal On Metal
To amerykańskie trio łoi całkiem
sprawnie black/thrash w podziemnym
wydaniu, czerpiąc też niekiedy
z intensywności death metalu.
Skojarzenia z wczesnym Sodom,
Destroyer 666, Gospel Of
The Horns czy Toxic Holocaust
nasuwają się od razu, chociaż nie
ma też co ukrywać, że w/w zespoły
są od Kömmand zdecydowanie lepsze.
Nie od razu jednak Rzym
zbudowano, tym bardziej, że grupa
Kömmandera Z istnieje raptem
od sześciu lat, co nie jest jakimś
szczególnie długim stażem i jest to
jej drugi album. Co ciekawe większość
utworów to dość długie, rozbudowane
kompozycje, bo mało
RECENZJE 155
156
która trwa, typowe dla tej konwencji,
3-4 minuty, ale wcale nie nużą,
bo zespół, operujący przecież dość
prostymi środkami, potrafi przekuć
je w coś interesującego. Stąd
obok obowiązkowych blastów i
szaleńczej intensywności sporo tu
mocarnych zwolnień w duchu
Hellhammer/starego Celtic Frost,
bardziej melodyjne partie gitar czy
całkiem urozmaicone partie perkusji.
"Savage Overkill" jest wyrównana
jako całość, ale wyróżniłbym
"Bitchfiend", "Iron Blower" i mroczny
"Ponderosa Ascendant". (4,5)
Wojciech Chamryk
Legendry - The Wizard And The
Tower Keep
2019 High Roller
Vidarr na trzeciej płycie swojego
zespołu Legendry już od pierwszych
dźwięków wprowadza nas
w mistyczny świat podróży bohatera,
którego losy opisuje historia
zawarta na płycie. Podróży pełnej
magii, mistycyzmu i walki dobra ze
złem. W przeciwieństwie do wielu
heavy metalowych albumów, "The
Wizard And The Tower Keep"
nie rozpoczyna się klasycznym
"trzęsieniem ziemi". "The Bard's
Tale" to akustyczna, lekko mistyczna
ballada, od której wspomniana
podróż się zaczyna. Jednakże
zaraz po niej następuje gwałtowna
zmiana klimaty w postaci utworu
"Vindicator", który chyba każdemu
przyniesie na myśl wczesną Manilla
Road (mniej więcej z okresu
płyty "Metal"). Powrót do mistycznych
i baśniowych klimatów następuje
w kawałku tytułowym. "The
Wizard And The Tower Keep" to
rozciągła, wielowątkowa kompozycja
z pewną nutką rocka progresywnego,
nie tracąc jednak przy tym
swego nic ze swego epic metalowego
charakteru. To zresztą nie jedyny
taka odskocznia na tym albumie.
Vidarr udowadnia również,
że nie jest mu obcy klasyczny hard
rock. W "The Lost Road" Vidarr
serwuje nam pasaże rodem z jakiegoś
utworu Deep Purple lub
Uriah Heep z lat siedemdziesiątych.
Sporo (nawet nieco więcej)
nawiązań do tego typu grania znajdziemy
również w kończącej całość
suicie "Earthwarior". "The Wizard
And The Tower Keep" to album
naprawdę solidny, przepełniony
licznymi różnorakimi inspiracjami,jednocześnie
niezwykle spójny i
trzymający w napięciu od początku
do ostatniego dźwięku. Te siedem
utworów powinno zadowolić nawet
najbardziej wymagających słuchaczy.
(5)
Bartek Kuczak
RECENZJE
Love And War - Edge Of The
World
2019 Self-Realesed
Cyfrowe czasy mają mnóstwo atutów,
ale też prowokują bylejakość.
Są więc wytwórnie/zespoły dołączające
do plików z muzyką biograficzne
notki, opisy, czasem nawet
teksty utworów, ale wiele nie
dba o to, wychodząc pewnie z założenia,
że wszystko jest w sieci.
Ano, nie wszystko, poza tym czas
nie jest z gumy, więc ad rem: Love
And War to amerykański zespół z
Teksasu, złożony z dość już wiekowych,
doświadczonych muzyków,
a "Edge Of The World" to czteroutworowy
materiał. Może demo,
może EP-ka, w każdym razie zapowiedź
drugiego albumu tej grupy.
Skład nie najmłodszy, to i dźwięki
klasyczne, osadzone we wczesnych
latach 80. Od razu też słychać, że
grają Amerykanie, bo tego specyficznego
luzu nie da się podrobić -
niemieckie zespoły hard'n'heavy/
glam próbują od dobrych 40 lat i
jakoś bez większych sukcesów.
Love And War nie muszą się wysilać,
mają to we krwi, co potwierdza
już "We All Fall Down", numer
szybki, melodyjny i z drapieżną solówką.
"Mercenary Man" jest mocniejszy,
w klimacie... Accept lat
80., Jeff VandenBerghe śpiewa
znacznie ostrzej, a solówki - też
udane - są aż dwie. Dwa kolejne
utwory nie odstają od tych wyskokich
standardów, a surowy "Final
Destination" wydaje mi się z nich
ciekawszy - tak czy siak, warto dać
tej grupie szansę, szczególnie jak
wydadzą coś dłuższego. (4)
Wojciech Chamryk
Lowcaster - Flames Arise
2019 Ripple Music
"Flames Arise" nader dobitnie potwierdza,
że Bay Area to nie tylko
thrash, thrash i ewentualnie
thrash. Lowcaster najbliżej do stoner
metalu, ale też nie do końca,
bowiem wiele w ich utworach odniesień
do szeroko rozumianego
heavy rock, doom metalu, psychodelii
w progresywnym ujęciu czy
nawet post-rocka. W tym krótszych
utworach, takich jak "Pilian"
jest to w sumie trochę jednowymiarowe,
chociaż niezłe, ale w pełni
zespół rozkręca się w najdłuższych,
rozbudowanych utworach "Flames
Bemoan The Tide" i "Shore Up The
Ashes". Tu już czasem nawet trudno
za pomysłami muzyków nadążyć,
bo w pierwszym od mocarnego
heavy/doomu płynnie przechodzą
do psychodelicznego transu, a w
drugim ładna ballada najpierw zostaje
dociążona, by skończyć w
post-rockowym aranżu. Psychodeliczny
stoner/hard rock w "Extramuros"
też jest niczego sobie, tak
więc całość na: (5)
Wojciech Chamryk
Magic Kingdom - MetAlmighty
2019 AFM
Jak widać Dushan Petrossi nie zapomniał
o swoim drugim zespole,
dzięki czemu dyskografia Magic
Kingdom wzbogaciła się właśnie o
piąty już album. Muzycznie "Met
Almighty" niczym w sumie nie zaskakuje:
to wciąż neoklasycystyczny
power metal z symfonicznymi
naleciałościami, zaawansowany
technicznie, dynamiczny i całkiem
melodyjny. Nie brakuje też urozmaiceń,
w postaci odniesień do
szkockiego folkloru w "Wizards
And Witches" czy kilku innych
utworach oraz akcentów orientalnych
w "Rise From The Ashes, Demon".
Jest też rzecz jasna klimatyczna
ballada "Just A Good Man", a
"Dark Night, Dark Thoughts" wieńczy
syntezatorowa solówka, przeplatająca
się z gitarową partią. Ale
bez obaw, to Petrossi ma na tej
płycie szerokie pole do popisu,
szczególnie w "Fear My Fury" czy
"Unleash The Dragon" - nie ma co,
wirtuoz jest z niego naprawdę
przedni. Na szczęście jego solówki
są tu integralnymi częściami udanych
kompozycji, a nie odwrotnie,
gdzie cokolwiek jest tylko pretekstem
do niekończących się popisów,
a fakt, że frontmanem Magic
Kingdom jest obecnie sam Michael
Vescera (Obsession, Loudness,
Malmsteen i 234 inne zespoły) też
wychodzi temu materiałowi zdecydowanie
na plus. Mocne: (5) więc
zasłużone.
Wojciech Chamryk
Magnum - The Serpent Kings
2020 Steamhammer/SPV
Mam takie zespoły, które nie są w
czołówce moich zainteresowań, ale
jak wydają swój nowy album, to
traktuję go, jak bym słuchał mojego
faworyta. Mało tego, kapele te
wydają raz lepsze, raz gorsze płyty,
ale zawsze na konkretnym wysokim
poziomie. Do tego grona mogę
zaliczyć Molly Hatchet, Axel Rudi
Pella oraz właśnie Magnum.
Anglicy od swoich wczesnych lat
grają melodyjnego hard rocka w
swoim specyficznym stylu, gdzie
dodatkowo przeplatają się wpływy
AORu, rocka progresyjnego oraz
symfonicznych orkiestracji. Co
więcej, w każdej kompozycji potrafią
wykreować indywidualną aurę,
która swoją atmosferą potrafi
wzbudzić niebywałe emocje i dogłębnie
oczarować. No i niesamowity
Bob Catley, który swoim głosem
panuje nad tymi wszystkimi
magicznymi muzycznymi momentami.
Nie inaczej jest z "The Serpent
Kings", która od swojej pierwszej
nuty wciąga mnie utwór po
utworze. Tak jest przez wszystkie
jedenaście kompozycji czyli blisko
godzinę wspaniałej muzyki. Zawsze
też budzi to we mnie zdziwienie,
bowiem panowie, przynajmniej
Bob Catley oraz gitarzysta i
główny kompozytor Tony Clarkin,
niezmiennie od 1972 roku potrafią
ciągle wymyśleć nowe dźwięki
i melodie, także żadna z płyt nie
może się znudzić. Przynajmniej ich
oddanym fanom. No i "The Serpent
Kings" nie nudzi się. Słucham
ją raz za razem i nie mam
dość. Żal, że w końcu będę musiał
wrzucić do odtwarzacza inną płytę,
którą mam do recenzowania. Całość
albumu jest bardzo dobra, nie
mam poczucia, że jest coś co przemawia
za którąś z kompozycji.
Pierwszymi trzema utworami człowiek
się zachłystuje, nie oznacza
to, że następne są gorsze. Po prostu
euforia odbioru nowego krążka
powoduje, że pierwsze kawałki
wchłania z większym entuzjazmem.
Jednak nie tylko muzyka zachwyca,
te wszystkie melodie,
aranżacje i inne smaczki ale również
wykonanie. Każdy z instrumentalistów
odgrywa swoje partie
na "The Serpent Kings" wręcz niesamowicie,
po mistrzowsku a przecież
żaden z nich nie kuje nadmiernie
naszych uszu swoim kunsztem
czy też wirtuozerią. To
wszystko buduję ten album jako w
pełni udany i wartego zapamiętania,
nie tylko przez fanów Magnum
i hard rocka, ale ogólnie
zwolenników dobrej muzyki. (5)
Majestica - Above The Sky
2019 Nuclear Blast
\m/\m/
Majestica to pomysł gitarzysty
Tommy Johanssona aktualnego
gitarzysty Sabaton. Wraz z tą
płytą powrócił on do tego co lubił
najbardziej. Przeglądając jego CV,
co krok możecie natknąć się na
podobny projekt. Najwidoczniej
chłopak uwielbia grać rozbrykany
melodyjny power metal i przy okazji
popisywać się swoimi niezłymi
umiejętnościami jako gitarzysta.
Kojarzy się wam z Dragonforce?
Już pierwszy singiel "Above The
Sky", a zarazem opener i utwór tytułowy,
sugeruje, że Tommy straci
głowę dla wszelkich szybkości,
perkusyjno-gitarowych "papataji"
oraz dla mega-melodyjnie, wysokiego
śpiewania. Praktycznie każdy
z kawałków zbudowany jest podobnie.
Miało być radośnie i skocznie,
miało bujać i przeć do przodu.
Tak jak wymyślił tak też i jest.
Współczesne czasy nie są zbyt łaskawe
dla takiego grania. Sam
Johansson bazuje na sprawdzonych
i mocno ogranych patentach.
No cóż, jak ktoś jest przesiąknięty
takimi dźwiękami, nic nie jest mu
w stanie pomóc. Jednak największe
przegięcie tego krążka to bonus w
postaci "Spaceballs", cover popowego
R&B, The Spinners, którego
kariera rozpoczęła się w połowie
lat 50 zeszłego wieku. Sam utwór
to nic niezwykłego, za to zagranie
go w konwencji disco-metalu to już
zbrodnia. Mam nadzieję, że to wypadek
Johanssona i to z dawnych
lat niepotrzebnie odgrzebany. Za
to plusem jest sama gra muzyków
oraz brzmienie ich instrumentów.
W tym wypadku wszystko działa
bez zarzutów. Choć dźwięki są
dość proste, to jest ich też sporo
oraz każdy z instrumentów brzmi
selektywnie. Słyszymy też, że każdy
gra a nie udaje. Jakby się nie
rozpisywać o "Above The Sky" to
dość przeciętna propozycja, a zachwycą
się nią jedynie niepoprawni
wielbiciele melodyjnego europejskiego
power metalu. (2,7)
Marcin Pajak - Other Side
2020 Self-Released
\m/\m/
Gitarzysta Marcin Pajak (Pająk)
udzielał się wcześniej w Stone
Heads, Out Of Heaven, Schist
czy Thetragon, a od kilku lat ma
solowy projekt. "Other Side" to jego
druga płyta i dowód na coraz
większą fascynację lidera rockiem
progresywnym. Już opener "Between
The Skies", z rozwijającą się
Megadeth - United Abominations
2019/2007 BMG
Często spotykam się z określeniem,
że "najważniejsza jest muzyka".
I dobrze, w sumie jest w
tym sporo racji. Muzycy powinni
się rozwijać. Bo każdy z nich powinien
być coraz to lepszy i odkrywać
przed sobą nowe horyzonty.
Uch, kompletnie nie
wiem czemu popełniam tak głupi
wstęp, ale słuchając albumu
Megadeth "United Abominations"
słowa z klawiatury same
się ułożyły. Dave Mustaine to
postać bardzo niepokorna. Gość
z niemałymi umiejętnościami
kompozytorskimi ciągle jednak
spoglądający w przeszłość. Nigdy
tak do końca nie pogodził się z
wyrzuceniem go lata świetlne
temu z Metalliki. Słychać to na
przestrzeni czasu w jego muzyce.
Gdzieś od 1992 roku jego Megadeth
zaczął udziwniać swoją
twórczość. Skręcił w bardzo dziwne
rejony. Może jestem zbyt
radykalny albo, dla innych, zbyt
mało otwarty, ale dla mnie pewne
ramy stylistyczne powinny
być jasne. Wiadomo, że nie wymagam
od żadnego zespołu nagrywania
identycznych(!) płyt,
ale diametralna zmiana sposobu
grania czasem pasuje jak pięść do
nosa. Megadeth na "United
Abominations" się strasznie
miota. Tak w sumie chyba Mustaine
nie do końca wiedział, jak
ma wyglądać ten album. Bo ani
nie jest to thrash metal, ani też
jakiś heavy metal. Jeszcze ponowne
nagranie "A Tout Le Monde"
z gościnnym udziałem wokalistki
Lacuna Coil - Cristina Scabbia
- brzmi jak wprost z programu
typu X Factor. Wymodelowane,
wystudiowane, wyreżyserowane.
Z jednej strony "United Abominations"
to takie w miarę rzetelne
metalowe granie. Z drugiej
jednak to kompletna strata czasu.
W sumie po takim zespole
jak Megadeth powinno się oczekiwać
troszkę więcej. Niby słychać,
że warsztatem operują
chłopaki nieprzeciętnym, ale całościowo
to do mnie nie trafia.
Brak tu jakiejś ikry, szczypty szaleństwa.
Ten album to takie zachowawcze
granie, bezpieczne,
żeby nie powiedzieć bezpłciowe.
Poczyniłem ten kronikarski obowiązek
ze względu na najnowsze
wznowienia katalogu Megadeth
przez BMG. Wielki plus za zachowanie
pierwotnej grafiki i nie
wciśnięcie trzydziestu siedmiu
tysięcy bonusów. Mamy za to
dodany cover Led Zeppelin
"Out On The Tiles" dostępny na
japońskich edycjach albumu.
Przynajmniej poczucie humoru
Mustaina nie opuszczało.
Megadeth - Endgame
2019/2009 BMG
W sumie od pierwszych sekund
"Endgame" intryguje. Człowiek
przysiada na półdupku, a potem
wygodnie usadawia się na fotelu.
Z każdą minutą zachodzę w głowę
jak to się stało i co się stało z
Megadeth przez dwa lata dzielące
ten krążek od "United Abominations"…
Żeby było śmieszniej
popełnił te krążki prawie
ten sam skład. Jednak zupełnie
inna jakość bije od albumu z
2009 roku. Już nawet okładka
jest bardziej, hm... thrashowa.
Czuć też w muzyce Megadeth
jakąś furię, wyraźne emocje i
gęstsze brzmienie. Można usłyszeć
w kompozycjach na "Endgame"
więcej przestrzeni. Może
ten album był przez Dave'a
Mustaine'a bardziej przemyślany?
A może popularny rudzielec
postanowił skierować swoją grupę
ponownie na tory thrash metalu.
No, przynajmniej spróbował.
To też nie jest album, który
gruchocze kości i wybija zęby.
Dave nie byłby sobą gdyby nie
przemycił typowych dla siebie
rozwiązań rytmicznych i momentami
lżejszego brzmienia.
Podobać się może praca gitar.
Prawie w każdym kawałku atakują
nasze uszy chwytliwe zagrywki
i pełne pasji solówki. No i
pędzą chłopaki będąc przez cały
czas bardzo spójnym zespołem.
Naprawdę gdzieś w połowie krążka
odniosłem wrażenie, że Megadeth
na tej płycie nie chce się
zatrzymać. W sumie żwawe tempa
utrzymują się do końca krążka.
Podczas czterdziestu czterech
minut z "Endgame" nie mamy
prawa się nudzić. Megadeth
po nijakiej i po prostu słabej poprzedniczce
tchnął w swoje kawałki
nowe życie. Chłopaki
stworzyli naprawdę niezły i momentami
porywający album.
Chyba najlepszy od czasów
"Rust In Peace" z 1990 roku.
Megadeth - Thirteen
2019/2011 BMG
Dave Mustaine to nie tylko
zdolny kompozytor i barwna postać
na arenie thrash metalowej.
To także persona obdarzona solidnym
poczuciem humoru i lubiąca
wystawiać swoich fanów na
ciężkie próby. Chyba, że ci, którzy
uwielbiają Megadeth są jego
odbiciem, wtedy z absolutnym
zadowoleniem przyjmują takie
albumy jak "Thirteen". Zwłaszcza,
że ukazał się on dwa lata po
naprawdę dobrym "Endgame".
Chyba Rudy postępuje według
zasady sinusoidy. Raz w górę,
dwa razy w dół. Przy okazji najnowszych
reedycji BMG z okresu
lat 2007-2011 dało się to odczuć.
Mimo, że do składu wrócił
tutaj wieloletni basista David
Ellefson, muzyka grupy nie zyskała
ani jotę. Mając w pamięci
gęsty i bardzo spójny poprzedni
krążek, tutaj odniosłem wrażenie,
że znów - jak przy "United
Abominations" - zespół kompletnie
nie wie, w którą chce iść
stronę. Otrzymujemy jakiś półprodukt,
rzecz wykonawczo może
i bardzo dobrą, ale nie posiadającą
w sobie nic a nic energii.
Dobrze, są tutaj energiczne fragmenty.
Są też jakieś próby nawiązania
do przeszłości. W porządku.
Słuchając jednak "Thirteen"
ma się wrażenie, że to album
poklejony z różnych, bardzo
odległych od siebie sesji nagraniowych.
W rezultacie krążek
ten jest mało spójny, przez co
może okazać się dla niektórych
irytujący. Dla mnie "Thirteen"
to rzecz poprawna. Nie powodująca
żadnej gęsiej skórki ani chęci
zdemolowania pokoju. To prawie
godzina muzyki, która po
prostu jest. Gdyby tak trochę ten
materiał skrócić… Wtedy być
może dostalibyśmy coś ciekawszego.
Finalnie niestety jest to
tylko i wyłącznie przyzwoity zlepek
riffów, solówek, pracy sekcji
rytmicznej pod znanym logo.
Adam Widełka
RECENZJE 157
stopniowo wokalizą Wioletty Gawary,
to utwór w klimacie "The
Great Gig In The Sky" Pink Floyd,
a nawiązań do twórczości tego zespołu
mamy na "Other Side" więcej.
Tak jest choćby w klimatycznym
"Signs", który na pewno zaciekawi
też fanów Eloy. Pojawiają
się też odniesienia do twórczości
Riverside czy Porcupine Tree
("From Within"), ale Marcin Pajak
szuka też i eksperymentuje.
Dlatego "Falling Down" zaskakuje
funkowym rytmem i aktywnym
nad wyraz basem, a najmocniejszy
na płycie "Forseen" to zapewne
echa metalowej przeszłości gitarzysty.
Pajak dobrze czuje się też
w balladowym, klimatycznym graniu
("Everytime We Seek The
Truth" z dwiema pięknymi solówkami,
"Sen" - jedyny utwór na płycie
śpiewany po polsku). I chociaż
warstwa instrumentalna zdaje się
na tej płycie dominować, to gościnnie
śpiewający wokaliści: El Gordo
Murkin w pięciu i Krzysztof Jaciow
w jednym utworze też wnoszą
do niej sporo ważkich treści i
klimatu, a dysponując odmiennymi
głosami ciekawie wszystko dopełniają,
zwłaszcza w "The Call"
oraz w utworze tytułowym, kolejnej
progresywnej perełce. Dlatego
dobrze się stało, że "Other Side"
stanie się szerzej dostępna, podobnie
jak reedycja debiutu Marcina
Pająka "Who I Am" z 2014 roku.
(5)
Wojciech Chamryk
Meshiaak - Mask Of All Misery
2019 Mascot
Parające się bardziej progresywnym
graniem zespoły zwykle z
każdą kolejną płytą łagodnieją.
Czasem - casus Paradise Lost -
kończy się to bardzo źle, ale są też
pozytywne przykłady. Australijczycy
z Meshiaak obrali inną metodę.
Na debiutanckim albumie
grali progresywny thrash, ale na
jego następcy "Mask Of All Misery"
poszli w znacznie brutalniejszą
stronę. Nie zrezygnowali co prawda
całkowicie z progresywno-symfonicznych,
głównie klawiszowych,
patentów ("Bury The Bodies"), pojawiają
się też nietrafione, lżejsze
momenty ("Doves"), ale podstawą
jest tu solidne grzanie na najwyższych
obrotach. W dodatku dość
nowoczesne, oparte na wyrazistym
groove, tak jakby Slipknot postanowił
wziąć się za bary właśnie z
thrashem. Co ciekawe stało się tak
po odejściu perkusisty Jona Dette
(ktoś nie zna?), tak jakby przyjmując
na jego miejsce Davida
Godfrey'a zespół chciał pokazać,
że w żadnym razie nie złagodnieje.
I dobrze, bo trudno nie docenić
"Face Of Stone" czy "Adrena", chociaż
trudno też nie dostrzec, że z
niektórych utworów (kłania się
"Godless") spokojnie mogli zrezygnować,
bo to nuda do kwadratu.
Ale i tak jest dobrze, więc: (4).
Wojciech Chamryk
Midnight Force - Goddodin
2019 Iron Shield
Pamiętam, jak miałem do czynienia
z debiutem tych Szkotów o
tytule "Dusinane". W swej ogólnej
wymowie wspomniany krążek był
w swej wymowie dość naiwny,
miejscami dość infantylny. Zespół
sprawiał wrażenie, że niby wie, w
którym kierunku zmierza, ale mimo
to jeszcze dość koślawo trzymał
się wyznaczonego szlaku.
"Goddodin" jest albumem znacznie
dojrzalszym. I to pod każdym
niemalże względem. Midnight
Force nie zbacza ze swej
drogi. Dalej mamy archaiczne, pozbawione
ozdobników brzmienia,
w tekstach dale poruszamy się w
tematyce szkockich średniowiecznych
bohaterów oraz celtyckiej
mitologii. Postęp jest także w samych
kompozycjach i ogólnym
urozmaiceniu albumu jako całości.
Może krótko o nich. Na pewno
wartym uwagi jest kawałek "Walls
Of Acree". Jak widać Quorthon i
jego Bathory miał wpływ na różne
odmiany metalu. Od ekstremalnego
blacku po klasyczny heavy.
Utwór "Pathria" dzięki swym charakterystycznym
harmoniom wokalnym
spokojnie mógłby trafić na
kultowe "Death Or Glory" grupy
Heavy Load. Sam zespół twierdzi,
że tym albumem chciał oddać to,
co jest istotą heavy metalu. Czy im
się udało? Niech już każdy z Was
to oceni indywidualnie. (4)
Bartek Kuczak
Midnight Prey - Uncertain Times
2019Dying Victims
Znakomity debiut. Właśnie o to
chodzi w muzyce rockowej. Spartańskie
warunki nie przeszkadzają
nowicjuszom w pełnym zaangażowaniu,
jeżeli naprawdę mają oni
coś do przekazania. W tym przypadku
chodzi o poczucie wolności
pomimo niepewnych czasów, w jakich
przyszło żyć młodemu pokoleniu.
Wielu młodzi ludzi serce by
oddało i dostają w zamian łomot,
podczas gdy inni mają wszystko na
gotowe za darmo a jeszcze wykazują
nieuzasadnioną postawę roszczeniową.
Midnight Prey to trio,
które weszło na metalową scenę
znikąd i udowadnia, że nie trzeba
spełniać żadnych dziwnych warunków,
aby uzyskać perfekcyjny
efekt. Serce liczy się w prawdziwej
sztuce, nie kontakty, znajomości
czy wpływowi rodzice. Wokal niedbały,
gitary pędzą bez opamiętania,
perkusista nagrody Grammy
nie uzyska swoim bębnieniem a
płyta i tak wywrze wrażenie na niegłuchym
słuchaczu. Owi Hamburczycy
sformowali kapelę już około
2012 roku, skapnęli się na przestrzeni
siedmiu lat działalności co
jest naprawdę ważne w graniu a co
nie ma znaczenia i weszli do studia
aby nadać temu konkretną muzyczną
postać. Jakie są najsilniejsze
elementy składające się na pierwszorzędną
jakość "Uncertain Times"?
Brzmienie. Nie wiem. Nie
myślę, kiedy tego słucham. Udziela
mi się to brzmienie na tyle, że doznaję
swoistej ekstazy i nie potrafię
myśleć racjonalnie. Dlatego trudno
jest mi mówić o walorach "Uncertain
Times". Motorhead miał podobną
swobodę, luz i świeżość na
pierwszych płytach "On Parole" /
"Overkill" / "Bomber". Tam jest
coś z bluesa, punku, heavy metalu,
ale generalnie schematy są olewane.
Wiecie co, nie ma co dzielić
włosa na czworo. Wysłuchajcie całości
uważnie a sami będziecie najlepiej
wiedzieć czy to są dźwięki
dla Was. Zachodzi wysokie prawdopodobieństwo,
że złapiecie bakcyla.
Uczciwie przyznam, że zachłannie
obserwuję kolejne kroki
Midnight Prey i spodziewam się,
że oni zdołają jeszcze przebić swój
debiut. Nie wiem jak, ale wydaje
mi się, że drugi longplay będzie jeszcze
lepszy. Mam tylko nadzieję,
że Midnight Prey dostanie odpowiednie
wsparcie ze strony promotorów
i fanów, będzie dużo koncertować
po całym świecie i nagra tyle
samo płyt co Lemmy. Oni muszą
wszystko wypracować i stworzyć
metodą Do It Yourself (zrób to
sam), nie dostają niczego na gotowe
za darmo. Wobec tego gorąca
prośba do fanów porządnego
rocka: nie zaprzepaśćcie tego! Kilka
kliknięć i macie całe "Uncertain
Times" dostępne do wysłuchania!
Póki co nota 4.5, dlatego, że jeszcze
będzie okazja aby dać im pełną
piątkę. (4.5)
Sam O'Black
Millennium - A New World
2019 Pure Steel
Nie wyszło, bo wyjść nie mogło, w
latach 80., ale teraz Mark Duffy
nadrabia z Millennium stracony
czas. Jego zespół i tak jest w świetnej
sytuacji w porównaniu z setkami
innych grup nurtu NWOBHM,
zdołał bowiem wydać w epoce
longplay, gdy inni musieli zadowolić
się wyłącznie singlami bądź tylko
demówkami. Najnowszy, już
trzeci w dyskografii grupy, album
"A New World" jest logiczną kontynuacją
jej stylu z pierwszej połowy
ósmej dekady XX wieku. Panowie
nie eksperymentują, nie
kombinują, nie szukają niepotrzebnych
urozmaiceń - grają heavy metal
w formie najbardziej klasycznej
z możliwych, na wskroś brytyjski i
wciąż na swój sposób modny, bo
po prostu ponadczasowy. Kolejne
utwory płynnie przechodzą jeden
w drugi, żaden nie odstaje na minus,
a zamierzoną zapewne surowość
brzmienia łagodzą nieco całkiem
melodyjne refreny i efektowne
solówki. Obstawiam, że za
czasów największej popularności
takiego grania liczniejsi fani ekscytowaliby
się tak udanymi utworami
jak "World War 3", "All Out
War", "Assassin" czy naprawdę
siarczysty "Victory" (lata w Toranaga
nie poszły jak widać w przypadku
wokalisty na marne), ale "A
New World" pewnie i tak dotrze
do zainteresowanych również teraz,
a reklamacji raczej nie będzie.
(5)
Wojciech Chamryk
Mindless Sinner - Poltergeist
2020 Pure Steel
Mindless Sinner to typowy przykład
heavy metalowego zespołu z
lat 80. XX wieku, który powrócił
ostatnio na scenę z nowym bezkompromisowym
albumem. Pomimo
tego, że ta kapela została utworzona
już 40 lat temu, to właśnie
teraz ukazuje się ich najlepsza płyta.
"Poltergeist" to bowiem zestaw
najbardziej dopracowanych, najlepiej
brzmiących i najciekawszych
kompozycji w dorobku Szwedów.
Te utwory są jednocześnie bardzo
melodyjne oraz złowieszcze. Uzykano
na nich idealny balans pomiędzy
ostrością przekazu a przebojowością.
Niewątpliwie Mindless
Sinner gra dokładnie taką
158
RECENZJE
muzykę, jaką jego członkowie sami
lubią słuchać. Już od dawna mają
wypracowany własny charakterystyczny
styl ("Poltergeist" można
nazwać naturalną kontynuacją
wcześniejszego "The New Messiah"),
ale dopiero teraz dostajemy
ich dźwięki podane w optymalnej
postaci. A jest to postać wzbudzająca
trwogę, chciałoby się zakrzyknąć:
bój się duchów! Udało się
wykreować fajną atmosferę bez
wprowadzania dziwnych pozametalowych
elementów. Coś dla fanów
Mercyful Fate / King Diamond,
ale też takich ikon jak Iron
Maiden, Judas Priest, Saxon czy
też kultowego Axewitch. Odnośnie
poszczególnych utworów, "Valkyrie"
to znakomita heavy metalowa
ballada w stylu wczesnego Iron
Maiden (porównaj z "Hallowed Be
Thy Name"); niepozorny "World
Of Madness" (który przypomina
nieco Jag Panzer) sporo zyskuje po
wielokrotnym odsłuchu; rytmiczny
i epicki "Altar Of The King" najlepiej
pasowałby do wokalu Biff Byford'a
z okresu "Lionheart" a "The
Rise And The Fall" (zamiast "Loch
Ness") powinien zamknąć "Angel of
Retribution". A zatem "Poltergeist"
stanowi esencję tradycyjnego
heavy metalu brzmiącą najlepiej
jak się da brzmieć w 2020 roku.
Nie jest to zbyt "fresh, cool & trendy",
ale z pewnością "oldschool,
underground & cvlt". Oczywiście
każdy chciałby, aby heavy metal
podążał właśnie w takim kierunku
i aby kolejne pokolenia kopiowały
mistrzów właśnie w taki sposób.
Nasuwają się jednak pytania, w
jaki sposób zespół miałby zaproponować
coś nowego bez odrzucania
starych wzorców? W jaki sposób
miałby trafić do szerszego grona
odbiorców w czasach gdy większość
młodzieży słucha hip-hopmetalu?
W jaki sposób heavy metal
miałby pozostać głosem młodego
pokolenia a nie głosem dziadków
i pradziadków? W jaki sposób
grupa osób mogłaby zaangażować
się w pełni w granie metalu 7 dni w
tygodniu pomimo immanentnego
braku perspektyw na utrzymywanie
się z tego? Jeżeli uznamy, że
metal ma być niekomercyjną formą
sztuki, to w efekcie zespoły będą
mieć 4 dobre płyty na przestrzeni
40 lat i będą grać koncerty nie
więcej niż dwadzieścia-kilka dni w
roku, no bo przecież każdy ma
pracę w tygodniu. Mindless Sinner
nie odrobią czasu, który już
upłynął. Tobie, drogi czytelniku,
dobrze radzę, posłuchaj teraz
Mindless Sinner "Poltergeist",
pójdź na ich koncert, pokaż znajomym,
cieszcie się tym. (5)
Sam O'Black
Molly Hatchet - Battleground
2019 Steamhammer/SPV
Uwielbiam ten zespół, nawet nie
pamiętam dlaczego. Ale... Do tej
pory wspominam, jakie wrażenie
wywierały na mnie okładki tego
zespołu, które utrzymane były w
stylistyce fantazy, a wykonane były
przez artystów pokroju Franka
Frazetta lub Borisa Vallejo. Zresztą
nadal się tego trzymają. Później
wciągnęła mnie ich muzyka.
To co grali i grają nazywają southern
rock ale grany jest z takim hard
rockowym feelingiem, że trudno
być wobec niego obojętnym. Po
prostu sięgając po każdy stary czy
nowy album Molly Hatchet mam
gwarancje, że spędzę sporo czasu
przy dobrej muzyce. Nie inaczej
jest jeśli chodzi o albumy "Live".
Jeszcze nie słyszałem i nie widziałem
ich "występów", które mi się
zupełnie nie podobały. Sięgając po
"Battleground" byłem zrelaksowany
i wyluzowany, bo wiedziałem
co otrzymam. Pozwoliło mi to od
pierwszego dźwięku bawić się i
uczestniczyć w show tego zespołu.
Molly Hatchet miał w swojej historii
wiele trudnych momentów,
tracił bardzo ważnych muzyków,
ale wychodził z tych problemów
zawsze zwycięsko i chwała mu za
to! Muzycy grają od ponad czterdziestu,
lat więc w ich profesjonalizm
nie ma co wątpić. W dodatku
wyróżniają się tym, że mimo upływu
tych wszystkich lat zachowują
wigor i ducha z czasów młodości.
No i na koniec, obojętnie co wciągną
do swojej koncertowej setlisty,
to i tak uzyskasz kolejną gwarancję,
że będziesz się świetnie bawił.
"Battleground" na dwóch płytach
mieści niespełna sto minut muzyki.
Praktycznie jest to przekrój
przez cały repertuar zespołu z pewnym
wyłomem na cztery studyjne
albumy, między "Take No Prisoners"
a "Lightning Strikes
Twice", które nie mają swoich
przedstawicieli. Za to każdy inny
ma choć po jednym kawałku, a
takie "Flirtin' with Disaster"
(chyba ich najlepszy album) oraz
"Justice" mają ich po kilka. Po
prostu nóżka przytupuje przez całość
albumu. "Battleground" udowadnia,
że magia southern rocka
ciągle trwa. (5)
\m/\m/
Moon Chamber - Lore Of The
Land
2019 No Remorse
Moon Chamber to kolejna międzynarodowa
suprgrupa. Nas oczywiście
najbardziej interesuje fakt,
że śpiewa w niej Marta Gabriel
(Crystal Viper), ale równie istotny
jest tu udział gitarzysty Roba Bendelowa,
znanego z Saracen, legendy
nurtu NWOBHM. Skład dopełniają
klawiszowiec tego zespołu
Paul Bradder, perkusista Pagan
Altar Andy Green i basista Richard
Bendelow. Zbieżność nazwisk
nie jest tu przypadkowa, ale
na płycie słychać basowe partie w
wykonaniu Marty. Nie wiem kto
odpowiada za kompozycje, ale
sporo w nich nawiązań do twórczości
Saracen, czy szerzej archetypowego
doom/hard'n'heavy z
przełomu lat 70. i 80. minionego
wieku, kiedy po eksplozji hard
rocka pozostasły już tylko nieliczne
zespoły, a metal kształtował
dopiero swą tożsamość. Taki jest
choćby "De Temporum Ratione" z
melodyjnym refrenem i zadziornym
śpiewem, równie udany
"When Stakes Are High" czy
"Knight Errant (My Son)", ale
"Lore Of The Land" ma też kilka
innych oblicz. Sporo tu bowiem
akustyczno-folkowego grania, z
perełką w postaci "The Nine Ladies"
na czele, balladowych wstawek
oraz nawiązań do progresywnego
rocka. Tu rządzą i dzielą
singlowy "Ravenmaster" z klimatyczną
solówką i klawiszowymi pasażami
oraz majestatyczny "The Plague",
numer nie gorszy od klasyków
Pink Floyd z drugiej połowy lat
70. Marta też spiewa nieco inaczej,
nie tak agresywnie jak w Crystal
Viper, wykorzystując pełnię
swego głosu, tak więc mniej niż:
(5) nie będzie.
Wojciech Chamryk
Mortal Infinity - In Cold Blood
2019 Self-Released
Mortal Infinity łupią thrash od
dobrych 10 lat. Jedyny członek
oryginalnego składu, wokalista
Marc Doblinger musi być naprawdę
maniakiem, bo nie zważając
na nic prze do przodu, co 4-5 lat
wydając kolejny album. "In Cold
Blood" jest trzeci z kolei i firmuje
go sam zespół - jak widać brak wydawcy
nie jest tu żadną przeszkodą.
Od razu nasuwa się jednak
pytanie co jest z nim nie tak, skoro
żadna z niemieckich wytwórni nie
wykazała nim zainteresowania?
Wszystko wydaje się być na pozór
OK, ale z każdym kolejnym odsłuchem
mankamenty są coraz
bardziej słyszalne - to schematyczne,
co najwyżej poprawne granie,
taki surowy, germański thrash trzeciego
sortu. Pewnie na koncercie
brzmi on znacznie lepiej, ale w
wersji studyjnej niczym nie zachwyca,
cyfrowe postukiwanie perkusji
w najszybszych partiach też nie
jest atutem - lepiej sięgnąć po stare
płyty Destruction. (2)
Wojciech Chamryk
Mortanius - Till Death Do Us
Part
2019 Rockshots
Założycielami tego projektu są
wokalista Lucas Flocco oraz basista
Jesse Shaw. Muzycznie, panowie
usadowili się w melodyjnym
power metalu ale w tym europejskim
odłamie. Chętnie kolaborują
też z elementami melodyjnego progresywnego
power metalu. Niestety
wszystkie te ambitniejsze próby
nikną w grzechach, które przykleiły
się do włoskich i fińskich kapel
tego nurtu na początku tego wieku,
a tak chętnie eksploatowane są
przez wspomnianych Amerykanów.
Przede wszystkim Lucas i
Jesse upodobali sobie rozbudowane
formy muzyczne. Dziewięć,
dziesięć, osiemnaście minut to
prawdziwe kompozytorskie kolosy.
Niestety panowie nie udźwignęli
ciężaru podjętego wyzwania.
Wszystkie z tych utworów ciągną
się niemiłosiernie. Owszem sporo
w tym niezłych momentów, ale
drugie tyle jest zwykłej nudy. Dodatkowo
dźwiękowo i aranżacyjnie
jest dość ubogo. Mistrzowie ambitnego
power metalu zabijają muzykę
Mortanius swoją błyskotliwością
oraz intensywnością. W tym
amerykańskim projekcie dużo jest
klawiszy, ich brzmienie nie zawsze
jest trafione, ale najgorsze jest to,
że to one rozdają karty. Poza tym
nie jest to jakieś konkretne granie,
tego jest niewiele, za to panoszą się
wszelkie bezbarwne elektroniczne
plamy. W momencie gdy pojawiają
się - nielicznie - udane partie klawiszowe,
to uzmysławiamy sobie, że
ten muzyk jednak potrafi dobrze
grać. Nie można mieć zastrzeżeń
do basisty, który ma dość ciekawe
partie oraz słychać go przez większość
muzyki. Podobnie można
ocenić gitarzystów. Sporo ich partii
- i tych rytmicznych i tych solowych
- jest naprawdę ciekawie zagranych.
Niestety często giną w
oparach dźwięków klawiszy i wokalu.
Pod względem kompozytorskim
trochę lepiej jest w rozpoczynającym
i szybkim "Facing The
Truth", choć ten kawałek też jest
za długi. Co ciekawe Lucas i Jesse
rozwlekli też cover, którym jest
"Last Christmas". Tragedia, czyż
RECENZJE 159
nie? Niemniej, co by nie mówić o
tej piosence to przynajmniej jest
naprawdę dobrze napisana i to na
tle muzyki Mortanius bardzo mocno
rzuca się w uszy. Wokalista
Lucas Flocco ma leciutki oraz
dość wysoki głos i nim to dopełnia
muzycznego "zniszczenia" na "Till
Death Do Us Part". Żeby nie
było, że nie może być gorzej, to panowie
zaprosili do odśpiewania
openera niejakiego Leo Figaro,
który brzmi jakby przed rozpoczęciem
śpiewania nałykał się helu. Za
mikrofonem, na basie i gitarach
grają konkretni ludzie. Niestety nie
wiadomo kto stoi za partiami klawiszowymi
i perkusją. Pozwala to
domniemywać, że perkusja to sample,
co słychać, choć ktoś się namęczył
aby jak najmniej rzucało się to
w uszy. Tak w ogóle produkcja tego
przedsięwzięcia zdaje się, że to
kwestia domowego studia i to nienajlepszego.
Albo jeszcze inaczej,
ktoś nie do końca potrafił ogarnąć
tę sesję. Sumując bardzo ciężko
przedrzeć się przez muzyczną wizję
projektu Mortanius, a przynajmniej
mnie sprawiało to dużą trudność.
Jak ktoś chce przekonać się
samemu to proszę bardzo, jednak
ostrzegam, że lepiej zająć się innymi
płytami z tego nurtu, z pewnością
trafi się coś ciekawszego. (2)
\m/\m/
Municipal Waste - The Last
Rager
2019 Nuclear Blast
Wyszła chłopakom ta najnowsza
EP-ka. Jest krótko - 10 minut z niewielkimi
sekundami, konkretnie i
na temat. Thrashowy rzecz jasna,
nikt już chyba po ekipie z Richmond
nie spodziewa się jakiejś zaskakującej
ewolucji. Łoją więc na
"The Last Rager" na najwyższych
obrotach, czasem tylko zwalnijąc,
tak jak w utworze tytułowym, albo
zaczynają w "Wave Of Death" zaskakująco
wolno, by jednak szybko
ten stan rzeczy zmienić. Świetny
jest też "Car-Nivore (Street Meat)",
kolejna petarda typu miks Exodus/
S.O.D., potwierdzająca, że warto
czekać na kolejny album Amerykanów.
Kolekcjonerów na pewno
ucieszą różne wydania "The Last
Rager", nie tylko na CD czy kasecie,
ale też w kilku winylowych
wariantach do wyboru - jak oldschool,
to oldschool, tylko chyba
wersji picture disc zabrakło. (4)
Wojciech Chamryk
Mysterizer - Invisible Enemy
2019 Inverse
Muzycy fińskiego Mysterizer
zgłaszają za sprawą swego debiutanckiego
albumu akces do wciąż
rozrastającego się klubu pod nazwą
"Nie przyjmujemy do wiadomości,
że lata 80. skończyły się dawno temu".
I wszystko byłoby fajnie, gdyby
nie "drobiazg" polegający na
tym, że na "Invisible Enemy" nie
znajdziemy literalnie jednego,
własnego dźwięku - wszystko to
klisze, kalki i mało udatne kopie,
wykorzystane już wcześniej przez
setki, jak nie tysiące innych zespołów.
Są więc umiejętności,
sprawny wokalista, niezłe brzmienie
i nic poza tym. Polecam miłośnikom
chóralnych zaśpiewów
"oooo", bo są praktycznie w co
drugim utworze i zabaw w odgadywanie
"to zerżnęli od Maiden, to
od Priest, a to żywcem motyw z..."
- ale chyba nie mogło być inaczej,
skoro panowie zaczynali w cover
bandzie. (1)
Mystery Blue - 8RED
2019 Massacre
Wojciech Chamryk
Mystery Blue to jeden z najbardziej
zasłużonych zespołów francuskiego
metalu. Założony w 1978
roku, w kolejnej dekadzie firmujący
dwa albumy, a po sześcioletniej
przerwie działający całkiem
aktywnie do dnia dzisiejszego. Co
jednak z tego, skoro najnowszy
album "8RED" to może nie totalna
wtopa, ale też nic nadzwyczajnego
- aż dziwne, że ktoś z Massacre
postanowił go wydać. "A modern
production with a unique sound"
oznacza bowiem dziwnie sterylny
dźwięk, może i pasujący do nowoczesnych
odmian metalu, ale tu
niekoniecznie. Bzdurą są też słowa,
że "8RED" to "a collection of
unforgettable metal hymns", bo
raptem trzy-cztery z utworów trzymają
poziom. Aż dziwne, że Frenzy
Philippon zdecydował się firmować
takiego asłuchalnego gniota,
bo początek płyty jest całkowicie
na straty. Coś ciekawszego zaczyna
się dziać na wysokości
czwartego z kolei "Throwaway Society",
całkiem udany jest dynamiczny
"Vikings Of Modern Times", z
kolejnych czterech numerów też ze
dwa mają w sobie tzw. "momenty",
ale to zdecydowanie za mało na
rok 2019, przy tak ogromnej konkurencji
na metalowym rynku.
Gwoździem do tej płytowej trumny
jest wokalistka Nathalie Geyer.
Nie wiem na jakiej zasadzie trafiła
do Mystery Blue i utrzymuje się w
tym zespole tak długo, ale jej nijaki,
w większości utworów pozbawiony
jakiejkolwiek mocy głos,
nad wyraz irytuje i drażni - pora
poszukać kogoś znacznie lepszego.
(2)
Wojciech Chamryk
Mystic Prophecy - Metal Division
2020 ROAR!
Poprzednia płyta "Monuments
Uncovered" Niemcom nie wyszła,
chociaż był to zbiór kultowych
przebojów z różnych lat, od disco
do hard rocka/metalu. Mystic Prophecy
zamordowali je jednak bez
litości, ale teraz wracają z tarczą,
proponując jedną z najlepszych
płyt w swej, całkiem już przecież
obszernej, dyskografii. Nie wiem
co jest tego przyczyną, ale "Metal
Division" trzyma poziom od początku
do końca, a spośród tych 11
utworów kilka to prawdziwe killery.
Pierwszy to numer tytułowy -
sprawdźcie teledysk - surowy, mocarny
i miarowy numer z patetycznym
refrenem. W podobnym
tempie utrzymany jest mroczny
"Dracula", jak dla mnie najciekawszy
utwór na tej płycie, z chóralnie
skandowanym, wzbudzającym
ciarki refrenem. A tuż obok
czają się przecież jeszcze dynamiczne
petardy w rodzaju "Eye To
Eye", "Curse Of The Slayer" czy
"Mirror Of A Broken Heart", ballady
też kończą się solidnym uderzeniem,
szczególnie "Die With The
Hammer", no ale w końcu pod takim
tytułem nie może skrywać się
zwykła pościelówka. Wokalista
Roberto Dimitri Liapakis też jest
w formie, podobnie jak sekcja i gitarowy
duet Markus Pohl - Evan
K, tak więc z przyjemnością stawiam
"Metal Division" zasłużone:
(5).
Wojciech Chamryk
Nibiru Ordeal - Solar Eclipse
2019 Inverse
Nibiru Ordeal powstał w czasie
wakacji 2006 roku, ale przez kilka
ładnych lat był to bardziej projekt
dwóch dzieciaków niż regularny
zespół. Sytuacja zmieniła się w
obecnej dekadzie: skrystalizował
się pełny skład, z czasem doszedł
wokalista Andi Kravljaca i już z
nim grupa nagrała debiutancki album.
Pierwsze co zwraca uwagę to
fakt, że "Solar Eclipse" trwa trochę
ponad 80 minut - co prawda słucham
tego materiału z promocyjnych
plików, ale w sieci można
znaleźć informację, że ukazał się
on również na pojedynczym CD,
który ponoć tyle muzyki zmieścić
nie może. Może pewnym ułatwieniem
był tu fakt, że Finowie grają
niezbyt mocny power metal? Radzą
sobie z nim jednak całkiem,
całkiem: nie brzmią plastikowo,
nie przesadzają też ze sztampowymi
melodyjkami, a i wokalista ma
kawał głosu, co jest chyba największym
atutem zespołu. Trochę szkoda,
że nie ma na tej płycie więcej
utworów w rodzaju "Manual Of
Life", śmielszego czerpania z mocnego,
tradycyjnego heavy, porywanie
się na kilkunastominutowe
kolosy w rodzaju utworu tytułowego
czy "Vortex Of The Dead
Galaxies" też jest pewną przesadą,
bo nie ma w nich aż tylu interesujących
pomysłów, ale mimo
wszystko Nibiru Ordeal mogą
mówić o udanym debiucie. (4)
Wojciech Chamryk
Nightwish - Decades: Live In
Buenos Aires
2019 Nuclear Blast
Tuomas Holopainen zaczyna powielać
biznesowy model kariery
Steve'a Harrisa. Dlatego coraz
rzadsze albumy studyjne Nightwish
(niedługo minie pięć lat od
premiery "Endless Forms Most
Beautiful") zaczynają ginąć w natłoku
produkowanych seryjnie
kompilacji i koncertówek. Pół biedy,
gdy są to wydawnictwa udane
("Showtime, Storytime"), pokazujące
fińską grupę w pełni formy.
"Decades: Live In Buenos Aires"
jest jednak wydawnictwem wyłącznie
dla najbardziej zagorzałych
fanów Floor i spółki, typową zapchajdziurą
w bardzo obszernej już
dyskografii. Różnice repertuarowe,
choćby w porównaniu z live "Vehicle
Of Spirit" z 2016, są bowiem
czysto kosmetyczne, sam zespół,
chociaż gra zawodowo, to nie
wznosi się na jakieś wyżyny, a i
160
RECENZJE
wokalistka nie miała chyba najlepszego
dnia. Fakt, argentyńska publiczność
jest niesamowita i bardzo
żywiołowa, od razu podchwytuje
te najbardziej znane utwory w rodzaju
"Wish I Had An Angel" czy
intonuje Ole! Ole! Nightwish!, ale
cała reszta jest co nawyżej poprawna.
W dodatku ta koncertówka to
prawdziwy kolos: 21 utworów trwa
ponad dwie godziny, tak więc po
zakończeniu dwóch ostatnich tasiemców
"The Greatest Show On
Earth" i "Ghost Love Score" mogłem
tylko westchąć z ulgą. Wersja z
obrazem jest pewnie ciekawsza, ale
za "gołe" audio tylko: (2,5).
Wojciech Chamryk
No Bros - Export Of Hell
2019 Pure Steel
No Bros to niekwestionowana legenda
austriackiego hard'n'heavy,
jeden z prekursorów ciężkiego
rocka w tamtym kraju, bo zaczynali
pod inną nazwą jeszcze w pierwszej
połowie lat 70. Dlatego świętują
teraz 45-lecie i dobrze, że nie
kolejną kompilacją czy składanką
the best of, ale albumem z premierowymi
utworami. Owszem, w wersji
CD są trzy bonusowe powtórki
z rozrywki, utwory "Holiday With
HH" i "Black Maiden" No Bros z
wczesnych lat 80. oraz "Little Boy"
projektu lidera Schubert In Rock,
ale ciekawostką jest fakt, że zostały
nagrane z udziałem nowego wokalisty
Waltera Stuefera. Nie ma też
co ukrywać, że No Bros wciąż bardzo
zapożyczają się u Deep Purple
i Uriah Heep, chyba nawet
bardziej niż przed laty, ale na
szczęście grają z taką werwą i animuszem,
że nie jest to w sumie
większym problemem. Fajnie
wzbogacają też swego siarczystego
hard rocka o akcenty bluesowe
("This Is No Bros", "Alcohol And
Bad Decisions"), progresywne
("Black Maiden"), a nawet jazz
rockowe, trochę w duchu Ian Gillan
Band ("Way Down To The
Edelweiss"). Wokalista też często
nawiązuje do najsłynniejszego
frontmana Deep Purple, ale nie
on pierwszy i zapewne nie ostatni,
a do tego trzeba mieć jednak kawał
głosu, żeby śpiewać tak jak Gillan
choćby w utworze tytułowym czy
David Byron z Heep w "Love Or
Hate Me", gdzie nawet chórki kojarzą
się jednoznacznie. Jest też numer
perełka, "Thousand Years Of
Austro Rock", nagrany z udziałem
licznych wokalistów i instrumentalistów,
reprezentujących różne gatunki
i style muzyczne - dzięki temu
pewnie po raz pierwszy na płycie
No Bros można usłyszeć solo
trąbki, skrzypiec czy akordeonu, a
to nie wszystkie nietypowe instrumenty
wykorzystane w tym utworze.
Fajna płyta weteranów w odmłodzonym
składzie - warto posłuchać.
(4,5)
Wojciech Chamryk
Nocturnalia - III: Winter
2019 The Sign
Spodziewałem się po trzecim już
albumie tej szwedzkiej grupy znacznie
więcej. Nie znaczy to rzecz
jasna, że Nocturnalia ugrzęźli na
jakichś artystycznych mieliznach,
ale "III: Winter", a już szczególnie
początek tej płyty, zdecydowanie
rozczarowuje. Długaśny "The Calling"
na początek brzmi bowiem niczym
utwór Muse, ale z tych słabszych,
a w dodatku utrzymany w
klimatach retro. "Spell Of The
Night" jest ciekawszy, szczególnie
dla fanów klasycznego rocka lat
70., ale następny w kolejności "By
Nature" to znowu klimaty Muse,
przefiltrowane jednak przez nowe/
stare elementy przypomniane niedawno
przez Royal Blood. Czyli
zero zaskoczeń, a "Come Alive",
kolejny siedmiominutowiec, to już
nudy na pudy - coś z ballady, coś
ze starego rocka, ale to typowe flaki
z olejem, nic więcej. Jak by zaś
na to nie patrzeć to już połowa
płyty, robi się więc nie za wesoło...
Na szczęście dalej jest już znacznie
lepiej. "Forsaken" uderza szybkim
tempem i hardrockową mocą, mimo
tego, że sound tego albumu nie
jest jakiś szczególnie ciężki, co potwierdza
też "Beyond The White".
Mocarny "Winter Hymn" to wypadkowa
doom metalu/hard rocka
spod znaku wczesnego Black Sabbath
- aż szkoda, że kończy się tak
szybko. Szybciutko dostajemy jednak
finałowy "The Son", jak dla
mnie perełkę "III: Winter", utwór
na styku progresywnego rocka i
balladowego grania Wishbone
Ash, wzbogacony elementami psychodelii.
Czyli strona A słabsza,
strona B porywająca, więc po
uśrednieniu: (4).
Wojciech Chamryk
Ogre - Thrice As Strong
2019 Cruz Del Sur Music
Od dobrych 20 lat - z krótką przerwą
na oddech - panowie z Ogre
robią swoje, grając archetypowego
hard rocka. Taka postawa zasługuje
na szacunek, bowiem nawet pobieżny
przegląd sytuacji na amerykańskich
listach przebojów uzmysławia
jak dalekie są gusta tamtejszej
publiczności od tego, czego
słuchano powszechnie jeszcze w
latach 70. i 80. ubiegłego wieku.
Obecnie klasyczny rock czy hard
'n'heavy interesuje w USA nielicznych
słuchaczy, podobnie zresztą
jak w Europie czy innych częściach
świata. Jednak każdy, kto
zdecyduje się sięgnąć po "Thrice
As Strong", piąty już studyjny album
w dyskografii tria z Maine, na
pewno nie będzie rozczarowany.
Zespół sprawnie łączy w zwartą całość
hardrockowe i metalowe patenty
z dawnych lat, równie wiarygodnie
brzmiąc w mocarnych, kojarzących
się z wczesnym doom
metalem walcach pokroju "The
Future" jak też szybkich, kąśliwych
numerach typu "Hive Mind", kojarzący
się z najlepszymi latami
UFO ery młodszego Schenkera. A
to w żadnym razie nie wszystko,
bo mamy tu jeszcze szybsze i wolniejsze
utwory w duchu starego
Black Sabbath, odniesienia do
bluesa ("King Of The Wood") czy
psychodelii ("Cyber-Czar") - może
dzięki Cruz Del Sur Music Ogre
zdołają wreszcie szerzej zaistnieć,
bo niewątpliwie na to zasługują.
(5)
Wojciech Chamryk
Orodruin - Ruins Of Eternity
2019 Cruz Del Sur Music
Długie przerwy wydawnicze stają
się obecnie w metalowym światku
swoistą normą i pewnie taki stan
rzeczy będzie się pogłębiać, wraz z
ekspansją cyfrowych metod dystrybucji
muzyki. Orodruin również
wystawili cierpliwość swoich fanów
na nielichą próbę, bowiem od premiery
ich poprzedniego albumu
minęło ponad 16 lat. W obecnych
realiach muzycznych to szmat czasu,
ale z drugiej strony zespół nigdy
nie był jakoś szerzej znany, zaś
fani metalu są bardziej stali w
uczuciach. Zwolennicy debiutanckiej
płyty "Epicurean Mass" na
pewno więc sięgną po "Ruins Of
Eternity", młodsi słuchacze też nie
powinni się wahać, bo to podręcznikowy
wręcz przykład tego, jak
grać klasyczny heavy/doom metal
w duchu lat 70. i 80. Zespół potwierdza
w tych mocarnych, surowych,
pełnych dostojeństwa i melancholii
utworach, że nie bez powodu
fani określają go legendą
amerykańskiego doom metalu -
fakt, dorobek Orodruin nie jest
zbyt imponujący na tle dyskografii
choćby Pentagram, Saint Vitus
czy The Obsessed, ale ich muzyka
jest równie efektowna. Z jednej
strony archetypowa, bazująca na
dokonaniach mistrzów gatunku z
Black Sabbath posępny, złowieszczy
"Forsaken", bardziej melodyjny
"Letter Of Life's Regret", ale
też świeża i porywająca energią,
tak jak w chwilami szybszych, bardziej
dynamicznych utworach w
rodzaju "Into The Light Of The
Sun" czy "Hell Frozen Over". (5)
mogę więc dać bez żadnej przesady,
oby tylko na kolejną płytę panowie
nie kazali nam czekać przez
kolejne kilkanaście lat...
Wojciech Chamryk
Planet Hell - Mission Two
2019 Mad Lion
Już debiut Planet Hell "Mission
One" był płytą znakomitą, ale
teraz Przemek Latacz i spółka
proponują dzieło jeszcze bardziej
dopracowane i urozmaicone, tym
razem już w pełni zespołowe. Katowicka
formacja gra progresywny
death metal na poziomie dostępnym
nielicznym wybrańcom, nieustannie
poszukując i eksperymentując,
a do tego łącząc solidny, metalowy
cios z urozmaiconym, zaawansowanym
technicznie graniem.
Na takie podejście stać tylko
największych wizjonerów, by przypomnieć
choćby płyty Death, Cynic
czy Atheist, że nie wspomnę
już o ulubieńcach Przemka z Voivod.
O dosłownych, muzycznych
wpływach nie ma tu rzecz jasna
mowy, ale to ta sama ścieżka twórczych
eksperymentów, chęć ciągłego
rozwoju i wyjścia poza gatunkowe
getto do krainy jeszcze bardziej
fascynujących, nowych i oryginalnych
dźwięków. Dlatego
"Mission Two" zyskuje z każdym
kolejnym przesłuchaniem, ciągle
odkrywam na niej coś nowego i
równie fascynującego, w tym patenty
nie mające absolutnie nic
wspólnego z metalem, błyskotliwe
rozwiązania aranżacyjne, jak również
czyste, zaskakujące wokale
Przemka - to niby tylko niewiele
ponad 40 minut muzyki, ale pomysłami
z "Mission Two" spokojnie
można by obdzielić i kilkanaście
albumów. Zaciekawia też
RECENZJE 161
Przemkowa interpretacja "Solaris"
Stanisława Lema, co pewnie
również zachęci sporo zwolenników
naszego klasyka S-F do sięgnięcia
po tę płytę. W dodatku wydaną
równie efektownie co debiut:
w książkowym formacie digibooka
A5, bogato ilustrowanego, z tekstami
i ich tłumaczeniami. Zespół już
zapowiada "Mission Three", inspirowaną
"Summa Technologiae"
Lema, czyli już po doborze tematu
widać, że nie zamierza spoczywać
na laurach czy sięgać do oczywistych
pomysłów. "Mission One"
dałem w recenzji (6), ale "Mission
Two" bije ją na głowę, tak więc najzwyczajniej
zabrakło mi już skali,
zresztą jakiekolwiek notki i oceny
w przypadku takiej(!) muzyki nie
mają większego sensu.
Wojciech Chamryk
Power Theory - Force Of Will
2019 Pure Steel
Power metal ma się w Stanach
Zjednoczonych całkiem nieźle. Nie
mam tu rzecz jasna na myśli strony
komercyjnej, ale pod względem artystycznym
tamtejsze zespoły zdecydowanie
dają radę, potwierdzając,
że osiągięcia z lat 80. nie są już
tylko i wyłącznie zamierzchłą przeszłością.
Jedną z młodszych grup
kultywujących z powodzeniem dawne
tradycje jest Power Theory z
Pensylwanii. Na jej czwarty album
fani musieli trochę poczekać, ale
mało który zespół po zmianach
składu, z roszadą za mikrofonem
włącznie, jest w stanie pracować
błyskawicznie. Ważne, że nowy
wokalista Jim Rutherford bez
problemu wpasował się w zespół,
dzięki czemu "Force Of Will" tylko
zyskuje. Jak dla mnie minusem tej
płyty jest tylko cyfrowe, pozbawione
mocy dawnych nagrań brzmienie,
ale cała reszta trzyma już poziom.
Przeważają tu szybkie, dynamiczne
utwory, ze świetnym "Spitting
Fire" z wokalnym udziałem
Pieta Sielcka na czele, ale zespół
nie zapomina też o balladach ("Albion")
czy nieco lżejszych kompycjach
w rodzaju "Bringer Of Rain"
stanowiących przeciwwagę dla pełnych
patosu numerów typu "If Forever
Ends Today". (5) zasłużona.
Wojciech Chamryk
Praying Mantis - Keep It Alive
2019 Frontiers
Praying Mantis to brytyjski zespół
grający melodyjną odmianę
rocka/metalu. Wyróżniają go harmonicznie
zgrane gitary i urozmaicone
linie wokalne zainspirowane
muzyką Thin Lizzy i Wishbone
Ash. Do Polski zespół przyjechał
po raz pierwszy 2 listopada 2019r.
i wystąpił w krakowskim klubie
Zaścianek wraz z rodzimymi kapelami:
Axe Crazy oraz Roadhog.
W 2019 roku przypada 40-ta rocznica
powstania nowej fali brytyjskiego
heavy metalu (NWOBHM),
tak więc Praying Mantis ma co świętować.
Obecnie grupa koncertuje w
składzie: Tino Troy - gitara, chóry;
Chris Troy - gitara basowa,
chóry; John "Jaycee" Cuijpers -
główny wokal; Andy Burgess -
gitara; Hans in 't Zandt - perkusja,
chóry. "Keep It Alive" to kolejny
album koncertowy legendy NW
OBHM Praying Mantis, który został
wydany 6 grudnia 2019r.
przez Frontiers Records. CD +
DVD nagrano 28 kwietnia 2018r.
na piątej edycji festiwalu Frontiers
Rock w Mediolanie we Włoszech.
"Keep It Alive" zawiera największe
hity grupy: "Captured City", "Panic
In The Streets", "Children Of The
Earth". Pojawiają się również utwory
z ostatniej płyty Praying Mantis
pt. "Gravity" wydanej w 2018r.
tj. "Keep It Alive", "Mantis Anthem".
Zazwyczaj nie przepadam
za nagraniami z koncertów, ponieważ
po pierwsze reakcje publiczności
przeważnie zakłócają odsłuch
utworów, a po drugie brakuje tego
specyficznego koncertowego klimatu,
gdy człowiek podryguje w
rytm muzyki wraz z dzikim tłumem
pozostałych fanów zespołu.
Jednak album "Keep It Alive" pozytywnie
mnie zaskoczył. Publiczność
w żaden sposób nie przeszkadza
w odbiorze poszczególnych
utworów, słychać i widać, że muzycy
świetnie się bawią podczas występu,
czego dowodem jest m.in.
odśpiewanie "sto lat" dla Tino Troya.
Ponadto po tylu latach obecności
na scenie Preying Mantis
nadal brzmią świetnie, a ich gitarowe
riffy wciąż fascynują. (4,5)
Simona Dworska
Pretty Maids - Undress Your
Madness
2019 Frontiers
Pretty Maids prawdopodobnie nie
trzeba nikomu przedstawiać, ale
żeby formalności stało się za dość,
napiszę, że to pochodzący z Danii
zespół hard/heavymetalowy, który
powstał w 1981 roku z inicjatywy
wokalisty Ronniego Atkinsa oraz
gitarzysty Kena Hammera. Obecni
członkowie grupy to: Ronnie
Atkins - wokal; Ken Hammer -
gitara; Rene Shades - gitara basowa;
Allan Tschicaja - perkusja;
Chris Laney - klawisze, gitara.
Grupa 8 listopada br. za pośrednictwem
Frontiers Records
wydała 16-ty już album studyjny
pt. "Undress Your Madness".
Produkcją zajął się Jacob Hansen.
Perkusistą podczas nagrań był
Allan Sorensen, który w lipcu br.
odszedł z zespołu. Jego miejsce zajął
Allan Tschicaja, który już
wcześniej grał z Pretty Maids.
Pretty Maids jest "sprawdzoną firmą"
już od lat 80-tych i od tego
czasu regularnie wydaje płyty
(pierwszy album grupy pt. "Red,
Hot and Heavy" ukazał się w
1984r.). "Undress Your Madness"
słuchałam kilkukrotnie i za
każdym razem z przyjemnością -
utwory są bardzo melodyjne, rytmiczne,
mają chwytliwe refreny, a
teksty, których autorami są Ronnie
Atkins i Ken Hammer, dają
do myślenia. Jeśli komuś podobały
się wcześniejsze albumy grupy tj.
"Motherland" (2013), "Louder
Than Ever" (2014) czy "Kingmaker"
(2016), to znajdzie tu coś dla
siebie. Zespół nadal w większym
stopniu pozostaje w klimacie melodyjnego
hard rocka jedynie z domieszką
heavy. Trochę cięższych
brzmień z ostrymi riffami możemy
usłyszeć w utworach "If You Want
Peace (Prepare For War)" i "Slavedriver".
Album pokazuje, że chrapliwy
głos Ronniego Atkinsa w
dalszym ciągu brzmi dobrze, a Ken
Hammer wciąż potrafi przygotować
interesujące solo na gitarze.
Do tego należy jeszcze dodać mocno
brzmiące bębny, miarowe tony
basu oraz elektroniczny dźwięk
klawiszy. Oczywiście na płycie nie
mogło również zabraknąć ballad -
drapieżnej "Will You Still Kiss Me
(If I See You In Heaven)" oraz
spokojniejszej, bardziej komercyjnej
"Strength Of A Rose". Słuchając
"Undress Your Madness" początkowo
można mieć wrażenie, że "to
już gdzieś było", ale mimo wszystko
album jest wart uwagi każdego
fana hard and heavy. Pretty
Maids nadal są w formie, aż chce
się zarzucić włosami, a nogi same
podrygują w rytm muzyki. (5)
Simona Dworska
Prime Creation - Tears Of Rage
2019 Self-Releses
Nie pamiętam czy słyszałem debiutancki
album tego szwedzkiego
zespołu, ale nawet jeśli nie, to po
zapoznaniu się z jego następcą
"Tears Of Rage" absolutnie nie
mam takiego zamiaru. Prime Creation
grają bowiem mdły, nudny i
tak monotonny heavy metal, że z
każdym kolejnym utworem moje
zdziwienie, że firmują ten materiał
tak doświadczeni muzycy, było
coraz większe. Na dobrą sprawę to
gdyby nie wokalista Esa Englund
($ilverdollar, Hellshaker) byłoby
tu naprawdę marniutko, bo w większości
utworów tylko on przyciąga
uwagę - o ile oczywiście nie
wpadnie na pomysł "ubarwienia"
tego czy owego numeru growlingiem,
pasującym tu niczym pięć do
nosa. Plusy to "Walk Away", surowy,
dynamiczny kawałek z zadziornym
śpiewem i fajna, patetyczna
ballada "Endless Lanes". Reszta
to jakieś syntetyczne, pozbawione
mocy parodie power metalu,
nawiązania do popu z nowomodną,
pulsującą elektroniką w tle czy
pseudo przebojowe refreny - podziękuję
więc, bo na taki "metal" jestem
już najwyraźniej za stary . (1)
Wojciech Chamryk
Pripjat/Hell:on - A Glimpse Beyond
2019 The Trawling Chaos
Split to forma wydawnictw bardzo
popularna w metalowym podziemiu.
Mnie, podobnie jak bootlegi,
nie za bardzo odpowiadają. Po "A
Glimpse Beyond" sięgnąłem dzięki
Pripjat, niemieckiemu zespołowi
z korzeniami sięgającymi Ukrainy.
Na tej płytce odnajdziemy ich
cztery nowe utwory plus intro.
Wszystkie z nich to wściekły i
wrzaskliwy thrash, ale napisany i
zagrany w sposób przemyślany,
precyzyjny a zarazem interesujący.
Składa się to na naprawdę wyśmienity
materiał. Tym większy żal, że
nie jest to samodzielna EPka, chyba,
że muzycy nagrali już kolejny
album, a te kompozycje stanowią
jego część. Gdyby tak było mógłbym
muzykom Pripjat wybaczyć.
Uzupełnieniem tego splitu są nagrania
ukraińskiego death-metalowego
Hell:on. Jeżeli dobrze sprawdziłem
są to również nowe i niepublikowane
do tej pory nagrania.
Ukraińcy również stawiają na
wściekłość, ale ta ich pasja strasznie
mnie wynudziła. Nie powiem,
w "Spreading Chaos" wykorzystali
a la orientalny temat na bazie którego
stworzyli wyśmienite akustyczne
zwolnienie, natomiast w
"B.S.B." muzycy próbowali wykre-
162
RECENZJE
ować mroczny i tajemniczy klimat.
Jednak to za mało aby zainteresować,
kogoś, kto na co dzień nie
słucha death-thrashu. Zdecydowanie
wolę Pripjat, którzy udowodnili,
że warto na nich stawiać jeśli
chodzi o młode pokolenie kapel
thrash metalowych. Ze względu na
formułę splitu bez oceny.
\m/\m/
Quayde LaHüe - Love Out Of
Darkness
2019 Adult Fantasy
"Love Out Of Darkness" jest długograjającym
debiutem tej amerykańskiej
grupy, ale gra w niej aż
3/5 składu Christian Mistress, też
śpiewa dziewczyna, a stylistyka
jest również podobna - hard'n'
heavy na modłę przełomu lat 70. i
80. ubiegłego wieku. Jennie Fitton
jednak daleko do poziomu Christine
Davis, a i nowa muzyka Wulfa,
Diedricha i Storey'a też niczym
szczególnym nie zachwyca -
płyty Christian Mistres, zwłaszcza
"Possession", jako całość podobały
mi się znacznie bardziej.
Nie znaczy to rzecz jasna, że na
"Love Out Of Darkness" nie ma
dobrych utworów: surowy opener
"Give Me Your Love (Don't Take
Mine)" jest całkiem całkiem, "It
Still Burns" również, podobnie jak
dynamiczny "Heart Of Stone".
Reszta materiału jest już jednak
jakaś taka bezbarwna i wymuszona,
szczególnie w utworach niepotrzebnie
chyba rozwlekanych do
ponad pięciu minut. "Before The
Storm" to ni pop, ni ballada - trwa
niby tylko 4'25, ale też wlecze się
w nieskończoność; średnio wypada
też rock'n'rollowa stylizacja "Right
To Rock", bo jednak Joan Jett nawet
na słabszych płytach wypadała
w tej konwencji znacznie lepiej.
Quayde LaHüe mają więc potencjał,
jest na na tej płycie kilka przebłysków,
ale jednak spodziewałem
się po "Love Out Of Darkness"
czegoś więcej. (3)
Wojciech Chamryk
Quiet Riot - Hollywood Cowboys
2019 Frontiers
Reaktywowane przez Frankiego
Banaliego w 2010 roku Quiet
Riot miało cały czas pod górkę. Na
samym początku problem z wokalistą
(Mark Huff wyleciał za zapominanie
tekstu i przez trzy koncerty
zastępował go Keith St. John,
po czym został wymieniony na
Scotta Vokouna, a ten - na Jizziego
Pearla). W 2014 roku wychodzi
Quiet Riot "10", lecz jedynie w
plikach mp3. Zespół się dziwi, dlaczego
niefizyczny album się nie
sprzedaje, więc po paru miesiącach
można go dostać tylko na torrentach.
Jizzy odchodzi, a do składu
dołącza Seann Nicols i z tym panem
zespół nagrywa "Road Rage".
Płyta jest gotowa do wydania, lecz
Seann wylatuje, gdyż upomina się
o godziwą zapłatę za koncerty i ma
uwagi co do jakości miksu. Na jego
miejsce wskakuje młody James
Durbin, który przepisuje teksty
oraz linie wokalne i słyszymy go w
ten sposób na "Road Rage". Lineup
wydaje się stabilny, więc po wydaniu
koncertówki "One Night in
Milan" (którą zresztą opisywałem),
zespół bierze się za pracę nad
kolejnym albumem. Czy tutaj również
coś poszło nie tak? Otóż jak
podejrzewacie - tak. Owszem, James
bez problemu nagrał z zespołem
album, lecz postanowił opuścić
skład we wrześniu chcąc skupić
się na swojej karierze solowej. Problem
w tym, że premiera "Hollywood
Cowboys" miała miejsce w
listopadzie. Przez ten czas na miejsce
wokalisty powrócił Jizzy Pearl,
a Frankie Banali powrócił po paru
miesiącach za perkusję, gdyż od
maja na koncertach zastępowali go
Johnny Kelly i Mike Dupke. Jak
się okazało dopiero niedawno -
Frankie opuszczał koncerty z powodów
zdrowotnych - dopadł go
rak wątroby. Zbaczam jednak z
dzisiejszego tematu, którym jest
album "Hollywood Cowboys" -
najnowszy album Riotów. Jak prezentuje
się na tle poprzedniego wydawnictwa
oraz albumów ze ś.p.
Kevinem DuBrowem? Płytkę otwierają
trzy utwory, które były jednocześnie
singlami promującymi
płytę przed premierą. Niestety, wypadają
co najwyżej przeciętnie.
"Don't Call It Love" jest strasznie
zamulaste i gdy ukazało się 27
sierpnia na YouTubie - przesłuchałem,
wyłączyłem i zapomniałem,
że w ogóle wyszło. Riff przewodni
brzmi jak żywcem wyjęty z
"Saints of Los Angeles" od Motley
Crue, choć konia z rzędem dla tego,
kto go usłyszy, ale czemu, to o
tym potem. Drugi z singli - "In the
Blood" - został okraszony teledyskiem
pijącym do niskobudżetowych
westernów XX wieku, jak
"The Good, The Bad, The Ugly".
Teledysk ładny, choć utwór przeciętny.
Refren co prawda może zostać
w głowie, lecz ostatnie, co mi
przychodzi do głowy to to, że jest
to Quiet Riot - w stylu zespołu nie
pozostało nic charakterystycznego,
co identyfikowało go w latach 80.,
a później 90. Sytuację próbuje ratować
kawałek numer trzy (i zarazem
drugi wydany singiel) -
"Heartbreak City". Tutaj możemy
zaznajomić się z syndromem, który
dopadł utwory na tej płycie -
"Zacznij się super, a potem rób co
chcesz". Kawałek zaczyna się
świetne i zaczyna bujać słuchacza,
lecz po chwili odpuszcza i zaczyna
się rozpływać. Takie nie wiadomo
co. Sytuację płyty ratuje utwór #4
i tym samem pierwszy nie-singiel -
"The Devil You Know" - wreszcie
szybka i zwarta kompozycja, która
może wpaść w ucho. Jest to chyba
mój ulubiony kawałek z płyty
wzbogacony dźwiękami Hammondów
Neila Citrona, który również
produkował ten album. Jest to także
ostatni tekst spod pióra Jacoba
Buntona, gdyż na tym albumie
znajdziemy kilku autorów słów.
Kolejnym z nich jest Neil Turbin
(tak - ten były wokalista Anthraxu
z pierwszej płyty), który zapewnił
nam kawałek "Change Or Die" -
kompozycja fajna i jedna z lepszych
na płycie. Turbin napisał dla
zespołu utwór #7 - "Insanity" - słychać
to dobrze, gdyż oba te utwory
są szybkie, a linia wokalu jest bliska
Neilowej. "Szaleństwo" samo w
sobie jest również bardzo fajnym
kawałkiem, a w obu kawałkach w
chórkach usłyszymy również Neila
Turbina. Rodzynkiem na płycie
jest kompozycja #6 - "Roll On".
Jest to bowiem klasyczny bluesowy
kawałek napisany tym razem przez
Augusta Younga. Nie pasuje on
kompletnie do stylistyki płyty i innych
utworów, lecz gdybyśmy zagłębili
się w historię koncertową
Quiet Riot i zamiłowania Kevina
DuBrowa do zespołów takich jak
choćby Humble Pie czy Small Faces,
dojdziemy do wniosku, że
"Roll On" równie dobrze mogłoby
się znaleźć na poprzednich albumach
grupy jeszcze za życia frontmana.
Solidna porcja bluesa od
klasycznego zespołu heavymetalowego.
Niestety, chwalenie tej płyty
kończy się z kawałkiem "Hellbender",
którego słowa zostały nam
zapewnione tym razem już przez
Jamesa Durbina (i tak do końca).
Utwór okej, ale nic poza tym - jedynie
refren może zostać przez
chwilę w głowie, ale nic szczególnego.
Tak samo z kolejnym utworem
- "Wild Horses". Zapadł mi w
pamięci jedynie dlatego, że linia
wokalu w zwrotce bardzo przypomina
mi "Monkey Business" od
Danger Danger. "Holding On" natomiast
wyparłem z pamięci -
utwór do przewinięcia. Sytuację ratuje
trochę "Last Outcast" - spoko
kawałek z fajnym beatem perkusji i
szybkim refrenem - jeśli zdecydujecie
się na odsłuch albumu, to warto
sprawdzić. Wydawnictwo zamyka
"Arrows and Angels" i podobnie,
jak choćby "Wild Horses" jest totalnie
bezpłciowa i nie do zapamiętania.
Tytuł pamiętam jedynie dlatego,
że kojarzy mi się z "Beggars and
Thieves" z "Rehab" - tamten kawałek
również był przeciętny, ale
dzięki wokalowi DuBrowa potrafił
zostać w pamięci. Nie wiem, co
mam zrobić z tym albumem. Ponownie
dostaliśmy coś, co nie brzmi
jak Quiet Riot i coś, co jest strasznie
źle zmiksowane. Tak, jak w
przypadku poprzednich płyt, opiekę
nad albumem sprawował przyjaciel
Frankiego Neil Citron i znów
niestety położył sprawę. Wokal i
perkusja są wyciągnięte zbyt "do
przodu" zagłuszając kompletnie
riffy gitary i linie basu, które nikną
w tle. Przez ten zabieg kawałki tracą
na mocy i piosenki, które mogłyby
kopać tyłki, są jedynie dobrymi
pozycjami. Nie pomaga również
wokal Jamesa, który owszem
- jest dobry, ale kompletnie nie pasuje
do zespołu i ma zbyt mało mocy
w kawałkach, której tej mocy
potrzebują. Wszystko sprawia, że
płyta jest bezpłciowa oraz nudna i
mimo, że jestem wielkim fanem
Quiet Riot, to płytę przesłuchałem
jedynie kilka razy i wątpię, że
będę do niej regularnie wracał. Nie
mam w niej żadnego punktu zaczepienia
i nie, nie jestem zakażony
wirusem "bez Kevina nie ma QR" -
płytę z Paulem Shortino ubóstwiam,
a wokaliści tacy, jak Mark
Huff czy Scott Vokoun świetnie
wpasowywali się wokalnie na koncertach.
Niestety, ale w tej płycie
(jak i w poprzedniej) zabrakło mocy
i pomysłów od duetu DuBrow -
Cavazo, którzy w latach od 1983
do 2003, prawie, że nieprzerwanie
nadawali, wraz z Frankiem za garami,
wyraz temu zespołowi. Pozostaje
liczyć na to, że przy następnym
albumie (jeśli takowy powstanie),
za produkcję weźmie się
kto inny, a wokalista zapewni odpowiednią
moc piosenkom, które
się tam znajdą. (2.5)
Rage - Wings Of Rage
2020 Steamhammer/SPV
Maciej Uba
Która to już płyta Rage? Hmmm,
sam już szczerze mówiąc straciłem
rachubę. Jednakże w przypadku
tego zespołu ilość zazwyczaj idzie
w parze z jakością. Tym razem
Peavy Wagner również nie zawiódł
swoich słuchaczy. Słowo "rage"
w tytule sugeruje (a Peavy to potwierdza),
iż od strony muzycznej
album ten miał z samego swojego
założenia kwintesencją stylu grupy,
takim Rage w pigułce. Czy owe
założenie udało sie zrealizować? A
owszem. Już utwór otwierający całość
zatytułowany "True" pokazuje
nam to, co zarówno w stylu Rage,
jak i całym niemieckim heavy/ po-
RECENZJE 163
wer metalu najlepsze. Więcej przykładów?
Proszę bardzo. Taki "Tomorrow"
to utwór, który posiada
dość chwytliwe melodie i ma w sobie
pewne echa stylistyki Judas
Priest. Solówka jednakże już przypomina
jednoznacznie, że mamy
do czynienia z naszymi sąsiadami
zza Odry. Kolejny przykład kwintesencji
stylu to utwór "Shine The
Light", dość epicki, balladowy i
chwytający za serce (mimo tej kiczowatości
charakterystycznej dla
tego gatunku). Moją uwagę zwrócił
jeszcze kawałek "Tomorrow", zwłaszcza
ten chóralny śpiew na początku
oraz w refrenie. Poza tym
na "Wings Of Rage" Peavy i chłopaki
otwarcie wracają do swojej
przeszłości. Bo jakże inaczej nazwać
utwór o dość tajemniczym tytule
"HTTS 2.0". Okazuje się jednak,
że jest to nic innego jak nowa
wersja kawałka "Higher In The
Sky". Trzeba przyznać, że w tym
wcieleniu ta piosenka nabrała pewnej
nowej mocy. Cóż można jeszcze
można o tym krążku napisać...
Starych fanów przekonywać
nie trzeba, natomiast ci młodsi,
którzy zespołu nie znają mogą ten
album potraktować jako początek
swojej przygody z muzyką Rage.
(5)
Bartek Kuczak
Ripper - Sensory Stagnation
2019 Unspeakable Axe
Na najnowszym MLP Ripper w
żadnym razie nie zamierzają zwalniać.
Death/thrash w ich wykonaniu
jest więc wciąż ostry, szaleńczy
i totalnie bezkompromisowy, zresztą
chilijskie zespoły już nas do
tego przyzwyczaiły. Fakt, poza nawalanką
na najwyższych obrotach
nie ma w tych utworach praktycznie
niczego innego, ale w tej stylistyce
chłopaki są naprawdę dobrzy
i trzeba im to oddać. Poza intro
"Dissociation" mamy tu cztery
właściwe utwory. Najlepiej bronią
się numer tytułowy z basową solówką
i rozpędzony na maksa,
gniewny "Terror Streets", ale fani
takiego podziemnego metalu pewnie
i tak łykną ten materiał w całości,
poza wersją cyfrową dostępny
też na CD i kasecie. (3,5)
Wojciech Chamryk
Risen Prophecy - Voices From
The Dust
2019 Metal On Metal
Brytyjski Risen Prophecy to zespół,
który w ciekawy sposób łączy
epickość wczesnego Manowar z
elementami thrashu oraz speed
metalu. Wyobraźcie sobie, że
gdzieś na początku lat osiemdziesiątych
Joey DeMaio spotyka Toma
Arayę i po paru głębszych postanawiają
stworzyć sobie wspólny
projekt. Wyszło by coś w stylu Risen
Prophecy właśnie. A to nie
wszystko. Dodajmy do tego szczyptę
riffów w stylu Led Zeppelin...
Mieszanka wybuchowa, nieprawdaż?
"Voices From The Dust" zawiera
długie i dość rozbudowane
kompozycje. Pewne ozdobniki dodają
im sporej dramaturgii. Jeśli
chodzi o to, to owe budowanie
chłopaki mają opanowane do perfekcji.
Instrumentalne intro zatytułowane
"Summoning Whispers"
może być lekko mylące, gdyż po tej
nastrojowej melodyjce mamy już
nawałnice w formie kawałka "The
Flames Of Conummation". Więcej
heavy metalu znajdziemy na przykład
w takich kawałkach, jak "The
Tower in Shinar" (trochę słyszalne
wpływy Manilla Road) czy kończącym
"Vengeance from Above". Generalnie
można posłuchać. (4)
Ritual Steel - V
2019 Pure Steel
Bartek Kuczak
Okładka jakby mroczniejsza od
wcześniejszych, ale muzycznie Ritual
Steel wciąż kultywuje tradycje
germańskiego metalu lat 80. Jest
więc surowo i mocno, z konkretnymi
riffami i dobrze brzmiącą perkusją,
ale nie brakuje też melodii i
całkiem chwytliwych refrenów.
Dobrymi przykładami takiego podejścia
są "Does Tomorrow Exist",
rozpędzone, dla mnie najciekawsze
na tej płycie "Civil Unrest" i
"Doomonic Power" czy mroczny
"The Ritual Steel Hammer". Sven
Böge oszczędnie dozuje krótkie,
przemyślane w każdej nucie solówki,
wokale Johna Casona to też
mistrzostwo - mają chłopaki pecha,
że nie mogli zacząć grać tak z 15
lat wcześniej, bo byliby teraz pewnie
w zupełnie innym miejscu.
Nie ma też co ukrywać, że w kilka
utworów wkradło się zbyt dużo
monotonni, co szczególnie doskwiera
w "Kingdom Of Death", ale
jako całość "V" i tak jest udanym
albumem wartym uwagi. (4,5)
Wojciech Chamryk
Rob Halford - Celestial
2019 Legacy Sony Music
Anglosaskie kolędy, piosenki bożonarodzeniowe
i pastorałki znałam
już w dzieciństwie. Oczywiście nie
znałam ich tekstów ani na jotę tak
jak polskich kolęd, ale zawsze
przyjemnie kojarzyły mi się ze
świętami (nie znałam, o rozumieniu
oczywiście też nie ma mowy,
bo któż w dzieciństwie rozumiał i
polskie kolędy z ich "atoli" czy "rąbek
z głowy zdjęła"). I o ile polskie
kolędy nigdy nie brzmiały dobrze
w popowych czy rockowych aranżacjach,
te anglosaskie, choć często
równie stare (bo nawet z XIX wieku)
miały wrodzoną zdolność dopasowywania
się do współczesnych
rytmów. Prawdopodobnie wynika
to z faktu, że nasze rozumienie
muzyki rozrywkowej ma korzenie
we właśnie anglosaskiej, nie europejskiej
muzyce tradycyjnej. I oto
nadchodzi Halford. Bez ekipy Judas
Priest, bez muzyków "solowego
Halforda". Siada wraz z rodziną
(bratem i bratankiem), kumplami...
i kolęduje. Tak, Halford nagrywa
płytę, na której poza dwoma
numerami własnego pomysłu (w
tym jednym klasycznie heavymetalowym)
znajdują się same kolędy.
Można odebrać ją jako nierówną,
podejrzanie różnorodnie zaaranżowaną.
Można, wszak znajdują się
na niej aranżacje od od klasycznej,
jak w "Noel", która z powodzeniem
wybrzmiałaby w kościele, po metalową
jak w przypadku "Joy to the
World" czy "Good King Wenceslas".
Można, ale moim zdaniem wartość
tego krążka leży w jego charakterze.
To rodzinne kolędowanie, najlepsze
miejsce dla tego typu utworów.
Warto spojrzeć na "Celestial"
nie jak na kolejny heavymetalowy
szczebel w solowej karierze Halforda,
ale właśnie jak na kameralne
granie dla siebie. Na małe zaproszenie
Halforda do swojego
świata. Nie ciągnie Was? Spróbujcie.
Kilkadziesiąt lat temu nikt by
nie uwierzył, że potężny wokal Judas
Priest zaśpiewa nam XIX-wieczną
pieśń o Maryi rodzącej Jezusa
w Betlejem. (4)
Strati
RPWL - Live From Outer Space
2019 Self-Released
RPWL to zespół znany, lubiany i
doceniany w środowisku polskich
fanów rocka progresywnego. Gdy
sięgam po ich płyty zawsze zaskakuje
mnie ile w ich muzyce inspiracji
Pink Floydami (raczej tymi
już bez Rogera Watersa). Jednak w
wykonaniu Niemieckich muzyków
to żadna ujma, tym bardziej, że
dzięki kreowaniu niezwykłej atmosfery,
klimatu i nastroju bardzo
szybko zapomina się o tej specyfice
RPWL. Ostatnie płyty Niemców
to concept-albumy, niezwykle malownicze
i wciągające. W zasadzie
większość z nich ma swoje koncertowe
odpowiedniki. Nie inaczej
jest w wypadku "Live From Outer
Space", bowiem na pierwszym dysku
odegrana jest wersja "live" krążka
"Tales From Outer Space". A
znajduje się na nim występ formacji
zarejestrowany 7 kwietnia 2019
roku w holenderskim Zoetermeer,
w klubie De Boerderij. Atmosfera
muzyki i koncertu znakomicie oddaje
przesłanie samego konceptu
albumu. Jedyną różnicą jest to, że
kompozycje są trochę inaczej zaaranżowane
i bardziej się rozrastają.
Drugi dysk tego wydawnictwa
zawiera wybór utworów z wcześniejszych
płyt z "Hole In The Sky",
"Roses", "Unchain The Earth", czy
też "Masters Of World" na czele.
Także całość prezentuje się wyśmienicie.
Myślę, że każdy fan
RPWL będzie usatysfakcjonowany
tym albumem. Dodatkowo "Live
From Outer Space" ma swoja wersję
winylową, a także DVD, więc
każdy z adoratorów Niemców w
zależności od swoich preferencji
będzie mógł zadowolić każdy ze
swoich zmysłów od słuchu po
wzrok. (4)
\m/\m/
Running Wild - Crossing The
Blades
2019 SPV/Steamhammer
EPka "Crossing The Blades" to
zapowiedź nowego albumu żywej
legendy Running Wild. Jej zawartość
niczym nie zaskakuje i jest to
pierwszy plus. Kawałki utrzymane
są w typowej konwencji tego zespołu,
acz pozbawione są wigoru
znanego nam z pierwszych płyt.
Nie od dziś wiadomo, że wilk morski
stracił już kły, a kąsanie protezą
nie jest już takie straszne. Co
by nie pisać, lepiej słuchać takiego
prostszego Runninga niż plastikowego
potworka z niedawnych dokonań
Pana Kasparka. Kolejno
"Crossing The Blades", "Stargazed" i
"Ride On The Wildside" nie wy-
164
RECENZJE
chodzą z roli i słucha się ich bardzo
dobrze. W sumie więcej od tego
zespołu już nie wymagam. O
dziwo również nieźle wypadł cover
z repertuaru Kiss czyli "Strutter".
Rock'n'Rolf udanie zaadoptował
ten kawałek na potrzeby pirackiej
załogi. Gdyby Rolfowi Kasperkowi
udało się przygotować resztę
kompozycji w podobny sposób, powiem,
że nagrał dobrą płytę. A EPka
"Crossing The Blades" właśnie
to anonsuje.
\m/\m/
R.U.S.T.X - Center Of The Universe
2019 Pitch Black
Poprzednia płyta tej cypryjskiej,
rodzinnej grupy "T. T. P. M." była
udana, tak więc chętnie odpaliłem
kolejny materiał R.U.S.T.X. "Center
Of The Universe". Grupa z
powodzeniem podąża na tej płycie
obraną już wcześniej ścieżką, z pasją
i dużą estymą grając klasyczny
hard'n' heavy z przełomu lat 70. i
80. Świetnie pokazuje to już opener
"Defendre Le Rock"; dość surowy,
ale melodyjny, z zadziornym
śpiewem. Wokalnie udzielają się tu
zresztą wszyscy członkowie zespołu,
czyli trzy głosy męskie i Katerina,
grająca również na instrumentach
klawiszowych. Wpływa
to całkiem korzystnie na zróżnicowanie
partii wokalnych, choćby w
dynamicznym, kojarzącym się z
Rainbow lat 80. "Running Man"
czy bardziej melodyjnym, mającym
w sobie coś z Van Halen - te klawisze
- "Endless Skies", gdzie z kolei
mamy duet. Podobnie jest w tytułowym,
balladowym i najdłuższym
na płycie utworze tytułowym, w
klimaty AOR/późne Van Halen
uderza również "Wake Up". Są też
dwa bonusy CD: rozpędzony, surowy
brzmieniowo "Dirty Road" i
"Band On The Run", fajnie przearanżowana
przeróbka przeboju
The Wings ex Beatlesa - zaczynająca
się balladowo, dalej dynamiczna,
z solówką fortepianu. Fajnie
gra ta familia Xanthou, warto dać
jej szansę! (5)
Wojciech Chamryk
Sacrifizer - La Mort Triomphante
2019 Dying Victims Productions
Groźny image, takież pseudonimy,
ale debiutancka EP-ka tego francuskiego
kwintetu to kawał solidnego
speed metalu. Takiego bardziej w
stylu pierwszych płyt Slayer, Destruction
czy Sodom, w dodatku
z odniesieniami do thrash czy
black metalu, słyszalnego szczególnie
w opętańczych wokalach Sexumera.
Nie brakuje też nawiązań
do bardziej tradycjnego heavy,
przede wszystkim w mrocznym,
najnowszym "Morbid Envenomation".
Najnowszym, bo to wydanie
"La Mort Triomphante" jest akurat
wznowieniem materiału, pierwotnie
składającego się z sześciu
utworów. Dodatki to trzy numery
z kasetowego demo "Night Of The
Razors", brzmiące znacznie surowiej,
chociaż w żadnym razie nie
odstające stylistycznie i rzeczony
już "Morbid Envenomation", więc
obie strony winylowego krążka zostały
zapełnione siarczystą muzyką
w dawnym stylu - nową i ekscytującą
gdzieś w okolicach roku 1983,
teraz już po prostu ponadczasową i
ciągle aktualną. (4,5)
Wojciech Chamryk
Salem UK - Win Lose Or Draw
2019 Dissonance
Cztery studyjne krążki w niecałe
siedem lat to naprawdę niezły wynik,
zdecydowanie bliższy realiom
muzycznego biznesu lat 70. czy
80. niż tym obecnym, ale w końcu
Salem jest zespołem zakorzenionym
w tej prehistorycznej już epoce.
Szkoda tylko, że w porównaniu
z ubiegłorocznym "Attrition" jest
znacznie słabiej, wręcz nudno, tak
jakby zespołowi skończyły się już
pomysły. Owszem, wciąż nie brakuje
tu udanych nawiązań do czasów
świetności Nowej Fali Brytyjskiego
Metalu w postaci rozpędzonego
"Censored", równie dynamicznego
utworu tytułowego czy balladowego
"Blind", ale w innych
uworach Salem bardzo spuścił z
tonu, proponując jakieś rozrzedzone
popłuczyny, które raczej nie
miałyby szans wejść na poprzednie
płyty. Być może to skutek zmian
składu, bo jednak zastąpić taki gitarowy
duet jak Mark Allison/
Paul Macnamara to nie lada wyzwanie,
tym bardziej jednym tylko
instrumentalistą. Simon Saxby też
nie zawsze staje na wysokości zadania,
zbyt często brzmiąc niczym
sterany życiem Ozzy ("Victorious"),
tak więc "Win Lose Or
Draw" dotrze pewnie do tych najbardziej
fanatycznych fanów NW
OBHM. (2)
Wojciech Chamryk
Santa Cruz - Katharsis
2019 M-Theory Audio
Nie pamiętam co i jak ale przeglądając
YouTube natknąłem się na
któryś z kawałków Santa Cruz.
Zapamiętałem nazwę oraz to, że
grają dość sympatyczny glam metal.
No i pomyślałem, że jak nadarzy
się okazja warto o nich coś
skrobnąć. Taką okazją stała się ich
najnowsza płyta "Katharsis". Finowie
działają od 2007 roku nagrali
do tej pory cztery albumy, omawiany
"Katharsis" jest właśnie tym
czwartym. Liderem zespołu jest
Arttu Kuosmanen, który ukrywa
się za pseudonimem Archie Cruz.
Archie przede wszystkim jest wokalistą
i kompozytorem ale także
gra na gitarach. Przystępując do
nagrywania najnowszej produkcji
zaangażował zupełnie nowych muzyków.
Być może z tego powodu w
ich muzyce pojawiło się sporo
współczesnych brzmień, ale ciągle
punktem wyjściowym jest amerykański
glam lat 80. Można byłoby
teraz wypisać spore grono tych kapel,
które niewątpliwe inspirowały
i inspirują Archiego, ale muzyk
ten osiągnął pułap, gdzie komponuje
już muzykę wysoce zainfekowaną
własnym spojrzeniem na
dźwięki. Pewnie stąd też współczesne
spojrzenie na hard rocka oraz
fascynacja nowoczesnymi i alternatywnymi
brzmieniami rockowometalowymi.
Ogólnie kawałki z
"Katharsis" tryskają energią. Z pośród
nich można wybrać sobie sporo
tych ulubionych. Biorąc z brzegu,
opener "Changing Of Seasons",
który łączy tradycję glam i współczesnego
grania. Następny bujający
już w pełni nowoczesny "Bang
Bang". Czy też singlowy, trochę
stonowany, trochę alternatywny
ale na wskroś glamowy "Into The
War". W ten sposób można wybierać
do samego końca krążka. Po
prostu jest z czego wybierać. Poza
tym Archie pisze również świetne
balladowe utwory, tak jak "I Want
You To Mean It". Mamy też cover
"Time After Time", który jak dla
mnie wypadł blado. Niemniej fani
hard rocka i glamu we współczesnym
wydaniu będą zadowoleni, a
nawet może zachwyceni tym albumem.
Brzmienie i produkcja wydaje
się w porządku. Zajmował się
tym Kane Churko (Five Finger
Death Punch, Ozzy Osbourne,
Papa Roach), który dopisany jest
także jako współautor kompozycji.
Jednak w brzmieniu czasami tak
bywa, że dźwięki wydają się lekko
przytłumione, co nie do końca
mnie odpowiada. Na koniec zwrócę
jeszcze uwagę na okładkę, jej autorem
jest Tim LeNoir, który pracował
również dla Guns N' Roses
czy Rolling Stones. Myślę, że
"Katharsis" to aktualnie lektura
obowiązkowa dla wielbicieli hard
rocka i wszelkich jego odmian. (4)
\m/\m/
Sascha Paeth's Master Of Ceremony
- Signs Of Wings
2019 Frontiers
Sascha Paeth's Master Of Ceremony
to nowy projekt, prawdopodobnie
wymyślony na potrzeby
Frontiers Records. Dzięki czemu
jest duże prawdopodobieństwo, że
ten pomysł jeszcze trochę poegzystuje.
Niestety jest to formacja z kobietą
za mikrofonem, co mnie od
razu negatywnie nastawia do całości
materiału. Dzięki Sachy prawdopodobnie
muzyka Master Of
Ceremony ma sporo gitar. Dość
solidnie wygląda też sekcja rytmiczna,
w postaci gry basisty André
Neygenfinda (Avantasia) i perkusisty
Felixa Bohnke (Edguy). Czasami
brzmi to, jakby prawdziwy
heavy metal został wciśnięty w
przyciasne ubranko utkane z melodyjnego
power metalu. Najlepszymi
przykładami w tym wypadku są
otwierający "The Time Has Come" i
kawałek z konkretnym ciosem
"Sick". Jednak przytłaczająca większość
"Signs Of Wings", to wpadający
w ucho i łatwy melodyjny power
metal, który przypomina mieszankę
produkcji znanych nam z
płyt Within Temptation, Tarji i
innych. Słowem taka papka tych
wszystkich kapel z paniami za mikrofonem.
W tym wypadku, nawet
tytułowy utwór "Signs Of
Wings", który chciał zabrzmieć najbardziej
dojrzale, nie sprostał zadaniu.
Wyróżniają się tyko dwa
utwory, rytmiczny, z ciekawą melodią
i harmoszką w tle, "Radar"
oraz najlepiej skrojony przebój
"Where Woukd It Be". Pewnym
"odkryciem" zespołu jest wokalistka
Adrienne Cowan. Ci co uwielbiają
śpiew pań w mocniejszym i
melodyjnym graniu będą zachwyceni.
Dla mnie brzmi ona jak
wszystkie inne, nic specjalnego, tak
jak cała płyta "Signs Of Wings".
Szkoda tylko Saschy Paetha, bowiem
potrafi kreować znacznie ciekawszą
muzykę, ale na tę nie ma
takiego popytu, jak choćby na kolejny
zespolik z damskim głosem.
(3)
\m/\m/
RECENZJE 165
Savage Master - Myth, Magic
And Steel
2019 Shadow Kingdom
Savage Master nie zmieniają się.
Wciąż grają jakby trwał w najlepsze
rok 1983, a w zestawieniach
"Kerrang!" czy "Hit Parader" z
tamtego okresu mogliby śmiało rywalizować
z Bitch, Hellion, Riot
czy Cirith Ungol. Dodajcie do tego
słyszalne inspiracje brytyjskim
metalem z czasów świetności NW
OBHM i wszystko będzie jasne -
jeśli ktoś szuka w metalu nowości,
ceni eksperymenty czy poszukiwania,
to "Myth, Magic And Steel"
może odpuścić już na starcie, bo
niczego dla siebie na tej płycie nie
znajdzie. Wszelkiej maści oldschoolowcy
spod znaku hard'n'
heavy będą za to zachwyceni, bowiem
prosta, surowa, ale całkiem
też przy okazji melodyjna muzyka
Savage Master trafia idealnie w
punkt, a Stacey Peak śpiewa zadziornie,
niczym Betsy czy Ann
Boleyn za najlepszych lat. Dopełnia
to wszystko okładka w klimacie
fantasy (Mike Hoffman), a poza
wersją cyfrową trzeci album
Savage Master można zafundować
sobie również na longplayu,
kompakcie i kasecie - jak ma być
klasycznie, to bez półśrodków. (5)
Wojciech Chamryk
Screamer - Highway Of Heroes
2019 The Sign
Wydawałoby się, że tak niedawno
ukazał się debiutancki album
Screamer "Adrenaline Distraction",
a tu proszę, Szwedzi grają
już od 10 lat i właśnie wypuszczają
czwartą płytę długogrającą. Poprzednia,
"Hell Machine" sprzed
dwóch lat, najwyraźniej skrystalizowała
obecny skład zespołu, który
teraz, bez kompleksów i żadnych
obiekcji, robi to, co potrafi
najlepiej - gra oldschoolowy metal
w duchu przełomu lat 70. i 80.
Dlatego "Highway Of Heroes" na
pewno znudzi i rozczaruje zwolenników
nowoczesności w ciężkim
wydaniu, ale zafascynuje za to
zwolenników wczesnej NWOB
HM czy europejskiej sceny metalowej
tak do 1984 roku, kiedy to
nie tylko niemieckie, ale też belgijskie,
holenderskie czy szwedzkie
zespoły pojawiały się niczym grzyby
po deszczu, ale wiele z nich
wspominamy, a przede wszystkim
z przyjemnością słuchamy, do dnia
dzisiejszego. Co ważne Screamer
potrafi też zabrzmieć nader konkretnie,
bo nośne refreny nie wykluczają
mocarnej sekcji i surowych
riffów, a i Andreas Wikström
też ma kawał głosu - ręczę, że
gdy posłuchacie choćby "Ride On",
"Rider Of Death" czy "Caught In
Lie", to już się od tej płyty nie
uwolnicie. (5)
Wojciech Chamryk
Secret Chapter - Chapter One
2019 Crime
Secret Chapter to nowa nazwa na
scenie heavy/power metalowej.
Norwegowie istnieją ledwo dwa lata
i już mogą pochwalić się debiutem.
Tworzą go muzycy mało znani
ale na koncie mają współtworzenie
m.in. takich kapel jak Withem,
Maraton, Wild'n'Wicked, Intruder.
Poza tym mogą pochwalić się
współpracą z Ronni Le Tekro
(TNT), Tony Millsem (TNT),
Matsem Levenem (Yngwie Malmsteen,
Candlemass), Pagan's
Mind, Samanthą Fox oraz Circus
Maximus. Co do inspiracji chętnie
powołują się na klasyczny repertuar
Judas Priest, Accept, a także na
TNT i Queensryche, a nawet
Deep Purple. Po części jest to prawda
ale sprawę rozjaśnia pierwszy
kawałek z albumu "Chapter One",
którym jest "Baptized In Ecstasy".
Generalnie słuchając go mam wrażenie,
że jest to bardziej melodyjne
wcielenie HammerFall. Właśnie
przez pryzmat takiego power metalu
Norwegowie podają nam swoją
muzykę. Do tego dodają jeszcze
pewne elementy zaczerpnięte z
melodyjnego progresywnego power
metalu a także hard rocka (szczególnie
w sposobie wykorzystania
klawiszy). W ten sposób otrzymujemy
heavy/power metal w stylu
Secret Chapter. Jednak to, że
Norwegowie postawili na bardzo
melodyjną wersję swojej muzyki
nie oznacza, że jest ona źle skomponowana,
zagrana czy też nagrana.
Jest wręcz odwrotnie, w/g mnie
jest wszystko zrobione z dużą klasą.
Tego przywołanego "hammerfallowego"
wpływu na "Chapter
One" jest więcej, bo odnajdziemy
go także w utworach "The Great
Escape" i "Introspection". Żeby nie
było, że muzycy Secret Chapter
są gołosłowni, dla przykładu powołam
dwie kompozycje. Pierwsza
to "Humen Centipede" w której
odnajdziemy ślady Judas Priest
zmieszane z wpływami Uriah
Heep. Druga to "One Night Ain't
Enough" gdzie z pewnością jest coś
z Accept. Natomiast album wieńczy
jako bonus cover zespołu TNT
siarczyście zagrany "Everyone's A
Star". Te wszystkie przeróżne inspiracje
odnajdziemy w każdym z
kawałków. Jednak nie można też
odmówić norweskim muzykom
własnej inwencji, bo to dzięki niej
ich muzyka otrzymuje taki a nie
inny kształt. Jednak najbardziej
melodyjnym i chyba większym hiciorem
tego krążka jest "Heavy Metal
Love Affair". On z kolei może
kojarzyć się z najlepszymi power
balladowymi kawałkami Def Leppard.
Ma też jeszcze fatalne skojarzenia,
bowiem klawiszowe aranżacje
przypominają pewien "słynny
świąteczny przebój" ale może to
tylko udzieliła mi się przedświąteczna
atmosfera. Zwolennicy
heavy/poweru z łatwością odnajdą
się w propozycji Secret Chapter,
nawet mimo tego, że Norwegowie
proponują jej wersje bardziej nośną
i melodyjną. Zaś przeciwników na
pewno nic tu nie przyciągnie, nawet
te klasyczne odnośniki, tym
bardziej, że muzyka Norwegów jest
bardzo melodyjna. (4)
Serpent Warning - Pagan Fire
2019 Topillo
\m/\m/
Serpent Warning grają doom
metal w wydaniu najbardziej klasycznym
z możliwych, kontynuacją
w prostej linii dokonań ojców i mistrzów
gatunku z Black Sabbath.
Płyt nie wydają zbyt często - "Pagan
Fire" jest dopiero drugim albumem
w ich dyskografii - ale jak
już wejdą do studia na dłużej, to
jest czego posłuchać. Patos, dostojeństwo,
długie, rozbudowane
kompozycje, ultraciężkie riffy i wysoki
głos Jimiego Lehtijoki to znaki
rozpoznawcze fińskiej formacji,
miód na serce fanów takiego grania.
A dochodzą do tego jeszcze
słyszalne wpływy tradycyjnego
heavy, zarówno takiego spod znaku
Cirith Ungol, jak i formacji
nurtu NWOBHM, są echa klasycznego
hard rocka - takie numery
jak "Orient Eyes" czy "From The
Deep Below" tylko na tym zyskują.
Ciekawie rozwija się też finałowy
"August 1972", od klimatycznej
ballady do niezłego przyspieszenia,
kolejny dowód, że doom metal
wcale nie musi być powolny. (5)
Wojciech Chamryk
Shadow Warrior - Return Of The
Shadow Warrior
2019 BVB Promotion
Shadow Warrior powstał na początku
2019 roku, a już mamy możliwość
słuchania ich debiutanckiej
EPki "Return Of The Shadow
Warrior". Dodam, że zespół został
założony w Lublinie, należy do
nurtu NWOTHM i za mikrofonem
ma wokalistkę. Przesłuchując
kolejnych pięć kompozycji, w głowie
słuchacza przewijają się skojarzenia
z Judas Priest, Saxon, Iron
Maiden, Tokyo Blade, Angel
Witch itd. Ogólnie NWOBHM.
Jednak gdy docieramy do singlowego
"Wind Of The Gods" jesteśmy
już pewni, że największy wpływ na
lubelskich muzyków miał Iron
Maiden. Niemniej Shadow Warrior
to nie ekipa "kopistów", bowiem
do muzyki dodają wiele swojego
talentu, umiejętności, a przede
wszystkim serducha. Co stawia ich
wśród załóg prawdziwych i szczerych
w tym co tworzą. Generalnie
nie ma co czepiać się do poszczególnych
utworów. Każdy z nich naszpikowany
jest świetnymi i ostrymi
riffami oraz melodiami, tak jak
to powinno być w wypadku tradycyjnego
heavy metalu. Np. taki
"Wind Of The Gods" od pierwszego
przesłuchania nie daje człowiekowi
spokoju. Co nie znaczy, że innych
kawałków też sobie nie nucisz pod
nosem. Poza tym wszystkie pięć
utworów jest znakomicie zagrane,
ale to nie powinno dziwić, bowiem
muzycy od lat grali i tworzyli muzykę.
Większość ekipy Shadow
Warrior wcześniej współtworzyła
folkowy Black Velvet Band, a wokalistka
przez jakiś czas śpiewała w
znanym nam Highlow. Jak już
wspomniałem o Annie Kłos to
trzeba zaznaczyć, że to bardzo mocny
punkt tej kapeli. Ma znakomity
głos, wyśmienity feeling i świetne
eksponuje melodie. Brzmienie i
produkcja jest nienajgorsza, choć
płyta nagrywana była w małym lubelskim
studio Wesoła 24. Bardzo
ważne w wypadku "Return Of The
Shadow Warrior" są teksty, które
nawiązują do kultury Kraju Kwitnącej
Wiśni. W podobnej estetyce
przygotowana jest też szata graficzna
EPki. Wszystko to tylko podkreśla
charakter debiutu Shadow
Warrior, więc nie dziwcie się, że
kapela szybko zdobywa popularność.
Jeżeli jesteście fanami klasycznego
heavy metalu, a szczególnie
nurtu NWOTHM, to radzę Wam,
żebyście zainteresowali się tym zespołem.
(4,6)
\m/\m/
166
RECENZJE
Silent Call - Windows
2019 Rockshots
Silent Call to szwedzki prog-metalowy
zespół, który działa od roku
2006, a "Windows" to ich czwarty
pełny album studyjny. To trochę
dziwne, bo nie przypominam sobie,
żeby któreś z wcześniejszych
wydawnictw zawitało do naszej redakcji.
Przesłuchując ich ostatni album
mogę stwierdzić, że zespół
plasuje się gdzieś po środku całej
sceny progresywnego metalu. Co
nie oznacza, że Szwedzi to jacyś
słabeusze. Znakomicie poruszają
się po rejonach wytyczonych przez
gatunek, kierując się ku bardziej
melodyjnemu prog-powerowi.
Dość chętnie korzystają też z estetyki
hard'n'heavy. Po prostu mają
swoje pomysły i muzyczną wizję,
którą z wdziękiem i pewnym rozmachem
realizują. Na krążku
świetnie brzmi gitara i solówki.
Zresztą w muzyce Silent Call ma
sporo do powiedzenia. Klawisze
choć są wyraźnie słyszalne, to nie
starają się wybijać przed szereg.
Głównie wspierają pozostałe instrumenty,
czasami eksponując
swoje partie, ale jedynie w momentach
gdy jest to niezbędne. Przypomina
mi to sposób w jakim wykorzystywano
Hammondy i ogólnie
klawisze w hard rocku. Oba instrumenty
są też głównymi kreatorami
jeśli chodzi o treść, jak i aurę muzyczną
tego albumu. Pewnie są
osadzone w sekcji rytmicznej, która
swoją bezpośredniością i pewną
prostotą niezawodnie toruje im
drogę w ich muzycznej opowieści.
Świetnie odnajduje się też wokalista
Göran Nyström, który w niektórych
momentach brzmi jak
Jorn Lande. Silent Call ma wszystko,
co potrzebuje formacja progresywnego
metalu, jednak jest
coś, co nie pozwala im się przebić
do elity tego nurtu. Zbyt wiele jest
zespołów, które penetrują ten
świat muzyczny i po prostu Szwedzi
zbyt mocno kojarzą się z tym,
co już nieraz słyszeliśmy. Także
sięgnięcie po "Windows" nie będzie
jakimś rozczarowaniem, a może
tak być, że znajdą się tacy, co lepiej
odnajdą się w muzycznym zaciszu
Szwedów. (3,7)
\m/\m/
Silver Talon - Becoming a Demon
2019 Self-Released
Zupełnie fajny zespół, Spellcaster
rozpadł się jakiś czas temu na dwie
inne formacje: goth-heavy-punkowy
Idle Hands oraz kontynuujący
schedę heavy metalu Silver Talon.
Mnie osobiście Spellcaster
"kupił" bardzo zgrabnym połączeniem
chwytliwych melodii z shreddowymi
łamańcami w warstwie
gitarowej. Całość tchnęła klimatem
klasycznego, amerykańskiego
heavy metalu. Choć Silver Talon
jest kontynuacją Spellcaster, muzycy
dokonali kilku radykalnych
zmian. Coś, co dla mnie było zaletą
kapeli, czyli mocny, czysty wokal,
okazało się dla Silver Talon
symbolem lukru i kiczu. I tak "melodyjne"
wokale Tylera Loney'a
zostały zastąpione przez Wyatta
Howella, który śpiewa głęboko, z
manierą Owensa czy Ronny'ego
Hemlina. Z dawnych elementów
charakteryzujących Spellcaster
zostało ciekawe, momentami zaczerpnięte
z Cacophony riffowanie,
płynące solówki i nośne, melodyjne
wstawki, takie jak początek
"Warriors End". Nie mówiąc o już
o tym, że w środku kawałka "Silver
Talon" pojawia się niemal taki sam
riff jak ten rozpoczynający spellcasterowy
"I Live Again". Choć
debiut Silver Talon to ledwie kilka
kawałków (EPka liczy 6 pełnoprawnych
numerów), nie da się
zlekceważyć tego wydawnictwa -
świetnie brzmi, dużo się na nim
dzieje, słychać dojrzałość kompozycyjną,
poszanowanie dla tradycyjnego
heavy metalu. I mimo że
jest to "ledwie debiutancka EP", zagrał
na niej gościnnie Jeff Loomis.
(4,3)
Sinner - Santa Muerte
2019 AFM
Strati
Ech, gdzie te czasy, gdy Sinner serwował
płyty jak marzenie, wypełnione
ostrą, melodyjną muzyką.
OK, w 1987 zanotowali niezgorszą
wtopę w postaci LP "Dangerous
Charm", ale był to bodaj jedyny
ich wypadek przy pracy przez blisko
40 lat istnienia. Teraz jednak
Matt Sinner ma na głowie nie tylko
Primal Fear, ale też udziela się
w innych zespołach, tak więc "Santa
Muerte" jako całość nie powala.
W dodatku płyta jest trochę niespójna,
bo śpiewa oczywiście sam
lider, wspiera go, pozyskana niedawno,
Giorgia Colleluori, a Sascha
Krebs odpowiada za chórki. Nowy
nabytek świetnie wypada w dynami-cznym
openerze "Shine On", ale
klasą samą w sobie są partie Giorgii
w coverze "Death Letter", bluesowym
utworze Sona House'a i z
gościnną solówką Magnusa Karlssona
(Primal Fear, Allen/Lande).
Skoro o gościach mowa, to w "Fiesta
Y Copas" popisuje się Ronnie
Romero, czyli namaszczony przez
samego Człowieka w Czerni spadkobierca
wielkiego R. J. Dio, a w
utrzymanym w klimacie Thin
Lizzy "What Went Wrong" udziela
się Ricky Warwick, czyli frontman
obecnego wcielenia tej grupy,
zwącego się Black Star Riders. Są
też fajne duety ("Last Exit Hell",
kolejny hołd dla Thin Lizzy "Lucky
13"), ale całość "Santa Muerte",
chociaż to klasowe granie na poziomie,
nie porywa, nie wywołuje
takich emocji jak "Danger Zone"
czy "The Nature Of Evil"... (3,5)
SL Theory - Cipher
2019 ROAR!
Wojciech Chamryk
SL Theory to nieznany mi do tej
pory grecki zespół, którego dokonania
można zlokalizować gdzieś
na skrzyżowaniu stylów, AOR,
progresywny rock i hard rock. Ich
muzyka bardzo kojarzy mi się z
mistrzami z Magnum, którzy bardzo
umiejętnie łączą wszystkie
trzy wspomniane kierunki, ale także
z Kansas, Styx, Foreigner, a
nawet Queen. W muzyce SL Theory
jest tyle samo gracji, dostojeństwa,
artyzmu, kunsztu, maestrii,
profesjonalizmu itd., co w dopiero
wspomnianych kapelach. Jednak
Grecy jeszcze mocniej podkreślają
wszelkie odcienie nastroju i emocji.
Ich kompozycje oraz sposób grania
na instrumentach odzwierciedlają
starą szkolę takiego grania, także
fani rocka z przełomu lat 70./80,
gdzie oprócz pewnego ciężaru królowały
harmonie i melodie, powinni
być zachwyceni. Oczywiście
Grecy dodają siebie i swoje postrzeganie
dźwięków, czasami też
troszkę się wyłamują przemycając
ciekawe wypady w stronę bluesa
czy funky. Ale to w tej muzyce też
już było. Z początku "Cipher" nie
zachwyca, jednak z każdym kolejnym
przesłuchaniem zyskuje coraz
więcej, aż w głowie zapadają te najciekawsze
fragmenty albo całe
utwory. Mnie najbardziej do gustu
przypadły przeszywający i przyprawiający
o dreszcze "If It Wasn't
For You" oraz równie emocjonujący
i bardziej dynamiczny "If You Saw
Me Dead". Niemniej dużą satysfakcję
daje cały album. Jak dla mnie
ma on - a także sam zespół -
ogromny potencjał i oby Grecy go
wykorzystali. Żeby z każdym następnym
krążkiem zbliżali się do
poziomu i osiągnięć swoich idoli.
Natomiast ja namawiam Was
wszystkich czytających tę recenzję
do dania szansy SL Theory ich albumowi
"Cipher" oraz muzyce. (4)
\m/\m/
Slayer - The Repentless Killogy
2019 Nuclear Blast
W roku 1984, pomiędzy pierwszym
a drugim albumem studyjnym,
Slayer wydał LP "Live Undead",
gdzie część materiału została
co prawda nagrana live, ale w
studio i z minimalnym udziałem
publiczności. Siedem lat później
nie pozostawili już jednak w tej
kwestii żadnych niedomówień podwójnym
"Decade Of Aggression",
jednym z najlepszych albumów
koncertowych w historii metalu.
Aż dziwne, że później dyskografia
amerykańskiej grupy powiększała
się tylko o wydawnictwa
koncertowe w wersji video, jak na
przykład "War At The Warfield",
chociaż w sumie fani zbierający
koncertówki audio tej grupy mieli i
tak obfite łowy dzięki piratom. Teraz
"pożegnalny" album Slayer, zarejestrowany
5 sierpnia 2017 roku
w Los Angeles, ukazał się również
jako 2CD oraz 2LP. Fani na pewno
łykną to wydawnictwo bez żadnych
zastrzeżeń, jednak "The Repentless
Killogy" nie porywa. Surowe,
niemal bootlegowe brzmienie
nie jest tu największym mankamentem,
problem ma Tom Araya -
już w 10 w kolejności "Mandatory
Suicide" jego głos wyraźnie słabnie,
by z każdym kolejnym utworem
potwierdzać, że frontman Slayera
faktycznie powinien wybrać się już
na emeryturę - fakt, że nie ma
jeszcze 60-tki, ale w tej estetyce
brzmieniowej realia wyglądają inaczej
niż przy śpiewaniu rocka,
bluesa, jazzu czy nawet tradycyjnego
metalu. Fajna jest za to tracklista,
20 wyselekcjonowanych numerów
z lat 1983-2015. "War Ensemble",
"Dead Skin Mask", "Seasons
In The Abyss", "South Of Heaven",
"Raining Blood", "Chemical
Warfare" czy "Angel Of Death" to
przecież thrashowe klasyki pierwszej
wody, kamienie milowe gatunku.
Może trochę szkoda, że zespół
nie poszperał bardziej w przeszłości,
ale zważywszy na niedomagania
wokalisty i fakt, że mamy
tych starszych numerów bez liku
na wcześniejszych wydawnictwach
live, a "The Repentless Killogy" i
tak trwa blisko półtorej godziny,
jest całkiem nieźle. Tylko czy aku-
RECENZJE 167
rat żegnanie się raptem tylko "niezłą"
płytą live to godne pożegnanie
zespołu, który potrafił zabijać
na żywo? (3,5)
Wojciech Chamryk
Sodom - Out Of The Frontline
Trench
2019 Steamhammer/SPV
Tom, w pewnych kręgach Angelripperem
zwany, chyba sobie upodobał
krótkie wydawnictwa. "Out
Of The Frontline Trench" to
chyba trzecia EP-ka Sodom z rzędu.
Cóż minusem jest fakt, że przy
takich wydawnictwach zawsze jakiś
lekki niedosyt zostaje. Z drugie
zaś strony jest co prawda krótko,
ale za to szybko i konkretnie. Co
tym razem nam chłopaki zaoferują?
Mamy trzy nowe kawałki, o
których szczerze nie ma co pisać
elaboratów. Po prostu konkretne
thrashowe przyłożenie, z których
gdzieś tam z głębi wychylają się
blackowe elementy (jakkolwiek
członkowie Sodom by się od tego
nie odcinali). To oczywiście nie
wszystko. Tom funduje nam nową
wersję klasyka "Agent Orange"
(która niewiele, jeśli w ogóle różni
się od pierwowzoru) oraz koncertowe
wykonanie "Bombenhagel". Te
dwa wspomniane utwory to raczej
ciekawostki dla fanów.(4)
Sonata Arctica - Talviyö
2019 Nuclear Blast
Bartek Kuczak
Sonata Arctica to jeden z tych zespołów,
które nie zdołały przekonać
mnie do siebie. "Ecliptica" i coś
jeszcze kurzą się więc gdzieś w czeluściach
półek, nowsze płyty Finów
też w żadnym razie mnie nie
wzruszały. Z najnowszą, jubileuszową,
bo w końcu 10, "Talviyö"
będzie pewnie podobnie, bo to lukrowany
power metal, za jakim nie
przepadam. Niejednokrotnie bywa
bowiem tak, że w nagraniach komercyjnych
przecież zespołów
AOR/hard z lat 80. jest więcej mocy
niż w metalu Sonata Arctica,
czego ostatecznym potwierdzeniem
jest "The Last Of The Lambs",
rzecz bardziej w stylu alternatywnego
popu niż jakiegokolwiek
metalu, podobnie jak "A Little Less
Understanding". Singlowy "Cold" to
już wręcz klimaty ogniskowo-harcerskie,
melodyjny pop przeważa
też w "The Raven Still Flies With
You", z refrenem w stylu HIM na
czele. I chociaż mamy też w tym
długim utworze również progresywne
patenty pod Marillion, podobnie
zresztą jak w "Whirlwind", to
jednak całość "Talviyö" jest nad
wyraz przeciętna - to taki ugrzeczniony
metal bez mocy i pazura.
(2)
Wojciech Chamryk
Soundscape - Hourglass
2019 Angel Thorne Music
Soundscape to kapela, która powstała
w roku 1995, a powołana została
przez Roba Thorne. Ogólnie
jest to odskocznia Roba od codziennych
obowiązków w jego podstawowym
zespole Sacred Oath. Nie
dziwcie się, więc, że przez ćwierć
wieku muzycy nagrali jedynie dwie
długogrające płyty oraz dwa single,
gdzie omawiany "Hourglass" jest
tym ostatnim. Nie przypominam
sobie abym słyszał "Discovery"
(1997) i "Grave New World"
(2009) niemniej aktualny singiel
zawiera muzykę, która jest ciekawym
zderzeniem amerykańskiego
power metalu z progresywnym metalem.
Pierwsze, co uderza nas po
włączeniu singla to, że tytułowy
utwór "Hourglass" atakuje nas mocnym
i mrocznym power metalem.
Jednak nie jestem tym zaskoczony,
jakby niebyło Rob właśnie czymś
podobnym zajmuje się na co dzień
w Sacred Oath. Poza tym pozostali
muzycy Soundscape to też byli
muzycy tej kapeli - przynajmniej
większość - i wiedzą co jest na rzeczy.
Jednak w te power metalową
estetykę wtłoczone są ciekawie zagrane
i technicznie elementy progresywnego
metalu. Pierwsze skojarzenie
to oczywiście Dream Theater
ale są też pewne odniesienia
do Rush. Właśnie tak m/w wybrzmiewa
cała muzyka Soundscape.
Z tym, że począwszy od "Insatiable"
coraz mocniej przebija się
bardzo klimatyczny i świetnie
technicznie zagrany progresywny
metal aby w "Paradox" zabrzmieć
wręcz jak jeden z zagubionych kawałków
wspominanego już Dream
Theater. Soundscape, jak sygnalizowałem
to odskoczni i ciekawostka,
ale świetnie wymyślona i zagrana,
przez co godna uwagi. Jak sami
muzycy kapeli podkreślają nie zamierzają
pracować nad nowym, całym
albumem, wolą co jakiś czas
wypuścić singla lub EPkę, a później
może połączą to w całość i wypuszczą
jako pełnoprawna płyta. Pożyjemy
zobaczymy, a tym czasem,
jak ktoś jest maniakiem progresywnego
grania, powinien zapamiętać
tę nazwę i tak, jak ja, rozejrzeć
się za wydanymi już krążkami tj.
"Discovery" i "Grave New
World", bo singiel "Hourglass"
wystawia muzyce Soundscape, jak
najbardziej zasłużoną wysoką ocenę.
(4,5)
\m/\m/
SpiteFuel - Flame To The Night
2019 Black Sunset/MDD
SpiteFuel po zmianie wokalisty -
doświadczonego Stefana Zörnera
zastąpił dotąd raczej nieznany
Philipp Stahl - utknęli w miejscu.
Fakt, heavy metal w ich wydaniu
wcześniej też nie porywał niczym
szczególnym, ale było to solidne,
niemieckie granie na całkiem niezłym
poziomie. Trzeci album "Flame
To The Night" ukazuje jednak
grupę w kryzysie, na swoistym rozdrożu.
W żadnym razie nie jest to
wina nowego frontmana, bo Stahl
śpiewa ostro i z nerwem, ma też
niezły dół, który wykorzystuje w
mocniejszych, wręcz ekstremalnych
jak na tę stylistykę, partiach.
Kuleje jednak sama muzyka: już
pierwszy po intro "Stand Your
Ground" pokazuje, że panowie
ugrzęźli w schematach, kopiując na
potęgę Ozzy'ego Osobourne'a i
stare płyty Helloween, a dalej
wcale nie jest lepiej. Po nijakim
"Machines" wybrzmiewa więc popowy
"Trick Or Treat", który w
notatkach podsumowałem tylko
jednym, za to wszystko mówiącym
słowem "kupa". "Firewater" brzmi
niestety bardzo podobnie i równie
kulawo, "Two-Faced" jest równie
monotonny, aż robi się smutno, że
muzycy z takim stażem firmują
asłuchalnego, pozbawionego metalowego
uderzenia gniota, skierowanego
najwidoczniej do wszystkich,
czyli tak naprawdę do nikogo...
(1)
Wojciech Chamryk
Starborn - Savage Rage
2019 Iron Shield
"Savage Rage" to debiutancka płyta
długogrająca Brytyjczyków ze
Starborn. Muzykę zespołu można
opisać jako nawiązanie do NWOB
HM z lekko tu i ówdzie słyszalnymi
elementami europejskiego power
metalu. Zespół czerpie pełnymi
garściami ze stylistyki Iron
Maiden (dość rozbudowane utwory,
zmiany tępa, budowanie nastroju
itp). Najlepsze numery na
tym krążku? Zdecydowanie wyróżnia
się otwierający mroczny (nawet
lekko niepokojący) prawie
ośmiominutowy "Existence Under
Oath". Jest to dość ciekawe wprowadzenie
w album. Zabieg ten od
razu skojarzył mi się z ostatnim
studyjnym albumem Maidenów i
otwierającym go "If Eternity Should
Fail". Wyróżnia się także półballadowy
"I Am The Clay". Tutaj
w zwrotce zastosowano zabieg wysokiego
śpiewu na tle samejgitary
basowej niczym w sabbathowym
"Heaven And Hell" (chociaż nie
oszukujmy się, Bruce Turnbull nie
jest Rnnie Jamesem Dio). Reszta to
przyzwoity heavy metal. Przyzwoity,
ale nie wyróżniający się jednakże
niczym specjalnym pośród setek
podobnych wydawnictw. Nie
mniej jednak start zły nie jest, zobaczymy
co będzie później. (3,5)
Bartek Kuczak
Steve Grimmett's Grim Reaper -
At The Gates
2019 Dissonance
Steve Grimmett jest nie do zdarcia:
nawet amputacja nogi nie zdołała
powstrzymać go przed nagraniem
kolejnej płyty. Co ważne "At
The Gates" jest albumem trzymającym
poziom, chociaż firmujący
go artysta jest weteranem z 40-letnim
stażem na metalowej scenie.
Cieszy, że jeden z najlepszych wokalistów
nurtu NWOBHM, znany
nie tylko z Grim Reaper, ale też
Chateaux, Onslaught, Lionsheart
czy działalności solowej jest
wciąż w formie. Może nie ma tu
zaskoczeń i zawartość "At The Gates"
nie powala tak jak LP's Grim
Reaper z lat 80., ale sporo na tej
płycie udanych utworów. Zaciekawia
już tytułowy opener: mroczny,
ale z melodyjnym refrenem. "Venom"
atakuje równie nośnym refrenem,
ale jak całość jest bardziej
dynamiczny i zdecydowanie surowszy
brzmieniowo - słychać, że
to gra brytyjska kapela. Potem
tempo trochę spada, ale nie poniżej
wysokiego poziomu, by z szóstym
w kolejności "Rush" wszystko wróciło
do bardzo wysokiej normy. Z
kolei w "Only When I Sleep"
Grimmett chyba najdobitniej potwierdza,
że szósty krzyżyk na kar-
168
RECENZJE
ku nie wpłynął negatywnie na jego
głos - wyciąga niczym 35 lat temu,
a i w niższych rejestrach też nie
wypada gorzej, co słychać w "Line
Them Up" i wyżyłowanym na maksa
śpiewie w "Shadow In The
Dark". Jeśli więc ktoś ceni tego wokalistę
czy generalnie lubi klimaty
Nowej Fali Brytyjskiego Metalu, to
nie może "At The Gates" przegapić.
(5)
Wojciech Chamryk
Stormburner - Shadow Rising
2019 Pure Steel
Debiut Szwedów to płyta dla fanów
Wizard, Jack Starr's Burning
Star i Manowar. Choć logo i
duża ilość wrzasków może w pierwszej
chwili nakierowywać słuchacza
na muzykę pokroju Riot City,
całość zdecydowanie mocniej wpisuje
się w "potężną" estetykę true
heavy metalu. Dodatkowo, sposób
śpiewania Micke'go Starka - pominąwszy
falsety i krzyki - zwłaszcza
wraz z towarzyszącymi mu
chórkami kojarzy się z wokalami
Svena D'Anny. Estetykę "true
heavy metalu" podkręca okładka
namalowana przez Kena Kelly'ego
oraz teksty niczym z generatora.
Są rzecz jasna lepsze od tego, co reprezentuje
Majesty i... lepiej korespondują
z pochodzeniem zespołu.
Sami muzycy podkreślają, że śpiewanie
o wierzeniach wikingów jest
częścią ich tradycji. Fakt, żaden
Wizard czy inny Stormwarrior
nie jest tak "uprawniony" do tej tematyki
jak Szwedzi. Mimo, że można
Stormburnerowi zarzucić generyczność,
płyty "Shadow Rising"
słucha się świetnie. Jest bardzo
dobrze zrobiona, świetnie brzmi,
ma duży ładunek energii i jest
kopalnią dobrych melodii. Choć na
krążku dominują średnie tempa
doskonale eksponujące masywne
riffy, kończy się on balladową manifestacją
gatunku. "Ode to War"
jest wręcz hołdem dla manowarowych,
podniosłych hymnów. Są na
nim zarówno potężne chóry jak i
majestatyczny refren, ciekawe
aranżacje ozdobników czy krzyki
w stylu Adamsa. Ciekawe jest to,
że tak dobry i porządnie zrobiony
album pojawił się nagle, bez uprzedzenia.
Oto debiutanci wydają
świetnie zrobiony krążek, okraszony
okładką stworzoną ręką kultowego
grafika. Cóż, poprzeczka postawiona
wysoko! (4,5)
Strati
Stormwarrior - Norsemen
2019 Massacre
Taka okładka już była. Różnica
taka, że większość okładek Stormwarrior
malował Uwe Karczewski,
a ta po raz pierwszy w dziejach
ekipy Ramckego jest autorstwa
Andreasa Marschalla. Podobieństwo
okładki "Norsemen" do
"Heading Northe" raczej nie jest
przypadkowe i ma podkreślać wierność
tradycji heavy metalu i tematyce
skandynawskiej. Taka płyta
też była. Można zarzucać Stormwarriorowi
pożeranie własnego
ogona, ale prawda taka, że chyba
nikt od Stormwarrior niczego innego
nie oczekuje. Ja też. Byłabym
bardzo zawiedziona, gdyby Lars
Ramcke nagrał płytę bez słyszalnych
inspiracji Running Wild i
Gamma Ray i nie o wikingach.
Coś, co nieco wyróżnia ten krążek
na tle pozostałych. to bardziej podniosły
klimat niż poprzednio. O ile
wcześniej pojawiały się majestatyczne
momenty w rodzaju motywów
z "Holy Cross" czy "Wolven
Nights", tym razem nie tylko przewijają
się one częściej, ale całość
ma bardziej podniosłą atmosferę.
Choć płyta tradycyjnie opiera się
na klasycznie heavymetalowym,
dynamicznym niemieckim riffowaniu,
przenikają ją epickie motywy
w "Freeborn", "Storm of the North"
czy "Sword of Walhalla" (posłuchajcie
końcówki!). Oczywiście
koncepcję ogonożercy podważa
także trend w jakim Stormwarrior
ewoluuje: im późniejsze płyty, tym
ich brzmienie jest mniej surowe.
Co nie oznacza oczywiście, że Lars
zrezygnował z szybkich, gęstych i
ostrych riffów, które zawsze były
cechą charakterystyczną Stormwarrior.
Podziwiam go za wytrwałość,
wierność i hołdowanie pierwotnie
wybranym "wartościom".
Niejeden zespół albo w obawie
przed wypaleniem porzuca swój
styl i tematykę, albo pozostawia je,
ale każda płyta jest coraz gorszą
kserokopią poprzedniej. Stormwarrior
wciąż nagrywa solidne
płyty nie tracąc swojego charakteru.
(4,3)
Strati
Suicidal Angels - Years Of Aggression
2019 NoiseArt
Ten grecki zespół to już uznana
firma w thrashowym światku, jeden
ze sprawców renesansu popularności
takiego grania w ostatnich
latach. I tak jak byli jednak zaliczani
do grona zespołów solidnych,
ale jednak co najwyżej drugoligowych,
to z wydaniem przed trzema
laty "Division Of Blood" zdecydowanie
pozbyli się już tej łatki, a
najnowszym "Years Of Aggression"
dowalili jeszcze bardziej. Tytuł
nie kłamie, chłopaki łoją bowiem
na najwyższych obrotach,
niczym w czasach największej
świetności gatunku, a i o melodiach
czy dopracowanych solówkach
też nie zapominają. Czasem
zabrzmią jak Slayer ("Born Of
Hate"), gdzie indziej ("The Roof Of
Rats") słychać wpływy Kreatora,
ale czerpać z takich wzorców to żadna
ujma, szczególnie gdy dodaje
się aż tyle od siebie - "Years Of
Aggression" świetny, wart rekomendacji
album. (5)
Tarja - In The Raw
2019 earMusic
Wojciech Chamryk
A la operowy głos Tarji Turunen
jest powszechnie znany. Nim to
zdobyła niemałe grono fanów śpiewając
w Nightwish. Jednak od kilkunastu
lat pracuje już na swoje
konto. Na solowych wydawnictwach
odnalazła się w melodyjnym
rockowo-metalowym graniu, z wyraźnymi
wpływami symfoniki i
współczesnego, nowego grania.
Najnowszy krążek otwiera utwór
"Dead Promises" właśnie w takim
stylu ale w dynamicznej i mocnej
odsłonie. W podobnej konwencji
utrzymane są dwa kolejne kawałki,
"Goodbye Stranger" i "Tears in
Rain". Charakteryzują się one
większa bezpośredniością, melodyjnością,
pewną prostotą i ogólnie
przebojowością. Jednak prawdziwa
twarz Tarji na "In The Raw" to
utwory wolne, klimatyczne i przenikliwe.
Niemniej w tych siedmiu
kompozycjach na próżno szukać
jakiejś jednowymiarowości, każdy
z nich jest inny i dotyczy się odmiennych
emocji. "Railroads" to w
miarę prosty, wolny i melodyjny
utwór, za to z pewny dreszczykiem
emocji i utrzymany w przebojowej
estetyce. "You and I" ma w sobie
zdecydowanie najwięcej liryzmu.
"The Golden Chamber: Awaken/ Loputon
yö/ Alchemy" to chyba najlepiej
zaaranżowana kompozycja tego
krążka w stylu symfonicznym.
Wśród niniejszego bloku wolnych
utworów wyraźną dynamiką wyróżnia
się "Silent Masquerade". Natomiast
kończący album "Shadow
Play" udanie łączy tą subtelniejszą
i bardziej emocjonalną naturę Tarji
z tą mocną i zadziorną. Ogólnie
muzyka na "In The Raw" stanowi
bardzo ciekawą, a niekiedy intrygującą
zawartość, jednak jej walory
stają się jasne dopiero po wielokrotnym
wysłuchaniu. Nie wszyscy
mogą wykazać się odpowiednią
cierpliwością. Niemniej mimo tych
konkretnych muzycznych wartości,
podczas słuchania tego krążka,
przychodzi także do głowy pytanie,
czy tak wyśmienity głos ma
wystarczająco dobrą oprawę. Niestety
równie często zjawia się odpowiedź,
że jednak nie, że zostając
w Nightwish artystycznie zyskałaby
zdecydowanie więcej. Z drugiej
strony, słuchając "In The
Raw" ma się przekonanie, graniczące
z pewnością, że Tarja czuje
się świetnie, a na pewno znakomicie
radzi sobie w każdym fragmencie
tej płyty. Tak czy siak, fani Tarji
nie będą nią zawiedzeni. (3,7)
\m/\m/
Terminus - A Single Point Of
Light
2019 Cruz Del Sur Music
Cztery lata po debiutanckim albumie
"The Reaper's Spiral" Terminus
wracają z jeszcze lepszym "A
Single Point Of Light". Pierwszą
płytę firmował pełny skład, za
kolejny materiał odpowiadają niemal
w 100 % już tylko wokalista
James Beattie i multinistrumentalista
David Gillespie. Efekt to
42 minuty epickiego metalu w
najlepszej tradycji przełomu lat 70.
i 80.: mocarnego, monumentalnego,
ale też i melodyjnego. Czasem
bardziej archetypowego, z początków
nurtu NWOBHM ("As Through
A Child's Eyes"), gdzie indziej
zakorzenionego już bardziej w brzmieniu
Iron Maiden z okresu LP's
"Piece Of Mind" czy "Powerslave"
("Flesh Falls From Steel"), ale w
równym stopniu atrakcyjnego.
Świetny jest też zróżnicowany,
skrzący się różnymi barwami "Mhira,
Tell Me The Nature Of Your
Existence", perfekcyjnie uderza rozpędzony,
oldschoolowy opener "To
Ash, To Dust", a wieńczy dzieło
epicki - ponad 10 minut - "Spinning
Webs, Catching Dreams": (5)
jak najbardziej zasłużone.
Wojciech Chamryk
RECENZJE 169
Tezura - Voices
2019 Self-Released
Czterech młodych ludzi z Monachium
założyło w ubiegłym roku
thrashowy zespół, a demo "Voices"
jest ich debiutanckim wydawnictwem.
I wszystko fajnie, tylko ten
ich thrash ma zbyt wiele wspólnego
z metalcore, tak więc może i
zainteresuje ich rówieśników, ale
nie takiego starszego pana jak ja.
Bo chociaż w żadnym razie nie pokrzykuję
jak niektórzy, że Metallica
skończyła się na "Kill' 'Em All"
a po roku 1986 w thrashu nie nagrano
już niczego ciekawego, bo to
wierutne bzdury, to jednak pewne
proporcje i minimum klasycznego
stylu powinny być zachowane, a tu
ich po prostu nie ma. Są za to
sztampowe, amatorskie numery z
melodyjnymi refrenami i częstym
dwugłosem: niski ryk/czystszy, bardziej
melodyjny śpiew i okazjonalne
blasty. Jak już chłopaki biorą się
na serio za klasyczny thrash, tak
jak w "Sun", to mimo pewnych
przebłysków jest on zbyt ugrzeczniony,
nie brzmi też za mocno. Na
plus na pewno niektóre solówki
czy solidne riffy, ale to zdecydowanie
za mało by mówić o dopracowanych
kompozycjach - zespół chyba
za bardzo pospieszył się z wypuszczeniem
tego materiału. (1,5)
Wojciech Chamryk
The Dark Element - Songs the
Night Sings
2019 Frontiers
Jesienią 2017r. była wokalistka
zespołu Nightwish Anette Olzon
i były gitarzysta grupy Sonata
Arctica Jani Liimatainen
połączyli siły, aby w ramach projektu
The Dark Element solidnie
zamieszać na metalowym rynku
muzycznym. Utalentowany duet
poszedł za ciosem i 8 listopada
2019r. nakładem Frontiers Records
ukazał się ich drugi album
"Songs the Night Sings" z jedenastoma
świeżymi energetycznymi
kawałkami. Nowy krążek promują
między innymi takie utwory jak
tytułowy "Songs the Night Sings" i
"Not Your Monster". Otwierający
płytę kawałek "Not Your Monster"
nie bez powodu został wybrany na
singla - to jedna z najmocniejszych
piosenek z albumu, w której Anette
pokazuje, że nie tylko ma kawał
dobrego głosu, ale też umie przekazać
nim solidną dawkę emocji.
Właśnie tym zaskarbiła sobie sympatię
fanów Nightwish, więc miło
usłyszeć, że siedem lat po opuszczeniu
zespołu nie wyszła z wprawy.
"Songs the Night Sings" to przede
wszystkim bardzo chwytliwy
refren, ale też znakomita gitarowa
solówka w wykonaniu Janiego.
Ten gość naprawdę wymiata, a Sonata
Arctica powinna żałować, że
straciła taką muzyczną perełkę!
Docenić należy też świetną pracę
perkusisty Rolfa Pilve'a, szczególnie
w utworze "When It All Comes
Down", który śmiało można nazwać
jednym z najlepszych na
krążku. Anette prezentuje tu wachlarz
swoich wokalnych możliwości,
a przy tym jej głos znakomicie
współbrzmi z mocną, choć chwilami
zwalniającą linią melodyczną.
Po tak dynamicznej serii kawałków
"Silence Between the Words" przynosi
przyjemne orzeźwienie trochę
lżejszym brzmieniem. Wokal
Anette przypomina nam tu jeszcze
czasy, kiedy przed dołączeniem do
Nightwish występowała w
szwedzkiej rockowej kapeli Alyson
Avenue. W "Pills on My Pillow"
tempo znów przyspiesza, a w samym
utworze możemy usłyszeć
nie tylko znany nam już dobrze
głos Anette Olzon, ale też Janiego
Liimatainena jako wokal wspierający.
Trochę szkoda, że tak mało
męskiego wokalu na płycie, ale na
szczęście Jani znakomicie sprawdza
się jako gitarzysta. Szósty kawałek
"To Whatever End" okazuje
się z kolei przejmującą balladą z
mocniejszym uderzeniem w refrenie,
a w takich klimatach wokal
Olzon zawsze sprawdzał się znakomicie.
I tym razem była wokalistka
Nightwish nas nie zawodzi!
Kolejny utwór z płyty, czyli "The
Pallbearer Walks Alone", zaskakuje
nas niesamowitymi muzycznymi
zwrotami akcji, zamaszystymi gitarowymi
riffami i ostrą perkusyjną
nawalanką. "Get Out of My Head"
podtrzymuje dobre wrażenie, a we
wpadającym w ucho refrenie Anette
ma okazję pokazać rockowy pazur
i pełen wachlarz swoich muzycznych
możliwości. "If I Had a
Heart" i nieco mocniejszy "You
Will Learn" to znów przede wszystkim
solidna dawka emocji i świetnego
gitarowego brzmienia Janiego,
ale najlepsze dopiero przed nami.
Zamykający album "I Have to
Go" to trzyminutowa perełka, całkowicie
odmienna od stylistyki całego
krążka. Dostrzec można w
nim silną inspirację muzyką jazzową,
a wielbicielom Nightwish na
pewno przypomni się kawałek
"Slow Love Slow" z płyty Nightwish
"Imaginaerum". Sam właśnie
w takim brzmieniu najbardziej lubię
Anette, więc ten kawałek to dla
mnie miła niespodzianka. Genialne
zwieńczenie świetnego krążka!
Swoim pierwszym albumem The
Dark Element bardzo wysoko
podniósł poprzeczkę, ale nowym
krążkiem konsekwentnie trzyma
poziom. Na "Songs the Night
Sings" znajdziemy nie tylko kawałki
w klimacie metalu symfonicznego,
lecz również utwory rockowe, a
nawet nieco jazzujące. Anette i
Jani wiedzą, kiedy trochę zwolnić,
a kiedy przyspieszyć, aby cały czas
trzymać słuchacza w napięciu. Nie
ma na tej płycie słabych kawałków,
chociaż przy drugiej płycie spodziewałem
się jeszcze więcej zaskoczeń.
Mam jednak nadzieję, że doczekamy
się jeszcze trzeciej odsłony
The Dark Element, która w
pełni zaspokoi moje oczekiwania.
(5,5)
Marek Teler
The Fall Of Patriarchy - First
Cats Behind The Fences
2019 Self-Released
The Fall Of Patriarchy nie mogą
poszczycić się jakimś imponującym
stażem, ale grać potrafią, czego dowodów
na EP "First Cats Behind
The Fences" nie brakuje. Podstawą
jest tu siarczysty thrash/crossover,
szczególnie w utworach trwających
poniżej minuty, z petardą w postaci
"El Bato" na czele. Chłopaki
też jednak całkiem fajnie kombinują,
zaczynając "Nuclear Bitch"
iście sabbathowym riffem lub łącząc
w "Maryjaku" proste, energetyczne
granie, czerpiące z punk
rocka z uderzeniem godnym wczesnego
Motörhead. Z racji czasu
trwania - 11:39 - tych osiem utworów
mija rzecz jasna błyskawicznie,
ale dzięki temu zabiegowi
chce się też do "First Cats Behind
The Fences" wracać, przy czym tytułowe
powiedzenie sprawdza się
doskonale. (4)
Wojciech Chamryk
The Neptune Power Federation -
Memoirs Of A Rat Queen
2019 Cruz Del Sur Music
Dziwna nazwa, odjazdowy tytuł, a
muzycznie jest tu równie ciekawie.
Nie słyszałem wcześniejszych płyt
tego australijskiego zespołu, ale
wygląda na to, że trzeba będzie nadrobić
te zaległości, bowiem na
"Memoirs Of A Rat Queen" wypada
on nad wyraz oryginalnie. I
nie chodzi tu tylko o image wokalistki
Screaming Loz Sutch czy
równie oryginalne pseudonimy
czterech pozostałych muzyków.
The Neptune Power Federation
łączą bowiem z ogromną swobodą,
na pozór bardzo od siebie odległe,
światy popu, rocka i metalu we
wszystkich możliwych odmianach,
czerpiąc z nich inspiracje do stworzenia
wielowątkowych, zakręconych
kompozycji. Już opener "Can
You Dig?" w całej rozciągłości potwierdza
prawdziwość tego twierdzenia,
bo to ni glam rock, ni metal,
ale już za chwilę robi się jeszcze
dziwniej i ciekawiej, gdyż "Watch
Our Masters Bleed" zaczyna się od
partii a cappella, już po chwili można
zastanawiać się czy nie jest to
aby przypadkiem płyta Blondie.
Gdy uderza riff robi się mocno,
hardrockowo, a intensywnej końcówki
mogliby pozazdrościć Australijczykom
muzycy klasycznego
składu Motörhead. The Neptune
Power Federation nieźle też łoją
w "Flying Incendiary Club For
Subjugating Demons" i w sabbsowym
"Rat Queen", by w "Bound For
Hell" nader sprawnie przerzucić się
na mrocznego bluesa, zaś w "Pagan
Inclinations" rocka progresywnego
(te organy, łącznie z solówką!), ale
cały czas o hard rockowej proweniencji.
Świetny jest też "The Reaper
Comes For Thee", heavy rock,
ale o progresywnym posmaku, totalny
oldschool w najlepszym wydaniu
- może w kilkuzdaniowym
opisie brzmi to nader dziwnie, ale z
płyty brzmi już jak należy, o czym
na pewno warto przekonać się samodzielnie.
(5)
Wojciech Chamryk
Toxikull - Cursed and Punished
2019 Metal On Metal
NWOTHM kojarzyło się do niedawna
głównie z Szwecją i ostatnio
Kanadą. Fala najlepszego metalu
na świecie widać zatacza coraz
szersze kręgi. Toxikull sam przyznaje,
że jego kraj jest odcięty od
reszty świata i słucha się w nim
głównie tego, co było popularne
dekadę temu w Europie Środkowej.
Buduje jednak podziemie i
przywraca klasyczny heavy metal
do łask. Ten kraj to Portugalia,
przez większość z Was pewnie kojarzony
z Ironsword (przeczytajcie
wywiad z Toxikull, ma ciekawą
opinię o tej kapeli). Drugi krążek
Toxikull brzmi jak spóźniony wystrzał
po Szwecji. Zespół nie tylko
czerpie z klasycznego metalu lat
80., ale też z jego godnych, skan-
170
RECENZJE
dynawskich następców współczesnej
doby. W Toxikull znajdziecie i
rozdarty speed á la wczesny Enforcer
i wrzaski przeszywające płynące
riffy, niczym w Portrait. Płyta
Toxikull nade wszystko reprezentuje
speed heavy metal, przetykany
tu i ówdzie thrashową nutą (jak w
tytułowym numerze "Cursed and
Punished"). Krążek okrasza surowe
brzmienie trafnie korespondujące z
gęstym riffowaniem. Te zresztą sieczą
bez wytchnienia, kroku czy raczej
biegu dotrzymują im opętańczo
wystrzeliwane słowa przez wokalistów.
Nie jest to jednak płyta
kupująca słuchacza jedynie "brutalnością".
Jest na niej masa melodyjnych
solówek, chwytliwych melodii,
a całość pławi się w dusznym,
podniosłym nastroju "oldschoolowego"
heavy metalu. Doczekaliśmy
się genialnych czasów. Jeszcze dekadę
temu nie napisałabym "jeden
z wielu klasycznych heavymetalowych
zespołów, jakich wiele". Dziś
możemy niemal przebierać w tego
rodzaju kapelach. Nie wiem, jak
Was, ale mnie to niezmiernie cieszy.
(4,3)
Strati
Trend Kill Ghosts - Kill Your
Ghosts
2019 Self-Released
Trend Kill Ghosts to brazylijski
zespół, który założył gitarzysta
Rogerio Oliveira w roku 2018. W
niecały rok formacja nagrała swój
debiutancki album, omawiany właśnie
"Kill Your Ghosts". Takie
szybkie działanie było możliwe
dzięki temu, że Oliveira w pierwszym
zamyśle miał nagrać solowy
album. Do zaśpiewania w jednym z
utworów zaprosił Diogo Nunesa.
Ten tak zachwycił się piosenką i
resztą materiału, że namówił Oliveire
aby zarzucił solowy projekt a
powołał kapelę. W ten oto sposób
mamy Trend Kill Ghosts i jego
debiut. Muzyka, która znalazła się
na "Kill Your Ghosts" to, jak sami
muzycy określają, powrót do korzeni
melodyjnego power metalu.
Znajdziemy w niej pływy różnych
zespołów, ale jak dla mnie, na pierwszy
plan wysuwa się Sonata
Arctica (z najlepszych jej chwil),
Edgay czy Angra. Od czasu do
czasu przeleci coś znanego z Helloween
lub repertuaru, gdzie rządzą
kobiety, w stylu Edenbridge
czy Epica. Power metal Brazylijczyków
jest dość bezpośredni ale
na pewno nie prostacki, a wręcz
czasami ma ambitne zacięcie. Także
w każdej z kompozycji dzieje się
dość sporo, ma przynajmniej kilka
motywów, operuje zmianami nastrojów
i pasjonującymi melodiami
oraz jest ciekawie zaaranżowana.
No i co najważniejsze, mimo że
formacja odwołuje się do całej
spuścizny melodyjnego power metalu,
to interpretuje ją po swojemu.
Wykonanie i warsztat muzyków
jest również na wysokim poziomie.
Także estetom muzyka Trend Kill
Ghosts powinna przypaść do gustu.
Brazylijczycy zadbali też o pewne
atrakcje, i tak w "Ghost's Revolution"
gościnnie zaśpiewał Ralf
Scheepers, a na "Promise" zaśpiewał
pan Raphael Dantas, którego
znamy m.in. z projektu SoulSpell
oraz pani Lucia Ricardo z symfoniczno-metalowego
Evendusk.
Jedynie co mnie brakuje to pewnej
witalności, która towarzyszyła na
początku temu stylowi. Jak na razie
odtworzenie lub nadanie innej
żywiołowości zdaje się niemożliwe.
Ci co tęsknią za power metalem z
przełomu wieków powinni jak najbardziej
zapoznać się z debiutem
Trend Kill Ghosts. Nie powinni
być rozczarowani. (4)
Turbokill - Vice World
2019 Steamhammer/SPV
\m/\m/
Debiut Niemców to płyta poprawna,
dobrze zrobiona, fajnie zaśpiewana.
Sęk w tym, że tak niecharakterystyczna
i banalna, że wiem, iż
do niej nie będę wracać. Krążek
reprezentuje klasyczny, ale nie
retro heavy metal, z drobną nutą
hard'n'heavy (słyszalną np. w "Global
Monkey Show"). W większej
części można go porównać do Riot
czy Firewnd, choć jest niespodzianka
w postaci kawałka "Turbokill",
który przez wzgląd na riffowanie
niesie ze sobą skojarzenie
z... Judas Priest. "Vice World" ma
dwie duże zalety. Jedną z nich jest
energia. Towarzyszy ona przez
większość czasu słuchania krążka i
nie spada nawet w bardziej melodyjnych
fragmentach. Druga, to
zgrabne połączenie dynamiki i mocy
z wspomnianą melodyjnością -
to znaczy, że nie znajdziecie w
Turbokill takich kompozycyjnych
kwiatków, jak swego czasu w Rage,
gdy całkiem mocnym kawałkom
towarzyszyły miękkie, festynowe
refreny. Tutaj oba elementy dobrze
ze sobą grają sprawiając, że płyty
dobrze się słucha. Riffy tną klasycznie
- czasem bardziej judasowo,
czasem bardziej w stylu Helloween
- dzięki przejrzystemu brzmieniu
wydają się ostre i przenikliwe.
Melodyjność zaś Turbokill
uzyskuje głównie dzięki liniom
wokalnym. Dodatkową, trzecią
już, zaletą jest sam wokalista, którego
możecie kojarzyć z Apha Tiger
- Stephan Dietrich, który udanie
łapie balans między agresywnymi
i melodyjnymi fragmentami linii
wokalnych. Obiektywnie patrząc,
płyta jest naprawdę w porządku.
To nie wina zespołu, że
przed nimi było i wśród nich jest
tyle podobnych kapel. (4)
Tygers of Pan Tang - Ritual
2019 Mighty Music
Strati
Gdy rzucimy hasło "zespoły z fali
NWOBHM", pierwsze co nam
przychodzi na myśl to metalowe
giganty pokroju Judas Priest, Iron
Maiden czy Saxon. Tych zespołów
było jednak o niebo więcej. Ba,
wiele z nich przetrwało próbę czasu
i tworzy nadal. Mówię tutaj
chociażby o Diamond Head,
Praying Mantis czy Tygers of
Pan Tang. Ten ostatni, znany z
chociażby Johna Sykesa w lineupie
i debiutu "Wild Cat", mimo
dość niestabilnego składu w latach
80. i rozpadzie w latach 90. nadal
tworzy i 22.11.2019 roku wydał
przez Mighty Music swój nowy album
"Ritual". Jest to już drugi album
z Mickym Crystalem na gitarze.
Czas sprawdzić jak prezentuje
się najnowsze dzieło brytyjskich
tygrysów. Album otwiera kawałek
"Worlds Apart", który zapadł mi w
pamięci już od pierwszego przesłuchania.
Świetny otwieracz płytki i
mam nadzieję, że znajdzie się w
tygrysiej setliście. Równie chwytliwy
jest kolejny utwór - "Destiny".
Następny, który zapadł mi w pamięci
i jest mocną stroną albumu, a
w szczególności refren - myślę, że
ten kawałek również chętnie będzie
odśpiewywany wraz z zespołem
na koncertach. Następne w
kolejce jest "Rescue Me" - kompozycja
ta przywiodła mi na myśl
"Metal Gods" Judas Priest - wszystko
to przez ciężki beat perkusji i
soczyste riffy gitar. Jest to również
następna solidna pozycja ze świetnymi
chórkami w refrenie. Będę
strasznie monotematyczny przywołując
kolejny utwór "Raise Some
Hell", gdyż jest to znów naprawdę
dobry metalowy kawałek zamykający
się w 3 minutach. Czytałem
niegdyś wywiad z pewnym zespołem,
który oceniał jakość swoich
utworów poprzez pryzmat tego,
czy dobrze się przy nim jeździ autem.
"Raise Some Hell" to kawałek,
przy którym zasuwanie po autostradzie
to czysta przyjemność.
Kolejna kompozycja - "Spoils of
War" - nieco zwalnia tempo i znów
przyjdzie nam poczuć metalowy
ciężar. Z tego utworu najbardziej
zapamietam refreny ze świetną
perkusją Craiga Ellisa. Nie jest to,
co prawda mój ulubiony utwór, ale
jak najbardziej jest on warty przesłuchania.
Następny utwór wybrano
na pierwszego singla promującego
płytę i nie dziwię się, bo jest
to jeden z najlepszych utworów na
płycie. "White Lines" ukazało się
27.09.2019 roku na 12-calowym
winylu w limitowanej edycji 500
sztuk. Warto też nadmienić, że na
B-Sidzie znalazł się utwór "Don't
Touch Me There", czyli jeden z najstarszych
Tygrysów. "White Lines"
otrzymało również teledysk, więc
polecam się zaznajomić. Przyszedł
czas na balladę i to nie byle jaką!
"Words Cut Like Knives" to cudowna
kompozycja pełna solówek, zarówno
spokojniejszych, jak i mocniejszych
momentów oraz ze świetnymi
słowami. Jedna z moich ulubionych
piosenek na albumie.
Przechodzimy do drugiego singla,
który ukazał się 17 października
2019 - "Damn You!" Kiedy po raz
pierwszy słuchałem płyty, był to
mój kandydat na singla - jak widać
się nie myliłem! Utwór bardzo
chwytliwy i liczę, że również znajdzie
się na setliście koncertowej.
Następny utwór to klasyczny
heavymetalowy kawałek-ballada o
tytule "Love Will Find a Way".
Konkretna piosenka z bardzo fajnymi
solówkami, choć nie wyróżnia
się niczym szczególnym. Podobnie
mam z kolejną - "The Art Of
Noise". Kawałek jak najbardziej
solidny, choć nie zapadł mi w pamięci
tak, jak poprzednie. Płytkę
zamyka "Sail On", który w klimatyczny
sposób zaprasza nas do
morskich podróży. Jest to także
bardzo dobre zakończenie płyty,
które trwa ponad 7 minut i jest
najdłuższą kompozycją na wydawnictwie.
Najnowsze dzieło Tygers
of Pan Tang pod tytułem "Ritual"
to bardzo solidna płyta, którą z
czystym sumieniem mogę polecić
każdemu - zarówno fanom zespołu
i płyt "Crazy Nights" czy "Spellbound",
jak i słuchaczom nie znającym
jeszcze zespołu. Rob Weir
(gitarzysta i założyciel) twierdzi,
że jest to jak na razie najlepsza płyta
zespołu i według mnie ma dużo
racji. Mam nadzieję, że będziemy
mogli okazję zobaczyć niebawem
zespół w Polsce i usłyszeć kilka z
tych utworów na żywo. (5)
Ural - Just For Fun
2019 Violent Creek
Maciej Uba
To drugi album włoskich thrashers
i nispełna pół godziny ostrej, całkiej
interesującej muzyki. Nie ma
co prawda przed czym padać tu na
kolana, ale "Just For Fun" to solidne
granie, na pewno interesujące
dla fanów Municipal Waste czy
Suicidal Angels. Szybkie, pełne
mocy i dość oszczędnie zaaranżowane
utwory na amerykańską modłę
lat 80. są tu podstawą, ale ze-
RECENZJE 171
spół potrafi też zaskoczyć nietuzinkowymi
pomysłami, szczególnie
w instrumentalnym "Preludio" czy
"Crossearth" z partią czerpiącą z
flamenco. Dlatego słucha mi się
"Just For Fun" bardzo dobrze - na
razie jest może bez rewelacji, ale
zespół ma perspektywy, więc:
(3,5).
Unbound - Prophecy
2019 Self-Released
Wojciech Chamryk
Unbound to hiszpański zespół,
który istnieje od 2006 roku i do tej
pory nagrał dwa albumy. "Nightmares"
(2009) oraz właśnie omawiany
"Prophecy" (2019). Wydając
płyty co dekadę nie ma co marzyć
od podbiciu jakiejkolwiek
sceny. Być może wystarczy im
wspólne muzykowanie, a jak ktoś
jeszcze czasem poklepie po plecach
to tym lepiej. Nie wiem co grali na
ich dużym debiucie ale na najnowszej
płycie mamy do czynienia
z solidnym i dość mocnym heavy/
power metalem. Żadne tam pitupitu
tylko przyzwoity tradycyjny
heavy metal. Owszem ich utwory
oraz wizja tej klasycznej formy
ciężkiego grania nie powala na kolana
ale również wstydu nie przynosi.
Te trzy kwadranse z "Prophecy"
mijają dość wartko, kawałki
są również dość szybkie i zwarte,
prą zawsze do przodu. Co nie znaczy,
że są wszystkie z pod jednej
sztancy. Jedynie "Never be the
Same" pretenduje do power ballady.
Melodie miłe dla ucha tylko
ułatwiają odsłuch całej płyty.
Szkoda, że czasem Hiszpanie nie
potrafią pokazać charakteru byłoby
może nawet zaskakująco dobrze.
A tak ciężko wyróżnić, którykolwiek
kawałek. Łatwiej jest
wskazać na któryś z fragmentów
czy patentów. Jednak w żaden sposób
to nie wyróżnia muzyki Unbound.
Po prostu Hiszpańscy muzycy
nagrali porządną płytę z solidnym
heavy/power metalem.(3)
Uzziel - This Fear
2019 Saol
\m/\m/
Uzziel to austriacki zespół założony
w roku 2010, który do tej porty
wydał dwa albumy "Torn
Apart" (2014) i "This Fear"
(2019). Na metal-archives.com
obok ich nazwy widnieje thrash/
groove metal i właśnie ten thrash
przyciągnął mnie do tej kapeli.
Niestety na "This Fear" króluje
groove. Płytę rozpoczyna intro,
które w zamiarach miało bawić i
zapraszać do zapoznania się z
zawartością. Niestety mnie nie
rozbawiło, a wręcz dało do myślenia
czy w ogóle warto kontynuować
słuchanie. Po intro rozpoczyna
sie blok trzech masywnych,
ciętych i wrzaskliwych kawałków w
stylu groove. Jakieś echa thrash
metalu są słyszalne, ale niewiele
zmieniają w ogólnym przekazie.
Niestety ten trzypak zlał mi się w
jednolitą masę. Przy okazji piątego
kawałka "Final Solution" nadchodzi
przełamanie. Jest w nim więcej
thrashu ale nadal przeważa formuła
groove. Po "Final Solution" następuje
kolejny podobny kawałek,
gdzie egzystują w zgodzie oba
wpływy. Natomiast w przypadku
dwóch następnych kompozycji
przeważa thrash metal. W sumie
"Dead End Evolution" i "Dementia"
są nawet całkiem-całkiem. Tak jakby
przebijały przez nie wpływy Sodom/Slayer.
Płytę zamykają dwa
kawałki, które ponownie łączą w
sobie oba nurty. Także na nowym
albumie Austriaków przeważa
groove i w zasadzie na tej odmianie
skupiają się muzycy Uzziel. Z
tego powodu trudno mi zaopiniować
ten krążek. Owszem mogę napisać,
że jego zawartość mi zupełnie
nie leży i nie podoba się. Nie
znaczy to, że dla fana groove może
być ona znośna a może nawet bardzo
dobra. I to właśnie ktoś z tego
grona powinien przybliżyć Wam tę
płytę. Ja jedynie dodam, że całość
brzmi dobrze, w niewielkich porywach
wręcz wyśmienicie, to jednak
za mało aby z czystym sumieniem
rekomendować Wam "This Fear".
(3)
Vandallus - Outbreak
2019 Mercinary
\m/\m/
Amerykanie z Vandallus na swym
trzecim już albumie wciąż grają
archetypowe, archaiczne wręcz
hard'n'heavy. Z komercyjnego
punktu widzenia jest to wielce
nierozważne, ale nigdzie nie jest
powiedziane, że wszyscy parający
się muzyką mieszkańcy Stanów
Zjednoczonych muszą grać wyłącznie
to, co akurat jest na topie.
"Outbreak" jest więc krótkim - niewiele
ponad pół godziny - zwartym
materiałem, który bez problemu
mógłby ukazać się jakieś 30-40 lat
temu. Stylistycznie to po protu
ciężki rock/heavy metal z elementami
AOR, tak od Mountain,
przez Riot aż do Survivor drugiej
połowy lat 80., kiedy Jim Peterik i
spółka próbowali wstrzelić się w
hairmetalowy nurt. Sporo tu więc
fajnych melodii i chwytliwych refrenów,
zresztą do dwóch wyróżniających
się utworów, tytułowego
i "Barricade" powstały teledyski, od
razu więc można stwierdzić, czy
warto dać tym muzycznym wandalom
szansę - według mnie na pewno
na nią zasługują. (4)
Wojciech Chamryk
Va Rocks - I Love Va Rocks
2019 Metalville
Szwedki z Va Rocks nagrały kolejny
album. Nie słyszałem wcześniej
tego zespołu, ale widząc w składzie
same kobiety słusznie domyśliłem
się, że będzie to coś ze stylistyki
tak ostatnio modnego klasycznego
rocka. I faktycznie, trio pod wodzą
Idy Svensson Vollmer łoi całkiem
fajnie, proponując niespełna półgodzinną,
udaną płytę. Słucha się
tych dziewięciu właściwych utworów
bardzo fajnie, bo liderka zdziera
gardło, gitary brzmią soczyście,
sekcja nie odstaje ani na cal, a
przebojowości też poszczególnym
piosenkom nie brakuje. Wszystko
to utrzymane jest w stylistyce The
Runaways czy solowych płyt Joan
Jett, Girlschool, Rock Goddess,
The Ramones, wczesnego AC/DC
oraz najmłodszego w tym gronie i
najbardziej popowego The Donnas,
ale są też ciekawostki. I tak
rock'n'rollowy "Hit The Road" dopełnia
partia knajpianego w klimacie
piana, "Here Comes Trouble" ma
w sobie coś z ducha zadziorności
wczesnych The Beatles, a finałowa
ballada "Never In A Million
Years" nie tylko pozbawiona jest
partii perkusji, ale bazuje na brzmieniu...
kontrabasu, na którym
Johan Barnd-Linden gra też smyczkiem.
Nie wiem czy to przypadkiem
akurat te trzy utwory wieńczą
"I Love Va Rocks", będąc niejako
zapowiedzią rozwoju zespołu w
przyszłości, ale i tak warto przyglądać
się kolejnym poczynaniom Va
Rocks, grają bowiem klasycznego
rocka na luzie, z ogromną pasją, ale
też na poziomie, co w dobie syntetycznie
generowanych dźwięków
jest niewątpliwym atutem. (4,5)
Wojciech Chamryk
Vanden Plas - The Ghost Xperiment
- Awakening
2019 Frontiers
Odkąd poznałem Niemców zawsze
z chęcią sięgam po ich dowolny
album. Vanden Plas za każdym
razem proponuje progresywny metal,
na niezmiennie wysokim poziomie,
wypełniony niezwykłą i
przemyślaną muzyką, mieniąca się
wszelkimi barwami emocji oraz
kontrastami nastrojów. Jednak
przede wszystkim nie zapomina o
wspaniałych melodiach, w odróżnieniu
do ich niedoścignionego
wzoru jakim jest Dream Theater,
który przez lata zapamiętał się w
zawiłościach struktur muzycznych
i wirtuozerskich popisach. Owszem
przy każdym kolejnym albumie
Vanden Plas człowiek coś tam
znalazł i kręcił nosem ale w głównej
mierze były i są to szczegóły,
które nie wpływają na jego ogólny
i bardzo dobry odbiór. Tak jest
właśnie z "The Ghost Xperiment
- Awakening". Od początku porywa,
i muzyka, i melodie. Z czasem
wychwytuje się klimat płyty, która
jest moim zdaniem ciut bardziej
stonowana i przepełniona większą
dozą melodii, przez co ma w sobie
więcej melancholii. Płyta to kolejna
porcja solidnego i soczystego
progresywnego metalu z jego głównego
nurtu, bogato aranżowana i
ozdobiona orkiestracjami (choć
tym razem w mniejszym stopniu).
Podobnie jak w przypadku poprzednich
płyt, "The Ghost Xperiment"
słucha się znakomicie w
całości. Zaczynając od rozwrzeszczanego
otwierającego "Cold December
Night", po przez krzepki i
płynący "The Phantoms of Prends-
Toi-Garde", kończąc na epickiej
kompozycji tytułowej "The Ghost
Xperiment". Druga część tytułu tej
płyty, "Awakening" podsuwa myśl,
że mamy do czynienia z kolejną
tematyczną serią. I tak jest w istocie,
tym razem będzie to trylogia.
A, że rozszyfrowanie zawartego na
płycie Vanden Plas opowiadania,
to zawsze duża frajda i zabawa, to
tym razem, zapraszam do rozwikłania
zagadki samemu. Vanden
Plas to marka wśród fanów
progresywnego metalu i ich nowa
propozycja skierowana jest właśnie
do nich. Nie sądzę aby ktoś jeszcze
zainteresował się "The Ghost
Xperiment - Awakening", a szko-
172
RECENZJE
da. (5)
\m/\m/
Velvet Viper - The Pale Man Is
Holding A Broken Heart
2019 Massacre
Ktoś pamięta jeszcze ten niemiecki
zespół, zważywszy, że ostatnią płytę
wydał, bagatela, w 1992 roku?
Okazało się jednak, że owszem, a
poza tym wokalistka Jutta Weinhold
jest przecież znana z działalności
solowej czy z płyt Breslau i
Zed Yago. Velvet Viper w początku
lat 90 był kontynuacją stylu
właśnie tej formacji, proponując
równie mroczny, patetyczny heavy
metal z dramatycznym śpiewem,
ale w erze dominacji grunge i tym
podobnych gatunków nawet w
Niemczech nie miał szans na
jakąkolwiek racjonalną działalność.
Wznowił ją jednak niedawno
i w zreformowanym, bardzo odmłodzonym
składzie nagrał już
dwie płyty. Jeśli ktoś przed laty lubił
"Pilgrimage" Zed Yago, "Velvet
Viper" czy "The 4th Quest
For Fantasy", to 11 utworów
składających się na "The Pale
Man Is Holding A Broken Heart"
na pewno go nie rozczaruje. Jutta,
mimo siódmego krzyżka na karku,
wciąż bowiem śpiewa niczym nawiedzona
wiedźma, a muzycznie też
jest całkiem zacnie i tak jak kiedyś.
Może czasem nawet mocniej i mroczniej
("One Eyed Ruler" nieco w
duchu Black Sabbath) czy szybciej
(bardzo dynamiczny "Confuse And
Satisfy"), ale to dobrze, że grupa
nie myśli tylko o powielaniu starych
patentów. Mamy za to znowu
nawiązania do twórczości Ryszarda
Wagneram ("Götterdämmerung"),
Yutta sięga też w tekstach
do Szekspira, nordyckiej mitologii
czy biblijnych opowieści. Czyli w
sumie bez zaskoczeń, ale to udany
powrót. (4,5)
Wojciech Chamryk
Vision Divine - When All The
Heroes Are Dead
2019 Scarlet
Dziękować Bogom, że co jakiś czas
zdarzają się takie płyty, jak "When
All The Heroes Are Dead".
Vision Divine od swoich początków
zawsze była na pograniczu
ambitnego melodyjnego power metalu
a jego wersją progresywnego
metalu z pewną dozą symfoniki.
Tak też prezentuje się ich najnowszy
krążek ale jakby w jego optymalnej
fenomenalnej formie. Muzyka,
którą muzycy tego zespołu
na nim zebrali, czaruje od samego
początku do samego końca. Nie
bardzo wiadomo co tak urzeka, czy
to melodie, czy to struktura albumu
i poszczególnych kompozycji,
czy też świetna dyspozycja wszystkich
muzyków. Na pewno wszystko
to razem i z osobna, z dodatkiem
weny i chwili czasu, która dopadła
ten zespół. Niewątpliwy
udział w tym ma kolejny, nowy
wokalista Ivana Giannini, znany
ze śpiewania w power metalowym
Derdian. Jego głos, melodie, wyobraźnia,
sprawiły się na "When
All The Heroes Are Dead" wręcz
fantastycznie. Dzięki niemu człowiek
nie wie kiedy zaprzestać słuchania
tego albumu. Podobnie jest
z muzyką, choć nie ma w niej wiele
zawiłych struktur, a na pewno jest
więcej prostych i bezpośrednich
rozwiązań, to gromadzi w sobie
tyle emocji i niesamowitego klimatu,
że całą płytę słuchamy z zapartym
tchem. Muzycy, choć nie zatracają
się we własnych umiejętnościach,
to zachwycają nas swoją
wyważoną wirtuozerią, jeśli chodzi
o gitary i klawisze ale także o sekcje
rytmiczną, bowiem i perkusja i
bas mają swoje momenty na tym
krążku. Jednak wpływ na to ostatnie
ma także świadomość, że tym
razem za bębnami siedzi nikt inny,
jak Mike Terrana. Z takimi płytami
jak "When All The Heroes
Are Dead" jest duży problem, bowiem
ciężko z niej wybrać coś wyjątkowego.
Tak jak wspominałem
albumu słucha się w całości i jednym
haustem. Może to być każda
z kompozycji, sugestywna i w pełnej
krasie prezentująca zespół "3
Men Walk On The Moon", wyróżniająca
się klimatem i wyśmienitą
zwrotką "When All The Heroes
Are Dead", najbardziej balladowa
"While The Sun Is Turning Black",
najprostsza i bezpośrednia "The
King Of The Sky", czy rewelacyjna
"Angel of Revenge". Nawet może
być nią "The Nihili Propaganda",
którą większość wypełnia narracja
w języku włoskim. Nie wiele dopowiem
o brzmieniu i produkcji,
bowiem obie wyśmienicie dopełniają
wrażliwość, pomysł i piękno
zawarte na tej płycie. Bez dwóch
zdań "When All The Heroes Are
Dead" to wyśmienity album, dla
maniaków dobrego melodyjnego
power metalu ale także melodyjnego
prog-poweru. Jak dla mnie
ten album może konkurować nawet
z "Human" Szwedów z Darkwater.
(5)
Vogelfrey - Nachtwache
2019 Metalville
\m/\m/
Folk metal to wciąż dość popularna
odmiana ostrzejszego grania, a
obok zespołów skandynawskich
prym wiodą tu zespoły niemieckie.
Jednym z najpopularniejszych
wśród nich jest Vogelfrey z Hamburga:
istniejący od 15 lat, mający
na koncie cztery albumy studyjne
oraz wydawnictwa koncertowe.
Teraz grupa Jannika Schmidta
dołączyła do nich najnowszy
"Nachtwache" i fani będą pewnie
tą produkcją zachwyceni. Szybkie,
skoczne i całkiem przebojowe
utwory, tak jak promowany teledyskiem
"Ära des Stahls" czy
"Spieglein, Spieglein" są bowiem
tylko jedną stroną tej płyty, wcale
nie najciekawszą. Znacznie lepiej
wypadają bowiem według mnie te
utwory, w których zespół łączy
średniowieczne klimaty z mrocznym,
metalowym brzmieniem
("Schüttel dein Haupt") czy ekstremalnym
wręcz uderzeniem
("Alptraum"), nierzadko z wykorzystaniem
różnych etnicznych
instrumentów. Jest tu też w znacznej
części akustyczna, patetyczna
ballada "Midwinter", "Walhalla"
to murowany przebój, z kolei "Auf
St. Pauli" jest popisem skrzypka i
wiolonczelistki, bardzo też zresztą
aktywnych i w kilku innych utworach.
W "Magst Du Mittelalter?"
śpiewa z kolei gościnnie Chris
Harmas (Lord Of The Lost) i
gdyby nie to, że mamy też na
"Nachtwache" wypełniacze w rodzaju
"Metamnesie", byłoby nawet
więcej niż tylko: (4).
Wojciech Chamryk
Vortex - Them Witches
2019 Gates Of Hell
Weterani z Vortex nieźle zaskoczyli.
I nie chodzi tu nawet o fakt
wydania przez nich kolejnej płyty,
skoro w ostatnich kilkunastu latach
wcale ich fanom nie żałowali,
zarówno tych z premierowym, jak i
archiwalnym materiałem, czy podkreślenia
tym wydawnictwem 40-
lecia zespołu. Istotne jest to, że na
"Them Witches" składają się
utwory powstałe w roku 1987, napisane
z myślą o drugim albumie
grupy. Jak wiadomo do jego nagrania
nigdy nie doszło, ale pozostały
nagrania demo w końcu lider grupy
Martjo Brongers natknął się na
nie przy porządkowaniu swego
muzycznego archiwum. Panowie
szybko podjęli decyzję, że nagrają
ten materiał na nowo i tak oto 10
starych-nowych utworów ujrzało
światło dzienne, a szósty album
Vortex jest tak naprawdę drugim,
jeśli weźmiemy pod uwagę datę
powstania zamieszczonych na nim
utworów. Jasnym też jest, że to logiczna
kontynuacja stylistyki z MLP
"Metal Bats" oraz pierwszego LP
"Open The Gate": surowy, chociaż
nie pozbawiony melodii heavy,
typowy dla lat 80. Trochę obawiałem
się, czy współczesna produkcja
będzie dla niego właściwa, ale
zespół nie "przedobrzył" i pod tym
względem też jest dobrze - tak jak
te nowsze płyty Vortex mnie nie
zachwycały, to tę wspominkową
chętnie postawię obok najstarszych
pozycji w dyskografii Holendrów.
(5)
Wojciech Chamryk
Wardress - Dress For War
2019 Self-Releases
Wiadomo, że z racji wieku i dorastania
w czasach, kiedy tradycyjny
metal dopiero raczkował i stawał
się potęgą, takie właśnie dźwięki są
mi najbliższe. Nie oznacza to jednak,
że jestem totalnie bezkrytyczny,
a wszystko opatrzone nalepką
"80's" ma u mnie z miejsca
zapewnione najwyższe noty. Korzenie
Wardress sięgają bowiem
co prawda połowy tamtej dekady,
ale nie poszły za tym wtedy żadne
konkrety w postaci płyt. Niedawno
grupa reaktywowała się z inicjatywy
dawnego wokalisty Ericha Eysna,
wydając własnym sumptem w
minimalnym nakładzie debiutancki
album "Dress For War". I dobrze,
że to limit, bo dawno nie słyszałem
tak bezpłciowego i amatorskiego
grania - tradycyjny metal w
wykonaniu Wardress jest w większości
przypadków po prostu żenujący.
Gdyby nie rozpędzony, nośny
"Atrocity" i hymniczny "Metal League"
nie byłoby tu na czym zawiesić
ucha. Fajnie, że starsi panowie
znowu grają, przypomniając sobie
czasy młodości, ale to wszystko już
było, w dodatku zwykle w znacznie
lepszym wykonaniu - nawet
tak glanowany kiedyś za wydany w
roku 1984 LP "All I Want" Thunder
to przy Wardress mistrzostwo
świata... (1)
Wojciech Chamryk
Warrior Path - Warrior Path
2019 Symmetric
Warrior Path odkryłam przez zu-
RECENZJE 173
pełny przypadek przeszukując
youtube w poszukiwaniu czegoś
ciekawego do posłuchania z gatunku
hard and heavy. Warrior
Path to zespół pochodzący z greckich
Aten. Pierwszy (i jak na razie
jedyny) album grupy ukazał się 1
marca 2019r., nosi tytuł po prostu
"Warrior Path" i został wydany
przez grecką wytwórnię płytową
Symmetric Records. Zespół powstał
dzięki gitarzyście i tekściarzowi
Andreasowi Sinanoglou, stałym
członkiem zespołu jest również
Dave Rundle, który gra na
perkusji. Gościnnie na albumie zagrali
Yannis Papadopoulos (wokal)
występujący w Beast In Black
i Bob Katsionis (gitara, gitara basowa,
klawisze) muzykujący także
m.in. w zespole Firewind oraz
Hristos-Valentinos Petevis
(skrzypce). Inspirację dla zespołu
stanowią tacy artyści jak: Manowar,
Riot, Crimson Glory, Iron
Maiden, Manilla Road, Warlord,
Battleroar, Running Wild,
Bathory. Wydawałoby się, że na
"arenie" epic heavy-power metalu
nie można już stworzyć niczego
oryginalnego, jednakże płyta Warrior
Path całkowicie podważa tę
hipotezę. Członkowie zespołu mówią,
że tworzą muzykę "sercem i
duszą" czego świetnym przykładem
jest powyższy album, który po
prostu ma "to coś". Warrior Path
fundują nam długą podróż w
świecie fantasy przy akompaniamencie
szybkich gitarowych rytmów,
wspaniałych solówek Adreasa
Sinanoglou i Boba Katsionisa,
jak również melodyjnego wokalu,
tworzących harmonię z gitarą
akustyczną. Cały album zawiera
10 utworów, które całkowicie pochłaniają
słuchacza. Płytę rozpoczyna
świetny "Riders Of The Dragons",
który pokazuje jak umiejętnie
muzycy potrafili zestawić spokojniejsze,
melodyjne partie z bardziej
energetycznymi dźwiękami.
Na płycie oprócz "galopujących"
rytmów można znaleźć również
ballady "Black Night", "Dying Bird
Of Prey" oraz najbardziej wzruszającą
"Valhalla, I'm Coming". Mam
nadzieję, że to nie koniec muzycznej
przygody z Warrior Path i
zespół dalej będzie tworzył w duchu
heavy/power metalu. (5,5)
Wreck-Defy
Pain
2019 Inverse
Simona Dworska
- Remnants Of
Wreck-Defy na dobrą sprawę można
by spokojnie nazwać supergrupą.
Dlaczego? Aaron Randall,
Greg Christian i Alex Marquez.
Mówią Wam coś te nazwiska?
Przypuszczam, że tak. Na czele
grupy stoi jednak mniej znany muzyk,
gitarzysta Matt Hanchuck.
Przede wszystkim podziw dla
Matta, że potrafił ściągnąć tak zasłużonych
i renomowanych muzyków.
Jak to się przekłada na poziom
krążka? Otóż Wreck-Defy
zdaję się być bardzo zainspirowany.
Spójrzmy chociażby na takie
kawałki, jak "Killing The Children"
czy "Broken Peace". Już same tytuły
mogą budzić skojarzenia. Muzycznie
jednakże "Remnants Of
Pain" jest albumem nieco bardziej
urozmaiconym. Mamy na przykład
dość rockendrollowy, mający
moim zdaniem nawet lekki komercyjny
potencjał "Looking Back" czy
też wzruszające ballady "The Divide"
oraz "Angels And Demons". W
tekstach Matt natomiast porusza
tematy dość poważne jak przemoc,
wojna, ludzka psychika czy zbytnie
panoszenie się i nadużywanie władzy
przez organizacje religijne.
Cóż, jako aktywny żolnierz walczący
na froncie swoje zapewne widział.
Dobrze, że chociaż potrafi to
wykorzystać w jakiś pozytywny
sposób. Chociażby tworząc takie
płyty, jak "Remnants Of Pain".
(4)
Bartek Kuczak
Alcatrazz - The Official Bootleg
Box Set 1983-1986 - Live - Demos
- Rehearsals
2018 HNE
Graham Bonnet od kilku lat działa
pod nazwą Graham Bonnet
Band, ale niedawno ożywił również
Alcatrazz. Może to też oznacza,
że niedługo usłyszymy ich nowy
materiał. A, że Bonnet w GBB
poczyna sobie bardziej niż przyzwoicie,
budzi to również pewne
nadzieje, co do nowej propozycji
Alcatrazz. Zanim to jednak nastąpi
HNE Recordings zaprasza do
zapoznania się z boxem zawierającym
nieoficjalne materiały, głównie
tzw. bootlegi. Ciekawostką jest
to, że na tych płytach uwieczniony
jest udział Yngwie Malmsteena.
Fakt w 1984 roku oficjalnie ukazał
się album koncertowy "Live Sentence
- No Parole from Rock'n'
Roll" ale z pewnością nie zaspokoił
on głodu poznania fanów Alcatrazz
i Yngwie Malmsteena. Niniejszy
box "The Official Bootleg
Box Set 1983-1986" zawiera aż
trzy dyski z zarejestrowanymi koncertami,
w których brał udział
Malmsteen. Wszystkie trzy pochodzą
z występów, które Alcatrazz
zagrał w marcu 1984 roku
gdzieś w Texasie. Wszystkie też
mają podobny repertuar, dyski różnią
się szczegółami jeśli chodzi o
dobór nagrań czy wykonania. No
cóż kapela miała wtedy jedynie do
ogrania debiut "No Parole from
Rock'n'Roll" plus przeboje Rainbow
z czasów, gdy śpiewał w nim
Bonnet. Niestety te trzy krążki zawierają
nagrania w typowo bootlegowej
jakości. Jedynie można się
domyślać, że zespół był w wyśmienitej
formie. Kolejne dwie płyty to
próbne miksy ogrywanych utworów,
wersje demo czy też nagrania
z prób. Oba zbiory pochodzą z roku
1983 i są prawdopodobnie zarejestrowane
przed lub w trakcie nagrywania
debiutu. Nagrania z pierwszego
z wspomnianych dwóch
dysków jakościowo są znacznie lepsze
od bootlegów. Natomiast próby
z drugiej płyty są o jakości porównywalnej
do tych z bootlegów.
Większość nagrań tego zbioru jest
w wersjach bez wokali. Jedynie w
drugiej części drugiej płyty słyszmy
śpiew Bonneta, a raczej się go domyślamy,
bo jest jeszcze gorszej jakości,
jak samo brzmienie instrumentów.
Ogólnie obie płyty to największe
wyzwanie tego boxu, bardzo
ciężko je przesłuchać w całości.
Ostatnią płytę wypełniają nagrania,
które pochodzą z okresu
przygotowawczego do albumu
"Dangerous Games". W większości
są to różne pomysły w dodatku
nie zawsze uporządkowane. "The
Official Bootleg Box Set 1983-
1986 - Live - Demos - Rehearsals"
to box dla kolekcjonerów, w
dodatku dla tych, którzy chcą mieć
wszystko danego artysty. Dla mnie
najciekawsze są bootlegi koncertów
z Malsteenem. Reszta tylko
mnie umęczyła, jednak decyzja o
zakupieniu danego tytułu należy
tylko do was.
\m/\m/
Alien Force - Hell And High Water
2019 High Roller
Muzyka ma dawać radość. Tak
myślę. W końcu bardzo szeroko
pojęta muzyka rozrywkowa to też
rock. A ten z kolei chwyta pod
swoje skrzydła takie twory jak hard
rock czy heavy metal. Lubię więc
płyty, które zwracają swoją uwagę
nie tylko kunsztem wykonawczym.
Ba, nie zawsze muzycy muszą prezentować
poziom z innej galaktyki.
Żelaznym punktem nagrań jednak
musi być to coś, co zazwyczaj mierzone
jest przez unoszenie się kącików
ust. W przypadku niedawno
wznowionego przez High Roller
Records debiutu duńskiego Alien
Force uniosły się dość wysoko. Ta
licząca sobie dziewięć utworów
płyta to bardzo zgrabnie zagrany
heavy metal. Z pewną dozą przestrzeni,
co dało efekt muzyki przystępnej.
Na "Hell And High Water"
nie ma mowy o jakichś karkołomnych
szaleństwach. To granie
podobne do tego, jakie prezentowały
grupy z Wielkiej Brytanii. Takie
duńskie NWOBHM. Zresztą
wprawne ucho wychwyci wpływy
chociażby Saxon czy Judas Priest.
Muzyka jaka wyszła spod palców
braci Rasmussen (Henrik na gitarze,
Michael - perkusja) oraz Franka
East grającego na basie być może
nie jest jakoś specjalnie odkrywcza.
Słuchając jednak "Hell And
High Water" dziś trzeba mieć na
względzie to, jak w połowie lat 80.
grano heavy metal. Nie ma potrzeby
myślę tego tłumaczyć. Skład
dopełnia, dysponujący czystym i
charyzmatycznym wokalem, Peter
Svale Andersen. Tym też mnie
Alien Force kupił - zawsze żywiej
reaguję na albumy z takim mocnym
i charakternym śpiewem. Można
się spodziewać, że kryją się za
tym melodie, a jak kiedyś się przyznawałem,
jestem skrytym fetyszystą
takie sposobu pisania numerów.
Album to żwawy i dający dużo
przyjemności. Obcowanie z
"Hell And High Water" to miła
podróż w czasie. Możliwe, że spe-
174
RECENZJE
cjalnie nie wniesie nic nowego, ale
okaże się podgrzaniem sentymentów.
Dla tych, którzy są jednak
zbyt młodzi (w tym autor), album
będzie na pewno świetną alternatywą
na te wszystkie "bardziej znane"
zespoły. Dla wszystkich wnikliwych
reedycja HRR zawiera dodatkowo
utwory demo i plakat. Ładny
gest.
Adam Widełka
Altered State - Altered State
2019 Pure Steel
Widniejąca wyżej nazwa jest pewnie
znana zaprzysięgłym fanom
amerykańskiego metalu, bowiem
śpiewał w niej Norman "Ski" Kiersznowski,
udzielający się przecież
na "Ascend From The Cauldron"
Deadly Blessing, a przed kilku laty
ukazała się kompilacja "Winter
Warlock", zawierająca jedyne demo
Altered State z 1991 roku, dopełnione
czterema nagranami z
próby. Teraz ten materiał wyszedł
na LP, tyle, że z inną okładką i pod
zmienionym tytułem. I dobrze, bo
to analogowo nagrane utwory,
perfekcyjnie pasujące do tego nośnika,
a muzycznie też jest zacnie,
gdyż grupa preferowała US power/
thrash o nieco progresywnym i
epickim zabarwieniu. Z jednej strony
ostry i siarczysty ("Mental Rage",
"Off With His Head", "Another
Meaningless Death"), z drapieżnym
śpiewem, ale niepozobawiony
też partii balladowych ("Judge For
Yourself"), mocarnych zwolnień
("Winter Warlock") czy aranżacyjnych
smaczków ("Leading Me
Blindly"). Nagrania z prób brzmią
oczywiście surowiej, ale to i tak całkiem
niezła jakość. Tak więc jeśli
ktoś ceni długogrający debiut
Deadly Blessing, to powinien też
sobie sprawić tę kompilację. (4)
Wojciech Chamryk
Assasin - Lonely Southern Road
2019 High Roller
W maju 2019 roku nakładem nieocenionej
firmy High Roller Records
wyszła reedycja materiału
brytyjskiej grupy Assasin w formacie
płyty winylowej. Pod tytułem
"Lonely Souther Road" jako mini
album ukazało się pięć utworów
oryginalnie pochodzących z prywatnych
zbiorów gitarzysty grupy,
Tony Bartona. O samej załodze
wiadomo niewiele. Tworzyli ją bracia
Tony i Ian Bartonowie oraz
Karl Chester (gitara) i Steve
Walker (perkusja). Całość liczy
sobie około dwudziestu pięciu
minut. Dość zgrabnie, choć to normalna
długość mini albumu. Kompozycje
utrzymane są w klasycznym,
angielskim stylu. Assasin to
jeden z tych zapomnianych zespołów
z słynnego nurtu NWOBHM.
Mimo, że muzycznie naprawdę nie
jest źle, to po odsłuchu pojawia się
uczucie niedosytu. Wszystko
kończy się trochę zbyt szybko i
chciałoby się trzymać w łapach ich
regularny album. Utwory są żwawe
i okraszone mięsistym brzmieniem.
Nad instrumentami unosi się
melodyjny wokal Iana Bartona, a
często jego brat pomaga mu w
chórkach. Generalnie "Lonely
Southern Road" to paręnaście minut
fajnej podróży w czasie. Materiał
jest spójny, energiczny i po
czasie naprawdę dobrze się tego
słucha. Bardzo motoryczne riffy,
sekcja pracująca oszczędnie ale
solidnie trzymająca rytm i wspomniany
już, charakterny głos, budują
soczysty angielski klimat. Sprawia
to, że ta pozycja to jazda obowiązkowa
dla wszystkich maniaków
starodawnego heavy metalu.
Betrayer - Calamity
2019 Thrashing Madness
Adam Widełka
Debiutancki album Betrayer to
już klasyka naszego death metalu,
dobrze więc, że "Calamity" jest
znowu oficjalnie dostępne na CD
oraz po raz pierwszy na LP. Nie
bez powodu w momencie premiery
w swej dystrybucji miała tę płytę
niemiecka, bardzo już wtedy silna
na europejskim rynku, firma Nuclear
Blast. Recenzenci też w
1994 roku dostrzegali walory tej
muzyki, niezleżnie od tego, czy pisali
o "Calamity" na łamach zinów
czy w magazynach traktujących o
rocku. Minęło 25 lat i nic się w tej
materii nie zmieniło, materiał słupskiej
wtedy grupy wciąż robi
ogromne wrażenie. Po jeszcze ciut
nieporadnym demo "Forbidden
Personality" i już znacznie bardziej
dopracowanym i jednorodnym
stylistycznie "Necronomical
Exmortis" Betrayer poświęcił więcej
czasu na stworznie kolejnego
materiału, dla wielu fanów najlepszego
w dyskografii grupy. Wciąż
słychać w nim echa dokonań Slayera,
ale połączone z brzmieniami
z Florydy rodem - w porównaniu z
płytami Deicide czy Morbid Angel
nasi wcale jednak nie stali na
przegranej pozycji, o żadnym imitowaniu
też nie ma tu mowy. Efekt
to zwarty, bardzo przemyślany i
intensywny materiał, niewiele ponad
dwa kwadranse kipiącego energią
deathu. Szaleńcze czady w rodzaju
"After Death" czy "In Sacrifice"
dopełniają tu nieco wolniejsze,
mroczniejsze kompozycje, z których
wyróżnia się "Before Long You
Will Die" - mocarny, ciężki numer
niczym z death/doomowej stylistyki,
również przecież święcącej wtedy
tryumfy. Tym większa szkoda,
że już rok po wydaniu tej świetnej
płyty po zespole pozostało tylko
wspomnienie i nie wykorzystał
wielkiej szansy na coś więcej niż
tylko lokalna kultowość - przykład
Vader pokazuje, że było to możliwe.
Na szczęście Betrayer wznowił
działalność, wciąż nagrywa, a "Calamity"
pozostaje perełką w jego
dorobku - tym bardziej wartościową,
że jej brzmienie (Tomasz Bonarowski
i Adam Toczko, Modern
Sound Studio) też zniosło próbę
czasu.
Wojciech Chamryk
Crucifixion - After The Fox
2019 High Roller
Crucifixion to kolejna grupa z zapomnianych
annałów historii NW
OBHM. Działała w latach 1979 -
1984, a w sieci można natrafić na
informację, że jest w stanie zawieszenia.
Nie wiadomo czy w ogóle
powstanie jak fenix z popiołów, ale
możemy dzięki High Roller Records
i płycie "After The Fox" mieć
tę muzykę w domu w postaci zgrabnej
antologii. To jedna z tych załóg,
które miały duży potencjał.
Przynajmniej jeśli opieramy osąd
na tym, z czym mamy do czynienia
na "After The Fox". Bardzo żwawe
granie inspirowane klasyką hard
rocka. Widać, że chłopaki z Crucifixion
byli pilnymi uczniami Motorhead
czy Thin Lizzy. Szkoda,
że nie doczekali się pełnego albumu,
bo kawałki jakie pisali ociekają
energią i zmyślnymi melodiami.
Na pewno ich LP odcisnąłby jakieś
piętno na początku lat 80, albo
chociażby zrobiłby małe zamieszanie
w połowie tamtej dekady,
depcząc po piętach grupom pokroju
Raven czy Tank. Dzierżąc w
dłoniach "After The Fox" mamy
kontakt z kawałkiem historii. Gdyby
nie takie wydawnictwa to pewnie
Crucifixion zniknęłoby z radarów
jakiegokolwiek zainteresowania.
A tak możemy w dowolnej
chwili przywołać ducha początku
nurtu NWOBHM i nasmarować
uszy gęstym heavy metalem. Motoryczna
sekcja przypominająca
sportowe auto na autostradzie, gitary
prujące powietrze chwytliwymi
riffami, a wszystko spowija wyraźny
śpiew z chrypką. Może na
pierwszy kontakt muzyka Crucifixion
nie wygląda na oryginalną, jednak
czym dłużej gościć będzie w
odtwarzaczu, tym mocniej będzie
wgryzać się w głowę niczym
wściekła ryjówka. Krążek "After
The Fox" to udana pozycja, która
pewnie nie pozostawi obojętnym
żadnego szanującego się fana angielskiego,
choć nie tylko, heavy
metalu. Co prawda najwięcej smaków
będą mieli do odkrycia fanatycy
wyspiarskiego stylu grania, jednak
myślę, że ta muzyka powinna
trafić do każdego chętnego na nietuzinkowy
hard'n'heavy.
Adam Widełka
Cutty Sark - Die Tonight / Heroes
2019 Golden Core
Zespół został założony w drugiej
połowie lat 70. przez basistę Helge
Maiera. Muzycy Cutty Sark zaczęli
od grania hard rocka aby skierować
się w stronę heavy metalu.
W takiej stylistyce jest już nagrane
pierwsze wydawnictwo EPka
RECENZJE 175
"Hard Rock Power" ale brzmienie
i styl zespołu w pełni wykształciło
się na dwóch pierwszych albumach
"Die Tonight" (1984) i "Heroes"
(1985). Obie płyty charakteryzuje
moc oraz niepowtarzalna atmosfera.
Muzyka wydaje się dość prosta,
nieskomplikowana ale jest zróżnicowana,
ciekawie zaaranżowana i
przede wszystkim zagrana z wielkim
zaangażowaniem i szczerością.
Brzmienie jest dość mocne i surowe,
zaś muzykę wypełnia pasja,
żarliwość a nawet pewna dzikość.
Kompozycje mimo zróżnicowania
są dopracowane i przemyślane.
Znakomicie sprawdzają się wszystkie
utwory i te wolniejsze i te szybsze.
Wokalista wybornie dopełnia
muzykę Niemców, a jego głos jest
mocny, surowy, ekspresyjny i prezentuje
pełna paletę swoich walorów.
Słuchając obie płyty jedna po
drugiej, intryguje spójność tych
materiałów, choć zdaje się, że muzyka
z "Heroes" jest ciutkę lepsza
od tej z "Die Tonight". Lecz to tylko
moje odczucie, a tak ogólnie
oba albumy są na wysokim poziomie
i szkoda, że tylko wtedy one
powstały. Porównanie ich ze sobą
ułatwia nam nowe wydanie tych
krążków. Tym razem ukazały się
na jednym dysku i są firmowane
przez Golden Core Records,
gdzie swój mastering obu materiałów
przygotował Andreas "Neudi"
Neuderth. A jak pewnie się przekonaliście
jest to człowiek godny
zaufania. Sięgając po ten zestaw
możecie być pewni, że otrzymacie
niczym nie zmącony heavy metal,
pełen mocy i wigoru oraz kipiącą
emocjami klasykę niemieckiej
szkoły ciężkiego grania. Na koniec
dodam, że w roku 1998 formacja
reaktywowała się na krótko poczym
równie szybko zakończyła
działalność. W tym zrywie nie brał
udział jedynie założyciel zespołu
Helge Maier, ale za to muzycy pozostawił
po sobie krążek "Regemeration".
Niestety do tej pory nie
udało mi sie go usłyszeć. Podsumowując,
jeżeli jeszcze do tej pory nie
słyszeliście Cutty Sark, czas aby
to zmienić. Szkoda tylko, że to wydawnictwo
nie wyszło z oryginalnymi
obwolutami, ale na prawa autorskie
nie ma rady.
Dark Wizard - Evil Spirits
2019 Golden Core
\m/\m/
Dark Wizard to holenderski zespół
heavy metalowy, który powstał
w roku 1983. W pierwszym roku
zarejestrował aż cztery dema
pczym nagrał EPkę "Reign Of
Evil" (1985) oraz pełny album
stdyjny "Devil's Victim" (1984),
aby w końcu przestał działać. Ich
muzyka to konkretny heavy metal
nawiązujący do NWOBHM, a
szczgólnie do Iron Maiden tego z
Paulem DiAnno na wokalu. Wystarczy
posłuchać rozpoczynającego
to wydanie "Mortal Agony" a będziecie
wiedzieć o czym piszę. Co
prawda ja słyszę najwięcej Ironów
ale ogólnie Holendrzy swoja muzykę
mocno oparli o cały wspomniany
nurt. Ich muzyka jakoś nie specjalnie
się spieszy, ale to nie znaczy,
że jest zupełnie wolna czy pozbawiona
wigoru. Co to, to nie!
Niemniej z tego powodu muzyka
Holendrów, jej niektóre fragmenty
lekko przypominają Black Sabbath,
choć bardziej na miejscu byłyby
porównania do Brocas Helm
czy nawet Manilla Road. Jednak
trudno odnaleźć w muzyce Dark
Wizard konkretne nawiązania do
epickiego metalu, bardziej tu chodzi
o bardzo mroczną i pokręconą
atmosferę. Jeżeli już jesteśmy przy
tym temacie to, muzykom Dark
Wizard bardzo zależało na zbudowaniu
klimatu horroru nie tylko po
przez muzykę ale także po przez
opowieści a nawet inscenizacje wizualne.
Być może, co niektórym
skojarzy się to z Mercyful Fate,
nie jest to w stu procentach trafne
porównanie ale trop na pewno został
podjęty. W muzyce Holendrów
świetnie wypadają gitary
Hansa Pola i Marcela De Groota,
nie tylko operują przednimi riffami
i solówkami, ale także doskonale
radzą sobie rytmicznie. Gra
perkusisty Tony White'a wydaje
się prosta ale nieraz zaskakuje i intryguje.
Za to basista Kees Reinders
często potrafi wyjść z typowej
roli podkładacza rytmu i jest w
tym znakomity. Szczególnym jest
także wokalista Berto Van Veen.
Mnie momentami kojarzy się z
PaulemDiAnno. Podobało mi się
czyjeś porównanie do Rock'n'
Rolfa. Za to rozbawiło mnie zestawienie
go z Udo Dirkschneiderem,
który brał lekcje u Dio. Jednak
z tego wszystkiego wyłania
się nam jakiś prawdziwy obraz
Reindersa. Niemniej wokalista
miał jeszcze wyjątkową cechę, co
jakiś czas - ni z tego ni z owego -
uderzał w wysokie tony. Wtedy ta
cecha wielu wkurzała, teraz pewnie
też ktoś się zirytuje. Mnie to w
ogóle nie rusza, a wręcz uwielbiam
to co robi ten śpiewak. Na "Evil
Spirits" (tytuł wzięty od jednej z
najlepszych kompozycji tego zespołu)
znalazły się kolejno krążek
"Devil's Victim" oraz EPpka "Reign
Of Evil". Całość uzupełnia
utwór "MH17" z 2019 roku oraz
dwa koncertowe rarytasy z początku
kariery. Wszystko zaś jest zremasterowane
przez Neudiego,
który jak zwykle zadbał o jak najlepszy
komfort odsłuchania krążka.
Kapela do niedawna była nie aktywna
ale bodajże w roku 2016 wróciła
do żywych. W jej skład weszła
stara sekcja rytmiczna oraz nowy
gitarzysta Marcel Hop i wokalista
Egbert Berenst. W tym samym roku
wyszła kompilacja "Early Spells",
która jest jakimś zestawieniem
utworów z wczesnych dem. Natomiast
w roku 2018 wyszła płyta
"Close in the Dark". Niestety do
tej pory nie udało mi się zapoznać
się z jej zawartością. Wracając jeszcze
do "Evil Spirits" prawdopodobnie
ze względu na prawa autorskie
okładka tego wydawnictwa różni
się od oryginałów, choć repliki
okładek obu krążków znajdziemy
w środku. No cóż, zwolennicy
heavy metalu z lat 80. powinni
znać nazwę Dark Wizard i ich
muzykę. Jeżeli nie macie tych płyt
na oryginalnych wydaniach to
"Evil Spirits" na pewno jest ich
udanym substytutem.
Elixir - The Remedy
2019 HNE
\m/\m/
Wydawnictwa HNE w przygniatającej
przewadze są przemyślane i
świetnie przygotowane. Pozornie
te trzy albumy z boxu "The Remedy"
nie maja ze sobą nic wspólnego.
"Lethal Potion" był wydany
w 1990 roku, "Sovereign Remendy"
w roku 2004, a koncertówka
"Elixir Live" w roku 2005. Aby wyjaśnić
sprawę trzeba wrócić się do
wydania przez zespół debiutu "The
Son Of Odin" (1986). Po jego publikacji
Elixir przygotowywał się
do nagrania i wydania jego zastępcy.
Wszystko szło powoli ale do
przodu. Zmiana perkusisty mogła
też wpłynąć na wolniejszą działalność.
Tym bębniarzem został, nie
kto inny a Clive Burr. W końcu w
roku 1988 album był gotowy do
publikacji i miał ukazać się jako
"Sovereign Remendy". Niestety
nic z tego nie wyszło, z różnych
przyczyn. Wszystko to źle wpłynęło
na muzyków i Elixir przeszedł
do historii. Niemniej ludzie,
którzy zainwestowali w tę płytę nie
poddali się i wprowadzając swoje
pomysły, m.in. zmieniając kolejność
utworów, projektując inną
okładkę, wydali nagrania jako
"Lethal Potion" w roku 1990. Nie
wiem na co im się to zdało, bo jakby
nie było formacja nie działała i
w żaden sposób nie mogła promować
tego wydawnictwa. Minęła dekada
a okazało się, że fani coraz
chętniej wracają do tego co było
kiedyś, czyli do tradycyjnego heavy
metalu. Muzycy tworzący Elixir
postanowili o powrocie na scenę.
Jednak jednym z warunków udanego
powrotu, było wrócenie do sytuacji
z końca lat 80. Wydali swoją
drugą płytę w takiej formie, w jakiej
powinna się ukazać. Wrócili
do tytułu "Sovereign Remendy",
z oryginalną okładką, oraz z utworami
w kolejności, które były ustalone
przed oddaniem do publikacji.
Muzykom udało się zrealizować
to w roku 2004. W tym czasie
do koncertowej setlisty dołączyli
więcej kompozycji właśnie z tego
krążka. Dowodem na to jest właśnie
wspomniana na początku płyta
"Elixir Live". I tak właśnie domknęła
się całość tej opowieści czyli
boxu "The Remedy". Historia ta
lepiej jest opisana w nocie, którą
znajdziecie w książeczce. A co z
muzyką? Klasyczne NWOBHM,
świetny tradycyjny heavy metal,
doskonale brzmiący, z ciekawymi
kompozycjami, z wybornymi melodiami,
perfekcyjnie współgrającymi
gitarami, wyraźną sekcją oraz śpiewny
acz mocnym wokalem. Wszystko
co świadczy o tym, że Elixir
należał do wyróżniających się kapel
z tego nurtu. Jak ktoś nie ma na
swoje półce tych płyt Elixir, może
śmiało sięgnąć po to wydanie.
\m/\m/
Essential NWOBHM - The
Best Of Neat Records
2019 Golden Core/ZYX Music
Składanek, które tyczyły się NWO
BHM, a także wytworni, która
propagowała tę muzykę, czyli
Neat Records było bez liku. Przynajmniej
ja odnoszę takie wrażenie,
także pomysł Andreasa "Neudi"
Neudertha niczym nowym
nie jest. Jednak z racji samej osoby
Neudiego i jego podejścia do tematu,
to ta kompilacja zyskuje i
zasługuje na wyróżnienie. To, że
NWOBHM to wielobarwna scena
to już chyba wie każdy, choć czasami
mam wrażenie, że niektórzy
chcieliby aby była postrzegana tylko
przez pryzmat Iron Maiden
czy Saxon. Neudi przygotował
dwadzieścia nagrań, różnych zespołów,
a każdy gra na swój sposób.
W dodatku popracował nad
ich brzmieniem i masteringiem
tak, że słucha się ich z przyjemnością.
Z pewnością każdy kto zna w
miarę temat, rozróżnia również zespoły,
które znalazły się w tym zestawie.
Jedne są bardziej znane, inne
mniej. Wymieńmy kilka z nich:
Raven, Fist, Blitzkrieg, Jaguar,
Persian Risk, Saracen czy Cloven
Hoof. Jednak słuchając całości nie
można powiedzieć, że któryś z kawałków
jest słaby. Świadczy to o
potencjale tej sceny oraz o tym, że
te formacje, które osiągnęły sukces,
176
RECENZJE
Tyrant - Legions Of The Dead
2018/1985 Shadow Kingdom
Tyrant to zespół, który chyba jest
prze zemnie najmniej osłuchanym
z nurtu US Metalu. Niemniej o
grupie powinno się pamiętać, bo
jest warta tego świadectwa. Rok
1985 to czas szybkich zmian w
heavy metalu, z którymi Tyrant
nie chciał się zabrać. Takich zespołów
w Stanach w tym czasie było
dość sporo, a i tak Tyrant jawi
się na ich tle, jak coś z innej bajki.
Pierwsze co w nas uderza to wokal
Glena May'a. Bardzo mocny, imponujący,
dumny, pełen emocji
oraz potrafiący wyciągnąć bardzo
wysoko. Do tego dorzuca wrzaski i
krzyki czym bardzo wyróżnia się,
przynajmniej tak jest na omawianym
albumie "Legions Of The
Dead". Trochę przypomina to
Harry Conklina ale może to tylko
moje skojarzenie. Nie inaczej jest z
gitarzystą Rocky Rockwellem,
który wymyśla wyśmienite riffy i
muzyczne tematy, z pewnymi epickimi
akcentami, imponuje zwinnością,
różnorodnością, chwytliwością,
dramaturgią itd. Basista Greg
May jest doskonale osadzony w
muzyce kapeli i perfekcyjnie zna
miejsce swojego instrumentu w
strukturach utworu. Perkusista
Rob Roy czaruje nas swoimi doskonałymi
umiejętnościami, dynamiką,
wielobarwnością i mocnymi
uderzeniami. Płyta zaczyna się
"Warriors of Metal" dość bezpośrednim
utworem, za to z chwytliwym
i typowo hymnicznym dla
heavy metalu charakterze. Wyśmienita
rzecz dla każdego maniaka
tradycyjnego heavy metalu. "Fall
into the Hands of Evil" jest ciut
bardziej stonowane ale równie łatwo
w pada w ucho. Natomiast od
"The Batle Of Armageddon" formacja
zaczyna blok trzech wielobarwnych
kompozycji, w których wybrzmiewa
charakter muzyki Tyrant,
a są to specyficzne wpływy
epickiego heavy metalu lekko zmiksowane
z doomowymi inspiracjami,
oparte na fundamencie wspomnianego
tradycyjnego heavy metalu.
Przynajmniej to tak dla mnie
brzmi. Jak dla mnie, jest to rzecz
jedynie słyszana w kompozycjach
tego zespołu. Opisując ten blok
trzeba wspomnieć, że utwory
"Legions of the Dead" i "Listen to the
Preacher" przecięte są trochę irytującą
miniaturą muzyczną "Tyran's
Revelation". Wraz z "Knight
of Darkness" i "Thru the Night"
zespół wraca do bezpośredniego
heavy/power metalowego ataku.
Poczym na "Sacrifice" ponownie
odnajdujemy specyficzny muzyczny
świat Tyrant jeszcze bardziej
podszyty emocjami oraz podany w
swoistym klimacie. Natomiast płytę
wieńczy dość szybki "Time is
Running Low", który jest zderzeniem
bezpośredniego hymnicznego
heavy metalu z jego mocną epicką
odsłoną. Na koniec podkreślę jeszcze
specyficzny klimat całości
muzyki, charakteryzuje go mroczna,
mistyczna a wręcz złowroga i
upiorna atmosfera, co już dokumentnie
nie pozwala na pomylenie
Tyranta z innymi kapelami. Muzyka
na tym albumie brzmi ciężko
i intensywnie ale pozostawia każdy
instrument i wokal wyraźnie słyszalny.
Oczywiście niesie również
specyficzny i niepodrabialny klimat
tamtego czasu. Kilku słowy,
"Legions Of The Dead" to kolejna
perełka US Metalu tamtych czasów.
Tyrant - Too Late To Pray
2018/1987 Shadow Kingdom
"Too Late To Pray" to bezpośrednia
kontynuacja swojego poprzednika,
ale jeszcze lepsza, bardziej
przemyślana i dopracowana. Na tej
płycie, pierwsze, co uderza to również
wokal Glena May'a. Nadal
operuje barytonem ale również
imponuje falsetami, choć wrzasków
typowych z "Legions Of The
Dead" jest już mniej. Głos Glena
jest wciąż potężny, mocny, surowy,
imponujący, ekspresyjny i prezentuje
pełna paletę swoich walorów,
dzięki czemu w zwolnieniach wypada
równie majestatycznie. Po
prostu jest prawdziwym przewodnikiem
tego albumu. Gitarzysta
Rocky Rockwellem również pozostaje
mistrzem miażdżących riffów
i niedoścignionych solówek. Nie
inaczej jest z panami z sekcji rytmicznej
Gregiem May'em i G.
Stanley'em Burtis'em, których gra
nie tylko uwypukla walory kolegów
z kapeli ale także muzyczne wartości
całości albumu. Pod względem
muzyczny "Too Late To
Pray" w porównaniu z debiutem
jawi się jako bardzo jednorodny i
spójny materiał, natomiast same
kompozycje są bardzo skondensowane,
gęste, ubite wręcz przytłaczające,
co jeszcze bardziej podkreśla
ich prawie apokaliptyczne
przesłanie. Utwory utrzymane są
gównie w średnim tempie, są jednocześnie
agresywne i potężne, z
ciężkimi jak diabli riffami oraz
porywającymi solówkami. Ozdobione
wyśmienitym wrzaskiem i
falsetami Glena May'a. Zwalniają
tylko przy kawałkach, jak "Valley
of Death" oraz "Babylon". Pozostają
również przy mrocznym i mistycznym
przesłaniu, znanym z
"Legions Of The Dead". W ten
sposób specyficzny stylistyczny
zlepek heavy/power metalu z epickimi
i doomowymi ideami, jeszcze
intensywniej napiera na siebie,
zdecydowanie podkreślając indywidualność,
osobliwość oraz unikatowość
podejścia muzyków Tyrant
do swojego heavy metalu. Ze
względu na wspomnianą muzyczną
kondensację bardzo trudno wybrać
swój ulubiony fragment czy nawet
utwór tego albumu. Bo mogą to
być proste strzały jak "Eve of Destruction"
czy też z "maidenowym"
początkiem "The Nazrene", którym
nie ustępują tyłowy "Too Late To
Pray" czy następujący zaraz po
nim "Beyond the Grave". Mogą to
być też wspomniane wolniejsze,
przez co wyróżniające się kompozycje
"Valley of Death" i "Babylon"
ale może być nim też "Beginning of
the End", który w swoim doomowym
majestacie ma piorunujące
przyspieszenie w środku kompozycji.
Naprawdę jest z czego wybierać.
Produkcja "Too Late To Pray"
jest równie udana co debiut a może
nawet ciut lepsza. Jednak, co by
nie pisać o "Legions Of The
Dead" i "Too Late To Pray", to
najlepszą pozycję amerykańskiego
Tyranta trzeba szukać właśnie
wśród nich. A jeszcze lepszym rozwiązaniem
jest wielbić obie płyty,
bowiem każda z nich to perełka
US Metalu błyszcząca się własnym
blaskiem.
Tyrant - King Of Kings
2018/1996 Shadow Kingdom
"King Of Kings" wydano niemal
dekadę po "Too Late To Pray" i
pokazało zupełnie inny zespół.
Niestety nie bardzo wiem czemu
kapela przez tak długi czas milczała
i dlaczego w tak niekorzystnym
momencie wróciła do życia.
Na pewno nie jest to Tyrant znany
z dwóch pierwszych albumów.
Nałożyło się na to kilka czynników.
Głównym jest produkcja, a
jest ona bardziej nowoczesna ale w
żaden sposób nie pomogła muzyce
Tyranta. Najbardziej stracił na
niej bas i wokal Glena May'a. Jego
głos na "King Of Kings" nie ma tej
mocy i dumy, którą znamy z pierwszych
płyt, a co gorsza nie wierci
tak uszu falsetami i wrzaskami jak
wcześniej. Być może głos Glena w
pewnym stopniu stracił swoje walory,
jakby niebyło latka minęły
niemiłosiernie. Za to swoją wartość
zachowała gitara Rocky Rockwella,
a zyskała perkusja, tym razem
Toma Meadowsa. Niestety
zmieniły się też kompozycje. Przede
wszystkim są prostsze ale też
zabrakło im charakteru i intensywności,
którymi wcześniej zaskarbiły
sobie u nas swoje uznanie.
Oczywiście są utwory, które próbują
podtrzymać klasę znaną nam z
wcześniejszych płyt. Wymienię tytułowy
"King of the Kings", podtrzymujący
epicko heavy metalowy
ogień, doomowy "Ancient Fire",
bezpośredni i bardziej prosty ale za
to zadziorny "Nowhere to Run",
najbardziej dumy i w stylu starego
Tyranta, "Tighten The Vice" czy
też wieńczący i najbardziej gniewny
"War". Do tych pozytywów
dorzuciłbym jeszcze "Coast to
Coast", który z znakomitej, akustycznej
gitarowej części przechodzi w
bardziej elektryczną, dumną i ekscytującą.
Niestety przez tę dekadę
milczenia uleciały pewne walory
tego zespołu ale w ostatecznym
rozrachunku album "King Of
Kings" nie jest czymś zupełnie
złym. Spokojnie może konkurować
on z wieloma współczesnymi produkcjami
z tego stylu. Poza tym
wiem, że z czasem zespół okrzepłby
i w kwestii muzyki i brzmienia.
Recenzując wydawnictwa Tyrant,
korzystam z publikacji, które ukazały
się w amerykańskim Shadow
Kingdom Records. Każda ich reedycja
Tyrant opatrzona jest w dość
sporą ilość bonusów. Do "King
Of Kings" dołączone są covery klasyków,
które wylądowały na różnego
rodzaju tributach. Te pojawiały
się tam pewnie w celu podtrzymania
w nowym stuleciu zainteresowania
kapelą. Na końcu tych
przeróbek jest "Children of the
Grave" Sabbsów, gdzie nowy Tyrant
zabrzmiał wyśmienicie, nawet
wokal Glena May'a. Chociaż swoich
walorów z pierwszych płyt nie
zaprezentował nawet tutaj. Sam
Tyrant próbuje jakoś egzystować,
tak jak pisałem od czasu do czasu
pojawia się na jakiejś prestiżowej
składance, sporadycznie występuje
na festiwalach, w tym na Keep it
True (2009). Przez ten czas doszło
też do dwóch zmian personalnych.
Nowym perkusistą został Ronnie
Wallace (w 2010 roku) zaś
nowym śpiewakiem jest teraz
Robert Lowe (2017), którego najbardziej
znamy z Solitude Aeturnus
i Candlemass. Ostatnio pojawiły
się informacje o nowej płycie,
niestety bez konkretów. Otoczenia
zespołu nie minęły też przykre wydarzenia,
chociażby w 2019 zmarł
perkusista z debiutanckiego albumu,
Rob Roy. Nie mam pojęcia co
czeka dalej tę kapelę, ale "Legions
Of The Dead" i "Too Late To
Pray" bez dwóch zdań należy znać.
\m/\m/
RECENZJE 177
musiały mocno napracować się i
mieć masę szczęścia, że się w ogóle
wybiły. Myślę, że każdy fan NWO
BHM z chęcią będzie sięgał po zestaw
przygotowany Neudiego. Ale
to nie wszystko. Andreas nie tylko
skupił się na doborze nagrań i ich
przygotowaniu. Przygotował okładkę,
która nawiązuje do oryginalnych
grafik wytwórni, naszywkę z
logo Neat Records i charakterystyczną
grafiką, czyli pięść z kciukiem
do góry. Poza tym postarał
się o historię Neat Records napisaną
przez Johna Tuckera, mini
wywiad z Keith'em Nicholem,
producentem i reżyserem dźwięku
z Impulse Studios, które nagrywało
dla Neat Records. A także
opisał każdy z kawałków, a czasami
poprosił o komentarz, któregoś
z muzyków. Dla przykładu John
Gallager opowiedział o ich kawałku
"Imquisitor". To wszystko umieścił
w bogato ilustrowanej 24-stronicowej
książeczce. "Essential NW
OBHM - The Best Of Neat Records"
to fajna sprawa dla kolekcjonerów
i znawców tematu.
Girl - Sheer Greed
2019 HNE Recordings
\m/\m/
Girl to zespół, który powstał w
Londynie w 1979 roku. Pozostawił
po sobie dwa studyjne albumy
"Sheer Greed" (1980) i "Wasted
Youth" (1982). Natomiast zaliczany
jest do glam rocka, hard rocka,
glam metalu a także do NWOB
HM. Jednak najbardziej znany jest
z tego, że jego byli muzycy później
współtworzyli bardziej znane zespoły.
A mowa o gitarzyście Philu
Collenie, który dołączył do Def
Leppard oraz o wokaliście Philu
Lewisie, który nawiązał współpracę
z L.A. Guns. Muzyczny świat
Girl wynikał bezpośrednio z klasycznego
rocka, o czym świadczy
chociażby wykorzystanie na
"Sheer Greed" coveru The Kings
"You Really Got Me". Jednak pełno
w nim odniesień do glam rocka,
który chętnie wykorzystywał wtrącenia
znane z muzyki popularnej,
pop, reggae ("Passing Clouds") czy
karaibskich rytmów ("Strawberries").
Sporo w nim także lekkich
naleciałości punkowych, a w takim
"Lovely Lorraine" nawet dość zauważalnych.
By w końcu całość w
wyraźny sposób podkreślić hard
rockową estetyką, stąd też wykorzystanie
utworu Kiss "Do You
Love Me". W takim miszmaszu
przychylnym dla ucha przeciętnego
słuchacza nie trudno było o
przeboje, chociażby "My Number"
czy "Heartbreak America". Mnie
jednak podobają się te nieliczne
dość ostre kawałki, jak "Hollywood
Tease", który Phil Lewis później
wykorzystał w L.A. Guns. Uzupełnieniem
tego wydania jest druga
płyta z nagraniami "live" zatytułowana
"Live In Osaka '82". Był to
czas gdy formacja promowała już
swój drugi album "Wasted Youth",
stąd też w setliście jest pewnego
rodzaj "the best of" obydwu studyjnych
krążków. Sama jakość
koncertu ma sporo do życzenia i
bardziej przypomina "pirata", choć
trzeba przyznać, że to całkiem niezły
bootleg. Jedyne co bardzo denerwuje
to, że w ogóle nie słychać
publiczności. Ogólnie całkiem niezła
ciekawostka. Koncert ten był
wydany swego czasu na samodzielnej
płycie. Tak w ogóle Girl ma kilka
takich wydawnictw, więc ich
czasy koncertowania są dość dobrze
udokumentowane. Historia
Girl trochę przypomina mi karierę
kapeli The Babys, z tym, że Girls
działało gdy chwała glam rocka dawno
minęła a amerykańskiego
glam metalu miała niedługo nadejść.
Natomiast The Babys działało
w czasie prosperity glam rocka
ale do ery glam metalu było jeszcze
daleko. No i co by nie pisać, muzyka
The Babys miła i ma więcej klasy
niż młodszych rodaków z Girl,
ale o tym niedługo przy okazji opisania
boxu podsumowującego całość
kariery The Babys. Wracając do
Girl, na pewno zespół i jego dokonania
powinno się znać. Inna sprawa
czy należy mieć ich muzykę na
swojej półce. Tę kwestię powinni
bardziej rozważać zwolennicy glam
rocka i metalu niż maniacy NWO
BHM, ale to tylko moje zdanie,
wszelako gusta są różne.
\m/\m/
Gladiator - Eternal Torment/
Show Your Force
2019 Thrashing Madness
Po ponad 40 płytach przypominających
najlepsze lata polskiego
metalu w podziemnym wydaniu,
egzystujących dotąd najczęściej
tylko na kasetach klasycznych albumach
czy demach z lat 80. i 90.
Leszek Wojnicz-Sianożęcki zdecydował
się w końcu wydać obie
demówki krakowskiego Gladiator,
zespołu w którym zaczynał swą
wokalną drogę. To bardzo trafna
decyzja, bowiem nie dość, że świetne
demo "Eternal Torment" z roku
1989 nie było szerzej znane, a
jego następca, wydany trzy lata później
przez Baron Records, jeszcze
lepszy materiał "Show Your
Force", też nie rozszedł się w jakimś
oszałamiającym nakładzie, to
jeszcze zespół rozpadł się wkrótce
potem, by koniec końców przekształcić
się w Holy Death. Stare nagrania
jednak pozostały i w końcu
doczekały się kompaktowej premiery.
Młodsi słuchacze mogą być
rozczarowani jakością dźwięku, bo
nawet ten oficjalny materiał z roku
1992 nie poraża, ale kto pamięta
czasy ntych kopii i ciągłe przegrywanie
czego się da, tudzież nieustanne
poszukiwanie czystych taśm,
błyskawicznie załapie ten klimat.
Na "Show Your Force" składa się
sześć utworów, z czego dwa nagrano
w wersjach instrumentalnych:
szybkich, surowych i bezkompromisowych,
łączących speed i thrash
metal z blackiem lat 80. W takiej
estetyce zespół czuje się najlepiej
(balladowy wstęp "Wiecznej udręki"
jest dość koślawy) i łoi bezlitośnie,
aż łezka się w oku kręci.
Kolejny materiał zarejestrował już
w 3/5 inny skład, bo z poprzedniego
ostali się tylko perkusista Gerard
Niemczyk i gitarzysta Tomasz
Łabuda. Najważniejsza zmiana
to oczywiście ta za mikrofonem,
bowiem Necronosferatusa
Guardian Luciferisa zastąpił Paweł:
obdarzony wyższym głosem,
preferujący mniej ekstremalne,
chociaż też ostre partie. Być może
dlatego w nowych utworach pojawiło
się więcej melodii, chociaż to
wciąż nieźle dający po uszach
speed/ thrash. Są też ciekawostki,
bo "Fuck 'N' Roll" faktycznie ma w
sobie coś z dynamiki rocka z połowy
lat 50., a miniatura "Xenophoby"
to faktycznie prztyczek w nos
dla wszelkiej maści ksenofobów -
posłuchacie, zrozumiecie dlaczego.
Są też dwa koncertowe bonusy, potwierdzające,
że u schyłku działalności
Gladiator szedł jeszcze bardziej
w kierunku surowego, mocnego
grania w klasycznym stylu,
ale wtedy taka muzyka nie miała
rzecz jasna szans. Książeczka tego
wznowienia zawiera długi wywiad
z muzykami oraz wiele archiwalnych
fotografii, tak więc słuchając
można oddać się wspomnieniowej
lekturze, bądź poznać historię grupy.
(najwyższa nota, jak zawsze w
przypadku naszej rodzimej klasyki).
Wojciech Chamryk
Imperator - Ceremonies From
Beyond Time
2019 Thrashing Madness
Ta podwójna kompilacja zbiera
archiwalne materiały koncertowe
legendarnego Imperatora. Część z
nich ukazała się już wcześniej w
różnych wersjach bądź krążyła
między fanami lub była dostępna
w sieci, ale na oficjalnie wydanych
płytach CD i DVD oficjalnie ujrzała
światło dzienne po raz pierwszy.
Dysk audio to blisko trzy
kwadranse muzyki. Podstawą jest
koncert z Tarnowa z grudnia 1991
roku. Ukazuje on zespół Bariela w
bardzo ciekawym momencie, bowiem
raptem miesiąc wczesniej do
składu dołączył drugi gitarzysta
Quack. Koncertowe aranże materiału
z wydanego wtedy niedawno
LP "The Time Before Time" zyskały
więc na intensywności, bo co
dwie gitary to nie jedna. Jakość nagrania
jest rzecz jasna bootlegowa,
ale nie najgorsza, a "Necronomicon",
"External Extinction" czy "Ancient
Race" kopią jak trzeba. Dobrze, że
ten materiał, wydany przed kilku
laty jako dodatek do magazynu
"Oldschool Metal Maniac", ukazał
się oficjalnie, tym bardziej, że
wzbogaca go jedyny w swoim rodzaju
bonus, solowe demo Bariela
z roku 1987: bardziej ciekawostka
niż pełnoprawne wydawnictwo,
opętańcze wersje numerów choćby
Possessed czy Sodom, ale warte
poznania, a dla kolekcjonerów bezcenne.
Płyta DVD trwa blisko 80
minut i zawiera dwa koncerty. Ten
bydgoski z 30. września 1990 roku
jest lepszej jakości, zarówno audio,
jak i video. Są zbliżenia na muzyków,
jakieś próby kombinowania
podczas nagrywania, a pod sceną
kłębi się szalony tłum entuzjastycznie
reagujących na poszczególne
utwory maniaków. Jednak to koncert
z 24. sierpnia roku następnego
jest tu daniem głównym, bo to zapis
występu Imperatora podczas
festiwalu "S'thrash'ydło" w Ciechanowie.
Była to premiera "The
Time Before Time", tak więc
Bariel, Mefisto i Carol grali przede
wszystkim numery z tej płyty,
którą można było też wtedy kupić
za jedyne 45 tysięcy starych złotych,
czyli równowartość trzech pirackch
kaset. Szkoda, że kamera
była ustawiona tak, że obejmowała
tylko fragment sceny, a Carola zasłaniał
baner z logo imprezy i jest
praktycznie niewidoczny, poza
fragmentem swojej perkusji, ale to
i tak bezcenny dokument. Szalejący
i ustawicznie wskakujący na scenę
fani, skandowanie "Imperator!
Imperator!", chociaż słychać też
głosy "Wypierdalać!", na bis "Circle
Of The Tyrants" Celtic Frost, wykonany
w poszerzonym składzie -
35 minut mija błyskawicznie. Książeczka
"Ceremonies From Beyond
Time" zawiera wywiad z
Barielem oraz mnóstwo archiwalnych
materiałów, a całość jest wydana
bardzo starannie, tradycyjnie
w jewel case, żadnych digipacków.
Starsi maniacy pewnie nader chętnie
przytulą więc to wydawnictwo,
a młodsi, zafascynowani Imperatorem
po niedawnej reaktywacji
178
RECENZJE
grupy, też być może skuszą się na
tę lekcję muzycznej historii.
Wojciech Chamryk
Jaguar - Opening The Enclosure
2019 High Roller
Nie lubię kompilacji. Nie leżą mi
zestawy utworów stworzone przez
kogoś innego. Zresztą już kiedyś o
tym wspominałem. Zaznaczyłem
też, że czasem robię wyjątki. Niedawno
zdarzył się kolejny, kiedy w
ręce wpadł mi materiał "Opening
The Enclosure" brytyjskiej grupy
Jaguar. Oj piękny to jest zestaw!
Dość często różne zespoły wydają
na nowo swoje archiwalne nagrania.
Pochodzący z Bristolu potężny
kocur też nie pozostał na ten trend
obojętny. Kompakt i bogato wydane
wersje winylowe to tak naprawdę
wyciągnięte z odmętów historii
ich kawałki jeszcze z pierwszym
wokalistą, Robem Reissem.
Cztery ostatnie z dziesięciu
są już z tym, który dzierżył mikrofon
na "Power Games" czyli Paulem
Marellem, z którym wyszedł
już singiel przed LP czyli "Axe
Crazy". Oryginalnie utwory od
jeden do siedem były na trzech
płytkach demo - "6 Track Demo"
(1980), "March 1980 Demo"
(1980) oraz "Jaguar" (1981).
Oczywiście pozycja "Open The
Enclosure" dostępna jest dzięki
nieocenionej firmie High Roller
Records. Od razu po brzmieniu
można zweryfikować, że są to kawałki
pochodzące jeszcze sprzed
debiutu, ale uspokajam - słucha się
tego świetnie! Jak na tamte czasy
to całość jest bardzo selektywna.
Zresztą brzmienie brzmieniem, ale
sam materiał to kapitalne strzały!
Już też kiedyś wspominałem, że
cenię sobie brytyjskie granie i mogę
z ręką na sercu napisać, że właśnie
za takie mógłbym skoczyć w ogień!
Każdy numer na "Opening The
Enclosure" to solidna dawka
energii, melodii i nietuzinkowych
rozwiązań aranżacyjnych. Kompozycje
oparte są na starej szkole
hard rocka i jednocześnie bije z
nich entuzjazm poznawania przez
muzyków nowych możliwości (jak
na przełom lat 70 / 80). Szczerze
to z tymi nagraniami mógłby mieć
problem stanąć w szranki niejeden
oficjalny długograj. Zaletą takich
kompilacji jest też niewątpliwie
fakt, że poznać można proces ewolucji
kapeli. Pokazują nam one w
jaki sposób hartowała się stal. W
przypadku Jaguar po sesjach demo
było jasne, że to grupa z wielkim
potencjałem. Udowodniła to na
swoim debiucie, bo "Power Games"
(1983) to jedna z najlepszych
płyt spod znaku NWOBHM.
Szczerze polecam tym, którzy jeszcze
się wahają, bo maniakom
gatunku nie muszę nic mówić. Oni,
zakładam, mają "Opening The
Enclosure" już dawno na półce.
Adam Widełka
Killer - Volum One - The Mausoleum
Years 1981-1990
2019 HNE
Belgijski Killer to zespół, który zasługuje
na wsparcie w każdej chwili
i nie tylko za sprawą sentymentów
i nostalgii ale przede wszystkim za
ich heavy metal, szczególnie ten,
który powstał w latach 80. Przy dacie
powstania Killer są pewne nieścisłości,
jedne źródła podają rok
1979 inne rok 1980. Za to niema
wątpliwości, że formację założyli
Paul "Shorty" Van Camp (gitara i
śpiew) oraz "Fat Leo" (perkusja).
Po jakimś czasie do współpracy namówili
śpiewającego basistę "Spooky'ego".
Po domknięciu składu w
szybkim tempie powstaje materiał
na duży debiut zespołu, "Ready
For Hell" (1980). Zawarta na nim
muzyka znakomicie pasuje do
określenia "uboższy braciszek
Motorhead". Choć Belgowie zawzięcie
wypierali się tych inspiracji,
to w ich muzyce jest pełno
zmetalizowanego rock'n'rolla rodem
z katalogu Lemmy'ego i spółki.
Lecz to nie jedyne wpływy w
muzyce Belgów, bowiem dość łatwo
jest wyłapać także naleciałości
innych brytyjskich kapel ale tym
razem z nurtu NWOBHM. Kawałki,
które znalazły się na "Ready
For Hell" są całkiem niezłe, proste
acz pełne wigoru. Stanowią one
dość wyrównany zbiór, choć takie
"Ready For Hell", "Killer", "Laws
Are Made To Break" czy "Dressed
To Kill" już wtedy przesądzały o
solidnym fundamencie koncertowego
repertuaru. Inną cechą charakterystyczną
dla Killer jest dwugłos,
różnych ale równie zachrypniętych
i pijackich głosów Shorty'ego
i Spookyego. Największą
wadą "Ready For Hell" jest niestety
brzmienie i można je określić jedynie
jako poprawne. Mimo wszystko
Belgowie wypuścili bardzo solidny
album, który stał się znaczącą
podstawą do niezłej kariery.
Drugi album "Wall Of Sound"
(1982) nagrywany jest z nowym
bębniarzem, został nim Robert
"Double Bear" Cogen. Kolejne
zmiany to lepsze i mocniejsze brzmienie
oraz lepsze kawałki. Kompozycje
zachowują wszystkie walory
z debiutu, a nawet zyskują jeszcze
więcej wigoru, oraz dzięki
brzmieniu są zdecydowanie twardsze.
Do najlepszych utworów należą
"Wall Of Sound", "Blinded" i
"Hellbreaker". Natomiast "Kleptomania"
to w zasadzie pierwszy
przebój Belgów. Ukoronowaniem
tej części kariery Killer jest ich
trzeci krążek "Shock Waves"
(1984). Wniósł on kolejną poprawę
w sferze brzmienia, dzięki któremu
zespól uzyskał jeszcze masywniejszy
sound. Poprawiły się też
kompozycje oraz w muzyce po raz
pierwszy przewagę zyskały wpływy
europejskiego heavy metalu (cokolwiek
to znaczy). Do solidnej podstawy
na pewno należą "In The
Name Of The Law", "Blood On The
Chains" i "Time Bomb". Chociaż do
tej grupy dołożyłbym jeszcze instrumentalny
"King Kong", mimo,
że ogólnie rożni się klimatem. Natomiast
do tych najlepszych zaliczyłbym
tytułowy "Shock Waves" i
"Scarrecrow". Szczególnie "Shock
Waves" przypadł mi do gustu, bowiem
wyróżnia się udaną pracą gitar
i świetną partią perkusji. Ogólnie
album ten uzyskał największy
rozgłos i stanowił znakomitą odskocznie
do dalszej kariery. Nadmienić
jeszcze wypada, że polscy
fani bardzo dobrze znają tę płytę, a
to dlatego, że ukazała się ona w
Polsce dzięki Klubowi Płytowemu
"Razem". Kolejnym krokiem
miał być album koncertowy. W
tym celu nawet zarejestrowania
występy na żywo. Niestety los potoczył
tak wydarzenia, że wszelkie
plany odnośnie płyty "live" wzięły
w łeb. Zachowały się jedynie cztery
utwory, które stanowią bonusy
"Shock Waves". Box kończy album
"Fatal Attraction" (1990).
Na płycie tej pojawił się nowy perkusista
Rudy Simmons i drugi gitarzysta
Jan Van Springel. Na
"Fatal Attraction" zespół jeszcze
bardziej poszedł w stronę europejskiego
heavy metalu, choć prostota
kompozycji oraz "motorhedowskie"
wpływy ciągle pozostały. Bardzo
dobrze prezentuje się gitarowy duet,
aż dziw człowieka bierze, że
Shorty może tak udanie współpracować
z innym gitarzystą. Wyjątkowo
dobrze brzmi również dwugłos
Shorty'ego i Spooky'ego.
Niestety lepsze studio pozbawiło
muzyki Killer tej naturalnej szorstkości
i surowości. Ogólnie "Fatal
Attraction" to niezły album ale
trudno jest wskazać nawet na te
solidne kompozycje. Na samym
początku recenzji wspomniałem,
że Killer wart jest wszystkiego jeśli
chodzi o ciągłe przypominanie o
tym zespole. Nie mam pojęcia, czy
macie ich albumy na swoich półkach
ale jeżeli nie, to powinniście
zaopatrzyć się w box proponowany
przez HNE. Moim zdaniem warto.
Na okładce boxu widnieje napis
Volume One, więc jest nadzieja, ze
HNE zamknie całą dyskografię
tego zespołu w dwóch boxach.
Jakby nie liczyć pozostało jeszcze
trzy albumy do odświeżenia, więc
jest to możliwe do ogarnięcia.
\m/\m/
Lionsheart - Heart Of The Lion
2019 Dissonance
Steve'a Grimmetta znamy głównie
z Grim Reaper, teraz tę działalność
kontynuuje pod rozszerzoną
nazwą Steve Grimmett's Grim
Reaper. Ale nie obce są nam jego
dokonania pod szyldem Onslaught
czy też Steve Grimmett/
Grimmett. Co niektórzy wiedzą
także o jego poczynaniach w
Lionsheart, z tym, że dotarcie do
ich płyt nie jest tak łatwe. Dlatego
pewnie z radością przyjmą inicjatywę
Dissonance Productions, czyli
niniejszy box o tytule "Heart Of
The Lion", albowiem zawiera on
wszystkie wydawnictwa, które ukazały
się do tej pory pod szyldem
Lionsheart. Znajdziemy w nim następujące
płyty "Lionsheart"
(1992), "Pride In Tact" (1994),
"Under Fire" (1988), "Rising
Sons - Live In Japan" (2002) oraz
"Abyss" (2004). Muzycznie Lionsheart
to rejony hard'n'heavy, wobec
którego, często w moich ustach
pojawia się określenie "Whitesnake
na sterydach", dotyczy się to
samej muzyki jak śpiewu Steve'a
Grimmetta, który swoim głosem
wstrzela się w to co wyczyniał David
Coverdale. Słychać to w każdym
z albumów Lionsheart ale
szczególnie w pierwszych trzech.
Jednak oprócz odniesienia do
Whitesnake i pozostałych kapel
"purpurowej" rodziny, odnajdziemy
inspiracje inną familią tj. Scorpions,
UFO czy MSG, a także
odniesienia do NWOBHM z Grim
Reaper na czele. Pierwsze trzy albumy
"Lionsheart", "Pride In
Tact" i "Under Fire" są wyjątkowo
wyrównane, wręcz ma się wrażenie,
że powstały w tym samym czasie
i nagrane zostały przez tego samego
producenta w tym samym
studio. Zawierają kawał świetnego
hard'n'heavy w stylu Whitesnake
z roku 1987, jednak z ostrzejszym
i bardziej zadziornym pazurem.
Być może innym też tak się skojarzyło
i przez to zespół nie potrafił
przebić się do grona kapel mainstreamowych.
Na "Under Fire" pojawiło
się pewno novum bowiem
zespół wplótł w swoja muzykę elementy
współczesne, coś na kształt
groove. Najwyraźniej słyszymy to
w utworze "Go Down", w innych
kawałkach elementy te pojawiają
się z rzadka tudzież od czasu do
czasu. Natomiast na płycie "Abyss"
górę wzięły wpływy NWOBHM,
chociaż nie, bardziej zrównowa-
RECENZJE 179
Riot - The Official Bootleg
Box Set Volume 1. 1976-1980
2017 HNE
Znam ludzi, którzy z zamiłowaniem
kolekcjonują bootlegi.
Mają je w przeróżnych formatach.
Wśród nich widziałem
przepięknie wydane cacka, których
nie powstydziliby się oficjalni
wydawcy. Jakość tych nagrań
jest przeróżna, ale nie mają
co równać się do oficjalnych
koncertowych wydawnictw. Jednak
mogę to zrozumieć, sam
przecież swego czasu zasłuchiwałem
się kasetami z nagraniami
z prób przeróżnych zespołów,
a to też był sport ekstremalny.
Niemniej cała sprawa
dawno mnie minęła i nie przepadam
ani za bootlegami, ani za
rehersalami. Dlatego do "The
Official Bootleg Box Set Volume
1. 1976-1980" nie podchodziłem
z entuzjazmem. Na
sześciu dyskach, zebrano różne
materiały z różnych okresów
czasu i miejsc. Pierwsze z nagrań
odbywały się w małych
klubach, a ostatni występ, zarejestrowany
został na Monsters
Of Rock w Castle Donington w
1980 roku. Pierwsze są marnej
jakości, a ostatni z wymienionych
materiałów dźwiękowych
jest zdecydowanie najlepszy.
Mimo wad brzmieniowych, nagrana
muzyka w prawdziwy
sposób relacjonuje nam jak brzmiały
pierwsze koncerty tego
zespołu. Możemy zorientować
się także, jak zmieniał się ich repertuar
wraz z wydawanymi kolejno
albumami. Większość nagrań
wykorzystywanych w koncertowym
secie pochodzi z
dwóch pierwszych krążków
"Rock City" i "Narita". Jak
wiadomo bardzo ważnych dla
historii heavy metalu. Na początku
muzycy uzupełniali swój
repertuar coverami np. "Shoot
Shoot" (UFO), "Fox On The
Run" (The Sweet) czy "Higway
Star" (Deep Purple). Mieli
także specjalnie przygotowany
medley czy też popisy solowe.
Można też wyłapać iż z początku
ich muzyka była inspirowana
nie tylko NWOBHM* ale
hard rockiem, blues rockiem i
rockiem pokroju Cream, Montrose
czy Ten Years After. Z
łatwością można też zorientować
się, że na gitarzystów mieli
wpływ ówczesne tuzy gitary,
Eric Clapton, Ronnie Montrose
czy Rick Derringer. Z czasem
muzycy swoja muzykę
przekuli w heavy metal, power
metal czy też speed metal. Co
jest już do wychwycenia właśnie
na wspomnianych albumach
"Rock City" i "Narita". Ze
względów nostalgicznych i historycznych
ten box ma rację bytu,
na nowo możemy nacieszyć
się grą nieodżałowanych Mark'a
Reale'a czy też wokalami Guy'a
Speranza. Co więcej, tym co z
głowy dawno uleciał kawałek
"Rock City", gwarantuję, że po
przesłuchaniu tego wydawnictwa
na nowo w niej zagości.
Natomiast na pocieszenie tym
co za mało Riot, dodam, że powinni
spodziewać się kolejnej
części tego boxu. Sugeruje to
"Volume 1" w tytule. Hear No
Evil/Cherry Red charakteryzują
się dużą jakością swoich
poczynań. Ci co przygotowali te
wszystkie materiały do wydania,
włożyli w to dużo czasu i
serca. Jednak coraz mniej podobają
mi się ich poczynania
estetyczne. Okładki płyt z tego
wydawnictwa jak dla mnie są
słabe. Grafiki nie ratuje nawet
pomysł, że układając po kolei
płyty otrzymujemy logo Riot.
W tym wypadku przydałby się
grafik z dobrymi pomysłami, takimi
estetycznie nawią-zującymi
do hard'n'heavy, ogólnie
zdecydowanie lepszymi niż
tymi proponowanymi nam teraz.
Niemniej "The Official
Bootleg Box Set Volume 1.
1976-1980" to ważna pozycja
dla fana tego zespołu, lecz żaden
mus.
Riot - The Official Bootleg
Box Set Volume 2 1980-1990
2018 HNE
W 2017 roku HNE Recordigs
wypuściło box "The Official
Bootleg Box Set Volume 1
1976-1980". Nie bardzo przypadło
mi do gustu to wydawnictwo,
a to dlatego, że składało
się na nie kilka bootlegów
wątpliwej jakości, w dodatku
podanych w dość nędznej oprawie
graficznej. Jeśli chodzi o grafikę,
to w wypadku części drugiej
nic się nie zmieniło, natomiast
znacznie poprawiła się
jakość co niektórych bootlegów.
I tak, box zaczyna się dwoma
mocnymi wejściami, na pierwszym
i drugim dysku znalazły
się rejestracje z koncertów z
tourne po Wielkiej Brytanii.
Pierwszy pochodzi z Menchesteru
(13 październik 1981),
drugi natomiast z Ipswich (14
październik 1981). Riot był
świeżo po wydaniu swojego
trzeciego albumu studyjnego
"Fire Down Under", dlatego też
repertuar tych występów to większość
kawałków właśnie z tego
krążka. Wśród nich nalazły się
też "Road Racin'" z "Narita"
oraz kawałki z debiutu "Overdrive",
"Warrior" i tytułowy
"Rock City". Bez dwóch zdań,
chyba najciekawsza ramówka
koncertowa Riot w ogóle. Oczywiście
słyszymy, że to surowe
nagrania live, trochę w nich błędów
i niedoróbek technicznych,
ale wszystko brzmi w miarę selektywnie.
No i co najważniejsze
Riot został uchwycony w
wybornej formie. Być może są
to jedne z ważniejszych dokumentów
tego zespołu, bo niezakłamanych
studyjną obróbką.
Kilku słowy te oba krążki to
udany materiał live, jak na standardy
bootlegu w ogóle. Na
trzeci krążek trafiły nagrania z
show, które odbyło się w tym
samym roku, ale tym razem pochodzą
ze Stanów, a dokładnie
z Cleveland. Tracklista tego
koncertu jest wydłużona o trzy
utwory, w porównaniu do tej z
Brytanii. Dodatkowo znalazły
się kawałki "Feel The Same",
"Don't Bring Down" i "No Lies",
a także znalazł się czas na popisy
czyli gitarowe solo. Niestety
nagrania te są słabej jakości.
Kolejny dyski i kolejny koncert
zarejestrowany w USA, tym razem
latem 1982 roku w Nowym
Jorku. Jest to mieszanka utworów
z wtedy najświeższego ich
krążka "Restless Breed" i garści
wczesnych "hitów". Niestety
trudno je docenić, bowiem ich
jakość jest mało perfekcyjna.
Piąty dysk zawiera nagrania z
desek Paramount Theater z
Staten Island, jednej z dzielnic
Nowego Jorku. Tym razem koncert
odbył się w roku 1983. Był
to czas promocji "Born In America",
więc na scenie wykorzystano
też utwory z tego albumu.
Stosunkowo jest ich nie wiele,
bowiem tym razem postanowiono
na wyeksponowanie wcześniejszego
materiału. Przyniosło
to dobre efekty, bo koncert brzmi
wyśmienicie. Tym bardziej,
że dźwięk całości jest również
nie najgorszy. Jednak prawdziwą
rewelację przynosi krążek
oznaczony numerem sześć.
Nagrania pochodzą z koncertu,
który Riot dał w Japoni, w Osace
w roku 1990. Był to rok wydania
"The Privilege of Power"
i z tej płyty dość sporo nagrań
trafiły do repertuaru wspominanego
show. W dodatku jakość
nagrań, a także całego występu,
winduje tę płytę do miana "gwoździa"
programu całego boxu. W
sumie, mimo. że to bootleg, ten
dysk zasługuje aby zaistnieć
swoim własnym życiem. Może
ktoś, kiedyś wpadnie na taki pomysł.
Całe to wydawnictwo zamyka
płyta, która skupia na sobie
wszelkiej maści nagrania,
głównie nigdy niepublikowane
traki z okresu przygotowywania
krążka "Fire Down Under".
Przeważają brzmienia a la demo
czyli bardzo surowe i toporne.
W sumie są to rarytasy i ciekawostki
ale tylko dla najbardziej
zagorzałych fanów Riot. Sumując
"The Official Bootleg Box
Set Volume 2 1980-1990" jest
na pewno ciekawsza od swojej
pierwszej części. Niemniej nie
zmieni to faktu, ze trafi do największych
koneserów dokonań
amerykańskiej kapeli. Reszta
powinna pozostać przy oficjalnych
wydawnictwach Riot.
Riot - Live In America - The
Official Bootleg Box Set Volume
3. 1981-1988
2019 HNE
Zdaje się, że nieoficjalnych nagrań
Riot nie ma końca. Inaczej
nie byłoby trzeciej części "The
Official Bootleg Box Set" z
głównym tytułem "Live In
America". Tym razem w boxie
znajdziemy sześć dysków. Pierwszy
z nich obejmuje rejestracje
koncertu zagranego gdzieś w
Nowym Jorku we wrześniu roku
1981. Po raz kolejny przekonuję
się, że repertuarowo wtedy
była to petarda, okres wydania
"Fire Down Under" uzupełniony
kilkoma nagraniami z poprzedzających
go równie udanych
płyt "Rock City" i "Narita".
Jedyny szkopuł, że ta rejestracja
ma to słabe bootlegowe
brzmienie. Niestety pozostałe
krążki są w tej samej jakości.
No, może jedne ciut gorsze inne
ciut lepsze, ale ciągle w bootlegowych
standardach. Żaden niestety
nie wyróżnia się na plus,
180
RECENZJE
dlatego ta część tej serii wydaje
się najgorszą jak do tej pory.
Krążek numer dwa to zapis
koncertu z San Francisko z
grudnia roku 1983. Był to czas
wydania "Born In America",
dlatego większość tego koncertu
wypeł-niały kawałki z tej płyty.
Uzu-pełniały je jedynie dwa
utwory z poprzedzającego
"Restless Breed", a kończył
swoisty greatest hits w postaci
kompozycji "Swords And
Tequilla", "War-rior", "Outlaw"
i "Alter Of The King". Dysk
numer trzy to z kolei show z
Nowego Meksyku, które było
wystawione w styczniu 1984
roku. W czasie tego koncertu
zespół zagrał praktycznie ten
sam repertuar, jak na omawianej
drugiej płycie, jedy-nie
zrezygnował z kompozycji
"Heavy Metal Machine" oraz z
sola na perkusji. Praktycznie
po-dobny repertuar znalazł się
też na krążku numer cztery.
Został poddany jedynie
małemu liftingowi, a to już
wystarczyło, że inaczej się go
odbierało. Nagrań dokonano w
Los Angeles w kwietniu 1986
roku. Płyta z numerem piątym
to już zapis występu w
Hallettsville w sierpniu roku
1988. I jak ktoś zbiera wszystko,
co dotyczy się Riot, to z
pewnością skojarzy, że ten koncert
jest dostępny na innym
wydawnictwie, a mianowicie na
"Archives Volume Three:
1987-1988" firmowanym przez
High Roller Records. Z tym,
że niemiecka wytwórnia wypuściła
to w wersji DVD. Box
uzupełnia dysk ze zbiorem
różnych nagrań w wersji demo,
wszystkie są w wersji instrumentalnej,
są wa-rianty bardziej
akustyczne lub bardziej elektryczne,
tam gdzie gitara ma
podkład klawiszy i ba-su albo
grane jest już w pełnym
zespołowym garniturze, ale
odnajdziemy też muzykę w wersji
syntezatorowej, czy też gitarową
wprawkę samego Marka
Reale. Całość w jakości wersji
demo ale znacznie lepszej od
tych wszystkich bootlegów. Dodam
jeszcze, że na płytach, jeden,
cztery i pięć z tego boxu
dokładano też od dwóch do
trzech utworów w wersjach demo.
Ta część jest dla najtwardszych
maniaków Riot.
\m/\m/
żyły się one z tymi "białowężowymi"
motywami. Wszystkie te albumy
studyjne zawierają na prawdę
kawał dobrego hard'n'heavy, jedynym
niedociągnięciem, może być
brak wyróżniających się hitów,
mimo, że muzycy Lionsheart dość
często sięgali po utwory balladowe.
Aczkolwiek dla wiernych fanów
tradycyjnych odmian heavy metalu
nie będzie to stanowiło przeszkody.
Box uzupełnia koncertówka
"Rising Sons - Live In Japan". Do
tej pory nawet nie zdawałem sobie
o jej istnieniu. W sumie byłoby lepiej,
żebym pozostał w takiej błogiej
nieświadomości. Bowiem owe
nagrania "live" to nie inaczej, jak
ordynarny bootleg, w dodatku o
kiepskiej jakości. Zdaje sobie sprawę,
że każdy zespół chce mieć swoje
"Made In Japan" jednak nie za
wszelką cenę. Szkoda tego "Rising
Sons" bowiem nie da się go słuchać,
co mocno irytuje, a z drugiej
strony człowiek podświadomie
czuje, że kapela była w wybornej
formie. Wystarczyło tylko przygotować
się do takiej akcji. Dodam
jeszcze, że Lionsheart odwiedził w
Japonie zaraz po wydaniu debiutu,
więc repertuar stanowi jego całość
oraz dwa największe hity Grim
Reaper "Rock You To Hell" oraz
"See You In Hell". Box "Heart Of
The Lion" do polecenia dla fanów
twórczości Steve'a Grimmetta,
hard'n'heavy, NWOBHM i okolic.
\m/\m/
Manilla Road - Roadkill Tapes &
Rarities
2019 Golden Core
Do końca nie orientuję się, jak
bardzo zaangażowany był Andreas
"Neudi" Neuderth w reedycje
płyt Manilla Road wydanych dla
Golden Core Records ale ogólnie
trzymał pieczę nad tymi wydawnictwami.
Nie inaczej jest z "Roadkill
Tapes & Rarities". On to
przygotowywał nagrania do tej publikacji,
w zasadzie dając im nowe
życie. Opracował też książeczkę, w
której umieścił swoje, a także innych
komentarze, w tym Randy
Foxe'a i Ricka Fishera. Oprócz tego
znalazło się na niej wiele innych
ciekawostek. Podstawą tego wydania
są taśmy z okresu przygotowania
"Roadkill". Repertuar pokrywa
się z oryginałem tej koncertówki
lecz Neudi odnalazł szerszą listę
utworów, którą możemy usłyszeć
w omawianym tytule. Facet dużo
serca włożył również w oczyszczenie
tych nagrań i nadanie im odpowiedniego
brzmienia. Jak dla mnie
Neudi ma do tego smykałkę, bo
przy okazji słuchania tych nagrań,
miałem wrażenie efektu obcowania
z płytą winylową a nie z CD. Inne
emocje, które wywołują te nagrania,
to żal, że nie usłyszymy na żywo
Marka Sheltona. Na marginesie,
w sieci częściej spotykam melancholijne
wspomnienia o Sharku
niż np. o Mr. Kilmisterze. Wracając
do tematu. Nagrania te są świadectwem
umiejętnego prezentowania
się Manilla Road na deskach
sceny. Uderza też wrażenie, że
wtedy prezencja zespołu i jego brzmienie
nie wiele różniło się, od tego
co przedstawiał sobą we współczesnych
czasach. Ciekaw jestem,
czy macie podobne wrażenie.
Ogólnie oceniając, ten pierwszy
dysk wart jest zachodu każdego
fana Manilli i ustawienia go na
półce. Inaczej jest z drugim dyskiem.
Andreas umieścił na nim
różne rarytasy. Są to wyciągnięte z
zakamarów i nigdzie nie publikowane
nagrania. Niektóre to dosłownie
kompozycje, które nigdy nie
miały nawet swojego tytułu. Niestety
nie wszystkie mają zadowalającą
jakość. Najwidoczniej współczesna
technika jeszcze nie potrafi
robić cudów, choć i tak stara spełnić
wiele naszych zachcianek. Sumując
ta część jest dla kolekcjonerów,
którzy zbierają wszystko co
ma logo Manilla Road. Generalnie
nie ma ciśnienia aby koniecznie
mieć u siebie "Roadkill Tapes &
Rarities", jej brak nie powinien
być jakąś ujmą czy też plamą na
honorze.
\m/\m/
Morbid Saint - Spectrum Of
Death
2019/1990 High Roller
Debiut długogrający Morbid
Saint to rzecz mocna. Ten trwający
pół godziny materiał przelatuje
przez głowę niczym wiązka elektryczności,
pustosząc wszystko, co
napotka na swojej drodze. Po odsłuchu
"Spectrum Of Death" jesteśmy
całkowicie sparaliżowani.
Ten album załogi z Wisconsin
(USA) to jeden z znakomitych
przykładów, jak powinno grać się
thrash metal. Te trzydzieści dwie
minuty to istna wścieklizna. Mordercze
tempa atakują nasz umysł i
zostawiają po nim raptem garstkę
popiołu. Mamy do czynienia z
podręcznikowym wręcz uosobieniem
thrash metalu. Gitary niczym
karabiny miotają tysiące pocisków
na sekundę. Sekcja uwija się jak w
ukropie serwując obłąkane kanonady.
Momentami pozwalają sobie
na jakieś ustępstwa od reguły, jakieś
nieznaczne zmiany rytmu czy
gdzieniegdzie ciekawe solo. Głównie
jednak "Spectrum Of Death"
to krążek dla spragnionych plugastwa,
szorstkości i wszelkiej maści
maniaków jazdy bez trzymanki.
Przed odsłuchem koniecznie zapnijcie
pasy. Autorzy najnowszej reedycji,
firma High Roller Records,
nie pokusiła się jak to ma w
zwyczaju, o dodanie jakichś dodatkowych
nagrań. Być może wyszli z
założenia, że kolejne minuty tak
opętanej muzyki mogłyby okazać
się dla słabszych słuchaczy po prostu
śmiertelne. Mówiąc jednak
poważnie to Morbid Saint stworzyli
jedną z najlepszych płyt
thrash metalu w historii. Koniec i
kropka.
Razor - Custom Killing
2019/1987 High Roller
Adam Widełka
W końcu się za to wzięli. Już dawno
powinny pojawić się na rynku
dobrze zrobione reedycje kanadyjskiego
Razor. Ta grupa po prostu
na to zasługuje. Od 1984 proponuje
szaleńczy speed/thrash metal i
tak naprawdę nie popełniła w swoim
ferworze żadnej gafy. Jako pierwszą,
mam nadzieję, że nie ostatnią,
została wznowiona "Custom
Killing" z 1987 roku przez niezawodne
High Roller Records. Oj
pędzą chłopaki na złamanie karku.
Ten album wręcz ocieka szybkością.
Zresztą jak większość muzyki
podpisanej przez Razor. Nazwa w
końcu zobowiązuje. Nie bez kozery
mówi się - ostry jak brzytwa.
Zwracają jednak uwagę dwa kawałki
mające ponad dziesięć minut.
Pozwalają sobie w nich panowie
spod herbu liścia klonu sporo pokombinować.
Łączą zgrabnie
wściekłe riffy z budowaniem klimatu.
Pojawiają się zwolnienia i
nastrojowe zagrywki. Brzmi to
smacznie i pozwala choć przez
chwilę odpocząć biednej szyi. Płyta
"Custom Killing" kąsa niemiłosiernie
gęstym brzmieniem. Wylewają
się na nas prędkie riffy a sekcja
pracuje jakby zamiast mięśni
napędzał ją agregat. Bardzo łatwo
się w tej muzyce zatracić. Moment
nieuwagi i już opętani szybkostrzelnymi
numerami dewastujemy
kanapę, fotele czy jesteśmy o krok
od wyrzucenia telewizora przez
okno. Zostajemy poddani bezczelnej
chłoście. Czuć od tej muzyki
cholerną szczerość i moc pozwalającą
kruszyć mury. Każdy kawałek
naładowany jest tak wielką dawką
energii, że osoby z większą
RECENZJE 181
wrażliwością mogą do końca nie
dotrwać. W każdym calu "Custom
Killing" to jawne morderstwo w
biały dzień. Perfekcyjnie zaplanowana
zbrodnia na zmysłach i psychice.
Dlatego pewnie włodarze
HRR nie dodali, jak mają to w
zwyczaju, garści bonusów. Zdali
sobie chyba sprawę, że podstawowa
zawartość w zupełności wystarczy.
Adam Widełka
Riot - Archives Volume Four:
1988-1989
2019 High Roller
Czwarta część tej niezwykle udanej
serii dotyczy lat 1988-1989. Z tego
tytułu można byłoby się doszukiwać
nawiązań do studyjnego albumu
"Thundersteel", koncertówki
"Live" a także "Privilage Of Power",
który ukazał się już w 1990
roku. Jednak odniesienia do
"Thundersteel" i "Privilage Of
Power" mieliśmy już na poprzedniej
części "Archives". W tym wypadku
mamy jedynie alternatywne
nagrania z krążka "Privilage Of
Power". Pierwsza część dysku audio
to surowe wersje kompozycji z
wspomnianej dopiero co płyty. Do
tego mamy alternatywną wersje coveru
"Smoke On The Water" Deep
Purple, oraz cztery kawałki z tzw.
"4-Track Demo". Kończy go kilkunasto-minutowa
wersja "Maryanne",
gdzie Tony Moore kilka krotnie
i to pod rząd próbuje nagrać
ostateczną wersję wokalną tego
utworu. Strasznie wkurzająca sprawa.
Natomiast wcześniejsze kompozycje
brzmią wybornie, szczególnie
te w surowej wersji. Właśnie to
jest sednem tej serii i dla tych kawałków
warto zadbać aby to wydawnictwo
znalazło się na naszych
półkach. Uzupełnieniem tej publikacji
jest oczywiście dysk DVD.
Zawiera on rejestracje koncertu z
Kobe w Japonii z 14 czerwca roku
1990. Jest to bardzo bootlegowa
wersja wizualna. Nagrywał to ktoś
z publiczności na kamerze VHS.
Niestety ten ktoś nie potrafił stabilnie
utrzymać kamery i obraz wygląda
jak zabawa lusterkiem w
"zajączka", do tego, chaotycznie
manewruje przybliżaniem i oddalaniem,
także oglądając tę rejestrację,
ciągle mam obawy czy nie nabawię
się choroby lokomocyjne.
Okresy stabilizacji są rzadkie i bardzo
krótkie. Do jakości obrazu dostosował
się również dźwięk, ogólnie
jest bardzo bootlegowy. Niemniej
rozumiem czemu to wideo
opublikowano. Riot był w wyśmienitej
formie, a wyobraźnia jednoznacznie
podpowiada, że muzycy
zaprezentowali się wtedy wybornie.
Mnie jednak jest strasznie żal,
że manegement nie postarał się
wtedy o profesjonalną rejestrację
dźwięku i obrazu jednego z koncertów
w Japonii, które odbyły się
w roku 1990. Z tego co pamiętam,
to na "The Official Bootleg Box
Set Volume 2" znalazł się booteg
koncertu z 1990 roku ale za to z
Osaki. Ta rejestracja również sugerowała,
że formacja była w wysokiej
formie. Także Riot ma czego
żałować, a my z nimi. Przy opisywaniu
części trzeciej napomknąłem,
ze "czwórka" będzie już tą
ostatnią, a tu proszę, będziemy
czekali przynajmniej jeszcze na jedną.
Wcale z tego powodu nie
smucę się.
\m/\m/
Samson - Look To The Future,
Refugee & P.S...
2018 HNE
Być może ktoś czytał w poprzednim
numerze recenzje boxu "Mr
Rock And Roll: Live 1981-2000"
zespołu Samson. Wspomniana była
w niej płyta "Live At The Marquee",
która firmowała nazwa Paul
Samson's Empire. Był to album,
w którym Paul skierował zespół
w stronę bardziej melodyjną i
komercyjną. Nie był to jedyny taki
ruch tego gitarzysty. Pod koniec lat
80. zebrał on nowy skład, w którym
brali udział Peter Scallan
(wokal), Dave Boyce (bas), Charlie
MacKenzie (perkusja) oraz Toby
Sadler (klawisze). Z nimi to nagrał
album, który miał być następcą
"Joint Forces", a zawierał on
cały wachlarz kawałków, które
wpisują się w melodyjny metal
ocierający się o hard rock i AOR.
Niestety nie znalazł on uznania
wśród ewentualnych wydawców.
Ta wersja nigdy nie ujrzała światła
dziennego, a została dopiero opublikowana
właśnie w niniejszym
boxie. Uzyskała ona tytuł "Look
To The Future". Nagrania wspomnianej
sesji uzupełniały dwa kawałki
z innej sesji, która nosiła nazwę
"Ignition". Swego czasu o takim
graniu mówiło się "ameryka", bo
tam bardzo lubiano właśnie takie
lekkie metaliczne granie. No i Paul
Samson z zespołem znakomicie
wpisywali się w taką estetykę.
Takie "Love This Time" czy "Tomorrow"
spokojnie mogłyby znaleźć się
na amerykańskich listach przebojów.
Mimo, że sesja nie zyskała
uznania, Paul Samson nie poddał
się. Wrócił do studia, usiadł ponownie
nad miksami, wysunął ciut
gitary do przodu, trochę ukrył klawisze,
niektóre kawałki odrzucił,
kilka dograł, na pewno na nowo
nagrał bas, zmienił kolejność kawałków
i doprowadził, że nagrania
zostały w końcu wydane. Tak oto
powstała płyta, którą znamy pod
tytułem "Refugee". No i szczerze
powiedziawszy, starania Paula
przyniosły efekt, płyta nabrała trochę
charakteru a także zyskała pazurka,
choć wydaje się, że to najbardziej
przyjazna płyta dla słuchacza
wydana pod szyldem Samson
lub Paul Samson. Uzupełnieniem
tego dysku są nagrania z
Friday Rock Show audycji
Tommy Vance, która była wytransmitowana
gdzieś w 1989 roku
na falach stacji BBC. HNE Recordings
realizując jakiś pomysł, zawsze
bardzo go precyzyjnie przygotowują
tak, żeby zawsze miał ręce i
nogi. Jeżeli zaprezentowanie obok
siebie "Look To The Future" i "Refugee"
ma sens, to na umieszczenie
w tym boxie albumu "P.S..." nie
ma wyjaśnienia. Tym bardziej, że
krążek firmuje szyld Paul Samson.
A może po prostu chodzi o to,
że trzeba było jakoś zakończyć cykl
zbiorów z Samsonem w roli
głównej... Na tę niedoróbkę można
przymknąć oko, tym bardziej, że
to pożegnalny album Paula oraz
udany powrót do korzeni. "P.S..."
to bardzo solidne łojenie z jednym
ciętym kawałkiem "Brand New
Day", całkiem niezłymi "When
Tomorrow Comes" i "Gettin' Ready"
na czele. Przy nagrywaniu płyty w
bardzo dobrej formie byli Paul
Samson oraz wokalista Nicky
Moore. Tym bardziej żal, bo gdyby
nieoczekiwana i przedwczesna
śmierć Samsona, co jakiś czas można
było mieć na naprawdę solidne
heavy metalowe granie. Minusem
"P.S..." jest brzmienie, przytłumione,
mało selektywne, ogólnie
niezbyt udane. Mimo wszystko
myślę, że fani Samson skuszą się
na "Look To The Future, Refugee
& P.S..." chociażby z powodu zawartości
"Look To The Future".
Mało znane nagrania zawsze są
magnesem nie do przezwyciężenia.
SBB - Pop Session 1977
2019 Universal Music
\m/\m/
Od pewnego czasu Universal Music
rozpoczął wydawanie nigdy
niepublikowanych koncertów zespołu
SBB, głównie z pierwszego
najlepszego okresu. Wydaje mi się
to zdecydowanie dobrym pomysłem,
gdyż nie dość, że faktycznie
SBB to najlepszy polski zespół
progresywno-rockowy, publikujący
w latach 70. niesamowitą muzykę,
która do dziś robi wrażenie, to
jakość tych nagrań jest na wysokim
poziomie, nie jakieś tam bootlegowe
standardy. Przynajmniej tak
jest w wypadku przesłuchiwanej
przeze mnie "Pop Session 1977".
Zanim napiszę parę słów o samej
zawartości wspomnę o samym SBB
w związku moją osobą. Były momenty,
że ten zespół był dla mnie
bardzo ważny i praktycznie towarzyszył
mi codziennie. Były też
niemałe okresy, gdzie w ogóle nie
sięgałem po ich muzykę. Po prostu
zmieniały się moje muzyczne priorytety,
a i muzyki do słuchania
było coraz więcej. Jednak powroty
do dokonań tego śląskiego zespołu,
zawsze sprawiały mi olbrzymią
przyjemność. Muzyka SBB to
głównie rozbudowane elektroniczne
pejzaże przepełnione melancholią
zmieszane z intrygującym
klimatem. Ta elektronika często
wspierana jest przez niesamowite
brzmienia Hammondów, co nie
dość, że nadaje jeszcze większego
smaku muzyce to także dodaje jej
klasy. Niemniej SBB przecież to
zespół rockowy i drugim podstawowym
składnikiem ich muzyki to
mocny rock progresywny. Specyficzny,
bo pełno w nim odniesień do
muzyki klasycznej, jazzowej, bluesowej,
psychodelicznej, a przede
wszystkim do soczystego hard
rocka. O dziwo w muzyce ślązaków
nie brakuje także wpadających w
ucho melodii. Muzycy SBB swoje
dźwięki przeważnie zamykali w
dłuższych formach, nie rzadko sięgając
po suity, co na koncertach
dawało im pole do popisu przy
okazji improwizacji. Oczywiście
przy takiej muzyce niebagatelne są
umiejętności poszczególnych instrumentalistów.
Nie bez znaczenia
jest także głos Józefa Skrzeka,
który świetnie pasuje do tej muzyki.
A taką cechą wyróżniającą się
dla jego wokali, przynajmniej dla
mnie, było sięganie po różne rodzaje
wokaliz. Świetna sprawa!
"Pop Session" to był kultowy i
prestiżowy PRL-owski festiwal,
gdzie starano przedstawiać najciekawsze
polskie zespoły rockowe ale
także zagraniczne (głównie z bloku
wschodniego). Po kilku edycjach
przeniesiono go z Sopotu do Jarocina,
ale to już inna historia. Niemniej
występ SBB w 1977 na "Pop
Session" było dużym wydarzeniem
dla miłośników ambitnego
rocka. Formacja kierowana przez
Skrzeka była po wydaniu albumów
"SBB" (1974), "Nowy horyzont"
(1975), "Pamięć" (1976) oraz "Ze
słowem do ciebie biegnę" (1977).
Część repertuaru z tego koncertu
pochodzi z tych płyt ale są też
kompozycje w wersji "eksportowej"
czy też inne utwory, wtedy nie
uwiecznione na winylowym nośniku.
W ten sposób formacja zbudowała
wyśmienite i zagrane z rozmachem
show, wyplenione wielobarwną
muzyką, która swoimi
182
RECENZJE
dźwiękami dotyka subtelnych, jak i
tych złych emocji, co miało swoje
odzwierciedlenie w dynamice poszczególnych
utworów. Kilku słowy
niezapomniana godzina dla
tych, co wówczas uczestniczyli w
tym koncercie, a teraz przypomnana
przez Universal Music.
Przeżycie tym większe, gdyż zespół
wystąpił jako duet (bez Antymosa)
ale absolutnie stanął na wysokości
zadania. Zdaję sobie sprawę, że
dzięki tej inicjatywie wytwórnia
przysparza fanom nie lada kłopotu,
bowiem coraz trudniej będzie
skompletować dyskografię SBB,
ale sądząc po zawartości "Pop Session
1977", zdecydowanie warto
przypominać takie koncerty. Ogólnie
bardzo dobry pomysł Universal
Music i bardzo dobra pozycja
dla fanów SBB.
\m/\m/
Shock Treatment - Binary Fall
Out
2019 High Roller
Shock Treatment to angielska
grupa działająca w latach 1979-
1981. Wydali, niestety, tylko jeden
singiel pod tytułem "The
Mugger" na siedmiocalówce w
1980 roku. Dzięki maniakom z
High Roller Records po czterdziestu
latach winyl z tym materiałem
znów można, przynajmniej przez
dłuższą chwilę, spokojnie kupić.
Później nie wiadomo, bo jak to
HRR ma w zwyczaju, rzecz jest
limitowana. Tylko 350 kopii. Cóż,
bielszy odcień białego kruka. Dwa
utwory, które zostały zarejestrowane
oryginalnie to "The Mugger" i
"Nuclear Warfare". Jako trzeci na
"Binary Fall Out" znalazł się "Mr.
Computa". Może na początku lat
80. "leczenie szokowe" (tłumacząc
nazwę grupy) poprzez takie dźwięki
naprawdę działało, ale dziś,
kiedy już w muzyce metalowej
było już chyba wszystko, jest to co
najwyżej parę pokrytych kurzem
melodii. Choć nie można odmówić
kompozycjom tajemniczości, klimatu
czy też nawet lekkiego zacięcia
spod znaku rock 'n' rolla. Całe
18 minut "Binary Fall Out" to
dość złowieszcze podanie angielskiego
grania z etykiety NWOB
HM, które w warstwie tekstowej
snuje post apokaliptyczne wizje.
Ciężko tutaj coś więcej pisać, tym
bardziej nie będę silić się na jakieś
dyrdymały. Po ten 12" winyl
śmiało mogą sięgnąć zarówno
zagorzali fani brytyjskiego metalu,
jak i wszyscy ci, którzy lubią w
muzyce coś więcej niż tylko bezpardonowe
brnięcie naprzód. Naturalnie
nie jest propozycja zawierająca
w sobie jakieś wysublimowane,
intelektualne granie, ale
Shock Treatment byli na swój
sposób tak oryginalni, że po latach
ich utwory raczej ciekawią niż
śmieszą.
Adam Widełka
Stonefield - Mystic Stories
2019 BSC Music
Nie bardzo chciałem wziąć się za
recenzje tej płyty. Miała to być
nieznana mi szwajcarska kapela grająca
progresywnego rocka z końca
lat 80. Tak przynajmniej rzuciło
się mi w oczy i nie za bardzo mnie
to zachęciło. Kiedy jednak trzeba
było się nią zająć, przeżyłem miłe
rozczarowanie. Zacznijmy jednak
od początku. Historia Stonefield
rozpoczęła się w 1984 roku w
Winterthur w Szwajcarii. Grupę
zakładają trzej przyjaciele Juan
Carlos Aneiros (Hammond i
klawisze), Manuel Rodriguez (gitary)
i Alberto Chenevard (bas), a
ich kierunkiem miał być hard rock,
którego korzenie sięgałyby Rainbow,
Black Sabbath (z czasów z
Dio) oraz Uriah Heep. Wkrótce
do formacji dołącza perkusista
Brain Reber i wokalista Guido
Ganderem. Tego ostatniego dość
szybko zastępuje Ebby Paducha.
Też w takim składzie nagrywają
kolejno EPkę "The Eyes Of The
Dawn" (1988) i album "Light Of
Lies" (1990). Niestety współpraca
z Paduchą kończy się również dość
szybko. Szwajcarzy jeszcze próbują
kontynuować karierę z Matthiasem
Strübi, byłym wokalistą
zespołu China, ale w końcu się
poddają. No i żal. Wróćmy jednak
do "Mystic Stories". Jeżeli czegoś
nie przekręciłem Manuel Rodriguez
odnalazł taśmy matki obydwu
płyt Stonefield i zaczął nad
nimi pracować. Niestety wszystkiego
nie udało się odrestaurować,
bowiem nie wszystkie fragmenty
nośnika przetrzymały próbę czasu.
Natomiast z tego co udało się odratować
powstała właśnie omawiana
płyta. Ogólnie jest to wybór kompozycji
z obu płyt Stonefield poddanych
obróbce przy pomocy
współczesnych możliwości studia,
co prawda domowego ale zawsze.
W sumie wyszło to całkiem nieźle,
jednak nie dało się zatuszować błędów
przy produkcji tych wydawnictw
w latach 80. Jak się porówna
inne produkcje z tamtego okresu to
słychać, że brzmienie muzyki Stonefield
jest płaskie a instrumenty
nie brzmią w pełni i nie są uwypuklone.
Natomiast muzycznie
jest na prawdę wybornie. Tak jak
Szwajcarzy zapowiadali tak też
zrobili. Po swojemu przedstawili
oni wizję ambitnego hard rocka,
którego inspiracje sięgały wspomnianych
Rainbow, Black Sabbath
oraz Uriah Heep. Chociaż najwłaściwiej
byłoby wymienić Deep
Purple. Jednak największym osiągnięciem
Szwajcarów jest kompozycja
"The Eyes Of The Dawn",
która pochodzi z ich pierwszej
EPki. Nawiązuje ona do Black
Sabbath z okresu "Heaven And
Hell". Naprawdę świetna sprawa.
Zanim nie włączyłem "Mystic Stories"
nie wiedziałem co traciłem.
Mimo że nagrania Stonefield nie
rozpieszczają brzmieniowo to warto
je znać. Teraz pozostaje dotrzeć
do oryginałów "The Eyes Of The
Dawn" i "Light Of Lies" oraz żałować,
że Swajcarzy nie pozostawili
po sobie więcej muzyki.
Styx - Equinox / Crystal Ball
2019 BGO
\m/\m/
Wraz z latami 80. Styx stał się dostarczycielem
przebojów dla wszelkich
amerykańskich stacji radiowych.
Podobnie, jak niedawno opisywany
przeze mnie REO Speedwagon.
Wymienię dwa z nich -
akurat tyle pamiętam - "Boat On
The River" oraz "Mr. Roboto", które
były utrzymane w stylu amerykańskiego
AORu. Jednak wraz z komercyjnymi
sukcesami oraz nowym
lżejszym i wyłagodzonym
brzmieniem, muzycy Styx nie zapomnieli
o swoich ambitnych i
progresywnych korzeniach. Takim
przykładem jest album koncepcyjny
"Paradise Theatre" z roku
1981. Wcześniej jednak Amerykanie
byli oddani rockowej progresji i
fani tego nurtu uwielbiali ich albumy.
W tym moja osoba również.
Przyznam się, że bardzo dawno nie
słuchałem tego zespołu i to w wersji
z lat 70. Taką okazją stała się
publikacja wytwórni BGO Records,
która specjalizuje się w
przypominaniu starych kapel oraz
kumulowaniu na jednym wydawnictwie
kilka albumów danego wykonawcy.
Tym razem jest to Sytx i
jego zremasterowane płyty "Equinox"
(1975) oraz "Crystal Ball"
(1976). Na obu albumach formacja
jawi się jako kapela, która preferuje
rocka progresywnego z domieszką
melodyjnego rocka i hard
rocka. Oczywiście jakaś namiastka
AORu też jest ale to głównie ze
względu niezwykłą melodykę muzyki
tego zespołu. Mimo, że muzycy
pisali muzykę bardzo różnorodną,
to spinała je właśnie melodyjność,
wokalne harmonie, chórki,
ciekawe i ambitne granie oraz przede
wszystkim ogromne pokłady
wszelkiej dźwiękowej emocji. Muzyków
tego zespołów wyróżnia
również niebywale sprawny warsztat,
dzięki któremu wszystkie kompozycje
są wyśmienicie odegrane.
Niezwykłe jest to, że mimo upływu
- prawie czterech i pół dekady -
muzyka a nawet produkcja nie
pachnie "myszką". Jest po prostu
aktualna nawet na nasze współczesne
czasy. Zadziwiające jest też to,
że mimo, iż na dysku zestawione
są dwa różne albumy, to oba pięknie
ze sobą komponują się muzycznie.
Myślę, że współczesny słuchacz
nie zorientuje się, że muzyka
pochodzi z dwóch oddzielnych
muzycznych bytów. Być może to
wynika też z tego, że swego czasu
bardzo dużo słuchałem Amerykanów,
a muzyka z obu płyt jest mi
doskonale znana i bardzo szybko
sobie ją przypomniałem. W dodatku,
może trafiła w moje zapotrzebowanie
dzięki czemu z lubością
oddałem się takiej ogromnej dawce
muzyki (prawie 70 minut). Albumy
Styx zawsze słuchało się w całości,
szczególnie te wcześniejsze i
prawdopodobnie ta ich spójność
utrudnia mi ocenę, która część
danego krążka jest lepsza lub gorsza.
Z tego powodu nie będę próbował
typować, które kompozycje
są warte większej uwagi na "Equinox"
czy też na "Crystal Ball".
Fanów progresywnego rocka nie
ma co namawiać na zapoznanie się
z tym zespołem. Myślę, że znają go
doskonale, choć z drugiej strony
był taki czas, że kapela ta stała się
przysłowiowym "chłopcem do bicia".
Niemniej może zdarzy się, że
ktoś nie ma obu omawianych płyt,
więc trafia się okazja aby uzupełnić
tę lukę w swojej kolekcji. Młodsi
adepci progresywnego grania, którzy
nie znają Styx tym bardziej powinni
nadrobić tę lukę w wiedzy.
\m/\m/
Styx - The Grand Illusion / Edge
Of The Century
2019 BGO
To, że BGO Records do jednego
wydawnictwa pakuje po kilka albumów,
prawdopodobnie wynika z
prawnych i finansowych ograniczeń.
Niemniej wytwórnia ta dba o
to, aby ich wydawnictwa miały
jakiś konkretny sens, czyli tak, jak
w poprzednim wypadku, gdy na
dysku znalazły się dwa kolejne
krążki Styx. Tym razem nie widzę
ani zamysłu, ani rozsądku. Obok
RECENZJE 183
siebie mamy dwa albumy "The
Grand Illusion" i "Edge Of The
Century". Pierwszy jest z roku
1977, drugi natomiast z roku
1990. Mało tego, oba albumy różnią
się nie tylko okresem wydania
ale również stylistycznie. Żadną linią
obrony nie może być to, że każdy
album jest na oddzielnym dysku.
Widać tak miało być. "The
Grand Illusion" to jeden z lepszych
albumów Amerykanów. W
porównaniu z "Equinox" i "Crystal
Ball" ma zdecydowanie lepsze brzmienie
oraz produkcję. Poza tym
muzycy na tej płycie osiągnęli swoje
szczyty możliwości. Jak muzyka
na "Equinox" i "Crystal Ball" była
wyśmienita to ta na "The Grand
Illusion" jest wręcz fantastyczna.
Po prostu uwielbiam ten album.
Amerykanie skroili muzykę na własną
miarę, gdzie uwypuklili wszystkie
swoje walory, generalnie wpadającą
w ucho progresję, która nie
można pomylić z niczym innym.
Te wartości stały się też ich przekleństwem.
Mam nadzieję, że upływający
czas pozwolił na dostrzeżenie
bezzasadności tych wszystkich
uszczypliwości pod adresem tego
zespołu, szczególnie odnośnie właśnie
tego okresu. Sam album słucha
się niesamowicie dobrze, może
nie zawiera tak bardzo wyrafinowanej
muzyki, jakby to najbardziej
zagorzalsi wielbiciele progresywnego
rocka chcieliby, ale czy
każda progres musi być aż tak zawiły?
Moim zdaniem muzycy Styx
udowodnili, że tak nie musi być,
aby muzyka niosła również znamiona
ambicji. W roku wydania album
wylansował dwa przeboje
"Come Sail Away" oraz "Fooling
Yourself", uzyskał nakład niewyobrażalny
dla współczesnych zespołów,
stał się wręcz nieosiągalnym
wzorcem dla siebie samych. Chociaż
w roku 1978 formacja wydała
płytę "Pieces Of Eight", która
utrzymywała poziom "The Grand
Illusion", a nawet wyglądała na
jeszcze bardziej zwartą i trochę ostrzejszą.
Szkoda, że szefostwo
BGO nie zdołało zestawić tych
dwóch albumów. Myślę, że dla fanów
byłoby to najlepsze rozwiązanie.
Za to na drugim dysku znalazł
sie krążek "Edge Of The Century".
Kapela wraz z płytami
"Cornerstone" (1979) i "Kilroy
Was Here" (1983) zdecydowanie
skierowała się w kierunku AORu i
ogólnie mainstreamowego rocka.
Muzycy zrezygnowali z ciekawych
choć nieskomplikowanych kompozycji
za to z bogatą i ciekawa aranżacją
na rzecz zupełnie prostych i
tandetnych piosenek. Nie powiem,
swego czasu słuchało się "Cornerstone"
i "Kilroy Was Here" ale te
płyty przynosiły tylko samą przyjemność
słuchania, żadnych ekscytacji
czy też emocji, jak w przypadku
wspomnianej "The Grand Illusion".
Niestety "Edge Of The Century"
jest kontynuacją obranej komercyjnej
drogi przez zespół. Czasami
pobrzmiewają w niej echa dawnych
dni chwały ale raczej muzycy
skupili się na tym, żeby ich muzyka
stała się przyswajalna dla
szerszego grona słuchaczy ale także
niosła dobry poziom muzyczny
i pewną klasę. I tak mi się wydaje,
że właśnie tym albumem zbliżyli
się do obranego kierunku. Po prostu
zaczęli grać zwykłego acz przemyślanego
rocka, wykorzystując
cechy, które wypracowali we wczesnym
okresie kariery. Owszem trochę
żal starego wcielenia Styxu,
które w dodatku niosło charakter
oryginalności. Jednak przyjmując
nowe oblicze kapeli człowiek dostanie
dość spory frajdy przy zagranym
całkiem nieźle wpadającym w
ucho klasycznym rocku, który nieraz
potrafi uciec także w stronę
hard rocka ("World Tonite"). Po
prostu jeżeli masz ochotę na dobre
niezobowiązujące rockowe granie
to "Edge Of The Century" zdecydowanie
do tego się nadaje. Sumując
to wydawnictwo, gdyby był to
sam "The Grand Illusion" lub
dzielił to wydawnictwo z płytą
"Pieces Of Eight", można byłoby
go wam polecić. Niestety "Edge Of
The Century" psuje tę koncepcję,
bo to zwykła rockowa propozycja
do posłuchania, choć na niezłym
poziomie.
Vectom - Speed Revolution
2019/1985 High Roller
\m/\m/
Vectom to jeden z starodawnych
przedstawicieli niemieckiej sceny
speed metalu. Kapela dziś mocno
zapomniana chociaż w latach aktywności
wydała dwa albumy. Pierwszy
- "Speed Revolution" ukazał
się w 1985 roku, a następca "Rules
Of Mystery" rok później. Oba
zostały nagrane w stałym składzie:
Wolfgang Sonhutter (perkusja),
Horst Gotz (gitara), Stefan Kroll
(gitara), Ralf Simon (bas) oraz
Christian Bucher (wokal). Dzięki
firmie High Roller Records jest
okazja, by zdmuchnąć pokaźną
warstwę kurzu z tej muzyki. Album
"Speed Revolution" nagrany
był według sztywnych zasad speed
metalu. Od razu wyłapać można
różnicę między Niemcami a USA -
naszym zachodnim sąsiadom brak
plastyczności i przestrzeni. Bliżej
Vectom do okręgówki thrashu. Ich
muzyka jest szorstka jak papier
ścierny. Wokal niczym gwóźdź rani
nasze uszy. Szybkie tempa po
latach brzmią trochę archaicznie.
Jest oczywiście w tym troszkę uroku,
ale Vectom nie ma żadnych
solidnych argumentów, żeby powędro-wać
na wyższą półkę. To bardzo
poprawny speed metal nadszarpnięty
przez upływający czas. Jest
szybko i do przodu, ale cały czas
odnoszę wrażenie, że nad wszystkim
ciąży niemiecka toporność.
Płyta, mimo tytułu, żadnej rewolucji
nie przynosi. Jak dla mnie
Vectom krążkiem "Speed Revolution"
plasuje się gdzieś w czołówce
trzeciej ligi z bardzo widocznymi
szansami na awans. Jako kawał historii
- owszem, chętnie poznałem i
posłuchałem. Niestety jest więcej
albumów, z którymi ten wyraźnie
przegrywa. Pomijając dawkę energii
i prędkości są po prostu ciekawsze.
Adam Widełka
Vectom - Rules Of Mystery
2019/1986 High Roller
Nie lubię takich sytuacji, kiedy słuchając
po sobie krążków jednej formacji,
muszę się solidnie wysilać,
żeby znaleźć jakiekolwiek oznaki
progresu. Jakiekolwiek pozytywy,
które utwierdzą mnie w przekonaniu,
że warto dać tej muzyce szansę.
Wiadomo, że każdy gatunek
rządzi się swoimi prawami i też nie
oczekuję, że grupa drastycznie
zmieni sposób grania. Natomiast
jeśli obcując z dwoma krążkami
odnoszę wrażenie, że tak naprawdę
wciąż słucham jednego - to dla
mnie po prostu strata czasu. No a
tak właśnie zdarzyło mi się niedawno
kiedy miałem przyjemność
(hm?) odsłuchiwać dwa albumy
niemieckiej formacji Vectom. W
sumie jeśli z "Speed Revolution"
(1985) i "Rules Of Mystery"
(1986) powstałby materiał wspólny
to mogłoby to jakoś wyglądać z
twarzą. Niestety "dwójka" to po
prostu kontynuacja grania z debiutu.
Nawet trochę bardziej melodyjna.
Takie jałowe szarpanie strun
bez pomysłów, jakie mogłyby powalić
na kolana. Jak i w przypadku
"Speed…" to i tutaj mamy po prostu
poprawny speed metal. Na plus
mogę napisać, że nagrania z "Rules
Of Mystery" to już nie okręgowy
thrash, tylko próba pokazania się z
innej, ciekawszej strony. Jednak
tych fragmentów jest zdecydowanie
za mało i całość, jak dla mnie,
się nie broni. Fajnie, że High Roller
Records wznawia takie krążki
jak "Rules Of Mystery" bo przynajmniej
można posłuchać kawałka
historii niemieckiej sceny speed
metalu. Można również przekonać
się co powodowało, że niektóre albumy
przepadały w odmętach
przeszłości.
Adam Widełka
Witch Cross - Fighting Back -
The Studio Anthology 1983-1985
2019 High Roller
Dobrze pamiętam jak jakiś czas
temu zawładnął mną debiutancki
krążek Witch Cross "Fit For
Fight". Duńska kapela stworzyła
bardzo ciekawą płytę, na której
proponowała świetnie brzmiący
heavy metal. Teraz ukazuje się nakładem
High Roller Records ciekawa
pozycja - "Fighting Back:
The Studio Anthology 1983-
1985". Wbrew temu co sugeruje
tytuł to nie jest żaden boks (bo też
nie miałoby się za bardzo co w nim
znaleźć) ale zawierająca dziewięć
utworów kompaktowa płyta. Zawartość
to nagrania, jakie pojawiały
się w okolicach wydania długograja.
Otwierają ją dwa strzały z
pierwszego 7" singla "Are You
There / No Angel". Potem możemy
posłuchać, jak zespół brzmiał
na krążku demo z 1985 roku. Co
ciekawe, te kompozycje powinny
trafić na następcę "Fit For Fight".
Jednak, jak wiadomo, kolejny długogrający
materiał Witch Cross
wypuścił w 2013 roku i nie było na
nim żadnego z tych, jakie możemy
usłyszeć na "Fighting Back…".
Cóż, bywa i tak. Wracając do muzyki,
to duńska kapela nie zamierzała
znacząco zmieniać swojego
stylu względem debiutu. Kawałki
jakie, być może, szykowali na kolejny
album, są bardzo zbliżone
stylistycznie do tego, co tak mocno
urzekło mnie jakiś czas temu. To
solidny heavy metal z charakterystycznym,
mocnym wokalem.
Świeży w swoim wyrazie, zawierający
sporą dawkę energii ale i przemyślenia.
Można powiedzieć, że
po czasie brzmi nadal aż nadto
przyzwoicie. Być może Witch
Cross nigdy nie będzie znany w
nie wiadomo jak szerokim gronie,
ale na pewno swoich zagorzałych
fanów ma. To w sumie dla nich wyprodukowano
"Fighting Back…".
No i dla tych wszystkich, którzy
uwielbiają taplać się w odmętach
heavy metalowej historii, takie
kompilacje zawsze są smaczne.
Adam Widełka
184
RECENZJE
R.E.O. Speedwagon - The Erly
Years 1971-1977
2018 HNE
Pamięta ktoś takie hity, jak
"Keep on Loving You", "Don't Let
Him Go", "Can't Fight This
Feeling" czy " Keep the Fire Burning".
Na początku lat 80. dość
często puszczano je także w polskim
radio. Taki "Keep the Fire
Burning" nawet wylądował na liście
przebojów programu trzeciego.
Czasami mam takie fazy,
że okrutnie ciągnie mnie do czegoś,
co nie koniecznie mieści się
w głównym nurcie moich zainteresowań.
Kiedyś było tak z
wykonawcami glam rockowymi
typu, Suzie Quatro, The Sweet
czy Slade, choć to można jakoś
zrozumieć. No, ale taka komercja
typu R.E.O. Speedwagon...
Jednak moja przygoda z tą formacją
rozpoczęła się od albumu
koncertowego "Live: You Get
What You Play For" (1977).
Zawierał on muzykę, którą
określa się jako southern rock.
Ten termin jest dość pojemny,
bowiem mieszczą się w nim
zespołu od The Eagles, po
przez Lynyrd Skynyrd do
Molly Hatchet. Ogólnie jest to
rock albo hard rock z amerykańskim
podejściem, gdzie jest
mnóstwo odniesień do country,
folku, bluesa czy rock'n'rolla.
R.E.O. Speedwagon był tym
przedstawicielem, co bardziej
postawił na hard rocka. "Live:
You Get What You Play For"
wtedy nie powalił mnie na kolana
ale na tyle mnie zainteresował,
że postanowiłem zapoznać
się szerzej z tym zespołem.
Niestety lata osiemdziesiąte
zmieniły oblicze zespołu, co
ostudziło moje zapały i tak z dekady
na dekadę, ta bliższa znajomość
z R.E.O. Speedwagon
oddalała się. Aż HNE Recordings
postanowił przybliżyć sylwetkę
tego zespołu w dwóch
boxach. Pierwszy z nich dotyczy
lat 1971-1977 i jest to ten
okres, w którym zespół oddał
się hard rockowi w amerykańskim
wydaniu. Pierwszy album
Amerykanów został wydany w
roku 1971, ale początki bandu
sięgają roku 1967. Natomiast
nazwa zespołu pochodzi od
nazwy ciężarówki REO Speed
Wagon produkowanej przez
firmę REO Motor Car Company.
"R.E.O. Speedwagon"
nagrywali Gary Richrath
(gitara), Gregg Philbin (bas),
Alan Gratzer (perkusja), Neil
Doughty (klawisze) i Terry
Luttrell (śpiew). Już na samym
początku kapela jasno określiła
się co zamierza grać, była to
mieszanka rocka i hard rocka z
różnymi amerykańskimi dodatkami,
w stylu country czy bluesa.
Tak, coś pomiędzy Grand
Funk Railroad, Lynyrd Skynyrd
czy Molly Hatchet. Na
debiucie R.E.O. Speedwagon
można odnaleźć również bardziej
popowe wpływy w stylu
The Eagles ale także brytyjskiego
hard rocka w odniesieniu
do Deep Purple czy Uriah
Heep. Do tego formacja potrafiła
jeszcze jednoznacznie zadeklarować
się co do rock'n'rolla.
Muzyka ta ma też klimat lat 70.
jest to coś, co kojarzy się z hipisowskim
ruchem. Wydaje mi
się, że wiąże się to z brzmieniem,
wtedy w ten sposób właśnie
nagrywano. Jak dla mnie
"R.E.O. Speedwagon" to bardzo
ciekawy materiał, warty
częstszego odsłuchu. Rok później
wydany "R.E.O./T.W.O."
przynosi zmianę na stanowisku
wokalisty, zostaje nim niejaki
Kevin Cronin, który grał również
na gitarze. Kevin śpiewał
melodyjniej od Terry'ego Luttrella
ale mieścił się w kanonie
wokalistów z tamtej epoki. On
też wprowadził specyficzne linie
wokalne, które stały się w latach
80. znakiem rozpoznawczym
dla tej kapeli. Muzycznie to
kontynuacja rozpoczętej drogi,
czyli southern rock/hard rock, z
mocnym akcentem na rock-
'n'rolla. Główną rolę pełnił on w
dwóch kawałkach "Little Queenie"
(autorstwa Chucka Berry'
ego) i "Flash The Queen"... pianino,
saksofon, mocny rockowy
sound, kilku słowy pełną gębą
southern rock. Na drugim albumie
dość mocno akcentowane są
też wpływy progresywnego
rocka, głównie słyszymy to w
"Begin Kind (Can Hurt Someone
Sometomes)" ale także coś niecoś
znajdziemy w "Like You Do".
Natomiast w "Golden Country"
zdecydowanie pobrzmiewają
inspiracje brytyjskim hard rockiem.
"R.E.O./T.W.O." poza niezłym
repertuarem, wyróżnia się
ciut lepszym brzmieniem i tak
jak pisałem, pojawił się po raz
pierwszy bardzo ważny muzyk
dla tej formacji, wokalista
Kevin Cronin. Na trzecim albumie
"Ridin' The Storm Out"
(1973) kolejne zaskoczenie. Za
mikrofonem pojawia się nowy
wokalista Mike Murphy. Jego
głos jest bardziej surowy i naturalny
oraz z ciut większą charyzmą.
Ten album ma jeszcze
bardziej dopracowane brzmienie,
ale mam wrażenie, że przez
to muzyka straciła na hard
rokowej szorstkości i bardziej
podryfowała w rockowe rejony.
W dodatku niektóre fragmenty
obarczono lekkimi naleciałoścami
country czy też soul.
Ogólnie nie jest to zły album,
choć ostatni utwór, najbardziej
popowy "Without Expression
(Don't Be The Man)", ledwo da
się wysłuchać w całości. Wśród
bonusów do tego krążka są dołączone
m.in. dwa utwory
"Ridin' The Storm Out" i "Son
Of A Poor Man" w wykonaniu
Kevina Cronina. Jak dla mnie
oba brzmią lepiej niż te z Murphy'em.
Kolejna płyta "Lost In
A Dream" (1974) podtrzymuje
zmiany rozpoczęte na "Ridin'
The Storm Out". Jeśli chodzi o
brzmienie. Dalej też śpiewa
Mike Murphy. Za to co do muzyki
to powrót do rock'n'rolla, i
ostrzejszego rocka oczywiście w
z amerykańskim posmakiem.
Jak dla mnie zdecydowanie lepiej
jest słuchać tego albumu. O
dziwo sporą część tych utworów
napisał właśnie Mike Murphy.
Na wydanym rok później "This
Time We Mean It" (1975) muzycy
osiągają apogeum swojej
współpracy. W końcu w pełni
czuć między nimi nić porozumienia,
owocuje to bardziej witalną
muzyką. Po prostu docierają
się z Mikem. Zaś sama muzyka
znalazła kompromis pomiędzy
wszystkim składowymi,
które wpletli muzycy w swoje
inspiracje, pozostawiając akcent
ma pop rockowe elementy w
stylu Joe Cockera. Najlepiej
słychać to w otwierającym
"Reelin'". Po prostu dobre rockowe
granie z amerykańskim
feelingiem. Tym bardziej nieoczekiwanie
na płycie "R.E.O."
(1976) ponownie witamy Kevina
Cronina. Zespół powraca
do swoich korzeni, mocno podkreślając
charakter southern
rocka i hard rocka. Jednak alians
z muzyką popową nie pozostał
bez wpływu na muzykę R.E.O.,
bowiem większość kompozycji
to balladowo podobne utwory,
w których odnajdziemy sporo
pianina, fortepianu i akustycznych
gitar. Pojawia się także
przebój, jest nim "Keep Pushin'",
który staje się pierwowzorem do
mega hitów z lat 80. Jednak
trzeba podkreślić, że wszystko
ma mocny temperament southern
rockowy. Albumem
"R.E.O." zespół ostatecznie wypracował
swój własny styl, a
także stworzył bazę do tego co
będzie działo się w latach ich
największych sukcesów. Niniejszy
box kończy album koncertowy
"Live: You Get What
You Play For" (1977). Wypełniają
go głównie nagrania z płyt,
gdzie śpiewał Kevin Cronin,
czyli "R.E.O./T.W.O." i
"R.E.O.". Utwory z tych albumów
plus coś z pierwszego i
trzeciego, świetnie się skomponowały
i uzupełniły tworząc
ekscytujący i bardziej elektryczny
program koncertowy. Box
"The Erly Years 1971-1977"
jasno pokazały, że warto było
cofnąć się w czasie poznać wczesne
dokonania tej kapeli. Jeżeli
ktoś lubi southern rocka powinien
poznać też tę część kariery
R.E.O. Speedwagon, jak dla
mnie to taki łącznik pomiędzy
Lynyrd Skynyrd a Molly Hatchet.
R.E.O. Speedwagon - Classic
Years 1978-1990
2018 HNE
Myślę, że jak ktoś zna R.E.O.
Speedwagon z przebojów "Keep
on Loving You", "Don't Let Him
Go", "Can't Fight This Feeling"
czy "Keep the Fire Burning", to
będzie bardzo mocno zdziwiony
wcześniejszymi albumami, a w
szczególności pierwszymi dwoma
("R.E.O. Speedwagon" i
"R.E.O./T.W.O."), gdzie rządzi
mocny southern rockowy sznyt.
Jednak te wpływy i korzenie
moim zdaniem nigdy nie zniknęły
z muzyki tego zespołu.
Wręcz twierdzę, że Amerykanie
grali cały czas tak samo, a to, że
na przełomie lat 70. i 80. zaczęli
brzmieć inaczej zawdzięczają
przypadkowi, który skwapliwie
wykorzystali. Po pierwsze zmieniała
się wtedy technologia, w
życie śmiało wkraczała technika
cyfrowa, nie do końca umiano
się nią posługiwać, czego efektem
były wypieszczone i wyłagodzone
produkcje rockowe. Po
drugie lata 80. coraz mocniej
stawiały na komercyjny blichtr,
w który śmiało wkraczali wszyscy,
co byli na topie. Nie zawsze
to przynosiło dobre rezultaty,
ale... Na "nowy" R.E.O. Speedwagon
i ich przeboje bardzo
RECENZJE 185
mocno się zżymałem, ale teraz
bardzo chętnie sięgam po te nagrania.
Porównując je z produktami
dzisiejszego mainstreamu
to, mają klasę nieosiągalną dla
współczesnych topowych artystów.
Tylko żal, że takich kapel
dzisiaj nie ma. Za nim przejdę o
omawiania poszczególnych płyt.
Napiszę o ważnym fakcie, który
wydarzył się w Sergach zespołu.
Odszedł jeden z założycieli
R.E.O., basista Gregg Philbin.
Jego miejsce zajął Bruce Hall.
Wraz z płytą "R.E.O." (1976)
do zespołu powrócił Kevin
Cronin, myślę, że to jego osoba
była powodem, że zespół obrał
taki kierunek muzyczny a nie
inny. Płytę rozpoczynał dynamiczny
ale zarazem melodyjny
"Keep Pushin'". Praktycznie
ówczesny przebój Speedwagonów.
Utwór ten stał się bazą
do pisania kolejnych hitów ale
także do wszystkich innych dynamicznych
kawałków. Bo muzycy
R.E.O. nie unikali tej formy
wyrazu tak jak to było na
wspomnianym krążku z roku
1976, gdzie większość muzyki
zdominowały a la balladowe
kompozycje. Wręcz stało się
odwrotnie, bo na "You Can
Tune But You Can't Tuna
Fish" (1978) dominują właśnie
dynamiczne kawałki. Zanim jednak
rozpiszę się o tej płycie,
wspomnę, że Amerykanie w nowym
zestawie personalnym ponownie
nagrywają album koncertowy
"Live Again" (1978).
Zawiera on repertuar zbliżony
do tego z "Live: You Get What
You Play For", ale zdaje się, zarejestrowano
na nim występ,
gdzie muzycy zagrali koncert jeszcze
z większym wigorem. Album
ten nie jest wytłoczony na
oddzielnym krążku a właśnie
dołączony jako materiał bonusowy
do "You Can Tune But
You Can't Tuna Fish". Pewnie,
taki pomysł włodarzy HNE
Recordings. Wracając do "You
Can Tune..." rozpoczyna go
przebój, dynamiczny "Roll With
The Chains". Takich kawałków
na tej płycie jest większość, nie
są utrzymane tylko w rockowej
konwencji ale czasami potrafią
zahaczyć ostrym prawie heavy
metalowym pazurem. Sporo w
nich też rock'n'rolla. Jak dla
mnie to, dla tego zespołu bardzo
ważny element całej muzycznej
układanki. Wśród tych
kawałków znajdziemy inne
wpadające w ucho hity, chociażby
taki "Runnin' Blind". Uzupełniają
je te bardziej balladowe
utwory, gdzie jest więcej fortepianu,
akustycznych gitar itd.
One też mają melodie, które
łatwo się nuci. Te dwa bieguny
są bardzo fajnie ze sobą zbilansowane,
także "You Can Tune
But You Can't Tuna Fish"
słucha się naprawdę dobrze.
Brzmienie i produkcja nabrała
także większej ogłady, instrumenty
są dopieszczone, także
wpływy souther rocka rozmywają
się na rzecz stylu, który
określa się mianem AOR. Nikogo
nie powinno dziwić, że w
takiej estetyce i w takiej formie
Amerykanie z R.E.O. Speedwagon
osiągnęli sukces. "Nine
Lives" (1979) rozpoczyna się
dość ostro, z pewnością "Heavy
On Your Love" to całkiem niezły
przedstawiciel hard'n'heavy.
Ogólnie ta płyta jest dość mocno
czadowa, nawet w najbardziej
chwytliwym "Only The
Strong Survive" gitary nieźle
pohukują. Natomiast kawałek,
który był kreowany na przebój
mimo elementów calypso to po
prostu rock'n'roll. Zresztą do
niego ten zespół bardzo mocno
lgnie, bo znowu wykorzystali
kawałek Chucka Berry'ego,
tym razem "Rock & Roll Music".
Także R.E.O. lżej lub mocniej
czaduje przez całe "Nine Lives".
A jedynym balladowym kawałkiem
jest "I Need You Tonight".
No i dochodzimy do "Hi Infidelity"
(1980). Przebój za przebojem,
hit za hitem, a takie "Don't
Let Him Go", "Keep On Loving
You" czy "Tough Guys" biją się
do dzisiaj o miano mega hitów.
Popularność R.E.O. Speedwagon
eksplodowała! Jak ktoś
chciałby dowiedzieć coś o tej
bardziej komercyjnej części kariery
Amerykanów wystarczy
mu sięgnąć właśnie po "Hi Infidelity".
Posłucha i wszystko
będzie jasne. Niech o sukcesie
tego albumu świadczy też bonusowy
dysk, który zawiera różne
wersje utworów znanych nam
właśnie z "Hi Infidelity". Każdy
następny album R.E.O. to tylko
podtrzymanie tego co Amerykanie
osiągnęli tym krążkiem, to
różne wersje i wariacje na wymyśloną
przez siebie muzykę.
Trzeba im przyznać, że potrafili
długo utrzymać jej świeżość.
"Good Trouble" (1982) rozpoczynają
się kolejnym mega hitem
"Keep The Fire Burnin'".
Reszta kompozycji już nie jest
tak intensywnie przebojowa jak
na poprzecznice. Jednak to nadal
świetna muzyka, melodyjna,
rockowa, z komercyjnym sznytem,
mimo wszystko czasami z
pazurkiem, a na pewno z jasnymi
odniesieniami do southern
rocka. Tak też jest z kolejnymi
płytami. "Wheels Are Turnin'"
(1984) utrzymany jest na tym
samy poziomie, choć ten zawiera
dwa super przeboje "One
Lonely Night" oraz "Can't Fight
This Feeling". Niestety na "Life
As We Know It" (1987) już nie
było takich hitów w ogóle.
Oczywiście muzyczny poziom
został utrzymany, na pewno
każda z kompozycji dała się
nucić, tym bardziej, że większość
z nich była albo stonowana
albo utrzymana w konwencji
balladowej. Niestety popularność
zespołu wyhamowywała.
Nic nie trwa wiecznie, a
tym bardziej sukces w show
businessie. Takie sytuacje nieraz
powodowały, że nawet z najlepszych
muzycznych formacji
jedni sami odchodzili, drugich
wyrzucano. Nie ominęło to
R.E.O. Speedwagon i odchodzą
długoletnie podpory tego
zespołu perkusista Alan Gratzer
i gitarzysta Gary Richrath.
Nowymi muzykami zostają perkusista
Bryan Hitt, gitarzysta
Dave Amato i klawiszowiec
Josse Harms. Z takimi uzupełnieniami
grupa nagrywa "The
Earth, A Small Man, His Dog
And A Chicken" (1990). To
kolejna dobra płyta i nic więcej.
Na pewno jest bardziej czadowa
w stosunku do poprzedniej ale
po raz kolejny muzycy nie potrafili
stworzyć kawałka na miarę
"Keep On Loving You". Box
zamyka album koncertowy
"Live - 1980-1990". W oficjalnych
informacjach nie znalazłem
tego tytułu. Przypuszczam,
że to kompilacja na potrzeby
tego boxu. Nagrania pochodzą
z różnych okresów oraz
miejsc. Jeśli chodzi o repertuar
to praktycznie taki Greatest
Hits. Siedemnaście utworów,
około 80 minut muzyki, większość
to faktyczne hity. Wersje
"live" uświadamiają, że Speedwagon
to zespół rockowy z krwi
i kości, a nie jakiś plastikowy
twór studyjny i jeden z ważniejszych
walorów tego krążka.
Natomiast minusami są, przede
wszystkim jego długość oraz
brak spójności, to że kawałki
pochodzą z różnych koncertów,
nie dają tej atmosfery jednego
show. Mimo wszystko bardzo
dobre podsumowanie tego okresu
tego bandu. Brak sukcesu
komercyjnego "The Earth, A
Small Man, His Dog And A
Chicken" spowolniło działalność
zespołu. Tym bardziej buło
ono odczuwalne i widoczne,
gdyż publiczność lat 90. słuchała
już zupełnie innej muzyki.
Jednak R.E.O. ciągle działało,
koncertowało choć zdecydowanie
rzadziej, wydali też jeden
album studyjny "Building The
Bridge" (1996). W nowym
wieku z kapeli dzieje się lepiej,
więcej koncertuje choć nie tak
jak w czasach świetności. W
pierwszej dekadzie udało sie też
nagrać kolejny album "Find
Your Own Way Home"
(2007). Pojawił się też krążek z
nagraniami świątecznymi, ale
przez ten czas zdecydowanie
więcej wyszło ich kompilacji w
przeróżnym zestawie ich hitów i
innych nagrań. W sumie nie słyszałem
tych wydawnictw ale jestem
pewien ich jakości i poziomu.
Nie wiem jak wielu z
was będzie chciało stanąć twarzą
w twarz z komercyjną odsłoną
R.E.O. Speedwagon. Jednak
trzeba choć trochę lubić
takie granie. Niemniej jak macie
choć trochę wolnego czasu to
spróbujcie poznać ten okres
Amerykanów, nie jest to co was
może odwieść od heavy metalu
ale może otworzyć nową muzyczną
sferę, którą warto będzie
poznać, do czego zachęcam.
\m/\m/
186
RECENZJE