HMP 77 Destroyers
New Issue (No. 77) of Heavy Metal Pages online magazine. 75 interviews and more than 200 reviews. 224 pages that will certainly satisfy any metalhead who loves heavy metal and its classic subgenres. Inside you will find many interesting facts and news in interviews with: Destroyers, HammerFall, Raven, Shadow Warrior, Vicious Rumors, EvilDead, Heathen, Hexx, Thrust, Onslaught, Iscariota, U.D.O., Doro, Torch, Hittman, Glacier, Iron Angel, Primal Fear, Death Dealer, Them, Alcatazz, Messiah, Wolf, Kansas, Ayreon, Exlibris, Lonewolf, Falconer, Stalker, Attick Demons, Satan’s Fall, Deathstorm, Pessimist, Nuclear Warfare, Airforce, High Spirits, High Spirits, Night, Starblind, Greydon Fields, Angel Blade, Töronto, Venator, Speed Queen, Soulcaster, Thundermother, Hexecutor, Warfect, Coltre, Fer De Lance, Stygian Crown, Pale Divine, Early Moods, Northern Crown, Northwind, Black Knight, Canedy, Darker Half, Sinsid, Moravius and many, many more. Enjoy!
New Issue (No. 77) of Heavy Metal Pages online magazine. 75 interviews and more than 200 reviews. 224 pages that will certainly satisfy any metalhead who loves heavy metal and its classic subgenres. Inside you will find many interesting facts and news in interviews with: Destroyers, HammerFall, Raven, Shadow Warrior, Vicious Rumors, EvilDead, Heathen, Hexx, Thrust, Onslaught, Iscariota, U.D.O., Doro, Torch, Hittman, Glacier, Iron Angel, Primal Fear, Death Dealer, Them, Alcatazz, Messiah, Wolf, Kansas, Ayreon, Exlibris, Lonewolf, Falconer, Stalker, Attick Demons, Satan’s Fall, Deathstorm, Pessimist, Nuclear Warfare, Airforce, High Spirits, High Spirits, Night, Starblind, Greydon Fields, Angel Blade, Töronto, Venator, Speed Queen, Soulcaster, Thundermother, Hexecutor, Warfect, Coltre, Fer De Lance, Stygian Crown, Pale Divine, Early Moods, Northern Crown, Northwind, Black Knight, Canedy, Darker Half, Sinsid, Moravius and many, many more. Enjoy!
- No tags were found...
Create successful ePaper yourself
Turn your PDF publications into a flip-book with our unique Google optimized e-Paper software.
Od początku było dla mnie pewnym, że na okładce
naszego nowego numeru będzie Destroyers.
Nic tego nie mogło zmienić, ani odejście z zespołu
perkusisty Wojciecha Zięby czy też zgryźliwe uwagi
niektórych recenzentów czy maniax o ich nowej
płycie. Po prostu Destroyers zaliczył bardzo udany
powrót a ich najnowszy krążek "Dziewięć kręgów
zła" za kilka dekad będzie wspominany z rozrzewnieniem,
jak teraz pierwsze płyty kapeli z przełomu
lat 80 i 90. Miejmy też nadzieję, że chłopaki
zostaną z nami na dłużej i pozwolą nacieszyć się
swoimi kolejnymi produkcjami.
Na współistniejącej obwolucie tego numeru znajdziecie
także HammerFall. Moje zdanie na temat
tego zespołu znacie. Jeżeli nie pamiętacie, to przypomnę,
że to oni na nowo przypomnieli o tradycyjnych
heavy metalu i dzięki nim ponownie wszyscy
siedzimy w tym szaleństwie. Z tego powodu Szwedom
należy się stały respekt. A bezpośrednią przyczyną
do rozmowy z Joacimem Cansem był nowy
zbiór nagrań "live" HammerFall zgromadzonych
pod tytułem "Live! Against the World".
Dobór kolejnych tematów w najnowszym numerze
magazynu potoczył się w zasadzie samoistnie.
No, bo sami powiedzcie, czy można było pominąć
Raven, Vicious Rumors, EvilDead, Heathen,
Hexx, Thrust, Torch, Hittman, Glacier, Alcatrazz
itd. Każda z tych kapel nagrała dobre nowe
wydawnictwa, przez co ciężko było zdecydować się,
które z nich pierwsze przesłuchać, a co dopiero
wybrać z kim pierwszym zrobić wywiad. Ogólnie
mam niezmienne wrażenie, że zaraza przyniosła
nam zdecydowanie większą ilość nowych muzycznych
materiałów do słuchania, oraz dzięki niej,
możemy bardziej skupić się na tym, co nasi ulubieńcy
nam zaserwowali. Jak dla mnie nie to nienajgorsza
sytuacja. Poza tym sami muzycy bardziej
skupili się na promocji i z większym zaangażowaniem
przystąpili do propagowania swoich dokonań.
Myślę, że dzięki temu - drodzy czytelnicy -
będzie się Wam milej czytało wszystkie utrwalone
przez nas rozmowy.
Oczywiście nie obyło się bez polskich akcentów.
Oprócz okładkowego Destroyers z równą niecierpliwością
czekałem na duży debiut Shadow Warrior,
i nie zawiodłem się. Myślę, że "Cyberblade"
zadowoli niejednego oldschoolowca w Polsce jak i
na świecie. Choć nie będzie łatwo, bowiem aktualnie
trzeba zmierzyć się z całą masą świeżutkich
muzycznych propozycji na równie dobrym poziomie.
Ja tam za sympatycznych Lublinianami trzymam
bardzo mocno kciuki. Niespodziewanie bardzo
udaną płytę otrzymaliśmy również ze Śląska, a
3 Intro
4 Destroyers
8 HammerFall
10 Raven
12 Shadow Warrior
16 Vicious Rumors
18 EvilDead
20 Heathen
22 Hexx
24 Thrust
26 Onslaught
Intro
28 Iscariota
30 Mordred
32 U.D.O.
36 Doro
38 Torch
40 Hittman
42 Glacier
44 Iron Angel
46 Primal Fear
48 Death Dealer
50 Them
52 Alcatrazz
54 Messiah
56 Armagh, Gallower,
Necromanzer
60 Flame
62 Lonewolf
65 Falconer
68 Stalker
70 Attick Demons
72 Satan’s Fall
74 Deathstorm
76 Pessimist
78 Nuclear Warfare
80 AIirforce
Spis tresci
82 High Spirits
84 Night
86 Starblind
88 Greydon Fields
90 Angel Blade
92 Martyr
94 Toronto
95 Venator
96 Speed Queen
98 Soulcaster
100 N.N.M.
102 Eisenhauer
104 Exiled On Earth
106 Thundermother
110 Hexecutor
112 Anonymus
114 3000 AD
116 Warfect
118 Hellbender
119 Fer De Lance
120 Coltre
122 Blazon Rite
123 Stygian Crown
124 Pale Divine
126 Early Moods
to dzięki Iscariocie i ich nowego albumu "Legenda"
ze świetnym i ciętym heavy/thrashem. Zachęcam
do zapoznania się z tą płytą. To nie wszystkie
polskie akcenty, bo wystarczy wymienić chociażby
melodyjny power metalowy Exlibris w ambitniejszej
odsłonie z ich nowiutkiego "Shadowrise".
Do tej pory padło już parę nazw związanych z
thrash metalem. Niemniej na wyróżnienie zasługuje
jeszcze zreformowany Onslaught z ich siódmym
studyjnym albumem "Generation Antichrist". A
także powracający do żywych Messiah, który zaakcentował
ten powrót bardzo dobrym albumem
"Fracmont". W tym bloku był planowany również
wywiad z Ragehammer, który reprezentu-je coraz
lepszą polską scenę black/thrash metalową. Niestety
sprawy potoczyły się tak, że ta rozmowa nie miała
szans znaleźć się w tym numerze. Niemniej możecie
ją przeczytać już na naszej oficjalnej stronie internetowej.
Macie też moje zapewnienie, że wywiad
znajdzie się w kolejnym wydaniu Heavy Metal Pages.
Brak Ragehammer nie oznacza absencji tematu
polskiego black/thrashu, bo do odpowiedzi
wywołani zostali młodzi z Armagh, Gallower oraz
Necromanzer. Stosunkowo niewiele jest thrashowych
przedstawicieli w tym wydaniu, po mimo to,
jeszcze kilka rozmów odnajdziecie, chociażby z Nuclear
Warfare, Warfect, Deathstorm, Pessimist
czy Flame.
Znacznie więcej jest przedstawicieli samego heavy
metalu i to w różnych jego odsłonach. Znajdziecie
rozmowy z doświadczonymi artystami chociażby z
Doro Pesch, z Udo Dirkschneiderem (o ich projekcie
z wojskową orkiestrą Das Musikkorps der
Bundeswehr), czy z Ralfem Scheepersem, o najnowszym
dziele Primal Fear, "Metal Commando".
A także z zupełnymi żółtodziobami, którzy
rozpoczynają swoją przygodę w temacie tradycyjnego
heavy metalu. Wymienię kilku z nich, chociażby
Coltre, Töronto, Soulcaster, Venator, Angel
Blade czy Martyr, który z wiadomych powodów
nosi teraz miano Tyran. Ogólnie znajdziecie
w tym bloku bardzo wiele ciekawych rozmów z muzykami
zespołów, które powinny już coś dla Was
znaczyć, np. z Niklasem Stalvindem z Wolf,
Seanem Peckiem z Death Dealer, Jensem Börnerem
z Lonewolf, Stefanem Weinerhallem z
Falconer, a także z tymi, co wkrótce mogą znaleźć
się w kręgu waszego stałego zainteresowania, Joao
Clemente z Attick Demons, Chrisem z Stälker
czy nawet z Emlee Johansson z Thundermother.
Tak przy okazji, szykując każdy z numerów staram
się wytypować zespoły, które wydają się, że
mają coś ciekawego do zaoferowania. Bywa, że niestety
źle ocenię sytuację. Niemniej nie rezygnujemy
z tych rozmów, bo nieraz muzycy tych kapel jednak
mają coś do powiedzenia. No i być może to jedyny
ślad jaki zostanie po ich działalności. Zresztą w
naszym periodyku nie sięgamy tylko to formacje,
które są już uznanymi firmami ale także po bandy,
które dopiero zaczynają karierę, starają się zdobyć
kolejne szczebe tejże kariery, po prostu wkładają jakąś
cząstkę do rozwoju sceny. Myślę, że warto
przedstawiać szersze spektrum heavy metalu, bo
tutaj, jak w życiu nie tylko mamy do czynienia ze
zwycięzsami.
Od pewnego czasu staram się aby w magazynie
było kilka ciekawych rozmów z grupami prezentującymi
scenę doom metalową. Tym razem chyba
jest nieźle, bowiem fani niskich dźwieków mogą
poczytać sobie sporo rozmów, w tym z Pale Divine,
Early Moods, Stygian Crown, Fer De Lance
oraz Northern Crown. Podobnie jest z progresywną
sceną, choć w tym wypadku jest znacznie
skromniej ale myślę, że nikt nie ominie rozmów z
Arjenem Lucassen o najnowszej produkcji Ayreon
czy też z Tomem Brislinem o Kansas.
Słuchanie muzyki przynosi nam - mnie na pewno
- wielo przyjemności i radości. Niestety bywają
chwile, które wciągają nas w otchłań smutku i przygnębienia.
Ostatnio coraz częściej dowiadujemy się,
że ktoś z naszych niedawnych bohaterów umarł.
Niestety taki jest nasz los, z którym ciągle ciężko
jest pogodzić się. Jeszcze gorzej jest, gdy ktoś odchodzi
niespodziewanie i zdecydowanie za wcześnie.
Tak jak nasz rodak, wirtuoz gitary Jacek Polak,
który zachorował na covid-19. Wspomnienie o
Jacku oraz jego zespole Mr Pollack możecie przeczytać
w artykule autorstwa Wojtka Chamryka.
Mam nadzieję, że będzie to okazja do przypomnienia
lub bliższego zapoznania się z dokonaniami tego
artysty.
Za każdym razem, gdy piszę "wstępniaka" mam
nadzieję, że choć trochę przybliżam to, co znajdziecie
w środku każdego nowego numeru. Liczę
też, że robię to na tyle dobrze, że jednak zachęcam
do przeczytania zawartości całego magazynu. Całego,
bowiem jak dla mnie każdy pojedyńczy artykuł
jest równie ważny jak wszystkie inne. Życzę miłego
czytania oraz samych takich chwil spędzonych z
naszym magazynem. Być może już niedługo pandemia
minie i będziemy mogli spotykać się także na
koncertach czy innych imprezach, więc trzymajcie
się zdrowo!
128 Northern Crown
130 Attaxe
132 Darker Half
134 Northwind
136 Black Knight
138 Canedy
139 Sinsid
140 Dark Passage
142 War Cloud
144 Exlibris
146 Styxx
148 Moravius
150 CoverNostra
152 Mr Pollack
154 Wolf
157 Kansas
160 Ayreon
164 Reminiscencje
NWOBHM
166 Zelazna Klasyka
167 Decibels` Storm
213 Old, Classic,
Forgotten...
Michał Mazur
3
wiosny ubiegłego roku kolejno zaczęły się pojawiać
nowe kompozycje, raz moje, raz któregoś
z gitarzystów, co ostatecznie dało te
osiem kawałków, które zawiera płyta "Dziewięć
kręgów zła".
Czemu nie?!
Miał być tylko wyjątkowy i tylko jeden występ na festiwalu, ale Destroyers
wrócił na dobre - najpierw z kolejnymi koncertami, a teraz z premierowym albumem
"Dziewięć kręgów zła", pierwszym od 1991 roku. Nowy materiał potwierdza, że zespół
jest w bardzo wysokiej formie, nie odmówiliśmy więc sobie przyjemności rozmowy
z wokalistą grupy.
HMP: Początkowo reaktywowaliście zespół
jedynie z myślą o występie podczas Helicon
Metal Festival II, ale to, co wydarzyło się w
marcu 2019 roku utwierdziło was w przekonaniu,
że rezygnować po jednym koncercie z
czegoś, co zapowiada się tak dobrze, byłoby
głupotą?
Marek Łoza: Zagraliśmy ten koncert. Chociaż
wiem, że warsztatowo było mnóstwo niedociągnięć,
to fani przyjęli nas wprost fantastycznie.
Ludzie śpiewali nasze kawałki, znali
teksty, podczas gdy ja sam musiałem się tych
tekstów na nowo uczyć. Było to dla mnie pozytywne
zaskoczenie. Początkowo był plan,
źle. Zaczęliśmy, wiec próby już z nowym gitarzystą,
który przyszedł w miejsce Waldka
Lukoszka i tak na kolejnym koncercie w lipcu
w Tychach zagraliśmy już całą "Noc królowej
żądzy", plus wszystkie bonusy. Ponieważ
na koncertach słychać było glosy domagające
się kawałków z drugiej płyty, wiec zaczęliśmy
ją robić i sukcesywnie dokładać do
granej setlisty.
Na jakim etapie pojawiła się myśl, że warto
pomyśleć o kolejnej płycie? Uznaliście, że
powrót z prawdziwego zdarzenia to taki,
gdzie poza koncertami pojawia się nowe wydawnictwo?
Nawiązując do poprzedniej odpowiedzi mieliśmy
oczywiście obawy i w ogóle nie wiedzieliśmy
czy uda się coś sensownego skomponować.
To była jedna wielka zagadka, tym
bardziej ciekawie się robiło w miarę powstawania
kolejnych numerów.
Kiedy rozmawialiśmy w grudniu ubiegłego
roku wspominałeś, że nowy materiał jest już
praktycznie gotowy, brakowało tylko tekstów
do trzech utworów, tak więc pisanie
poszło wam naprawdę sprawnie?
Teksty wzbudzały moje największe obawy.
Nie pisałem nic od 30 lat, więc nie miałem
pojęcia czy uda mi się napisać choć jeden, a
co dopiero całą płytę. Do tekstów przykładam
szczególną uwagę i staram się, by treść
w nich zawarta zawsze miała jakąś wartość,
była o czymś prawdziwym, podpartym historią
czy legendą. Do tego dochodzi to, by
brzmiały w miarę metalowo, co w przypadku
języka polskiego jest niesamowicie trudne.
Wiem, że te teksty wzbudzą najwięcej kontrowersji,
ale mam czyste sumienie bo żaden
z moich obecnych, jak i poprzednich tekstów
nie był napisany na przysłowiowym kolanie.
Nie ma tekstów o niczym. O nieistniejących
smokach czy walkach rycerzy, które się nigdy
nie odbyły. Staram się także by jakiś refren
był do zaśpiewania, bo to się świetnie sprawdza
na koncertach. Tak wiec w miarę jak
komponowaliśmy kolejne kawałki, tak ja pisałem
kolejne teksty. Pierwszym tekstem napisanym
na tę płytę była "Czarna śmierć" a
ostatnim "Wszetecznica".
że tylko ta reaktywacja, że to taki kaprys, ale
po koncercie bębniarz Wojtek przyszedł do
mnie i zapytał "Ciągniemy to dalej?".
Koncertowe celebrowanie 30-lecia wydania
debiutanckiego albumu "Noc królowej żądzy"
pewnie utwierdziło was w przekonaniu,
że ten powrót ma sens, tym bardziej, że nowy-stary
skład miał też potencjał, co potwierdzał
choćby premierowy utwór "Czarna
śmierć"?
Pomyślałem "czemu nie!". Najtrudniejszy był
start, zrobienie tych kilku kawałków, które
zagraliśmy na Heliconie. Pomyślałem więc:
spróbujmy zrobić więcej, całą płytę i zobaczyć
jaki będzie odzew. Czy nadal ktoś będzie
chciał przychodzić na kolejne nasze koncerty?!
Ja nie miałem doświadczenia jak wygląda
obecnie scena klubowa. Słyszałem o koncertach,
na które przychodzi po kilka osób,
wiec chciałem sprawdzić czy będzie aż tak
Foto: Destroyers
Wasz poprzedni album, "The Miseries Of
Virtue", wyszedł wiosną 1991 roku, czyli
niemal 30 lat temu. To szmat czasu - nie
mieliście obaw, czy zdołacie stworzyć materiał
równie dobry jak kiedyś, a do tego interesujący
obecną publiczność, wytwór ery
streamingu i powierzchownego kontaktu z
muzyką, bo jednak bazowanie wyłącznie na
starych fanach byłoby czymś ryzykownym?
Po tym lipcowym koncercie Adama Słomkowskiego
zastąpił Tomasz Owczarek, kolega
Dominika z poprzedniej kapeli. Chłopcy są
bardzo zgrani, bo grają razem od trzynastu lat
czyli pół ich życia. Wiedzieliśmy, że bez nowego
materiału ta reaktywacja będzie tylko
sezonowym tzw. odgrzewanym kotletem.
Chcąc zrobić coś więcej trzeba było skomponować
kolejną płytę. Było to bardzo ciekawe
doświadczenie. Z jednej strony nie miałem
pojęcia jak od strony komponowania prezentują
się młodzi gitarzyści, a z drugiej czy ja
sam będę potrafił coś wymyśleć. Coś co nie
będzie kopią, czymś po prostu miernym, z
czego sam nie będę zadowolony. I tak od
Większość muzyków podkreśla, że komponując
i opracowując nowe utwory nie myślą
o oczekiwaniach fanów - w waszym przypadku
było chyba podobnie, bo "Dziewięć
kręgów zła" to materiał na wskroś klasyczny,
zakorzeniony wręcz w waszej twórczości,
którym w żadnym razie nie próbujecie
ani nikomu przypodobać się, ani też odkrywać
jakichś nowych lądów?
Dokładnie tak. Komponowaliśmy to, co siedziało
nam w głowach, co wypływało z nas,
absolutnie nie patrząc na modę. Mam świadomość,
że napiszą jaki to staroświecki
thrash metal, że dziś tak się nie gra, ale z drugiej
strony jak byśmy nagrali coś na tzw. czasie,
to wtedy mówiono by, że podążamy za
modą, że stare dziadki próbują robić coś, co
do nich nie pasuje. Zawsze powtarzałem, że
komponuję to czego sam chciałbym posłuchać
i nagrania z nowej płyty po prostu mi się
podobają i lubię ich słuchać.
Zaskoczeniem jest brak w składzie Destroyers
realizującym tę płytę perkusisty Wojciecha
Zięby, inicjatora reaktywacji zespołu
w roku 2018 - dlaczego wasze drogi rozeszły
się akurat w tym momencie?
Wojtek wszedł z nami do studia w lutym i
nagrał dwa nagrania z całego materiału. Jeden
4
DESTROYERS
z nich miał trafić na teledysk, który potem
nie powstał, bo zaskoczyła nas pandemia,
uniemożliwiając jego nagranie. Był więc taki
czas, jakieś dwa miesiące, że nie mieliśmy w
ogóle prób bo były nielegalne. Dom kultury,
w którym mamy salkę, był zamknięty. Tak
więc czas mijał, a Wojtek nie uczył się kolejnych,
gotowych już nagrań. Odkładał to ciągle
na później i później. Wreszcie gdy do
umówionego terminu z studiem pozostały
niecałe dwa miesiące, powiedział nam, że nie
ma teraz czasu i głowy do tego, bo ma problemy
z firmą i zdrowiem ojca. To był duży
cios, bo właśnie odchodził z zespołu kolejny
oryginalny członek, a każde takie odejście jest
oczywistym wizerunkowym osłabieniem kapeli.
Tradycji stało się więc zadość, bo w sumie
każdy z waszych albumów został zrealizowany
z innym drummerem?
Nie tylko z drummerem, ale właściwie w innym
składzie z innymi gitarzystami. Tylko
Bolek grał na poprzedniej płycie. Zarówno
gitarzyści, jak i bębniarze się zmieniali.
Brzmienie nowego albumu potwierdza, że
wybór MaQ studio był trafnym posunięciem.
Z tego co słyszę wnoszę, że zależało
wam na jak najbardziej organicznym, surowym,
acz klarownym dźwięku, jak najbliższym
brzmieniu z przełomu lat 80. i 90.?
Tak podobnie jak z kompozycjami nie próbowaliśmy
udawać, że gramy coś innego i np.
stroić się niżej, jak to jest teraz modne. Zespól
jest oldschoolowy, więc i brzmienie miało
być dobrym, sprawdzonym metalowy
brzmieniem. Jednakże realizator Jarek nie
byłby sobą, jakby jednak nie szukał czegoś
nowego. Powiedział nam studio: "Chcę byście
brzmieli inaczej, oryginalnie, a nie tak, jak sto innych
zespołów" - czy to się udało to nie mnie
opiniować. Wyjdzie płyta, każdy będzie mógł
wyrobić sobie osobiste zdanie. My jesteśmy z
brzmienia bardzo zadowoleni. Aż by się
chciało nagrać kolejna płytę wiedząc już czego
można się po Jarku i studiu spodziewać.
Foto: Destroyers
Foto: Destroyers
Bardzo klasycznie jest też w warstwie
muzycznej, mimo tego, że obecnie 3/5 składu
to nowi, młodsi muzycy - ten duch dawnego
Destroyers daje jednak o sobie znać?
Może to wynik tego, że kto by nie skomponował
utworu, to jednak na końcu ja to śpiewam
i ja układam wokale, więc to pewnie
wpływ jakiegoś tam mojego stylu. Poza tym
połowa albumu to w całości, bądź w części,
moje pomysły, co pewnie też miało na to
wpływ.
Ostatnia, tytułowa kompozycja to rozbudowany,
wielowątkowy utwór, poprzedzony
wstępem i zakończony outro - zamarzyła się
wam taka dłuższa forma, coś, jak na wasze
realia, bardziej epickiego?
Nie to chyba efekt tego, że kilka pomysłów
zlepiłem w jeden utwór. Ma on dwie części
zarówno w warstwie testowej, jak i muzycznej,
a wstęp to coś, co chciałem zrobić na
wzór intra z "Gorącego łona carycy". Outro to
kompozycja Tomka, która bazuje na motywie
głównym nagrania.
"Jeszcze gorsi" to bez pudła kontynuacja
"Złych" z debiutu. Wychodzi więc na to, że
miast z wiekiem poważnieć, stajecie się
jeszcze gorsi? (śmiech)
Tak to był pomysł Wojtka, który mówił, że
ponoć "Źli" są lubiani przez fanów i śpiewają
to sobie na imprezach, jak sobie popiwkują.
Śpiewają: "To my źli metale". Wojtek wpadł na
pomysł "a może by tak zrobić Źli 2", czyli stopniując
"Jeszcze gorsi". Tak powstał pomysł na
tekst. Dominik wymyślił riff i świadomie w
refrenie użyliśmy motywu z utworu "Źli", robiąc
z niego refren.
"Dziś już nikt nie kupuje płyt/Na koncercie
ledwie garstka ciał" - faktycznie nie wygląda
to za dobrze, ale w żadnym razie was nie
zniechęca, przynajmniej na razie?
Z tymi płytami to się przekonamy za miesiąc,
jak się ukaże nasza. A co do koncertów to jest
różnie. Bywały wyprzedane, pełne kluby, a
bywało, że przyszło kilkadziesiąt osób. Frekwencja,
a właściwie jej brak na metalowych
koncertach nie jest żadną tajemnicą. W każdym
razie nie są to już czasy Metalmanii w
Spodku, gdzie dziesięć tysięcy osób na koncercie
to była norma.
"Noc lubieżnych ciał", "Wszetecznica" czy
"Bal" potwierdzają, że wciąż jesteś wierny
tematyce tekstów z seksualnymi podtekstami,
co było przecież kiedyś swoistym znakiem
rozpoznawczym Destroyers?
Tylko "Noc lubieżnych ciał" i "Bal". "Wszetecznica"
traktuje o największej trucicielce w
historii Lukrecji Borgi i tym co się tam wyprawiało.
To, że właśnie wtedy jej tatuś, który
był papieżem, urządził sobie w Watykanie
tzw. "bankiet kasztanów" (co ten termin dokładnie
oznacza zainteresowanych odsyłam
to Wikipedi), wiec było z czego czerpać
inspiracje do tekstu. "Noc lubieżnych ciał" to
nic innego jak 13 księga "Pana Tadeusza", a
"Bal" to taka fantazja zblazowanego hedonisty.
Chyba najostrzejszy tekst na tej płycie.
Nie obwiałeś się, że w czasach posuniętej
do granic absurdu poprawności zostaniesz
oskarżony o seksizm, etc., nawet jeśli nawiązujesz
do XIII księgi "Pana Tadeusza",
przypisywanej Fredrze czy Boyowi-Żeleńskiemu?
Powiem ci tak, rzygam już tą poprawnością.
Ona nas do niczego dobrego nie zaprowadzi.
Jak słyszę, że "Murzynek Bambo" będzie zakazany
albo, że firma zmienia nazwę sosu cygańskiego,
bo jest rasistowski, to gdzieś chyba
w złym kierunku to wszystko podąża. Kto to
napisał dokładnie nie wiadomo. Jedne źródła
podają, że Boy Żeleński, inne, że Fredro.
Jest to kawałek literatury polskiej, nikt chyba
tego tematu w polskiej muzyce jeszcze nie
DESTROYERS 5
poruszył, wiec czemu by nie?! Całą winę, wylewane
przez feministki kubły pomyj, biorę
na klatę. Nikomu nie ubliżam, z nikogo się
nie naśmiewam, jestem za wolnością seksualną,
przeciwko rasizmowi, ale nie dajmy się
zwariować. Bo już słyszałem takie pomysły,
że klawiatura w fortepianie ma więcej białych
klawiszy niż czarnych i trzeba z tym coś zrobić.
To jest chore!!!
Okładka "Dziewięciu kręgów zła" też wywołała
już różne komentarze - aż dziwne,
jak świat zmienił się przez 30 lat, bo nie jest
jakoś szczególnie szokująca, nie epatuje
nadmiernie golizną? Warto tu nadmienić, że
udało wam się zwerbować do jej stworzenia,
a do tego oprawy graficznej płyty, Jerzego
Kurczaka, tak więc tradycji stało się zadość
i wszystkie okładki Destroyers, łącznie z
wydaną w Holandii jako "A Night Of The
Lusty Queen" zachodnią wersją debiutu,
zdobią jego prace?
Tak, już dochodzą mnie słuchy, że jest seksistowska,
tandetna. Postaram się to wytłumaczyć.
Destroyers słynie ponoć właśnie z rozebranych
kobiet na swoich okładkach. Tyle,
że na pierwsze dwie okładki nie mieliśmy żadnego,
albo prawie żadnego wpływu. Czasy
wtedy były takie, że Dziubiński brał od Jerzego
Kurczaka co ten namalował po kolei,
jak szło. Sam mi to ostatnio pan Jerzy mówił
jak go poznałem. Mówił to zresztą z pewna
nostalgią: "Dziubiński brał wszystko jak leci, a
teraz kolejni zamawiający wybrzydzają, ciągle coś z
kimś konsultują". Tak więc w pewnym sensie to,
że dziś naszym znakiem rozpoznawczym są
owe nagie panie, jest wynikiem przypadku,
nie my o tym zadecydowaliśmy, ale chyba tego
nie żałujemy. Natomiast już przy tej
okładce jak zacząłem się zastanawiać nad
projektem to początkowo chciałem na nim
umieścić tylko samo piekło z bramą, na której
będzie napis "Porzućcie wszelką nadzieję wy,
którzy tu wchodzicie", cytat z "Boskiej komedii"
Dantego. Grono, że tak ich nazwę doradców,
szybko mi ten pomysł wyperswadowało mówiąc,
że nie jesteśmy Behemothem, i że jak
okładka ma być utrzymana w starym stylu, to
muszą być na niej jakieś półnagie panie. Zresztą
te panie nie są zupełnie takie przypadkowe.
Noszą imiona związane tematycznie z
tekstami. Jedna to wszetecznica czyli Harlot
a druga to Lilith, która się przewijała w naszych
wcześniejszych tekstach. Tak wszystkie
nasze okładki robił pan Jerzy Kurczak.
Sporo tu nawiązań do wcześniejszych coverów
waszych płyt - aż marzy się, by "Dziewięć
kręgów zła" została wydana na winylu?
Są plany, by była wydana na winylu. Będzie
jeszcze angielska wersja, może będzie nią zainteresowana
jakaś większa zagraniczna wytwórnia.
Póki co będzie jednak wersja CD, dostępna
dzięki Putrid Cult. Jak doszło do waszej
współpracy z tą podziemną, ukierunkowaną
raczej na zespoły blackmetalowe, firmą?
Jak nagranie materiału miało się ku końcowi
to powoli zacząłem rozglądać się za wydawcą.
Obdzwoniłem kilku z nich, przeanalizowałem
warunki jakie zaoferowali i ostatecznie dogadałem
się z Morgulem z Putrid Cult. Od
Foto: Destroyers
pierwszej rozmowy wszystko się kleiło, bez
jakiś zbędnych ceregieli, bez dziwnych podchodów.
Teraz jest szczególny czas opóźnień
jakie wydawnictwa mają z powodu wiosennego
lockdownu, wiec niektórzy wydawcy
mieli zaległe płyty do wydania i nie mieli głowy,
żeby brać sobie na kark kolejny materiał,
a Morgul zgodził się i tak zostało.
Większe wytwórnie nie są już zainteresowane
takimi zespołami jak Destroyers, chyba,
że wtedy, kiedy można wznowić, bez
żadnych kosztów, ich klasyczne płyty, nie
płacąc przy tym zespołowi ani grosza?
(śmiech)
Większe wytwórnie chyba w ogóle nie są zainteresowane
muzyką rockową. Teraz sprzedaje
się rap i disco polo oraz ta cała "papka",
która na okrągło leci w radio.
Utwór "Zemsta Roninów" nabiera w tym
kontekście zupełnie innej wymowy (śmiech).
A tak na serio: są jakiekolwiek szanse na to,
że odzyskacie prawa do swych wcześniejszych
płyt? Fakt, ich wznowienia na CD
czy LP pewnie nie osiągnęłyby jakichś
oszałamiających nakładów, bo wciąż można
przecież nabyć dawne edycje, ale już
kolekcjonerskie wydania tych albumów w
wersji picture disc to byłoby coś, sam bym
coś takiego kupił!
I to pytanie zadawane było już wielokrotnie.
Mogę tylko odpowiedzieć, że materiały, czyli
taśmę i prawa do okładki ma chyba MMP.
Byłem u nich w tej sprawie wielokrotnie, pisałem
maile, Atrej do nich pisał, żeby wznowili
stare płyty. Szczególnie jest popyt na "Noc
królowej żądzy". Reakcja była zawsze taka
sama, czyli brak reakcji. Jakiś miesiąc temu
odezwali się do mnie informując, że będą robić
wznowienia, poprosili o pomoc w poprawieniu
tekstów, o konsultacje i jak na razie na
tym stanęło. Więc czuję się kompletnie niekomfortowo
odpowiadając na to pytanie,
gdyż może się okazać, że na przykład jutro
wyjdą te wznowienia, albo nigdy nie wyjdą.
Po prostu nie wiem.
Niedawno ukazały się jednak te wznowienia
w wersji CD - macie przynajmniej
satysfakcję, że wasze klasyczne albumy są
wciąż dostępne, macie co sprzedawać na
koncertach poza nową płytą, a do tego też
wiedzę, żeby niczego pochopnie nie podpisywać?
Tak MMP wydał wznowienie dwóch poprzednich
płyt. Nie obyło się po drodze bez
nieporozumień: mam na myśli to, że płyty
wyszły z zdjęciem nowego składu pomimo, że
konsultując się z MMP wielokrotnie mówiłem
im, żeby tego nie robili. Wycofali te wersje
i obecne są już takie jak powinny być, choć
słyszałem, że ktoś kupił wszystkie te płyty z
tymi zdjęciami i teraz jako wyjątkowe są
sprzedawane drożej. Co do podpisywania to
nie podpisaliśmy żadnej umowy, a płyty i tak
wyszły i dowiedziałem się o tym dopiero od
fanów. Mamy je w swojej merchowej ofercie
na koncertach ale po prostu je kupiłem, więc
nic z nich nie mamy, ale zawsze lepiej wygląda,
jak obok siebie leży cała dyskografia.
Kiedy zaczynaliście prace nad tą płytą nikt
nawet nie przypuszczał jak koronawirus
zmieni nasze życie. W tej sytuacji trudno
cokolwiek planować, szczególnie koncerty,
bo sytuacja epidemiologiczna jest bardzo
niestabilna i jesienią może być niewesoło.
Liczycie się z tym, że może być i tak, iż nie
zdołacie w tym roku zaprezentować materiału
z "Dziewięciu kręgów zła" na żywo?
Na szczęście nie jest to jakiś muzykopodobny
wynalazek, który po kilku miesiącach czy
roku straci aktualność, co może być jakimś
pocieszeniem, a do tego domyślam się, że
zaczniecie grać tak szybko, jak tylko to
będzie możliwe?
Tak, kluby maja poprzekładane koncerty
jeszcze z wiosny, więc ciężko o terminy. Z
drugiej strony wiem, że kluby boją się, bo
trudno jest zachować te reżimy na nie narzucone,
a kary są bardzo wysokie, więc boją się
ryzykować. Ale pracuję nad tym, żeby jeszcze
w tym roku zagrać jakieś koncerty. Na razie
mamy pewny koncert 3 października w chorzowskiej
Leśniczówce.
Z tego co słyszałem daliście tam czadu, podobnie
jak tydzień później w Bielsku-Białej?
Tak koncert w Leśniczówce udał się, była
duża frekwencja, praktycznie pełny klub,
6
DESTROYERS
sprzedaliśmy nawet trochę merchu, który
pierwszy raz w swojej ofercie mamy w takiej
ilości i różnorodności.
Sytuacja koncertowa jest niepewna - macie
zaplanowane jakieś kolejne występy na
najbliższe miesiące?
Chcielibyśmy, ale na tę chwilę, jak odpowiadam
na to pytanie, odwoływane są kolejne
trasy. Korzystając z tego, że płyta jest jeszcze
"ciepła", świeża chcieliśmy zagrać jak najwięcej.
Miałem taki pomysł, żeby może zagrać
choć z dwa koncerty z Katem Romana,
bo właśnie ruszyli na trasę, ale Morgul rozmawiał
z nimi i też chyba będą odwoływać
kolejne koncerty. Udało się tzw. "rzutem na
taśmę" jeszcze zagrać to w bielskim Rudeboy
i to już w dzień, w którym weszła żółta strefa.
Obawiam się, że w tym roku koncertowanie
na tym się skończy.
To chyba sytuacja najgorsza z możliwych,
że ma się nowy materiał, idealny do prezentowania
na żywo i guzik, trzeba siedzieć w
domu?
Tak dokładnie tak. Jesteśmy pełni energii,
roznosi nas, chcielibyśmy działać, a nie weźmiemy
się za tworzenie nowego materiału, bo
to trochę za szybko.
Może przygotujecie więc kolejny teledysk,
skoro "Zemsta Roninów" wywołała tak szeroki
odzew? (śmiech)
Tak, mamy taki plan, w grę wchodzą dwa
pomysły. Jeden to numer, który od początku
miał być nakręcony zamiast "zemsty rolników",
jak złośliwie niektórzy piszą czyli "Jeszcze
gorsi". Graliśmy go na tych dwóch koncertach
i widzę, że obok "Balu" ma chyba najlepsze
przyjęcie przez publikę. Drugiego pomysłu
pozwolisz, że nie zdradzę jeszcze, przygotowujemy
go w związku z wydaniem angielskiej
wersji, którą chcemy wydać w przyszłym roku.
Myślę, że pomysł się sprawdzi.
Czy to nie dziwne, że najwięcej jadu w
komentarzach wylewają ci, którzy w najmniejszym
stopniu nie czują tej stylistyki, nie
mają pojęcia jak to wyglądało w latach 80.,
a do tego brak im poczucia humoru i dystansu
do tego co zaprezentowaliście?
Ciężko mi obiektywnie odpowiedzieć. Jestem
twórcą muzyki i tekstów, mogę więc wszystko
zrozumieć z wyjątkiem tego, że tekst jest
tandetny. Ja byłem w tej świątyni, widziałem
te groby i muzeum, znam tę historię i starałem
się ją opowiedzieć w tych kilku linijkach.
Nie zdziwiłbym się jakby "Noc lubieżnych
ciał" zebrała takie opinie, bo pisana była
z takim zamiarem, ale ten numer to szybki
zwięzły tzw. konik, numer nie dający chwili
na zastanowienie. Ale komentarze mnie ubawiły
szczególnie porównania do Nocnego
Kochanka oraz do Kata. Pomyślałem, piszą
o nas w dobrym towarzystwie.
Wojciech Chamryk
Foto: Maciej Mutwil
Ponieważ wersje obu stron są nieco rozbieżne,
nie mogliśmy nie zapytać o jego wersję
wydarzeń Wojciecha Zięby, perkusisty
Destroyers w latach 1985-1990, grającego
na wydanych wówczas splitach i składankach
oraz debiutanckim LP "Noc królowej żądzy"
oraz do maja tego roku w reaktywowanej grupie.
Moja nieobecność w składzie jest zaskakująca
do dzisiejszego dnia nawet dla mnie. Na
początku grudnia 2018 roku, po kontakcie z
Atrejem, zacząłem szukać chłopaków. Zajęło
to trochę czasu, ale udało się zebrać ekipę
włącznie z perkusistą z drugiej płyty Tomaszem
Wiczewskim. Opisuję wam prawdę
rzeczywistą jaka była, bo nie lubię ubierać
sytuacji w kolory, których nie ma. W sumie
od samego początku Marek nie był zadowolony,
iż reaktywacja odbędzie się z moim
udziałem. Osobiście walczyłem tylko z tego
powodu, iż była to rocznica wydania płyty
"Noc królowej żądzy", której byłem współtwórcą.
Gorzka pigułka została przełknięta,
ruszyliśmy z próbami oraz pierwszym sławetnym
koncertem na Heliconie w Warszawie.
Po Heliconie nastąpiła mała roszada, odszedł
Waldek Lukoszek z powodu pracy za
granicą i znów podjąłem się aby znaleźć na
jego miejsce kogoś konkretnego. Po krótkim
czasie znalazłem Dudiego czyli Dominika
Dudałę, który zapowiadał się jako bardzo
dobry muzyk. Niestety dla mnie tylko to było
jego wielkim plusem. Po paru koncertach,
które wychodziły, uważam całkiem nieźle,
zaczęły się małe schody, które polegały na
tym, iż zespół podzielił się na takie powiedzmy
dwie małe frakcje: ja z moim basistą
czyli Bolkiem oraz Marek Łoza z Dudim.
Dudi, młody człowiek 26 lat, zaczął zawalać
trochę prób wskutek nałogu powszechnie
znanego nam w Polsce, czyli wóda. Marek,
skarżąc się na te sytuacje do mnie, nie umiał
spojrzeć prawdzie w oczy i wyłuszczyć to
wszystko. Fakt, że nadrabiał swoją młodością
całą grę, lecz my starsi o 30 lat troszkę inaczej
do tego podchodziliśmy. Nie rozpisując się na
nieprzyjemne tematy myślę, że można było
dalej grać razem, nagrać lepszą płytę (i przy
okazji nie krzywdzić człowieka, który w
Rozstanie z Destroyers
według Wojciecha Zięby
dużym procencie to stworzył). Po ostatnim
koncercie w Krośnie, który wyszedł bardzo
dobrze, odpadły nam dwie sztuki we Wrocławiu
i U Bazyla w Poznaniu. Rozpoczęła
się pandemia, a z pandemią moje ogromne
kłopoty związane z prowadzeniem firmy oraz
niespodziewanym bardzo złym stanem zdrowia
ojca. Ten ponad trzymiesięczny okres był
dla mnie bardzo ciężki, mimo pomocy żony
nie dałbym rady prowadzić prób i przygotowywać
się do reszty kawałków na płytę.
Moim skromnym zdaniem wystarczyło przesunąć
wszystko o kwestię trzech miesięcy i
dalibyśmy radę, niestety Marek uważał, że
tak nie może być i że młodzi gitarzyści w tej
sytuacji mogą odejść i zlać to wszystko. Mimo,
iż młodzi byli w kieszeni Marka (zakupił
im wzmacniacze, gitary) i mógł przesunąć
sprawę - nie zrobił tego. Niestety dla mnie to
już ani kolega, ani przyjaciel, mimo iż do
końca nie było między nami kłótni ani żadnej
zwady. Powiem więcej - nawet dwa nagrania,
o które pytacie, zarejestrowane w studio zostały
wycofane i Łukasz zagrał je na nowo.
Dość ciekawy kawałek pt. "Jeszcze gorsi" (byłem
jego współtwórcą muzycznym i rytmicznym)
został troszkę zmieniony, abym nie
mógł się domagać swojego udziału w nagraniach.
Reasumując, tak jak wcześniej napisałem,
uważam, że postąpili ze mną w sposób
podły. Czułem się jak guma do żucia wypluta
na ulicę.
Wojciech Chamryk
DESTROYERS 7
bardzo złej kondycji. Często różni ludzie pytali
nas "hej, czemu nie gracie czegoś, czego ludzie
będą chcieli słuchać?". Odpowiedź na to była jedna.
Gramy to, co chcemy. Po prostu. Nie
wiem czy można to nazwać czymś unikalnym,
ale na pewno dużym plusem jest u nas
praca zespołowa, proces tworzenia kawałków,
i fakt, że Hammerfall jest zespołem typowo
koncertowym. Uwielbiamy grać na żywo a naszym
koncertom staramy się dodać odrobinę
smaku. Zawsze możesz liczyć na jakieś niespodzianki.
To była ciekawostka w drugiej
połowie lat dziewięćdziesiątych i na początku
dwutysięcznych. Nie myślę tutaj o dodawaniu
efektów pirotechnicznych, bo wiele zespołów
to robiło, ale to, że nasze utwory wręcz zapraszają
fanów do śpiewania razem z zespołem.
Ma to wielki urok podczas występów na żywo.
Unikalny jest także mój wokal. Może nie
jestem najlepszym wokalistą na świecie, ale
brzmię dość oryginalnie.
HMP: Witaj. Jesteś na scenie wiele lat.
Czy po takim czasie nie masz czasem
ochoty przestać zajmować się muzyką? Co
Cię inspiruje, by ciągle być na scenie?
Joacim Cans: Myślę, że to kwestia pasji. Mówię
tu nie tylko ogólnie o muzyce metalowej,
ale o byciu na scenie. Stając na scenie osiągam
coś, co nazwałbym hajem. Porównałbym
to do bardzo mocnego legalnego narkotyku.
Zamierzam to robić dotąd, do kiedy będzie
mi to dawało radość. Szczerze Ci powiem, że
od lutego praktycznie nie występowałem na
scenie i jest to dla mnie prawdziwa katastrofa.
Marzę o występach na żywo i nie mogę się
doczekać, kiedy ponownie stanę przed publicznością.
W tym roku mija 23 lata od wydania
pierwszego albumu Hammerfall i ciągle
mam w sobie głód, by kontynuować to jeszcze
przez wiele lat. A tak jak powiedziałem,
wszystko do momentu gdy mi to daje radość.
Kiedy tej radości zabraknie, będzie to dla
mnie znak by coś zmienić w swoim życiu.
Dobrze naoliwiona maszyna
Trudno mi napisać coś odkrywczego o takiej grupie jak Hammerfall, gdyż
o nich chyba powiedziano już wszystko. Ich odbiór też jest różny. Przez jednych
są postrzegani jako "zbawcy heavy metalu" przez innych jako "syf dla gejów" itp.
Cóż, to chyba dobrze świadczy o tym zespole, że budzi takie skrajne emocje. Panująca
na świecie pandemia (chociaż coraz bardziej jestem skłonny w tym kontekście
pisać to słowo w cudzysłów) podcięła skrzydła wielu wykonawcom. Bardzo
przeżywają to zwłaszcza ci, dla których występy na scenie są niemal żywiołem. Jak
sobie z tym radzi Joacim Cans. Odpowiedź poniżej.
Jak wygląda u Was kwestia koncertów na
żywo w tych zwariowanych i niepewnych
czasach. Jakieś plany?
Na razie nie mamy kompletnie żadnych planów,
ponieważ z tego co wiem wszystkie koncerty
na świecie są wstrzymane. Co prawda
stosowane pewne rozwiązania, które mają podobno
zagwarantować bezpieczeństwo, na
przykład u nas w Szwecji nożna zagrać koncert
dla… pięćdziesięciu osób. W dodatku siedzących
na miejscach w odpowiedniej odległości
od siebie. Ciężko mi sobie wyobrazić
koncert Hammerfall w takich warunkach.
Czekam, aż wszystko wróci do normy, choć
zdaje sobie sprawę, że szybko może to nie nastąpić.
Teraz mieliśmy być w trasie po Ameryce
Południowej. Wierz mi lub nie, ale naprawdę
czuję ból siedząc tutaj zamiast będąc
tam na scenie. Liczę jednak, że następnego
lata będziemy już występować regularnie.
Co Twoim zdaniem czyni Hammerfall zespołem
wyjątkowym, wyróżniającym się
spośród pozostałych kapel?
To, co czyni Hammerfall zespołem unikalnym
to jest to fakt, że pojawiliśmy się w momencie,
gdy scena heavy metalowa była w
Foto: Picwish
Życie w trasie może być męczące. Pewnie
przebywając ze sobą długie miesiące macie
siebie dość i macie ochotę od siebie odpocząć.
Powiedz mi proszę, czy utrzymujecie
ze sobą kontakt poza sprawami związanymi
bezpośrednio z zespołem.
Owszem. Niektórzy z nas mają od siebie
cztery pięć godzin jazdy, ale mimo to widujemy
się często. Oskara znam już ok. dwudziestu
czterech lat. Jesteśmy dobrymi przyjaciółmi.
Myślę, że wszyscy w zespole żyjemy
ze sobą w dobrych stosunkach. Pontus, nasz
gitarzysta mieszka bardzo blisko mnie. Trzymamy
się wszyscy razem również w sytuacjach
nie związanych bezpośrednio z zespołem
czy ogólnie z muzyką, jednak po długiej trasie
musimy sobie zrobić od siebie przerwę
(śmiech). Po kilku tygodniach jednak dzwonimy
do siebie po prostu zapytać się co słychać.
Bycie w zespole to dość specyficzna relacja.
Nie uniknęliście jednak zmian składu. Czy
miały one wpływ na Waszą twórczość?
Nie powiedziałbym. W porównaniu z innymi
zespołami nie mieliśmy aż tak wielu zmian.
Szczególnie na początku działalności, jednak
wówczas Hammerfall nie był jeszcze tym,
czym jest dzisiaj. Można zatem powiedzieć,
że mieliśmy coś na kształt klasycznego składu.
Spokojnie tak można określić pierwszy
skład zespołu. Potem były zmiany ale należy
pamiętać, że od samego początku trzon tej
grupy stanowię ja i Oskar, ponieważ to my
jesteśmy głównymi autorami muzyki. Jeśli
któryś z nas opuściłby ten zespół, wówczas
straciłby on naprawdę część swojej tożsamości.
Bardzo mi się dobrze pracuje w obecnym
składzie zespołu. Powiem odważnie, że nigdy
nie brzmieliśmy tak dobrze, jak obecnie.
Wszystko działa jak dobrze naoliwiona maszyna.
Oczywiście zawsze gdy ktoś decydował
się opuścić zespół, pojawiał się problem znalezienia
następcy. Za każdym razem zajmowało
to trochę czasu. Nie stawiamy sobie jednak
na celu znalezienia najlepszego dajmy na
to gitarzysty na świecie. Patrzymy też na to,
czy jest to osoba, z którą będziemy mieli o
czym porozmawiać. Tak dajmy na to przez
osiem godzin bez żadnego hejtu i chęci pozabijania
się wzajemnie. Ważne jest też to, że
w zespole są sami Szwedzi. Gdybyśmy zatrudnili
kogoś innej narodowości, musielibyśmy
mówić po angielsku a tak możemy swobodnie
się komunikować w naszym ojczystym języku.
Rok temu wyszedł Wasz ostatni studyjny
album zatytułowany "Dominion". Jesteś
zadowolony z reakcji, jakie wywołał wśród
fanów i krytyków?
Jasne! Moim zdaniem to był idealny album
Hammerfall. Sprawia wrażenie niemal skrojonego
na potrzeby naszych fanów. Cieszy
mnie, że dostał bardzo dobre oceny w mediach.
Album promowała chyba największa
trasa, jaką kiedykolwiek zorganizowaliśmy.
Nigdy wcześniej nie graliśmy takich wielkich
koncertów. "Dominion" był dowodem na to,
że Hammerfall jest zespołem na którym po
dwudziestu trzech latach na scenie ciągle można
polegać!
8
HAMMERFALL
W tym roku mija dwadzieścia lat od wydania
albumu "Renegade". Jak oceniasz ten
album po tym okresie czasu?
To był jeden z tych naszych albumów, który
odniósł największy sukces. W przyszłym roku
zamierzamy wydać jego jubileuszową edycję.
Pierwotnie miała być w tym roku, ale cały ten
wirus pokrzyżował nie tylko plany koncertowe,
ale też wydawnicze. Dlatego edycja ta nie
będzie na dwudziestolecie, ale na dwudziestojednolecie
albumu (śmiech). Nowa wersja będzie
zawierała nowy miks. Miks był moim
skromnym zdaniem jedyną, ale niestety bardzo
rażącą wadą tego albumu. Teraz będzie
on brzmiał bardziej masywnie.
Jesteś w stanie wskazać album Hammerfall,
który jest dla Ciebie szczególnie wyjątkowy?
To jest bardzo trudne. Każdy album traktujemy
niemalże jak własne dziecko. Oczywiście
mógłbym powiedzieć, że to "Dominion" bo
to nasze ostatnie wydawnictwo i w tym momencie
niemal z automatu jest ono nam najbliższe.
Z drugiej strony nasz debiut "Glory
To The Brave" jest chyba najważniejszym
albumem, gdyż to on utorował drogę do naszych
wszystkich późniejszych osiągnięć.
Poza tym dokładnie pokazuje, w którym
miejscu wówczas byliśmy jako zespół.
Jak w ogóle wygląda u Was proces tworzenia
muzyki. Ma on swojego przodownika
czy pracujecie jako cały zespół?
Większość utworów jest napisana przeze
mnie i Oskara. Czasem Pontus coś od siebie
dorzuci, ale reszta w tym procesie udziału nie
bierze. Myślę, że to właśnie to jest głównym
kluczem do tego dlaczego Hammerfall ciągle
brzmi jak Hammerfall. Nie znaczy to, że zamykamy
się na propozycje innych. Gdy ktoś
nam przyniesie jakiś świetny kawałek, to nie
odrzucamy go z góry.
Czy żałujesz jakichś kroków ze swojej przeszłości?
Raczej nie. Oczywiście, gdybym sięgnął w pamięcią
w przeszłość, to zapewne odnalazłbym
wiele sytuacji, w których lepiej pewnie bym
wyszedł, gdybym postąpił inaczej. Ale nie
można zmienić przeszłości. Żałuję jedynie
trochę, że przez długi czas byłem dość zachowawczy
na scenie. Gdzieś ok. roku 2012-
2013 stwierdziłem, że będę w tej kwestii nieco
bardziej odważny. Po albumie "(r)Evolution"
faktycznie tak się stało.
Jesteście już dwadzieścia trzy lata na scenie.
Czy pomimo tego czasu zdarza Ci się czasem
czuć tremę przed występem na scenie?
Zawsze przed każdym koncertem czuć lekki
stres. Co ciekawe ma to też dobre strony,
gdyż daje swoisty zastrzyk adrenaliny. Staram
się podchodzić do każdego koncertu tak,
jakby to miał być ostatni koncert w moim
życiu. I nie ma kompletnie żadnego znaczenia
czy grasz dla pięćdziesięciu tysięcy czy dla
pięćdziesięciu osób. Musisz po prostu dać z
siebie sto procent. Inaczej to nie ma sensu.
Oczywiście czasem, gdy jesteś w trasie przez
bardzo długi okres, mam ochotę wracać do
domu, ale to chyba każdemu się zdarza. Stresującą
rzeczą jest nagrywanie albumu koncertowego.
Tu nie można sobie pozwolić na
wpadki. Tego typu wydawnictwa zawsze staramy
się nagrywać podczas jednego występu.
Nie robimy tak, jak niektóre kapele. Nie rejestrujemy
wszystkich koncertów na trasie i nie
wybieramy z tego naszym zdaniem najlepszych
momentów. Nagrywamy jeden konkretny
występ. Trzeba być wtedy skupionym
od początku do końca, a to może być trochę
stresujące.
Ciekawostką są Twoje przemowy przed
kolejnymi utworami. To improwizacja czy
masz to może zaplanowane?
Sporo w tym improwizacji. Przed każdą trasą
staram się znaleźć chwilę, siadam i staram się
robić jakieś notatki na zasadzie co powiem
przed tym kawałkiem, co przed tamtym i tak
dalej. W momencie kiedy jestem na scenie
Foto: Lukas Stumpf
często to olewam i idę w improwizacje. Są
jednak pewne utwory jak na przykład "Let
The Hammer Fall", których nie mogę cały
czas zapowiadać w ten sam sposób. Muszę
tutaj za każdym razem dać ludziom odpowiednią
zajawkę. Staram się w tym wszystkim
być elastyczny lecz z drugiej strony czasem
mnie denerwuje używanie tych samych zapowiedzi
w kółko. Mam jednak świadomość, że
na poszczególnych koncertach Hammerfall
jest spora grupa ludzi, którzy widzą nas na
żywo po raz pierwszy, więc oni moich tekstów
nie znają.
Czy jako doświadczony muzyk bierzesz
sobie do serca negatywne opinie o Twojej
twórczości?
Jasne. Ja już tak mam, że negatywne opinie
często biorę do siebie. Hejterów nie brakuje.
Mieliśmy dwadzieścia lat temu taki problem,
że ludzie często krzyczeli, że nienawidzą naszej
muzyki, naszego stylu itd. Patrząc na to
z drugiej strony nie możesz zadowalać całego
świata. Jeżeli nie podoba Ci się nasza muzyka,
nasze koncerty i inne rzeczy to ok. Masz
setki tysięcy innych kapel, których możesz
słuchać. Skup się na rzeczach, które lubisz
zamiast wylewać jad na to, co do Ciebie nie
trafia.
Czy kiedykolwiek czułeś, że Wasz wydawca
Was w jakiś sposób ogranicza?
Nie, mamy totalną wolność artystyczną. Nikt
nam nie mówi jak mamy brzmieć, jakie
kawałki pisać. Robimy to, co chcemy.
Bycie częścią Hammerfall zapewne wymaga
poświęcenia sporo czasu. Masz go
jeszcze na inne aktywności?
Na co dzień zajmuje się wieloma rzeczami.
Współpracuję z telewizją, z radiem, nagrałem
album solowy po szwedzku siedem lat temu.
Ciężko jednak na chwilę obecną jest być jakoś
szczególnie aktywnym. Praktycznie przez
ostatnie siedem miesięcy jestem ograniczony.
Czekam, aż sytuacja wróci do normy by móc
znów grać na żywo. Hammerfall to spora
część mojego życia. Ogólnie większość swoich
dni poświęcam temu zespołowi. Nie oznacza
to, że nie mam czasu na przyjemności. Czytam
książki, oglądam filmy, chodzę na spacery.
Ale nie jest to szczególnie dużo czasu.
Czy są jakieś rady, których udzieliłbyś
początkującym zespołom?
O tak! Przede wszystkim ćwiczcie, ćwiczcie i
jeszcze raz ćwiczcie. Tu nie ma "zmiłuj się". Jak
już wyrobicie sobie warsztat, nagrajcie materiał
w formie demo. Pod żadnym pozorem nie
wrzucajcie tego do sieci na Spotify itp. Nie
śpieszcie się. Bycie dobrym muzykiem wymaga
trochę większej ilości czasu. Można to
porównać do sportu. Jeśli chcesz być dobrym
zawodnikiem musisz trenować niemalże codziennie.
Dlatego ćwicz i nie bój się popełniać
błędów. Bo to właśnie z błędów można wyciągnąć
wnioski.
Dziękuję bardzo za poświęcenie nam czasu.
Dziękuje Ci i dziękuję wszystkim naszym
fanom w Polsce. W dniu moich pięćdziesiątych
urodzin występowaliśmy w Krakowie.
Polscy fani zrobili mi prawdziwą niespodziankę.
Mam nadzieję, że niebawem znowu
się zobaczymy.
Bartek Kuczak & Simona Dworska
HAMMERFALL 9
Podnoszenie poprzeczki
John Gallagher, basisto-wokalista grupy Raven to dość ciekawy rozmówca.
Wesoły, lubiący anegdoty, często swoje wypowiedzi pointujący wybuchem
śmiechu. Ciekawostką jest, że mimo, iż od lat mieszka w USA, to mówi z bardzo
brytyjskim, charakterystycznym wręcz dla arystokracji akcentem. Takim, którego
nie powstydziłaby się nawet Hiacynta Bukiet z serialu komediowego "Co Ludzie
Powiedzą". Trochę nam opowiedział o Ameryce okiem Brytyjczyka oraz o nowej
płycie Raven o prostym, ale wymownym tytule "Metal City".
HMP: Cześć John, jak się masz?
John Gallagher: Witaj Bartek, świetnie!
W takim razie zaczynajmy. Właśnie na
rynek trafił Wasz nowy album zatytułowany
"Metal City". Czy gdy wpadliście na pomysł
tego tytułu, mieliście na myśli jakieś
konkretne realne miasto? A może to miasto
istniejące tylko w Waszej wyobraźni?
Wiesz co? W sumie obie interpretacje są poniekąd
właściwe. Próbowaliśmy sobie wyobrazić
miasto zdominowane przez metalowców.
Szybko jednak doszliśmy do wniosków, że
właśnie takim miastem jest nasze rodzinne
z którego się wywodzimy (śmiech).
Twierdzicie, że nadrzędnym celem wydania
tego albumu było po raz kolejny podniesienie
sobie i tak będącej już wysoko poprzeczki.
Uważasz, że Wam się to ostatecznie udało?
Jasne! Jestem przekonany, że odwaliliśmy naprawdę
kawał dobrej roboty. Tak jak mówiłeś,
nasza poprzeczka jest dość wysoko ustawiona,
ale i tak chcieliśmy ją jeszcze podnieść. Mieliśmy
napisaną dość sporą liczbę kawałków.
Wydaje mi się, że nie można tu także pominąć
faktu, że do naszej kapeli dołączył nowy
perkusista Mike Heller. Gość jest sporo
rzeczy było poszukiwanie nowego perkusisty.
Na początku oczywiście pojawiły się myśli w
stylu "o Boże, co my teraz zrobimy". Nasz znajomy
powiedział, że ma dobrego kandydata w
Chicago. Bez większego namysłu postanowiliśmy,
więc się tam udać tak szybko, jak to
tylko było możliwe. Jednakże traf chciał, że
najpierw trafiliśmy do New Jersey, gdzie spotkaliśmy
Mike'a. Zobaczyliśmy jak gra i przyznam,
że zrobił na nas naprawdę przeogromne
wrażenie. Pogadaliśmy chwilę i stwierdziliśmy,
że podjęcie współpracy może okazać się
naprawdę świetnym pomysłem. Zaczął grywać
z nami na żywo. Pierwszy koncert w tym składzie
uważałem za jeden z najlepszych w naszej
karierze. Ale okazało się, że drugi był
znacznie lepszy od tego pierwszego, a trzeci
lepszy od drugiego (śmiech). Jak wspomniałeś,
Mike obracał się w trochę innym środowisku
muzycznym, więc pokazał nam, że pewne rzeczy
można zagrać nieco inaczej. Wiesz, on
grał w Fear Factory i paru kapelach nurtu
death metal, czyli coś innego niż gra Raven.
Jednak pomimo tych różnic udało nam się
znaleźć nić porozumienia (śmiech). Niewątpliwie
jest między nami chemia.
Wasze nowe wydawnictwo zdobi okładka
narysowana w komiksowym stylu. Skąd ten
pomysł?
Wpadliśmy po prostu na pomysł, że przedstawienie
nas jako komiksowych bohaterów będzie
bardzo fajnym motywem na koszulkę.
Ogólnie cała koncepcja wyszła od Mike'a. Facet,
który tą grafikę stworzył nie dostał od nas
żadnych konkretnych wytycznych, jedynie
ogólny zarys pomysłu. Powiedzieliśmy mu, że
ma to być odwzorowanie okładki komiksu. Finalny
efekt bardzo mi się podobał, gdyż to, na
czym mi zależało zostało idealnie uchwycone.
Newcastle. To miasto, w którym scena metalowa
zawsze była silna. Były tam i są nadal
warunki do rozwoju tej sceny. W ogóle tam
muzyka się rozwijała zanim w ogóle ktokolwiek
o metalu usłyszał. Popatrz na The Animals,
popatrz na The Shadows. Stąd też
przecież pochodzi Brian Johnson, który na
początku śpiewał w zespole Geordie, a potem
dołączył do AC/DC, stąd są bracia Knopfler,
stąd jest Sting... Można by jeszcze sporo wymieniać.
Ponadto to miasto zawsze było pełne
klubów muzycznych, w których mogli prezentować
się artyści zarówno ci początkujący, jak
i ci z nieco większym dorobkiem i doświadczeniem.
Odkąd tylko pamiętam, była tam też
masa sklepów z dużą ofertą winyli, a potem
płyt CD. Wpadliśmy na pomysł, by kawałkiem
tytułowym został utwór, który ma w sobie
pewne cechy metalowego hymnu. Więc
powstał kawałek opisujący Newcastle, miasto,
Foto: Raven
młodszy od nas i ma inną perspektywę, inne
spojrzenie na muzykę, inne inspiracje. Wniósł
on do Raven sporo świeżości, co pomogło
nam wskoczyć na wyższy poziom. To był dość
trudny proces. Praca z naszym inżynierem
dźwięku nie należy do najłatwiejszych
(śmiech), jednakże trzeba przyznać, że zna się
na swojej robocie.
Wspomniałeś o Waszym nowym perkusiście
Marku Hellerze. "Metal City" to pierwszy
studyjny album Raven z jego udziałem. Ciekawostką
jest fakt, że jest on osobą kojarzoną
z nieco innym graniem niż klasyczny
heavy metal. Czy zatrudnienie muzyka spoza
heavy metalowego światka było jakąś
przemyślaną koncepcją?
Po tym jak nas poprzedni perkusista Joe Hasselvander
miał zawał, który niestety zmusił
go do opuszczenia Raven, naturalną koleją
Na albumie znalazł się kawałek zatytułowany
"Motorheading". Rozumiem, że to hołd
dla wiadomo którego zespołu.
Dokładnie! Zresztą ten riff budzi jednoznaczne
skojarzenia. Wiesz, oczywiście kochamy
Motörhead i uważamy Lemmy'ego za
ikonę.
Pewnie miałeś okazję poznać go osobiście.
Jak najbardziej. I to wiele razy. Graliśmy z
Motörhead... poczekaj... raz... dwa... trzy...
cztery... pięć... sześć... Gdzieś tak sześć albo
siedem razy. Informacja o jego śmierci nami
wstrząsnęła. Miałem okazje widzieć jeden z
jego ostatnich występów w USA. Lemmy nie
był tylko wielkim muzykiem, ale także bardzo
inspirującą postacią.
Kawałkiem, na który zwróciłem uwagę jest
"Human Race". Ciekawym efektem jest to
zwolnienie w środku.
Na dobrą sprawę to zwolnienie, o którym mówisz
to taka cisza przed burzą, bo po nim następuje
wręcz lawina gitarowo - perkusyjna
(śmiech). Tekst tego utworu został idealnie
dopasowany do muzyki i świetnie z nią
współgra. Graliśmy kiedyś na festiwalu w
Szwecji. To było chyba w 2017r. Wcześniej
mieliśmy jakieś cztery dni wolne, które spędziliśmy
w Wielkiej Brytanii. Warunki w
trasie nie sprzyjają tworzeniu, ale pamiętam,
że to właśnie wtedy wymyśliliśmy ten riff (nuci).
Sam przyznasz, że to dość chwytliwa melodia
(śmiech). Tekst natomiast opowiada o
ludziach, którzy swą lekkomyślnością niszczą
naszą wspaniałą planetę.
10
RAVEN
Wiemy wszyscy, że czasy, które obecnie mamy
nie są zbyt wesołe ani dla muzyków, ani
też dla fanów. Powiedz mi proszę, czy mimo
całej tej sytuacji macie jakieś plany koncertowe?
Jakieś mamy. Pomimo tego całego koszmaru,
który ostatnio opanował nasz świat. Zaczynamy
w październiku i mamy ogromną nadzieję,
że cała ta sytuacja do tego czasu się uspokoi.
Koncerty w Europie mamy zaplanowane na
luty przyszłego roku. Czy do tego czasu będzie
można już swobodnie koncertować? Tego
chyba nie wie nikt. Z tego co obserwuje, to co
prawda liczba zakażeń faktycznie rośnie, natomiast
spada liczba przypadków śmiertelnych.
Niektórzy naukowcy twierdzą, że organizm
ludzki powoli wypracowuje mechanizmy
ochronne przed tym wirusem. Może dojść do
sytuacji, że co prawda nie pozbędziemy się tego
wirusa, ale będzie on traktowany jako coś
na zasadzie grypy i jego obecność stanie się po
prostu normą. Raczej gorzej już nie będzie.
Wokół tego całego covidu narosło też masę
teorii spiskowych. Niektóre mogą być prawdziwe,
ale niektóre są naprawdę szalone i
oderwane od rzeczywistości (śmiech).
W 1983 roku graliście trasę z Metallicą…
To nie prawda.
Nie?
Nie. Bo to oni grali z nami (śmiech).
(śmiech) Sorry, za to faux pas. Ale powiedz
jak wspominasz młodego Jamesa, Larsa i ich
kumpli.
Nasz ówczesny manager powiedział mi, że w
USA będzie nas otwierał najwspanialszy zespół
w San Francisco. Zapytałem: "Serio? Journey
będzie nas supportować?" (śmiech). Okazało
się, że jest to zespół o nazwie Metallica. Myślę
sobie "Kto do cholery???". Wtedy kompletnie
o nich nie słyszałem. Ale posłuchałem ich demo.
Pomyślałem, że brzmi to trochę jak Motorhead
na potężnym speedzie. Goście ewidentnie
mieli potencjał. Byli młodzi i bardzo
entuzjastycznie nastawieni do tego, co robią.
Zresztą zupełnie jak my. Trasa była świetna.
Wszyscy mieliśmy kupę zabawy.
A powiedz mi proszę u boku jakiego zespołu
występy najlepiej wspominasz?
Ciężko mi odpowiedzieć, gdyż graliśmy z masą
zespołów przez te wszystkie lata. Na festiwalach
dzieliliśmy scenę niekiedy. Graliśmy
pełne trasy na przykład z Saxon. Świetna kapela
i bardzo fajni ludzie. Wiele świetnych
kapel grało także z nami na zasadzie suportu.
Choćby wspomniana już Metallica czy Anthrax.
Wszystkie te grupy łączy to, że ich celem
było za każdym razem zagranie wspaniałego
show. My mamy dokładnie takie samo
podejście do sprawy. Jakiś czas temu graliśmy
z Metallicą trasę po Ameryce Południowej.
Przed tą trasą, nasz manager zapytał nas, czy
mam ciągle kontakt z Larsem i ekipą. Odpowiedziałem
zgodnie z prawdą, że tak a on na
to trochę chyba w żartach "To weź tam podpytaj
czy nie zgodziliby się na wspólną trasę". Zapytałem.
Zgodzili się. (śmiech).
Co sprawiło, że zdecydowałeś się grać na
basie?
Uwielbiałem gitarę ale postanowiłem nauczyć
się grać na basie. W tym instrumencie było
coś, co naprawdę do mnie przemówiło. Słyszałem,
jak bas może zmieniać całą tonację
Foto: Raven
utworu w wykonaniu takich muzyków jak
między innymi Jimmy Lea ze Slade, Gary
Thain z Uriah Heep czy Andy Fraser z Free
(żeby wymienić tylko kilku). W trzyosobowym
zespole ten instrument pełni bardzo istotną
rolę. Kiedy z bratem zakładaliśmy Raven,
on rzucił stwierdzająco "Będziesz grał na basie".
A ja na to "OK., będę". (śmiech).
Praktycznie całą poważniejszą część Waszej
kariery gracie jako trio. Nie myślałeś nigdy o
tym, by zatrudnić drugiego gitarzystę?
Zaczynaliśmy jako kwartet i tak graliśmy
przez kilka początkowych lat naszej działalności.
Myślę, że trwało to około sześciu lat.
Gdy w 1979 roku zespół opuścił Paul Bowden
zatrudniliśmy drugiego gitarzystę w osobie
Pete'a Shore'a. Niestety współpraca z nim
nie należała do najłatwiejszych, więc podziękowaliśmy
mu. Wówczas zaczęliśmy się zastanawiać
czy szukanie kolejnego gitarzysty ma
sens. Może jednak lepiej spróbować jako trio.
W sumie co nam zależało. Gdyby pomysł ten
nie wypalił, to byśmy znów kogoś poszukali.
Ale wypalił. Wszystko się zmieniło. Proces
tworzenia muzyki uległ znacznemu skróceniu.
Jednocześnie każdy z nas miał do odegrania
większą rolę i znacznie większą odpowiedzialność.
Tutaj nikt nie był na doczepkę. A gościem
na doczepkę w zespole jest być niezwykle
łatwo i wygodnie. Jest to bardzo łatwe, gdy
zespół składa się z czterech, pięciu czy więcej
osób. Często problem ten niestety dotyczy
gitarzystów rytmicznych. Zresztą trzyosobowe
zespoły to nie jakiś ewenement. Popatrz na
przykład na Rush, Cream czy Motorhead.
Granie we trzech wzniosło nas na wyższy
poziom.
Gdy zakładałeś wraz z bratem Raven, spodziewałeś
się, że będziecie słuchani przez
dwie a na chwilę obecną to już nawet trzy
generacje miłośników ciężkiego brzmienia?
Nie. Wszystko, co wówczas mieliśmy to pasja.
Byliśmy młodzi, nikt z nas nie myślał, co będziemy
robić za 45 lat. Ale kiedy cofam się w
czasie i widzę to wszystko, co udało się nam
przez te lata osiągnąć, to naprawdę robi mi się
cieplej na sercu. Trzeba przyznać, że od samego
początku sprzyjało nam szczęście. Teraz
mamy w sobie ogromną ilość pasji, ale nieco
innej niż w młodości. Widzimy jak nasz zespół
jest ważny dla wielu ludzi, jak wielu fanów
nas wspiera. Będziemy grać póki zdrowie
nam na to pozwoli. Na tą chwilę cieszymy się,
że doszliśmy do tego punktu, że możemy nagrać
tak wspaniały album jak "Metal City".
Jesteście zazwyczaj opisywani jako brytyjski
zespół, jednak od wielu lat mieszkacie w
Stanach Zjednoczonych. Jak doszło do tego,
żeście tam trafili?
Jak? Wsiedliśmy w samolot i żeśmy polecieli
(śmiech).
Dobre! (śmiech).
A tak na serio, nigdy nie planowaliśmy się
przenieść do USA na stałe. Pojechaliśmy tam
ze względu na większe możliwości jakie dawał
ten kraj. Mieliśmy tam pobyć przez krótki
czas, jednak stopniowo się on przedłużał. I
tak już zostało, jednakże ciągle czujemy nasz
związek z Newcastle. Czujemy przywiązanie
do naszych korzeni i nic tego nie jest w stanie
zmienić.
Udało Ci się przestawić na amerykański
styl życia?
Powiem Ci, że różnice w mentalności i stylu
życia przeciętnego Brytyjczyka i przeciętnego
Amerykanina są dość spore. Z drugiej strony
dzisiaj świat wydaje się mniejszy niż miało to
miejsce przed erą Internetu. Wiesz, Stany zawsze
wyznaczały kierunek w kulturze masowej
i w Europie można zaobserwować sporo
elementów amerykanizacji. I tych dobrych i
tych złych. Kiedyś dla młodego zespołu metalowego
Ameryka wydawała się czymś w rodzaju
Świętego Grala. Tu była naprawdę olbrzymia
baza fanów oraz mogłeś liczyć na
znacznie bardziej profesjonalny management.
Było też sporo pozytywnych rzeczy nie związanych
z muzyką. Na przykład wszystko było
otwarte 24h. Miałeś ochotę iść do baru o trzeciej
nad ranem w środku tygodnia, to po prostu
szedłeś. Co do metalowej społeczności, to
jest ona tak samo zwariowana jak ta w Europie,
Ameryce Południowej czy Japonii.
Bartek Kuczak
RAVEN 11
świetna wokalistka.
HMP: Słucham sobie Waszej płyty i przypomina
mi się Satan's Hallow. Ich płyta
wyszła ledwie dwa lata przed Waszą, a
można znaleźć wspólne mianowniki.
Marcin Puszka: Dzięki za to porównanie! No
tak, nie będę ukrywał, że Satan's Hallow wywarł
swego czasu na mnie piorunujące wrażenie
- jak usłyszałem takie "Beyond the
Bells" to nie mogłem za cholerę uwierzyć, że
to kapela z naszych czasów! Nasza wokalistka,
Anna, też uwielbia ich debiut, ale też to, co
potem zrobili, już pod szyldem Midnight
Dice.
Byli Waszą inspiracją?
Metal przebił się dzięki pierwotności i dzikości
Czekali na pierwszy wywiad bez odniesienia do Tokyo Blade. Nie tym
razem. Za to ja doczekałam się bardzo rzetelnych i ciekawych odpowiedzi od
gitarzysty i współzałożyciela lubelskiej ekipy - Marcina Puszki. Wygląda na to, że
Shadow Warrior jest w czepku, czy może raczej w hełmie urodzony. Ledwie co
powstał, a już zainteresowała się nimi zagraniczna wytwórnia, ma na koncie kilka
wydawnictw oraz dostał propozycję zagrania na Heliconie (przypominamy, że
grzech nie iść na taki skład, jaki się kroi na trzecią edycję tego festiwalu). Shadow
Warrior złapał wiatr w żagle i teraz jedyne, co mogłoby go powstrzymać, to zaraza.
Trzymamy kciuki, żeby już niczego nam przy koncertach nie zmajstrowała.
Pozostańmy w żeńskim wątku. Macie wokalistkę,
a logo i okładkę EP wykonały kobiety.
U progu powstawania heavy metalu
kobiety w tym światku były rzadkością. Dziś
są prawie na porządku dziennym. Jedni
twierdzą, że to dobrze ("kobiety dopięły swego").
Inni, że bez znaczenia ("nie ma znaczenia,
jakiej płci jest twórca"). Zastanawiałeś
się w ogóle kiedyś nad tym?
Wiesz, ja akurat nigdy w sumie się nie zastanawiałem
czy daną muzę tworzy facet, czy kobieta,
jeśli muzyka była dobra, to po prostu jej
słuchałem. Wiem, że dziewczyny w heavy metalu
to wciąż swego rodzaju ewenement, a co
za tym idzie, wielu ludzi podchodzi do takich
tematów ze swego rodzaju rezerwą, ale ja naprawdę
nigdy nie miałem z tym problemu.
Pierwsza dziewczyna w muzyce rockowej, z
jaką miałem styczność to była Poly Styrene z
punkującego X-Ray Spex i powiem Ci szczerze,
że laska miała więcej polotu i fantazji niż
większość kapel, które wtedy słuchałem. Nie
jestem fanem stereotypowego myślenia na zasadzie
- jak dziewczyna w kapeli, to tylko delikatny
wokal, bo kobiety są delikatne - uważam
to za straszliwą bzdurę. Więc nigdy nie
odrzucałem kobiet w rocku czy heavy metalu,
zawsze lubiłem Girlschool, Chastain z rewelacyjną
Leather Leone czy wspomniany Warlock
i tak samo teraz uwielbiam Satan's Hallow,
Midnight Dice, Smoulder, Tanith czy
Sign of the Jackal i to nie dlatego że tam
śpiewają dziewczyny, tylko dlatego, że są to
cholernie dobre kapele! Budujące jest też to,
że coraz więcej obserwuje się kobiet, które
wspierają scenę nie tylko wokalnie czy instrumentalnie,
ale też właśnie w kontekście grafiki.
Nie wiem, czy mogę powiedzieć, że byli dla
nas inspiracją, ale mogę Ci się przyznać, że na
pewno ich muzyka dźwięczała mi w uszach,
kiedy zespół był w trakcie formowania. Można
powiedzieć, że Mandy Martillo utwierdziła
mnie w przekonaniu, że heavy metal z
kobiecym wokalem ma rację bytu w XXI wieku.
Właśnie, nie czytałam jeszcze recenzji "Cyberblade",
ale czuję, że nie raz trafi się porównanie
do Warlock. Nie da się ukryć, są podobieństwa,
zwłaszcza nieokiełznane wrzaski,
które tu i ówdzie pojawiały się na ustach
Foto: Marta Gabriel
Doro. Na pewno śledzisz opinie o swoim
zespole. Jesteście porównywani do Warlock?
Myślisz, że to dobrze, że mimo tego, iż
upłynęło wiele lat, a w międzyczasie powstała
masa innych zespołów, wciąż heavymetalowe
zespoły z żeńskim wokalem porównuje
się do tego jednego wzorca?
Doro Pesch, to była chyba jedna z pierwszych,
w stu procentach heavy metalowych
dziewczyn na scenie. Więc nie dziwi mnie, że
kobiecy heavy metal od razu kojarzy się z
Warlock, zwłaszcza, że nagrali przecież tak
kapitalne płyty jak "Triumph and Agony" -
pamiętam, że jak pierwszy raz usłyszałem "All
We Are", a potem "I Rule The Ruins", to odleciałem
- ten wokal był nieprawdopodobny! Co
do tych opinii i recenzji, to faktycznie zdarzają
się takie porównania, zresztą wydaje mi
się, że każda wokalistka z heavy metalowego
bandu chciałaby być porównywana do dokonań
Doro. Tym bardziej cieszy nas, gdy ktoś
wspomni o Warlock w kontekście naszej
twórczości. Jeśli mam być szczery, to z racji
kraju pochodzenia, najczęściej zdarzają nam
się jednak porównania do Crystal Viper. Może
i jest to nieco stereotypowe myślenie, w
sensie: heavy z dziewczyną z Polski = Crystal
Viper, ale w żadnym wypadku nam to nie
przeszkadza, przecież Marta Gabriel to także
Ledwie co powstaliście, a już zasypaliście
nas wydawnictwami, w tym długogrającym
debiutem. Zupełnie jak klasyczne heavymetalowe
zespoły z lat 80. Różnica jest tylko
taka, że one często nie miały studyjnego doświadczenia
w innych kapelach i były młodsze.
Kując żelazo, póki gorące czujecie się jak
jakiś brytyjski czy niemiecki zespół sprzed 40
lat?
To ciekawe pytanie. Wiesz, w sumie to nie
staramy się bardzo analizować pewnych trendów
czy historii innych zespołów, działamy w
pewien sposób naturalnie. Skoro są pomysły i
jest dużo muzyki w naszych głowach, to ją
tworzymy i nagrywamy. Być może niebawem
będziemy mieli jakiś zastój twórczy, ale na
razie idziemy do przodu. Wiem, że fani to doceniają,
co też w pewien sposób nas napędza.
Wiadomo, że mając za sobą pewien staż na
scenie, jest nieco łatwiej realizować pewne założenia.
Faktycznie nie jesteśmy już nastolatkami
i coś tam w studiu jednym czy drugim
zdarzało nam się dłubać, aczkolwiek cały czas
się uczymy i wzbogacamy o nowe doświadczenia.
Nie obawialiście się, że za jakiś usłyszycie
na płycie coś, co będzie Was uwierać, co można
było dopracować i zwyczajnie będziecie
żałować tempa pracy?
Nie znam chyba żadnego artysty, który nie
chciałby poprawiać swoich wcześniejszych dokonań
(śmiech). Natomiast wychodzę z założenia,
że nie ma co się oglądać wstecz i rozpamiętywać
wszystkiego na zasadzie "co by
było gdyby". Dane nagrania to świadectwo
12
SHADOW WARRIOR
kondycji i możliwości bandu w konkretnym
czasie. Wiem, że w danym momencie zrobiliśmy
wszystko jak najlepiej mogliśmy, inaczej
byśmy tego nie puszczali w świat (śmiech). Z
tym jest też trochę tak, że my jako zespół nie
lubimy stać w miejscu. Wiesz, znam kapele,
które potrafią dłubać nad materiałem po dwa
lata i w efekcie gdzieś po drodze zatracają
pierwotną energię kompozycji, które stworzyli.
Heavy metal jest prostą muzyką, która w
dużej mierze zyskała popularność dzięki swojej
pierwotności i dzikości. Czasem jak słucham
wczesnych dokonań kapel z lat 80-tych
to kompletnie nie przeszkadzają mi techniczne
braki czy niedociągnięcia, bo szczerość
tych numerów, pasja i energia jaka z nich wypływa,
wychodzą na pierwszy plan i jest to
wspaniałe. I takie coś stawiamy też na pierwszym
miejscu w Shadow Warrior i staramy
się, żeby to było słychać na każdym wydawnictwie,
które wypuszczamy do ludzi. Oczywiście
pracujemy nad swoim warsztatem i sam
po sobie widzę, że zdecydowanie lepiej gram
na gitarze niż grałem, dajmy na to rok temu.
Natomiast to czy coś jest faktycznie dobre,
czy złe, weryfikują zwykle słuchacze i fani. To
od nich pochodzi najbardziej znaczący feedback,
który staramy się zawsze wziąć sobie
głęboko do serca, nawet jeśli czasem są to te
mniej pozytywne komentarze i uwagi.
Właśnie, odnoszę wrażenie, że "Cyberblade"
brzmi jak płyta "nagrywana na setkę", jest
energiczna, spontaniczna, niemalże koncertowa.
Słychać, że wpadliście do studia nakręceni
świeżością, nowością Shadow Warrior
i pełni wigoru. To chyba nie jest błędne
wrażenie? (śmiech)
O widzisz, fajnie, że tak to odbierasz. Mnie po
setkach odsłuchu tego materiału w różnych
fazach jego rozwoju ciężko się do niego zdystansować,
dlatego takie opinie niezwykle mnie
cieszą. Generalnie, nie jest to łatwe, uchwycić
spontaniczność wykonań live na nagraniu studyjnym,
bo wiadomo, że proces rejestracji materiału
wygląda znacznie inaczej niż koncert.
Jak tak sobie myślę, to możliwe, że nagrania
zyskały na spontaniczności przez efekt "nowej
miotły", którą był nowy gitarzysta, Krzysiek
Aftyka. "Cyberblade" zaczęliśmy tworzyć
jeszcze z poprzednim wiosłowym, Łukaszem,
który miał zdecydowanie inny styl gry niż
Krzysiek. Krzych wszedł do zespołu w ciężkim
momencie, raz, że szalał właśnie covid i
próby robiliśmy na "nielegalu", bo był zakaz
zgromadzeń powyżej dwóch osób, dwa, że w
perspektywie miał nagrywanie materiału za
trzy miesiące, więc wcale nie miał zbyt dużo
czasu, żeby zorientować się w sytuacji a presja
pewnie też robiła swoje. Ale szczęśliwie,
wszystko zaczęło naprawdę dobrze grać, a i
ten bardziej rock'n'rollowy, finezyjny styl
Krzycha dał o sobie znać. Zresztą, nagrywając
płytę w Hi-Gain Studio w Białymstoku też
mieliśmy sporo swobody i czasu, żeby poszaleć
w pewnych momentach. Inna sprawa, że
wiesz, my bardzo lubimy ten materiał - skomponowaliśmy
sporo fajnych riffów, do których
za każdym razem cieszyły nam się gęby, więc
kiedy w końcu weszliśmy do studia, żeby je
nagrać i kiedy usłyszeliśmy, jak brzmią w studyjnych
warunkach, to energia sama się wyzwalała.
Dla mnie to zawsze jest emocjonalny
proces, bo w sali prób czy na demówkach nie
usłyszysz wszystkiego klarownie. Natomiast w
studiu wszystko zaczyna nabierać odpowiedniego
szlifu i kolorytu i ta układanka nagle
zaczyna się zgadzać. Więc jak widzisz jest wiele
czynników, które mogą składać się na taki,
a nie inny wydźwięk nagrań. Jedno jest pewne:
mieliśmy super atmosferę wewnątrz zespołu w
czasie nagrań i jestem pewien, że przełożyła
się ona na ich ostateczny kształt.
Taką samą spontaniczność słychać w wokalach
Anny. Czasem wydaje się, że jej wokalne
szaleństwo jest przemyślane (jak pomysł
ze stopniowaną mocą refrenu w kawałku tytułowym),
a czasem wydaje się, że w trakcie
śpiewania wpada w szaleńczy trans. Zgaduję
się, że Anna miała wolną rękę i linie wokalne
są jej autorską wizją?
Foto: Marta Gabriel
Nooo, Anka lubi zaszaleć, jak ma dobry
dzień, (śmiech). Zwykle nad liniami wokalnymi
pracujemy razem, ale ostateczny kształt
nadaje im już Anka podczas nagrań. Przed
wejściem do studia rozpisaliśmy sobie, gdzie
mają być zastosowane harmonie, gdzie powinno
być pociśnięte bardziej a gdzie nieco
spokojniej, gdzie stopniować emocje a gdzie
uwolnić je od razu, które fragmenty zaakcentować
i tak dalej. Ale to był tylko zbiór luźnych
wskazówek, które potem Anka w studiu
zinterpretowała po swojemu i dodała jeszcze
wiele od siebie, że tak powiem, ponadprogramowo
(śmiech). Na przykład, kiedy usłyszałem
to, co Anka wyprawia w "Squadrons of
Steel" od razu zakochałem się w tym numerze,
choć zdradzę Ci, że przed nagraniem najmniej
go lubiłem ze wszystkich. Ogólnie rzecz biorąc,
bardzo lubię pracować z Anią, bo widzę,
że ona bardzo świadomie śpiewa teksty które
dla niej piszę, stara się je najpierw zrozumieć,
odczytać, co też pewnie wpływa na rozmiar
tego "szaleństwa", o którym mówisz. Rozumiemy
się czasem bez słów, niejednokrotnie już
się zdarzało że zanim zdążyłem opowiedzieć
jej o swojej koncepcji na daną linię wokalną,
ta już ją śpiewała!
Są zespoły, które od pierwszej płyty szokują
talentem do komponowania (jak Riot City),
a są i takie, które dopiero po kilku płytach,
oddechu i przerwie nagrały coś doskonale
dopracowanego (jak Ambush). Domyślam
się, że oba zespoły są w orbicie Waszych
zainteresowań, więc podpytam - która droga
jest Wam bliższa?
Mówiąc szczerze - nie wiem. Nie oglądamy się
za bardzo na innych w kwestiach muzycznych.
Robimy swoje. To czy jesteśmy
dojrzałym bandem, czy jeszcze czegoś nam i
naszym numerom brakuje, weryfikują fani.
My natomiast robimy to, co najlepiej potrafimy.
Gramy to, co wypływa nam z serducha i
nieustannie uczymy się czegoś nowego o
sobie, o naszych kompozycjach, o naszym stylu
gry. Zresztą, znów wydaje mi się że to jest
kwestia gustu i oczekiwań - są fani, których
jara techniczna precyzja i krystaliczna produkcja,
a są fani, którzy lubią trochę bardziej
pierwotne rzeczy i zachwycają się jeśli coś nie
jest aż tak dopieszczone. Riot City zaliczył
kapitalny debiut, Ambush natomiast konsekwentnie
z płyty na płytę stawał się coraz lepszy.
Znam oba te bandy i lubię słuchać ich
albumów, choć na przykład jeśli, idzie o Ambush,
zdecydowanie bardziej lubię "dwójkę"
niż ostatni album. Nie jestem jednak w stanie
osądzić, który z nich jest lepszy czy też przeanalizować
jak odmienne są ich drogi i która z
nich jest słuszniejsza. Ale skoro o nich wspominamy,
to znaczy, że oba te bandy robią to
dobrze (śmiech).
Niektóre polskie zespoły latami grają hobbystycznie,
niektóre - tych jest mniej - biorą
się w garść i jak Vane atakują muzyczny rynek
z całym pakietem: od muzyki, przez
gadżety po profesjonalne teledyski i show.
Jak sądzisz, a może raczej... jak planujecie -
będziecie w tej mniejszości?
Jak pewnie zauważyłaś, staramy się, aby finalny
produkt, który oddajemy fanom był solidnej
jakości. Tak sobie założyliśmy, zwłaszcza
że sami jesteśmy fanami i tego oczekujemy od
swoich ulubionych bandów. Więc staramy się
równać pod tym kątem do najlepszych, wiadomo
budżet jest, jaki jest i nie zawsze udaje się
sprostać oczekiwaniom, ale staramy się, żeby
fani byli zaspokojeni a sam zespół wyglądał
profesjonalnie. Dlatego też EP "Return of the
Shadow Warrior", przy pomocy naszych partnerów
z Polski, Japonii, Meksyku i Grecji doczekała
się naprawdę solidnej promocji i efektownej
otoczki - fani mogli kupić prócz różnych
wydań EP na CD, również winyle, taś-
SHADOW WARRIOR
13
my, koszulki czy naszywki. Wydaje nam się,
że ta droga jest słuszna, bo środowisko metalowe
jest wymagające, a w zalewie wielu, wielu
kapel z całego świata, zwykły streaming na
YouTube nie jest już wystarczający, aby zainteresować
ludzi swoją twórczością. Już na początku
istnienia zespołu umówiliśmy się, że
chcemy to robić, bo to kochamy, ale na pewno
nie interesuje nas granie po knajpach czy na
przeglądach kapel, bo jak już się za coś bierzemy,
to ma to być zrobione po prostu porządnie.
I na tym polu nie ma żadnych ustępstw.
Wracając do przywoływania lat 80. Taką
inicjatywą był Rock Out Sessions. Na pewno
mieliście z tego niezłą frajdę. A jak odebraliście
"feedback"? Nagraliście wcześniej
niepublikowane kawałki, więc na pewno było
zainteresowanie?
Zważając na to, że był to nasz pierwszy zespołowy
wyjazd od bardzo dawna - wszak
pandemia wystrzeliła w kosmos niemal wszystkie
nasze koncertowe plany - mieliśmy wiele
frajdy z tego wszystkiego, zwłaszcza że pojechaliśmy
tam już dzień wcześniej, aby się odpowiednio
zaaklimatyzować (śmiech). Samo
#RockOutSessions było świetnym doświadczeniem,
wiesz, nagle znaleźliśmy się w profesjonalnym
studiu, z profesjonalnymi muzykami
i producentami, którzy są w "biznesie"
już od lat i robiliśmy z nimi robotę! Marta,
Bart i Kosa stworzyli super atmosferę, więc
wszystko poszło naprawdę mega sprawnie i
udało nam się wykrzesać z tych numerów to
co najlepsze - mam nadzieję, że tą radość grania
słychać i widać na wideo. Feedback otrzymaliśmy
też bardzo dobry, zwłaszcza że wielu
fanów, którzy znają nas z debiutanckiej EP,
było bardzo ciekawych, jak będzie wyglądał
nasz kolejny krok. Postanowiliśmy więc nieco
zaspoilerować nowy materiał i zagrać live dwa
nowe numery, zwłaszcza że graliśmy te numery
non stop na próbach. Przede wszystkim
jednak udowodniliśmy samym sobie, że potrafimy
solidnie wykonać ten materiał live i to
przed kamerami, co było dla nas nowością,
wiesz, dotychczas nie mieliśmy okazji występować
w świetle kamer (śmiech). Możliwe, że
wrócimy do #RockOutSessions i opublikujemy
to w formie oficjalnego wydawnictwa, ale
to melodia przyszłości, bo na chwilę obecną
skupiamy się tylko i wyłącznie na wydaniu i
promocji "Cyberblade".
Foto: Grablewski
W marcu zagracie na trzeciej edycji festiwalu
Helicon. Organizatorom udało się zebrać
niesamowity skład - niemal wszystko,
co najlepsze w heavy metalu ostatnich lat.
Domyślam się, że już sama myśl o tym festiwalu
budzi w Was niemałą ekscytację?
Pewnie, że tak! To nie lada zaszczyt być w jednym
zestawie ze światową czołówką takiego
grania. Z tym Heliconem to powiem Ci zabawna
historia, bo kiedy zespół stawiał dopiero
swoje pierwsze kroki w sali prób, żartowaliśmy
sobie "no, to jeszcze tak ze dwa kawałki napiszemy
i zgłaszamy się na Helicon" i wybuchaliśmy
wszyscy śmiechem, bo wydawało nam się to
dość odległą i nierealną wizją - wiesz, dopiero
startowaliśmy, kompletnie nikt o nas nic nie
wiedział. Natomiast w ciągu roku nie dość, że
Atrej i Matt z Helicona pomogli nam pograć
tu i tam, to wzięli nas pod swoje skrzydła i zaczęli
promować. Pamiętam jak dzwoniłem do
Matta jakoś na początku tego roku z pytaniem,
jak tam plany na Helicon, luźna gadka,
a on powiedział, że w sumie to myślał o Shadow
Warrior. Nie był wtedy jeszcze przekonany,
bo przecież podobny line up miał być
na festiwalu w Czechach, ale po rozmowie
przyznał jednak, że byłoby to głupie, gdyby ta
sytuacja miała w jakikolwiek sposób blokować
ich plany. Tak więc mam nadzieję, że na Heliconie
będziemy mogli udowodnić, że był to
słuszny ruch z ich strony (śmiech).
Wybierałam się na ten koncert do Czech,
przez wzgląd na Atlantean Kodex. Pamiętam
moje zaskoczenie, że na czeskiej ziemi
zobaczę również Shadow Warrior. Nie zobaczyłam
oczywiście, ale mam nadzieję, że
przełożona edycja Heavy Metal Thunder się
odbędzie. Jak to się stało, że dostaliście propozycję
zagrania na tym festiwalu? Domyślam
się, że takich zapytań było więcej?
Wszystko wskazuje na to, że spotkamy się w
Pisku w marcu 2021, o ile znowu covid czegoś
nie odpierdoli. Jeśli chodzi o nasze uczestnictwo
w tym evencie, to nie stoi za tym jakaś
niesłychana historia. Ot, pewnego dnia dostaliśmy
maila od Petra, który jest szefem tego
przedsięwzięcia, że bardzo podoba mu się
nasza EP i chciałby zaprosić nas na swój festiwal.
Petr to niezły metalowy maniak, a od kolegów
z Roadhog słyszeliśmy, że festiwal w
poprzednich latach był zorganizowany naprawdę
porządnie. Długo się więc nie zastanawialiśmy
i przystaliśmy na zaproszenie. Niestety,
edycja 2020 została zaorana przez zarazę, czego
bardzo żałujemy, bo prócz tego mieliśmy
pograć jeszcze dwa dodatkowe gigi z Sabire.
Zresztą, nie tylko Czechy nam odpadły, mieliśmy
zabukowane jeszcze kilka gigów w Danii
i na Węgrzech, ale finalnie musieliśmy się obejść
smakiem. Trzymamy wiec wszyscy mocno
kciuki, żeby w 2021 wszystko wróciło do normy,
bo cholernie brakuje nam grania na żywo!
Wiele zespołów grających klasyczny heavy
metal deklaruje, że najwięcej fanów ma za
granicą. Domyślam się, że i Wy spotykacie
się z tym zjawiskiem. Masz jakiś pomysł,
dlaczego tak się dzieje? Podejrzewam, że ta
"zagranica" wcale nie pokrywa się z ogniskami
zespołów heavymetalowych. Np. Olof z
Enforcer, a więc z kraju, z którego ostatnio
wyszło wiele świetnych kapel, twierdzi, że w
jego kraju nie ma wielu fanów heavy metalu.
Tak, coś w tym jest. Faktycznie najwięcej
fanów mamy poza granicami naszego kraju,
choć skłamałbym mówiąc, że tutaj nie ma zainteresowania
naszym bandem, bo również
dużo wsparcia dostajemy od fanów z Polski.
Natomiast wielokrotnie rozmawialiśmy wewnątrz
naszego zespołu, o co w tym wszystkim
chodzi i powiem Ci, że nie ma jednomyślnych
wniosków. Dlatego też postanowiliśmy
nie zaprzątać sobie głowy takimi
rozmyślaniami i po prostu grać dla tych, którym
faktycznie się to podoba i chcą tego słuchać.
Was niczym Tokyo Blade fascynuje Japonia.
Widziałam, że do tego stopnia, że Wasze
wydawnictwo wydała japońska wytwórnia.
Poszliście za ciosem? Ciosem katany?
Czekam dnia, kiedy w którymś z wywiadów
nikt nie wspomni o Tokyo Blade (śmiech). A
tak serio, to te wszystkie japońskie klimaty
wzięły się bardziej z inspiracji Loudness i ich
wiekopomnym dziełem "Thunder In The
East" niż Tokyo Blade, choć i Anglików bardzo
lubimy. Ten Japoński klimat wyszedł nam
dość spontanicznie, wiesz, przecież to w metalu
akurat temat stary jak świat. Napisałem jeden
tekst o wojowniku cienia, a potem kilka
kolejnych inspirowanych japońską kulturą.
Chwilę po tym, jak "Night of the Blades" zadebiutował
w zapowiedziach czerwcowych wydawnictw
na kanale NWOTHM Full Albums,
skontaktowała się z nami Yuhmi ze
Spiritual Beast, która wyraziła zainteresowanie
współpracą z nami. Pytałem ją nawet po
jakimś czasie dlaczego zdecydowała się z nami
skontaktować raptem po fragmencie jednego
kawałka, ale nie chciała mi odpowiedzieć
(śmiech). Nasza współpraca układa się świetnie,
zwłaszcza że reedycja "Return ot the
Shadow Warrior" sprzedała się w Japonii w
bardzo szybkim tempie. Od początku mowa
była o wydaniu pełnego albumu, więc "Cyberblade"
będzie również wydany w Japonii, w
specjalnej edycji z bonusowymi kawałkami -
Japończycy kochają bonusy, to już niemal
tradycja. Otrzymujemy sporo wiadomości od
fanów z Japonii, którzy dziękują nam za dobrą
muzę i hołd jaki oddajemy historii ich kraju.
14
SHADOW WARRIOR
Jest to dla nas niezły impuls do dalszego tworzenia
i działania. Japończycy są bardzo czuli
na punkcie swojego kraju, no i bezgranicznie
kochają heavy metal. Mamy tam wielu przyjaciół,
którzy nas wspierają i mamy nadzieję,
że kiedyś będziemy mieli okazję podziękować
im osobiście za to wsparcie, które nam okazali.
Czytałam wywiad "Słychać ich nawet w
Japonii". Dziś, gdy metal nie jest już przejawem
buntu, taki artykuł w zwykłym dzienniku
nie różni się od prezentacji jazzowej
ekipy. Jak się czujecie na myśl, że jakaś przypadkowa
osoba zainteresuje się Shadow
Warrior i to przez Was pozna heavy metal?
To był chyba pierwszy wywiad ever, jakiego
udzieliliśmy pod nazwą Shadow Warrior.
Wywiad przeprowadzał redaktor Krzysiek
Kurasiewicz, jedna z pierwszych osób, która
zainteresowała się naszym zespołem i zaoferowała
swoje wsparcie. W Dzienniku Wschodnim
Krzysiek ma swoją rubrykę, w której
prezentuje lokalne zespoły, głównie z nurtu
cięższego grania. Była to wówczas fajna okazja
do zaprezentowania się, zwłaszcza że wtedy
naprawdę niewiele jeszcze o nas było słychać.
Natomiast nie mam problemu z tym, że
ktoś czytając taki artykuł złapie bakcyla na
heavy metal. Jeśli choć jedna osoba dzięki
temu wywiadowi zdecydowała się odsłuchać
nasz materiał i sprawiło jej to radość, to mogę
być z tego tylko zadowolony. Pamiętam, że w
komentarzach pod internetową wersją tego
artykułu ktoś napisał, że nie miał nawet pojęcia,
że taką muzykę można grać na Lubelszczyźnie,
z której pochodzimy. Więc chyba
artykuł spełnił swoją funkcję.
Marcin, zdradziłeś że to Zdzisław zachęcił
Cię do założenia Shadow Warrior mówiąc,
że... nudzi mu się. Można więc powiedzieć,
że Shadow Warrior powstał "z nudów"?
(śmiech)
To byłoby zbyt proste wytłumaczenie
(śmiech). Jak zapewne wiesz, ze Zdziśkiem
graliśmy swego czasu razem w zespole Black
Velvet Band. To było takie folk/doom metalowe
granie, szło nam całkiem nieźle, wydaliśmy
dwie płyty i EP, przymierzaliśmy się do
robienia trzeciej płyty, no ale w pewnym momencie
zaczęły się kwasy i radość grania przerodziła
się w niewyobrażalną udrękę - przynajmniej
dla mnie. Był to też okres, w którym na
świat przyszła moja córka, więc postanowiłem
się wycofać - po prostu. Myślałem wtedy, że
jest to koniec mojej muzycznej drogi, byłem
już tym wszystkim cholernie zmęczony -
wiesz, BvB założyłem w 2008 roku i mozolnie
budowałem ten zespół z innymi muzykami, aż
w końcu doszliśmy do rozstaju, który bardzo
mnie wtedy zdemotywował. Możesz to sobie
pewnie wyobrazić, coś, w co wkładasz wiele
swojej kreatywności, wysiłku, wolnego czasu i
energii, nagle się rozpada. Będąc zupełnie
szczerym, nie miałem żadnego pomysłu na
siebie jeśli chodzi o mnie jako muzyka metalowego
i powoli nawet zacząłem się godzić z
tym, że na scenie to już raczej nie stanę.
Owszem, cały czas grałem na gitarze, ale były
to zwykle kołysanki. które śpiewałem córce,
albo jakieś rzeczy do ogniska jak w ciepłe, letnie
wieczory siedzieliśmy z rodziną na działce.
Ale nie było to nic, co mogło wiązać się z
nowym projektem czy powrotem na scenę. Ale
był Zdzich, którego śmiało mogę nazwać nie
tyle kolegą z zespołu co po prostu przyjacielem.
Często gadaliśmy przez telefon, zwykle
nie zobowiązująco, na zasadzie: "a słyszałeś
nowy Judas Priest?" - "no, zajebisty, a co tam u
Twojej żony?"- i tak dalej. I on, po tym jak
również odszedł z Black Velvet Band w 2018
roku, czyli jakiś rok po mnie, zaczął mnie
namawiać, żeby coś znów razem pograć, bo on
również nie zaangażował się w żaden projekt,
a dawno temu rozmawialiśmy, że jeśli coś by
poszło nie tak, to na pewno chcielibyśmy dalej
razem grać. Ja na początku odmawiałem, bo
autentycznie nie miałem na to ani ochoty, ani
pomysłu, ale Zdzisiek był wyjątkowo upierdliwy
(śmiech). W końcu zgodziłem się spotkać
i o tym porozmawiać, a ostatecznie zmotywowała
mnie do tego moja żona, która powiedziała
coś w stylu "idź i załóżcie już tę kapelę, bo
prędzej czy później i tak Cię zacznie nosić z braku
grania" (śmiech). Jak już zaczęliśmy grać, to
zdałem sobie sprawę, że faktycznie bardzo mi
tego brakowało - nie grałem prawie dwa lata i
już prawie zapomniałem jakie to uczucie.
Więc jak widzisz, zganianie wszystkiego na
"nudy" to dość uproszczona wersja wydarzeń
(śmiech).
Mówiłeś też, że nie planujecie kontraktu z
wytwórnią czy grania na festiwalu. Po prostu
nagrywacie muzykę, a wszystko dzieje się
samo. Wokół coache i psychologowie krzyczą,
że trzeba planować i dążyć do zaplanowanego
celu, a Wy pokazaliście, że można
się po prostu urodzić w czepku. Naprawdę
nic nie planujecie?
To nie do końca tak. Nie wiem, czy powinienem
Ci zdradzać tajniki naszego funkcjonowania,
ale, dobra, może nikt do tego miejsca
nie doczyta (śmiech). Od początku istnienia
zespołu planowaliśmy sobie tak zwane "cele
zależne", czyli rozpisywaliśmy sobie tylko to,
co jesteśmy w stanie dokonać i osiągnąć sami,
bez angażowania osób trzecich. Wiesz, rzeczy
typu: do kwietnia 2019 będziemy mieli gotowy
materiał, który potem w maju zarejestrujemy.
Potem wiedzieliśmy, że chcemy to wydać
i tak dalej. Zespół był świeży, chcieliśmy
zobaczyć, co w ogóle z tego wyjdzie. Nie wynikało
to z naszych obaw lub zwątpienia we
własne umiejętności, ale raczej z tego, że wiele
kapel często nie mierzy sił na zamiary i potem
nadchodzi pasmo rozczarowań - że nie udało
się dostać na Wacken na przykład, bo nikt z
Wacken nie odpisał na maila (śmiech). Więc
my postanowiliśmy, że to, co możemy, to
będziemy realizować i zobaczymy gdzie nas to
zaprowadzi. A te historie z festiwalami i
współpracą z labelami wydarzyły się same. I to
funkcjonuje tak samo po dziś dzień, z tą małą
różnicą, że dziś mamy już wsparcie
Matta z Ossuary Records czy Yuhmi
ze Spiritual Beast, więc możemy ich
jednostki zawrzeć w tych celach. Opowiem
Ci taką historię: jeden gość z takiej
młodej, lokalnej kapelki zapytał
mnie kiedyś czy mam jakiś sprawdzony
sposób kontaktowania się z klubami i
labelami, bo widzi, że mamy jakieś koncerty
pobukowane i wydaną płytę i
chciał, żebym się podzielił z nim jakimś
know-how. Odpowiedziałem, że to oni
sami się ze mną skontaktowali, a ja nie
napisałem do nich ani linijki. Był bardzo
zdziwiony moją odpowiedzią, a nawet
chyba trochę rozczarowany, bo liczył, że
podam mu jakieś sprawdzone rozwiązanie
na to, jak zaistnieć i jak zainteresować
swoim bandem wydawców i agentów koncertowych.
Natomiast ja cały czas tego nie
wiem! Wiem natomiast, że zespół musi mieć
jakiś schemat zarządzania, jakieś cele, jakiś system
pracy. To trochę jak z firmą, żeby firma
zarabiała i dobrze funkcjonowała, musi być
mądrze zarządzana. Nie wiem, może to moje
doświadczenia z korpo sprawiają, że przenoszę
takie tematy na band, naprawdę nie wiem,
bo zwykle nie zastanawiam się zbyt głęboko
nad czymś, co po prostu działa. Działa i już!
Niemniej jednak wydaje mi się, że najważniejszą
rolę odgrywa w tym wszystkim muzyka,
którą tworzymy. Nawet jeśli band byłby
obstalowany super systemami do zarządzania
i wbijał case'y z gracją korposzczura, to z kiepską
muzyką nie zwojował by za wiele. I tego
się trzymajmy.
Na koniec pozwolę sobie wrócić do Satan's
Hallow. Satan's Hallow podobnie jak Wy
nagrał płytę niemal od razu po powstaniu,
ale niestety zaraz po niej się rozwiązał. Macie
jakiś zapasowy plan, żeby przypadkiem
nie iść ich śladem? (śmiech)
Na takie ewentualności nie da się chyba mieć
planu. Powiem Ci, że póki co atmosfera w zespole
jest świetna i każdy jest na maksa zaangażowany
w to, co robimy. Oczywiście, wszystkie
wydarzenia, które się dzieją, niesłychanie
nas nakręcają, więc póki koło się toczy… Nie
wiem do końca, co się stało z Satan's Hallow,
że po tak świetnym debiucie zakończyli działalność,
ale domyślam się, że poszło coś nie
tak w kwestiach personalnych. Jeśli chodzi o
Shadow Warrior, to jedyne czego mogę się
obawiać, to tego, że dopadnie nas proza życia,
która nas w pewnym momencie zablokuje.
Tego nie mogę wykluczyć, bo nie jesteśmy zawodowym
zespołem i nie utrzymujemy się z
grania. Natomiast na chwilę obecną staram się
nie zaprzątać sobie tym głowy - właśnie wydajemy
nową płytę, w kanciapie tworzymy już
materiał na następną, w perspektywie mamy
festiwale i inne atrakcje, więc… Cała naprzód!
Dzięki za poświęcony czas dla Heavy Metal
Pages. Do zobaczenia na Heliconie!
Dzięki za wywiad! Mam nadzieję, że niebawem
całe to piekło związane z zarazą się skończy
i będzie nam dane pohałasować tu i tam i
spotkać się z tymi wszystkimi ludźmi, którzy
nas wspierają!
Katarzyna "Strati" Mikosz
SHADOW WARRIOR 15
Tuż za zakrętem
Geoff Thorpe jest facetem z historią. Miłość do rocka, w nastoletnim
wieku wyrwała go z życia spędzanego z deską surfingową, kierując z Hawajów do
San Francisco. Tam brał czynny udział w formowaniu sceny pewnej dzielnicy portowej,
o której z czasem zaczęliśmy mówić jako miejscu narodzin thrash metalu.
Geoff miał szczęście być świadkiem wydarzeń historycznych. Szczęścia nieco zabrakło,
aby wywindować jego Vicious Rumors do popularność tuzów nowopowstałego
gatunku. Powód mógł być taki, że grupa thrashu nie grała. Interesowała
ich bliższa klasyce muzyka, która również miała okazję być pionierska. W ten
sposób, w cieniu swojego bardziej popularnego brata urodził się amerykański power
metal, którego zespół bohatera niniejszego tekstu był jednym z tuzów. Grupa
wraca z nowym krążkiem zatytułowanym "Celebration Decay". To świetna okazja
aby podjąć dialog z jej liderem.
równocześnie pojawiła się okazja do grania
koncertów z okazji rocznicy "Digital Dictator".
Te kilka koncertów przeciągnęło się w
półtoraroczny cykl. Mieliśmy z tego kupę
zabawy i pomogło to grupie na wiele sposobów.
Zagraliśmy 108 sztuk, co w oczywisty
sposób pozwoliło nam się zgrać z Gunnarem i
Nickiem (odpowiednio, DüGrey, Courtney,
gitara i wokal - przyp. red.). Mieliśmy trochę
zawirowań z basistami, przewinęło się ich w
ostatnich latach kilku. Obecnie gramy z gościem
ze Szwecji, nazywa się Robin Utbult i
Foto: Vicious Rumors
Zaskoczyło was tak ciepłe przyjęcie koncertów
rocznicowych? Ludzie po trzydziestu
latach nadal chcą słuchać tego materiału, to
musi ci sprawiać radość.
Byłem autentycznie wzruszony i zaszczycony
tym, że byłem częścią czegoś, co ludzie uznają
za ważne. Skoro szanują naszą muzykę i wiele
dla nich ona znaczy, to znak, że robimy to
dobrze. Fani opowiadali nam jak istotna była
to płyta dla nich czy ich znajomych. Pamiętam,
że mieliśmy niesamowitą chemię między
mną, Larym a Markiem McGee i Carlem Albertem
(ówcześni gitarzysta i wokalista grupy
- przyp. red.). Zawiesiliśmy sobie poprzeczkę
bardzo wysoko. Za każdym razem gdy zabieramy
się do nowego materiału, musimy zaharowywać
się na śmierć aby mieć pewność, że
powstanie z tego zajebista płyta. Musi ona
sprostać naszemu dziedzictwu. Mam nadzieję,
że w ten sposób ludzie będą myśleć również o
"Celebration Decay".
Jak wspominasz początki zespołu?
Założyłem Vicious Remains w 1979 roku…
Zdaje się, że mieszkałeś wtedy w Honolulu
na Hawajach?
To prawda, ale właśnie podczas wakacji tamtego
roku przeniosłem się do San Francisco.
Grupę założyłem dopiero po przeprowadzce.
Scena muzyczna tego miasta była wtedy przeogromna,
szlajałem się po tych wszystkich
klubach i salach koncertowych. Pięć razy w tygodniu
byłem na jakimś występie. Najlepsze
jest to, że na każdy z nich naprawdę przychodzili
ludzie, istniała społeczność, która wspierała
całą tę scenę. To był wyjątkowy i ekscytujący
czas aby być muzykiem. Bay Area było
wtedy interesującym i zabawnym muzycznie
miejscem, obserwowaliśmy wybuch tamtejszej
sceny. Ludzie często pytają mnie jak to wszystko
wtedy wyglądało. Zabawne, bo zespoły
takie jak Vicious Rumors, Exodus, Forbidden,
Death Angel czy Heathen, posiadające
długie kariery, wszystkie myślały, że mamy po
prostu fajną lokalną scenę muzyczną i każde
inne miasto ma pewnie swoją. Nie zdawaliśmy
sobie sprawy z tego, jak ważny ruch wtedy
tworzyliśmy. Metallica oczywiście szybko poszybowała
na szczyt, a to spowodowało, że
wszyscy staliśmy się rozpoznawalni. Niesamowite
jest to, jak wiele z tamtych zespołów
działa do dziś. Jeśli chodzi o Vicious Rumors
to nigdy nie zbankrutowaliśmy, nigdy nie przerwaliśmy
działalności. Chociaż nie, mieliśmy
przerwy na przegrupowanie, gdy zmienialiśmy
członków zespołu - musieliśmy się z nimi
ograć. Czasem zmienialiśmy też wytwórnię
płytową. Zdarzały się tragedie, sprawy życia i
śmierci. Niemniej jednak trwamy do dziś, odkąd
w wieku siedemnastu lat założyłem ten
zespół. To były naprawdę świetne czasy. Gdy
podpisaliśmy umowę ze Shrapnel Records,
na początek na pojedyncze kawałki, które
znalazły się na kompilacjach "U.S. Metal
Vol. 2" i "U.S. Metal Vol. 3", wszystko się
zaczęło na dobre. Potem przyszedł czas Roadrunner
Records w Europie, dzięki czemu nasze
dwie pierwsze płyty, "Soldiers of the
Night" i "Digital Dictator" miały poważną
dystrybucję. Czuję się zaszczycony, że mam te
wydawnictwa na koncie i mogę uczcić ich wydanie.
HMP: Vicious Rumors istnieje już ponad
czterdzieści lat. Jak udaje ci się podtrzymywać
ten płomień?
Geoff Thrope: Po prostu to ja jestem tym
płomieniem. To nie tak, że musimy się spinać,
po prostu kochamy swoją robotę. Obecnie ja i
Larry (Howe - przyp. red.), nasz perkusista,
jesteśmy najstarszymi stażem członkami zespołu.
Od zawsze staraliśmy się otaczać ludźmi,
którzy lubią działać i pragną pracować dla
grupy równie bardzo jak my. Udaje nam się
osiągnąć odpowiedni poziom satysfakcji, dlatego
nasz nowy album brzmi tak dobrze. Pracowaliśmy
ciężko, proces pisania i nagrywania
materiału był zaciekły. Jednak bawiliśmy się
przy tym świetnie, gdyż chcieliśmy stworzyć
możliwie najlepszy album heavy metalowy.
Z tego co wiem planowaliście nagrać go
wcześniej, nawet dwa lata temu, jednak trasa
wspominkowa, z okazji trzydziestej rocznicy
klasycznego "Digital Dictator", ciągle
się przedłużała.
Poprzednie wydawnictwo ukazało się cztery
lata temu, w 2016 roku. Pomyśleliśmy, że fajnie
byłoby nagrać coś w przeciągu dwóch lat.
W międzyczasie zmienił się skład zespołu, a
jest absolutnie wspaniały. Lubimy jak dużo się
dzieje i cały czas toczymy ten głaz pod górę.
Przez chwilę byliście w dużej wytwórni,
Atlantic Records. Jak się z nimi pracowało?
Było świetnie, nie mam co do tego żadnych
wątpliwości. Spotkaliśmy wtedy mnóstwo ludzi,
których byliśmy fanami. Mimo, że jestem
aktywnym muzykiem to nadal czuję się fanem,
nie wynoszę się tu ponad nikogo. Ekscytujące
czasy, wyobraź sobie, co musieliśmy
czuć, będąc częścią wytwórni, która wydawała
płyty Led Zeppelin, AC/DC i innych największych
zespołów w tej branży. Z drugiej strony,
nie był to dla nas najlepszy czas - nastąpiła
wtedy eksplozja grunge. Była to wielka zmiana
na rynku. Nirvana i Alice In Chains roznieśli
wszystko na drobny mak. Gdyby
16 VICIOUS RUMORS
Atlantic podpisało z nami umowę jakieś trzy
lata wcześniej, myślę, że nasza kariera potoczyłaby
się zupełnie inaczej. Jednak niczego
nie żałuję. Jestem szczęśliwy z tego, że moja
kariera ciągnie się już czterdzieści lat. Trzymaliśmy
się tego, co było dla nas ważne, byliśmy
w tym prawdziwi. Nie przepadliśmy, bo mieliśmy
już na koncie pięć płyt i koncertowaliśmy
na całym świecie. Dzięki temu związaliśmy
się później z mniejszymi wydawcami, nadal
wydawaliśmy płyty. Przetoczyliśmy się
przez kilka labeli, takich jak Massacre Records,
Plaint Music, Mascot Records i tak
dalej. W końcu odnaleźliśmy przystań w SPV
i współpraca ta trwa do dziś. Oczywiście, znałem
się z nimi już wcześniej. To najlepsza relacja
i współpraca, jakiej doświadczyliśmy w karierze.
Wydaliśmy z nimi już cztery płyty studyjne
oraz trochę koncertówek...
Gdy myślę o waszym zespole to w oczy rzuca
się wasza żywotność. Wspomniałeś o
tym, jak ciężkie były lata 90., wiele zespołów
przestało wtedy istnieć. Wam udało się
zachować ciągłą aktywność.
Dziękuję, takie słowa są dla mnie ważne.
Wiesz, chyba zawsze czuliśmy, że może nam
się udać, że to jest tuż z zakrętem. Nawet gdy
przeżywaliśmy gorszy okres i upadki, tworzyliśmy
plany, jak z tych problemów wyjść. Od
początku patrzyliśmy w przyszłość, zwłaszcza
ja i Larry. Przyjaźnimy się na całe życie, przeszliśmy
ze sobą już tak wiele rzeczy, że nie ma
od tego odwrotu. (śmiech) Jesteśmy jak bracia,
przeszliśmy razem przez niebo i piekło, a nasza
przyjaźń się tylko umocniła. Teraz współpracujemy
z dwójką młodszych muzyków.
Gunnar jest młodziutkim wirtuozem gitary,
ma dwadzieścia kilka lat. Gra bardzo klasycznie,
przywrócił nam coś z brzmienia, które
mieliśmy u początków. Jest w nim coś tradycyjnego,
a jednocześnie, potrafi grać nowocześnie,
ze znakomitym brzmieniem. To pozwala
nam brzmieć mocno i nie w stetryczały sposób.
Jestem zwiedziony, gdy zespoły które lubię,
z płyty na płytę grają coraz lżej. Zastanawiam
się wtedy, co się kurwa dzieje? (śmiech)
Chcemy, aby każdy album Vicious Rumors
był kurewsko zajebisty.
Wspomniałeś o Gunnarze, jak na niego
trafiłeś?
Gunnar ma najbardziej rockandrollowego ojca
na świecie. (śmiech) Jego tata jest w naszym
wieku. Odkrył talent Gunnara, gdy ten był
jeszcze bardzo młody. Wspierał go całe życie.
Każdy muzyk chciałby mieć takiego ojca.
(śmiech) Obaj są świetnymi kolesiami. Zatrudniliśmy
Gunnara gdy miał osiemnaście lat i
pojechaliśmy prosto na festiwal Bang Your
Head. Pierwszy koncert zagrał więc dla osiemnastu
tysięcy ludzi. Facet na to zasługuje, jest
świetny i bardzo pracowity. Światowej klasy
gitarzysta, który odnajduje się w bardzo wielu
stylach. Lubi ciężką i agresywną muzykę, ale
jest w stanie zagrać wszystko. Wspaniale, że
mamy go w zespole. Piszemy z nim również
muzykę. Na czterech poprzednich płytach
sam nagrywałem wszystkie gitary. Nie ma w
nich nic złego, ale tym razem chciałem większej
różnorodności. Każdy z nas, Gunnar i ja,
wykonywał swoje partie. Słychać, że to dwóch
kolesi grających razem. Zawsze to będzie brzmiało
inaczej, niż robota jednego człowieka.
Faktycznie, w partiach gitar na nowym album
słychać coś świeżego, a w każdym razie
innego niż na kilku ostatnich krążkach.
To zasługa Gunnara. Uwierzyłem w niego,
zarówno jako człowieka jak i muzyka Vicious
Rumors. Chciałem, żeby zaangażował się w
pracę zespołu tak bardzo jak tylko może. Podzieliliśmy
się swoimi partiami solowymi po
równo. Jesteśmy najlepszym gitarowym duetem
w zespole, od czasów Marka McGee.
Gunnar jest gitarzystą o zbliżonym do Marka
stylu grania. Inni gitarzyści, którzy z nami grali,
stylistycznie byli bardziej podobni do mnie,
może z wyjątkiem Steve Smythe'a. Teraz
znowu możemy grać melodie na dwie gitary i
dobrze się przy tym bawić.
Gunnar reprezentuje najmłodsze pokolenie
gitarzystów. Ciekawi mnie, jak klasyczny
heavy metal jest odbierany w USA przez
młodzież? Jakiś czas temu wydawało się, że
nastąpił renesans zainteresowania takim
graniem, przynajmniej w Europie. Jak to
wygląda w twoim kraju?
Tak jest, nie ma wątpliwości. Oczywiście, ma
to raczej podziemny charakter - w niektórych
miastach zjawisko ma większą, w innych
mniejszą skalę. Jednak zdecydowanie coś się
dzieje. Jest dużo młodych ludzi, których ciągnie
do wiekowego metalu. Dochodzi do zabawnych
sytuacji, gdy spotykamy się i wpatrując
się we mnie wielkimi oczami pytają, co się
działo w San Francisco, w 1983 roku i o inne
tego typu historie. Zawsze mnie to cieszy, staram
się opowiadać te historie najlepiej jak
umiem. Myślę, że był to specjalnie czas w muzyce,
formowały się różne formy metalu, które
wyewoluowały z hard rocka lat 70. Kiedy jakiś
zespół odniósł sukces i został zatrudniony
przez dużą wytwórnie, one jednocześnie były
zainteresowane innymi grupami do rozbudowy
swojego portfolio, grającymi co innego.
Mam wrażenie, że dziś, gdy ktoś się wybije, od
razu powstaje z pięć niemal identycznych kopii.
Możliwe, że właśnie dlatego młodzi doceniają
unikalność kapel sprzed lat i coraz częściej
sięgają po stare nagrania.
Ten wzrost zainteresowania heavy metal odnotowuje
tylko w większych miastach, czy
zjawisko nie ma charakteru zurbanizowanego?
Zdecydowanie nie chodzi tylko o wielkie aglomeracje
miejskie. Społeczność jest rozsiana w
dość zróżnicowany sposób. Niektóre ośrodki
oczywiście będą mocniejsze, na przykład Nowy
Jork, który ma silną chyba każdą scenę.
Podobnie Texas, Chicago czy niektóre miejsca
w Kalifornii. To się zmienia w ciągu lat. Zobaczymy
też jak wszystko będzie wyglądać po
zakończeniu pandemii. W końcu od miesięcy
nie odbywają się żadne koncerty. Niektóre
grupy grają w kinach dla zmotoryzowanych.
Potrafiłbyś wskazać najważniejsze momenty
swojej dotychczasowej kariery?
Zanim zacząłem Vicious Rumors wydrukowałem
tysiące wizytówek, które rozdawałem
podczas weekendowych wyjazdów do San
Francisco. Puszczałem je w klubach, sklepach
muzycznych i tym podobnych miejscach. To
najważniejsze, co wtedy zrobiłem. Wytworzyłem
iluzję tego, że mam już zespół. Po kilku
miesiącach byłem kojarzony jako "koleś z Vicious
Rumors", a nawet nie założyłem zespołu(śmiech).
Podpisanie kontraktu ze Shrapnel
Records również było czymś wielkim. Dobrze
wspominam pierwszą wyprawę do Europy,
na tournee prasowe, w 1986 roku. Koncert
na Wacken to także ogromna sprawa, która
została na zawsze w pamięci. W 2011 roku
zagraliśmy 92 koncertów w Europie, w czasach,
kiedy takich tras właściwie się już nie
grało. To była trasa klubowa, 60 sztuk, po
której zostaliśmy zaproszeni na kolejne 30
wieczorów z Hammerfall. Wróciliśmy do
tych samych miast, ale graliśmy w dużo większych
miejscach. Było wspaniale. Oczywiście
współpraca z Atlantic Records również była
udana. Świetnym wydarzeniem były pierwsze
koncerty w Japonii. Natomiast tym tragicznym,
który jednak mocno nas dotknął, była
śmierć naszego wokalisty Carla Alberta. Coś
okropnego. Aby zakończyć pozytywnie, powiem,
że dziesięcioletnia współpraca z SPV to
niesamowite doświadczenie. Trwamy nadal, o
to w tym wszystkim chodzi.
Jeśli porównasz to, jak scena metalowa wygląda
dziś z tym, jak to było w latach 80., jak
wypadnie takie porównanie?
Lata osiemdziesiąte są nie do pobicia. Przychodziło
wtedy na koncerty trochę dziewczyn
w mini spódniczkach, co raczej nie ma miejsca
dzisiaj. Były to prostsze czasy, w których
metal był wszystkim, a dziewczyny bardziej
się odstawiały (śmiech). Dzisiaj też jest dobrze,
ale świat jest dużo bardziej mrocznym i
skomplikowanym miejscem niż wtedy. Mając
to na myśli, muszę powiedzieć, że jeżeli nie
byłeś świadkiem tego, co się działo w latach
osiemdziesiątych, to masz czego żałować. Życie
było wtedy nieustanną, zajebistą imprezą.
Zastanawiałeś się kiedyś jakby wyglądało
twoje życie, gdybyś jednak nie opuścił
Honolulu?
Przyjacielu, myślałem o tym bardzo wiele razy.
Miałbym dużo ciemniejszą karnację i jakieś
dziesięć desek surfingowych. Pracowałbym
w sklepie muzycznym albo na stacji benzynowej
i surfował na falach po pięć dni w tygodniu.
Właśnie to robiłem zanim zacząłem
grać na gitarze. Wierz mi, kocham swoje życie
i to, że jestem w Vicious Rumors, ale wiem
też, że miałem wyjątkowe szczęście móc spędzić
dzieciństwo i lata nastoletnie na Hawajach.
Człowieku, byłbym surferem, bujałbym
się wszędzie w szortach i opalał na słońcu. Kochałbym
życie nad wyraz, bo Hawaje są przepięknym
miejscem. Nadal uwielbiam oglądać
filmiki z surfowania. Nigdy nie porywałem się
na wielkie fale, raczej te mniejsze. To niewiarygodne,
ale dzisiaj możesz zobaczyć szaleńców
ujeżdżających 30-sto metrowe fale. Eh,
naprawdę spędziłem piękny czas na Hawajach.
Jednak wybrałem rocknrolla. Gdy raz
wskoczysz do tej jaskini nie zechcesz z niej
wyjść.
Igor Waniurski
VICIOUS RUMORS 17
HMP: Cześć. Tytuł Waszego nowego albumu
to "United States Of Anarchy". Mamy
go traktować jako opis zastanej rzeczywistości,
czy może stan, o który walczycie?
Juan Garcia: Pierwotnie tytuł nowego albumu
miał nosić tytuł "Rise of Evil", ale otrzymaliśmy
grafikę od Edwarda Repki i postanowiliśmy
go zmienić na "United States of
Anarchy". Nowa tytuł albumu pochodzi z tekstu
utworu "Without A Cause". Pomyśleliśmy
również, że właśnie "United States of Anarchy"
będzie bardziej odpowiednim tytułem
dla naszej nowej muzyki.
Z przymrużeniem oka
Wielu młodszym czytelnikom nazwa Evil-
Dead być może jedynie gdzieś tam się o
uszy obiła, nie mniej ci, którzy thrashu
słuchają już trochę dłużej doskonale ją kojarzą.
Zespół na przełomie lat 80-tych i
90-tych wydał dwa świetnie przyjęte albumy
- "Annihilation of Civilization" z roku
1989 oraz wydany dwa lata później "The
Underworld". Potem zespół się rozpadł,
następnie próbował wrócić na scenę, ale
bez jakichś konkretniejszych rezultatów.
Wszystko wskazuje jednak, że EvilDead powraca
na dobre. Świadczy o tym niedawno wydany
trzeci album grupy o wdzięcznym tytule
"United States Of Anarchy". Przeczytajmy zatem
co na jego temat mają do powiedzenia główni zainteresowani.
zdania za pomocą naszych tekstów, teksty są
obserwacją lub dotyczą bieżących wydarzeń.
Rob Alaniz: Tak, mamy wiele tematów politycznych
i społecznych w utworach. Znaczna
część naszych tekstów na nowym albumie została
napisana w 1990 roku przez naszego
przyjaciela i współautora Boba Rangela, który
pomagał nam przy pisaniu liryk. To ironiczne,
że wciąż są aktualne w dzisiejszych czasach.
Tekst utworu "Word Of God" zdaje się być
krytycznym spojrzeniem na religie. Nie sądzisz,
że to trochę już oklepany temat jeśli
chodzi o muzykę metalową?
Rob Alaniz: Tekst jest napisany z punktu widzenia
bardzo rozgniewanego Boga. To zabawne
i obrazoburcze, że ikona dobra może być
tak obojętna i brutalna. Ale czuję, że tak właśnie
najwyższy karałby nas wszystkich, gdyby
miał swoją politykę. Zasługujemy na to, bo
pozwoliliśmy rozpieprzyć planetę. Wychowałem
się jako katolik i rozumiem z jakich powodów
bogowie chcieliby się na nas odegrać, po
prostu z czystej frustracji.
Czy przez swoje wychowanie i związane z
nim doświadczenia widzisz jakieś pozytywne
elementy podążania za religią?
Juan Garcia: Moim zdaniem, religia może
dać nadzieję w chwilach rozpaczy, może również
prowadzić kogoś w wierze duchowej. Jednak
może też służyć jako forma kontroli
mas. W zorganizowanej religii jest dobro i
wiele zła.
Rob Alaniz: Dla mnie religia jest zupełnie
bezużyteczna. Jest archaiczna, brutalna, pełna
hipokryzji i dezinformacji. Widzę, że nie wyszło
z niej nic dobrego. Czuję, że powinniśmy
ją zlikwidować. Jednak, czy to uszczęśliwia ludzi?
Czy to na nich dobrze wpływa? Niemniej
nie próbujcie wepchnąć mi jej do gardła.
Jestem zmęczony postawą wysokich i potężnych
osobistości, które każą mi "rób, co mówię,
a nie jak ja to robię". Zdecydowanie czas
na zmiany. Opodatkować kościoły!
Rob Alaniz: Tak, idealnie pasuje do obecnej
sytuacji USA i świata. Chociaż należy go traktować
z przymrużeniem oka, słowem niezbyt
poważne.
Kontynując temat, czym dla Was jest anarchia?
Juan Garcia: Nieład, chaos, powstanie... jednak
mam nadzieję na pozytywne zmiany.
Rob Alaniz: Anarchia jest opisywana jako całkowity
chaos, stan bezprawia. Z podziałem i
empatią, najlepiej oddaje to, przed czym stoją
obecnie Stany Zjednoczone.
18 EVILDEAD
Foto: Evildead
Litera "S" w tytule jest zapisana w formie
znaku dolara amerykańskiego ("$"). To pstryczek
wymierzony w kapitalizm i konsumpcyjny
styl życia? Czy nie widzicie dobrych
stron w takim podejściu do życia.
Juan Garcia: Rob, nasz perkusista, chciał
umieścić w tytule znak dolara. Pieniądze reprezentują
władzę, a wielu ludzi postrzega
Amerykę jako potężny kraj. Nie mamy na myśli
żadnej krytyki kapitalizmu. Myślę, że zależy
to od twojej interpretacji i postrzegania, a
nie od naszego zamiaru krytykowania. W każdej
ideologii jest dobro i zło. Cywilizacje pojawiały
się i znikały, powstawały i upadały.
Nasza ewolucja jako gatunku jest oparta na
tym, jak traktujemy naszą planetę. Chcielibyśmy
oczywiście widzieć rozkwit większego dobra
dla wszystkich.
Rob Alaniz: Ponownie, wszystko to ma na
celu zdefiniowanie stanu świata, ale z przymrużeniem
oka. Do tej pory Stany Zjednoczone
określano jako supermocarstwem. Niestety ze
względu na obecną administrację większość
świata traktuje nas teraz jak kiepski żart. Kapitalizm
niekoniecznie jest złą rzeczą, o ile
jest trzymany w ryzach.
Czy pisząc teksty staraliście się oddać obecną
sytuacje na świecie, czy może chcieliście
im nadać bardziej ponadczasowe znaczenie?
Juan Garcia: Nikomu nie chcemy głosić kazań
ani nie próbujemy wpływać na zmianę
Pomówmy o utworze "Napoleon Complex".
Znasz ludzi, którym można tą przypadłość
przypisać? W Polsce mamy takiego jednego.
Rob Alaniz: Syndrom ten opiera się na pewnym
radykalnym przywódcy, ale może również
odnosić się do wielu innych szalonych i
przesiąkniętych złem polityków i przywódców
z kilku ostatnich kilku lat. Prawdziwy sens
słów z "Napoleon Complex" jest taki, że to teoretyczny
kompleks niższości przypisywany
zwykle osobom niskiego wzrostu. Charakteryzuje
się agresywnym zachowaniem społecznym,
typu permanentne kłamstwa, i niesie
ze sobą sugestię, że takie postępowanie kompensuje
fizyczne lub społeczne wady delikwenta.
Powiedziałeś już, że autorem okładki jest
Edward J. Repka. Co wam się podoba w jego
pracach?
Juan Garcia: Edward Repka dawno temu
stworzył nasze dwie okładki do albumów studyjnych,
więc powierzenie mu przygotowania
nowej okładki wydawało się właściwe. Koncepcja
okładki jest luźno oparta na filmie, który
zainspirował nas w przeszłości. Film z połowy
lat siedemdziesiątych pod tytułem "Soylent
Green" ("Zielona pożywka" 1973) dał nam
wstępny pomysł na okładkę albumu. Niewielki
wpływ wywarły na nas także zamieszki w
Los Angeles z 1992 roku. Jak na ironię, wraz z
tworzeniem okładki w Ameryce rozpętało się
piekło.
Rob Alaniz: Ed Repka wykonał niesamowitą
robotę na okładce do "United States of Anarchy".
Spodziewam się, że ten obraz pobudzi i
spowoduje wiele spornych dyskusji. To bardzo
mocny i aktualny obraz. Jedna z jego najlepszych
dotychczasowych okładek. Moim
skromnym zdaniem.
Brzmienie albumu jest bardzo oldschoolowe.
Słuchając go mam wrażenie, że powstał
mniej więcej w połowie la 80-tych.
Juan Garcia: Wiele pomysłów na utwory i gotowe
już kawałki zostały napisane na początku
lat 90-tych. Po prostu zawsze staramy się
pisać jak najlepsze kompozycje. Jedynym naszym
zamiarem było stworzenie świetnego albumu.
Nasz styl thrash metalu ma bez wątpienia
klasyczny charakter i myślę, że nasz producent
Bill Metoyer wykonał znakomitą robotę,
wyłapując jego brzmienie.
Rob Alaniz: Większość utworów napisaliśmy
z Albertem w 1990 roku. Udowadnia to, że
dobra kompozycja jest w stanie przetrwać
wszystko.
Wiem, że minął już szmat czasu, ale może
pamiętacie okoliczności powstania tych
utworów?
Juan Garcia: Najważniejsze było to, że przed
nagraniem mieliśmy okazję sprawdzić materiał
na żywo. W czasie występów, celowo graliśmy
nowe utwory, okazało się, że nowy materiał
został dobrze przyjęty przez publiczność.
To dało nam informację, że z nową muzyką
zmierzamy w dobrym kierunku. Nie spieszyliśmy
się nagrywając ten album, byliśmy bardzo
skupieni na tym, co chcieliśmy osiągnąć.
Rob Alaniz: Jak powiedziałem, większość z
nich napisaliśmy z Albertem, zanim zespół
się zreformował. Kawałek "Seed of Doubt" to
jedna z nowszych kompozycji. Natomioast
"War Dance" jest połączeniem dwóch starszych
utworów z naszego poprzedniego zespołu
Rise.
Nagraliście własną wersję "Planet Claire"
zespołu The B52. Skąd ten pomysł?
Juan Garcia: Potrzebowaliśmy bonusowego
utworu, a "Planet Claire" była piosenką, którą
zawsze chcieliśmy przearanżować. Wydawało
się, że będzie trudno zrobić z niej naszą wersję
i dodać jej ciężaru. Bawiliśmy się dobrze z
Foto: Evildead
tą piosenką i myślę, że w końcu wyszła naprawdę
dobrze.
Rob Alaniz: Kilku członków zespołu to od
dawna fani The B52. Planowaliśmy nagrać to
na nasz debiutancki album, ale to się wtedy
nie wydarzyło. Cieszę się, że się doczekaliśmy.
To bardzo wyjątkowa wersja, która okazała się
lepsza niż się spodziewałem.
Czy na "United States Of Anarchy" są
utwory, które uważasz za lepsze od pozostałych?
Rob Alaniz: Muszę powiedzieć, że wszystkie
na swój sposób są świetne. Wolę słuchać ich
jako całość niż osobno. Ale wszystkie mogą
istnieć samodzielnie.
Juan Garcia: "Napoleon Complex" to świetna
kawałek do grania na żywo. Podobnie jak
"Greenhouse" i "Blasphemy Divine". Jeśli chodzi
o single promujące nowy album. W dniu
18 września 2020r. wydaliśmy singiel i teledysk
do utworu "The Descending". Natomiast
od 16 października 2020r. dostępny jest drugi
singiel i teledysk do utworu "Word of God".
Ukazał się tuż przed premierą naszej płyty 30
października 2020r.
Czy mimo sytuacji na świecie macie jakieś
plany odnośnie koncertów?
Juan Garcia: W tej chwili nie mamy planów
Foto: Evildead
koncertowych, jednak planujemy jakąś transmisję
na żywo, aby promować nasz nowy album.
Więcej wiadomości na ten temat będzie,
gdy ustalimy szczegóły. Planujemy stworzyć
dobry zestaw muzyki na żywo i dołączyć nowe
utwory.
Rob Alaniz: Tak. Nie wytrzymując tej całej
pandemii, jesteśmy w trakcie podpisywania
umowy z europejską agencją koncertową, więc
zdecydowanie planujemy wyjechać za granicę,
gdy tylko nam na to sytuacja pozwoli. Nie możemy
się doczekać!
Poza EvilDead gracie także w zespole Anger
of Arts. Nie boicie się, że może to trochę kolidować?
Rob Alaniz: Ja i Albert gramy także w Anger
As Art ze Stevem Gainesem. Dopóki możemy
wszystko odpowiednio zaplanować, nie
widzę powodu, dla którego nie moglibyśmy
kontynuować obu formacji. Jednak EvilDead
jest priorytetem.
Wyobraźcie sobie, że jesteście młodym,
dopiero zaczynającym zespołem. Czy Wasza
muzyka tworzona dzisiaj brzmiała by tak
samo?
Juan Garcia: Myślę, że jedyną różnicą byłoby
prawdopodobnie to, że każdy kawałek byłby
znacznie szybszy! Trudno to sobie jednak wyobrazić.
Nasze utwory miałyby prawdopodobnie
rzadszą strukturę, ale czuję, że byłyby dobrze
wykonane.
Rob Alaniz: Tak, nie sądzę, żeby nasze kawałki
były napisane z taką pewnością bez naszego
wieloletniego doświadczenia. Trudno
powiedzieć, gdzie byśmy byli, gdybyśmy dopiero
zaczynali.
Dzięki za rozmowę...
Juan Garcia: Dziękujemy za zainteresowanie
EvilDead i koniecznie sprawdźcie nasz nowy
album "United States of Anarchy". Na albumie
jest wiele znaczących utworów, nad których
stworzeniem ciężko pracowaliśmy ku
chwale fanów metalu. Odwiedźcie nas na
Facebooku
Rob Alaniz: Dziękujemy za wsparcie i mamy
nadzieję, że nowy album przypadnie wam do
gustu. Mam również nadzieję, że kiedyś zobaczę
was wszystkich w trasie. Trzymajcie się
zdrowo!
Bartek Kuczak
EVILDEAD
19
Pobudka świadomości, herbata z miodem i olewanie zasad
Heathen powrócił na scenę w mocnym stylu. Nowy album o dość tajemniczym
tytule "Empire of the Blind" może nieźle namieszać na rynku wydawniczym
i znaleźć się w różnych tegorocznych podsumowaniach. Kragen Lum od
2007 roku będący gitarzystą Heathen opowiedział nam nie tylko o powstaniu
wspomnianego albumu, ale także o kilku interesujących faktach z historii zespołu.
HMP: Witaj Kragen. Powiedz mi proszę,
jak to jest wrócić do studia po dziesięciu latach
przerwy?
Kragen Lum: To wspaniałe uczucie. Minęło
kupę czasu!
Co się w ogóle z Wami działo po wydaniu
"The Evolution Of Chaos"?
Cóż, koncertowaliśmy w ramach trasy promującej
"Evolution of Chaos",
co zajęło nam około trzy lata. Podpisaliśmy
kontrakt z Nuclear Blast w 2012 roku
i od razu zacząłem pracować nad nową muzyką.
Do 2014 roku - pomiędzy trasami
Heathen - miałem napisane mniej więcej połowę
materiału na nowy album. Potem poproszono
mnie o zastąpienie Gary'ego Holta
w Exodus, i przez to wsiąkłem na kilka następnych
lat. Harmonogram trasy koncertowej
Exodus był tak bardzo napięty, że dopiero
w zeszłym roku naprawdę mieliśmy
wystarczająco dużo czasu, aby skończyć pisać
i nagrywać nowy album Heathen.
Tytuł Waszego nowego wydawnictwa
to "Empire Of The Blind".
Czy to opis współczesnego społeczeństwa?
"Empire Of the Blind" to po części
opis naszego współczesnego społeczeństwa,
a po części ostrzeżenie przed
tym, czym mogłoby się stać, gdybyśmy
nie byli świadomi tego, co się wokół
nas dzieje. To potępienie manipulacji
ludźmi poprzez propagandę w konwencjonalnych
mediach i mediach społecznościowych
oraz jej wpływu na społeczeństwo.
To swego rodzaju pobudka
dla tych, którzy nie są świadomi
tego, co się dzieje.
Bardzo spodobał mi się utwór tytułowy,
szczególnie harmonie gitarowe.
Utwór tytułowy był właściwie
ostatnim utworem ukończonym na
nowy album. To była pierwsza kompozycja,
której wersje demo nagrałem
w 2012 roku, ale wymagała
więcej pracy. Wróciłem do niej i
dokonałem kilku drobnych zmian
w muzyce oraz całkowicie poprawiłem
tekst. Następnie dołożyłem
dodatkową partię gitar, które
nadały utworowi epickiego charakteru.
Cała środkowa sekcja
jest w zasadzie mroczna i chaotyczna,
po niej następuje melodyjne
solo i część harmonijna,
aby nadać utworowi napięcie,
i żeby w końcu zwolnić.
Kolejny ciekawy utwór to
"Sun In My Hand". Znacznie
się różni od reszty albumu.
"Sun In My Hand" również był
jednym z kawałków, który znalazł
się we wcześniejszych demówkach,
ale ten w ogóle się nie zmienił względem
swej wczesnej wersji. W
praktyce nawet solówki są dokładnie takie
same, jak na demo. Głównym zamysłem tej
kompozycji było stworzenie mrocznej atmosfery
w tekście, ale ostatecznie ma on pozytywne
przesłanie. Chodzi o podróż, którą odbywamy
w życiu, która czasami może być
trudna. Na koniec dnia musimy wiedzieć, że
trudne czasy są konieczne po to, abyśmy mogli
dojść do słonecznych dni i osiągnąć swoje
cele.
Na albumie znalazła się także ballada
"Shrine Of Apathy". Często słyszę głosy,
że takie kawałki nie powinny być tworzone
przez thrash metalowe zespoły. Z drugiej
strony zaś taka Metallica paradoksalnie powszechnie
znana jest właśnie z ballad, które
tworzyła jeszcze za czasów, gdy nikt nie
miał wątpliwości, że są oni thrashowym zespole.
Wygląda na to, że w dzisiejszych czasach w
thrashu obowiązuje wiele "zasad". Ale na początku
thrash metal polegał właśnie na łamaniu
tych zasad. Zespoły grały to, co dla nich
brzmiało dobrze, bez względu na to, czy było
to szybkie, ciężkie, niosło dysonans czy też
było melodyjne. Heathen zawsze był zespołem,
który robił wszystko, co przychodziło
mu naturalnie i dla niego było dobre. Tworząc
"Shrine Of Apathy" chcieliśmy napisać
klasyczną balladę w taki sposób abyś poczuł
coś słuchając jej. Utwór ten jest hołdem dla
przyjaciół i członków rodziny, których straciliśmy
w ostatnich latach. Wokal Davida jest
niesamowity i wszyscy jesteśmy bardzo zadowoleni
ze sposobu, w jaki to wyszło.
Riff "Devour" jak dla mnie ma pewne odwołania
do muzyki industrialnej.
Osobiście nie słyszę w "Devour" niczego industrialnego
pod względem muzycznym. Być
może to sample Jima Jonesa w środku utworu
powodują takie wrażenie. Kiedy tworzyłem
wersję demo, wszystkim podobał się sposób,
w jaki brzmiał ten kawałek. Jak powiedziałem
wcześniej, tak naprawdę nie przestrzegamy
zasad.
"A fine Red Mist" to zaś utwór instrumentalny.
Skąd ten pomysł?
Zawsze chciałem zrobić klasyczny instrumentalny
kawałek, w którym element muzyczny
(w tym przypadku gitara) zastępuje wokale.
W ten sposób wciąż miało brzmieć jak
normalny "utwór". Jednocześnie chciałem dołączyć
solową partię w stylu "shred". Moim
marzeniem było stworzyć coś w stylu "Bay
Area Shred-Off" z udziałem moich ulubionych
gitarzystów z tej sceny. Zadzwoniłem
do Gary'ego Holta, Ricka Hunolta oraz
Douga Piercy'ego, aby sprawdzić, czy byliby
zainteresowani zagraniem w tym kawałku.
Wszyscy zgodzili się, więc stworzyłem sekcję
gitarową, która zawiera kompromis dla oryginalnego
gitarowego H-Teamu z Exodus i
oryginalnego duetu gitarowego Heathen,
składającego się z Lee (Altus) i Douga (Piercy).
Wyszło to naprawdę świetnie i ten pomysł
jest dla mnie główną atrakcją albumu,
zwłaszcza, że wielu moich bohaterów z Bay
Area gra razem w jednym utworze.
Co z warstwą liryczną? Czy "Empire Of
The Blind" to concept album?
Istnieje kilka motywów muzycznych i liry-
20
HEATHEN
cznych, które przewijają się przez cały album,
ale "Empire of the Blind" nie jest albumem
koncepcyjnym. W tekstach utworów
"The Blight", "Empire of the Blind" i "The
Gods Divide" pojawia się kilka tematów społecznych
i politycznych, które dotyczą manipulacji
ludźmi poprzez propagandę w normalnych
mediach i mediach społecznościowych
oraz ich wpływu na społeczeństwo. Są
też bardziej osobiste teksty o osiągnięciu celów
życiowych ("Sun In My Hand"), stawieniu
czoła swojej śmiertelności ("In Black") i
doświadczeniu utraty ukochanej osoby
("Shrine of Apathy"). Na tej płycie jest duża
różnorodność tekstów i muzyki.
Jaką symbolikę zawiera okładka albumu?
Okładka albumu jest w zasadzie przedstawieniem
imperium w ruinach z gigantyczną czaszką
na pierwszym planie, jakby był częścią
gigantycznego posągu. Czaszka z zawiązanymi
oczami przedstawia imperium ślepców,
które upadło. To sięga do idei manipulacji
społeczeństwem poprzez propagandę we
wszystkich mediach oraz tego, jaki może być
efekt końcowy. Travis Smith potrafił to doskonale
wyobrazić sobie finalizując to na
okładce naszego albumu.
David jest w naprawdę świetnej formie wokalnej.
Wiesz może w jaki sposób dba o
głos?
David bardzo o siebie troszczy się pod każdym
względem. Jego głos to naturalny dar.
Od czasu do czasu wykonuje ćwiczenia wokalne
i w razie potrzeby pije herbatę z miodem,
ale ogólnie jest obdarowany świetnym
zestawem strun głosowych!
Macie nowego perkusistę Jima DeMaria.
Jak trafił do Heathen?
Znamy Jima od wielu lat i koncertowaliśmy
wspólnie, kiedy grał w Generation Kill. Jest
świetnym perkusistą i jeszcze lepszym kompanem.
Większość muzyki była już gotowa,
gdy Jim dołączył do zespołu, ale wykonał
niesamowitą robotę, ucząc się całego materiału
i dając zabójczy występ w studiu.
Wszyscy jesteśmy bardzo szczęśliwi, że jest z
nami w zespole.
To nie jedyny nowy muzyk w Heathen.
Wasze szeregi zasilił także basista Jason
Mirza.
Znałem Jasona wcześniej. We wczesnych latach
90-tych grał w Psychosis, zanim przeniósł
się do Los Angeles. Tam go poznałem,
mieszkał w Bay Area i znał Davida i chłopaków.
Zawsze był wielkim fanem Heathen,
nawet przyszedł na koncert w 2013 roku,
gdzie graliśmy razem z Death Angel. Jest
świetnym basistą i wspaniałym przyjacielem,
więc cieszymy się, że jest z nami.
Wydanie nowego albumu w obecnych czasach
może się wiązać ze sporymi ograniczeniami,
jeśli chodzi o promocję. Myślę tutaj
o koncertowaniu. Jak zamierzacie sobie z
tym radzić?
Cóż, mieliśmy wybór. Moglibyśmy albo
wstrzymać wydanie albumu, dopóki nie będziemy
mogli koncertować i sprawić, by nasi
fani poczekali dłużej, albo wydać go w momencie,
gdy ludzie najbardziej potrzebują
rozrywki. To z pewnością niezbadane wody,
że tak powiem, wydanie albumu podczas
pandemii bez możliwości koncertowania.
Zrobimy wszystko, co w naszej mocy, aby w
tym czasie jak najlepiej promować album.
Zdarzyło się już Wam zawiesić działalność
na całe dziewięć lat. Co było powodem tego
kroku?
Kiedy wyszedł album "Victims Of Deception",
stał się ofiarą swego rodzaju złego wyczucia
czasu. Grunge i bardziej rytmiczny
metal, jak Pantera i Sepultura ery "Chaos
AD", stawały się coraz bardziej popularne.
Chociaż "Victims..." jest teraz uwielbiany
Foto: Heathen
przez fanów, wtedy nie odniósł wielkiego
sukcesu. Przez kilka następnych lat zespół
miał problemy stanąć na nogach i ostatecznie
zaproponowano Lee występy z niemieckim
zespołem Die Krupps. Grał u nich kilka lat.
Heathen przestał funkcjonować jako zespół,
dopóki nie spotkaliśmy się ponownie, by
wziąć udział w koncercie charytatywnym
Thrash Of The Titans (dla Chucka Billy'ego
i Chucka Schuldinera). To był naprawdę katalizator,
który sprawił, że znowu zaczęliśmy
grać razem.
Gracie thrash metal, jednak wśród swoich
inspiracji wymieniasz takie kapele, jak Thin
Lizzy oraz Queen.
Thin Lizzy, Rainbow, Queen, Tygers Of
Pan Tang… Wszystkie te zespoły w pewnym
stopniu inspirowały lub miały wpływ
na Heathen. Heathen to po części thrash z
Bay Area uformowany w kawałki z epickim
klimatem oraz harmoniami wyżej wymienionych
zespołów. Na tym etapie to wszystko
jest DNA Heathen.
W 2005 roku po Waszym powrocie na scenę
nagraliście demo, które zostało rozesłane do
wielu wytwórni. Zakończyło się to ostatecznie
kontraktem z Mascot Records. To
była wówczas najkorzystniejsza oferta, czy
też zdecydowały o tym inne względy?
Demo z 2005 roku wzbudziło duże zainteresowanie
zespołem ze strony wytwórni. Mieliśmy
wiele oferty, w tym z Mascot Records
i Nuclear Blast. Z perspektywy czasu byłoby
lepiej, gdyby zespół w tamtym czasie podpisał
kontrakt z Nuclear Blast, ponieważ oni
naprawdę wiedzą, jak wypromować metalowy
album by trafił do właściwych odbiorców.
Mascot wykonał dobrą robotę przy wydaniu
albumu, ale było wielu fanów Heathen, którzy
nie wiedzieli o nim do momentu, kiedy
zaczęliśmy promować nowy album wraz z
Nuclear Blast.
A jak żeście trafili pod skrzydła Nuclear
Blast?
Nuclear Blast jest świetny. Od wielu lat znamy
i przyjaźnimy się z wieloma osobami z
wytwórni. Mamy świetne relacje i bardzo łatwo
z nimi pracować. Pracuje tam wielu
wspaniałych ludzi i naprawdę są najlepsi w
tym, co robią. Mamy nadzieję, że jeszcze
przez długi czas będziemy kontynuować
współpracę z Nuclear Blast.
Dziękuję za ten wywiad w imieniu redakcji
i czytelników HMP.
Również dziękuję za rozmowę! Dla tych, którzy
czytają, sprawdźcie nowe single Heathen,
"The Blight" i "Empire of the Blind" oraz
szukajcie nowego albumu, który został wydany
18 września! Nie możemy się doczekać
trasy koncertowej, zrobimy to, gdy tylko będzie
to możliwe. Do tego czasu śledźcie zespół
na Facebooku, Instagramie i YouTube!
Trzymajcie się zdrowo!
Bartek Kuczak
HEATHEN 21
HMP: Cześć. Na początku chciałem Wam
pogratulować nowego albumu "Entangled
in Sin". Powiedz mi proszę czy ten tytuł ma
jakieś szczególne znaczenie?
Dan Watson: Znaczenie tytułu "Entangled
in Sin" ma na celu wyjaśnienie i zakwestionowanie
katolickiej tezy, że wszyscy jesteśmy
urodzonymi grzesznikami i dlatego potrzebujemy
ich boga i religii. Ale nie staram się
wyróżniać tylko katolicyzmu, absurdem są
dla mnie wszystkie zorganizowane religie.
Już sama okładka dla niektórych może być
Wrogowie samych siebie
Chyba nie trzeba nikogo przekonywać, że katolicki kler nie ma ostatnio
pozytywnego "pijaru" w naszym pięknym kraju. Mimo, iż oficjalnie mówi się, że
ponad 90% w jakiś tam sposób z katolicyzmem jest związana, co swoją drogą jest
swoistym paradoksem. Albo pokazuje, że faktycznie to wcale nie jest wspomniane
90%, Lecz znacznie mniej. Mniejsza z tym. Negatywne postrzeganie kleru jak
pokazuje zespół Hexx doszło także do Stanów Zjednoczonych, kraju w którym
instytucja kościelna ma znacznie mniejszy wpływ społeczny niż w Polsce.
Dlaczego zespół zdecydował się poruszyć ten temat opowiedział nam gitarzysta
grupy Dan Watson.
Chcieliście, by teksty na tym albumie miały
głębsze przesłanie niż te na "Wrath Of The
Reaper". Co chcieliście tym razem przekazać
słuchaczowi?
Większość inspiracji dla tekstów na tym albumie
pochodziła z moich badań i studiów
nad religią, teologią i ateizmem. Niektóre z
utworów dotyczą spraw bardziej przyziemnych,
jak "A Touch Of The Creature", który
opowiada o walce alkoholików z alkoholizmem.
Treść "Over But The Bleeding" mowi o
tym, że niektórzy pozwalają swojemu umysłowi
zostać uwięzionym w przesądach i
przejść przez punkt, z którego nie ma powrotu,
ponieważ kiedy już oddałeś swój umysł i
intelekt na rzecz teologii, na zawsze tracisz
zdrowy rozsądek. "Signal 30 I-5" opowiada o
śmiertelnych wypadkach samochodowych,
natomiast "Vultures Gather Round" opowiada
o zapotrzebowaniu mas na przemoc i tragedie
oraz o tym, że kontrolowane przez rząd
media z radością im to dostarczają. Reszta
kopozycji dotyczy hierokracji w kościele i tego,
jak rządy wykorzystują wiarę, religię i teologię
do manipulowania i kontrolowania
mas, które nie są w stanie nawet skromnie
myśleć krytycznie. Jak łatwo mogą wpływać
na świat fanatycznie wierzących, a nie sceptycznie
myślących ludzi.
Nowy album, podobnie jak "Wrath of the
Reaper", został wyprodukowanyprzez naszgo
rodaka Barta Gabriela, o którym już zresztą
wspomniałeś. Jak zaczęła się ta współpraca?
Bart Gabriel pomaga zespołowi i prowadzi
go odkąd wrócilismy na scenę, od ponad pięciu
lat. Odegrał kluczową rolę w podpisaniu
kontraktu z High Roller Records i miał duży
udział w procesach produkcji i przedprodukcji
obu naszych ostatnich dwóch albumów.
Tym razem położyliście większy nacisk na
preprodukcje. Co było powodem tego kroku?
Chcieliśmy po prostu nagrać najlepszą płytę
Hexx, jaką tylko mogliśmy. Dopracowanie
wszystkich szczegółów w procesie pre-produkcji
pomaga zaoszczędzić cenny czas w studiu
nagraniowym.
Foto: Hexx
obrazoburcza.
Pomysł na okładkę był mój. Moją intencją
było zwrócić uwagę na coś zupełnie oczywistego.
Aby w ogóle ujawnić hipokryzję religii i
teologii. Jeśli niektórzy uznają to za obraźliwe,
powiedziałbym, że ci ludzie najprawdopodobniej
nie znają brutalnej i przesiąkniętej
krwią historii Kościoła Katolickiego i chrześcijaństwa.
A także, że ich ślepa wiara w ich
boga jest bezpośrednio odpowiedzialna za
wykorzystywanie seksualne dzieci, które ma
miejsce w kościele katolickim od samego początku
jego istnienia. Jeśli o mnie chodzi to,
jeżeli okładka tego albumu budzi twój sprzeciw,
to jesteś częścią problemu. Jeśli próbujesz
bronić Kościoł Katolicki i jego wspólnotę
przed odpowiedzialnością za tą najstraszliwszą
niesprawiedliwością wyrządzaną dzieciom,
będziesz miał krew na rękach i srasz na
swojego penisa. Ta sprawa jest nie do obrony.
Myślę, że jedynymi ludźmi, którzy uznają to
za obraźliwe, będą katolicy i pedofile… i
oczywiście katoliccy pedofile. Przywódcy
kościoła katolickiego są największym wrogiem
samych siebie. Swoimi czynami udowadniają,
że ich teologia to oszustwo. Pomyśl o
tym, jeśli chrześcijański bóg nie może lub nie
robi nic, aby jego własni kapłani sodomizowali
małe dzieci i niszczyli im życie, dla ich
własnych samolubnych przyjemności, to dlaczego
nie pomyślisz, że gówno go obchodzisz,
nie mowiąc o innych?
Możemy tam zobaczyć cztery demony
urbane w sutanny. Czemu akurat cztery?
Czy za tą liczbą kryje się jakaś symbolika?
Nie. Mój oryginalny pomysł był inspirowany
okładką albumu Kiss "Love Gun". Chciałem
aby wyglądało to tak, że czterech księży katolickich
oczekuje na fellatio od czterech
młodych ministrantów, którzy są w bieliźnie
i klęczą na kolanach. To Bart Gabriel zasugerował,
żebyśmy trochę stonowali i nie pokazywali
chłopców w bieliźnie. Jego pomysłem
było również to, aby księża katoliccy
pokazali swoje prawdziwe złe oblicze, które
ukrywają za bezspornymi maskami cnoty.
Od strony czysto muzycznej "Entangled in
Sin" jest bliższy Waszym korzeniom niż poprzednik.
Czy była to przemyślana decyzja
podjęta jeszcze zanim zaczęliście pisać ten
materiał, czy wyszło to samo podczas komponowania?
Nie wiem. Być może jestem zbyt blisko źródła,
aby dokonać obiektywnej oceny. Dla
mnie oba materiały są ścisłym odzwierciedleniem
korzeni zespołu. Na obu albumach postanowiłem
odtworzyć klimat i emocje sceny
metalowej Bay Area, jaką pamiętam z lat 80.
Czy tym razem podczas pisania utworów
wprowadziliście jakieś innowacje?
Zacząłem grać na gitarze w wieku dziewięciu
lat i wkrótce potem zacząłem pisać muzykę.
Mam teraz 59 lat... (dokładnie obliczając).
Przez lata udoskonalałem swoje podejście do
sztuki pisania utworów. Opracowałem kilka
różnych technik i formuł, które działają w
moim wypadku. Nie będę tutaj wchodził w
nudne szczegóły.
22
HEXX
Nagraliście ponownie dwa utwory, które
pierwotnie znalazły się na waszym debiucie
"No Escape". Trafiły na nowy album jako
bonusy. Skąd ten pomysł i dlaczego akurat
"Night Of Pain" oraz "Terror"?
To był pomysł Barta Gabriela, aby ponownie
nagrać dwa utwory z debiutanckiego albumu
"No Escape" z 1984 roku. Z powodu
nienajlepszej produkcji naszego pierwszego
materiału pomyśleliśmy, że fajnie byłoby ponownie
nagrać kilka bardziej znanych kawałków
z tego albumu i wydać je jako singiel
przed opublikowaniem nowej płyty. John
Marshall napisał i nagrał fantastyczne nowe
intro do naszego remake'u utworu "Terror".
"Night Of Pain" wyszło bardzo mocno, a wokale
Eddy'ego są niesamowite!
Dziś mamy do czynienia z trendem na ponowne
nagrywanie starych albumów w całości.
Rozważaliście kiedyś taki zabieg?
Nie rozważamy ponownego nagrania któregokolwiek
z naszych starych albumów. Myślę,
że wybraliśmy dwie najlepsze kompozycje
do ponownego nagrania, wspomniane
"Terror" i "Night Of Pain" z naszego debiutanckiego
albumu.
Nastąpiły u Was pewne zmiany w składzie.
Mam tu na myśli nowego basistę
Dona Wooda. Zastąpił on na tym stanowisku
Mike'a Horna. Skąd ta zmiana?
Po powrocie z Bang Your Head Festival doszliśmy
do wniosku, że najlepiej będzie wymienić
basistę. Konflikty z Mikiem Hornem
stawały się problemem i osłabiły wewnętrzną
atmosferę grupy. Wpływały także na nasze
morale. Mieliśmy szczęście, że udało nam się
nakłonić Dona Wooda do grania w zespole,
jak dotąd świetnie sobie radzi. Wszyscy
wciąż jesteśmy w dobrych stosunkach z Mikiem
i doceniamy jego wkład w rozwój grupy.
Życzymy mu powodzenia.
Foto: Hexx
Rok temu Wasz dawny basista Bill Peterson
odszedł z tego świata. Jak go wspominasz?
Nowy album jest dedykowany mojemu staremu
przyjacielowi i basiście Billowi Petersonowi.
Będziemy za nim tęsknić. Pociesza
mnie świadomość, że muzyka, którą razem
tworzyliśmy, wspólne chwile i rzeczy, których
się od niego nauczyłem, w znacznym
stopniu przyczyniły się do mojego doświadczenia
życiowego i są cennym atutem w moim
rozwoju jako człowieka. Uważam się za
lepszą osobę, dzięki temu, że go poznałem.
Miałem szczęście, że miałem go za przyjaciela
i kolegę z zespołu.
Eddy Vega to pierwszy wokalista Hexx,
który z tym zespołem nagrał więcej niż jeden
album. W latach 80-tych I na początku
90-tych na każdej Waszej płycie śpiewał
kto inny.
W naszej działalności były zawsze okoliczności
poza naszą kontrolą, które na wczesnych
albumach zmuszały nas do zmiany
wokalistów. Wolałbym trzymać się jednego,
ale to po prostu nie wyszło. Eddy jest bardziej
wyluzowany i łatwiejszy we współpracy
niż większość naszych byłych wokalistów.
Eddy sprawdził się w biznesie i udowodnił,
że jest niezastąpionym atutem zespołu.
Jak wogóle żeście go znaleźli? A może to on
znalazł Was?
Zmęczyło mnie szukanie wokalistów na każdą
płytę, więc dołączyłem do profilu Singer
Of The Month Club. Eddy był pierwszym
wokalistą, którego mi przysłali. Od tamtej
pory świetnie współpracuje się nam!
Podczas całej Waszej kariery zmienialiście
Wasz styl. Zdarzył się Wam min. flirt z
death metalem (album "Morbid Reality").
Nie chcieliście się dalej trzymać tej estetyki?
Przestaliśmy grać w stylu techniczno-deathtrashowym,
kiedy zespół rozpadł się mniej
więcej w 1995 roku. Myślałem, że wykonaliśmy
całkiem niezłą robotę, ale później odkryliśmy,
że granie power metalu jest naprawdę
naszą mocną stroną i gdzie leży nasza
pasja.
Czy po waszym powrocie na scenie zdarzało
się Wam grać na żywo jakieś kawałki
z tego albumu?
Jeśli masz na myśli "Morbid Reality", to nie.
Rozmawialiśmy o zagraniu kilku kawałków z
"Quest For Sanity" i "Morbid Reality", ale
nigdy nie wyszło to dalej niż nasze rozmowy.
Zespół zakończył działalność w 1995r.,
potem reaktywował się po osiemnastu latach
przerwy. Jak oceniasz zmiany w rynku
muzycznym, które nastąpiły po latach Waszej
nieobecności?
Zmiany są spore. Internet i epoka cyfrowa
miały ogromny wpływ na sposób, w jaki piszemy,
nagrywamy i sprzedajemy muzykę.
Myślę, że w pewnym sensie jest lepiej, ale nie
do końca. Jest jak jest. Nie mam nad tym
kontroli. Jestem teraz starym gościem i czasami
lubię robić rzeczy po staremu.
Jak Twoim zdaniem ten rynek radzi sobie w
tych trudnych czasach?
Cóż, teraz, gdy mamy ogólnoświatową pandemię,
cała muzyka na żywo została wstrzymana,
więc jest poważny problem. To oraz
ludzie, którzy pobierają muzykę za darmo i
w ten sposób nie wspierają swoich ulubionych
artystów, prawdopodobnie oznacza
śmierć branży. Przynajmniej w takiej formie,
jaką znamy.
Bartek Kuczak
Foto: Hexx
HEXX 23
HMP: US power metal na pewno nie byłby
bez Thrust tak porywającym zjawiskiem.
Co ważne nie poprzestaliście tylko na klasycznym
albumie "Fist Held High" - wiosną
2018 roku rozmawialiśmy o waszym nowym
albumie "Harvest Of Souls", a tu proszę, już
wydajecie kolejny?
Eric Claro: Thrust jest jak maszyna, jeśli
chodzi o pisanie nowego materiału. W ciągu
dwóch lat graliśmy koncerty, a jednocześnie
pracowaliśmy w studio nad nowymi pomysłami.
Zespół ma naprawdę silną motywację
pracy, która z kolei przynosi świetne utwory.
Zresztą niejako zapowiadaliście taki stan
rzeczy w tamtej rozmowie - w latach 80. nie
mogliście rozwinąć skrzydeł, więc gdy obecnie
pojawiła się taka możliwość trzeba ją
Iść do przodu
Jeszcze jakieś dwie, tak udane jak najnowsza "The Helm Of Awe", płyty i
Thrust przestanie w końcu być postrzegany tylko przez pryzmat debiutanckiego
albumu "Fist Held High". Posiadanie w dyskografii kultowego wydawnictwa na
pewno jest bowiem czymś nobilitującym, ale już nie do końca satysfakcjonującym,
szczególnie kiedy zespół złapał drugi oddech i w żadnym razie nie chce bazować
wyłącznie na przeszłości.
teraz w znacznie lepszej sytuacji, możemy iść
do przodu z naszą muzyką.
Wygląda na to, że prace nad "The Helm Of
Awe" przebiegały w bardzo naturalny sposób,
a fakt ciepłego przyjęcia poprzedniej
płyty tylko utwierdził was w przekonaniu,
że obraliście słuszny kierunek?
Byliśmy bardzo szczęśliwi z efektów jakie
przyniosła "Harvest Of Souls" oraz z wyboru
odpowiedniej wytwórni, to jest Pure Steel
Records. Myślę, że nasz rozwój i większe poczucie
entuzjazmu przy tworzeniu nowego
materiału przyniosły niesamowite rezultaty,
w ten właśnie sposób wraz z "The Helm Of
Awe" mocno poszliśmy naprzód.
W dodatku od lat dysponujecie stałym,
i znacznie ważniejszego?
Jeśli chodzi o bycie liderem zespołu, to Ronnie
Cooke jest jedynym pozostałym pierwotnym
członkiem-założycielem od momentu
powstania zespołu. Thrust jest jak rodzina i
w tej rodzinie każdy ma coś do powiedzenia,
a najlepsze w tym jest, że każda sugestia może
przynieść rozwiązanie. I myślę, że to właśnie
sprawia, że jako muzycy ciągle stajemy się
lepsi.
Konieczność stworzenia w określonym,
często dość krótkim, czasie całego materiału
na płytę bywa dla innych muzyków stresujące,
czasem wręcz przerażające. Chyba nie
miewacie takich problemów, bo zawartość
"The Helm Of Awe" świadczy o czymś zupełnie
przeciwnym?
Tak, opracowaliśmy ten materiał dość łatwo.
Czasami po prostu wpadasz w ten rytm pisania,
wtedy do realizacji i efektu końcowego
wkrada się ekscytacja. Osiągnęliśmy ten efekt
w taki sam sposób, jak przy poprzednim albumie
"Harvest Of Souls".
Wielu kompozytorów ma tak, że trudno im
rozstać się z ukończonym już utworem: ciągle
by coś w nim zmieniali, poprawiali, również
w studio nagraniowym. Też tak masz,
czy wolisz skupiać się na czymś nowym,
miast ciągle "ulepszać" coś już ukończonego?
Myślę, że najlepiej określił to Salvador Dali:
"Nie bój się doskonałości, nigdy jej nie osiągniesz".
Było sporo rzeczy na nowym albumie i na poprzednim,
gdzie czułem, że mógłbym się trochę
bardziej przyłożyć, niektóre części mógłbym
zaśpiewać inaczej lub użyć innych słów.
Ale ostateczny rezultat jest doskonały
wykorzystywać, nie ma innej opcji?
Zespół miał okazję działać w latach 80., wydaliśmy
"Fist Held High" pod szyldem świetnej
wytwórni Metal Blade Records. Thrust
miał też okazję wystąpić z takimi zespołami
jak Slayer, Judas Priest czy Michael Schenker
Group. Zespół pojawił się również na
albumie "The Best Of Metal Blade Volume
1." z takimi zespołami jak Slayer, Metal
Church, Fates Warning, Lizzy Borden itp.
Myślę, że to był inny czas. Thrust był młodym
zespołem, któremu z jakiegoś powodu
coś się przydarzało. Czasami było to na korzyść,
a czasami nie, działo się tak również w
przypadku kilku innych zespołów, które walczyły
wtedy o przetrwanie w branży. Jesteśmy
Foto: Thrust
zgranym i dobrze rozumiejącym się składem,
a to też jest ogromne ułatwienie przy tworzeniu
i nagrywaniu płyty?
Zawsze najlepiej jest mieć odpowiednią kombinację
twórczych muzyków. To bardzo pomaga,
bowiem podczas pisania muzyki wszyscy
w zespole są po tej samej stronie. Wszyscy
mamy też ten sam gust muzyczny. To sprawia,
że nagrywanie albumu jest dużo łatwiejsze.
Ron Cooke jest liderem zespołu, ale w żadnym
razie nie dyktatorem, dopuszcza
wasze pomysły, bo ego to jedno, a jak najlepsza
płyta, która pozostanie przecież po was,
można rzec, na wieki, to coś zupełnie innego
Muzyka jest więc twoim sposobem na wyrażenie
siebie, ale podchodzisz do niej bez jakiegoś
wyrachowania, ciesząc się, że możesz
się nią zajmować od tylu lat, że wena wciąż
cię nie opuszcza?
Obcowanie z muzyką w moim życiu, niezależnie
od tego, czy grasz ją na koncercie, czy
jej słuchasz, jest wybawieniem. Odpowiedzią
jest muzyka i będę jej częścią aż do śmierci.
Zostałem pobłogosławiony, mam dobrego
Pana, któremu mogę podziękować, że nadal
mogę śpiewać i występować na żywo.
Fakt, że tworzysz u boku kogoś może nie o
rozpoznawalności Slasha, Adriana Smitha
czy Dave'a Murray'a, ale jednak gitarzysty
znanego i w metalowych kręgach bardzo
znanego, jest ułatwieniem czy utrudnieniem,
daje o sobie znać presja oczekiwań
fanów?
Myślę, że dorastając i słuchając Iana Gillana,
Ronniego Jamesa Dio, Bruce'a Dickinsona,
wiedziałem, gdzie może tkwić wyzwanie.
Właśnie wtedy zdecydowałem, że nie będę
taki jak oni. Chciałem zaistnieć i śpiewać na
swój sposób i najlepiej jak potrafiłem. Tak,
robiłem covery Maiden, Priest, Dio itp.
wszystkie te kawałki z lat 80., to miało pomóc
w zbudowaniu mojego własnego stylu.
Nie, to wcale nie jest trudne, a nasi fani są
niesamowici. A jeśli są ludzie, którzy nie zgadzają
się z muzyką lub gatunkiem, który gramy
to ich sprawa. Nie możesz zadowolić
wszystkich, każdy ma swój własny gust i opinie.
24
THRUST
Mam kolegę powtarzającego: "To człowiek
gra, nie sprzęt". Potwierdzasz tę opinię?
Moim zdaniem to sprzęt, choć wy nim zarządzacie.
Jednak jakikolwiek dźwięk z niego się
wydobywa, dobry lub zły, to właśnie cały ty.
Muzycznie "The Helm Of Awe" to klasyczny
Thrust, materiał zakorzeniony w latach
80., ale nie chcieliście chyba być postrzegani
wyłącznie przez pryzmat przeszłości,
stąd mocne, surowe brzmienie, którego
pewnie nie bylibyście w stanie osiągnąć w
roku 1984?
Jakbyś patrzył w lusterko wsteczne to tak,
lata 80. już za nami. Nawet jeśli to była przeszłość,
zespół wydał kilka kultowych klasyków
z albumu "Fist Held High" na czele, który
wszyscy do dziś pamiętają, a kawałki z niego
nadal lubią śpiewać. Nie sądzę, by znowu
udało się to nam osiągnąć, a jednocześnie
Thrust to już nie ten sam zespół.
Ciągle słyszę narzekania, że kiedyś to
dopiero było super, nie to co teraz, ale przecież
pod wieloma względami życie muzyka
jest obecnie znacznie łatwiejsze, jest też
wiele narzędzi promocyjnych, niedostępnych
nie tylko w latach 80., ale i 90.?
Zgadzam się. Wciąż pamiętam Sunset Strip,
jedyne miejsce, aby przyciągnąć ludzi do
siebie. Koncerty organizowano za pośrednictwem
flyersów. W piątkowe i sobotnie wieczory
mnóstwo ludzi to robiło, po prostu wystawali
przed Rainbow, Whiskey, Gazzarri i
The Roxy i rozdawali ulotki reklamujące
swoje koncerty. Teraz to wydaje się zabawne,
ale wtedy było super. Obecnie media społecznościowe
to najlepszy sposób na autopromocję.
No i kiedyś, jak spadało się ze szczytu, to
na łeb, na szyję, kiedy teraz prawdziwych
gwiazd/gigantów, zwłaszcza w metalu jest
naprawdę mało, cała reszta nie ma co
marzyć o pozycji Maiden, Priest czy Metalliki?
W tym wypadku sie nie zgodzę. Wszechświat
i muzyka są nieskończone i nie chodzi tu o
marzenia ( te jak się ma 16 lat). Chodzi o
szczęście w tym, co robisz i co osiągasz po
drodze. Wszyscy się starzejemy, tak samo jak
zespoły, których słuchaliśmy dorastając, któregoś
dnia odejdą, ale muzyka zawsze będzie
żywa.
Wyobrażasz sobie świat metalu za kilkakilkanaście
lat, bez tych wszystkich zespołów?
Już jest pusto, umierają najwięksi jak
Ronnie James Dio, Lemmy czy niedawno
Pete Way z UFO, teraz Eddie z Van Halen
- nieodwołalnie kończy się pewna epoka i nic
na to nie poradzimy?
Tak. Aż trudno uwierzyć, że nasi rock 'n' rollowi
bohaterowie powoli umierają. To nie tylko
Ronnie James, Lemmy, Eddie Van Halen...
Całe szczęście zostawili nam dary w postaci
muzyki, która przetrwa całe życie. Któregoś
dnia wszyscy musimy zatoczyć pełne
koło.
Wasz amerykański power metal staje się
coraz bardziej epicki i do tego mroczny, co
tylko dodaje mu atrakcyjności, ale wciąż
potraficie przyłoić, tak jak choćby w "Still
Alive"? To jeden z tych utworów z efektownymi,
rozbudowanymi, gitarowymi pojedynkami
- to efekt wielu podejść czy nagranie
jednej, ale dopracowanej wcześniej wersji?
Pracując z tymi gośćmi, myślę, że mogę na to
odpowiedzieć. Najlepiej można to opisać jako
braterstwo między Angelem i Ronniem;
pracują ze sobą od wczesnych lat 90. i poznali
się nawzajem jako muzycy, poznali swoją grę
i style oraz w jaki sposób mogą podzielić
między sobą sola w utworze. "Still Alive" było
właściwie jednym z najłatwiejszych utworów,
Foto: Thrust
nad którym pracowaliśmy, nie ma w nim żadnej
ukrytej tajemnicy.
Zaskakuje też urozmaicony aranżacyjnie
utwór tytułowy ze zróżnicowanym wokalami;
czyżby to zapowiedź waszych kolejnych
kroków, skoro wieńczy album?
Myślę, że to był tylko fuks, że zdecydowałem
się zmienić mój śpiew z czystego na bardziej
brudny To również dzięki ciężkimi gitarowym
riffom, które wymyślił Angel. Spowodowały
one, że skierowałem się w stronę growlu.
Z Thrust nigdy nie wiadomo, w jakim
kierunku pójdziemy, ale rzeczywiście to cięższe
brzmienie zdaje się zawsze okazywać swoje
szpetne oblicze i daje o sobie znać.
Normalnie po wydaniu płyty zespół rusza w
trasę, albo gra chociaż pojedyncze koncerty,
ale w obecnej sytuacji trudno cokolwiek
planować - liczycie, że uda wam się promować
"The Helm Of Awe" również live, o
co ten materiał aż się prosi? Nie obawiasz
się, że płyta bez koncertów przepadnie,
nawet jeśli będzie promowana w sieci, choćby
w mediach społecznościowych?
To dziwny i smutny czas dla przemysłu muzycznego
i dla świata. Jednak najbardziej jest
mi żal ludzi związanych ze sceną, którzy ciężko
pracują, a nie dostają takiego poklasku jak
muzycy. Prawdopodobnie teraz mają o wiele
trudniej niż my, mam na myśli szefów sceny,
dźwiękowców, oświetleniowców, techników,
obsługę sceny, ochronę i wielu innych... są to
ludzie dzięki którym zespoły istnieją. Album
będzie promowany i sprzedawany niezależnie
od tego czy będziemy grać koncerty. Mamy
niesamowitą wytwórnię ze świetnym zespołem,
który sporo czasu poświęca na marketing
i promocję.
Pewnie cieszy cię powrót winylu do łask
słuchaczy, zresztą w Stanach Zjednoczonych
czarne płyty sprzedają się obecnie
znacznie lepiej od kompaktów i wciąż są
tendencje wzrostowe, ale nakład 300 LP
"The Helm Of Awe" potwierdza, że metalowy
underground rządzi się jednak swoimi
prawami?
Faktycznie znacznie lepiej jest z winylem.
Myślę, że posiadanie płyt winylowych i CD
wiąże się z silniejszym związkiem i zrozumieniem
zespołów przez fana, niż w wypadku
osób, które tylko pobierają muzykę? Tak naprawdę
wszystko zależy od wytwórni, jeśli
chodzi o płyty winylowe i CD. Myślę, że
masz rację, podziemny metal ma swoje własne
zasady.
Myślę jednak, że na tym etapie kariery jest
wam w Pure Steel Records po prostu dobrze
i nie zamienilibyście tej firmy na jakiegoś
majorsa?
Tylko my możemy określić, na jakim etapie
jest nasza kariera, jednak nikt w tej chwili nie
wie, co przyniesie przyszłość. Ale jeśli chodzi
o Pure Steel Records, to współpraca z nimi
bardzo nam się podoba: to świetna wytwórnia
z fajnymi ludźmi i wolę być z nimi, niż z dużą
wytwórnią i jakimiś dupkami.
Wojciech Chamryk & Kacper Hawryluk
THRUST 25
bardziej surowego i wściekłego klimatu. Naszą
intencją było stworzenie idealnej mieszanki
Onslaught z 1986r. i Onslaught z 2020r...
Wściekła muzyka dla wściekłych ludzi
Mimo wielkiej ilości agresji na nowej płycie Onslaught, jego główny twórca,
gitarzysta Nige Rockett, okazał się sympatycznym człowiekiem i pozytywnym
rozmówcą. Zresztą dokładnie argumentował to, skąd w tym wszystkim się ona
wzięła. O tym, w jaki sposób dawkować muzyczną przemoc oraz o tym, jak nie
zwariować w czasie wirusa i kilku innych tematach możecie przeczytać poniżej. A
jeśli czujecie się wściekli tak samo jak Nige… To tym bardziej jest to tekst dla
Was!
HMP: Witaj Nige! Dziękuję, że zgodziłeś
się poświęcić swój czas na tych parę odpowiedzi.
Jestem po odsłuchu najnowszego
materiału Onslaught. Muszę powiedzieć, że
dawno nie słuchałem tak wściekłej płyty!
Powiedz, skąd wzięła się ta złość?
Nige Rockett: Cześć Adam, jak się masz, bracie?
Cała przyjemność po mojej stronie!
Dzięki stary, naprawdę miło to słyszeć i oczywiście
taki był nasz zamiar. Po prostu z wiekiem
robię się coraz bardziej wściekły
(śmiech)! Na świecie dzieje się teraz tyle gówna,
że bardzo trudno jest zachować spokój,
więc po prostu kieruję tę energię do muzyki i
tekstów. Straciłem też całą wiarę w większość
światowych rządów, więc to staje się silnym
celem mojej nienawiści...
Rzuciłem okiem na line-up, który nagrał
"Generation Antichrist". Pojawiły się trzy
nowe twarze - wokalista David Garnett, gitarzysta
Wayne Dorman i perkusista James
Perry. Jak sądzisz, w jakim stopniu odświeżenie
składu miało wpływ na kształt
najnowszego albumu?
Nowi muzycy nie mieli zbyt dużego wpływu
na kawałki na nowy album, ale z pewnością
współtworzyli ogólne brzmienie płyty. Wayne
wniósł bardzo fajny wkład w pisanie utworów.
Jego solówki naprawdę zrobiły różnicę, są na
innym poziomie w stosunku do poprzednich
wydawnictw. Dotyczy to również Jamesa
Perry'ego i jego gry na perkusji. Naprawdę
rozwalił bank na "Generation Antichrist".
Oczywiście, posiadanie nowego frontmana
jest ważnym tematem do rozmowy, ale Dave
Garnett podniósł naszą agresję i nie różni się
zbytnio od Sy Keelera, za to wniósł do albumu
zupełnie nowy poziom brutalności.
Od ostatniego
krążka "VI" minęło aż siedem lat. To
druga w historii Onslaught najdłuższa przerwa
między wydawnictwami. Domyślam
się, że najnowszy album nie powstawał
przez cały jej czas - powiedz więc, co działo
się z grupą przez ten okres?
Album "Generation Antichrist" został napisany
i nagrany przez okres osiemnastu miesięcy.
Rozpoczęliśmy pracę w połowie 2018 roku,
więc od momentu od kiedy zaczęliśmy pisać,
był to dość szybki proces. Tak, to jest dość
długi okres między albumami, ale po wydaniu
"VI" w zasadzie koncertowaliśmy przez
ponad cztery lata. Objeżdżaliśmy z albumem
"VI" mniej więcej dwa lata. Potem był 2016
rok, czas 30-lecia albumu "The Force". Było
tak duże zapotrzebowanie ze strony fanów na
trasę koncertową i zagranie albumu "The
Force" w całości, że nie mogliśmy tego zignorować.
Jubileuszowa trasa trwała dwa pieprzone
lata ze względu na zainteresowanie. Było to
oczywiście bardzo fajne, ale przez to opóźnił
się proces tworzenia nowej płyty...
Nowy album brzmi bardzo konkretnie. Czy
podczas pisania materiału na "Generation
Antichrist", w związku ze zmianą składu,
pracowaliście inaczej niż nad poprzednimi
płytami?
Tak, chyba tak… Proces pisania był zdecydowanie
inny niż w przypadku ostatnich dwóch
albumów, które napisałem wraz z Andym
Rosserem-Daviesem (którego już nie ma).
Tę płytę skomponowałem prawie sam. Zanim
zaczęliśmy pisać przeprowadziliśmy kilka dyskusji
o kierunku, który powinniśmy obrać. Ponieważ
"VI" był prawdopodobnie naszym najbardziej
technicznym albumem, na "Generation
Antichrist" zdecydowaliśmy się na powrót
do naszych korzeni i wczesnych wpływów,
aby nadać mu
Teksty na nowej płycie wydają się być bardzo
dosadnym komentarzem na temat religii.
Czy przyczyniła się do tego jakaś konkretna
sytuacja czy to raczej ogólne poruszenie tej
kwestii i jak mogę rozumieć tytuł albumu?
Antyreligijne teksty na naszych albumach zawsze
dotyczą moich osobistych przeżyć z
przeszłości. Jako dziecko byłem zmuszony
przez kilka lat chodzić do kościoła, śpiewać
hymny, czytać Biblię i się modlić! Naprawdę
nie było to fajne, więc myślę, że rozumiesz
moje uczucia względem chrześcijaństwa… Jeśli
chodzi o tytuł albumu… Patrzę na moje
dzieci i ich przyjaciół. Żadne z nich nie interesuje
się w ogóle religią, prawdopodobnie nigdy
nawet nie dotknęli Biblii a religia na pewno
nie jest nauczana jako przedmiot w szkołach.
Z tego więc postrzegam je jako "Generation
of Antichrists"...
Skoro jesteśmy przy warstwie tekstowej -
czy obecna sytuacja na świecie nie jest dla
Ciebie doskonałym tematem na następny album
Onslaught?
(Śmiech) Tak, na pewno! A naprawdę dziwne
jest to, że album został w całości napisany, zanim
wybuchła pandemia, a teksty kilku utworów
całkowicie odnoszą się do tego, co się
dzieje! Straaaszne gówno!
Zostawmy na razie czasy najnowsze. Nige,
pamiętasz swój pierwszy raz z gitarą? Co
skłoniło Ciebie do tego, żebyś akurat sięgnął
po ten instrument?
Zdecydowanie to pamiętam. Była to gitara
mojego brata, a ja miałem około dziesięciu lat
i po prostu zająłem się muzyką. Moi rodzice
opłacili mi kilka lekcji. Nie trwało to długo,
mimo, że dobrze sobie radziłem. Facet uczył
mnie piosenek zespołu The Beatles, co nie
było w moim stylu, więc szybko straciłem zainteresowanie
i zrezygnowałem. Musiało minąć
kolejne sześć lat, zanim zacząłem grać na
poważnie.
Na pewno masz, jak każdy muzyk, swoje
inspiracje. Zdradź co motywuje Nige Rocketta
do pisania kolejnych zabójczych riffów?
Zawsze staram się, aby Onslaught pisał możliwie
najlepsze albumy. Fani nie oczekują niczego
poniżej standardu, do jakiego ich przyzwyczailiśmy,
więc cały czas są one bardzo
wysokie. Jestem bardzo konkretny, jeśli cho-
Foto: Onslaught
26
ONSLAUGHT
dzi o muzykę, którą lubię i muzykę, którą piszę.
Spędzam więc szaloną ilość czasu na doskonalenie
każdej najmniejszej części. Każda
konstrukcja riffu musi zapadać w pamięć. Inaczej,
myślę, nie ma to sensu.
Być może słyszałeś już to pytanie setki razy,
ale ciekawi mnie jak z perspektywy czasu
oceniasz swoją twórczość? Zastanawiasz
się czasem nad tym co było, czy raczej mówisz
- pieprzyć to - i ruszasz do przodu?
Nawet nie próbuję patrzeć wstecz. Nie przynosi
to niczego dobrego, więc cały czas myślimy
o przyszłości... Onslaught nigdy nie należał
do bardzo kreatywnych kapel, średnio
zajmuje nam około trzech lat aby przygotować
album. Jak dla mnie to wystarczająco.
Działamy dobrze. To dość dużo czasu na odbycie
trasy koncertowej oraz na napisanie i
nagranie nowego krążka. Zresztą, nasi fani i
tak zawsze chętnie wyczekują nowego wydawnictwa.
Nie mogę nie zapytać o dwa dość ważne
covery w karierze Onslaught. Wzięliście na
warsztat "Let There Be Rock" AC/DC, któremu
poświęciliście EP, a potem trafił na
pełny album i "Bomber" Motorhead, który
wyszedł na singlu w 2010 roku. W obu wersjach
dodaliście dużo od siebie, przez co zyskały
thrashowy sznyt. Pamiętasz, skąd
akurat ten pomysł i czy jednogłośnie przyklepane
zostały właśnie te kompozycje?
Tak, fani wydają się kochać pierwszą wersję
okładki EPki "Let There Be Rock" i okładkę
"Bomber". Obie płyty były spontanicznymi
nagraniami z dużą ilością energii i bardzo dobrą
thrash metalową atmosferą. Przydałoby
się, aby dołączyło do nas kilku znamienitych
gości... Nie, nie sądzę, żebyśmy za dużo rozmawiali
o obu wersjach szaty graficznej do
"Let There Be Rock" (śmiech)… To nie była
moja decyzja (śmiech)...
Skoro poruszyłem temat coverów to czy nie
chodzi Ci po głowie, żeby wydać pełne wydawnictwo
poświęcone Waszym ulubionym
kapelom?
Myślę, że jest to jedna z możliwości. Rozmawialiśmy
o tym w ostatnich tygodniach
i zaczęliśmy tworzyć listę potencjalnych utworów
do nagrania. To naprawdę ekscytujący pomysł,
nagrywanie utworów naszych ulubionych
zespołów, a byłoby jeszcze fajniej, gdyby
udałoby się nam zaprosić niektórych oryginalnych
muzyków do nagrań na tej płycie.
Na albumie "Sounds Of Violence" został dodany
jako bonus utwór "Angels Of Death",
który nagraliście jeszcze raz, a który oryginalnie
był na debiucie Onslaught w 1985
roku. Jak podchodzisz do wydawania pełnych
płyt, nagranych na nowo? Historia metalu
pokazuje, że niektórym nie wyszło to za
dobrze…
Fajnie jest wrócić od czasu do czasu do starego
kawałka, żeby go zaktualizować. Można by
tak rzec, szczególnie w przypadku starszej
kompozycji, o której wspomniałeś. A jeśli chodzi
o cały album? Jeśli okoliczności są sprzyjające,
to na pewno... Nie widzę jednak sensu
w ponownym nagrywaniu "klasycznego" albumu,
jeśli nie ma sposobu, aby naprawdę poprawić
oryginał. Na przykład Onslaught w
pewnym momencie, w przyszłości, ponownie
nagra album "In Search of Sanity", ponieważ
w tamtym czasie jego realizacja po prostu nie
była w porządku. Produkcja była zbyt przejrzysta,
a ogólny klimat tego albumu nie był
typowym dla Onslaught, więc będziemy
chcieli skorzystać z okazji, aby to poprawić i
przekształcić tę płytę w agresywny, mocno
uderzający thrash metalowy album, który powinien
powstać w 1989 roku.
Domyślam się, że ostatnie miesiące byłeś
zajęty, ba, pochłonięty zapewne pracą nad
"Generation Antichrist". Jednak pewnie docierały
do Ciebie informacje o stanie świata.
Jak sobie radziłeś ze świadomością globalnej
pandemii? Miałeś jakiś sposób, żeby
(śmiech) nie zwariować?
Cóż, byłem zamknięty przez cztery miesiące,
więc mogłem oglądać wiadomości w telewizji i
dokładnie wiedziałem, co się dzieje na całym
świecie. Radziłem sobie ze wszystkim w miarę
dobrze, ponieważ byłem naprawdę zajęty miksowaniem
i promowaniem nowej płyty. Nie
było czasu na nudę. Bardzo tęskniłem za piłką
nożną, ale myślę, że sporo piwek utrzymywało
mnie w skupieniu i zdrowym rozsądku
(śmiech)...
Na pewno brakuje koncertów i kontaktu z
fanami. Ten wirus nie tylko Onslaught
pokrzyżował plany występów. Może warto
w tym czasie pogrzebać w archiwum zespołu
i wydać jakieś DVD czy Blu-ray? Sądzisz,
że znalazłoby się wystarczająco dużo ciekawych
materiałów, jakimi można by nakarmić
wygłodniałych spotkania z wami na żywo
maniaków thrashu?
Tak, zdecydowanie tęsknimy za występami.
Powinniśmy teraz pojawić się na wielu fajnych
festiwalach na całym świecie, więc to ciężki
czas! Niestety nie wydaje mi się, aby pod ręką
leżały niewykorzystane materiały, zawsze
staramy się jak najlepiej wykorzystać wszystko,
co mamy interesującego w zakresie nagrań
wideo i innych. Dlatego może powinniśmy
częściej filmować gówniane ujęcia
(śmiech)? Na razie jednak musimy być cierpliwi
i zabić tego pieprzonego wirusa!
Skoro jesteśmy przy koncertach nie mogę nie
zapytać o pewien koncert z Polski. Domyślasz
się, o który chodzi?
(Śmiech) Może! Mieliśmy wiele fajnych koncertów
w Polsce i mamy wiele wspaniałych
wspomnień!
Tak, chciałem zapytać o "Live Polish Assault",
który pojawił się na DVD. Nagrywaliście
dokładnie w Walentynki w 2007 roku w
klubie Stodoła, w Warszawie. Jak wspominasz
ten koncert? Jesteś zadowolony w perspektywie
czasu z tego wydawnictwa Metal
Mind Productions?
W porządku… To był jeden z pierwszych
koncertów Onslaught po reformie, więc myślę,
że zespół był trochę zardzewiały, jeśli chodzi
o występy na żywo. Było natomiast naprawdę
fajnie dać fanom znać, że wróciliśmy...
Wiem, że bawiliśmy się świetnie w Warszawie.
Pamiętam, że było naprawdę zimno, jakieś
około -13 stopni i śnieg, a piwo było bardzo
dobre! Chociaż wydaje mi się, że "Live
Polish Assault" jest milion mil od miejsca, w
którym obecnie jest zespół, to jednak oceniam
to jako fajny kawałek muzyki. Bez wątpienia
jest na pewno historią Onslaught...
Zbliżamy się powoli do końca wywiadu.
Wróćmy jeszcze do najnowszego albumu.
Sporo z naszych czytelników również muzykuje.
Uchyl rąbka tajemnicy odnośnie tego
na czym grasz w studio, jakie instrumenty
"leżą" najlepiej i, co najważniejsze, jak poszło
Ci nagrywanie "Generation Antichrist"?
Naprawdę miło wspominam sesje nagraniową
do "Generation Antichrist". Odbyła się
w luźnej atmosferze i wszystko zrobiliśmy
dosłownie w dwa tygodnie. Na tym albumie
użyłem moje dwie główne gitary Charvel, obie
wyposażone w przetworniki Seymour Duncan
- Blackout... Następnie użyliśmy Marshalla -
JCM 900 w połączeniu z Peavey'em 5150 w
podwójnych szafkach Marshall 4x12, stąd ta
leniwa brutalność średniej klasy! Reszta to
magiczny dotyk Daniela Bergstranda i jego
miks.
Wiem, że to nie była pierwsza zmiana wokalisty
w obozie Onslaught, ale zawsze zmiana
po tylu latach nie pozostawia obojętnym.
Jak odebrałeś informację od Sy Keelera,
że ponownie odchodzi z grupy?
Wszystko odbyło sie w przyjaznej atmosferze,
było to konieczne ze względu na wszystkie
okoliczności w tamtym czasie. Rozmawialiśmy
o tej sytuacji przez kilka miesięcy i wyszło
fajnie. To było najlepsze dla Sy'a i najlepsze
dla Onslaught. Odbyło się bez konfliktów i
bez żadnego dramatu. Miejmy nadzieję, że w
przyszłości pojawi się kilka razy jako gość.
Jako, że czas kończyć, chciałem żebyś w jakiś
sobie tylko znany sposób zachęcił wszystkich
niezdecydowanych do zapoznania się z
"Generation Antichrist" i rzucił dobre słowo
dla polskich maniaków thrashu i czytelników
Heavy Metal Pages.
Wiem, że polscy metalowcy kochają bardzo
ciężką i brutalną muzę, więc "Generation
Antichrist" to idealny thrashowy album dla
Polski! To "wściekła muzyka dla wściekłych
ludzi we wściekłym świecie". Sprawdźcie to
moi przyjaciele, nie będziecie zawiedzeni,
weźcie album i przygotujcie się na przemoc!
Dziękuję raz jeszcze za możliwość zadania
tych paru pytań, gratuluję raz jeszcze świetnego
materiału i, mam nadzieję, do zobaczenia
na koncertach już niedługo! Pozdrawiam
serdecznie!
Dziękuję bracie, bardzo to doceniam, to była
dla mnie przyjemność... Bądź bezpieczny i do
zobaczenia za rok!
Adam Widełka
Tłumaczenie: Kinga Dombek
ONSLAUGHT
27
tylko, że były cyfrowo obrobione. Niestety
taśmy matki zaginęły na przestrzeni dziejów.
(śmiech)
Legenda na jubileusz
Icariota od momentu reaktywacji nie próżnuje, regularnie wydając kolejne
albumy. Ten najnowszy to "Legenda", potwierdzający, że nawet zespół ze znaczącym
już stażem na scenie może zaskoczyć czymś więcej, niż tylko kolejna płyta,
bo to bez dwóch zdań najciekawszy materiał grupy od iluś lat. W dodatku Iscariota
sprawił też niespodziankę swym starszym fanom, wydając reedycję CD pierwszego
albumu "Cosmic Paradox", wzbogaconego wcześniejszym demo "Glodgad",
więc tematów do rozmowy z wokalistą Piotrem Piecakiem nam nie zabrakło.
HMP: Licząc początki pod nazwą Blasphemer
istniejecie od 30 lat, ale takiego roku wydawniczo
jak obecny jeszcze nie mieliście,
ukazały się bowiem aż dwie płyty Iscarioty:
wznowienie debiutanckiego albumu "Cosmic
Paradox" oraz premierowy materiał "Legenda".
Sami zrobiliście sobie, a do tego i fanom,
najlepszy z możliwych prezent na ten jubileusz?
Piotr Piecak: Witaj Wojtku, szczerze powiedziawszy
pomysłodawcą ponownego wydania
"Cosmic Paradox" był Piotr Popiel, który
chciał ją wydać od dawna. Podchwyciliśmy
ten pomysł uznając, że fajnie byłoby, aby ten
materiał ponownie ujrzał światło dzienne przy
pojawią się inne, choć rzeczywistość nas nie
rozpieszcza, cieszymy się z tego co mamy, że
nadal gramy, planujemy, że metal nas bawi.
(śmiech)
W ostatnich latach większość reedycji tego
typu firmuje Thrashing Madness, ale wy postawiliście
na Defense - również dlatego, że
współpracujecie z nimi od lat, wydali też
wasz nowy album "Legenda"?
Zdecydowały względy osobiste, zawsze darzyliśmy
wielkim szacunkiem Piotra Popiela i tego
co robi, znamy się i współpracujemy od
wielu lat, jest w porządku, to Stara Gwardia.
(śmiech)
Zawartość tej płyty potwierdza, że nawet jeśli
podczas przygotowywania reedycji dawnych
materiałów pochyliliście się nad nimi
z sentymentem, to jednak o graniu death
metalu nie było już mowy, teraz tradycyjny
heavy i thrash kręcą was znacznie bardziej?
To nasza słabość, nigdy nie ukierunkowaliśmy
naszej twórczości w jeden z podgatunków
heavy metalu, mało kto wie, że moim marzeniem
było to, aby wokale na "Cosmic Paradox"
były zaśpiewane... Siłą natomiast jest to,
kocham podobnie jak i moi koledzy każdy jego
odłam, co znajduje odzwierciedlenie w naszej
twórczości.
Poprzednio było tak, że gdy wyszła "Historia
życia" pracowaliście już na kolejnym
materiałem "Upadłe królestwo", ale proces
powstawania "Legendy" był dłuższy, pewnie
również dlatego, że nie ominęły was zmiany
składu?
To prawda, w pracy twórczej nie zawsze da się
uzyskać równomierne tempo, może pojawić
się coś, co zakłóci proces tworzenia. Teraz jednak
mamy już koncepcję następnej płyty,
będą to utwory, które powstawały zaraz po
płycie "Cosmic Paradox". Chcemy uporządkować
naszą dyskografię i załatwić pewne
sprawy prawne związane z tymi utworami...
Mamy teraz skład, który jest w stanie je zagrać,
ale jak będzie zobaczymy.
okazji wydania "Legendy". Chcieliśmy także
wznowić "Historię życia", ale nie udało się tego
zrealizować ze względu na tzw. pandemię...
Kiedy ma się 20 lat i zaczyna się grać w pierwszym
zespole nie myśli się o czymś takim
jak długa kariera; bardziej liczą się pierwsze
sukcesy jak koncerty czy nagranie demówki.
Ale z czasem podchodzi się już do tego coraz
poważniejszego stażu chyba zupełnie inaczej,
zwłaszcza kiedy dyskografia z każdym
rokiem staje się coraz bogatsza?
Historia Iscarioty jest bardzo burzliwa z wieloma
punktami zwrotnymi, tzw. kariera nigdy
nie przebiegała tak jakbyśmy tego sobie życzyli
(śmiech). Dopiero ostatnie dziesięć lat
przyniosło nam pewną stabilizację, czego
owocem są trzy krążki i mam nadzieję, że
Foto: Iscariota
"Cosmic Paradox" to materiał, który dobrze
zniósł upływ czasu, więc pewnie tym
bardziej zależało wam, by w końcu ukazał się
na kompakcie, nawet jeśli kaseta jest wciąż
kultowym nośnikiem dźwięku, a do tego obecnie
znowu coraz bardziej popularnym,
wręcz modnym?
To bardzo dobra płyta, która powstała z naszej
miłości do zespołu Death, jesteśmy nadal
zauroczeni osiągnięciami Chucka Schuldinera
ale każdy zespół musi mieć własna drogę...
Co do kaset magnetofonowych to chyba każdy
starszy fan metalu takowe posiada
(śmiech). To dobrze. Jednak każda forma propagowania
naszej muzyki jest dobra, a nawet
wskazana. (śmiech)
Dysponowaliście oryginalnymi taśmami
matkami, czy też punktem wyjścia do cyfrowej
obróbki "Cosmic Paradox" i bonusowego,
pierwszego demo "Glodgad" były
egzemplarze tych dawnych kaset: albo nowe,
albo jak najlepiej zachowane, bez mechanicznych
uszkodzeń taśmy czy ubytków nośnika,
co może już zdarzyć się po tylu latach?
To były egzemplarze dawnych kaset. Dostarczył
je nasz dawny wokalista Andrzej Miśta,
nie wiem jaki był ich stan techniczny, wiem
Nie ma już więc w składzie klawiszy, ale po
momencie zawirowania na etapie "Upadłego
królestwa", kiedy to mieliście w składzie
tylko jedną gitarę, znowu dysponujecie podwójnym
atakiem wioseł, dokooptowawszy
do składu Tomasza Wiśniewskiego, grającego
wcześniej na "Legendzie" gościnnie?
Tomasz nagrał solówkę do utworu "Rodzinny
grób". Patent z nim polega na tym, że to człowiek
orkiestra (śmiech). Świetnie śpiewa, gra
na gitarze, basie, bębnach i właśnie na klawiszach,
tak więc klawisze są nadal w jakiś sposób
z nami (śmiech). Oczywiście teraz stawiamy
na atak gitarowy, musimy wreszcie w
pełni wykorzystać nasze możliwości, ale jakieś
smaczki klawiszowe pewnie się pojawią.
Zmiana za bębnami jest z kolei czymś na
kształt sensacji, bo Krystian Bytom to legenda
naszego metalu, muzyk znany przede
wszystkim z Dragona - jak doszło do tego,
że połączyliście siły?
Przykro mi, że Krystian stracił posadę w Dragonie
ale obiektywnie rzecz ujmując Dragon
po Nim (miał) i ma świetnego bębniarza... U
nas zwolnił się etat, zadzwoniłem do Krystiana
i ciach gramy razem. Dla mnie to żadna
sensacja, po prostu robota. (śmiech)
Trzy płyty w sześć lat z niewielkim hakiem
28
ISCARIOTA
to świetny wynik, szczególnie jak na niezależny,
metalowy zespół - należycie do malejącego
wciąż grona tradycjonalistów, dla
których album jako zwarta artystycznie całość
jest czymś niezwykle ważnym?
Cieszę się, że tak uważasz (śmiech). Zawsze
staramy się aby nasze płyty miały pewną koncepcję,
opowiadały o czymś, miały sens, poruszały
ważne dla nas sprawy. Żeby każdy mógł
odnaleźć coś dla siebie.
Co istotne z wiekiem nie tracicie impetu, bo
"Legenda" wydaje mi się waszą najlepszą
płytą z tych trzech ostatnich - komponowanie
poszło wam jak z płatka, czy nad niektórymi
utworami musieliście się jednak trochę
napocić, bardziej pokombinować, żeby
efekt końcowy był jak najciekawszy?
Paradoksalnie z roku na rok przybywa sił,
twardnieje trzon (śmiech), niektóre rzeczy
przychodzą łatwo, a niektóre trudniej, komponowanie
bywa zaskakujące ale to dobrze,
zabawa zawsze musi być. Czasami nawet w
studio przychodzą jakieś drobne poprawki,
pomysły realizatora, coś wpadnie do głowy.
Co do "Legendy" to rzeczywiście według
mnie najlepsza płyta Iscarioty.
Bywało, że wspierał was w tym twórczym
procesie wasz dawny gitarzysta Marcin Poniedziałek,
co jest nader dobitnym potwierdzeniem
faktu, że Iscariota pozostaje w ludziach
na zawsze, nawet jeśli już od lat nie
ma ich w składzie?
Mam kontakt z niektórymi załogantami Iscarioty
z Marcinem Poniedziałkiem właśnie i
basistą Jackiem Szewczuwiancem, Arturem
Wartakiem, wiem, że nas wspierają, ale odległość
i obowiązki nie pozwala nam na mocniejszą
integrację przy piwku. (śmiech)
Nie idziecie też na łatwiznę również w warstwie
tekstowej: choćby utwór tytułowy rozprawia
się z mitem Sierpnia '80, kiedy to już
krótko po nim zaczęły się w Solidarności jakieś
walki, podziały na frakcje, czego efektów
doświadczamy do dziś, a "Międzyświat"
pokazuje współczesny świat, prawdziwy raj
dla Lucjana, który "znów jest na szczycie" i
pewnie pozstanie na nim bardzo długo?
Ja nie rozprawiam się z mitem Sierpnia'80,
wskazuję tylko jak jeden człowiek, nasz Robin
Hood (tak mawiali o nim ówcześni koledzy)
zawiódł... zwyczajnie dla pieniędzy, tak samo
jak inny człowiek z Torunia, o którym wspominam
w utworze "Nie jestem nikim szczególnym".
Kiedyś stary diabeł zrugał młodego diabła
za to, że ten cieszy się z wojny, bo ludzie
na niej są okrutni, brutalni, bezwzględni, mordują
się itd. Stary dostrzega, że mimo wszystko
tli się w nich nadzieja, są zdolni do poświęceń,
wielkich czynów, uciekają do Boga,
więc trzeba ich zdobyć inaczej, świecidełkami.
"by nie wierzyć już potem w nic"... Tak w wielkim
skrócie odnośnie raju. (śmiech)
Udział na waszych płytach licznych gości to
już swoista tradycja, ale siedmiu dodatkowych
gitarzystów to jeszcze nie mieliście,
więc dla Dominika zostało raptem jedno solo
w utworze "Nie pytaj mnie" - dobrze to czy
źle? (śmiech)
Rzeczywiście to już tradycja (śmiech), swoiste
zbieranie przez nas autografów od ludzi, których
cenimy. Oczywiście lista zaproszeń jest
bardzo długa, mamy nadzieję zrealizować ją w
przyszłości, na razie odmówiła nam tylko
Foto: Iscariota
jedna osoba, a czy to dobrze, czy źle muszą
ocenić sami słuchacze, dla nas jest OK.
(śmiech)
Piotr Radecki wsparł już was po raz trzeci,
Krzysztof Pistelok drugi raz - wygląda na to,
że śląska scena jest dość zintegrowana, nie
odmawiacie sobie pomocy w takich sytuacjach?
Piotr i Krzysztof są honorowymi członkami
Iscarioty, nie wiem czy oni o tym wiedzą ale
tak jest (śmiech). Co do tej integralności śląskiej
sceny to mam swoje spostrzeżenia, ale
pozwól Wojtku, że zachowam je dla siebie.
Od czasu "Pół na pół" mamy też na waszej
płycie po raz pierwszy pełnoprawne kobiece
wokale, bo w "Nie pytaj mnie" śpiewa też
Karolina Andrzejewska, znana z Batalion
D'Amour - akurat ten utwór aż prosił się o
takie dopełnienie?
Tak, Karolina pasowała jak nikt inny, graliśmy
kiedyś koncert z Batalionem, poznaliśmy
się i polubili, w odpowiednim czasie zaproponowaliśmy
współpracę. Fajnie było znów
pracować z kobietą na wokalu. (śmiech)
Ponownie nagrywaliście w Zed Studio Tomasza
Zalewskiego - już chyba nie wyobrażacie
sobie sytuacji, że moglibyście pracować
gdzie indziej i z kimś innym?
Tomasz to niekwestionowany fachowiec, nagraliśmy
u niego pięć płyt, z których jesteśmy
zadowoleni. W sumie bardzo wiele czynników
składa się na to, że decydujemy się na współpracę
z Tomaszem, zawsze możemy liczyć na
Jego pomoc.
Finiszowaliście w marcu - zdążyliście przed
ogłoszeniem lockdownu, czy końcówka była
dość nerwowa, trzeba było spieszyć się?
Materiał nagraliśmy bez problemu, czekaliśmy
spokojnie w kolejce w Defense Records
na wydanie płyty i stało się, korona pokrzyżowała
wszystkim plany na wiele miesięcy...
Zwraca też uwagę okładka tego albumu -
uznaliście, że skoro Jerzy Kurczak wrócił do
tworzenia metalowych okładek byłoby warto,
żeby jedna z jego prac ozdobiła też cover
płyty Iscarioty?
Nie mieliśmy żadnego doświadczenia z pracą
z Jerzym Kurczakiem, to Defense Records
zaproponowało nam taką możliwość ale, co
ciekawe za pośrednictwem Piotra Mazurka,
tym niemniej wyszedł z tego bardzo ciekawy
projekt, za co jesteśmy bardzo wdzięczni, warto
było. (śmiech)
To wasz kolejny album z typowo "winylowym"
czasem trwania, do tego z efektowną
okładką - będzie też wersja LP, czyli de facto
wasz debiut na tym nośniku?
Nie będę owijał w bawełnę wszystko jest kwestią
czasu i pieniędzy (śmiech), bardzo byśmy
chcieli aby ten materiał ukazał się w takiej formie,
zresztą jak pozostałe…
Jeśli dobrze się przyjrzeć to mamy na tej
okładce pięć nagrobków z inicjałami jej autora
oraz waszymi, ale w żadnym razie nie
oznacza to, że "Legenda" jest pożegnalnym
wydawnictwem Iscarioty? (śmiech)
Miejmy nadzieję, że tak, mamy mnóstwo pomysłów
na przyszłość, choć nie wszystko zależy
od nas. Dzięki Wojtku za view, pozdrawiamy
wszystkich fanów heavy metalu i niech
Moc będzie z wami!!! Na zawsze...
Wojciech Chamryk
ISCARIOTA 29
Muzyka biurowa
Podszyty funkiem thrash Mordered na przełomie lat 80. i 90. naprawdę
robił wrażenie. Na "The Next Room" z 1994 roku zespół trochę się pogubił, by rozpaść
się wkrótce po premierze tego albumu. Od czasu do czasu przypominał o
sobie fanom w wydaniu koncertowym, by niedawno wydać powrotną EP "Volition",
zapowiadającą czwarty album "Dark Parade", planowany na styczeń przyszłego
roku. Zawartość EP-ki potwierdza, że raczej nie ma na co czekać, ale kto
wie, może panowie nas zaskoczą?
HMP: Wygląda na to, że nie byliście zadowoleni
z niezbyt udanego artystycznie powrotu
na początku obecnego wieku, stąd
myśl o kontynuacji działalności po kolejnych
pięciu latach przerwy?
Arthur Liboon: Na początku tego wieku
Mordred był w stanie z powodzeniem przygotować
i zagrać jedynie kilka lokalnych koncertów.
Niestety w tamtym czasie, realistycznie
rzecz biorąc, niewiele więcej można było
zorganizować przy naszych napiętych harmonogramach.
Wróciliście w nieco odmiennym składzie,
bliższym tego jeszcze z lat 80. Fakt, że w
poprzednim niezbyt się dogadywaliście
Mordred był w całkowitej hibernacji. Nie
było konkretnego planu przebudzenia, chyba,
że są jakieś nieznane okoliczności, o których
nie wiem.
roku na płycie "The Next Room", być może
bylibyśmy w trasie i nakręcilibyśmy teledysk
do tej płyty. Można również wyobrazić sobie
implozję lub kontynuację do końca tej dekady.
Myślisz, że w barwach innej firmy, na
przykład amerykańskiej, mielibyście wtedy
szanse na większą karierę, taką, która stała
się udziałem choćby Mind Funk czy Faith
No More?
Czy marzyliśmy o nieco większym rozgłosie?
Tak, ale tylko wspaniały mr. Karl Walterbach
z Noise Records miał wizję, żeby nagrać
z nami jakieś płyty. Czy marzyliśmy o
byciu gwiazdami rocka? Nie, nigdy nie byliśmy
wystarczająco przystojni.
Z każdym kolejnym albumem wpływy thrashu
są coraz mniej słyszalne - w latach 90.
pójście w kierunku funkowo-alternatywnym
było koniecznością, jeśli zespół chciał
utrzymać się na rynku?
Z całym szacunkiem, myślę, że pytasz, czy
Mordred przeszedł mutację z tradycyjnego
zespołu thrashmetalowego w coś innego.
Mordred zawsze był eksperymentalnym zespołem
thrashowym, od jego najwcześniejszej
formy do najnowszej. Koncepcja thrashu
wykracza poza funkcję kategoryzacji muzyki.
Czy ktoś może "thrashować" do każdej kompozycji
z katalogu Mordred? Spierałbym się,
ale tak.
miał wpływ na to, że przez sześć lat niczego
nowego nie nagraliście, tylko od czasu do
czasu koncertując?
W roku 2007 Mordred w wersji 1.0 pojawił
się, by zagrać koncert aby wesprzeć jednego z
naszych dawnych braci, gitarzystę Curtisa
Granta. Ten skład i setlista odzwierciedlały
wersję Mordred z 1985 roku. W tym samym
czasie pojawił się wariant Mordred bliższy
obecnej wersji, aby zagrać w San Francisco, w
Haight-Ashbury Street Fair. Wtedy wszelkie
dawne urazy lub wewnętrzna nienawiść do
siebie zniknęły. Wiedzieliśmy, że Mordred
może nagle otrzymać propozycję kolejnego
występu. Poza tymi kilkoma objawieniami
Foto: Mordred
Czy taka reaktywacja, na zasadzie "pograjmy
trochę starych numerów, sprawny frajdę
dawnym fanom i trochę przy okazji zaróbmy"
ma jakikolwiek sens, jeśli nie idą za
nią premierowe utwory, a często też nowa
płyta?
Absolutnie. Spotkanie, granie starego materiału
i satysfakcja, jaką publiczność prawdopodobnie
by nas poparła, dodawały nam pewności
siebie nawet w stanie uśpienia. Stworzenie
nowego materiału, który mógłby uchwycić
i dorównać naszym poprzednim sukcesom,
nie było poważnie omawiane ani rozważane,
aż do zakończenia naszych, sponsorowanych
przez publiczność, tras koncertowych
w Wielkiej Brytanii w 2014 i 2015
roku.
Macie poczucie, że w latach 80. i 90. nie
wykorzystaliście swego potencjału do końca,
mimo tego, że między 1989 a 1994 rokiem
wydaliście trzy udane płyty, których wydawcą
była firma Noise?
Uważam, że gdybyśmy mogli kontynuować
prace nad tymi samymi celami muzycznymi
bez konieczności zmiany wokalisty w 1994
"The Next Room" z 1994 roku jest do dnia
dzisiejszego waszym ostatnim albumem -
ćwierć wieku to szmat czasu, chyba najwyższa
pora zmienić ten stan rzeczy?
Tak się stanie! W 2020 roku, podczas ogólnoświatowej
pandemii Covid-19, podpisaliśmy
kontrakt z wizjonerską wytwórnią M-
Theory. EPka "Volition" w momencie pisania
tego tekstu jest dostępna na CD oraz cyfrowo.
LP "Dark Parade" pojawi się w styczniu
2021 roku.
Nieźle na tej trzeciej płycie eksperymentowaliście
- kwartet saksofonowy czy harmonijka
nie były przecież wtedy czymś
oczywistym na metalowej płycie?
W tamtym czasie zespół osiągnął dojrzałość
w kwestii naszych gustów, w indywidualnym
graniu, jak również w naszej zdolności do
komponowania osobno i razem. Kwartet The
Rova Saxophone pojawił się na pokładzie,
po tym, jak Gannon, Jim i ja wzięliśmy
udział w eksperymencie Johna Zorna, King
Cobra. Bluesowy utwór "Murray The Mover",
który opowiadał o molestowaniu mebli,
30
MORDRED
zawierał zawodzenie harmonijki Johna Poppera.
To był czas wielu eksperymentów.
Czy nie było czasem tak, że Noise pokpiła
promocję tej płyty, która w dodatku nie była
nawet dostępna na wszystkich rynkach,
poza USA i częścią Europy? A były to
czasy przedinternetowe, kiedy płyty i kasety
kupowało się przede wszystkim w tradycyjnych
sklepach?
Tak. Wygląda na to, że nie wyruszyliśmy w
trasę koncertową pomimo tego, jak dobrze
pamiętam, że mieliśmy dobre recenzje w
prasie. Odnośnie twojego pytania o posiadanie
wytwórni z siedzibą w USA. Pamiętam,
jak wtedy pomyślałem, że amerykańska
wytwórnia może mieć lepszy pomysł, jak radzić
sobie z eksperymentalnym wizerunkiem
Mordred.
Tony Iommi opowiadał w jednym z wywiadów,
że podczas trasy promującej album
"Headless Cross" chodzili z Cozy'm Powellem
po sklepach i wściekali się widząc,
że nie mają w sprzedaży ich najnowszego
albumu - też miewaliście takie sytuacje, że
bezczynność wydawcy podcinała wam
skrzydła i niweczyła efekty koncertowej
promocji?
Nie miałem żadnego podobnego wrażenia,
które opisałeś i było podobne do tego, co
odczuwali ci giganci. Ogólnie jednak czuję się
źle, gdy ludzie, którzy potrzebują naszych
rzeczy, nie mogą ich dostać.
Reaktywowaliście się w roku 2013, ale do
niedawna jedynym fonograficznym efektem
tego powrotu był tylko upubliczniony w
sieci utwór "The Baroness" - wygląda na to,
że jednak kiedyś byliście bardziej pracowici?
(śmiech)
Pracowici? Ledwie. Wydaliśmy "The Baroness"
podczas trasy koncertowej po Wielkiej
Brytanii w 2014 roku. Nawet gdybyśmy
chcieli naszego pełnego zaangażowania to,
życie w tamtej chwili było zupełnie inne niż
wtedy, gdy Mordred był zespołem pracującym
na pełnych obrotach. Zebranie naszej
szóstki wymaga dziś znacznie więcej wysiłku
niż w tamtych czasach, zanim kariery i rodziny
zastąpiły nam czas spędzony na rozwijaniu
Mordred. Przynajmniej teraz mogę
Foto: Mordred
powiedzieć, że wszyscy znów mieszkamy w
okolicy Zatoki i możemy nieco ujednolicić
nasze harmonogramy.
W czasie kiedy was nie było muzyczny
biznes uległ diametralnym zmianom - to też
jest utrudnienie dla takiego zespołu jak
Mordred, grupy obecnie w 100 % niezależnej?
Obecnie podpisaliśmy kontrakt na dwa albumy,
tak jak wspomniałem wcześniej.
Taka niezależność może być też jednak
czymś niesłychanie pozytywnym, bo ma się
w końcu pełną kontrolę nad wszystkim, a
choćby z faktu, że wasze albumy od lat nie
były wznawiane wnoszę, że nie macie do
nich żadnych praw?
Rzeczywiście, niezależność na tym polega.
Dlatego kontrakt na wydanie dwóch albumów
jest obecnie tak korzystny dla zespołu,
jak i dla wytwórni. Tak naprawdę zachowaliśmy
prawa do około połowy naszych wydań.
Zgadniesz, które to z nich?
Jest więc jakaś szansa na nowe edycje
"Fool's Game", "In This Life" i "The Next
Room"? Ta ostatnia nie ukazała się dotąd
na winylu; mimo tego, że jest dość długa, bo
trwa ponad 50 minut są jakieś widoki na
wydanie jej na tym nośniku?
Wydaliśmy zremasterowaną cyfrowo wersję
"In This Life" w 2014 roku. Kolejne reedycje
nie są jeszcze ustalone, ponieważ aktualnie
poświęcamy czas planowaniu i wydaniu
nadchodzącego LP "The Dark Parada".
Póki co mamy EP "Volition": wspomniany
już wcześniej "The Baroness" i trzy nowe
utwory - to zapowiedź waszego nowego kierunku
i czwartego albumu?
Nie. Mordred nie ma formalnego kierunku
poza tym, który wskazuje na wymachiwanie
rękami i bieganie w kółko. Jeśli twoją codzienną
pracą jest burzenie nieruchomości, to
nowa płyta Mordreda powinna być uznana
za muzykę biurową.
To materiał zdecydowanie mniej metalowy
niż te wcześniejsze - kolejne kompozycje też
pójdą w tym kierunku?
Metal to tylko gatunek muzyczny, podobnie
jak funk. Thrash to nasz główny cel. Więc
nie.
Pandemia koronawirusa pewnie pokrzyżowała
wam plany, może poza większą ilością
czasu, który mogliście przeznaczyć na
pisanie i komponowanie kolejnych utworów?
Spowolniono naszą zdolność do grania koncertów,
oczywiście dzięki Covid-19. Ale nasza
nieaktywność koncertowa popycha nas
do pojawienia się na żywo w internecie raz w
miesiącu w postaci programu "Mordred:
Acting The Fool". Będzie nadawany na cały
świat w internecie.
Wasz czwarty album ukaże się więc na
początku przyszłego roku?
Jak już mówiłem wydanie tej płyty nastąpi w
styczniu 2021. W chwili pisania tego tekstu
produkcja już trwa, choć jest powolna z powodu
pandemii i innych politycznych głupot.
Pozdrawiam Polsko!
Wojciech Chamryk & Kacper Hawryluk
Foto: Mordred
MORDRED 31
HMP: Słucham sobie Twojej nowej płyty,
"We Are One" i mam wrażenie, że sprawiała
Ci kupę frajdy. Miałeś już kilka kawałków
w tym stylu w swojej karierze. Mam na myśli
"Cut Me Out" czy "Devil's Rendezvous".
Teraz masz całą taką płytę - optymistyczną,
nawet taneczną.
Udo Dirkschneider: Tak, mogę powiedzieć,
że ta płyta to z całą pewnością zupełnie inna
historia niż normalny krążek U.D.O. Na tej
płycie mieliśmy wolność zrobienia naprawdę
Bardziej niż zadowolony
Udo jest na scenie 40 lat, a o swojej twórczości opowiada z taką pasją,
jakby właśnie udało mu się podpisać kontrakt na upragnioną, pierwszą płytę. Słychać,
że nakręca go zupełnie nowy rozdział w karierze. Do tego stopnia, że przesunięty
koncert na Wacken i przymusowe unieruchomienie spowodowane lockdownem
bierze za dobrą monetę i przekuwa w zaletę. Zapis naszej przesympatycznej
rozmowy możecie przeczytać poniżej.
bardziej już zadowolony, to prawdziwy high
light w mojej karierze.
Zespoły najczęściej nagrywają po prostu
"płytę z orkiestrą", czyli stare kawałki z dodatkiem
smyczków...
O tak, byłoby o wiele łatwiej, gdybyśmy po
prostu wzięli stare kawałki U.D.O. czy
Accept i dodali do nich aranżacje. Wiedzieliśmy
już jednak od samego początku, że tak nie
będzie. Spotkaliśmy się z orkiestrą i razem
...członek orkiestry marynarki wojennej. Rety,
cały dzień udzielam wywiadów po angielsku i
zapomniałem własnego języka! (śmiech) W
każdym razie nasz producent i zarazem członek
orkiestry marynarki wojennej miał orkiestrowy
występ w kościele. Pomyślałem, że sobie
rzucę na to okiem. Byłem ciekawy jak to
wygląda, co robią. A że był okres bożonarodzeniowy,
myślałem, że pewnie będą wykonywać
piękne kolędy albo może muzykę marszową...
A tu wszystko na opak! (śmiech)
Grali takie rzeczy jak ABBA, Michael Jackson,
a brzmienie... siedząc w kościele, pomyślałem...
to jest dokładnie to, czego zawsze szukałem!
Mówiąc całkowicie szczerze, wiedziałem,
że w Niemczech nie ma żadnej symfonicznej
orkiestry dętej. Jest wiele orkiestr, które
wykonują muzykę ludową. Jest wśród nich też
muzyka wykonywana na instrumentach dętych,
ale to jest ukierunkowane na bawarską
muzykę folkową. Myślę, że to by nie zadziałało.
A w przypadku wojskowej orkiestry
odnalazłem brzmienie, które całe wieki za
mną chodziło. Już od piętnastu lat chciałem
zrobić płytę z orkiestrą. W tym czasie zrobił
to niesamowity Scorpions, Metallica i inni.
Próbowaliśmy spotkać się z czeską orkiestrą,
ale uznaliśmy, że nie, to będzie za miękkie. To
nie byłoby to, co nam chodzi po głowie. No,
w każdym razie, nagle pojawiło się brzmienie,
którego szukaliśmy, a że akurat jest to orkiestra
wojskowa... Po prostu tak wyszło.
32
wszystkiego, czego byśmy sobie tylko zażyczyli.
Orkiestra daje też zupełnie inne możliwości.
Są tutaj rzeczy naprawdę ciężkie, ale
też takie, jak na przykład na "Here We Go
Again", czyli funky, jazz, a nawet rap. Śpiewam
też razem z moim synem, choć doszło do
tego przypadkiem. Jest też przepiękny kawałek
z saksofonem, "Neon Diamond" zaśpiewany
z Manuelą Markewitz, która już wcześniej
współpracowała z orkiestrą, a ja chciałem
mieć duet z żeńskim głosem. Jest na tej płycie
wiele różnorodnych muzycznych rzeczy, których,
jakby to ująć, nie dałoby się umieścić na
"normalnych" płytach U.D.O. I właśnie to
pozwoliło nam zrobić taki fajny album, na
którym pojawia się orkiestra i to pod orkiestrę
były pisane kawałki. A więc tak - jest fajnie,
płyta dała mi dużo frajdy. Z efektu jestem
U.D.O.
Foto: U.D.O.
omówiliśmy, co chcemy zrobić, jakiego albumu
chcemy i tak dalej. Wiedzieliśmy, że na
pewno napiszemy zupełnie nowe kawałki.
Myślę, że najważniejszym punktem było to,
że będzie to dęta orkiestra, która z sama z siebie
jest już ciężka. Jest to dźwięk, który przypadkowo
odkryłem na koncercie 2009r... nie,
później, nawet w 2012r. I tak, to zupełnie nowa
bajka, nie znam żadnego innego zespołu,
który zrobiłby to w takiej formie. W tym sensie
jest to coś nowego.
Dlaczego wybrałeś akurat wojskową orkiestrę?
Akurat nie szukałem wojskowej orkiestry!
(śmiech) Tak się samo złożyło. Kiedy nagrywaliśmy
"Steelhammer" nasz producent i zarazem
inżynier dźwięku, wtedy też członek
navy... to znaczy... ej Udo, po niemiecku!
Wspaniale! Kto komponował tę płytę - Ty i
Twój zespół czy orkiestra?
W 50% kompozytorem był zespół, a 50%
Stefan Kaufmann i Peter Baltes. Od początku
planowaliśmy, że Stefan Kaufmann
będzie nam towarzyszył na ostatnim show z
orkiestrą w 2018 roku. Miał wspomóc nas
grając na gitarze. Deklarował też, że ma wiele
pomysłów na przyszłość. Od razu powiedziałem
mu: Stefan, jeśli masz pomysły, nie ma
problemu, to nie będzie album U.D.O., to
będzie coś w rodzaju "najlepsze z najlepszych".
A teraz sprawa Petera Baltesa. Wiedziałem
wprawdzie, że odszedł z Accept (Udo mówi
oczywiście o jego drugim odejściu - przyp.
red.), wiedziałem to już od dłuższego czasu.
Jednak zapytałem, co robi. Powiedział, że
właśnie pracuje ze Stefanem nad aranżacją
kawałków. Powiedziałem więc, że dawno nie
rozmawialiśmy, a on na to, że wie, że ja przygotowuję
płytę z orkiestrą, że słyszał już parę
fragmentów, są fajne i że sam miałby jakieś
pomysły. Odpowiedziałem mu, że przecież
nigdy nie mieliśmy ze sobą żadnych problemów,
i, że pomysły zawsze są mile widziane. I
tak Stefan Kaufmann i Peter Baltes przyczynili
się do stworzenia dobrych kawałków
na ten album.
Słyszałam, że Peter Baltes słucha głównie
radia. Myślisz, że pomogło mu to w komponowaniu
wpadających w ucho melodii?
Muszę dodać, że sam w domu słucham bardzo
mało metalu. Czasem leci Motörhead,
AC/DC, Iron Maiden. Jest bardzo fajna stacja
w Niemczech, Rock Antene i tam leci w
ogóle rock, nie tylko metal. Dlatego słucham
bardzo dużo radia, a wiele melodii zapada w
pamięć. Peter z tego, co mi mówił, że przez
wzgląd na to, nad czym pracował, obraca się w
country i w zachodnich zespołach. Mieszkał w
Nashville, więc to nie jest takie odległe. Robił
wiele rockowych rzeczy dla radia i dla telewizji.
Jest bardzo zajęty. Razem ze Stefanem i
Foto: U.D.O.
Peterem przez lata graliśmy i pracowaliśmy w
Accept, dlatego doceniam ich obu jako kompozytorów.
Wspólne komponowanie przyniosło
nam dużo frajdy i, jak mówiłem, wzbogaciło
cały projekt.
Słyszałam też w wywiadzie, że dla Stefana
Kaufmanna koncert z orkiestrą był najlepszym
w jego życiu.
Tak, dla niego było to coś niezwykłego. Zaraz
potem zapytał, jak siedliśmy po koncercie z
2018 roku (Military Metal Night - przyp.
red.) czy coś takiego będziemy kontynuować i
czy mamy pomysły, żeby stworzyć taki album.
Wtedy też Stefan mi wyznał - Stefan jest
nadal jednym z moich najlepszych przyjaciół,
mimo tego, że nie jest w U.D.O. - że to jest
high light jego kariery. Jego muzycznej kariery.
To było tak fajne, że nie jestem w stanie
tego opisać. Też myślę, że ten koncert był
czymś niezwykłym. Rzeczywiście trudno jest
opisać tę atmosferę, było tak fajnie i tak... tak!
(śmiech). Ogólnie rezultatem jest teraz płyta,
która zaraz wychodzi i mam nadzieję, że ludzie
będą nią nieco zaskoczeni. Kawałki, które
do tej pory się ukazały, to są te bardziej spokojne
i komercyjne, ale są na tym krążku też
takie, które nazwałbym heavy, ciężkimi.
Na Twoich płytach od dawna pojawiają się
rosyjskie melodie. Można je usłyszeć także
na płycie "We Are One" w "Future is the
Reason Why".
Tak, ten kawałek napisał nasz rosyjski gitarzysta
Andriej Smirnov, ale linie wokalne pochodzą
ode mnie. Bez wątpienia w mojej muzyce
jest jednak wiele rosyjskich wpływów.
Można je usłyszeć w U.D.O., do którego
wniosłem coś w rodzaju rosyjskiego ducha, dotyczy
to określonych melodii gitarowych.
Automatycznie wiążę to z faktem, że z hmm...
ponad 20 lat temu miałem trasę po Rosji i
zaczerpnąłem wiele z tamtejszej kultury. Jak
posłucha się nieco rosyjskiej muzyki, to zostaje
ona w głowie. Śpiewałem też razem z Arią
duet z Kipiełowem. Tam rosyjski duch mną
zawładnął. Myślę, że to świetnie, bo rosyjskie
melodie mają wiele... jakby to ująć... wiele
głębi, nastroju i emocji. Jest to fajne, bo można
to dobrze wykorzystać.
Jest taki gatunek jak "metal symfoniczny".
Tak.
Wy jednak wysmyknęliście się tradycyjnym
ramom tego gatunku. Twoja płyta to coś
zupełnie innego niż tradycyjny "metal symfoniczny".
Myślę, że to się wiąże z faktem, że w orkiestrze
dwie osoby zajmujące się aranżacjami
też słuchają metalu. Tak (śmiech). Bardzo
ciekawe. Myślę, że to była fuzja dwóch spojrzeń,
na zespół i na orkiestrę, które się po
prostu nawzajem dopasowały. Niektóre rzeczy
dało się od razu zauważyć, kiedy otrzymaliśmy
pierwsze demówki, żeby zobaczyć, w
jakim kierunku pójdzie aranżacja, jak to działa.
Tam naprawdę poszło o aranżację. To musi
być piosenka. Oni to wszystko dobrze połączyli.
Chcieliśmy zrobić to inaczej niż inne
zespoły - nie robimy po prostu orkiestry symfonicznej.
Zadziałała chemia. Po prostu
wszyscy się razem dopasowali.
Słyszałam też płytę Accept z orkiestrą
"Symphonic Terror" i muszę przyznać, że
byłam nieco rozczarowana. Brakuje na niej
mocnych dźwięków, które podkreśliłyby charakterystyczne
brzmienie Accept.
Muszę przyznać, że od zawsze uważałem
Wolfa za znakomitego gitarzystę, ale myślę,
że to, co zrobił z orkiestrą, to głównie przerobienie
klasyki takiej jak Vivaldi, Mozart i innej
na gitarę. Myślę, że zrobił to bardzo dobrze,
ale to nie jest coś, co publika naprawdę
chciałaby słyszeć. Choć fajnie, że można coś
takiego w ogóle urzeczywistnić. To jest bardzo
fajnie i pięknie zrobione, ale wiem, że dla ludzi,
którzy oglądali ten koncert, była to godzina
samej gitary. Bez grama wokalu, tylko gitarowy
Vivaldi, Mozart i reszta. A ludzie od
niego oczekują przede wszystkim kawałków
Accept. Jak już je zagrał, to zabrakło w nich
mocy. To, co my zrobiliśmy z orkiestrą, może
nie symfoniczną, a dętą, ma zupełnie inną
moc. To coś zupełnie innego. Jest to nadal
ciężkie. To jest zupełnie inny dział. A to co
zrobił Wolf doceniam, ale na samą tylko gitarę
- hmm, trudne.
Jak sądzisz, kto kupi Twoją płytę?
Podejrzewam, że nie tylko fani heavy metalu.
Jestem prawie pewien, że wszyscy ludzie... To
znaczy tak, obserwowałem, kto przyszedł na
koncert, który zagraliśmy w 2018 roku. Było
tam 4000 ludzi i 40 procent to byli metale, a
reszta to była publiczność, która przyszła na
samą orkiestrę. Kiedy weszliśmy na scenę i to
U.D.O. 33
zobaczyliśmy, od razu pomyśleliśmy "ojej,
będzie ciężko". Co ciekawe, po 20 minutach
śpiewali już razem z nami. A to przecież była
zupełnie inna publiczność niż zazwyczaj.
Metal zna tylko odrobinę albo wręcz jedynie o
nim słyszała. Wtedy doszliśmy do punktu, w
którym powiedzieliśmy sobie "ej, inni ludzie
też mogą się tym zachwycić". Myślę, że te
osoby, które chodzą na symfoniczne orkiestry
dęte, a muszę zaznaczyć, że w Niemczech
działa ponad 80 orkiestr, nie tylko z Bundeswehry,
na pewno kupią tę płytę. Jestem tego
pewien. Uda nam się dotrzeć do zupełnie innych
odbiorców, niż fani heavy metalu. Na
pewno.
Czytałam na Twoim fanpage'u opinie na
temat "Neon Diamond". Jedni są zachwyceni,
inni krytykują wokalistkę. Byłeś zaskoczony
czy raczej przygotowany na takie
opinie?
Czy zaskoczony? Krytyka nie zaskakuje mnie
jakoś specjalnie (śmiech). Z krytyką trzeba
sobie w jakiś sposób radzić. Zawsze znajdą się
ludzie, którzy będą coś krytykować. Ta kobieta
w żadnym wypadku nie jest metalową
wokalistką. Śpiewa w musicalach, muzykę pop
i ma zupełnie inny wokal. Wydaje mi się, że ta
zła ocena pochodzi głównie od "zatwardziałych"
fanów metalu, którzy słyszeliby w tym
kawałku kogoś innego. Wokalista wykonała
ten utwór wspaniale, ale ma inny głos, z którym
oni nie mają zazwyczaj do czynienia. Byłem
przekonany, że znajdą się głosy "buu, kiepski
kawałek", albo, że powinienem go zaśpiewać
z Doro. Oczywiście nie mam nic przeciwko
Doro, broń Boże, jesteśmy zaprzyjaźnieni,
jest wspaniałą wokalistką, ale szukałem czegoś
innego. W każdym razie da się żyć z krytyką.
Pff. Prawdę mówiąc, przeżyłem już przez ponad
40 lat tyle krytyki, że do niej przywykłem.
Każdy ma swoje zdanie, więc tak będzie
zawsze.
Odbyłeś wspólną trasę z zespołem Davida
Reece'a. Fantastyczna sprawa, dwóch byłych
wokalistów Accept na jednej trasie! To
przypadek czy specjalnie zaplanowaliście ten
tour?
(śmiech) Nie, nie była specjalnie zaplanowana.
Nadal wielu ludzi jest zaskoczonych, że
jestem zaprzyjaźniony z Davidem Reece. Już
wtedy się rozumieliśmy, jak David śpiewał w
Foto: U.D.O.
Accept. I tak zapytał się nas czy mógłby wystąpić
jako nasz support. Powiedziałem, że nie
ma problemu, a on na to, że to by pasowało,
bo chciałby zaśpiewać całą płytę "Eat the
Heat". Odpowiedziałem, że jeśli to tylko jest
wykonalne, to jak najbardziej. Sprawiło nam
to wiele frajdy. Tak, to była fajna trasa.
Zarówno Twój syn, jak i Twój brat mieli
swoje zespoły. Ostatnio o nich nie słychać.
Istnieją jeszcze?
Nie, już nie, w międzyczasie przestały istnieć.
Muzycy mają teraz swoje inne zawody, nie
mają czasu dla zespołu. A mojemu synowi
trudno byłoby mieć teraz drugi zespół, bo jest
obecnie bardzo zajęty działaniem w U.D.O.,
nie mógłby się równie intensywnie trudnić w
innej grupie.
Na koniec chciałabym Cię zapytać, jak widzisz
przyszłość swoich wszystkich trzech
projektów?
Ach, na razie na pierwszym miejscu jest z
pewnością U.D.O. W dalszym planie mamy
nowy album, choć przez okres całej tej historii
z koronawirusem nie mogliśmy wiele zrobić.
Myślę, że wyjdzie w przyszłym roku, ale
kiedy, dokładnie nie wiem. To zależy od wielu
czynników. Druga rzecz, jaką mamy w perspektywie
to sprawa z orkiestrą. Pojawiła się
pewna zaleta, bo choć oczywiście szkoda, że
nie mogliśmy zagrać z orkiestrą na Wacken,
to możemy poobserwować, jak będzie odebrana
płyta, która teraz wychodzi. Zobaczymy,
czy dobrze i dzięki temu będziemy wiedzieli
jak w przyszłym toku zaplanować te koncerty
z orkiestrą. Na ten rok w Niemczech mieliśmy
zaplanowane trzy koncerty po Wacken. Może
w przyszłym roku zrobimy więcej koncertów z
orkiestrą? To jest chyba ta dobra strona tej
złej strony (śmiech), to, że możemy spokojnie
poobserwować. Dirkschneider? Tak!
(śmiech). Dirkschneider będzie wtedy, kiedy
będziemy mieli na to ochotę (śmiech). Choć
rzeczywiście, tak czy owak, mieliśmy zrobić
sobie przerwę od U.D.O., żeby pociągnąć temat
grania z orkiestrą oraz zagrać na europejskiej
trasie przed Helloween właśnie z Dirkschneider.
Nie byłem do końca zachwycony,
ale dostałem propozycję, że to będzie super
pasowało jak przed Helloween zagramy same
najsłynniejsze kawałki Accept. Dlatego po
rozmowach się zgodziliśmy. Myślę, że to nie
jest źle, iż to wszystko zostało przesunięte na
kolejny rok. Wszyscy mamy nadzieję, że uda
się zrealizować trasę Helloween po Ameryce
Południowej, Północnej, Kanadzie, Rosji.
Wacken anulował cały festiwal, dlatego zagramy
z orkiestrą w przyszłym roku. Mamy
wszyscy nadzieję, że wszystko wróci do normalności
i za rok będzie można grać normalne
trasy...
Też mam taką nadzieję! Sama nastawiałam
się na ten koncert Helloween i Dirkschneider.
Jak wiele osób (śmiech). Jak mówiłem, mam
nadzieję, że wszystko będzie dobrze i cóż, zobaczymy,
teraz nie można niczego zagwarantować.
Mamy do końca roku jeszcze pół roku,
można wszystko poobserwować i liczyć na to,
że nie przyjdzie druga fala. Wtedy będziemy
mieć problem. Wszystko jest możliwe, ale
jestem dobrej myśli. Zakładam, że ludzie będą
rozsądni, będą nosić, maski i wszystko wróci
do normalności. Muszę niestety kończyć, bo
za dwie minutki mam drugi wywiad.
Jasne! Bardzo Ci dziękuję za rozmowę!
Katarzyna "Strati" Mikosz
Foto: U.D.O.
34
U.D.O.
Koncerty w koszach plażowych i nagrywanie w dwie osoby - czyli jak dobrze
poradzić sobie z muzycznym lockdownem
Z rozmową z Doro łączę same dobre doświadczenia. Management
Doro umówił nas na czwartek. Z jakiegoś powodu rozmowy z niektórymi
muzykami odbywają się przez telefon, nie komunikatory. Pech chciał, że
w moim aparacie siadła bateria i po kilku chwilach rozmowy, wywiad się
urywał. Kiedy już myślałam, że z rozmowy z Doro nici, wokalistka sama
zaproponowała (w kilkunastosekundowej przerwie między próba połączenia
a kolejnym zerwaniem łącza), że zadzwoni do mnie w poniedziałek
i spytała, która godzina mi pasuje. W międzyczasie naprawiłam baterię, a
czy Doro zadzwoniła, sami możecie się przekonać z poniższej rozmowy.
Doro często deklaruje, że fani są dla niej szalenie ważni, a takie sytuacje
potwierdzają, że słów nie rzuca na wiatr. Rozmawiałyśmy głównie o bieżących
sprawach "pandemicznych". Dwie rzeczy, o których wspomniała -
płyta typu "best of" oraz cover Motörhead nagrany z Davidem Ellefsonem
wskoczyły w międzyczasie do spraw aktualnych. Krążek "Magic Diamonds
- Best Of Rock, Ballads & Rare Treasures" wychodzi już 13 listopada.
HMP: Cieszę się bardzo, że udało nam się
zdzwonić.
Doro: Ja też! Niestety mam tylko 20-25 minut,
bo zaraz potem muszę lecieć do studia...
Jasne, w takim razie zaczynamy. Grunt, że
wreszcie wszystko działa.
O tak!
Obserwuję heavymetalową scenę w trakcie
pandemii i mam wrażenie, że jesteś jedną z
właściwa płyta będzie gotowa w przyszłym
roku. W międzyczasie szykuję składankę typu
"best of", która będzie się nazywać "Magic
Diamonds". Teraz pracujemy nad zestawieniem
utworów, nowymi miksami, starymi kawałkami
w nowej odsłonie i w nowych
aranżacjach. Na krążek trafią też różne nagrania
live z ostatnich koncertów, na których
będzie można usłyszeć nie tylko zespół, ale
też publiczność, dzięki czemu odczuwalny
będzie klimat tych koncertów. Singiel "Brickwall"
wyszedł w zeszłym tygodniu, później
pojawi się jeszcze jego wersja winylowa. Na
pierwszej stronie jest "Brickwall", na drugiej
"Soldier of Metal" live - naprawdę piękna wersja
nagrana na poprzedniej trasie. Wtedy
rzecz jasna można było normalnie koncertować
i jeździć w trasy. Podsumowując, kiedy na
przełomie lutego i marca wszystko stanęło,
przeżyliśmy ogromny szok, jednak ja wciąż
pracuję nad nowymi kawałkami i nad "best
of". Teraz zaplanowaliśmy też kilka koncertów
w stylu "auto-kino", jeden już się odbył.
Rzeczywiście było zupełnie inaczej. Publiczność
była oddalona i siedziała w samochodach.
Choć zdarzali się i tacy, którzy z nich
wychodzili i stawali na dachach. Przede mną
jeszcze kilka "auto-kino show" oraz koncert
w... koszach plażowych. Ludzie będą ograniczeni
swoim obszarem, ale też będą mogli dawać
czadu. Byle tylko udała się pogoda
(śmiech). Robimy tak, żeby mimo wszystko
zagrać jakieś koncerty. W miejscu, gdzie normalnie
może się odbyć koncert na 2000 osób,
teraz uczestniczyć może tylko 800, ale i to pozwala
przynajmniej nadal grać koncerty. Jest
inaczej, ale trzeba być elastycznym. Muzyk
powinien być elastyczny.
najbardziej zapracowanych osób... Przez ten
czas zrobiłaś tyle, że trudno zapytać o
wszystko (śmiech). Twój nowy kawałek,
"Brickwall" powstawał całkowicie w trakcie
pandemii?
Zaczęłam go pisać już rok temu, a nagrałam w
Hamburgu z moim wieloletnim współpracownikiem,
Andreasen Bruhnem, byłym gitarzystą
Sisters of Mercy. Pracujemy razem od
1996 czy może raczej 1998 roku i tworzymy
zgrany zespół. Rok temu zaczęliśmy tworzyć
nowe rzeczy, a w styczniu znów wznowiliśmy
36 DORO
Foto: Tim Tronckoe
współpracę, nagrywając do tego utworu część
rzeczy. Potem pojechałam na Monsters of
Rock Cruise i jeszcze później wystąpiłam na
koncercie wraz Saxon. To było 7 marca i to
był mój ostatni koncert. Już tydzień później
wszystkie trasy koncertowe zostały odwołane.
Nie tylko trasy zresztą, wszystkie koncerty, festiwale...
więc zaczęłam kontynuować pracę
nad kawałkiem. Jednak już nie w Hamburgu,
ale w okolicy, gdzie znalazłam fajne studio.
Tam skończyliśmy nad nim pracować, a później
zrobiliśmy ładne wideo. A wszystko w
ciężkich okolicznościach koronawirusowego
kryzysu. W tym czasie był już totalny lockdown.
Teraz już jest co nieco otwarte, ale
wtedy nie można było wychodzić, dlatego zrobiliśmy
to w okrojonych warunkach. I udało
się w dwie osoby! Nie było to łatwe. W studio
w jednym pomieszczeniu śpiewałam ja, a w
drugim był realizator dźwięku. Nie spotykaliśmy
się, wszystko robiliśmy na telefon albo
przy użyciu mikrofonu. Potem znów zaczęłam
pracować nad kolejnymi kawałkami, pisać teksty,
myśleć nad nowymi rzeczami. Następna
Mam wrażenie, że od czasu sukcesu "All we
are" polubiłaś pisanie kawałków-hymnów.
"Brickwall" jest takim właśnie rodzajem
hymnu...
Tak! Uwielbiam hymny! Uwielbiam je dlatego,
że są tak głęboko wspólnotowe. Wszyscy
śpiewają je razem. Lubię i szybkie utwory i
ballady, ale w hymnach podoba mi się ich
czynnik społeczny. Bardzo lubię słyszeć głos
publiczności. To bardzo fajnie, niezależnie od
tego, czy to "All for Metal" czy "All we are".
Hymny sprawiają mi frajdę zwłaszcza na
żywo. Dają możliwość zaproszenia do wspólnego
śpiewania wielu gości, tak jak było na
krążku "Forever Warriors, Forever United"
w kawałku "All for Metal", w którym, śpiewając
czy grając, wzięło udział bardzo wielu
muzyków. To było jak marzenie. Tak, hymn
daje poczucie wspólnoty. To jest jak high
light. Tak samo jak, "Für Immer", który jest
tradycyjnym hymnem o przyjaźni. Gdy ludzie
śpiewają frazę "für immer" czy "forever" czują
się poruszeni. Dla czegoś takiego żyję.
Można powiedzieć, że "Brickwall" jest kontynuacją
"Herzblut"? Słyszę podobieństwo
w zwrotkach...
O tak! Ten kawałek wręcz pasuje do obecnych
czasów... Chodzi w nim o bezwarunkową miłość,
a więc taką sytuację, gdy ktoś ma problemy
i inna osoba może dla niego zrobić wszystko.
Pomóc, wspierać. W dzisiejszych czasach
wzajemne wsparcie jest szczególnie ważne.
Szczerze mówiąc, sama mam takie dobre doświadczenie.
O wiele, wiele więcej osób trzyma
się razem. Wcześniej każdy był tylko dla
siebie. Był anonimowy, zajęty tylko swoją pracą.
Teraz, w czasie epidemii, widzę, że osoby
mieszkające w sąsiedztwie, zagadują do innych
"cześć, jestem taki a taki, mieszkam blisko, w
razie czego mogę pomóc, przynieść lekarstwa, iść do
supermarketu". To takie miłe! Zupełnie obcy
sobie ludzie trzymają się razem. Ten kawałek
bardzo pasuje do teraźniejszej sytuacji. Jest
nieco dramatyczny. I tak samo "Herzblut".
Oba są napisane z całego serca i dotykają podobnego
tematu. Lubię czynić ludzi szczęśliwymi
i dawać wszystko. Fani to moja wielka
miłość.
Ostatnio brałaś udział w audycji Marka
Weissa, który promował książkę z fotografiami,
które wykonał w latach 80. Nie sposób
nie zapytać, jak wspominasz pełną detali
sesję fotograficzną do "Triumph and Agony"?
Dziś, kiedy anturaż do zdjęć tworzy się
cyfrowo, chyba te sesje wyglądają inaczej?
O tak, to było bardzo fajne. Tamte lata, 1987-
88, to czas rozkwitu metalu, a taka sesja była
niesamowitym świętem. Wspaniale było pracować
z świetnymi ludźmi, którzy włożyli w
nią wiele wysiłku. Żeby wykreować mistyczną
aurę trzeba było zbudować cały plan, drzewa i
inne rekwizyty, a przecież dla każdego artysty
powstawał inny plan! Teraz wychodzi książka
z fotografiami różnych zespołów z tego okresu,
z lat 80. Są tam fenomenalne rzeczy.
Mark był jednym z fotografów, który miał takie
możliwości dzięki współpracy z MTV i z
nieskończoną ilością metalowych i rockowych
magazynów, z których większość już w ogóle
nie istnieje. Na przykład w Stanach - Mark
Weiss pochodzi z New Jersey - było to dla nas
normalne. Teraz są może ze dwa magazyny,
dawniej była z setka. Teraz się wszystko zmieniło,
ale pięknie mieć wspomnienia. Książka
jest wspaniała. To w zasadzie potężna księga!
Jest nie tylko pięknie zrobiona, ale zawiera
masę anegdot dotyczących tła, jakie towarzyszyło
sesjom zdjęciowym. Naprawdę ciekawe,
dla ludzi, którzy interesują się latami 80. i
muzyką tego czasu to coś świetnego. W tym
spotkaniu z Markiem Weissem (odbyło się
ono online - przyp. red.) brał też udział David
Ellefson, basista i menedżer Megadeth. Zaprosił
mnie do studia, ponieważ robi płytę z
coverami. Nagram z nim kawałek Motörhead.
Wszyscy zostajemy w kontakcie. Właśnie,
muszę dodać, że ludzie, którzy pracowali
w przeszłości razem, nadal tworzą zespół.
Wrócę jeszcze na chwilę do fotografii Marka
Weissa. Jedno ze zdjęć z sesji do "Triumph
and Agony", to z wilkiem, widziałam kiedyś
w formie plakatu. Jak wspominasz czasy,
kiedy Twoje plakaty były dołączane do
Bravo?
O tak, Bravo przyciągało młodych ludzi i ukazywało
wszystkie gatunki muzyczne. Choć
grając metal, trzeba było trochę powalczyć,
żeby być w radio, mieć tekst w Bravo czy innym
magazynie dla młodzieży. Metal to zawsze
była walka. Potem pojawiło się jednak
wiele magazynów poświęconych tylko muzyce
metalowej. To było super, ale metalowcy czy
muzycy grający metal nawet w latach 80. musieli
walczyć o widoczność swojej muzyki. Metalowcy
zawsze byli trochę banitami. Ci tak
zwani normalni ludzie potrafili krzywo patrzeć,
a czasem nawet z jakimś strachem, że
ktoś z długimi włosami i w skórzanej kurtce
może być niebezpieczny. Dziś już się z tym
zupełnie oswojono, ale wtedy naprawdę trzeba
było walczyć za swoją muzykę.
Mam do Ciebie takie bardzo osobiste
pytanie. Niezależnie od tego, czy widzę Cię
na scenie, czy oglądam filmiki, jakie nagrywasz
na co dzień, zawsze pięknie wyglądasz.
Jak to robisz?
Nie robię wiele. Nakładam trochę makijażu,
mam swoje makijażowe tricki dla blondynek
czy kobiet o jasnych włosach. Jednak szczerze
mówiąc, to, co jest dla mnie najważniejsze, to
sen. Jeśli za mało śpię, w ciągu dnia nie czuję
się dobrze, i to też się odbija na zdjęciach i w
nagraniach. Jeśli się dobrze wyśpię i zregeneruję,
wtedy potrzebuję mniej makijażu. Kiedy
się nie wyśpię, wtedy potrzebuję go dużo więcej.
Lubię na oczach czerń. Kiedyś mniej, ale
teraz, z upływem czasu coraz bardziej. Uprawiam
też dużo sportu, co pozwala mi być fit,
a to jest szczególnie istotne podczas tras.
Foto: Doro
Zdrowie i dobra kondycja są bardzo ważne.
Oj, z tym spaniem to nie takie proste. Też
próbuję więcej spać, ale mi nie idzie...
Dokładnie, a co dopiero w tourbusie! Nie da
się spać, głośna muzyka, kilkanaście osób...
Staram się dobrze spać, ale podczas tras to
niewykonalne (śmiech).
Wiem, że Twoją pasją są konie.
Tak...
Ostatnio na fanpage wrzucałaś swoje zdjęcia
z końmi. Zarówno te powstałe przy nagrywaniu
wideo do "Für Immer" jak i aktualne,
bo zdaje się teraz często odwiedzasz
stadninę. Pewnie, gdyby nie pandemia, konie
zagrałyby i w "Brickwall"?
Poznałam bardzo ciekawych ludzi, którzy mi
opowiedzieli o tej stadninie. Jest ona przeznaczona
dla byłych koni wyścigowych. Kiedy
stają już zbyt stare i dały z siebie wszystko, co
mogły, wtedy trafiają do stadniny, w której
otrzymują odpowiednią opiekę. Prowadzi ją
pewna kobieta wraz ze swoim bratem. Myślę,
że to bardzo fajne, bo wiele innych koni jest
niestety uśmiercanych. A dowiedziałam się o
niej na zasadzie "ej, Ty przecież lubisz konie...",
A muszę dodać, że w ogóle kocham
zwierzęta, wszystkie, nieważne jakie. "Jest taka
stadnina, która potrzebuje ogromnego
wsparcia, bo utrzymanie mieszkających w niej
koni jest ogromnie drogie, lekarstwa, jedzenie
i inne sprawy". Wtedy tam się udałam i już po
pierwszej wizycie bardzo mi się spodobało.
Czuć tam wielką miłość do zwierząt. Mają też
małą lecznicę, dają zwierzętom dobrą opiekę i
wiele serca. Ale odpowiadając na Twoje pytanie
- było to już po nakręceniu wideo. Och,
tak, uwielbiam konie.
Doro, wiem, że nie mamy już czasu, więc to
było niestety moje ostatnie pytanie do Ciebie.
Bardzo się ciesze, że miałam okazję dziś
z Tobą dziś porozmawiać, mimo że w zaplanowany
wcześniej czwartek miałam
awarię.
Nie ma w ogóle problemu. Wiem, że tak bywa,
znam takie sytuacje ze studia. Technika
czasem zawodzi, czasem ma się super pomysły,
które przez nią nie wypalają. Jestem do
tego przyzwyczajona.
No to dobrze (śmiech).
Bardzo miło było z Tobą rozmawiać, sprawiło
mi to dużo radości. Wszystkiego dobrego i dużo
zdrowia.
Nawzajem! Do następnej rozmowy!
Może przy okazji płyty "best of" albo jak będę
grać koncert. Mam nadzieję, że to wszystko
się zmieni i będziemy wiedzieć, co jest dozwolone,
co nie. Może uda się trasa w październiku
czy w listopadzie.
No mam nadzieję, bo masz też jeden koncert
w Polsce, na który się wybieram (śmiech).
Ogromnie się na niego cieszę, bo ostatni koncert
w Polsce był jednym z lepszych na całej
trasie. Było wtedy bardzo zimno, ale było super.
Mam nadzieję, że wszystko się uda. Ale
najważniejsze to być zdrowym, to najważniejsze
dla wszystkich. Dobrze, to lecę do studia!
Katarzyna "Strati" Mikosz
DORO 37
HMP: Rok 2013 był dla was przełomowy - jak
doszło do reaktywacji oryginalnego składu
Torch?
Ian Greg: Zdarzyło się to przez przypadek. W
2012 roku skończyłem pięćdziesiątkę. Planowałem
przyjęcie, na którym mieliśmy zagrać
covery, razem ze Stevem, Chrisem i żoną
Chrisa, Susanne (ex-Crystal Pride). Dan też
został zaproszony na imprezę, więc zdecydowaliśmy
się go poprosić o przygotowanie z nami
kilku kawałków Torch. Gdy tylko wyszliśmy
na scenę, zdaliśmy sobie sprawę, że płomień
porozumienia między nami wciąż płonie.
Następnie w 2013 roku zostaliśmy zaproszeni
na Rock At Sea, rokowy rejs z Uriah Heep,
Civil War i innymi zespołami. Czuliśmy, że to
doskonały powód, aby w końcu się zjednoczyć.
Feed The Flame!
- Naszym celem na tym albumie było połączenie starego i nowego. Chcieliśmy
zachować "duszę" utworów oraz brzmienie "starej szkoły", ale z aktualnym
soundem, przy użyciu najnowszych technologii - mówi basista Ian Greg. Zawartość
nowego albumu Torch "Reignited" potwierdza prawdziwość tych słów pod
każdym względem - szwedzki zespół wrócił praktycznie w klasycznym składzie i
znowu jest w takiej formie, jak na początku lat 80.
Nie korciło ich wtedy nagranie jakiegoś dłuższego
materiału, czy z ówczesnym składem
było to bardzo trudne, wręcz niemożliwe do
zrealizowania?
Myślę, że chcieli coś zrobić na szybko, więc
zdecydowali się nagrać ponownie stare utwory
i dodać ze dwa nowe. Gdyby spróbowali napisać
wszystkie nowe kawałki, musieliby poświęcić
na to więcej czasu. Prawdopodobnie i tak
nie brzmiało by to jak Torch, ponieważ w tym
zespole nie było żadnego z oryginalnych kompozytorów.
Fani czekali na kolejny album Torch z całkowicie
premierowym materiałem ponad 35 lat!
Przez ten czas zyskaliście kolejnych, młodych
słuchaczy, ale też ci towarzyszący wam od
początku starzeli się wraz z wami, mają więc
teraz 50-60 lat. Wyobrażasz sobie ich rozmowy
przy kolejnym piwie, westchnienia:
ciekawe, czy doczekamy się kolejnej płyty
Torch, następcy debiutu i "Electrikiss" z prawdziwego
zdarzenia? (śmiech)
(Śmiech!) Tak naprawdę nie byliśmy tego
świadomi, ile osób czeka na nowe rzeczy
Torch. Mamy nadzieję, że warto było czekać.
Teraz będą musieli znaleźć coś innego do omówienia
przy piwie.
Wróciliście w dawnym składzie siedem lat
temu, ale "Reignited" wydajecie dopiero we
wrześniu obecnego roku - wygląda na to, że
powiedzieć o was perfekcjoniści to nic nie powiedzieć,
a może zabraliście się za tworzenie
tego materiału w ostatniej chwili?
Właściwie to był dość długi proces. Pisanie zaczęło
się już w 2013 roku. Czuliśmy, że jeśli
mamy coś wydać, to musi być to naprawdę dobre.
Jest wiele kawałków, które zostały odrzucone
oraz włożyliśmy wiele wysiłku w powstanie
i aranżację pozostałych utworów. W
końcu poczuliśmy, że mamy nagranych dość
dobrych kompozycji, aby wydać album. My również
byliśmy sfrustrowani czasem, który to
zajęło, ale w końcu doszliśmy do wniosku, że
jeśli ludzie czekali tak długo, mogą poczekać
trochę dłużej i dostać świetny album, zamiast
czegoś zrobionego na chybcika.
Niestety Claus ciągle był niedostępny. Postanowiliśmy
sprowadzić Hakky'ego, który grał z
Chrisem przez wiele lat w różnych zespołach.
Okazało się, że to łut szczęścia, ponieważ
Hakky wiele dodał do muzyki Torch.
Mieliście ze sobą kontakt przez te wszystkie
lata, wciąż byliście kumplami, mimo tego, że
zespół rozpadł się wieki temu, bo w 1986 roku?
W tamtym czasie mieliśmy dość przemysłu
muzycznego, ale nie siebie. Przyjaźniliśmy się
przez lata. Z jakiegoś powodu nigdy nie rozmawialiśmy
o ponownym powrocie do grania.
Myślę, że w naszym życiu działo się zbyt wiele
innych rzeczy.
Paradoksalnie były to czasy największej
Foto: Torch
świetności tradycyjnego metalu - co poszło
nie tak, że daliście za wygraną po wydaniu
zaledwie dwóch płyt? Może wsparcie Tandan/Sword
okazało się niewystarczające, a
może były inne przyczyny?
To prawdopodobnie część powodu. Tandan/
Sword planowali podpisać kontrakt z dużą
wytwórnią. Udało im się podpisać kontrakt dla
Easy Action z Atlantic i planowali dla nas coś
podobnego. Wtedy właśnie zaczęła się popularność
hair metalu. Byliśmy pod presją, żeby
grać bardziej komercyjnie. To nas zbiło z tropu,
na czym cierpiało pisanie muzyki. "Electrikiss"
nie wyszedł tak, jak chcieliśmy, ani
my, ani wydawca. Główne wytwórnie straciły
zainteresowanie nami, a my byliśmy rozczarowani.
Zamiast tego zaczęliśmy bardziej skupiać
się na imprezowym aspekcie rock 'n' rolla.
W końcu granie przestało nas cieszyć i postanowiliśmy
się rozstać.
Ta wcześniejsza reaktywacja była więc powrotem
na pół gwizdka, głównie do grania
koncertów, co potwierdza też zawartość albumu
"Dark Sinner", składająca się w większości
z nagranych na nowo klasycznych utworów
zespołu, dopełnionych dwoma premierowymi?
Tak, Dan chciał sprowadzić Torch z powrotem
na scenę. Przyszedł z tym do nas, ale my
nie byliśmy tym zainteresowani. Następnie
zdecydował się kontynuować współpracę z innymi
muzykami. Potrzebowali czegoś nowego
i postanowili wydać "Dark Sinner".
Zwerbowanie do pracy utytułowanego producenta
Jacoba Hansena było, z tego co słyszę,
dobrym posunięciem?
To był bardzo ważny ruch. Wszystko nagraliśmy
i wyprodukowaliśmy sami, ale chcieliśmy
mieć świeżą parę uszu do miksowania. Wszystkim
z nas podobało się brzmienie albumu
"Steelfactory" U.D.O. i postanowiliśmy skontaktować
się z Jacobem. Byliśmy bardzo podekscytowani,
kiedy zgodził się z nami pracować.
Naszym celem na tym albumie było połączenie
starego i nowego. Chcieliśmy zachować
"duszę" utworów oraz brzmienie "starej szkoły",
ale z aktualnym soundem, przy użyciu najnowszych
technologii. Myślę, że Jacob znalazł
idealną równowagę. Jesteśmy bardzo zadowoleni
z brzmienia tego albumu.
Jako dzieciak był fanem Torch czy przeciwnie,
wcześniej nigdy was nie słyszał, byliście
dla niego wielką niewiadomą?
Nie, jest trochę młodszy od nas ale nie miał
pojęcia, kim jesteśmy. Dopiero niedawno dowiedział
się o wpływie, jaki wywarliśmy na scenę
w latach 80. Prawdopodobnie myślał, że jesteśmy
bandą starych pierdzieli ze Szwecji.
Ale w żadnym razie nie pracowaliście nad tą
płytą z nastawieniem, że musi być tak ideal-
38
TORCH
na na wypadek, gdyby miała okazać się ostatnim/pożegnalnym
wydawnictwem Torch?
W naszym wieku nie wiesz, co będzie jutro,
więc równie dobrze możesz podejść do wszystkiego,
jakby to było twoje ostatnie dzieło. Nie
planowaliśmy "Reignited" jako naszego pożegnalnego
wydawnictwa, ale gdyby tak się to
potoczyło, przynajmniej odejdziemy z hukiem.
To dobrze, bo "Reignited" można śmiało postawić
obok waszych płyt z lat 80. - dała tu
znać o sobie magia starego składu i czar dawnych
wspomnień, inspirując was do pracy
tak, że sami byliście zaskoczeni efektem końcowym?
Zdecydowanie! Jednym z głównych składników
w latach 80. była energia. Martwiliśmy
się, że nie będziemy już mieć tej samej energii.
Wiele starych, reaktywowanych zespołów
brzmi dzisiaj jakby ich muzycy byli nieco wymęczeni.
Jednak gdy tylko znaleźliśmy się w
tym samym pomieszczeniu, było to jak wehikuł
czasu, a energia sama się odnalazła. Myślę,
że można to usłyszeć na płycie.
Czyli mimo upływu czasu nie rdzewiejecie,
co deklarujecie w "All Metal, No Rust"?
(śmiech)
Tak, to tak, jakby stary Hot Rod powiedział,
"stare Fordy nigdy nie umierają, po prostu jadą szybciej!".
Myślę też, że nie pomylę się zbytnio zakładając,
że chcieliście uniknąć losu wielu innych
zespołów sprzed lat, które pospieszyły się za
bardzo z wydaniem powrotnej płyty, czego
efektem są nieudane, bardzo słabe albumy -
jak wracać, to z przytupem?
Tak, było dla nas ważne, żeby był to świetny
album. Chcieliśmy również uniknąć pułapki, w
którą wpada wiele starych zespołów, próbując
zaktualizować swoje brzmienie. Istnieją tysiące
młodszych zespołów, które potrafią stworzyć
"nowoczesny metal" lepiej. Powinieneś trzymać
się tego, co znasz i kochasz, a w naszym przypadku
jest to "oldschoolowy" metal. Przy wyborze
utworów byliśmy bardzo selektywni.
Spędziliśmy dużo czasu na ich aranżacji i przykładaliśmy
dużą wagę do szczegółów. Nie odpuściliśmy,
dopóki nie mieliśmy dziewięciu kawałków,
które mogły istnieć same, bez dodatków.
Zajęło to dużo czasu, ale biorąc pod uwagę
wynik, było warto.
Trudno nie pokusić się o refleksję, że gdybyście
nieco podgonili tempo i wydali tę płytę w
roku 2018 czy ubiegłym sytuacja wyglądałaby
zupełnie inaczej. Oczywiście nie można było
przewidzieć, że pandemia koronawirusa sparaliżuje
nasze życie pod każdym względem,
ale zespoły planujące swe nowe wydawnictwa
na wiosnę i lato 2020 mogą mówić o pechu,
i to ogromnym?
Spojrzenie wstecz jest zawsze łatwe, ale gdybyśmy
wydali płytę w 2018 roku, prawdopodobnie
nie byłaby tak mocna. Kilka kompozycji
zostało napisanych później, poza tym, być
może Jacob Hansen nie byłby dostępny. Sytuacja
jest oczywiście frustrująca, ale oznacza
to również, że ludzie mają więcej czasu na szukanie
nowej muzyki. Jeśli natkną się na stary
zespół ze Szwecji i im się spodoba, to wszystko
będzie dobrze. Myślę też, że w 2021 roku nastąpi
wysyp nowych wydawnictw, ponieważ w
tej chwili zespoły nie mogą robić nic poza pisaniem
i nagrywaniem. Konkurencja wtedy będzie
zacięta, więc wydanie albumu w tej chwili
może okazać się dobre.
Foto: Torch
To przygnębiające uczucie, że macie w
zanadrzu materiał idealny do prezentacji na
żywo, płytę, która brzmi niczym zapomniany
klasyk z pierwszej połowy lat 80. i nie wiecie
kiedy będziecie mogli promować ją na koncertach
w jakimś szerszym zakresie?
Tak, to bardzo frustrujące. Musisz zaakceptować
sytuację i jak najlepiej wykorzystać to,
co jest dostępne. Naprawdę chcieliśmy zrobić
imprezę z okazji wydania, teraz, gdy płyta jest
już dostępna. Obecnie zdecydowaliśmy się zorganizować
wirtualną imprezę promocyjną z
okazji premiery i zaprosić na nią fanów z całego
świata. Będziemy to robić w formie transmisji
na żywo 9 października na liveandstream.se.
Mamy nadzieję, że fani spotkają się
ze znajomymi przed dużym ekranem przy
kilku piwach i dołączą do imprezy. Zagramy
kilka kawałków z "Reignited" razem z kilkoma
naszymi klasykami. Zapraszamy!
Czyli najgorszy jest brak wiedzy, ta niepewność
co wydarzy się za miesiąc, dwa czy pół
roku? Bo wiosną mieliśmy już nader dobitne
potwierdzenie jak mogą posypać się długoterminowe
plany promocyjne czy koncertowe?
Wszyscy mamy nadzieję, że sytuacja Covid-19
wkrótce zostanie opanowana. Musisz być
optymistą! Postęp w zakresie szczepień wygląda
obiecująco, a to będzie bardzo ważne. Miejmy
nadzieję, że w przyszłym roku festiwale
znów zaczną się rozkręcać i będziemy bardzo
szczęśliwi, mogąc zagrać na każdym z nich.
Z drugiej strony może warto podejść do tego
z nastawieniem filozoficznym: czekało się
tyle lat, więc kilka kolejnych miesięcy nie zrobi
już wielkiej różnicy?
To prawda, ale z drugiej strony nie możemy się
doczekać występów przed naszymi fanami.
Doczekamy się winylowej wersji "Reignited",
choćby dlatego, żeby w całej okazałości
można było docenić dzieło Thomasa Holma?
Tak! Znowu chcieliśmy poczuć "starą szkołę".
Winyl to podstawa. Chcieliśmy też, żeby
okładka była "oldschoolowa". Naprawdę chcieliśmy
prawdziwego obrazu zamiast czegoś
stworzonego cyfrowo. Po prostu taka obwoluta
ma w sobie więcej życia. Myślę, że "Don't
Break The Oath" zespołu Mercyful Fate to
jedna z najfajniejszych okładek, jakie kiedykolwiek
powstały. Mieliśmy szczęście, że udało
nam się wytropić Thomasa Holma, a jeszcze
więcej, gdy zgodził się z nami pracować. Myślę,
że jego malowanie jest po prostu genialne i
nada się również na świetne T-Shirty.
Pewnie znacie się od lat, dlatego nie było
trudno namówić go do współpracy, dzięki
czemu możecie pochwalić się okładką stworzoną
przez autora szaty graficznej kultowych
płyt Mercyful Fate czy King Diamond Band?
Tak naprawdę nie znaliśmy się, ale kiedy się z
nim skontaktowaliśmy, wiedział, kim jesteśmy
i lubił naszą muzykę. Dzięki temu praca z nim
była łatwa, ponieważ wiedział, o co nam chodzi.
Też tak masz, że widzisz okładkę i od razu
masz przeczucie, że płyta z takim coverem nie
może zawierać złej muzyki?
Tak, nie wiem, ile płyt kupiłem jako dzieciak
na podstawie okładki. Czasami muzyka pasowała
do okładki, czasami nie (śmiech!).
Sądzisz, że fani, nie mający nawet dotąd
świadomości istnienia Torch, też pójdą tym
tropem, zaintrygowani mroczną, prostą, ale
bardzo sugestywną okładką "Reignited"?
Mamy nadzieję. Gdybym był dzieciakiem i
szukającym dobrego "oldschoolowego" metalu i
gdybym zobaczył tę okładkę, na pewno dałbym
szansę tej płycie.
Przy okazji premiery nowego albumu zadbacie
o dostępność waszych poprzednich płyt?
Co prawda niedawno "Torch" ukazał się na
CD, ale "Electrikiss" jest od lat wycofana ze
sprzedaży i pojawia się tylko na serwisach
aukcyjnych, może więc warto pomyśleć o ich
wznowieniach, również w wersjach cyfrowych,
tak obecnie popularnych?
Pierwsza EP-ka i pierwszy album na pewno będą
dostępne. W przypadku "Electrikiss" jest to
trochę bardziej niepewne. Nie jest jasne, kto
jest właścicielem praw i gdzie znajdują się taśmy
matki. Kto wie, jeśli z "Reignited" się powiedzie,
to może ktoś zacznie szukać w ich piwnicy,
aby zarobić. Feed The Flame!
Wojciech Chamryk & Kacper Hawryluk
TORCH
39
Wezwanie do powstania
"Zniszczyć wszystkich ludzi" - taki oto pocieszny
tytuł nosi nowe dzieło weteranów z
Hittman. Weteranów, którzy wracają na scenę
po dwudziestu siedmiu latach przerwy.
Wracają w mocnym stylu, bo "Destroy All
Humans" to płyta, po którą warto sięgnąć.
A co naprawdę oznacza ten tytuł?
O tym opowiedzieli nam dwóch oryginalnych
członków grupy, którzy jako jedyni
z pierwszego składu Hittman grają w nim do dziś. Mianowicie wokalista Dirk
Kennedy i gitarzysta Jim Bacchi.
HMP: Witajcie. Tytuł Waszego nowego albumu
to "Destroy All Humans". Nie uważacie,
że to trochę nienawistne stwierdzenie?
Dirk Kennedy: Hej Bartek! Nie tyle nienawistne,
co zgodne z prawdą. Nasi liderzy
wpadają w amok, są tyranami i zacierają granice
demokracji. Ideologie karmi się siłą i korupcją.
Podobnie jak radziecka i nazistowska
propaganda. Nie różnią się one zbytnio od
tego, co dzieje się u nas.
Jim Bacchi: Właściwie ten utwór wcale nie
jest o nienawiści… Chodzi o brak współczucia
dla ludzkiego życia wychwalanego przez
światowych przywódców (zwłaszcza nasz
obecny amerykański rząd)… Cytuję tekst z
refrenu…
Utwór tytułowy zaczyna się od charakterystycznych
elektronicznych partii. Skąd ten
pomysł?
Jim Bacchi: Po prostu znalazłem na Facebooku,
Tony'ego Careya i wysłałem mu pytanie
czyby nie zrobił intro do tego utworu,
ale pod koniec dnia po prostu postanowiliśmy
zrobić to sami.
jakbyśmy nigdy nie mieli okazji powiedz
wszystkiego, co zamierzaliśmy powiedzieć
jako Hittman…
Czy mieliście konkretną wizję tego albumu
jeszcze przed jego tworzeniem?
Dirk Kennedy: Podejmowaliśmy świadome
decyzje, aby upewnić się, że muzyka zawiera
wszystkie główne cechy Hittman. Inspirowana
progresywnym power metalem, z podwójnymi
solówkami oraz z bogatą produkcją
w klasycznym tego słowa znaczeniu. Musiałem
też śpiewać jak tamten gość, ale nie jak z
albumu "Vivas..." (śmiech).
Jim Bacchi: Początkowo chciałem naprawdę
czerpać z korzeni, z pierwszych inspiracji zespołu…
metalu z późnych lat 70-tych i wczesnych
80-tych… więc zacząłem obierając ten
kierunek. Jednak kiedy nawiązaliśmy kontakt
z fanami, okazało się, że to, czego naprawdę
oczekują, to prawdziwy tradycyjny
metalowy album w stylu naszego debiutu.
Kiedy to odkryliśmy, to właśnie to kierowało
naszymi poczynaniami.
"Human…how do you value a human, when
power is all that you crave?
Human, and is there a life that's worth sparing,
from your idealogical rage?
Human, and who do you choose to to burden,
with bullets, bullshit and hate?
Human, but don't be too sure about tomorrow,
when we rise and retaliate…."
To wezwanie do powstania i walki z faszyzmem
i uciskiem… Coś jak "Stand Up and
Shout" Dio, tylko trochę mniej abstrakcyjne i
bardziej specyficzne dla tego okropnego stanu
świata, w którym żyjemy.
Foto: Hittman
To nie jedyny tego typu efekt na tym albumie.
W kawałku "Love, The Assassin" słyszymy
policyjne syreny.
Dirk Kennedy: To było czysto filmowe podejście.
Ten kawałek opowiada historię i powinien
wyglądać jak film. To jest świetny
film.
Jim Bacchi: Zabawne, ponieważ kiedy pracowaliśmy
nad tą kompozycją, stworzyłem
sekcję outro, więc kiedy Dirk to usłyszał,
zdecydował, żeby ta piosenka była kompletna
potrzebne jest jej także i intro… i naprawdę
ładnie komponuje się z tym utworem
oraz resztą albumu.
Kiedy w ogóle zaczęliście tworzyć materiał
na "Destroy All Humans"?
Dirk Kennedy: Właściwie wtedy, gdy zdecydowaliśmy
się zagrać na festiwalu Keep It
True. Wiedzieliśmy, że ważne jest, aby mieć
coś nowego do pokazania, bazując na fundamencie
popularności pierwszego albumu.
Jim Bacchi: Tak, jak tylko otrzymaliśmy tę
ofertę, od razu zabrałem się do pracy. Nie
chciałem spocząć na laurach opierając się tylko
na tych dziewięciu kawałkach z debiutu,
ponieważ wiedziałem (a przynajmniej w ten
sposób myślałem), że ludzie tak naprawdę
nie przepadają za naszym drugim albumem
"Vivas Machina", więc osobiście czułem się,
Siglem promującym Wasz nowy album był
"The Ledge". Dlaczego akurat Wasz wybór
padł na ten kawałek?
Dirk Kennedy: Wywiera on najbardziej bezpośredni
wpływ. Jest metalowy, chwytliwy i
brzmi jak my. Świetnie brzmi też w radiu.
Jak coś w rodzaju "czy będziesz tam?". Zespół
potrzebuje zapadających w pamięć, chwytliwych
kawałków, aby utrzymać się w dłuższej
perspektywie. Single są ważne dla zaostrzenia
apetytu.
Jim Bacchi: Jak tylko go usłyszałem, po prostu
brzmiało to jak singiel… nadal tak jest.
Ma w sobie te wszystkie klasyczne elementy.
Niektórzy członkowie Waszej grupy dołączyli
do niej tuż przed nagraniem albumu.
Mam tu na myśli perkusistę Joe Fugaziego
i basistę Grega Biera. Jak trafili w Wasze
szeregi?
Dirk Kennedy: Greg to dla nas istny cud.
Jimmy spotkał go w LA i okazało się, że
pochodzi z tego samego miasta co Michael i
co ciekawe znali się. Ich style są bardzo podobne,
Greg hołduje stylowi Mike'a, ale pozostaje
wierny swojemu brzmieniu. Mimo że,
on też ma swój styl, co jest cudowne.
Jim Bacchi: Właściwie Greg i ja poznaliśmy
się, kiedy miałem 16 lat… Jammowałem z
jego starszym bratem, kiedy graliśmy, Greg
zawsze spędzał z nami czas. Namierzyłem go
przez facebooka, zobaczyłem, że mieszka w
LA, więc skontaktowałem się w sprawie grania
na Keep It True… On niesamowicie du-
40
HITTMAN
żo gra, tak jak Mike, prawdopodobnie dlatego,
że znał Mike'a w liceum i mieszkał w tym
samym mieście… więc… te same wpływy.
Joe, to tylko perkusista sesyjny, który grał na
niektórych nagraniach. Nie jest członkiem
zespołu.
"Destroy All Humans" to trzeci album w
Waszej dyskografii. Nie byłoby w tym nic
dziwnego, gdyby nie fakt, że powstaliście w
1985r. Nie masz czasem poczucia, że coś
Was przez te lata ominęło?
Dirk Kennedy: Oczywiście. Ale biznes na to
nie pozwolił. Zostaliśmy przeciągnięci i zepchnięci
przez tak wielu korporacyjnych rekinów
i złoczyńców, że ostatecznie nie było to
już tego warte. Chcielibyśmy, aby nasza kariera
była porównywalna do Dream Theater,
Queensryche lub Maiden. Takie właśnie
mieliśmy plany.
Jim Bacchi: Cóż, po 1994 roku nikt nie
chciał słuchać metalu, hard rocka, czy czegokolwiek…
kiedy już przytrafiło się coś takiego
jak grunge i Nirvana, nawet wielkie metalowe
zespoły musiały walczyć o przetrwanie.
Dlatego, po prostu postanowiłem zająć
się innymi rzeczami. Byłem trochę wypalony
graniem metalu, a ludzie nie byli tym zainteresowani…
smutne, ale tak właśnie takie
przyszły czasy.
Od wydania Waszego ostatniego albumu
"Vivas Machina" upłynęło dwadzieścia siedem
lat. Postanowiliście tym razem skupić
się na Waszych starych fanach, czy może
pozyskać nowych?
Dirk Kennedy: Nasza baza fanów jest dla
nas wszystkim. Chcieli klasycznego albumu
Hittman i czuliśmy się w obowiązku im go
dostarczyć. Musieliśmy pokazać też, że wróciliśmy.
Mamy nadzieję, że będą z nami, kiedy
będziemy wydawać kolejne albumy. Nie
było miejsca na pomyłkę. Ten musiał być
klasyczny.
Jim Bacchi: Oczywiście obie grupy. Starzy
fani, którzy ciągle o nas pamiętali, znaczą dla
nas wiele. Są powodem, dla którego musimy
zrobić którykolwiek z tych koncertów. Oczywiście,
chcielibyśmy również zdobyć nowych
fanów. Dobra wiadomość jest taka, że istnieje
scena NWOTHM, więc tam możemy
szukać nowej, młodszej widowni tego, co robimy.
Foto: Hittman
Po wspomnianym albumie zespół zawiesił
działalność.
Dirk Kennedy: Jak powiedziałem wcześniej,
muzyczny biznes pochłonął nas w całości i
nie mogliśmy się z tego wylizać. Patrząc
wstecz, po prostu próbowałbym iść naprzód,
ale było to trudniejsze, ponieważ wtedy aby
wyprodukować album potrzebowałeś dużo
więcej pieniędzy.
Jim Bacchi: Grunge zmienił gusta odbiorców
muzyki. Po prostu był to zły czas. Nie było
już zainteresowanych tym, co robiliśmy.
Niektóre źródła mówia, że Between pomiędzy
waszymi pierwszymi płytami zaczęliście
tworzyć album "Precision Killing", który
jednak nigdy się nie ukazał.
Dirk Kennedy: Wynikało to z kontraktu.
Zawarliśmy umowę z Polygramem i SPV na
ogromną kwotę. Nie chcieli wypuścić nas za
mniej niż 1 milion dolarów. Doprowadzenie
tego do rozwiązania zajęło nam tak dużo
czasu, że straciliśmy umowę i nie mieliśmy
dokąd się udać. Do tego czasu przeszliśmy
zmianę brzmienia, dobre czy złe, nieistotne,
ale właśnie w tamtym kierunku się udaliśmy.
Jim Bacchi: Tak, te wszystkie sprawy biznesowe…
też strzeliliśmy sobie w stopę, bowiem
powinniśmy po prostu iść dalej, nie
oglądając się na wytwórnię, która określiłaby
naszą przyszłość. Jednak łatwo tak mówić z
perspektywy minionych lat i 2020 roku…
Ale hej, "Code of Honor" był jednym z tych
kawałków, który miał znaleźć się się na "Precision
Killing", więc umieściliśmy go na nowej
płycie i służy jako bezpośrednie połączenie
z naszą przeszłością.
Wasz powrotny koncert miał się odbyć już
w 2009 Jednak do tego nie doszło. Jakie były
powody?
Dirk Kennedy: Proste, Mike z powodów
osobistych nie mógł się w to zaangażować i
plan spalił na panewce.
Jim Bacchi: Właściwie tak jak powiedział
Dirk. Po prostu nie mogliśmy tego ogarnąć.
Wasz były basista Mike Buccell poniósł
śmierć w wypadku samochodowym w 2013
roku. Jakie reakcje w Was to wzbudziło?
Dirk Kennedy: Ten incydent zniszczył nas.
Czuliśmy, że to jest to. Mike był znaczącą
postacią w zespole i był spoiwem dla nas
wszystkich. Nigdy tego nie pokonamy. Możemy
go tylko z szacunkiem wspominać. Robimy
to, co robiliśmy do tej pory. Zawsze o
nim myślimy.
Jim Bacchi: Jedna z najtrudniejszych chwil,
z którymi miałem do czynienia, poza śmiercią
mojej matki, która umierała na raka, gdy
nagrywałem "Vivas Machina"… Z tego powodu
wciąż bardzo trudno mi słuchać tej
płyty. Utrata Mike'a była również ciężka.
Poznałem go, gdy miałem 20 lat. Czasami
naprawdę chcę do niego zadzwonić i przeprowadzić
tą jedną z wielu głębokich rozmów,
które miewaliśmy. Tęsknię za nim jak
szalony, wciąż…
Wasz utwór "Metal Sport" w został wykorzystany
w jednym z odcinków "Stranger
Things" w 2017 roku.
Dirk Kennedy: To naprawdę ważne, aby
Twoja muzyka była dostępna w każdy możliwy
sposób. Podobnie jak "Bohemian Rhapsody"
w "Wayne's World" (w mniejszym stopniu).
Umieszczanie muzyki w filmach i telewizji
pomaga zespołowi w wypromowaniu
się. I czy nie jest fajnie mieć swoją muzykę w
telewizyjnym programie lub filmie? Uwierz
mi, że tak!!!
Jim Bacchi: Pracuję z kilkoma konsultantami
muzycznymi w ramach mojej codziennej
pracy, czyli komponowania dla telewizji i
filmu. Dostaliśmy się tam za pośrednictwem
jednej z osób, która załatwia mi staże muzyczne.
Zrobiłem mnóstwo muzyki do programów
telewizyjnych, ale to był dobry krok.
Wiele osób to widziało.
Bartek Kuczak
Foto: Hittman
HITTMAN 41
Od starego do nowego
Założony w 1979 roku przez gitarzystę Sama Easleya, Glacier to wspaniały
amerykański heavy/power metalowy zespół, któremu nie dane było w pełni
rozwinąć swojego potencjału. Obecnie pierwszy wokalista Glacier - Michael Podrybau
przejął dziedzictwo zespołu i postanowił kontynuować to, co grupa rozpoczęła
w latach 80-tych. Owocem tego jest fenomenalny pierwszy album studyjny
pt.: "The Passing Of Time". W wywiadzie Michael Podrybau odnosi się do
przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Zachęcam do lektury, jak i zapoznania
się z twórczością Glacier.
HMP: 30 października br. wydacie nowy i
zarazem pierwszy album studyjny pt.: "The
Passing Of Time". Jak się czujesz przed jego
premierą? Zastanawiasz się, jak zostanie
przyjęty?
Michael Podrybau: Jestem tym bardzo podekscytowany.
Naprawdę kocham te utwory i
mam nadzieję, że wszyscy pokochają je tak
samo jak ja.
Co Twoim zdaniem odróżnia "The Passing
Of Time" od innych Waszych dzieł z przeszłości?
Opuściłem zespół pod koniec 1985 roku,
więc naprawdę nie mam pojęcia, co się stało.
Nie mogli znaleźć wokalisty, kiedy przeprowadzili
się do Los Angeles, a potem wrócili z
powrotem do domu. Następnie Pat (Patrick
S. Goebel - przyp. red.) i Loren (Loren "The
Master" Bates - przyp. red.) reaktywowali zespół
i stworzyli demo z 1988 roku, które również
jest wspaniałym dziełem.
Proctor, Troy Ketsdever or Mehdi Farjami)
nie chcieli wrócić?
Właściwie Tim Proctor i Loren Bates są
obecni na nowym albumie w trzech utworach.
Ludzie w naszym wieku mają życie, rodzinę i
kariery i zdecydowanie ciężko jest im wskoczyć
z powrotem do zespołu. Kilka lat temu
Tim Proctor grał z nami także na Northwest
Metal Fest w Seattle w stanie Waszyngton w
USA.
"The Passing Of Time" to pierwsza partia
nowych utworów Glacier nagrana od ponad
30 lat. Co czujesz ponownie nagrywając?
Naprawdę fajnie było wrócić do studia. To
zdecydowanie mnóstwo ciężkiej pracy i dużo
czekania w międzyczasie, ale zdecydowanie
warto to zrobić dla końcowego efektu. Nowe
utwory są naprawdę świetne i mam nadzieję,
że wszyscy pokochają je równie mocno, jak ja.
Myślę, że tytuł nowego albumu jest symboliczny,
mam rację?
Tak, zdecydowanie. Jego znaczenie to: od starego
do nowego, przekazywanie pochodni
przez wczesny zespół do nowego składu. Wymyślił
go nasz perkusista - Adam Kopecky.
Wszyscy polubiliśmy ten tytuł i od razu się
na niego zgodziliśmy.
Okładka wygląda wspaniale! Kto jest jej
autorem?
Artysta to Daniel Charles z Teksasu, który
właściwie jest niesamowitym tatuatorem. To
on wpadł na pomysł. Znałem Daniela, ponieważ
był fanem Glacier i widziałem kilka jego
prac. Zapytałem, czy byłby zainteresowany
zrobieniem okładki naszego nowego albumu,
a on odpowiedział: "O, tak!" Więc wysłałem
mu kilka nowych utworów Glacier i tekstów,
żeby zobaczyć, jakie będzie miał pomysły.
Jego pierwszy szkic był tym, co widzisz dzisiaj,
ale oczywiście jego arcydzieło zostało dopieszczone.
Super miły facet. Możesz zgłosić
się do niego, jeśli potrzebujesz oldschoolowego
stylu malowania. Jego styl naprawdę
bardzo przypominał mi okładkę "The Deluge"
zespołu Manilla Road i niektóre okładki
albumów Fates Warning autorstwa Ioannisa.
Glacier ma obecnie w zespole świetnych muzyków,
podobnie jak to było na początku, ale
to, co naprawdę robi różnicę, to fakt, że technologia
jest teraz bardziej zaawansowana, a
dźwięk nagrania jest znacznie lepszy niż w
latach 80-tych. Czas, wiek, doświadczenie i
wgląd tak naprawdę również mają znaczenie.
Nie jesteśmy już 20-letnimi młodzieńcami piszącymi
piosenki. Moim zdaniem, nasza dzisiejsza
wiedza sprawia, że to, co tworzymy
jest lepsze.
Z perspektywy czasu, jesteś zadowolony z
tego, co stworzyliście w latach 80-tych?
Aktualnie tak. Utwory były naprawdę dobre -
dobre riffy, teksty i ludzie kochali muzykę.
Zespół oficjalnie został rozwiązany w 1990
roku. Czy możesz nam powiedzieć, dlaczego
podjęliście tę decyzję?
42 GLACIER
Foto: Glacier
Czym się zajmowałeś po opuszczeniu Glacier?
Kiedy opuściłem Glacier w 1985 roku, dołączyłem
do mojego starego zespołu, Harlot,
który ostatecznie się rozpadł. Przeprowadziłem
się na jakiś czas do Los Angeles, ale tak
naprawdę nie było to miejsce dla mnie, więc
wróciłem do domu. Później właściwie nie grałem
muzyki.
Kiedy wznowiliście wspólną grę? Co Was
skłoniło do reaktywacji?
Promotor z Chicago poprosił nas o zorganizowanie
wspólnego koncertu. Rozmawiałem o
tym z naszym starym gitarzystą, Samem Easleyem,
i był zainteresowany, ale nigdy nic z
tego nie wyszło. Tak więc promotor zaproponował
założenie zespołu, abym mógł śpiewać
stare piosenki Glacier.
Nowy album, prawie kompletnie nowy
skład zespołu. Pozostali muzycy (Patrick S.
Goebel, Loren "The Master" Bates, Timm
Jakie zespoły miały wpływ na Twój muzyczny
gust?
Riot to prawdopodobnie mój ulubiony zespół,
zwłaszcza jego pierwsze albumy, w których
śpiewał Guy Speranza. On był wspaniałym
wokalistą. Poza tym Dio z jego wczesnych
lat z Rainbow i Black Sabbath, jest po
prostu niesamowity. Fantastyczne są również
czasy Maidenów z Paulem Di'Anno. To są
niektórzy z moich ulubionych wokalistów.
Co stanowi dla Ciebie inspirację przy tworzeniu
muzyki?
To uczucie, które się we mnie pojawia, gdy
ktoś wyjaśnia, jak się czuje słuchając utworów
Glacier.
Co w Twojej opinii odróżnia Glacier od innych
heavy/power metalowych zespołów?
Myślę, że tak naprawdę nie brzmimy jak inne
zespoły. Uważam, że jesteśmy bardzo oryginalni
i ogólnie mamy świetne brzmienie.
Jak wyglądało tworzenie muzyki do "The
Passing Of Time"? Czy wszyscy dodali coś
od siebie, czy byłeś jedynym liderem?
To był wspólny wysiłek wszystkich członków
zespołu.
Zastanawiam się, czy masz swój ulubiony
utwór na albumie, który ma dla Ciebie
szczególne znaczenie?
Moim ulubionym jest "Into the Night". Jest
troszeczkę thrashowy i naprawdę uwielbiam
solo, które gra Michael Maselbas. Zaczyna
się z wielką energią, a następnie zwalnia, żeby
później powrócić do krzyczącego punktu kulminacyjnego.
Jak firma fonograficzna (No Remorse Records)
wpływa na Twoją pracę? Czy możesz
cieszyć się pełną swobodą artystyczną?
Wytwórnia No Remorse była świetnym wyborem,
a Chris i Andreas są świetnymi chłopakami
i moimi przyjaciółmi. Umowa była
jasna i prosta.
Jakie są Twoje odczucia związane z współczesnym
rynkiem muzycznym? Jest lepszy
czy gorszy niż wcześniej? Jak to oceniasz?
Myślę, że dzisiejszym głównym stacjom radiowym
bardzo brakuje treści, oryginalności i
grają jedynie zaprogramowaną muzykę, więc
w kółko słyszy się tylko te same piosenki.
Współcześni artyści mają prawie pełną kontrolę
nad swoją muzyką, ale trudno jest wymyślić,
jak promować muzykę, tak jak robiono
to za dawnych czasów. Tak, Facebook,
YouTube i Instagram są świetne, ale na tych
platformach jest tak wiele rzeczy, że dla ludzi,
którzy jeszcze cię nie znają, jesteś niewidoczny.
Co powiedziałbyś młodym ludziom, którzy
zastanawiają się, czy wejść w świat muzyki?
Ćwiczcie, nie poddawajcie się i więcej ćwiczcie!!!
Czy jest coś czego żałujesz lub chciałbyś
zmienić w swojej muzycznej karierze?
Nie wiem, może nie starałem się wystarczająco
mocno, aby odnieść sukces w muzyce. Zdecydowanie
jestem wdzięczny, że mogę ponownie
to robić, a także chłopakom, z którymi
tworzę tę muzykę.
Czy są jeszcze jakieś inne marzenia, które
chciałbyś spełnić?
Naprawdę nie mogę się doczekać trasy koncertowej
po świecie i promowania naszego nowego
albumu.
Jakie są Twoje plany na przyszłość? Planujecie
dłuższą trasę po Europie?
Kochamy Europę i Amerykę Południową.
Mamy nadzieję, że zagramy na wielu festiwalach
na całym świecie.
Wasz nowy album "The Passing Of Time"
będzie dostępny na CD, winylu i kasecie
kompaktowej. Skąd pomysł na powrót do
kasety, czy to jakiś hołd dla starszych fanów?
To bardzo zabawne, ale tak naprawdę młodsza
publiczność lubi zbierać kasety. Sprzedaję
dużo demówek Glacier z 1984 roku, a nowe
kasety LP w przedsprzedaży są już prawie wyprzedane.
Szalone, co?
Zastanawiam się, czy planujesz odnowić i
ponownie wydać swoją EPkę zatytułowaną
"Glacier"?
Właściwie w tym momencie byłoby to całkowicie
niemożliwe. AxeKiller Records we
Foto: Glacier
Francji nadal ma nasze taśmy-matki i pomimo
naszych licznych starań, aby się z nimi
skontaktować, w ogóle nie dają nam odpowiedzi.
Sam Easley zatrudnił nawet prawnika,
który również skontaktował się z AxeKiller,
aby zwrócili naszą własność, ale nadal bez powodzenia.
Chcielibyśmy odzyskać taśmymatki,
ponieważ są ważną częścią historii
Glacier, a odnowione wydanie byłoby niesamowite.
Chciałbyś powiedzieć coś jeszcze Twoim
fanom w Polsce?
Jestem Polakiem!!! Miejmy nadzieję, że pewnego
dnia będziemy mogli zagrać w Polsce.
Horns Up!!!
Dziękuję bardzo za poświęcony czas i życzę
wszystkiego co najlepsze na przyszłość,
szczególnie dużo zdrowia w tych trudnych
czasach.
Dziękuję bardzo za możliwość udzielenia wywiadu.
Naprawdę to doceniamy i mamy nadzieję,
że nowy album Wam się spodoba.
Simona Dworska
Dobra muzyka nie zna granic!
W latach 80. nie zdołali się przebić, zyskali jednak kultowy status, w tym
w komunistycznej Polsce. Dzięki ciągłemu zainteresowaniu LP "Hellish Crossfire"
przed pięciu laty ponownie wznowili działalność, a ich najnowszy album, zarejestrowany
w odmłodzonym składzie "Emerald Eyes", potwierdza, że pesymiści zdecydowanie
zbyt przedwcześnie spisali Iron Angel na straty.
Tym, który zainicjował powrót zespołu był
nasz basista Didy. Zauważył status jakim cieszyła
się kapela, wzrost zainteresowania nią i
skontaktował się z Dirkiem (obaj znają się
od lat 80.) w sprawie reunion zespołu. Jednak
myślę, że w tamtym momencie nikt nie miał
pojęcia, jak ogromna była to skala kultowej
otoczki wokół bandu. Byliśmy nielicho zaskoczeni,
kiedy się o tym dowiedzieliśmy.
Warto też nadmienić, że wciąż macie coś do
udowodnienia - nie tylko sobie, ale i innym,
że wciąż stać was na wiele, że nie powinniście
być postrzegani wyłącznie przez pryzmat
dawnych dokonań?
było nieuniknione, a nasza nowa płyta jest
tego dobrym przykładem, ponieważ została w
całości napisana przez dwóch gitarzystów (po
trzy utwory każdy) i moją skromną osobę
(pięć kawałków), więc przez młodszą część
zespołu. Musiałem nawet napisać połowę linii
melodycznych Dirka z powodu jego braku
zaangażowania. Początkowo chciał zrobić inną
płytę (chciał odejść od speed metalu i
przekształcić Iron Angel w zwykły metalowy
zespół lat 80.), ale na szczęście doszliśmy do
porozumienia, zmienił zdanie i teraz pokochał
nowy album! Didy również nie był tak
zaangażowany jak wcześniej. To dziwne, że
ludzie wciąż wierzą, że tylko starzy muzycy
mają w sobie tę magiczną iskrę, która pozwala
im tworzyć tego rodzaju muzykę. Zupełnie
ignorują za to fakt, że ludzie mogą się zmienić
przez lata oraz, że ci starzy kolesie to nie ci
sami ludzie, co trzydzieści lat temu. Również
przywiązywanie większej wagi do imion i twarzy,
niż do samej muzyki, moim zdaniem to
nie jest zbyt metalowe podejście.
Wyciągnęliście wnioski z tej wcześniejszej,
nieudanej reaktywacji, stawiając na mieszankę
doświadczenia z młodością, werbując
nie tylko wieloletniego basistę choćby zespołu
Mania Didy'ego, którego znacie pewnie
od wieków, ale też młodszych muzyków?
Jak powiedziałem, to był w zasadzie jego pomysł,
aby zreformować zespół, a zastrzyk
młodej krwi był zdecydowanie nieuniknioną
rzeczą, co nawet widać patrząc na materiały
filmowe z około 2015 roku, kiedy zespół miał
znacznie wyższą średnią wieku. Występy były
ciche, łagodne i bez ikry...
HMP: Dwa lata temu zaakcentowaliście kolejny
powrót udaną płytą "Hellbound", ale
po tym co słyszę na "Emerald Eyes" wygląda
na to, że wtedy dopiero rozkręcaliście się, by
dopiero teraz uderzyć z pełną mocą?
Max Behr: Tak, czujemy to samo. Chociaż
nadal uważam, że to nie jest zła płyta. Zdecydowanie
pozostawiliśmy jednak na "Hellbound"
pewien dziewiczy obszar. Nie zwracaliśmy
wystarczającej uwagi na strukturę
utworów i drobne szczegóły w aranżacjach, co
spowodowało, że niektóre kawałki były zbyt
długie i powtarzalne, co wpływało niekorzystnie
na ich jakość. Również riffom brakowało
mocnego uderzenia i drapieżności, które można
znaleźć na naszym debiutanckim albumie
"Hellish Crossfire", więc zdecydowanie
chcieliśmy zniwelować te problemy na "Emerald
Eyes" i myślę, że to zrobiliśmy.
Jak dla mnie ta płyta mogłaby spokojnie
ukazać się tak w 1988 roku, po "Hellish
Crossfire" i "Winds Of War", ale różne
zawirowania sprawiły, że zespół pod nazwą
Iron Angel przetrwał niecałe cztery lata i w
latach 80. wydaliście tylko dwa albumy?
Były ku temu pewne powody, głównie nieporozumienia
co do kierunku, w jakim miał podążyć
zespół, ale także problemy osobiste i
niezadowolenie ze sposobów, w jaki wtedy
załatwiano biznesowe sprawy.
Tylko dwa, ale za to jakie - fakt, że dla wielu
fanów jesteście kultowym zespołem, a liczne
wznowienia waszych klasycznych płyt
wciąż cieszą się zainteresowaniem motywowały
cię co do kolejnego powrotu?
Foto: Iron Angel
Ja też tak myślę. Na przykład nowa płyta
"Emerald Eyes" jest o wiele bardziej techniczna
i wymagająca niż materiał, który zrobiliśmy
wcześniej. Cały czas czerpiemy z naszych
korzeni, ale nie mniej ważne było również to,
aby trochę się tu i tam otworzyć, ponieważ
zbyt łatwo jest zapędzić się w kozi róg i w ten
sposób za bardzo ograniczyć się, co nigdy nie
jest dobre, zwłaszcza dla kultowej kapeli. Ale
myślę też, że są w nas muzycznie pomysły, o
których świat jeszcze nie słyszał. To wciąż nie
jest nasz koniec.
Słyszałem narzekania tych ortodoksyjnych
fanów, że Iron Angel nie wraca w klasycznym
składzie z lat 80., ale Sven i Piet od
lat przecież nie żyją, Mike grał z wami krótko
na samym początku i odpuścił - chcąc
utrzymać zespół musieliście odmłodzić
skład, innej opcji nie było?
Cóż, oczywiście jestem trochę stronniczy w
tym temacie, ale tak, odmłodzenie zespołu
Czym musieliście przekonać starszych kolegów,
żeby trafić na stałe w szeregi Iron Angel?
Umiejętności były oczywiście decydujące,
ale nauczeni doświadczeniem patrzyli
też na to jakimi jesteście ludźmi, czy będzie
się z wami łatwo dogadać, dobrze współpracować?
O ile ogólnie liczy się muzyka, chemia jest
bardzo, bardzo ważna i niestety często pomijana.
Również umiejętność podejmowania
kompromisów, które nie są na twoją korzyść,
z wyjątkiem demokratycznych decyzji, wszystko
to jest ważne. Jak być może wiesz, w zeszłym
roku musieliśmy kogoś wyrzucić z zespołu,
a to dlatego, że nie był już skłonny dostosować
się do powyżej wymienionych sytuacji.
Znam sporo doświadczonych muzyków i
często słyszę od nich: ale ci młodzi teraz wymiatają,
jak ja miałem 20 lat to w życiu nie
byłem tak dobry! Też masz takie poczucie,
że poziom gry wśród młodych adeptów jest
znacznie wyższy niż kiedyś?
Jest tak nie bez powodu. W dzisiejszych czasach
masz w internecie samouczki wideo i inne
materiały dotyczące wszystkich tematów
muzycznych, które głównie odnoszą się do techniki
i sposobów grania. Dlatego tak wielu
młodych muzyków jest znacznie lepszych technicznie,
ale czasami zapominają o innych
aspektach muzyki, bo nie tylko technika jest
ważna. Osobiście uważam, że ta technika powinna
być środkiem, który doprowadzi cię
tam, gdzie chciałbyś być muzycznie. Nigdy
nie powinna być to sama droga. Wszystko
sprowadza się do tego, jak dobrze wykorzys-
44
IRON ANGEL
tujesz swoje talenty, musisz wiedzieć, kiedy je
wykorzystać, a kiedy z nich się wycofać,
szczególnie podczas pracy w zespole.
To w sumie pozytywne zjawisko, ale z drugiej
strony ma też wpływ na istną nadprodukcję
nowych zespołów - myślę, że nawet
wydając teraz lepszą płytę niż "Hellish
Crossfire" trafilibyście co najwyżej do garstki
fanów speed/thrash metalu, a w 1985 roku
bylibyście może grupą nie ze ścisłej czołówki,
ale znaną i cenioną, i to od razu po pierwszej
płycie?
W momencie wydania "Hellish Crossfire"
nie był to wielki sukces, nawet niektórym
członkom kapeli już się to wtedy nie podobało,
ale czas pracował na korzyść tego albumu.
Myślę, że pod pewnymi względami "Winds
Of War" był lepszym albumem, ale oczywiście
brakowało mu intensywności debiutu i
dlatego tak wielu ludzi postrzega go jako coś
słabszego. Jestem prawie pewien, że gdyby zespół
kontynuował granie w stylu "Hellish
Crossfie", byliby co najmniej tak wielcy jak
Sodom czy Destruction, ale już nigdy się o
tym nie dowiemy...
Nagrywając "Emerald Eyes" chcieliście nawiązać
do swych dawnych dokonań, ale nie
stać przy tym w miejscu, bo mamy w końcu
rok 2020, nie ten, wspomniany już, 1988 - dobrze
odbieram wasze intencje?
Myślę, że ważne jest, aby mieć mocne korzenie,
które zakotwiczą cię w rozsądny sposób.
Jednak, jak wspomniałem wcześniej, chcieliśmy
również rozwinąć się, co zrobiliśmy, więc
tak, dobrze zrozumiałeś nasze intencje.
To w dodatku płyta bardzo mroczna i intensywna,
nikt po jej wysłuchaniu nie powie:
eee, oni nie powinni już grać metalu?
(śmiech)
Ja też tak myślę. Oczywiście ludzie zawsze na
coś narzekają, często bez rzeczywistej przyczyny,
tylko po to, by narzekać, ale my potrafimy
sobie z tym poradzić. Zespół przetrwał
gorsze rzeczy niż ciągłe narzekanie.
Pracowaliście nad tym materiałem zespołowo,
każdy dołożył swoje trzy grosze do nowych
kompozycji, miał wpływ na ich aranżacje?
Cóż, nie za bardzo. Jak wspomniałem wcześniej,
został on stworzony przez Roba, Nino
oraz mnie, dotyczy to również aranżacji. W
pewnym stopniu każdy zrobił tutaj coś kreatywnego,
ale ilość tego jest bardzo niejednoznaczna.
Takie dawne metody sprawdzają się więc
najlepiej, chociaż nie ma co ukrywać, że nowoczesna
technologia bardzo ułatwia obecnie
pracę muzykom?
Skłamałbym, gdybym powiedział, że nie skorzystaliśmy
z tego. Nagranie tego albumu na
taśmie zajęłoby nam zdecydowanie dużo więcej
czasu, ale mimo tego, co słychać na tej
płycie, to rzeczywiście nagrywaliśmy bez użycia
technologii do "poprawiania" błędów, bowiem
kilka z nich zostawiliśmy na płycie, ponieważ
nadal chcieliśmy, aby nasza płyta brzmiała
szczerze.
Ale z brzmienia "Emerald Eyes" wnoszę, że
nie przesadzaliście z cyfrowymi bajerami -
to sound, który jesteście w stanie odtworzyć
na żywo, surowy, potężny, ale zarazem
klarowny?
Tak, taki był nasz zamiar. Czuliśmy, że produkcja
poprzedniej płyty pozbawiła nas wielu
niuansów i szczegółów i tym razem chcieliśmy
uzyskać trochę więcej klarowności. Niektóre
chórki mogą być nieco trudne do odtworzenia
na żywo (fajny fakt: syn Dirka,
Foto: Iron Angel
Nico, zaśpiewał je w studiu), ale poza tym
wszystko powinno działać.
Sęk w tym, że mało kto wie kiedy sytuacja
koncertowa wróci do stanu sprzed marca
tego roku - dlatego wydajecie nowy album
jesienią, licząc, że do tego czasu będziecie w
stanie zaplanować i dopiąć promującą go
trasę?
Początkowo chcieliśmy zrobić jesienią promocyjną
trasę koncertową "Emerald Eyes", ale z
oczywistych powodów nasze plany musiały
zostać przełożone. Mamy nadzieję, że wznowimy
to wiosną 2021 roku. Poza tym w międzyczasie
może dojść do kilku jednorazowych
występów.
Pewnie, tak jak wielu innych niemieckich
muzyków, nie utrzymujecie się z grania,
więc pandemia aż tak was nie dotknęła, ale
nie ma co ukrywać, że wielu waszych kolegów
jest obecnie w bardzo trudnej sytuacji
materialnej - pewnie jeszcze rok temu mało
kto byłby skłonny uwierzyć w prawdopodobieństwo
czegoś takiego, że jakiś wirus zdoła
sparaliżować cały świat, toż to przecież
nie średniowiecze czy nawet nie Europa wyniszczona
I wojną światową?
Zarabiam na życie jako nauczyciel muzyki,
więc to wpłynęło na mnie bezpośrednio, ale
zdaję sobie sprawę, że jest wielu innych ludzi,
którzy cierpią z tego powodu znacznie bardziej
niż ja. Chyba nikt nie spodziewał się, że
pandemia nadejdzie tak szybko, ale to pokazuje,
że my, ludzie, wciąż jesteśmy biologicznymi
stworzeniami, na zawsze przywiązanymi
do pępowiny natury matki, a natura nie
zna planów, ani nawet nie dba o nie.
Żeby więc nie kończyć naszej pogawędki w
minorowym nastroju: Kris Brankowski i
Metal Top 20. Pamiętacie jeszcze tę sytuację,
kiedy "Heavy Metal Soldiers" wszedł
na tę listę i całkiem nieźle sobie na niej radził?
Musiał to być dla zespołu niezły szok,
że w komunistycznej Polsce jest w państwowym
radiu metalowa audycja, a fani głosują
na ulubione utwory, w tym szerzej jeszcze
nieznanego, niemieckiego zespołu?
To absolutnie niesamowite i właściwie dobry
przykład tego, dlaczego liczy się muzyka
oraz, że dobra muzyka nie zna granic!
Teraz jest internet, można dotrzeć bez problemu
do fanów na całym świecie - macie co
promować, więc nie mogąc grać koncertów
będziecie jeszcze intensywnej działać w sieci,
żeby o "Emerald Eyes" dowiedziało się jak
najwięcej fanów?
Właśnie tak będziemy robić. Cóż, następny
koncert, który zagramy, odbędzie się w Portugalii
w styczniu 2021 roku, ale chcę jeszcze
powiedzieć, szczególnie teraz, w tych dziwnych
i trudnych czasach, nadal wspierajcie
swoich ulubionych artystów i ogólnie lokalną
scenę muzyczną, abyśmy bez względu na to,
co może się wydarzyć, mogli nadal słuchać w
przyszłości świetnych zespołów i zachować
przy życiu te, które już mamy. Jeśli chcecie
nas wesprzeć, przypominam, nasz nowy album
"Emerald Eyes" ukazał się 2 października
nakładem Mighty Music. Dziękuję za
wszystko!
Wojciech Chamryk & Kacper Hawryluk
IRON ANGEL 45
Lekkie odświeżenie
Ralf Scheepers to dość sympatyczny rozmówca. Opowiedział nam w krótkiej
rozmowie o nowym albumie zespołu zatytułowanym "Metal Commando", historii
grupy itp. Jest to człowiek dość wygadany, jak na Niemca bardzo dobrze
mówiący po angielsku. Zazwyczaj nie odpowiada jednym zdaniem, więc tym bardzie
zdziwiło mnie, że praktycznie od razu uciął temat swojego akcesu do Judas
Priest po odejściu Roba Halforda. No cóż, reszta wywiadu jest znacznie ciekawsza.
HMP: Cześć Ralf. Jak się masz?
Ralf Scheepers: A świetnie. Od rana wywiady,
kwestie związane z promocją i różne tego
typu sprawy. Zawsze jak po premierze nowego
albumu (śmiech).
No właśnie. Na rynek trafia już Wasza
trzynasta płyta zatytułowana "Metal Commando".
Powiedz mi proszę jak postrzegasz
tworzenie i wykonywanie muzyki po tych
wszystkich latach, które spędziłeś nie tylko
w Primal Fear, ale też innych swoich zespołach.
Czy w dalszym ciągu jest to dla Ciebie
pasja, czy może stało się to po prostu rutyną.
Tak jak wspomniałeś, jest to nasza trzynasta
płyta. Pracowaliśmy nad nią wspólnie. Nie
mam na myśli oczywiście, że wszyscy razem
gnieździliśmy się razem w studio. Każdy nagrywał
swoje, a później wzajemnie dzieliliśmy
się plikami przez Internet. Przez te wszystkie
lata, o których wspominasz na pewno udało
nam się w tej materii osiągnąć konkretny postęp.
Tym razem doskonale wiedzieliśmy co
robimy i co tak naprawdę chcemy osiągnąć.
Zaśpiewałem dokładnie tak, jak chciałem.
Oczywiście potrzebowaliśmy czasu, by się
wzmocnić jako drużyna. Proces tworzenia
idzie nam znacznie łatwiej, ponieważ jest w
niego zaangażowanych na chwilę obecną aż
pięć osób. Bębny na "Metal Commando"
były nagrywane w Danii, bas i gitary były nagrywane
razem w studio, natomiast wokale
nagrywałem u siebie. Nie chciałem tu wprowadzać
żadnych zmian, gdyż ta procedura mi
odpowiada.
Czy ostateczny efekt pasuje do Twoich wyobrażeń,
które miałeś przed rozpoczęciem
nagrania?
Tak. Zawsze kiedy tworzymy nowy materiał,
chcemy by był w nim widoczny chociaż niewielki
progres. Nie mieliśmy tym razem łatwego
zadania, bo "Apocalypse" był naprawdę
mocnym albumem i przeskoczenie go nie
było czymś łatwym (śmiech). Jednak nie było
wielkiej presji. Jak już wspomniałem, za komponowanie
jest odpowiedzialnych pięciu
członków zespołu i każdy z nas mógł na sobie
wzajemnie polegać. Napisaliśmy ok. dwudziestu
utworów i musieliśmy wybrać te najlepsze.
Metal Commando" zawiera wiele świetnych
kompozycji, ale jedna szczególnie
zwróciła moją uwagę. Mam tu konkretnie
Foto: Primal Fear
na myśli zamykający całość utwór "Infinity".
Wydaje mi się, że jest to najdłuższy, najbardziej
rozbudowany i najbardziej epicki
utwór w całym Waszym dorobku.
Zgadza się. Co ciekawe ten kawałek jest
skomponowany w taki sposób, że pomimo
tych czternastu minut wcale się słuchaczowi
nie nudzi. Kiedy usłyszałem wersję demo byłem
naprawdę pozytywnie zaskoczony. Jeśli
chodzi o wokal, bardzo zależało mi aby wczuć
się w atmosferę tego kawałka, włożyć w niego
odpowiednią dawkę emocji. Wydaje mi się, że
się to udało.
Rozumiem zatem, że nie jesteś autorem
wszystkich tekstów na nowym albumie.
Nie, tym także postanowiliśmy się podzielić.
Ja napisałem pięć tekstów, pozostali resztę.
Czy próba włożenia odpowiednich emocji w
teksty, które nie są Twoje przychodzi Ci z
taką samą łatwością jak w przypadku liryków
Twojego autorstwa?
Nie. Jak już mówiłem, zawsze staram się nadać
konkretne emocje adekwatne do historii
opowiedzianej w tekście. Za każdym razem
oczywiście staram się zrozumieć to, o czym
śpiewam. (śmiech) Czasami muszę o to podpytać
chłopaków.
"Metal Commando" to pierwsze wydawnictwo
Primal Fear, na którym nie ma orła.
Jak to nie ma?! Jest! Tylko schowany za czaszką
(śmiech).
Dobre! (śmiech)
Chcieliśmy przedstawić nieco inne podejście.
Podaliśmy tytuł albumu grafikowi, który miał
za zadanie zaprojektować okładkę. Przedstawił
nam swój pomysł, argumentując, że motyw
ten będzie się świetnie prezentował na
koszulkach zespołu. Tym nas ostatecznie
przekonał. Oczywiście jest tam nawiązanie do
starszych płyt w postaci skrzydeł.
Skąd pomysł na tytuł?
Amerykanie określili nasz zespół mianem
"Metal Commando" już przy okazji naszej
pierwszej wizyty w tym kraju. To określenie
często padało w tamtejszej prasie przy okazji
recenzji naszych płyt czy wstępów do wywiadów
z nami. Więc czemu tak nie zatytułować
płyty.
Powróciliście do Nuclear Blast - wytwórni,
dla której już kiedyś nagrywaliście. Jak w
ogóle doszło do tego, że ponownie znaleźliście
się w ich katalogu?
Chcieliśmy zmienić wytwórnię, bo czasami
potrzeba zespołowi lekkiego odświeżenia. Takiego
powiewu wiatru, który nieco przerzedzi
atmosferę. Poprzednio mieliśmy kontrakt z
Frontiers Records i uważamy, że zrobili dla
nas kawał dobrej roboty, za którą naprawdę
jesteśmy im wdzięczni. Jednakże solidarnie
zdecydowaliśmy się powrócić na nasze stare
śmieci, gdyż wielu naszych przyjaciół ciągle
pełni tam dość znaczące funkcje. Wielu z
nich było tam już, w momencie, gdy zaczynaliśmy
przygodę z Primal Fear. To wspaniałe
uczucie, gdy wracasz do ludzi, których świetnie
znasz.
Macie w składzie nowego perkusistę Michaela
Ehre. Jak on się znalazł w zespole?
To było proste. Rozpuściliśmy info po całej
branży, że poszukujemy nowego perkusisty.
46
PRIMAL FEAR
Mieliśmy pięciu kandydatów do wyboru a
jednym z nich był właśnie Michael, którego
znaliśmy wcześniej osobiście i wiedzieliśmy,
że jest fantastycznym bębniarzem. Oczywiście
pozostali kandydaci też byli fantastyczni
(śmiech). Przekonał nas tym, że po dołączeniu
do zespołu chciał uczynić Primal Fear
swoim priorytetem. Tak też się stało. Zeszłego
lata grał już z nami na kilku letnich festiwalach.
Potem w studiu zrobił na nas ogromne
wrażenie. Perkusja jest pierwszym instrumentem,
który jest rejestrowany w studio.
Michael poza tym, ze jest świetnym muzykiem,
jest także wspaniałym kumplem, co
również nie jest bez znaczenia.
W tym roku mamy chyba pierwsze lato od
niepamiętnych czasów bez dużych letnich
festiwali. Pytanie retoryczne. Jak się z tym
faktem czujesz?
Nie za dobrze (śmiech). Skupmy się jednak
na pozytywach. Czasami to, że coś tracisz
wcale nie musi oznaczać czegoś negatywnego.
Wręcz przeciwnie. Ta przerwa na pewno pomogła
nam lepiej dopieścić najnowszy album.
Oczywiście potrzebujemy letnich festiwali i
mam ogromną nadzieję, że za rok odbędą się
one bez większych komplikacji.
Wiele zespołów radzi sobie z zakazem koncertów
streamując swoje występy na żywo
w Internecie. Bierzecie taką opcję pod uwagę?
Nie. My akurat nie zamierzamy tego robić.
Uważam, że streaming na żywo by zabił klimat
naszej muzyki. Wolę już poczekać, aż
pozwolą organizować koncerty i zaprezentować
się na scenie przed żywymi ludźmi. Pojawiły
się też pomysły grania dla fanów siedzących
w samochodach, ale to też nie dla
nas.
Foto: Primal Fear
Wiem, że to może nie najlepszy moment, ale
przypuszczam, że jakieś nieśmiałe plany
koncertowe macie.
Na dzień dzisiejszy wszystko zostało przełożone
na przyszły rok. Taką decyzję podjęliśmy
razem z naszym managementem. Planowanie
czegokolwiek na jesień jest krokiem
bardzo ryzykownym. Właściciele klubów i sal
koncertowych również nie są na ten moment
chętni by planować koncerty, bo sami nie są
pewni, czy finansowo przetrwają ten lockdown.
Zarówno w Europie, jak i w USA.
Przyszły rok wydaje się pod tym względem
pewniejszy.
Primal Fear debiutował w 1997 roku. W tym
roku też pojawił się debiut Hammerfall i
ogólnie jest uznawany za rok odrodzenia się
klasycznego heavy metalu po okresie dominacji
z jednej strony bardziej ekstremalnych,
z drugiej zaś bardziej nowoczesnych form tej
muzyki. Jak oceniasz rolę Primal Fear w
owym odrodzeniu?
Szczerze mówiąc nigdy nie patrzyliśmy na
trendy rynkowe tylko po prostu robiliśmy
swoje, graliśmy to, co naprawdę kochamy. Ja
swoją przygodę z muzyką zacząłem jeszcze w
latach osiemdziesiątych na długo przed powstaniem
Primal Fear. Najpierw był Tyran'
Pace, potem Sinner, potem Gamma Ray i
wreszcie zespół, w którym występuje obecnie.
Kiedy w pełni oddajesz się muzyce, to oczywiście
śledzisz scenę, ale nie przywiązujesz
wielkiej wagi do tego, czy w danej chwili coś
jest popularne, czy nie. Podobnie było w roku
1997. Nie zastanawialiśmy się, do czego nasza
muzyka jest podobna, czy wpasowuje się
w obecne trendy tylko po prostu graliśmy. To,
że akurat zgraliśmy się w czasie z tą falą
młodych zespołów heavy i power metalowych
było czystym przypadkiem. Ale nie powiem,
fajnie się to wszystko złożyło.
Wspomniałeś o Tyran' Pace. Jak wspominasz
lata istnienia tej grupy?
Dla mnie to był przede wszystkim okres nauki.
Uczyłem się przede wszystkim poprawnie
emitować głos na żywo. Co do brzmienia
samej muzyki, to było ono bardzo dalekie
od perfekcji. Prawdę mówiąc, to dopiero w
Gamma Ray pokazałem potęgę swojego głosu
i mogłem zaprezentować w pełni jego skalę.
W czasach Tyran' Pace miałem młody
jeszcze nie wyrobiony głos, co oczywiście
może być też poczytywane jako zaleta, ja jednak
bardziej widziałem w tym wadę.
Po odejściu Roba Halforda z Judas Priest
byłeś jednym z kandydatów na jego następcę,
jednak do przesłuchań ostatecznie nie
doszło. Trochę szkoda.
Ja wiem czy szkoda… Gdyby doszło jeszcze
by mnie przyjęli i wówczas nie wiadomo, jakby
się wszystko potoczyło. A tak to wszyscy
są szczęśliwi. I oni i ja (śmiech). Było minęło,
nie ma co roztrząsać.
Byłeś też wokalistą grupy Blackwelder. Co
się w ogóle z tą grupą dzieje?
To był typowy side project. Dostałem propozycje
zaśpiewania, więc się zgodziłem. Po
nagraniu płyty nikt już się ze mną w sprawie
tej kapeli nie kontaktował, więc nie mam zielonego
pojęcia, co się z nią dzieje (śmiech).
Są jakieś rzeczy, których żałujesz w swojej
karierze?
Wiesz, wszystko co nas spotyka dzieje się z
jakiegoś powodu. Nawet jeśli w postrzegamy
jakieś zdarzenie jako negatywne, albo jakąś
decyzję za złą, to często bywa tak, że jakiś
czas później patrzymy na to zupełnie inaczej
i stwierdzamy, że dobrze się stało. Błędy są
potrzebne, żeby się na nich uczyć. Być może
mając tą wiedzę i to doświadczenie, które
mam dzisiaj, pewne rzeczy zrobiłbym inaczej.
Ale to gdzie jestem, jest konsekwencją decyzji
z przeszłości i nie uważam, bym wylądował
źle (śmiech).
Bartek Kuczak
Foto: Primal Fear
PRIMAL FEAR 47
HMP: W naszej rozmowie z 2016 mówiłeś,
że na trzeciej płycie Death Dealer znajdzie
się trochę riffów w stylu Jona Olivy. Słucham
nowej płyty i słyszę skojarzenie z Savatage
w kawałku "Hail to the King", zwłaszcza
w jego zakończeniu. W których miejscach
na płycie znajdę takich skojarzeń z
Savatage więcej?
Sean Peck: Myślę, że w utworze tytułowym
"Conquered Lands" prawdopodobnie może
być coś, o czym wtedy mówiłem. Poza tym po
prostu piszemy, to, co uznajemy za metalowe
i to, co czyni kawałek rockowym. Powiedziałbym,
że jeszcze raz zebraliśmy wspaniały
zbiór utworów.
W Death Dealer, w przeciwieństwie do Cage
pojawiają się też luźniejsze, bardziej
"rock'n'rollowe" kawałki. Podoba mi się
Jak płyta, to tylko fizyczna
Tak wkręconych i płodnych muzyków jak Sean Peck nie ma wielu. O tym,
jak odnajduje się w pracy nad kilkoma podobnymi zespołami, o niegasnącej
wenie i dumie z własnej muzyki rozmawialiśmy przy okazji wydania trzeciej płyty
Death Dealer. Słuchajcie jej szybko, bo czwarta jest już gotowa.
Was Mike LePond - basista jednego z najlepszych
zespołów, jeśli chodzi o łączenie
wysokiej klasy wykonawczej z udanymi melodiami.
Mike jest bardzo płodnym, ale też
bardzo zajętym muzykiem. Skąd pomysł, żeby
do współpracy zaprosić właśnie jego?
Od czasu kiedy wiedzieliśmy, że Mike Davis
nie będzie w stanie kontynuować z nami
współpracy, Mike był oczywistym wyborem,
ponieważ pracował już z Rossem. Ross The
Boss już wcześniej ukradł perkusistę Death
Dealerowi, Steve'a Bolognese, więc to sprawiedliwe,
że my ukradliśmy mu basistę
(śmiech!). Mike na tej płycie zrobił naprawdę
świetne rzeczy, a jego wyczucie melodii dodało
wiele naszym kawałkom.
Ma to sens, bo Mike w zespołach, w których
gra, miewa wkład w komponowanie.
o czym mają traktować teksty. Pracując nad
materiałem od kwietnia 2020 roku, podczas
lockdownu, nagrałem ponad pięćdziesiąt
utworów i jestem w zasadzie w fazie przeciwieństwa
czegoś, co można nazwa brakiem
weny. Jestem więc nakręcony na robienie super
rzeczy.
Wszystkie Twoje zespoły - co zrozumiałe -
są do siebie nieco podobne. Najpierw komponujesz,
a potem decydujesz "to pójdzie do
Cage, a to do Death Dealer" czy od początku
komponujesz z myślą np. o Death
Dealer?
Cóż, w większość wypadków muzyka jest już
ułożona, więc raczej ona decyduje, gdzie ma
ona trafić. Choć utwór "Beauty and the Blood"
wcześniej napisałem dla Denner/Shermann,
tylko że nigdy nie udało się nam go opracować,
więc postanowiłem wykorzystać go na
albumie Death Dealer. Kiedy wymyślam refren
lub linię wokalną, zastanawiam się, do
której grupy pasowałaby najlepiej. Czasami
sobie myślę "hej, może The Three Tremors potrzebuje
jeszcze jednego szybkiego utworu?" i ciągnę to
w taki sposób, aby dopasować to, co akurat
jest potrzebne, do ukończenia konkretnego
albumu.
Wiem, że dla Rossa jesteś najlepszym metalowym
wokalistą na świecie. Jak się pracuje
pod presją takiej opinii? (śmiech)
(śmiech) Nie jestem pewien, czy nadal tak
myśli, ale może tak jest! Zepsuł mnie udział
w trasach Three Tremors, ponieważ jak się
śpiewa wraz z trzema innymi wokalistami, nie
ma presji, że trzeba będzie odwołać występ,
jeśli trafi się złą noc. Kiedy już wyruszymy w
trasę (z Death Dealer - przyp. red.) i będę
wiedział, jaka będzie setlista Death Dealer,
wtedy zacznie się prawdziwa presja.
"Running with the Wolves". Ten numer
mógłby trafić na jakąś flagową płytę np.
Skid Row. Domyślam się, że tego typu numery
komponuje Ross?
Właściwie był to Stu razem ze mną. Stu miał
tytuł utworu, a ja po prostu napisałem do niego
tekst. Przygotowaliśmy do niego teledysk.
Też bardzo lubię ten utwór, to fajny rocker o
tym, jak to jest poczuć, co znaczy Death
Dealer. Prawda, wygląda jakby był to utwór
autorstwa Rossa, chociaż prawda jest inna. I
znowu się z tobą zgodzę, Cage tworzy bardziej
speedowy i thrashowy materiał, podczas
gdy Death Dealer bardziej skupia się na większej
ilości rockerów w średnim tempie.
Od początku Waszym atutem był przyciągający
uwagę skład. Obecnie dołączył do
Foto: Death Dealer
Tak, jak mówię, wymyślił kilka niesamowitych
linii basu, które naprawdę świetnie słychać
w miksie. To naprawdę mój pierwszy album,
na którym gra na basie dodała zauważalną
partię melodii, dzięki którym utwory
stały się jeszcze lepsze. Kontynuował to także
na czwartym albumie Death Dealer, który
swoją drogą, jest już zrobiony.
Właśnie, jesteś bardzo płodnym muzykiem,
piszesz ogromne ilości kawałków i tekstów
dla Death Dealer, Cage oraz The Three
Tremors. Masz w ogóle takie dni, kiedy nie
masz weny?
Cóż, czasami tak się czułem, pracując nad
"Conquered Lands", ale przedarłem się przez
to. Nigdy nie brakuje mi melodii, ale czasami
pojawia się problem w kwestii doboru tematu,
Hansi Kürsch z Blind Guardian powiedział
nam ostatnio, że "jeśli mu dać wolną rękę,
wokale będą wszędzie". Ty też lubisz zapełniać
każdy możliwy fragment wokalami i
Twój głos działa jak jeden z instrumentów
w zespole. Podpisałbyś się pod tym, co powiedział
Hansi?
Myślę, że utwory powinny być wypełnione
leadami, harmoniami oraz wokalami. Zaczynam
teraz pozwalać niektórym riffom oddychać
samodzielnie. Trochę późno, więc to
całkiem ciekawe. Mam tendencję do stosowania
wielu nakładek wokali, jest to po prostu
mój styl tworzenia i dlatego stosujemy wiele
chórków w czasie naszych występów na żywo.
Obie poprzednie płyty robiliście samodzielnie.
Domyślam się, że i tym razem tak się
stało - miksem, masteringiem i produkcją zajął
się Stu Marshall? Nie kusiło Was, żeby
tym razem zaprosić kogoś, kto spojrzy okiem
"z zewnątrz"?
Przy tej płycie mieliśmy pomoc, ponieważ
mastering został wykonany przez Maoura
Appelbauma, który jest fachowcem od masteringu.
Był jeszcze gościu, który pomagał
podczas produkcji perkusji i gitar, więc na tej
płycie z pewnością dokonaliśmy znacznych
ulepszeń w brzmieniu.
Kiedy zobaczyłam okładkę "Conquered
Lands" od razu przypomniała mi się okładka
Iced Earth "Framing Armageddon (Something
Wicked, Part I)".
48
DEATH DEALER
Cóż, mogę powiedzieć, że nasza okładka jest
znacznie lepsza niż okładka Iced Earth. Trudno
pokonać artystę, Dusana Markovica.
Nie ma to nic wspólnego z Iced Earth, ale rozumiem
porównanie. Umieścili swoją maskotkę
w egipskim klimacie. To nasza pierwsza
próba takiej koncepcji okładki. Na każdym
albumie próbujemy ją zmieniać. Kolejna
okładka również będzie zupełnie inna.
A propos okładek. Ostatnio umieściłeś na
fanpage'u okładkę debiutu Cage. Od razu
pomyślałam, że ta okładka jest graficznie
tragiczna. Z drugiej strony odzwierciedla
erę grafiki komputerowej końca lat 90. Myślisz,
że warto byłoby ją w przyszłości
zmienić czy wręcz przeciwnie, zostawić jako
relikt tamtych czasów?
Tak, prawdopodobnie zmienimy okładkę tego
albumu. Myśleliśmy, że jesteśmy nowatorscy,
ale teraz wygląda to potwornie. Uważamy,
że to całkiem zabawne, choć teraz na
swój sposób jest to klasyk. Marc Sasso przerobi
okładkę, a następnie wydamy płytę ponownie
i być może wszyscy zapomną o starej!
(śmiech)
Mówiłeś w poprzednim wywiadzie, że
skład Death Dealer sprawił, że jego powstaniu
towarzyszyła ekscytacja i niezwykłe
emocje. Oswoiliście się już z rytmem współpracy,
swoją obecnością i emocje nieco opadły?
Jak to wpływa na tworzenie muzyki w
Death Dealer?
Cóż, teraz dzięki Mike'owi LePondowi mamy
trochę nowej krwi, a to zawsze dodaje
Foto: Death Dealer
zespołowi wigoru. Nie byliśmy razem na scenie
od dawna, co również sprawia, że to świetna
jazda. Bycie na scenie z Rossem jest zawsze
ekscytujące, więc nie, nie ma mowy o
nudzie. Powiedziałbym, że dreszczyk emocji
wciąż jest. Dziękuję za wsparcie i gratulacje
dla magazynu za oddanie metalowi. Chcę
wszystkim przypomnieć, że jeśli chcecie posłuchać
nowej płyty Death Dealer "Conquered
Lands", musicie wesprzeć zespół i ją
kupić. Tylko trzy utwory trafią na platformy
streamingowe. Sprzeciwiamy się współpracy z
Spotify i innym podobnym platformom.
Prowadzimy oldschoolową kampanię, aby
pokazać fanom świetny fizyczny produkt!
Hail!
Katarzyna "Strati" Mikosz,
tłumaczenie pytań Paweł Gorgol
O bólu, stracie, cierpieniu…
O teatralizacji muzyki można pisać długie
referaty i setki (pseudo)intelektualnych
rozpraw. Często bywa tak, że zespół owe
historyjki, dekoracje sceny, stroje i całą to
otoczkę dodaje sobie w konkretnym celu.
Jakim zapytacie. Otóż wspomnianymi elementami
często próbuje ukryć swoje
braki. Czy to techniczne, czy to kompozytorskie
czy jeszcze jakieś inne… Są
też przypadki, gdy ma to jedynie na celu
wytworzenie kontrowersyjnej otoczki. Z drugiej strony mamy mistrza metalowych
horrorów Kinga Diamonda, którego twórczość trudno sobie bez owych elementów
wyobrazić. Nie przywołuje go tutaj bez powodu, gdyż jest on jedną z głównych
inspiracji dla bohaterów poniższej rozmowy. Ich muzykowanie również wiele by
straciło, gdyby nie dodana do niego złowieszcza historia i cały ten image. Więcej
opowiedział nam wokalista zespołu KK Fossor.
HMP: Witaj KK...
KK Fossor: Witam mój przyjacielu! Dziękuję
za twój czas, który poświęcasz nam, aby
zadać kilka pytań.
Wydaliście Wasz trzeci album "Return To
Hemmersmoor". Jest on jednocześnie trzecią
częścią trylogii, która miała swój początek
w 2016. Wspomniany album stanowi
jej zakończenie. Tu samo nasuwa się
pytanie co dalej Zupełnie nowa opowieść?
pozostałe. Po prostu pisaliśmy utwory i je
aranżowaliśmy. Słuchając wszystkich trzech
albumów można usłyszeć ewolucję zespołu.
Jedyną rzeczą, która różniła się w przypadku
tego albumu od dwóch pozostałych, to pandemia.
Dla niektórych członków zespołu
ukończenie sesji było dość trudne z powodu
lockdownu. Ale udało się!
Jak w ogóle było z konceptem tej historii?
Mieliście jej zarys albo nawet całą fabułę
Jak Twoim zdaniem najnowsze dzieło
Them prezentuje się na tle dwóch poprzednich?
Moim zdaniem jeden z zauważalnych progresów
dotyczy wokali. Są one całkowicie
naturalne. Nigdy nie uważałem się za "piosenkarza"
per se. Jestem wokalistą. Wokalista
może śpiewać, ale używa swojego głosu do
tworzenia różnych stylów śpiewania, mówienia
itp. Używam mojego naturalnego głosu w
wielu kawałkach na "Return to Hemmersmoor".
Stosuję również trochę falsetu oraz
szorstkiego śpiewu w niższych partiach. Niewiele
osób wie, że podczas pracy nad utworem
początkowo wypróbowuję również styl
śpiewania. Nigdy nie siadam i nie mówię
"Zaśpiewam falsetem w tym kawałku". Zwykle
zachowuje się to, co przychodzi mi do głowy.
Czasami wydaje się, że coś nie jest w porządku,
więc zmieniam to, ale w większości
przypadków tak nie jest.
Powszechnym błędem jest to, że większość
traktuje pierwsze trzy albumy jako trylogię.
W rzeczywistości wszystkie trzy albumy są
połączone, opowiadają jedną historię. Sposób,
w jaki koncepcja każdego albumu została
napisana, to koniec obecnego albumu może
być równie końcem całości. Jedno jest pewne,
że KK zniknął na końcu "Return To
Hemmersmoor". Jak więc Them poradzi sobie
z kontynuacją tematu? Czy to naprawdę
już koniec? Będziesz musiał poczekać, aby
się dowiedzieć.
Patrząc na dyskografie wielu kapel, to trzeci
album często jest jeżeli nie najlepszy, to
na pewno przełomowy. Jak będzie z "Return
To Hemmersmoor"?
Kiedy zaczynaliśmy pracę nad najnowszym
albumem, nie traktowaliśmy go inaczej niż
Foto: Them
już przed pierwszym albumem czy tworzyliście
ją na bieżąco?
Nie napisałem całej historii przed wydaniem
pierwszego pełnego albumu. Pierwszy album
był jednym strzałem z pomysłem na kontynuację
fabuły, gdyby była taka potrzeba.
Kiedy w 2015 roku wydaliśmy pierwsze video
z tekstami utworów z "Sweet Hollow",
odzew był niesamowity. Postanowiliśmy
kontynuować to i dopiero w tym momencie
powstały pomysły na "Manor of the Se7en
Gables" i "Return to Hemmersmoor"!
Uważam, że "Return To Hemmersmoor" to
najbardziej thrashujący album Them. To
Wasz zamiar czy samo tak wyszło?
To ciekawe, że tak uważasz. Słyszeliśmy dokładnie
to samo od kilku osób z branży. My,
jako zespół, nie patrzymy na to w ten sposób.
Tak, na albumie jest kilka przebojów, ale
ogólnie uważamy, że "Manor of the Se7en
Gables" był albumem bardziej thrashowym.
Nie jestem pewien, czy bycie bardziej
thrashowym jest lepsze, czy gorsze, ale gramy
to, co czujemy. Jest nas kilku, wywodzimy się
z kapel thrashowych, deathmetalowych i
progmetalowych. Kiedy zmieszasz to wszystko
razem, otrzymasz Them!
No właśnie. Często opisujesz muzykę
Them jako miks thrash metalu stylistyki
Kinga Diamonda oraz Dream Theater.
Jakie inne gatunki miały na Was wpływ?
Czasami jesteśmy zdecydowanie thrashowi,
ale wydaje mi się, że mamy więcej dynamiki.
Nastrój tematu jest przekazywany poprzez
muzykę. Ponieważ muzyka jest u nas numerem
jeden, musi być niezależna od każdej
historii. Porównywanie nas do Kinga Diamonda
to opis wielu osób, które nie poświęciły
odpowiedniej ilość czasu, aby naprawdę
posłuchać tego, co stworzyliśmy. Nie brzmimy
jak King Diamond, ale takie porównania
zawsze będą. Może śpiewanie falsetem
jest dla tych ludzi łącznikiem? Uwielbiam
Kinga Diamonda i to, co zrobił, w przeszłości
składałem mu hołd. Szanuję go jako
wielkiego artystę, ale mam też wielu innych
moich ulubieńców. Zawsze kochałem Iron
Maiden, Priest i kilka wspaniałych amerykańskich
zespołów thrashowych, jak Megadeth,
Forbidden, Death Angel, Vio-lence,
Flotsam oraz Testament. Czy nie byłoby na
miejscu powiedzieć, że uwielbiam też Billy'
ego Joela i Lenny'ego Kravitza? Potrafię
cieszyć się i doceniać większość form muzy-
50
THEM
cznych, jednak w moim przypadku wyznacznikiem
granicy jest country.
Zaitrygował mnie utwór "Maestro's Last
Stand". Są tam nawiązania do "Sweet
Hollow", czy tylko mi się wydaje?
Ahhh, rozgryzłeś to! "Maestro's Last Stand"
nie tylko zawiera odniesienia do "Sweet
Hollow", ale zawiera również niektóre wersy
z pierwszego utworu na "Sweet Hollow" zatytułowanego
"Forever Burns", część tekstu
została zmieniona, aby odzwierciedlić nowo
odkryte informacje. Jeszcze odnośnie "Maestro's
Last Stand". KK wyjaśnia swojej nowo
wskrzeszonej córce (Mirandzie), co się z nią
stało, a także z jej matką i oraz nim samym.
Przed zakończeniem "Manor of the Se7en
Gables" KK podczas procesu w Hemmersmoor
nie wiedział, kto właściwie zabił jego
żonę i córkę. Nie wiedział, dopóki Peter
Thompson nie podał tej informacji, że to on
zabił je obie. Również zakończenie początku
"Sweet Hollow" było sposobem na pokazanie,
że KK nigdy nie pogodził się z utratą
swojej rodziny. Te uczucia będą go nieustannie
torturować do końca jego ziemskich dni.
Pochodzicie z różnych kontynentów. Jak to
wpłynęło na process tworzenia albumu?
Trzech muzyków z zespołu mieszka w USA,
a trzech w Niemczech. To dla nas żaden
problem. Od samego początku Them było
odporne na pandemię, nawet nie byliśmy
tego świadomi. Wymyśliliśmy własny sposób
komunikowania się i wspólnej pracy nad
pisaniem muzyki. Niektórzy ludzie muszą
siedzieć razem w domu, aby pisać utwory, ale
nie Them. Nigdy nie siedzieliśmy razem w
sali prób aby napisać muzykę. Ani razu.
Gdybyśmy to zrobili, prawdopodobnie zamiast
tego pilibyśmy piwo i opowiadali dowcipy.
Nie byłoby to zbyt wydajne.
Foto: Them
Sam twierdzisz, że Wasza opowieść nie ma
żadnego przesłania ani ukrytych znaczeń.
Uwielbiamy horror. Jest to oczywiście fikcja.
Ale w zasadniczy sposób ta historia przypomina
moje życie w realnej rzeczywistości.
Poza tym kto nie lubi dobrych opowiadań?
Większość słuchaczy zazwyczaj na koniec
stresującej historii chce rozwiązania. Niestety
w tym wypadku nie ma szczęśliwego zakończenia.
Jak rekomendowałbyś Waszą historię
ludziom, którzy nigdy nie słyszeli Them?
To historia o bólu, stracie, cierpieniu, krwi,
ogniu, błyskawicach i zmartwychwstaniu,
wszystko w jednym. Nie jestem pewien, czy
był jakiś zespół, który stworzył motyw przewodni
i rozpisał go na trzy albumy… co
więcej? Them to dla wszystkich idealna historia
na Halloween! Być może w przyszłości
na jej podstawie zostanie wydany komiks?
Wasza muzyka jest wręcz stworzona do
grania na żywo. Jak sobie radzicie z brakiem
koncertów?
W tej chwili jesteśmy wkurzeni, jak wszystkie
inne zespoły. Them zawsze na pierwszym
miejscu stawia muzykę. Opowiadanie
historii ma zawsze charakter drugorzędny.
Tak więc dla zespołu, który naprawdę lubi
tworzyć muzykę, niemożność wykonywania
jej na żywo jest czystą torturą. Nie możemy
zmienić sytuacji i zrobić tego, co w naszej
mocy, dopóki nie będziemy mogli ponownie
grać koncertów. Kiedy gramy na żywo, dodajemy
do spektaklu pewne elementy teatralne,
które są dostosowane do aktualnego rozdziału
historii, którą w danym momencie
opowiadamy.
No właśnie, element teatralne. Czy planujecie
czymś nas zaskoczyć podczas najbliższych
koncertów? Kiedykolwiek by one
miały się odbyć…
Nie mamy dużego budżetu na koncerty, ale
robimy, co w naszej mocy, aby wywołać uśmiech
na twarzach publiczności. Kochamy
to, co robimy i widać to w naszym wykonaniu.
Celem jest, aby publiczność opuściła salę
z przekonaniem, "wow, co za wspaniały koncert"!
Koniec historii zamyka pewien etap Waszej
kariery. Nie sądzisz, że to dobry moment na
album koncertowy? A może nawet w
Waszym przypadku lepiej sprawdziłoby się
DVD.
Album na żywo lub DVD to fajny pomysł.
Niemniej, kolekcja wszystkich trzech albumów
z podsumowaniem historii i nową grafiką
też byłaby w porządku!
Czy Twój image jest zainspirowany jakąś
konkretną postacią?
Przychodzi mi na myśl Freddy Krueger.
Cierpi on na ciągły ból fizyczny (gdyby był
prawdziwy) i zależało mi, aby zobrazować
ten ciągły ból. Widzisz, w historii "Sweet
Hollow", KK został naznaczony znakiem zła
przez mieszkańców Hemmersmoor, aby można
go było łatwo zidentyfikować jako zło i
pozwolili mu żyć w prawdziwym cierpieniu
po tym, jak był świadkiem śmierci jego rodziny.
Prawa strona twarzy KK jest zniszczona
i w ten sposób nawiązałem połączenie,
aby odzwierciedlić ból. Bobby Lucas z
Attacker stworzył dla mnie kilka projektów,
które zabrałem do firmy CFX, aby stworzyć
rzeczywistą protezę z kompozytów.
Bartek Kuczak
Foto: Them
THEM
51
HMP: Powrót Alcatrazz po trzydziestu pięciu
latach to spora niespodzianka. Jak doszło
do tego, że zeszliście się pod tą nazwą?
Graham Bonnet: Wiesz co, w sumie to nie
jest cały zespół - z dawnego składu została
nas trójka. Jimmy Waldo, Gary Shea i ja. W
ciągu minionych lat zdarzało nam grać tu i
tam, chociaż nie wydaliśmy nowego materiału.
Swoją drogą, Gary nawet nie występuje na
albumie, dlatego, że mieszka w innym mieście.
W większości kawałków grają różni basiści
i gitarzyści. To trochę dziwne, że w ostatnim
okresie nie mogliśmy też dać wspólnie
żadnego koncertu. Mamy więc nowy skład,
który tak naprawdę jeszcze nie miał okazji ze
sobą zagrać. Nie mogę powiedzieć więc jak
wypadamy na żywo, po prostu tego nie wiem.
(śmiech) Poszczególne partie materiału nagrywane
były oddzielnie. Spotkaliśmy się tylko
na godzinę, podczas sesji zdjęciowej.
Rock w starym stylu
Powiedzieć, że Graham Bonnet zjadł zęby na muzyce rockowej, to nie
powiedzieć nic. Facet udział się w Rainbow, gdzie wszedł w buty nieodżałowanego
Ronniego Jamesa Dio w czasie, gdy cierpliwość fanów była wystawiona na próbę
dodatkowo, w wyniku komercyjnego zmiękczenia muzyki zespołu. Jednak wokalista
poradził sobie świetnie i mimo, że pochodził z innego muzycznego świata, na
stałe wpisał się w krajobraz hard rocka. Na własne konto tworzył już w Alcatrazz,
zespole, przez który przewinęło się wielu doskonałych muzyków (zwłaszcza gitarzystów),
który jednak z czasem popadł w zapomnienie. W tym roku Graham kończy
72 lata, jednak zamiast wybierać emeryturę, postanowił przypomnieć właśnie
Alcatrazz. "Born Innocent", pierwszy od trzydziestu pięciu lat premierowy materiał
wstydu nie przynosi. Jest też okazją do rozmowy z tym legendarnym (nie
bójmy się podkręcenia atmosfery) wokalistą.
Jednak przyznasz, że jeszcze kilka lat temu
trudno było oczekiwać, że zespół powróci z
nową muzyką.
Tak, ale myślę, że brzmimy tak samo na początku.
Przynajmniej tego chcieliśmy. Joe
Stump, nasz gitarzysta, gra bardzo podobnie
do Yngwie Malmsteena, który z nami zaczynał.
Joe jest wszechstronny, potrafi grać w różnym
stylu. Jest świetny na żywo, po prostu
to idealny gitarzysta dla nas. Ludzie go uwielbiają
i dzięki niemu płyta brzmi jak rocknroll
w starym stylu.
Foto: Alcatrazz
Faktycznie, mógłbym uwierzyć, że to zaginiony
materiał z lat osiemdziesiątych. Jednocześnie
mam wrażenie, że nie chcieliście brzmieć
zupełnie retro.
Też tak uważam. (śmiech) Planowaliśmy, aby
całość była przynajmniej trochę nowoczesna.
Mam na myśli podejście do realizacji dźwięku.
Równocześnie, zależało nam, aby materiał
był rozpoznawalny, jak na Alcatrazz
przystało. To wynika z naszych melodii oraz
gry gitary. Malmsteen czy Steve Vai mieli
charakterystyczne brzmienie, które w jakiejś
formie przetrwało do dziś. Joe jest trochę jak
kameleon, jeśli chodzi o umiejętność wczucia
się w różne stylistyki.
Na płycie gościnnie pojawili się również
tacy muzycy jak wspomniany Steve Vai,
Chris Impellitteri czy Bob Kulick...
Chcieliśmy pokazać, że ludzie ci, część z nich,
stanowili istotną historię tego zespołu. Dlatego
poprosiłem Steviego o napisanie jednej
piosenki. Chris, co prawda nie był członkiem
Alcatrazz, ale brał udział w przesłuchaniach
do grupy. Z Bobem graliśmy w innym zespole,
a teraz napisał dla nas kilka numerów. Prawdopodobnie
ostatnich przed swoją śmiercią.
Fajnie mieć ich wszystkich na jednym albumie.
Ciekawi mnie jak wspominasz pracę z
Malmsteenem?
Było świetnie, przynajmniej na początku.
(śmiech) Z czasem stawał się coraz bardziej
pewny siebie i miał coraz większe ego. Był dobrym
dzieciakiem, cieszył się gdy do nas dołączył.
Był od pierwszego przesłuchania, naprawdę
doskonały. Grał ze swobodą podobną do
Ritchiego Blackmore'a, mimo, że był dużo
młodszy. Wyglądał nawet trochę jak Ritchie.
Przez jakiś czas było naprawdę świetnie. Gdy
zaczęliśmy dawać koncerty, zdał sobie sprawę,
że ludzie patrzą głównie na niego. Granie
na gitarze jest czymś widowiskowym, zwłaszcza
jeśli robi to się w jego stylu. Szybko się
rozwijał i był coraz lepszy. Stał się jednym z
najlepszych gitarzystów, z jakimi pracowałem.
Ludzie byli zachwyceni jego umiejętnościami.
Z czasem przestał nas potrzebować i
odszedł robić karierę solową. W jakimś sensie
wiedziałem, że to w końcu nastąpi.
To niesamowite, że miałeś szczęście pracować
z jednymi z najlepszych gitarzystów
w historii rocka. Blackmore, Malmsteen,
Vai.
Z hard rockiem, ciężką muzyką w ogóle, zetknąłem
się po raz pierwszy, gdy poznałem
Ritchiego Blackmore'a. Podczas przesłuchania
do zespołu Rainbow uznałem jednak, że
nie będę do nich pasował. Wszyscy mieli długie
włosy a to nie była zupełnie moja stylówa.
Grając w zespole hard rockowym powinieneś
mieć włosy. (śmiech) Ja występowałem w garniturze,
pod krawatem i tak ubrany przyszedłem
na próbę. Musiałem nauczyć się
"Mistreated" i zaśpiewałem to z nimi chyba
cztery razy tego wieczora. Dwa razy bez mikrofonu,
ale pomimo tego mnie słyszeli - śpiewam
bardzo głośno. Chociaż zaskoczyło mnie
wtedy, że potrafię to robić aż tak głośno.
Rainbow przecież byli również potężnie grającą
kapelą. Pamiętam, że przebywaliśmy w
pewnym zamku we Francji. Ogromne pomieszczenie
z masywnym dźwiękiem. Zatrudnili
mnie i gdy miałem jechać z nimi do Londynu,
pomyślałem sobie, że nie jestem właściwą
osobą na tym miejscu. Pochodzę ze świata
muzyki pop, bluesa i soulu. Tymczasem dołączyłem
do grupy, której brzmienie opierało
się na fantastycznych klawiszach i mocnych
gitarach. Ritchie Blackmore jest odpowiedzialny
za moją dalszą drogę. Otworzył przede
mną świat hard rocka, z którym nie miałem
wcześniej do czynienia. Świat, który
mnie poznał i uznał, że jestem wokalistą
heavy metalowym. Ale ja przede wszystkim
jestem wokalistą po prostu, potrafiącym
odnaleźć się w wielu stylach. Jednak, gdy znajdziesz
się w zespole metalowym to na zawsze
pozostaniesz metalowcem. O, to heavy metalowy
wokalista Graham Bonnet! Jaki heavy
metalowy? Jestem taki sam, jaki byłem przed
przystąpieniem do Rainbow! Ale nagle, dla
słuchaczy stałem się kimś innym, nawet o
tym nie wiedząc. (śmiech) Dzięki Ritchie, że
mnie zatrudniłeś, ale równocześnie odcięło
mnie to od innych gatunków, takich jak coun-
52
ALCATRAZZ
try, blues i inne.
Czyli czułeś się trochę ograniczany, po tym
jak w wpadłeś w sidła hard rocka?
Duża część tej muzyki jest pozbawiona emocji.
Potrafi być dość toporna, grana staccato i
wywrzeszczana. Nie zawsze jest w niej odpowiednio
dużo przestrzeni, w przeciwieństwie
do muzyki soul. Tak, trochę mnie to ograniczyło.
Granie metalu jest świetne dla instrumentalistów,
uwielbiają te szybkie pasaże w
neoklasycznym stylu. Oni się cieszą, a ja czasem
zastanawiam się, co tutaj robię. Jednak,
zajmuję się tym na tyle długo, że po prostu
przywykłem.
Jak idea przyświecała ci podczas tworzenia
powrotnego materiału? Chciałeś, aby był on
akcentem mówiącym, kim Graham Bonnet
jest dzisiaj?
Staram się zawsze pisać piosenki o prawdziwym
życiu. Tak było w Alcatrazz jak również
z moim zespołem solowym. Lubię śpiewać o
tym co przeżyłem albo zobaczyłem w wiadomościach.
Nigdy nie potrafiłem pisać kawałków
o smokach, zamkach i tego typu rzeczach.
W zeszłym roku napisałem piosenkę
na album Michaela Schenkera, która mówi
o czymś przerażającym, ale będącym elementem
rzeczywistości. Dotyczy choroby Alzheimera,
wyjątkowo okrutnej. Odebrała mi brata
i ojca. Doszło do tego, że nie poznawali kim
jestem. To jest prawdziwie przerażające a nie
jakieś tam smoki.
Eskapizm i elementy fantastyki od zawsze
jednak były wpisane w metalową mitologię.
Dla mnie są to bajeczki. Opowieści pisane
dla dzieci, które tylko dzieci są w stanie przerazić.
Na przykład, historia o Pinokiu może
wywołać faktyczny lęk, kiedy czytasz ją będąc
dzieckiem. Oczywiście Walt Disney wybielał
te wszystkie gawędy i robił z nich coś bardzo
przyjaznego.
Foto: Alcatrazz
W utworze tytułowym, "Born Innocent",
śpiewasz o niewinności. W jakim dokładnie
znaczeniu tego słowa?
Mam na myśli to, że rodzisz się niewinny.
Nie zrobiłeś nic złego, jesteś na świecie zupełnie
nowy. Utwór opowiada więc o dziecku,
takim jakim się rodzi. Nie zna nienawiści,
miłości, złości czy przemocy. Wszystkiego tego
się uczy w miarę dojrzewania. Uczy, oczywiście
od innych ludzi. Rodzisz się zupełnie
świeży i powoli napełniasz wszystkim tym, co
składa się na bycie człowiekiem. Również
tym co jest negatywne, złe.
Wspomniałeś o utworze napisanym dla Michaela
Schenkera. W ostatnich latach wystąpiłeś
na kilku jego albumach. Jak czułeś
się powracając do tej współpracy?
Była to dla mnie czymś wzruszającym, bo
przed laty opuściłem jego zespół w atmosferze
wstydu, zrobiłem na scenie coś okropnego.
Miało to miejsce podczas naszego pierwszego
koncertu i było fatalne (będąc pod
wpływem alkoholu, Graham rozebrał się podczas
koncertu na trasie promującej album
"Assault Attack" - przyp. red.). Musiałem
uciekać. Wziąłem taksówkę, pojechałem na
lotnisko i wróciłem do domu. Inaczej by mnie
chyba zabili. (śmiech) Po tych wszystkich latach
świetnie mieć świadomość, że Michael
znowu cieszy się ze współpracy ze mną.
Wspaniale, że mogę być częścią jego zespołu.
Wiem, że teraz nie możemy grać koncertów,
ale będziemy to robić, gdy nadejdą lepsze
czasy.
Jak się zaczęła twoja miłość do muzyki?
Miałem pięć lat gdy usłyszałem rocka w stacji
radiowej. Były lata pięćdziesiąte. Wcześniej
śpiewałem do kawałków operowych czy jazzowych,
również usłyszanych w radiu. To były
najwcześniejsze dźwięki jakie poznałem.
Mój brat znosił do domu płyty Little Richarda,
Jerry'ego Lee Lewisa, Fatsa Domingo
i tym podobne. Uwielbiałem je, zwłaszcza
Richarda. Był wspaniały, śpiewałem z nim
"Tutti Frutti" w domu na całą parę. (śmiech)
To muzyka, na której się wychowałem. Poza
tym, moja mama i wspomniany brat śpiewali
w chórze. Wujek też na czymś grał, byliśmy
muzykalną rodziną i musiało to na mnie
wpłynąć.
Obecny rok jest wyjątkowy, pandemia koronawirusa
zreflektowała plany nas wszystkich.
Myślisz, że dojdzie do koncertów
Alcatrazz w niedalekiej przyszłości?
Nie wiem, wszystko to może potrwać jeszcze
nawet rok. Może się okazać, że wirus zostanie
z nami na zawsze, jak grypy. Możliwe, że
zawsze będziemy musieli nosić te pieprzone
maseczki. To przerażające, nawet jakbyśmy
jeszcze tylko rok musieli chodzić z zasłoniętymi
twarzami. Musimy jednak przestrzegać
zaleceń i pilnować się nawzajem. Gdy jesteś
na zewnątrz, załóż maskę. Teraz jej nie mam,
ale siedzę w swoim ogrodzie. Nikogo innego
nie ma nawet w domu. Gdy tylko idę gdzieś
dalej, zakładam maskę. Zmarły tysiące osób, i
to jest przerażające. Ludzie, którzy nie stosują
się do zaleceń nie wiedzą co robią. Możesz
przecież nie wiedzieć, że przenosisz wirusa.
Jak sobie radzisz z tą sytuacją? Próbujesz
zabić czas pisaniem nowej muzyki?
Tak, ostatnio piszę dużo nowych kawałków,
które trafią na następne wydawnictwa. To
wszystko jest okropne, nie można wybrać się
nawet do restauracji. Możesz sobie zamówić
jedzenie, dostarczą ci je pod drzwi, ale to tyle.
Wszyscy czujemy się w tej sytuacji bardzo
samotni. Żyjemy jak w jakimś filmie science
fiction. Mam nadzieję, że szybko pojawi się
szczepionka na wirusa.
Igor Waniurski
Foto: Alcatrazz
ALCATRAZZ 53
HMP: Wydawało się, że w roku 1995 Messiah
rozpadł się nieodwołalnie - nie były to
dobre czasy dla takiej muzyki, a do tego album
"Underground" był w sumie rozczarowaniem,
również i dla was?
Steve Karrer: Po odejściu wokalisty Andy'
ego Kaina poszukiwanie odpowiedniego następcy
było sporym wyzwaniem. Chcieliśmy
też dokonać pewnych zmian muzycznych i na
przykład nie chcieliśmy już używać growli.
Dla mnie ten album nie jest rozczarowaniem,
ale dla innych w zespole był.
Powrót po 26 latach
Myślę, że udało nam się przywrócić ducha
starego Messiah - mówi Steve Karrer
i zawartość najnowszego albumu "Fracmont"
jest najlepszym potwierdzeniem
prawdziwości jego słów. Fakt, trwało to
bardzo długo, ponad ćwierć wieku, ale
Szwajcarzy wrócili z płytą trzymającą
poziom ich najlepszych osiągnięć, tak
więc, mimo wszystko, warto było czekać.
Nie sądzę, że nasze ponowne spotkanie wynikło
z powodu, że "Underground" nie odniósł
sukcesu. Zebraliśmy się na dwa koncerty w
2003 roku, ponieważ chcieliśmy to zrobić. I
to samo wydarzyło się ponownie w 2017 roku.
Wróciliśmy w składzie z lat 1990 - 1993,
w którym od samego początku czułem się
dobrze.
26 lat odstępu pomiędzy studyjnymi wydawnictwami
to szmat czasu, ale z drugiej
strony wasz dorobek z lat 80. i 90. odcisnął
zauważalne piętno na ekstremalnym metalu,
zainspirowaliście wiele zespołów i jesteście
pamiętani do dziś - to też ułatwiło decyzję
o powrocie?
Fakt, to cholernie długo. Ale wokół zespołu
jest to fajnie i pobudza w tobie adrenalinę,
jesteś w stanie zagrać zawsze.
Takie powroty są często naciągane o tyle, że
nie ma mowy o wznowieniu działalności
przez dawne składy, a często pozostaje z
nich raptem jeden dawny muzyk. U was wygląda
to zupełnie inaczej, powróciliście bowiem
ze składem znanym z płyt "Choir Of
Horrors" i "Rotten Perish", czyli tym drugim,
można rzec, klasycznym. Innej opcji,
typu: ty, Andy i jacyś nowi, nieznani muzycy,
nie brałeś pod uwagę, to musiał być powrót
z prawdziwego zdarzenia?
Nazywamy to "Noise-lineup". Oczywiście nie
jest to bezsporne, że ponownie połączyliśmy
siły akurat w tej konfiguracji. Tak się po prostu
stało i nie mogę wam powiedzieć, co by się
wydarzyło, gdyby jeden lub dwóch oryginalnych
członków odpuściło. Nie bardzo wierzę,
abyśmy spotkali się wtedy z innymi muzykami.
Na pierwszym planie zawsze był tylko ten
skład.
Pewnie nic by z tego nie było, gdyby nie dobre
relacje między wami - pozostaliście dobrymi
kumplami, co pozwoliło wam odbudować
zespół, mimo jakichś dawnych zaszłości,
nieuniknionych przecież w każdej
grupie ludzi, nie tylko zespole?
W przerwie rzadko mieliśmy między sobą
kontakt. Wszyscy robili swoje. Patrick był
właściwie jedynym, którego zawsze spotykałem
na koncertach. Ale naprawdę zdumiewające
było to, jak szybko za każdym razem
wracała między nami stara magia. Wszyscy
się zestarzeliśmy, co oczywiście wzmocniło
też ego każdego z nas. Więc nie zawsze jest to
takie proste i często musimy się mocno spierać
z powodu różnych zdań. Ale ostatecznie
wychodzi z tego zwykle coś dobrego.
54
Wasi fani często podkreślają, że udział w tej
sesji Christofera Johnssona nie wyszedł temu
materiałowi na dobre, że Messiah zatracił
swój pierwotny charakter, unowocześniając
się trochę na siłę. Po latach odbiera
się tę płytę już nieco inaczej, nie zmienia to
jednak faktu, że nie jest ona mocnym punktem
waszej dyskografii?
Znaliśmy Christofera ze wspólnych koncertów
i był pod ręką, kiedy poprosiliśmy go, aby
do nas dołączył. Logicznie rzecz biorąc, nowy
skład przyczynił się również do zmiany brzmienia.
W tamtym czasie nie byliśmy jedynym
zespołem, który dokonał zmiany swojego
stylu. Ale dla mnie "Underground" nie
jest złym albumem. Po prostu nie brzmi jak
Messiah.
Dokładnie. Dlatego mieliście niedosyt, stąd
też krótki powrót Messiah na początku tego
wieku i regularna reaktywacja przed trzema
laty?
MESSIAH
Foto: Messiah
nigdy nie było ciszy. Nasz gitarzysta Brögi
przez ostatnie lata utrzymywał nazwę Messiah
przy życiu i regularnie wydawał stary
materiał. Fani nie mogli więc o nas zapomnieć
i dlatego po naszym ponownym spotkaniu
było nam trochę łatwiej.
Nie ma też co ukrywać: lata lecą, za jakiś
czas byłoby wam już trudniej grać tak
ekstremalną muzykę - Rolling Stonesom jest
jednak łatwiej, bo aż tak nie łoją, nie mieli
też długich przerw w działalności, co pozwala
utrzymać się w im koncertowej formie,
mimo słusznego już wieku?
Wszyscy mamy około pięćdziesięciu lat, a
więc akurat jesteśmy w najlepszym wieku.
(śmiech!). Oczywiście po koncercie czuję
swoje kości trochę bardziej niż trzydzieści lat
temu. Niektórzy z muzyków, jak Stonsi, zawsze
byli aktywni i grali koncerty. Dopóki
Fakt, że dla wielu fanów staliście się zespołem
kultowym, wymienianym jednym tchem
obok Celtic Frost czy Coroner, też miał tu
znaczenie? Pomyślałeś: może warto dorzucić
do tych, ciągle wznawianych, dawnych
płyt, coś nowego, skoro pomysłów nam nie
brakuje, a powstające utwory nie są wcale
gorsze od tych klasycznych?
Kiedy w styczniu 2018 roku oficjalnie zdecydowaliśmy
się zreformować zespół, podjęliśmy
też decyzję, że wspólnie napiszemy nowy
album. Na szczęście nie zabrakło nam pomysłów
i nieżle pasowały do albumów "Choir..."
i "Rotten...".
Jednak na początek podsunęliście fanom EP
"Fatal Grotesque Symbols - Darken Universe",
gdzie premierowy utwór tytułowy
powstał po części jeszcze przed laty, a dopełniają
ją nowe wersje waszych klasyków z
płyt "Hymn To Abramelin" i "Extreme Cold
Weather" - miało to być dobitne zaakcentowanie
związków z przeszłością, faktu, że na
nowej płycie zamierzacie powrócić do korzeni?
W rzeczywistości pomysł na EP-kę narodził
się w studiu bardzo spontanicznie. Zostało
nam jeszcze trochę czasu i po prostu nagraliśmy
na żywo dwa klasyki "Space Invaders" i
"Extreme Cold Weather". Ponieważ napisaliśmy
więcej utworów, niż zmieściłoby się na
nowym albumie, wpadliśmy na pomysł, aby
wrzucić "Fatal Grotesque Symbols - Darken
Universe" na EP-kę. Dokładnie z powodu, o
którym wspomniałeś powyżej.
Wykorzystanie w tytule albumu historycznej
nazwy Fracmont również zdaje się
potwierdzać takie właśnie podejście?
Długo studiowaliśmy sagę Poncjusza Piłata i
zauważyliśmy, że temat ten doskonale pasuje
do Messiah. Zawsze stawialiśmy Kościół w
krytycznym świetle.
Ponoć reszta zespołu zareagowała bardzo
pozytywnie na materiał, który stworzyliście
- to wtedy, jakieś dwa lata temu, doszliście
do wniosku, że reunion tylko po to, żeby zagrać
trochę koncertów ze starymi klasykami
nie ma większego sensu, tylko wydanie premierowego
albumu uczyni go powrotem z
prawdziwego zdarzenia?
To nie do końca prawda. Brögi nagrał wiele
riffów i pomysłów na nowy materiał. Następnie
już w komplecie udaliśmy się do sali
prób gdzie wiele pomysłów zaaranżowaliśmy
w gotowe kompozycje. Tak więc nowa płyta
to wspólny wysiłek, z którego wszyscy jesteśmy
bardzo dumni. Pracowaliśmy tak, jak w
latach 90. Jak już wspominałem, naszym głównym
celem było wydanie nowego albumu.
Ale na początku zagraliśmy kilka większych
koncertów ze starym materiałem, aby ponownie
zwrócić na nas uwagę.
Plany to jedno, ich realizacja drugie - pewnie
musieliście nieźle się sprężyć, żeby ogarnąć
próby, szlifowanie nowego materiału,
wreszcie samą sesję, ale bez dwóch zdań
było warto, bo wrócił duch dawnego Messiah?
Dzięki! To były bardzo intensywne miesiące,
które spędzaliśmy w sali prób, poza zwykłymi
zajęciami. Ostatecznie jednak było to bardzo
opłacalne i jesteśmy bardzo dumni z tego, co
tam stworzyliśmy. Myślę, że udało nam się
przywrócić ducha starego Messiah.
W czasie sesji wspierał was V.O. Pulver -
innej kandydatury nie było, nie tylko dlatego,
że jeszcze w latach 80. wspierał was gościnnie
na koncertach?
Grałem z V.O. przez kilka lat w jego zespole
Gurd, z którym nagrał parę niezłych studyjnych
albumów. To była moja sugestia, aby z
nim pracować, ponieważ jest bardzo sympatycznym
facetem i ma wiele do zaoferowania.
Efekt uboczny jest taki, że po odejściu Brögiego
z Messiah zaczął grać z nami na gitarze.
A więc to prawie "członek rodziny".
To było wyzwanie, nagrać płytę utrzymaną
w waszym klasycznym stylu, a jednocześnie
brzmiącą nowocześnie, na miarę drugiej
dekady XXI wieku?
Myślę, że dlatego tak dobrze zadziałała
współpraca z V.O. Bardzo dobrze zna dawne
czasy Messiah i stworzył w brzmieniu rewelacyjną
mieszankę starej szkoły z nowoczesnością.
Rezultat brzmi naprawdę intensywnie,
ale nadal naturalnie.
Zawartość "Fracmont" potwierdza, że było
warto podjąć to wyzwanie - teraz możesz
już spać spokojnie, że gdyby - odpukać! -
miała to być ostatnia płyta Messiah, to nie
będzie odstawać od waszych klasycznych
albumów?
Nie chcemy odpoczywać i czekać kolejnych
26 lat. W naszych głowach wciąż jest wiele
pomysłów. Dzięki temu powinniśmy znowu
napisać kolejny album. Oczywiście cieszymy
się, że wraz z "Fracmont" nawiązaliśmy do
naszych klasyków.
Co ciekawe ten materiał wydaje się łączyć
najlepsze cechy obu wcieleń Messiah, może
więc trafić zarówno do zwolenników tego
surowego okresu spod znaku "Hymn To
Abramelin", ale też zakręconych, bardziej
dopracowanych dźwięków z płyt "Choir Of
Foto: Messiah
Horrors" i "Rotten Perish"?
Nas samych zdziwiło to, że udało nam się
stworzyć takie połączenie wszystkich epok.
Jasne, brzmienie z roku 2020 brzmi trochę
schludniej i jest bardziej uporządkowane niż
to z roku 1986, ale miejscami faktycznie można
poczuć klimat.
Zrezygnowaliście z umieszczenia na
"Fracmont" utworu "Fatal Grotesque Symbols
- Darken Universe" - mając tyle nowych
kompozycji postanowiliście wskrzesić
dawną tradycję, że na EP-kach często ukazywały
się kompozycje dostępne tylko na
nich?
Jak wspomniałem wcześniej, mieliśmy za
dużo utworów na album. Zatem zachęta dla
kolekcjonera i fanów jest znacznie większa,
jeśli ten kawałek zostanie wydany tylko na
EP-ce. To sprawia, że to wydanie jest niezależnym
produktem, a nie rodzajem "single release".
Co do wydawcy chyba nie musieliście
szukać zbyt długo, bo High Roller Records
wznawiała wcześniej wasze płyty. Zdołaliście
się więc poznać od tej biznesowej strony
i bez wahania oddaliście w ich ręce swoje
nowe materiały?
Dokładnie tak było. Ponieważ High Roller
wykonali świetną robotę przez te wszystkie
lata, poprosiliśmy ich o wydanie naszego nowego
albumu. Byli dostępni od razu i oszczędziło
nam to żmudnych poszukiwań wytwórni.
"Fracmont" ukazuje się w wrześniu - liczysz,
że do tej pory sytuacja koncertowa i ogólna
unormują się na tyle, że będziecie mieli szansę
promocji tego materiału na żywo, może
nawet w całości?
Niestety, musieliśmy odwołać nasz koncert z
12 września. Oczywiście to bardzo boli, ponieważ
nie możemy podzielić się tym wydarzeniem
z naszymi lojalnymi fanami. Wygląda
na to, że nie będziemy mogli ponownie
występować na żywo do 2021 roku. Ale nie
sądzę, żebyśmy grali cały nowy album. Fani
nadal chcą posłuchać klasyki, w ten sposób
czasu na koncertu nam nie wystarczy. Mamy
już kilka potwierdzonych występów na przyszły
rok i oczywiście mamy nadzieję, że znowu
zagramy w Polsce. Zagraliśmy u was kilka
bardzo fajnych sztuk w 1992 i 1993 roku.
Może być również tak, że jesienią nastąpi
nawrót pandemii, bo sytuacja nie jest jednak
stabilna - macie jakiś plan rezerwowy na
taką okoliczność, czy aż tak czarnego scenariusza
nawet nie bierzecie pod uwagę?
Oczywiście nie mamy wpływu na dalszy przebieg
pandemii. Mogę sobie wyobrazić, że w
tym roku moglibyśmy wykorzystać ten czas
na nakręcenie kolejnego teledysku do utworu
z "Fracmont". Bardzo bym się z tego cieszył i
bardzo dziękuję za ciekawy wywiad.
Wojciech Chamryk & Kacper Hawryluk
MESSIAH 55
Armagh, Gallower, Necromanzer
Nieślubne dzieci Cronosa, Angelrippera i Toma Warriora
Znakami firmowymi polskiego metalu od lat 90. jest death i black metal.
Dzięki takim kapelom jak Armagh, Gallower, Necromanzer, wkraczamy na światowy
poziom również w stylistyce z pogranicza black/speed i thrash metalu. W
zespołach tych grają muzycy, którzy rozpoczynali swoją przygodę z metalem już
w erze Internetu, 30 lat po debiutach Venom, Helhammer, Kreator i Sodom. Początki
trzech zespołów wyglądały zatem podobnie, stąd łączona formuła wywiadu.
Na końcu znajdziecie kilka pytań skierowanych już konkretnie do poszczególnych
kapel. Odpowiedzi muzyków Necromanzer proszę potraktować z przymrużeniem
oka - trzeba im przyznać, że mimo młodego wieku dobrze czują atmosferę
zinów lat 90.
które zasługują na uznanie, ale jednak większość
ulegała trendom wspomnianego "modern
metalu", który całkowicie mi nie leży.
Telewizory na plecach, naszywki. Dziś w
takie rzeczy przystrajają się celebrytki. Nie
czujecie się okradzeni?
Armagh/M: Gdybym przejmował się takimi
rzeczami, to po filmie Vansa Mc Burgera
musiałbym się chyba zabić. (śmiech) Gniew
ustąpił miejsca żałości jaką w takich sytuacjach
czuje.
Necromanzer/KonDon: Mam to w dupie.
Necromanzer/Griszka: Nie znam takich.
Typowo zinowe niecenzuralne sformułowania
są w tym pytaniu mile widziane.
Armagh/E: Życzę dobrej zabawy na nieodbywających
się koncertach. To oczywiste, że zawsze
będą istnieć pozerzy, a metalowa estetyka
jest na tyle kusząca, że zdarzają się zapożyczenia
wśród różnych niepowiązanych środowisk.
Ja mam to w dupie, nijak to na mnie
nie wpływa.
Necromanzer/KonDon: Zależy co se tam
ponaszywał, jak faktycznie jakieś fajne zapomniane
rzeczy, to sobie myślę "hmm, fajne
rzeczy", ale raczej… mam to w dupie.
Necromanzer/Demon_Hunter666: Myślę
se kuuuuurwa to moje bagno!
Necromanzer/Pepi: Jak lubi Garego Mura,
to spoko, może być.
Gallower/Nocturnitier: No i tu wkracza cecha
mojego charakteru - czyli mam to w dupie,
niech każdy nosi, co uważa za słuszne i
mimo, że jest takie coś dla mnie jako heavy
metalowca drażniące, to nie zareagowałbym
na to w żaden sposób, bo w sumie po co?
Mody nie zmienimy, możemy przyglądać się
z boku jak odpływa w dal.
Gallower/Tzar: Również mam to w dupie.
Drażni mnie to, ale co mogę zrobić? Tyle ode
mnie.
HMP: Patrzę sobie na dostępne biogramy i
widzę, że urodziliście się w połowie lat 90.
Zdajecie sobie sprawę jak wówczas wyglądał
metal i kondycja jego poszczególnych
gatunków?
Armagh/G: W głównym nurcie coś nie pykło,
klawisze, orkiestracje, "innowacje", zapożyczenia
z gotyckiego rocka, walka o MTV z flanelowym
Seattle, depresja, kiepskie brzmienie,
badziew. Underground oczywiście swoimi
ścieżkami.
Necromanzer/Maciek: Nie
Necromanzer/KonDon: Tak.
Necromanzer/Pepi: Starszyzna zwykła mawiać,
że kiedyś to było, że kolejki, wszystko
na kartki i w sklepach sam ocet na półkach…
Brzmi to jakkolwiek słabo, aż do momentu,
kiedy po namyśle dodają, że po przemianie
ustrojowej można się było dorobić na byle gównie,
więc ja to już sam nie wiem.
Gallower/Nocturnitier: Cześć, więc no myślę,
że ogarniam to całkiem dobrze, pomimo
tego, że lata 90-te w muzyce metalowej interesują
mnie najmniej. Jest to powszechna wiedza,
że rozwijał się wtedy death i black metal,
a heavy, speed, thrash zostały przyćmione.
No i startowało też wtedy dużo innych podgatunków
metalu, które poniekąd uznawane
są za pozerskie. Modern metal stawał się coraz
bardziej popularny, a prawdziwa stara
szkoła podgatunków metalu lat 70 i 80 odchodziła
w zapomnienie, to tak w ogólnym
skrócie.
Gallower/Tzar: Siema, mam to samo zdanie
co Nocturnitier, lata 80-te przyniosły nam
muzykę dzięki, której gramy to co gramy i
ukształtowaliśmy nasz gust muzyczny. Dekada
później jest w moim odczuciu nudna i
wtórna, powstało kilka niezłych albumów,
Foto: Armagh
Necromanzer/Pepi: No panie, telewizor mi
wyniosły na plecach, ale nie zgłaszałem, bo
do 250 zł policja nawet się nie interesuje.
Gallower/Nocturnitier: Moda jak to moda,
przychodzi i przemija, nie zwracam na to
jakiejś szczególnej uwagi, ale jeśli już pytasz
to uważam, że przykładowo taka Kardashian
ubierająca koszulkę Slayera, prawdopodobnie
nie znając żadnego utworu to kwintesencja
żenady XXI wieku. Swoją drogą nigdy nie
rozumiałem i prawdopodobnie nie zrozumiem
ludzi interesujących się w jakikolwiek
sposób tymi "celebrytami", tabloidami i tego
typu papką amerykańską.
Gallower/Tzar: Nie czuje się okradziony ale,
widok koszulek Anthraxa i Slayera w sieciówkach
budzi we mnie politowanie. To samo
się tyczy ludzi, którzy kupują te koszulki
myśląc, że to nie zespół tylko budząca kontrowersje
nazwa. Znak czasów.
Wchodzicie do sklepu po browar, a przed
wami stoi gość w dżinsowej kamizelce
obszytej nazwami nieistniejących zespołów
i jakimiś bohomazami. Opisz swoją reakcję.
Kult thrashu ale tego nieopierzonego, brzydkiego,
śmierdzącego jeszcze szatanem a nie
chemikaliami zatruwającymi oceany. Skąd,
jako ludzie jeszcze bardzo młodzi, czerpaliście
o nim wiedzę. Na ile przesądził o tym
Internet, a na ile starsi koledzy?
Armagh/M: Najchętniej czerpałbym wiedzę z
glinianych tablic i starożytnych papirusów,
ale w przeszłości zdarzało mi się poznawać
fajne zespoły za pomocą witryny youtube.
(śmiech)
Armagh/E: Starsi internetowi koledzy bardzo
mi pomogli - dziękuję wam!
Necromanzer/Ghriska: W sumie to pierwszy
raz usłyszałem Sepe od starszego kolegi
na obozie tańca towarzyskiego kiedy miałem
8 lat, później zacząłem czytać gazety w rockowym
klimacie i chodziłem do sklepów sieci
empik i słuchałem tam muzyki z działu "ciężkie"
brzmienie. A jak poznałem innych słuchających
tej muzy to było jak z kartami pokemon,
wymienialiśmy się tym co znamy.
Necromanzer/KonDon: Już za dzieciaka coś
tam się zasłyszało. Ojciec słuchał paru fajnych
łomotów i łatwo to było podłapać. Ja to
jestem raczej mało internetowy, wiadomo,
coś tam się poszperało, ale największy udział
miało chyba trafienie na takie a nie inne towarzystwo.
Gallower/Nocturnitier: U mnie w głównej
mierze był to internet, zdarzało się gdzieś, coś
doczytać w bookletach płyt lub zasłyszeć na
koncercie/imprezie ze znajomymi, ale najwięcej
dowiedziałem się w internecie. Momentem
przełomowym u mnie była EPka "Sentence
Of Death" Destruction, którą w ciemno
dawno temu kupiłem w Saturnie i odkryłem
te niemiecką, surową drogę thrashu,
gdzie dominowało więcej zła, wiedźm i ewidentnych
wpływów Venom. Oczywiście, wiadomo,
że później te kapele ewoluowały, nieraz
na lepsze, ale ta EPka wywarła na mnie
ogromne wrażenie i przesądziła w ówczesnym
czasie co i jak chcę grać.
Gallower/Tzar: Thrashu zacząłem słuchać w
wieku około 16 lat i wyssałem tę muzykę raczej
od starszych znajomych, którzy byli kli-
56
ARMAGH, GALLOWER, NECROMANZER
maciarzami, było to poprzedzone kilkoma latami
słuchania zespołów, od których większość
zaczyna, czytaj Metallica, Amon Amarth
czy jakieś badziewie. Im więcej zespołów poznawałem
tym bardziej chciałem poznać coś
co by strzeliło mnie w pysk od pierwszej sekundy
no i stało się to, gdy odkryłem Slayera,
a konkretnie zaczęło się to od kawałka
"Black Magic", potem już z górki. Po jakimś
czasie drugi policzek nadstawiłem Venom,
no i zaczęła się jazda z muzyką na pograniczu
thrashu, black i heavy, która jara mnie do
teraz. Nie przepadam za amerykańskim thrashem,
zawsze bardziej mnie jarała ta niemiecka
strona tj. Sodom czy Kreator, a czymś co
mogę słuchać na okrągło jest black thrash reprezentowany
przez japoński Sabbat.
Czy black/speed jest dla was gatunkiem
rozwojowym czy konserwatywną twierdzą
wymagająca od muzyków wierności ideałom
wypracowanym pomiędzy 1983 a 1992 rokiem?
Da się tu zrobić coś na kształt Voivod,
tak jak niegdyś w tharshu czy Deathspell
Omega i Bal Sagoth w blacku?
Armagh/M: Dziękuje za zadanie tego pytania.
Metal z założenia hołduje pionierom i
dawnej formule, więc bez wierności tym ideałom
materiał black speedowy nie miałby prawa
zaistnieć. Na tej bazie można robić swoje
i zagrać coś inaczej, niż ktoś wcześniej, ale
Elvis i Wagner muszą być z tyłu głowy.
Armagh/E: W żadnym wypadku nie może
być mowy o latach 1983-1992. Obchodzi
mnie tylko rok 1985.
Armagh/M: Jeśli by się skoncentrować na
tym co czyni brzmienie unikatowym zamiast
odgrzewać kotlety to tak.
Armagh/E: Coś wyklepiemy
Necromanzer/KonDon: Mnie osobiście głęboko
pierdoli, czy to co gram będzie odkrywcze,
czy dostanę za to Nobla, czy chuj wie co.
Gram to co lubię i staram się to robić w taki
sposób, żeby utrzymać ducha tej muzy.
Necromanzer/Pepi: Chłop musi coś robić.
Gallower/Nocturnitier: Personalnie nie widzę
potrzeby nic w tym gatunku, ani w żadnym
innym zmieniać. Nie jestem fanem
udziwnień i unowocześnień w metalu, nie
widzę nic złego w graniu ciągle tak samo jak
grało się 30/40 lat temu. Kucharze trzymają
się receptur i po 50 lat i zawsze smakuje dobrze,
po co zmieniać pierogi ruskie skoro są
zajebiste? W ten sam sposób postrzegam muzykę,
nowoczesność, "świeżość" i próba bycia
jak najbardziej oryginalnym nie są dla mnie
żadnym wyznacznikiem kapeli. Wiem, że w
dzisiejszych czasach dla większości ludzi
właśnie to co wymieniłem wyżej jest wyznacznikiem,
ale ja tego tak nie postrzegam i
pewnie dlatego nie trawie polskiej sceny black
metalowej (chociaż w ogóle nie specjalnie
przemawia do mnie ten podgatunek).
Gallower/Tzar: Również uważam, że old
school w dalszym ciągu robi robotę i te gatunki
istniały, istnieją i będą istnieć bez jakiś
urozmaiceń, weźmy na przykład Toxic Holocaust.
Zespół tworzony przez Joela wyrobił
sobie swój toksyczno-nuklearny styl, a przy
tym słychać tam pobrzmiewanie klasycznego
speedu z surowością blacku i punkowym crustem,
a to wszystko bez zbędnych ozdób. Tak
powinno to wyglądać.
Wasz gatunek u swego zarania był tworem
bardzo obrazoburczym. Czy uważacie, że
straszenie przedstawicieli klasy średniej
szatanem odzianym w skóry i ćwieki ma
dziś taką samą moc jak w czasach debiutu
Venom?
Armagh/M: Uważam, że nie.
Armagh/E: Trudno wskazać coś skuteczniej
wywołującego odruch wymiotny i pulsującą
żyłkę na skroni u świętoszkowatych biznesmenów
niż rock’n’roll. Myślę, że nigdy nie
powstało.
Necromanzer/KonDon: Dzisiaj na moje oko
wygląda to raczej tak, że trudniej jest szokować,
bo każdy stara się to robić żeby zdobyć
swoje 5 minut sławy. Jeśli chodzi o odbiór naszej
muzy, to gówno mnie obchodzi czy to się
w ogóle komuś podoba czy nie.
Necromanzer/SnowNigga: Totalnie nie.
Tzn. w naszym kraju dużo łatwiej wzbudzić
jakieś głębokie emocje posługując się jakimiś
obrazoburczymi treściami aniżeli w zachodniej
części starego kontynentu, co nie zmienia
faktu, iż takich emocji i bólu dupy już nie powtórzy
się raczej. Chociaż patrząc z drugiej
strony ludzi dzisiaj triggerują zupełnie inne
rzeczy związane z seksualnością i płcią ale nie
chce mi się w to zagłębiać...
Necromanzer/Pepi: Ludzie mają wszystko
gdzieś, a zwłaszcza muzę. Liczy się wszystko
Foto: Armagh
poza nią, otoczka i jakieś pierdoły jej towarzyszące.
Gallower/Nocturnitier: Zdecydowanie nie
ma! W tamtych czasach był to szok, teraz
ludzie przyzwyczaili się do wszechobecnego
okultyzmu, ot chociażby przez takie platformy
jak Netflix czy masową produkcję horrorów,
które obdzierają temat z jej pierwotnej
tajemniczości. Na pewno wpływ na odbieranie
takich rzeczy ma coraz bardziej rosnący
odsetek ateistów, ludzie dookoła, szczególnie
zatwardziali w wierze, widzą że świat się
zmienia i przyzwyczajają się do rzeczy, które
kiedyś wystraszyłyby większość społeczeństwa.
Skóry i ćwieki, stały się czymś prawie
normalnym, na pewno nie są takim szokiem
jak kiedyś.
Gallower/Tzar: Nigdy nie odbierałem tej
muzyki jako obrazoburczej, nawet gdy jej nie
słuchałem. Uważam, że nie trzeba odwróconych
krzyży i diabła na koszulkach żeby ludzie
myśleli, że jesteś pojebany. Niektóre
gwiazdeczki pop bywają bardziej nachalne w
odbiorze i są tak samo piętnowani jak metalowcy
przez różne środowiska, tak jak inne
środowiska są wyczulone na diabelskie znaki.
Myślę, że możemy co najwyżej nastraszyć
parę babć z koła różańcowego i nic poza tym.
W ostatnich latach w metalu pojawiają się
próby cenzury. Dość przypomnieć kluby,
które z przyczyn ideowych nie zgadzały się
aby grał u nich Destroyer 666. Tom Warrior
zapytany przed jednym z gigów Hellhammer
nie potrafił odpowiedzieć na pytanie czy
niektóre treści w metalu powinny być cenzurowane.
Jakie jest wasze zdanie na ten
temat?
Armagh/E: Świńskie łby i gołe baby są tutaj -
wskazane
Necromanzer/KonDon: Artystom wolno
wszystko.
Necromanzer/Shrekster: Nie, jak się nie podoba
to spadówa!
Necromanzer/Pepi: Bez kontrowersji nie ma
kontrowersji. Teraz to wręcz nie wypada nie
objąć jakiegoś skrajnego stanowiska w kwestii
obyczajowych rewolucji, politycznego bałaganu
i ogólnie, tych wszystkich gorących tematów
na które entuzjastycznie pierdoli się naokoło.
Niech se każdy pisze o czym chce,
przecież i tak opinia publiczna, co najwyżej
to zeżre, przetrawi i wysra. Minie trochę czasu
i nikt nie będzie pamiętał o co chodziło.
"Mądra" głowa stwierdzi, że wszystko i tak
rozbija się o nazizm, rasizm, x-izm czy też publiczną
masturbację albo pedofilię w jakichś
tam elitarnych kręgach, ale to wszystko chyba
już niespecjalnie szokuje. Wywołuje jedynie
ARMAGH, GALLOWER, NECROMANZER
57
setną dyskusję o tym samym prowadzącą do
tych samych wniosków z którymi większość
ludzi zrobi to samo, czyli nic.
Gallower/Nocturnitier: Na pewno nie popieram
naziolstwa, to zaznaczam od razu,
więc wszystkie kapele promujące tego typu
idee idą u mnie w odstawkę, ale jeśli ktoś tego
słucha i lubi i doskonale wie co prezentuje jego
ulubiony zespół, nawet jeśli jest to tylko
sposób wyrazu artystycznego, to moim zdaniem
nie powinno się tego blokować na koncertach,
bo przypadkowy obywatel tam raczej
nie trafi, a negowanie rzeczywistości udając,
że takie zespoły nie istnieją nazwałbym odklejeństwem.
Gallower/Tzar: Odnosząc się do słów Nocturnitiera.
Jeśli ktoś lubi NSBM, a przy tym
nie jest nazistą to spoko, pamiętajmy, że w
większości przypadków dalej jest to muzyka,
przesiąknięta ideologią, ale muzyka i nic poza
tym. Uważam, że właściciel klubu powinien
móc mieć możliwość organizować sobie nazistowskie
spędy, niech tylko bierze za to odpowiedzialność.
Świat byłby lepszy, gdyby skupiało
się na to co się robi samemu, a nie to co
robi ktoś inny. Jeśli chodzi o inne rodzaje
cenzury, uważam, że nie powinna mieć miejsca,
gdyż wraca nas to do czasu PRL, gdzie
liczyło się zdanie jedynie słusznej partii, a
patrząc po wydarzeniach z trasy "Rzeczpospolita
Niewierna", zaczynamy cofać się w
tą stronę.
Foto: Gallower
Kilka lat temu do środowiska metalowego
zaczęły przenikać postulaty ruchu metoo.
Zgadzacie się z nim? Czy uważacie, że problem,
który ów ruch definiuje występuje za
kulisami gigów metalowych?
Armagh/E: Ja nie gwałcę koleżanek. Od tego
są koledzy.
Armagh/M: Jestem zdania, że kobiety nie
powinny być gwałcone wbrew ich woli.
Necromanzer/Pepi: Ja to chyba za bardzo
pod skałą żyję.
Necromanzer/Maciej S: Totalnie o tym nie
słyszałem. Jednakże pamiętam jak x lat temu
byłem na brutalu, na którym w trakcie jednego
z koncertów jakąś pijaną laskę rozebrano
praktycznie do naga. Mega chujowa sytuacja...
Gallower/Nocturnitier: Nieraz widziałem
na koncertach jak pijani 50-latkowie, próbują
się przystawiać do dziewczyn w wieku 16/
17/18 lat i kładą łapy tam gdzie nie powinni,
a do czego takie rzeczy i przyzwalanie na to
może doprowadzić to myślę, że wszyscy wiemy.
Osobiście nie zauważyłem postulatów jakoś
specjalnie tych postulatów, o których
wspominasz, ale jeśli faktycznie się pojawiają
to popieram pełną gębą. Takie rzeczy zdarzają/mogą
się zdarzyć wszędzie, i w subkulturach
i poza nimi, więc warto to nagłaśniać.
Gallower/Tzar: Nie spotkałem się z tym ruchem
w półświatku metalowym. Jak najbardziej
trzeba piętnować przypadki molestowania
na tle seksualnym, ale należy też uważać,
gdyż nieraz można komuś zniszczyć życie
niesłusznymi oskarżeniami.
Czy renesans kaset to dla was ruch czysto
sentymentalny? Czy ten nośnik może
konkurować z CD lub LP?
Armagh/M: Dla mnie CD wygrywa pod
względem funkcjonalności, ale zarówno
winyle jak i kasety są dużo ładniej wydawane
i pozwalają na zróżnicowany odsłuch. Lepiej,
niż wybierać między nośnikami jest mieć je
wszystkie i ze wszystkich słuchać metalu.
(śmiech)
Necromanzer/Pepi: Zależy, są dobrze brzmiące
taśmy, ale to co jest ogólnodostępne,
czyli jakieś piraty i używki, w większości ma
gównianą jakość. Ja akurat używam często,
bo mam radio kasetowe w samochodzie. Do
winyla ten nośnik jednak nie ma startu. Co
do CD… My chyba nigdy nie daliśmy ostatecznej
wersji miksu na wszystko, co do tej pory
wydaliśmy w tym formacie, tak bardzo mamy
go w dupie.
Necromanzer/KomandoSzwadronWilków
Alfa: Jak przedmówca mam samochód na
kaseciaki i zajebiście mi się tego słucha tam.
Gallower/Nocturnitier: Ja jestem w posiadaniu
starej wieży muzycznej, którą przekazali
mi rodzice i kasety śmigają na niej nieraz z
lepszym brzmieniem niż CD. Ponadto, z nieznanych
mi przyczyn kasety dają mi o wiele
więcej frajdy, fajnie jest tak przewinąć i poczekać
chwilę aż muzyka zacznie grać, jest to
swoisty mały rytuał domowy. Ja mega lubię,
jest to dla mnie tak samo użytkowe jak winyl,
CD czy digital.
Gallower/Tzar: Dla mnie ma to znaczenie
wyłącznie kolekcjonerskie, nie słucham kaset.
Dobrym koncertowym startem dla apeli
takiej jak wy jest występ na Black Silesia.
Co sadzicie o formule tego festu?
Armagh/M: Podoba mi się lokalizacja. Organizatorzy
mogliby częściej wykorzystywać
potencjał takich miejsc jak grody, czy zamki
w kontekście koncertów metalowych.
Necromanzer/KonDon: Fajnie, że czasami
ściąga dobre starocie. Poza tym, mam to w
dupie.
Necromanzer/LoveDestroyer: Chyba jest
okey, nigdy nie byłem
Gallower/Nocturnitier: Świetna sprawa,
organizator Michał z Black Silesia Productions
odwala świetną robotę i z tego miejsca
pozdrowienia dla niego. Open Air w pełnym
słońcu roztacza naprawdę zajebistą aurę koncertową,
nieporównywalną z zakrytymi
klubowymi deskami, aczkolwiek je też lubię!
Gallower/Tzar: Dokładnie, dla Michała wieczny
szacunek i oczywiście pozdrawiamy go
serdecznie.
Jakie polskie kapele z nurtu black/thrash czy
black/speed uważacie za godne polecenia?
Armagh/G: Z tych młodszych składów co się
nie rozleciały to na pewno chcielibyśmy pozdrowić
naszych kumpli z Mor Fhuar, Black
Hosts, Gallower, Sexmag, Frightful oraz resztę
naszej własnej załogi, Torpor, Necrömanzer,
Fukkin' Vengeance, Street Jammers
i Schlejer.
Necromanzer/MeatGrinder: Nie słucham
Necromanzer/Pepi: Gallower, Torpor,
Black Hosts, Sexmag.
Gallower/Nocturnitier: Zdecydowanie kumple
z Armagh, Necrömanzer, Brüdny Skürwiel,
Torpor, Necromästery, Total Slaughter,
Butchery, Horned Cult, na pewno też
mocno w Polsce znany Ragehammer i czysto
thrashowy Black Hosts, którzy przez odwrócony
krzyż w logo często nazywani sa black/
thrashem.
Pewnego dnia spotykacie w pubie zmartwychwstałych
Qorthona i Chrisa Witchhuntera.
O co byście ich zapytali?
Armagh/M: Quorthona spytałbym, czy powie
"i cóż, że ze Szwecji", a Chrisa, czy pijemy.
(śmiech)
Necromanzer/Destructor: Czy warto było
szaleć tak...
Necromanzer/KonDon: Chrisa bym zapytał
58 ARMAGH, GALLOWER, NECROMANZER
jak jebnąć na hejnał litra i zagrać gig.
Necromanzer/Pepi: Ja bym z nimi pogadał o
tej legendarnej trasie Blood Fire Death, co
mieli wspólnie robić ale jednak stwierdzili, że
ciekawszy od przygotowań będzie tygodniowy
ciąg alkoholowy. To musiała być dobra
impreza.
Gallower/Nocturnitier: Witchhuntera o to
czy naprawdę wypijał 15 piw przed koncertem,
bo mi by się tyle w brzuchu nie zmieściło
w odstępie kilku godzin, a Quorthona o
dokładne kulisy tworzenia dźwięku gitar i
produkcji całości pierwszych płyt.
Gallower/Tzar: Stawiałbym im kolejki całą
noc, byle opowiedzieli o swoim życiu. Czuje,
że o Quorthonie można by napisać parę tomów
niezłych książek.
Wasz styl oparty jest na dwóch filarach. Z
lat 80. wymieniłbym tu Exciter, Bulldozer i
Bathory z drugiej fali blacku - Darkthrone i
wczesny Rotting Christ maksymalnie do
debiutu.
Armagh/M: Są to zaiste nieśmiertelne melodie,
które jak trafnie spostrzegłeś miały na
nas duży wpływ.
Ciekawe rzeczy dzieją się w drugiej minucie
"Serpent Cross". Najpierw koło 2:40 mamy
przerywnik żywcem wyjęty z kawałków
"Sentinel" czy "Between the Hammer and
the Anvil" Judas Priest a zaraz potem kolejny
riff to czyste Dissection. Fascynacje
Jonem słyszę też w Knights of Hell. Uszy
mnie mylą?
Armagh/G: No zdecydowanie nie, Nödtveidt
był świetnym muzykiem a jego Dissection
to jedna z najlepszych kapel zza Bałtyku ever.
Z tego co pamiętam, to właśnie "Sentinel" był
ważną inspiracją do głównego motywu z
"Serpent Cross". Jeśli faktycznie to słychać, to
ten numer jest taki, jaki miał być.
Skąd wziął się pomysł aby zespół black/
speedowy nazwać na cześć jednego z miast
w Irlandii?
Armagh/G: Chodziło bardziej o pierwotne
znaczenie tej nazwy sprzed przekształcania
jej na przestrzeni wieków przez ludy anglojęzyczne.
Współczesny sposób wymowy jest
bardziej wyrazisty niż ten gaelicki, no i ma
tyle samo liter co Slayer. Czysty ekstrakt z
tego słowa, rzekłbym, świetnie się ono wymawia
po pijaku, to chyba najbardziej istotne
przy podejmowaniu decyzji o nazwaniu
zespołu w jakiś sposób. Mieścina o której mowa
za czasów Cú Chulainna oryginalnie nosiła
nazwę Ard Mhacha, na cześć celtyckiej
bogini utożsamianej między innymi z wojną,
naturą, suwerennością. Biorąc pod uwagę naszą
słabość do klimatu i muzyki z tamtego
rejonu świata uznaliśmy, że ta nazwa pasuje
do nas jak pięść do nosa. Czyli zajebiście!
Na metal archives autor waszego profilu
określił was jako black/thrash. To tak samo
mylące pojęcie jak w przypadku np. grupy
Destroyer666, do której zdecydowanie bardziej
pasuje termin black speed. Nie ma u
was promila Bay Area jest za to sporo Excitera
i Iron Angel. Jak bardzo w ogóle jesteście
przywiązani terminologii?
Gallower/Nocturnitier: To akurat ciekawa
uwaga i zgadzam się z tobą, ja jestem taką
osobą próbującą się raczej mocno trzymać
terminologii i tak naprawdę muzykę Gallower
nie umiałby jednoznacznie sklasyfikować.
Z jednej strony pasuje do nas black/
speed/punk, a z drugiej jednak thrash jest
dominujący w naszej muzyce, a przecież nie
musi być z Bay Area, u nas jest to teutoniczny
thrash, który sam w sobie mocno bazuje na
speed metalu i nieraz nim właściwie jest. Na
pewno na brzmienie całości mocno zalatujące
speed metalem, duży wpływ ma ustawienie
brzmienia mojego wzmacniacza. Bardzo zbijam
basy, nieprzegainowywuje dźwięku, żeby
nie robić z tego nowoczesnego death metalu,
używam też dużo midów, bo wyznacznikiem
metalowego brzmienia gitary są dla mnie lata
1980-1985 i taki sound staram się uzyskać.
Próbuję tworzyć coś na styl mieszanki Anvil,
Raven z Sodom z czasów "Obsessed By
Cruelty". Na pewno wszystko to ma wpływ
na odczuwanie naszej muzyki i problem z jednoznaczną
terminologią, ale może to i dobrze,
że każdy słyszy tam coś innego.
Gallower/Tzar: Ja lubię nazywać naszą muzę
"witching metalem". No chyba nie powiesz, że
nie pasuje.
Jeden z was studiuje w Krakowie, reszta
mieszka Tychach. Czy to nie odbije się na
częstotliwości prób i spoistości zespołu?
Foto: Necromanzer
Gallower/Nocturnitier: Hm, akurat odnośnie
tego to podejrzewam, że ciężko było znaleźć
jednoznaczne informację, ale tak naprawdę
w Tychach ulokowani byliśmy tylko ja i
Speedfire (na weekendy poza studiami nadal
jesteśmy). Tzar mieszkał w Mysłowicach, a
aktualnie przeniósł się do Katowic. Ponadto
od dwóch lat Speedfire studiuje w Cieszynie,
a mi został ostatni rok w Krakowie, co będzie
dalej nie wiemy. Na częstotliwości i tworzeniu
nowego materiału odbija się to bardzo, za
bardzo jak dla mnie, ale na to nic nie poradzimy,
ważne żebyśmy nadal wszyscy byli zaangażowani
i poświęcali tyle czasu ile możemy,
bo na tym polega gra w zespole. O stosunki w
zespole dbamy ciągłymi wyjazdami razem, do
tego na przestrzeni pięć lat skład kapeli ani
razu nie uległ zmianie, więc myślę że to dobrze
świadczy o kondycji spoistości zespołu.
Gallower/Tzar: Może zabrzmi to obcesowo,
ale czujemy się wspólnie jak rodzina, uwielbiamy
spędzać ze sobą czas pomimo że się
różnimy i to w niektórych kwestiach znacznie,
ale myślę że to dobrze. Tak jak Nocturnitier
wspomniał, każdy z nas żyje w
innym mieście i ma swój świat, niestety przez
życie zawodowe sam nie jestem poświęcać się
muzyce tyle ile bym chciał, ale robię co mogę.
Myślę, że jak skończy się ta cała afera z koronawirusem
to wrócimy do regularnych prób i
wykrzesamy kolejne kawałki.
Teksty waszych utworów to historie rozgrywające
się w fikcyjnym świecie przypominającym
czasy feudalne. Mi ta rzeczywistość
przypomina książki Jacka Piekary czy
Jacka Komudy. Znacie ich opowiadania?
Gallower/Nocturnitier: Ja kojarzę z nazw,
niestety nie czytałem (jeszcze). Nie jestem
pewny, ale wydaje mi się, że Tzar dość mocno
się na nich wzorował. Dzięki za wywiad i pozdro!
Gallower/Tzar: Kojarzę i bardzo lubię, cykl
inkwizytorski Piekary miał spore znaczenie
przy tworzeniu tekstów do Gallowera. To
czym się jednak inspiruje najbardziej w moich
tekstach to średniowieczny mistycyzm oraz
historia. Staram się również wplątywać ważne
dla mnie tematy oraz nawiązania do literatury
czy poezji. Wielkie dzięki za zaproszenie i
pamiętaj, Witch Hunt is On!
Jakub “Ostry” Ostromęcki
ARMAGH, GALLOWER, NECROMANZER 59
teraz EP "Ignis Spiritus".
HMP: Wygląda na to, że nie przepadacie za
albumami, skoro "March Into Firelands" wydaliście
w 2011 roku, a przez ponad 20 lat istnienia
dorobiliście się raptem dwóch długogrających
materiałów?
Blackvenom: Pozdrowienia dla wszystkich!
Tak, było kilka lat ciszy między "March Into
Firelands", a nowym minialbumem "Ignis
Spiritus". Dopadły nas wszelkiego rodzaju
trudności, aby znaleźć czas na próby, a to
prowadziło również do problemów personalnych.
Zdecydowaliśmy się więc pracować tylko
we dwóch, aby doprowadzić do wydania
"Ignis Spiritus" i uważam, że to był dobry
wybór.
Długo musieliśmy czekać na waszą kolejną
płytę "Ignis Spiritus" - nowe utwory powstawały
aż tak długo?
Zrobiłem wszystkie te kawałki bez pośpiechu
i zajęło mi to sześć lat. Po prostu piszę, kiedy
czuję inspirację. Oczywiście, kiedy już z perkusistą
Pimeą połączyliśmy te numery w całość
wszystko potoczyło się dość szybko. W
latach 2015-2018 grałem także w deathmetalowej
grupie Purtenance, więc w tamtym
okresie nie poświęcałem tak wiele czasu na
pisanie materiału na "Ignis Spiritus".
Wielu muzyków koncentruje się na teraz na
cyfrowych singlach bądź EP-kach, bo taki
jest wymóg ery streamingu, ale zespoły
grające ekstremalny metal nie muszą się na
to oglądać - wydajecie więc płyty, krótsze
Własne piętno
Flame to jeden z tych zespołów, które
nie porażają wydawniczą aktywnością,
ale jak już biorą się do pracy nad kolejnym
materiałem, to wióry lecą, bo łoją
thrash/black tak prymitywny, jak tylko
się da, idąc w ślady Venom, Beherit czy
Sarcófago - aż szkoda, że tak rzadko
wydają jakiś dłuższy materiał, tak jak
lub dłuższe, gdy uznajecie, że nowy materiał
powinien ujrzeć światło dzienne?
Czasy się zmieniły, ale ludzie nadal uwielbiają
kolekcjonować płyty, szczególnie w środowisku
metalowym. Wydanie cyfrowe jest jednym
z wyborów, jeśli nie chcesz fizycznych
nośników, ale nadal wspierasz artystę. Nie
mam z tym problemu!
Wydaliście co prawda niedawno cyfrowego
singla "Firespirit Of Rebellion", ale odnoszę
wrażenie, że muzyka w sieci zbytnio was nie
rajcuje, większą wagę przykładacie do fizycznych
nośników, stąd wydanie "Ignis Spiritus"
na kompakcie i na winylu?
Nasza wytwórnia chciała to zrobić ze względu
na promocję, zanim wyjdzie prawdziwa płyta,
Foto: Flame
jako zwiastun dla fanów. Jestem oldschoolem
i uwielbiam kolekcjonować, głównie płyty winylowe.
Myślisz, że ta łatwość dostępu do ogromu
muzyki w sieci sprawia, że ludzie, nawet
fani, przestają kolekcjonować płyty czy kasety
na taką skalę co kiedyś?
Nie widzę tego w ten sposób. Wygląda na to,
że wciąż są ludzie, którzy uwielbiają kolekcjonowanie
płyt ale są też preferujący cyfrowe
formaty. Wydaje się, że ludzie nadal wspierają
zespoły w taki czy inny sposób, jak chociażby
za pośrednictwem stron Bandcamp,
więc wszystko się zgadza.
Dziwią cię takie postawy czy podchodzisz
do nich na luzie, z pełnym zrozumieniem,
traktując jako taki znak cyfrowych czasów,
rzecz nie do uniknięcia?
Jeśli ktoś wspiera i kupuje cyfrowy wydanie
płyty, absolutnie nie mam z tym problemu!
Czemu miało by mnie to obchodzić?
Wciąż jesteście zespołem oldschoolowym
do szpiku kości - muzyczne eksperymenty na
szerszą skalę czy zmiana stylistyki absolutnie
wam nie grożą; przed laty zawładnął wami
ekstremalny metal i tak już pozostanie?
Nasze muzyczne korzenie zdecydowanie
wywodzą się z wczesnych zespołów, takich
jak Slayer, Sodom, Sarcófago, Beherit, Infernäl
Mäjesty itp. itd. Nadal uważam, że
nasz styl może naturalnie rozwijać się w swoim
własnym, unikalnym brzmieniu.
Co istotne nie ma w waszych utworach
czegoś praktykowanego przez inne zespoły,
gdzie mamy intensywną, thrashową młóckę,
przechodzącą w siarczysty black i tak na
zmianę - u was thrash i black łączą się w
jedną, soniczną miazgę, stanowią ekstremalną
jedność?
Wydaje się, że ludzie wrzucają nas do worka
z napisem black/thrash. Jednak odkryłem, że
nasz styl jest bardziej hybrydowy. Dla mnie
podgatunki nie są jednak ważnymi czynnikami
do postrzegania muzyki.
Dyskusje czym jest true heavy metal trwają
od lat - pokusiłbyś się w takim razie o własną
definicję, wymieniając co składa się na
ową prawdziwość?
Jeśli grasz swoją muzykę z prawdziwą i płomienną
pasją, zawsze jesteś true!
Trwający blisko osiem minut "Force And
Fire" to jak dotąd najdłuższy utwór w waszym
dorobku - stylistyka pozostaje więc ta
sama, ale szukacie w jej obrębie nowych
rozwiązań?
Po prostu muzycznie trwa to dłużej niż zwykle.
Tekstowo jest to trochę nowy kierunek.
Każdy kawałek na "Ignis Spiritus" może być
postrzegany jako magiczna i mistyczna podróż.
W mojej głowie łączyły się one bardzo
mocno ze sobą, nawet jeśli ciągle są pojedynczymi
utworami.
Lubisz takie podejście u innych zespołów,
czy przykładowo odpuszczasz takie płyty
jak "Calm Before The Storm" Venom czy
"Cold Lake" Celtic Frost, bo sami zapędzili
się na nich za daleko, w ten przysłowiowy
kozi róg?
Może "Cold Lake" i "Calm Before The
Storm" to nie najlepsza epoka, ha! Niemniej
ja lubię wiele albumów niejednoznacznych w
dyskografiach zespołów, jak "Monotheist"
Celtic Frost. Uwielbiam także albumy Black
Sabbath z czasów Tony'ego Martina: "Eternal
Idol", "Headless Cross" i "TYR".
W sumie plusem takich wydawnictw jest jednak
to, że po różnych niewypałach muzycy
zwykle jak niepyszni wracają do swego dawnego
stylu i nagrywają coś naprawdę dobrego
(śmiech). U was jednak nie ma mowy
o ryzyku: każdy, kto kupuje płytę Flame wie
doskonale co na niej znajdzie?
Nasz styl rozwija się naturalnie po każdym
nowym wydawnictwie! Myślę, że nasza muzyka
ma swoje własne piętno, które sprawia,
60
FLAME
że zawsze brzmi jak Flame!
Tekstowo również nie odpuszczacie, to taka
swoista symbioza, tematy idealnie pasujące
do złowieszczych, brutalnych dźwięków?
Zawsze staram się jak najlepiej dopasować
klimat utworów do tekstów. Im bardziej prosta
kompozycja, tym prostsze teksty. To samo
dotyczy sytuacji, gdy utwór jest bardziej epicki
lub mistyczny, teksty podążają w tym samym
kierunku.
Gracie tylko we dwóch, tak więc koncertowa
posucha z powodu pandemii koronawirusa
i tak was nie dotknęła, bo pewnie
rzadko, jeśli nie wcale, pokazujecie się na
żywo?
Zamierzamy wykorzystać kilku sesyjnych
muzyków z drugą gitarą i basem na nadchodzące
koncerty. Pandemia koronawirusa jest
oczywiście wyzwaniem dla każdego zespołu i
prawdopodobnie będzie nim jeszcze w przyszłym
roku... zobaczmy!
Morowe powietrze, dżuma i inne epidemie
są od lat bardzo eksploatowanym tematem
w tekstach metalowych zespołów - teraz
zastąpi je koronawirus, a takie utwory jak
choćby "Covid-19" Tiran będą pojawiać się
coraz częściej?
Jak zajmuję się tekstami: przysięgam, że Covid-19
to ostatnia rzecz, o której pomyślę.
Moje teksty pochodzą z moich wewnętrznych,
duchowych źródeł. Łączą głównie
elementy z osobistej filozofii satanistycznej i
wszelkiego rodzaju tradycji okultystycznych.
Foto: Kristiina Lehto
Myślisz, że groźba całkowitego sparaliżowania
koncertowego rynku jest realna? Wyobrażasz
sobie sytuację, że nie będzie można
wybrać się na jakikolwiek metalowy koncert,
jeśli Covid powróci z jeszcze większą intensywnością?
Największym problemem w tej chwili są
wszystkie bary i kluby, które wkrótce znikną
z rynku, jeśli nie będzie żadnych imprez. W
rzeczywistości koronawirus nie jest nawet wystarczająco
zabójczy, za to kryzys gospodarczy
jest realnym zagrożeniem, bardziej niż
Covid rzeczywistą chorobą. Nadchodzą pewne
wydarzenia, a niektóre podziemne koncerty
już się odbyły. Nie martwię się tak bardzo
i na pewno kiedyś znowu będziemy mieli
świetną metalową imprezę, jeśli bary i kluby
będą nadal działać!!!
Wojciech Chamryk & Kacper Hawryluk
W domu nie mam sprzętu do nagrywania
62
Lonewolf jest jednym z tych zespołów, które wciąż pozostają wierne klasycznemu
heavy metalowi. Nie chodzi tu tylko o sam styl muzyki, ale też o sposób
komponowania, niegasnącą pasję i nietracenie z oczu inspiracji. Jeśli ostatnio zatraciliście
zainteresowanie tym zespołem, a lubicie pierwsze płyty - posłuchajcie
najnowszej, "Division Hades". Nie tylko oddaje klimat pierwszych surowych płyt
Lonewolf, ale też posiada ciekawy bonus. Na drugim krążku znalazły się kawałki
z demówek i pierwszych wydawnictw Lonewolf, nagrane na nowo. Sam Jens widzi,
że tkwił w nich potencjał przysłonięty przez kiepską produkcję i początkujące
umiejętności samych muzyków. Powrót do przeszłości w wykonaniu Lonewolf
wiąże się częściowo z dołączeniem oryginalnego gitarzysty, Damiena Capolongo,
a historia jego powrotu jest niemal wzruszająca. Wszystko przez to, że Jens nie ma
w domu sprzętu do nagrywania.
HMP: "Division Hades" to Wasza dziesiąta
płyta. Pamiętam Wasz świetny debiut,
jakby to było wczoraj (śmiech). Też masz
takie uczucie?
Jens Börner: (śmiech). Tak, rzeczywiście
"dziwnie" brzmi, że mamy już dziesięć płyt
na koncie, ale jeszcze dziwniej brzmi fakt, że
minęło 20 lat od naszego debiutu! Aż trudno
uwierzyć, że minęły już dwie dekady! Tyle
się zmieniło, przez te 20 lat... Jestem teraz
LONEWOLF
dumnym ojcem, młodość już za mną - przynajmniej
jeśli chodzi o ciało, nie ducha
(śmiech). Świat się ogromnie zmienił. W czasach
"March into Arena" jeszcze pisaliśmy
listy, bo nie było internetu ani komórek.
Społeczeństwo też się zmieniło, ale my wciąż
istniejemy, z tą samą pasją. Na swój sposób
to wspaniałe i nadal ekscytujące, zupełnie jak
w czasach młodości. Myślę, że pasja to jeden
z tych kluczy, dzięki którym wciąż istniejemy.
To zabawne, bo ostatnimi miesiącami
musiałem wracać myślami do "March into
Arena". To rzecz jasna dlatego, że skłonił
mnie do tego powrót Damiena - dzięki niemu
przypomniało mi się wiele rzeczy z początków
zespołu, w tym radocha, jaką miałem
z pisania kawałków. Ale też dziesiąty album
jest dla mnie czymś wyjątkowym. To
coś w rodzaju koła, które się zamknęło, a
rozpoczęło się wraz z wydaniem "March into
Arena". Oczywiście mamy teraz lepsze
brzmienie, lepiej gramy, mamy dużo większe
doświadczenie, ale duch naszych kawałków
wiele się przez te lata nie zmienił. Nigdy nie
Foto: d'Alumine
zeszliśmy z naszej ścieżki. Inna sprawa to to,
że w ostatnich dwóch, trzech latach zaczęliśmy
znów grać kawałki z debiutu, których nie
graliśmy od lat, takie jak "Forgotten Shadows"
czy "Holy Evil". Może to w jakiś sposób był
podświadomy sygnał, że musimy wrócić do
korzeni.
Jaką masz receptę na to, żeby utrzymać unikatowy
"styl Lonewolf", a jednocześnie
tworzyć różnorodne płyty? Bardzo łatwo o
powtarzanie się...
Dzięki, to wielki komplement. Naprawdę
trudno jest znaleźć odpowiedź. Myślę, że
składa się na nią kilka spraw. Pierwsza sprawa
to to, że zawsze bardzo ciężko pracujemy,
gdy zabieramy się za tworzenie nowej płyty.
Kiedy pojawia się jakiś pomysł niepasujący
do naszego stylu, dajemy mu czas, żeby się
"zlonewolizował". Mamy więc kilka kawałków,
które są dla nas "nowe", ale wciąż brzmią
jak czysty Lonewolf. Są na przykład takie
kawałki jak "When the Angels Fall",
"Army of the Damned", "Funeral Pyre" czy
"Werewolf Rebellion", które nie są w 100%
tym, czego fani oczekują od Lonewolf, ale są
jednak całkowicie sygnowane naszą marką.
Wydaje mi się, że takie właśnie utwory różnią
się z płyty na płytę, i to sprawia, że różnią
się i całe albumy. Wpływa na to też fakt,
że niektóre płyty są bardziej epickie, jak
"Heathen Dawn", niektóre bardziej surowe,
jak "Cult of Steel" czy "Raised on Metal",
albo chłodniejsze, jak "Army of the Damned".
To zależy od tego, jaki mamy nastrój w
czasie komponowania, a komponujemy zawsze
od serca. Aktualny nastrój wpływa zatem
bardzo mocno na płytę, która w danym
momencie powstaje. Nigdy nie mówimy sobie
"musimy spróbować tego, a tego", tylko
podążamy za sercem, a kiedy spodoba nam
się jakiś riff, bierzemy go bez dyskusji. Innym
ważnym punktem powinny być refreny. Pracujemy
nad refrenami bardzo ciężko, zakładając,
że to być może nawet ważniejsza część
składowa kawałka, niż główny riff. Poświęcamy
całe godziny na to, żeby znaleźć taki refren,
którego wcześniej jeszcze nie mieliśmy.
Co prawda zawsze zdarzy się, że trafi się jakiś
refren przypominający inny, ale to normalne.
Na ogół, jeśli słychać, że refreny są różne,
rzutują one odbiór płyt, które wtedy też wydają
się odmienne. A dużo łatwiej jest znaleźć
refren, którego jeszcze nie było, niż taki
riff. Jesteśmy zespołem, który nie może zmienić
sposobu riffowania, bo mamy pewną ścieżkę
i jeśli chcemy zachować ducha kapeli, nie
powinniśmy z niej schodzić. Dużo łatwiej
jest znaleźć coś, co można zmienić w linii
wokalnej refrenu. Ale nawet jak zmieni się
nieco refren, mój głos sprawi, że będzie brzmiał
jak Lonewolf. Poza tym mieliśmy też
kilka zmian w składzie, a nowy gitarzysta
prowadzący zawsze wprowadzał swoje sposoby
gry, pomysły czy feeling, a ja zawsze próbowałem
wpasować się w ten styl i komponować
w jego obrębie. Wydaje mi się, że odpowiedź
na Twoje pytanie mieści się we
wszystkich tych kwestiach.
Na nowej płcie słychać ten "stary, surowy
Lonewolf". Zgaduję, że ma to związek z powrotem
Damiena Capolongo?
Szczerze mówiąc, tak. Damien ma swój własny
styl, którym wyznaczył klimat starych
płyt, na których grał. A że jego styl się nie
zmienił, przywrócił ten dawny feeling. Niektóre
riffy mogłyby pochodzić z "The Dark
Crusade", niektóre z "Made in Hell". Powiedziałbym,
że najnowszy album to miks naszego
dawnego materiału z kilkoma muśnięciami
a la "Heathen Dawn". Co wydaje się
normalne: pewien dawny duch powrócił, ale
od tamtych czasów rozwinęliśmy się i pojawiły
się pewne nowe elementy, elementy,
które już od lat wdrażam i które zostaną w
Lonewolf.
Foto: Lonewolf
Foto: Christian Balard
Jego powrót był jego pomysłem, czy raczej
Ty czułeś, że Lonewolf bez Damiena jest
niekompletny?
Nie powiedziałbym, że "niekompletny", ponieważ
każdy gitarzysta prowadzący, który
przyszedł po Damienie wiele wnosił. Alex
Hilbert nagrał wiele płyt i odcisnął piętno w
historii Lonewolf, jest kompozytorem czy
współkompozytorem wielu ważnych kawałków
w naszej karierze, takich jak choćby
"Army of the Damned", "Hail Victory" czy
"Wolfsblut". Lista jest bardzo długa. Michael
Hellström zagrał z nami tylko na jednym
krążku, "Raised on Metal", dlatego nie odcisnął
takiego piętna jak Damien czy Alex,
niemiej jest kompozytorem takich numerów
jak "Souls of Black" czy "Through fire, Ice and
Blood", które szybko stały się ulubionymi fanów,
i które "musimy" grać na koncertach.
Także więc i on ma swój wkład w naszą historię.
Mówiąc szczerze, powrót Damienia
nie "wypełnił" niczego, ale tak, przywrócił
znów coś, czego nie czułem już od dawna.
Jakąś magię w procesie pisania. Gdy komponujemy,
"rozumiemy" się dziś tak dobrze,
że idzie nam bardzo łatwo. Myślę, że słychać
to na "Division Hades". Historia powrotu
Damiena jest zabawna, bo na początku w
ogóle się na nią nie zanosiło. W rzeczywistości,
gdy Michael Hellström opuścił zespół, a
Lonewolf zaczął szukać nowego gitarzysty
prowadzącego, z pisaniem nowych kawałków
zostałem sam. Nie jestem jednak typem gościa,
który nagrywa demówki w domu. Wszystko
robię metodą oldschoolową - trzymam
wszystko w głowie. Nie mam sprzętu do nagrywania
w domu - potrzebuję jakiegoś gościa,
który będzie mnie nagrywał, wciskał guzik
mówiąc "ok, graj", albo "stop, spróbuj
jeszcze raz". Kiedy w mojej głowie pojawiło
się już bardzo wiele pomysłów, zadzwoniłem
do Damiena, prosząc go czy mógłby nagrać
mnie w swoim domu, jako że miał wszystko,
czego potrzeba, żeby to zrobić. Od razu się
zgodził i tak zacząłem nagrywać demówki u
niego. Czas płynął, on dawał mi pewne wskazówki,
a koniec końców zaczął nawet grać
pewne pomysły, które mu się nasunęły pod
wpływem moich demówek. W końcu pewnego
dnia pracowaliśmy razem nad jakimś
utworem. Wydaje mi się, że był to "The
Fallen Angel", nawet nie zdając sobie sprawy,
że razem piszemy kawałek - zupełnie jak 10
lat temu! W zasadzie Damien wrócił bez
wcześniejszych rozmów, po prostu rozumieliśmy
się nawzajem, wszystko więc przyszło
naturalnie. Pewnego dnia po prostu powiedziałem:
witaj z powrotem!
Wspomniałeś wcześniej, że niektóre riffy
brzmią jak z pierwszych płyt. Zastanawiam
się, czy mieliście też coś "w szufladzie"
i skorzystaliście z pomysłów z
otchłani przeszłości?
Nie, daję słowo. W przeciwieństwie do poprzednich
płyt, na których rzeczywiście korzystaliśmy
z pomysłów, które wcześniej
schowaliśmy głęboko w szufladzie i później
odnaleźliśmy, wszystko z "Division Hades"
to nowy materiał. Większość kawałków
stworzyłem z Damienem, kiedy wrócił do
Lonewolf. Jedynie jeden riff jest starszy, ale
znowu nie tak bardzo stary, bo napisany
wraz z Michaelem Hellströmem, głównym
gitarzystą na "Raised on Metal", zaraz po
wydaniu tej płyty. To riff wykorzystany w
kawałku "Drowned in Black". Nie ma więc tu
starego materiału w tym sensie, jaki miałaś
na myśli. Ale masz absolutnie rację, niektóre
kawałki brzmią jak stary Lonewolf. Na przykład
"Alive" to jeden z tych numerów posiadających
ducha wczesnych lat. Mógłby trafić
na "Unholy Paradise", prawda. "Underground
Warriors" to kolejny przykład, czuć w
nim klimat takich starych kawałków jak
"Seawolf" czy "The Wolf Division".
Kiedy przeczytałam, że na nowej płycie
Lonewolf znajdą się na nowo nagrane kawałki,
od razu pomyślałam, że będą to późniejsze
numery, pierwotnie nagrane bez
Damiena. Sądziłam, że chcecie je nagrać na
nowo, ale z jego udziałem. Zaskoczyłam
się, kiedy okazało się, że to same starocie z
pierwszych płyt i demówek.
Jako że "Division Hades" to nasza dziesiąta
płyta - raczej symboliczna liczba jak na podziemny
zespół - musi być wyjątkowa. Wyjątkowa
jako podziękowanie dla fanów, bo to
oni sprawili, że do dziś wciąż istniejemy.
Pragnęliśmy uczynić ją wyjątkową właśnie
dla nich. Jednym z pierwszych pomysłów
było wydanie albumu koncertowego. Jednak
szybko okazało się, że trudno będzie zrobić I
nową płytę i album koncertowy jednocześnie.
Nie mówiąc już, że podjęliśmy w ten
sposób dobrą decyzję, bo w trakcie obecnej,
pandemicznej sytuacji nie mam pojęcia, jak
byśmy to w ogóle zrobili! Pewnego dnia z pewnością
wypuścimy koncertówkę, po płytach
studyjnych, ale teraz nie jest na to odpowiedni
moment. Jestem bardziej niż zadowolony,
że wybraliśmy inne rozwiązanie - nagranie
płyty-bonusu, którą nazwiemy "Into the
Past we Ride". Na ten album nagraliśmy różne
stare, rzadkie oraz ultrarzadkie kawałki.
Wydaje mi się, że fani zainteresują się posiadaniem
ich w wersji wzbogaconej o aktual-
LONEWOLF
63
ny standard brzmienia i o niebo lepsze
umiejętności muzyczne, niż w przeszłości.
Mamy kawałki z pierwszej demówki "The
Dark Throne", nagranej w 1992 roku! To
demo nie pojawiło się nawet na YouTube,
więc przypuszczam, że większość naszych
fanów nawet nie zna tych kawałków! Mamy
też utwory z naszej drugiej taśmy demo,
"The Calling", nagranej w 1994 roku. Zawsze
uważałem, że te numery były dobre, ale
brzmienie i sposób grania były tragiczne. Nawet
sobie nie wyobrażasz, jak jestem szczęśliwy
prezentując naszym fanom takie numery
jak "Into the Battle we Ride" z dobrym brzmieniem!
Jestem pewny, że im się podobają!
Ponowne nagranie daje im drugą młodość.
Dzięki temu, że posłuchałem ich na nowo,
przekonałem się, że one już wtedy były dobrymi
kawałkami, ale potrzebowały nowej
produkcji, która wydobędzie ich potencjał.
Poza tym nagraliśmy na nowo dla fanów kilka
ich ulubionych kawałków z dwóch pierwszych
płyt - "March into the Arena" i
"Unholy Paradise". Dla mnie, mimo tego, że
między powstaniem demówek a tymi
płytami, minęło trochę czasu, należą one do
tego samego okresu. Kolejna płyta, "Made in
Hell" to pierwszy wielki krok w naszej historii.
Wszystko co powstało wcześniej, należy
do innego rozdziału, a my chcieliśmy pokazać
go jako całość w nowej odsłonie. Myślę,
że dla fanów to fajna sprawa. Zupełnie
jakby dostali na jednym krążku dwie płyty,
ale bez wypełniaczy. Na tym bonusowym
CD też jest prawie stary skład Lonewolf, bo
nasz basista z trzech pierwszych krążków,
Dryss, zagrał partie basu i wszystkie gitary
prowadzące. Chcieliśmy zaangażować go w
proces. Fajnie było znów po 10 latach mieć
go na płycie.
Kiedy zaczynaliście z Lonewolf, klasyczny,
surowy heavy metal był popularny tylko
wśród nielicznych heavy metalowych maniaków.
Dziś powstaje masa zespołów, która
próbuje przenieść tradycyjny heavymetalowy
klimat do 2020 roku, a takie granie ma
fanów. Myślisz, że powrót oryginalnego
gitarzysty i zarazem jego "surowego" stylu,
pomogą Lonewolfowi zyskać nowych
słuchaczy?
Bardzo trudno jest odpowiedzieć na to pytanie.
Rzecz jasna, ta "surowsza" strona może
zadowolić nowych słuchaczy, ale styl zespołu
przecież pozostał ten sam. Myślę, że jeśli uda
nam się pozyskać "nowych" słuchaczy, to
będzie tylko efekt dobrej promocji. Inna
rzecz, która pomaga zdobyć "nowych" słuchaczy,
to granie koncertów i festiwali, a to
niestety jest dziś trudne. Jednak to z kolei
prowadzi mnie do kolejnego punktu, który
może nam pomóc - skoro fan metalu nie
może iść na koncerty, być może zostaje mu
nieco więcej wolnych pieniędzy pod koniec
miesiąca. To może być szansa dla zespołów,
które właśnie teraz wydają nowe płyty. Fani
mogą wydać większe kwoty na oryginalne
płyty, a poczta pantoflowa może zadziałać
Foto: Lonewolf
na korzyść, jeśli fanom ten album się spodoba.
Żeby jednak jasno odpowiedzieć na pytanie
- może fakt, że dawny członek, Damien
(który grał na bardzo ważnych płytach,
takich jak "Made in Hell" oraz "The Dark
Crusade"), powrócił, ze swoim stylem i fakt,
że płytę bonusową także zagrali dawni
członkowie, może ludzi zaciekawić, a nam
dać szansę. Koniec końców, nigdy nie powiem,
że zrobiliśmy najlepszy album, bo
trudno mi to ocenić. Mocno jednak w tę
płytę wierzę i wydaje mi się, że jest jedną z
lepszych, dlatego jestem pewien, że fanom
się spodoba i być może pozyskamy też
nowych. Czas pokaże (śmiech).
Widziałam na Waszym fanpage'u na Facebooku,
że nagrywanie "Division Hades"
odbywało się na początku roku. Album
zatem na wydanie musiał trochę poczekać.
Zgaduję, że to przed lockdown?
Właściwie na początku roku zrobiliśmy preprodukcję.
To znaczy, nagraliśmy dema, a
proces komponowania wciąż trwał. Wydaje
mi się, że nagraliśmy, czy choćby opracowaliśmy
12, czy 13 kawałków. Zachowaliśmy
kilka pomysłów na zaś, ponieważ widzieliśmy,
że "nie działają" tak, jakbyśmy tego
chcieli. Daliśmy im poleżeć kilka miesięcy i z
pewnością skorzystamy z nich na kolejnej
płycie. Cała reszta wylądowała na "Division
Hades". Końcowy proces nagrwania rzeczywiście
był opóźniony przez covid, ale nie aż
tak bardzo. Może z dwa tygodnie. Staraliśmy
się płytę dostarczyć na czas naszej wytwórni,
Massacre Records. Był to mały stres, ponieważ
z powodu covidu nie byliśmy pewni,
czy dopniemy wszystko przed deadlinem, ale
w końcu poszło dobrze. Ostatecznie, opóźnienie
miało tylko kilka linii wokalnych, ale
staraliśmy się wysłać je do studia, kiedy zaczęło
się miksowanie, co nie było specjalnym
wyzwaniem i wszystko poszło dobrze. Charles
Greywolf znów dokonał świetnej pracy
w zakresie miksów i masternigu. Jako że był
świadomy sytuacji covidowej, robił wszystko,
co w jego mocy i ogarniał te małe opóźnienia.
Na nowej płycie znalazł się utwór-hołd dla
Marka Sheltona z bardzo pomysłowym tytułem.
Ciekawe jest to, że kawałek jest w
100% stylu Lonewolf. Na przykład Night
Demon nagrał "Made in Hell", które brzmi
jak Iron Maiden, a Cage ma kawałek "King
Diamond" brzmiący jak Mercyful Fate.
Nie kusiło Was, żeby napisać utwór w stylu
Manilla Road?
O tak, prawda. Właściwie z jednej strony
mieliśmy muzykę, z drugiej słowa. Finalnie
jedno i drugie dobrze się zgrało. Mówiąc
szczerze, to rozmawialiśmy na temat, który
poruszyłaś w pytaniu. Zastanawialiśmy się,
czy powinniśmy nadać muzyce lekkie muśnięcie
Manilla Road albo, czy dodać do kawałka
mały riff w stylu Manilla Road. Jednak
w końcu zdecydowaliśmy się na to, co
jest, zwyczajnie dlatego, że kawałek zadziałał
i naprawdę nie potrzebował żadnych dodatkowych
pomysłów. Baliśmy się, że go "przepracujemy"
i straci swoją "jedność". Ostatecznie
jestem bardzo zadowolony, że utrzymaliśmy
go w typowym stylu Lonewolf. W
końcu to nasz hołd dla tego magicznego
zespołu, a my jesteśmy bardziej znani raczej
z niemieckiej, a nie epickiej estetyki. Jest to
coś, co dodatkowo czyni ten hołd prawdziwym,
czymś, co dyktują nasze serca. Swoją
drogą, to zabawne, bo Manilla Road jest w
trójce moich ulubionych zespołów wraz z
Runnig Wild i starym Stormwitch. Riffuję
jednak zawsze bardziej w niemieckim stylu i
choć Manilla Road jest jedną z moich największych
inspiracji, nie słychać tego zbytnio
w moich riffach. Wiem, że kryje się to w kilku
kawałkach, ale słuchaczowi trudno będzie
się tego doszukać. To poniekąd nieco
zabawne, ale taka prawda. Tak samo jest
zresztą z Bathory, kolejną moją ogromną inspiracją
wszech czasów - nie da się tego wychwycić.
W rzeczywistości przetrawiam te
inspiracje w mój własny true metalowy sposób
i to także składa się na nasz styl.
Katarzyna "Strati" Mikosz
64
LONEWOLF
Szwedzki Falconer nigdy
nie był zespołem, o którym
byłoby bardzo głośno.
Wydawać by się mogło,
że ukoronowanie ich
wysiłków i większa rozpoznawalność,
kilka razy
były już za zakrętem, ale
widocznie czegoś zabrakło
by wejść weń ze zdecydowaną
pewnością. Nie
chodzi o muzykę, by ich
power metal o folkowym
zabarwieniu ujmy nie
przynosi. Może to kwestia pecha? Nie dana im będzie zmiana tej sytuacji, gdyż
zespół niedawno ogłosił definitywne sprzątnięcie zabawek i zejście ze sceny. Żegnają
się udanym albumem "From A Dying Ember". Przy owej okazji rozmawiamy
z założycielem grupy, Stefanem Weinerhallem.
HMP: Zakładająć Falconer wszyscy mieliście
już doświadczenie w innych zespołach.
Jakie założenie przyświecało tej grupie?
Stefan Weinerhall: Masz rację, zarówno
Karsten (Larsson, perkusja - przyp. red.) jak
i ja występowaliśmy wcześniej w zespole
Mithotyn. Było nam w nim zupełnie dobrze,
ale chciałem grać coś bardziej heavy metalowego,
z czystymi wokalami. Nasza wytwórnia
płytowa zamknęła się w 1999 roku więc
poczuliśmy, że była to okazja do rozwiązania
zespołu i zajęcia się muzyką której naprawdę
słuchałem.
Coś, co mną pokieruje
Stawaliśmy się coraz bardziej sfrustrowani.
Zdecydowaliśmy, że chcemy grać i skorzystać
z możliwości i, że jest to ważniejsze od
Mathiasa. Zmieniliśmy wokalistę a chwilę
po tym przestaliśmy dostawać propozycję
koncertów. (śmiech)
całkiem spora, i w dużej mierze opierała się
na pisaniu do siebie listów. Działo to się jednak
zanim na dobre zacząłem odnosić jakiekolwiek
sukcesy w muzyce.
W 2011 roku wydaliście album "Armod" zaśpiewany
w języku szwedzkim. Opowiesz
jak do tego doszło?
Pomyślałem, że musimy zrobić coś nowego
aby nie powtarzać się po raz kolejny. Muzyka
folk zawsze była w nas silna i zdarzało
nam się wcześniej wtrącić coś w tym stylu po
szwedzku. Dlaczego więc nie pójść na całość
i nie wydać materiału w całości zaśpiewanego
w naszym języku? Tak zrobiliśmy i dzięki
temu osiągniemy pewną oryginalność. Przy
kolejnej płycie znowu robiliśmy coś innego,
bo "Black Moon Rising" to nasz najbardziej
metalowy, a jednocześnie najmniej folkowy
Początkowo nie planowaliście grania koncertów,
ale zmieniło się po sukcesie pierwszego
albumu.
Występy na żywo nigdy nie mnie pociągały.
Nie należę do ekstrawertyków, nie lubię się
lansować i skupiać na sobie uwagę. Chcę pisać
muzykę, tylko tyle. Sukces debiutu był
jednak na tyle duży, że dostaliśmy poważne
oferty ze strony różnych festiwali i trudno
było odmówić. Połechtali nasze ego i zdecydowaliśmy
się iść za ciosem.
Zaskoczyło was to, jak dobrze został przyjęty
wasz debiut?
Tak, zwłaszcza, że nie byłem przekonany co
do tego, czy udało mi się taką muzykę jaką
chciałem. Było w tym niej dużo melodii, a
Mathias (Blad, wokal - przyp. red.) swoim
śpiewem wcale nie czynił całości bardziej metalową.
Uważałem, że album jest dobry, ale
nie brzmi tak mocno jakbym chciał. Z pokorą
muszę jednak zauważyć, że pewnie to było
powodem, dla którego się wyróżniał.
Niedługo po wydaniu drugiego krążka Mathias
opuścił zespół. Przyczyną był rzeczywiście
konflikt harmonogramów, jak to wtedy
komunikowaliście?
Wiesz, nie byłoby żadnych problemów z
kalendarzem, gdybyśmy nie zdecydowali się
wtedy na poważnie zostać zespołem koncertującym.
Dostawaliśmy propozycje z Wacken
Open Air, Bang Your Head i od różnych
kapel oferujących nam miejsce supportu.
Chcieliśmy z tego skorzystać! Pragnęliśmy
sprawdzić, czy będziemy w stanie wykorzystać
taką szansę. Mathias pracował w owym
czasie z wieloma projektami oraz w teatrze,
więc nie miał dla nas czasu w weekendy.
Foro: Rickard Monéus
Jakie inspiracje wpłynęły na wykształcenie
się stylu Falconer jaki znamy, z silnie zaznaczonymi
elementami folklorystycznymi?
Właściwie to żadne zewnętrzne inspiracje mi
nie przyświecały. Folk zawsze był moim stylem
i jedyne co zmieniło się w podejściu do
komponowania pomiędzy Mithotyn a Falconer,
było to, że zacząłem się pisać więcej
melodii dla wokalisty oraz dbać o bardziej
rozsądne tempa. Sprężyć musiałbym się, gdybym
miał tworzyć muzykę nie nasiąkniętą
folkiem. Nie byłoby to w moim stylu.
Szwecja posiada bogatą tradycję zespołów
rockowych i metalowych. Myślisz, że to
dobre miejsce do prowadzenia zespołu?
Chyba nie korzystamy z tych wszystkich dobrodziejstw
- mieszkając w małym miasteczku
prawie nie gramy na żywo i rzadko mamy
kontakt z innymi zespołami. Podziemna
scena death metalowa w latach 90-tych była
materiał.
Niedawno Opeth zrobili coś podobnego,
ich ostatnia płyta ma swoją szwedzką wersję.
Obecnie jest to niczym przełomowym.
Wydając "Armod" obawialiście się potencjalnej
reakcji odbiorców?
Nie, raczej nie. Czułem, że płyta może sprzedać
się nieco mniej egzemplarzy ze względu
na język oraz na to, że fani power metalu
preferują raczej szybkie tempa których
"Armod" był pozbawiony. Niczego poza tym
się nie obawiałem.
FALCONER
65
Foto: Falconer
Nie myśleliście wtedy, aby w całości przejść
na język szwedzki?
Nie, raczej nie. Wydaje mi się, że jeden numer
na naszym najnowszym i jednocześnie
ostatnim albumie to wystarczająca ilość.
Jednocześnie, jest to nasz najbardziej folkowy
kawałek.
Jak się zaczęła wasza współpraca z Andy
LaRocque w roli producenta? Byliście fanami
jego twórczości z King Diamond?
Drugi album Mithotyn nagraliśmy w jego
studiu, w 1997 roku. Brzmiał naprawdę
świetnie. Wiedziałem, że będę chciał do niego
wrócić również z Falconer. Uwielbiam
jego sposób gry, mimo, że nie jestem zbyt
wielkim fanem Kinga Diamonda. "The Eye"
jest świetną płytą, wystarczająco dla mnie
kiczowatą. (śmiech) Uwielbiam za to jak Andy
zagrał na "Individual Thought Patterns"
Death. Jeden z najlepszych albumów death
metalowych w historii!
Falconer zaliczał przerwy w działalność,
domyślam się, że związane z tym, że jednak
nie udawało wam się utrzymywać z działalności
muzycznej?
Zespół nigdy nie stanowił mojej głównej
aktywności. Czasem trzeba było poświęcić
Foto: Falconer
więcej czasu życiu w ogóle. Przykładowo, gdy
musiałem wychowywać małe dzieci albo wtedy,
gdy u mojej żony zdiagnozowano nowotwór.
Bywa, że po prostu nie chce ci się zajmować
zespołem i wolisz popracować w
ogrodzie. (śmiech) Gdy zaczynaliśmy, pracowałem
sezonowo w utrzymaniu parku miejskiego.
Później, dwa lata spędziłem w rzeźni
świń. Następnie zacząłem pracować jako
nadzorca cmentarza, co trwa do tej pory, nie
licząc dwuletniej przerwy na składanie wózków
widłowych. Obecnie zarządzam cmentarzem
na parafii, przy której mieszkam. Pamiętam,
jak pracowałem na czworaka odchwaszczające
trawnik, jednocześnie myśląc
nad tekstami piosenek. Zawsze miałem przy
sobie notatnik.
Bazując na twoich doświadczeniach, czy łatwo
jest w dzisiejszych czasach funkcjonować
zespołowi takiemu jak Falconer?
Jeżeli nie zamierzasz sprzedawać muzyki a
zajmować się nią wyłącznie dla zabawy, to da
się to robić. Cieszę się, że Falconer był przynajmniej
w stanie finansować swoją działalność.
Dostawaliśmy pieniądze na studio i
udawało nam się zarobić co nieco na wydatki
i pokrycie czasu pracy. Gdybym miał zajmować
się pisaniem muzyki dla pieniędzy,
tworzyłbym
zupełnie inne dźwięki.
Wasz poprzedni krążek "From
A Dying Ember" wydany został
prawie sześć lat temu. Dlaczego przerwa
trwała tak długo?
Przez dwa albo trzy lata po wydaniu
tamtego krążka nawet nie dotykałem
gitary. Byłem na tyle z niego zadowolony,
że nie chciałem się zmuszać do nagrywania
czegoś nowego. Czułem, że zacznę
pisać gdy rzeczywiście pojawi się ku temu
potrzeba. Pewne pomysły się wykluwały, ale
był to proces powolny. W międzyczasie zadałem
sobie pytanie, czy nie doszedłem do
ściany w swojej twórczości. Zdecydowałem,
że nagram jeszcze jeden, ostatni album Falconer
i sobie odpuszczę. Nie chciałem aby
finalne dokonanie zespołu było średnie, więc
zrobienie go jak należy zajęło trochę czasu.
Część kawałków wyrzuciłem do śmieci, z
kolei inne musiałem mocno przerobić. Nie
chciałem też narzucać sobie zbyt dużej presji
czasu. Podsumowując, myślę, że to idealne
zakończenie wielowymiarowej twórczości
Falconer.
Jesteś przekonany, że będzie to wasz ostatni
album?
Tak.
Z jakiego powodu podjęliście taką decyzję?
Kocham muzykę ale uznałem, że podążam
znanymi i przechodzonymi ścieżkami. Jakbym
chciał obejrzeć ulubiony film i zdał sobie
sprawę, że widziałem go już zbyt wiele
razy. W tej chwili nie wiem co chciałbym robić
zamiast tego. Bawię się i sprawdzam różne
możliwości. Nie mam określonej drogi,
zobaczymy co przyniesie najbliższy rok. Pewne
pomysły chodzą mi po głowie.
Patrząc wstecz, jakie momenty waszej historii
były najlepsze a jakie najgorsze?
Najlepsze to na pewno pobyt na Wacken
Open Air 2002, gdzie czuliśmy się jak gwiazdy
rocka, choć sam koncert raczej był do
dupy. Świetny był za to ten na ProgPower
USA, w 2016 roku. Cała wizyta w Atlancie,
spotkanie z fanami, które trwało kilka godzin,
wszystko to było super. Najgorsze
chwile to weekend w busie, w drodze do
Norwegii czy jakiegoś małego miasteczka w
Szwecji, gdy na koncercie pojawia się dwadzieścia
osób. Co za strata czasu!
Z perspektywy 2020 roku, czy możesz powiedzieć,
że Falconer stał dokładnie tym,
czym widziałeś ten zespół zakładając go?
Nie pamiętam już czego oczekiwałem gdy
zaczynaliśmy, w 2000 roku. Jestem zadowolony
z tego co udało nam się osiągnąć, przeżyliśmy
mnóstwo wspaniałych chwil. Ciekawi
mnie jak daleko moglibyśmy zajść, gdybyśmy
zdecydowali się oddać się zespołowi
na maksa - zainwestować w jego promocję,
grać dużo koncertów, udzielać się w mediach
i tak dalej. Może bylibyśmy naprawdę wielcy?
Muzyka to zajebista sprawa, ale mieliśmy
zbyt leniwych ludzi w zespole żeby mogło się
to udać. (śmiech)
Czego będzie ci najbardziej brakowało po
66
FALCONER
rozwiązaniu grupy?
Uznania i miłości ze
strony fanów, zwłaszcza
spotkań z nimi na żywo.
Wsparcie, które od nich dostawaliśmy
jest nie do przecenienia. Pisali do
nas wzruszające listy, uważam, że to coś
wspaniałego. Ale teraz jesteśmy już reliktem
przeszłości, którego echo może
będzie gdzieś się unosić jeszcze przez
chwilę.
W materiałach promocyjnych piszecie, że
staraliście się zawrzeć na płycie trochę nowości,
odbiegających od waszego stylu.
Wynika to ze znudzenia dotychczasowymi
formułami?
To nasz ostatni album, starałem się zawrzeć
na nim tak wiele różnych wpływów, jak to
tylko możliwe. Miał to być album tak bardzo
nasz, jak tylko się da. Owszem, byłem też
trochę znudzony, więc postanowiłem wypróbować
nowości. Mimo wszystko myślę, że
jest to muzyka, którą robię od lat.
Może uznasz to pytanie za drażliwe, ale
czy są jakieś rzeczy, które mimo wszystko
inspirują cię obecnie do bycia kreatywnym?
Staram się aktywnie słuchać różnych rodzajów
muzyki i jest trochę elektronicznych klimatów
w które nieźle się wkręciłem. Mam na
myśli synthwave, synthpop czy EDM a
nawet gatunki takie jak tropical house. Nie
mówię, że to będzie kierunek w jakim podąża
w swojej twórczości, ale obudził we mnie
Foto: Falconer
płomień wobec muzyki na nowo.
Jak to jest z twoimi ulubionymi zespołami,
oczekujesz, że będą dostarczać cały czas
podobnej muzyki czy wolisz jak podążają za
eksperymentem?
Wolę gdy moi ulubieńcy robią najlepiej to, za
co ludzie ich uwielbiamy. Tak ma chyba większość
ludzi. Bywam zirytowany, gdy jakaś
kapela wraca po latach niebytu i próbuje
ulepszać swoje brzmienie. Nie, chcę żebyście
brzmieli tak jak zawsze, bo z tego właśnie z
powodu owego brzmienia staliście się sławni!
Wiem już co się stanie z Falconer. Jakie są
natomiast twoje plany na przyszłość?
Utrzymywać w sobie płomień i, miejmy nadzieję,
nie pogubić się w ciemności, zanim
nie odnajdę swojej ścieżki. Nie będę się poganiał,
nie chcę robić niczego w pośpiechu, natomiast
planuję w końcu trafić na coś, co
mną pokieruje.
Igor Waniurski
HMP: Powstaliście w 2016 roku i od początku
łoiliście energetyczny oldschoolowy speed
metal. Jak to się stało, że w Nowej Zelandii
znalazła się grupka maniaków, która uwielbia
takie granie, co was w nim zachwyciło?
Chris: Mój stary zespół Razorwyre rozpadł
się w 2014 roku, od początku, ale w odpowiednim
czasie, miałem zamiar założyć inny zespół.
Ten właściwy czas nadszedł, kiedy ponownie
spotkałem Daifa i zaprezentował mi kilka
swoich riffów. Dosłownie mnie zmiotło. O
wiele szybsze, mocniejsze i o wiele bardziej złe
niż w moim starym zespole. Nie mogłem być
szczęśliwszy. Powiedziałem mu, że ten materiał
powinien być grany przez zespół oraz, że
mam perkusistę (Nick, perkusista z Razorwyre).
Potrzebowaliśmy tylko wokalisty ale
...aby zachować tradycję
Co niektórzy pewnie wyłuskali ich już przy "Shadow of the Sword". Teraz
Nowozelandczycy atakują "Black Majik Terror" i chociaż stosują zmyłki to i tak,
wcześniej czy później odstrzelą Wam głowy. Także dopóki je macie machajcie
karkami, a w przerwie przeczytajcie wywiad.
współtworzyliście nieźle zapowiadający się
zespół Razorwyre. Co nie zadziałało w
wypadku tego zespołu?
Chris: W zespole było nas pięciu, a uporządkowanie
działań pięciu osób to tytaniczna
praca. Głównym powodem zatrzymania się
kariery kapeli był wokalista Z Chylde, który
przeniósł się do USA. To był prawie koniec
Razorwyre. Powiedziałem Nickowi, aby poczekał
chwilę, do momentu aż znajdę nowy
projekt. Zawsze chciałem z nim grać, to świetny
gość.
Speed metal to styl, który poprzedzał thrash
metal i w zasadzie bardzo szybko zniknął ze
sceny. Myślisz, że teraz są warunki aby ten
styl przetrwał dłużej?
kapel jak Exciter czy Agent Steel, jakie
jeszcze kapele miały na was wpływ?
Daif: Słucham dużo starej muzyki psychodelicznej,
progresywnej i tureckiej. Moje
upodobania muzyczne składają się w połowie
z metalu i w połowie z innych rzeczy. Myślę,
że dzięki temu mogę wnieść świeże podejście
do muzyki, którą tworzę, ponieważ nie odwołuję
się tylko do tych samych pięciu albumów,
które słyszałem już milion razy. Uwielbiam
tureckiego artystę Barisa Manco i cały ten turecki
rock/folk rock… nawet ich disco jest
świeże jak cholera! Japończycy w tym samym
czasie też robili niesamowite rzeczy. Far Out
i Far East Family Band były niesamowite i
nadal są jednymi z najczęściej słuchanych
przeze mnie kapel. Jeśli chodzi o metal, osobiście
lubię słuchać demówek. Myślę, że mają
pewien wgląd w ludzi grających na skraju swoich
możliwości, często wychwytuję w tym pewną
energię, której nie można usłyszeć na ich
nagraniach studyjnych. Jestem też wielkim fanem
rzeczy, które brzmią jak gówno...
(śmiech). Jedna z najmądrzejszych kobiet powiedziała
mi kiedyś: "Jeśli to nie jest złe, to na
pewno nie jest dobre".
Chris: Ogromny wpływ na mnie miały Exciter,
Razor, wczesny Slayer i Exodus itp. To
jest to, co kocham i zawsze będę kochać!
Daif czasem masz zaśpiewy niczym Tom
Araya, jakie znaczenie w waszym życiu ma
Slayer?
Daif: Kurwa, wiesz, że przez długi czas byłem
zniechęcony do Slayera? Jedyne rzeczy, na
które się natknąłem, to ich najnowsze albumy,
które mnie nie zachwyciły. Ludzie mówili
"Och, posłuchaj ich wczesne kawałki… najlepiej
posłuchaj albumu "Rein In Blood"". Rzuciłem
okiem na okładkę i mówiłem "Nie, to jest
wstrętne i musi być kiepskie". Więc dopiero, gdy
Chris zagrał mi "Show No Mercy", zrozumiałem,
dlaczego ludzie w ogóle ich lubią. Nadal
drążyłem temat, dopóki nie usłyszałem, jak
Tom krzyczy, i już wiedziałem, że są niesamowici.
Nadal pieprzę się tylko z ich kilkoma
pierwszymi krążkami, skłaniając się do tego,
że ich ostatni dobry tytuł to "Haunting The
Chapel". Sądzę, że ich późniejsze rzeczy mogą
się pieprzyć, ale więcej niż nadrabiają to
tymi kurewsko wyśmienitymi dwoma pierwszymi
wydawnictwami. Mam teorię, że z
biegiem czasu każdy zespół ma tendencję do
brzmienia coraz bardziej jak U2 (w ich własnej
wersji), w miarę jak się starzeją ich fani
też się starzeją.
okazało się, że Daif potrafił też śpiewać.
Każdy z was wcześniej udzielał się w różnych
kapelach, jak wiele wpływu miały wasze
wcześniejsze doświadczenia na powstanie
Stälker?
Chris: Tak, zgadza się, ja i Nick graliśmy razem
w Razorwyre, w dodatku Nick przez lata
pogrywał w wielu zespołach, od punka, przez
power violence, aż po death/black metal. Ja
grałem tylko w Razorwyre, Daif ma o wiele
większe i bardziej różnorodne doświadczenie,
poza tym w pierwszym swoim zespole grał na
basie i gitarze.
Jak już wspominałeś, wraz z
Nickiem
Foto: Stalker
Chris: Masz rację. Niemniej, nie sądzę, żeby
teraz istniały warunki, aby to mogło potrwać
dłużej. Pewne warunki dla speed metalu są i
to właśnie lubię!
Czy wy też uważacie, że speed metal to
wczesna forma thrash metalu? Jak na ten
temat się zapatrujecie?
Chris: Zgadza się. Myślę, że rewolucja speed
metalu miała miejsce na początku lat 80-tych.
Był mniej techniczny i bardziej surowy. Wokale
prosto w twarzy. Wszystko w nim było
bardziej prymitywne. Pomyśl, wczesny Exciter,
Razor, pierwszy album Metallica i Slayer,
wczesny Exodus itp...
W waszej muzyce słyszę inspiracje takich
Trzyosobowy skład to dla was optymalne
zestawienie? Exciter w najlepszym okresie
też łoiło jako trio...
Daif: Nawet próba ogarnięcia trzech osób to
więcej niż wystarczająco dużo pracy. Czy kiedykolwiek
próbowałeś przekonać pięciu znajomych,
aby wyjechali na wakacje? Następnie
dodaj specjalistyczny sprzęt, bez którego nie
mogą się obejść. Wyobraź sobie, że gdyby ktoś
musiał mieć 40-kilogramową maszynę do dializy,
inny potrzebowałby dostępu dla wózków
inwalidzkich i tak dalej. Nie, dziękuję. To jak
zaganianie kotów. Ile naprawdę wzmacniaczy
gitarowych chciałbyś wnieść każdej nocy po
schodach? Poza tym, "trzy" to liczba magiczna,
więc...
W roku powstania kapeli wydaliście demo
"Satanic Panic" to wystarczyło aby zainteresować
Napalm Records?
68
STALKER
Chris: Dostaliśmy wiadomość od gościa z promocji
z Napalmu, którego cholernie pochłonęło
to demo. Powiedział, że to przywróciło
mu młodość. Wielki fan wczesnego thrash/
speed. Myślę, że był bardziej fanem zespołu i
chciał go wydać za pośrednictwem wytwórni.
Praca z Napalm jest niesamowita, współpracujemy
z najlepszymi, jacy są w zespole.
Wspomniane demo wydaliście na kasecie,
ten nośnik jak również winyl przeżywa renesans
swojej popularności, jak się odnosicie do
tych nośników i czy wy też jesteście kolekcjonerami?
Chris: Dla mnie pierwsze wydawnictwo powinno
być zawsze wydawane na taśmie, aby
zachować tradycję. W naszym gatunku tak
było kiedyś i nadal tak jest. Dema zespołów
podtrzymują tradycję. Nie jestem wielkim kolekcjonerem
winyli i kaset, oczywiście mam
swoją małą osobistą kolekcję, która stale się
powiększa, ale myślę, że jest to bardziej ważne
dla sceny i kolekcjonerów! Myślę też, że fizyczny
format rządzi i zawsze będzie rządził.
Czy z tych samych powodów wydaliście 7"
winylowy singiel "Powermad"?
Chris: Oczywiście! "Powermad" było wydawnictwem,
które zapowiadało nowy album.
Z jakiego nośnika dźwięk najbardziej sobie
cenicie?
Daif: To woda. Mówi się, że wieloryby mogą
komunikować się na tysiące kilometrów. Jakkolwiek
to nie byłoby chore... (śmiech)
Czy jest szansa aby "Satanic Panic" został
wznowiony na pytlach winylowych i CD?
Chris: Wszystko jest możliwe! W tej chwili o
tym nie myślimy.
Jaką pozycję zdobyliście dzięki "Shadow of
the Sword", czy można powiedzieć, że Stälker
ma już swoje stałe miejsce na scenie
tradycyjnego heavy metalu?
Chris: Myślę, że tak, ale wiesz co, to ogromna
scena, której częścią jest mnóstwo zespołów.
To bardzo zdrowa światowa scena.
Jak promowaliście "Shadow of the Sword"?
Dużo zagraliście koncertów? Który z nich
był dla was najważniejszy?
Chris: Szczerze mówiąc, nie gramy dużo. W
Nowej Zelandii można grać tylko niewiele.
Myślę, że zagraliśmy więcej koncertów w Europie
niż w naszym własnym kraju (śmiech).
Granie na żywo jest dla nas bardzo ważne
Myślę, że między "Shadow of the Sword" a
"Black Majik Terror" nie ma większych różnic,
mam rację?
Daif: Zgadza się, po prostu zagraliśmy na nowo
wszystkie riffy z "Shadow Of The Sword"
i przyspieszyliśmy je o 6,66%...
Przez cały "Black Majik Terror" emanujecie
niesamowitym powerem i energią, jak myślicie,
na jak długo wystarczy wam siły aby
grać tak intensywny i energetyczny speed
metal?
Daif: W rzeczywistości wolna gra wymaga
więcej energii i koncentracji. Kiedy jesteś w
środku tego wszystkiego, adrenalina przejmuje
kontrolę i zajmuje się resztą. Będę to kontynuował,
dopóki coś na moim ciele nie pęknie
w sposób, który fizycznie uniemożliwi mi
dalszego grania speed metalu. Mimo wszystko
jestem pewien, że nawet wtedy będę siedział i
wymyślał riffy i pomysły na kawałki. To będzie
frustrujące jak cholera, kiedy moje ciało
się podda i nie pozwoli mi się zniszczyć. Będę
jeszcze bardziej irytujący niż teraz.
W waszych kawałkach na "Black Majik
Terror" wyczuwam waszą fascynację niższej
klasy horrorami. Trafiłem z moja opinią?
Daif: Tak, wszyscy jesteśmy wielkimi fanami
horroru i fantastyki. Musiałem w intro uchwycić
tę atmosferę filmów z Hammer Horror,
Foto: Stalker
aby nadać ton krwawemu chaosowi, który nadejdzie
z kolejnymi utworami. Kiedy słucham
intro, czuję zapach maszyny do dymu i stęchłego
dywanu.
Tak w ogóle jakie treści najczęściej poruszacie
w swoich tekstach?
Daif: Podoba mi się idea wyższych istot, które
będą panować nad ludzkim rodzajem. Artykuł
napisany przez Michaela Toppera zatytułowany
"Pozytywne i negatywne sfery wyższych
istot" wyjaśnia proces, w którym istoty
te karmią się negatywną energią ludzi, co
wykorzystują do ich prześladowania. Staram
się też świadomie nie przedstawiać tekstów w
pierwszej osobie. Śpiewanie o sobie nie sprawia
mi żadnej radości. Chcę jak najbardziej
wciągnąć słuchacza w historię i nie dopuszczać
do tego swojego ego. Zachowuję to na
scenę (śmiech).
W swój speed metal od czasu do czasu
wplatacie także inne style, chociażby "The
Cross" zaczyna się wręcz doomowo...
Daif: Tak, to moje pomysły, których inspiracje
pochodzą z muzyki z lat 70-tych. Chciałem
spreparować tak kawałek, aby uspokoić słuchaczy
w fałszywym tempie, zanim odstrzelimy
im głowy.
Nagraliście teledyski do utworów "Of Steel
And Fire" i "Intruder". Dlaczego wybraliście
właśnie te kawałki?
Chris: Cóż, pierwszy utwór, "Of Steel and
Fire", moim zdaniem był świetnym sposobem
na pokazanie powrotu "jaj na ścianie" w stylu
klasycznego speed metalu. To wszystko,
(śmiech). Poza tym, to mogła być jakakolwiek
inna kompozycja. To samo jest z "Intruder".
"Of Steel and Fire" to pierwszy utwór z albumu,
a "Intruder" jest ostatnim. Wybór singli
jest dziwny. Nie zaczęliśmy pisać z myślą,
żeby robić single, nie sądzę, żeby ktokolwiek
tak robił?
No właśnie po zastanowieniu się, to w
zasadzie teledysk możecie nagrać do każdego
utworu "Black Majik Terror". Każdy z nich
może być waszym singlem...
Daif: To było moje marzenie od samego początku,
ale do cholery, to naprawdę dużo pracy!
W równym stopniu podoba mi się pomysł
nagrywania tylko singli, gdyby nie organizowanie
całej produkcji, koncertów, promocji
i tym podobne. Czy ludzie nie słuchają już
pełnych albumów?
Wasze brzmienie jest naturalne i surowe, ale
jest też klarowne i ma posmak brzmienia z
lat osiemdziesiątych. Gdzie i z kim nagrywaliście
"Black Majik Terror"?
Chris: Nagrywaliśmy gdzie tylko się dało.
Perkusję rejestrowaliśmy z doświadczonym
undergroundowym punkiem o imieniu Vanya.
Dobry przyjaciel naszego perkusisty, więc
to była fajna zabawa. Ja i Daif w tym roku
postanowiliśmy założyć studio w budynku po
drugiej stronie ulicy naszego miejsca zamieszkania.
Tak to chore. Miejsce, w którym można
przychodzić i nagrywać. Wspólnie, mając
na myśli mnie i Daifa. Zbudowaliśmy budkę
do nagrywania wokalu, pomalowaliśmy ściany,
rozkleiliśmy chore plakaty, ustawiliśmy
kanapę, szklany stolik na kawę, na nim kilka
magazynów o wrestlingu i byliśmy gotowi.
Wysłaliśmy wszystko do Auckland do naszych
przyjaciół Camy i Raja, którzy prowadzą
studio Dynamic Rage. Cam pracował z
nami wiele razy, zanim zmiksował nasze gówno,
jednak tym razem bardzo chciał wypróbować
swój nowy analogowy sprzęt. Dostał
starą konsolę DDA i prawie wszystko odnowił
od podstaw. Ustawił wszystkie potencjometry
na maksimum i zrobił to na gorąco. Raj nagrał
ponownie wszystkie nasze utwory wzmocnione
przez Peavy na kanale Rhythm. Całość
solówek przeszła przez stary ADA MP1. Ale
powiem ci, jak to tylko wyszło z miksera,
STALKER
69
stwierdziliśmy, że to jest to brzmienie!
Okładka do "Black Majik Terror" zrobiona
jest w typowo heavy metalowy kiczowaty
sposób. W jaki sposób okładka płyty nawiązuje
do muzyki na niej zawartej?
Chris: Po pierwsze, okładka wygląda na
staroświecką, ale tego właśnie chcieliśmy. Nic
nowego, tylko niesamowity obraz olejny. W
okładce jest wiele ukrytych elementów, które
odnoszą się do muzyki i poszczególnych
utworów. Po wysłuchaniu i przeczytaniu tekstów
szybko będziesz miał własne przemyślenia
na ten temat. Uwielbiam tego typu rzeczy
z innymi zespołami i ich okładkami. Okładka
została wykonana przez mistrza Boba Eggletona,
zerknij na jego dzieła!
Myślę, że waszym naturalnym środowiskiem
jest także scena. Jak się czujecie gdy
pozbawiono was występów na żywo?
Daif: Tak, masz rację. To najlepsza zabawa,
jaką możesz samemu wymyśleć! Ale cała ta
pandemia była dla nas naprawdę niesamowita.
Dało nam to cenny czas i miejsce na nagranie
i wypromowanie tego albumu. Niczego nie żałuję.
Czy na tę chwilę swoje wysiłki kierujecie w
internetowa promocję, a może po prostu
wzięliście się już za pisanie kolejnego albumu?
Daif: My zawsze robimy około dziesięciu rzeczy
naraz. Oczywiście jesteśmy już bardzo zajęci
kolejną płytą, ale wciąż pracujemy przy
przygotowaniach do premiery. Te pieprzone
koszulki też nie będą się same produkować
(śmiech).
HMP: Cześć. Właśnie wydaliście Wasz
trzeci album zatytułowany "Daytime Stories…
Nigtmare Tales". Jak mamy zrozumieć
ten tytuł? Czy oznacza on, że ten album
jest dzielony na dwie części?
Joao Clemente: Nie. Głównym powodem
jest to, że na albumie pojawiają się dwa rodzaje
tekstów. Niektóre są wesołe, inne smutne,
a nawet przerażające. Niektóre są oczywiste
i mówią o faktach historycznych, inne
pozwalają słuchaczowi na samodzielne przemyślenie.
Pomyśleliśmy, więc o umieszczeniu
pewnej sprzeczności i kontrastu w tytule. I
tak narodził się "Daytime Stories… Nightmare
Tales".
Album zaczyna się od świetnego kawałka
zatytułowanego "The Contract". Tekst mówi
o pakcie z diabłem. Czy myślisz, że takie
pakty mogą mieć prawdziwą moc?
Jest wiele różnych rodzajów "umów" z diabłem.
Dla nas to przesłanie może być również
postrzegane jako coś metaforycznego, ponieważ
ludzie często sprzedają swoje przekonania
i wartości za jakąś sławę i bogactwo, lekceważąc
innych. Nie jesteśmy zespołem satanistycznym
ani nie reprezentujemy żadnej
innej religii.
Ok, zaczęliśmy rozmawiać o tekstach, więc
opowiedz mi proszę o procesie pisania. Czy
teksty pisze jedna osoba, czy może piszecie
je razem?
Nasze teksty to zazwyczaj praca jednej osoby.
W większości przypadków zaczynamy najpierw
od skomponowania refrenu (musi to
być dobry i wpadający w ucho refren), a potem
zaczynamy pisać resztę tekstu. Inspiracją
Sprzeczność i kontrast
Attick Demons można by uznać za zwykły heavy metalowy zespół, jakich
ostatnimi czasy wiele. Od tych wielu zespołów jednak różni ich to, że grają już od
dobrych dwudziestu pięciu lat, a nowy album "Daytime Stories… Nigtmare Tales"
zadaje się być kamieniem milowym w ich karierze. Skąd taki tytuł? Czy udało się
im wybić poza swój ojczystą Portugalią? Jak to jest, że mimo lat ciągle im się chce?
Odpowiedzi na te i inne pytania poniżej.
do tekstów może być wiele różnych rzeczy:
przeszłość, teraźniejszość lub przyszłość. To
naprawdę zależy od nastroju i inspiracji w danym
momencie. Ale kochamy przeszłość i
mamy kilka tematów związanych z historią
Portugalii.
W drugim kawałku "Make Your Choice"
śpiewasz o wyborze między dobrem a złem.
Czy nie myślałeś by uczynienie z tego główny
motyw tekstów z "Daytime Stories…
Nigtmare Tales"?
Nie całkiem. "Make Your Choice" to piosenka
o okultyzmie, która przedstawia ścieżkę, którą
dusze podążają do czasu wydania wyroku,
gdzie mogą wybierać między dobrem a złem,
decyzja należy do nich, a sędzia jest tylko po
to, by przeszkodzić. Ogólnie rzecz biorąc,
prawdziwe przesłanie tego tekstu brzmi: po
prostu bądź sobą, nie próbuj być kimś, kim
nie jesteś i nie bądź tym, kim inni chcą, żebyś
był, tylko po to, by ich zadowolić.
Na Waszym nowym albumie możemy znaleźć
jedną piosenkę w Waszym ojczystym
języku. Mam na myśli "O Condestavel".
Czy kiedykolwiek myślałeś o nagraniu całego
albumu po portugalsku?
Nie całkiem. Ta piosenka rozpoczęła się melodią
refrenu (przyniesioną przez Artura), a
ze względu na jej równowagę, nastrój i emocje,
tekst po portugalsku miał sens.
OK, portugalski nie jest powszechnie znanym
językiem. Przypuszczam, że niewielu
naszych czytelników go zna. Czy możesz
nam powiedzieć, o czym mówi ten tekst?
Tak w ogóle portugalski jest jednym z dziesięciu
najczęściej używanych języków na świe-
Na koniec zadam pytanie, które mnie bardzo
intryguje. Jak przedstawia się scena tradycyjnego
heavy metalu w Nowej Zelandii?
Jakie kapele już się wybiły a jakie jeszcze
czekają na odkrycie?
Chris: Niestety, w tej chwili u nas tradycyjna
scena metalowa praktycznie nie istnieje. W
latach 80. mieliśmy kilka zespołów, takich jak
Stonehenge. Ale dzisiaj nic. Jedną z nowych
płyt, która ma się ukazać, jest Forsaken Age!
Michał Mazur
Tłumaczenie: Kacper Hawryluk
Foto: Attick Demons
70
STALKER
cie. Ale mniejsza z tym. Tekst opowiada o
portugalskim generale z XIV i XV wieku, D.
Nuno Alvaresie Pereirze, który odegrał wielką
rolę w odzyskaniu przez Portugalię niepodległości.
Mówi się, że wygrał wszystkie bitwy,
które stoczył. Zwłaszcza tą pod Aljubarrota,
która zakończyła główny kryzys niepodległościowy.
We wspomnianym kawałku użyliście tradycyjnych
portugalskich instrumentów...
Jak powiedzieliśmy wcześniej, balans utworu
wymagał portugalskich tekstów i niektórych
tradycyjnych instrumentów. To jest jak metalowa
wersja "Chula", która jest tradycyjnym
portugalskim stylem. A ponieważ mamy kilku
członków, którzy mają doświadczenie w
tradycyjnych stylach i instrumentach, było to
dla nas bardzo naturalne. W tym utworze
brało udział również dwóch naszych wspaniałych
przyjaciół i muzyków, Nelsona Raposo
na klawiszach i Pedro Sarmento na tradycyjnych
instrumentach, którzy pomogli nam
stworzyć odpowiedni nastrój do tej piosenki.
Wspaniale było z nimi pracować i obaj wykonali
świetną robotę.
Również bardzo interesującym kawałkiem,
choć pod zupełnie innym względem jest
"Headbanger". To naprawdę brzmi jak hymn
Waszego zespołu. Mimo wieku i upływającego
czasu wciąż jesteście aktywnymi
rockmanami. Powiedz mi proszę, czy pogląd
na muzykę, którą uprawiacie zmienił się z
biegiem lat?
Domyślamy się, że nasze perspektywy zmieniają
się z czasem… to nazywa się doświadczeniem…
i starzeniem się (śmiech). Może
muzyka zmienia się mniej, ponieważ nie
obchodzi nas, co wszyscy mówią, a jeśli chcemy
grać heavy-metal, zagramy to… W miarę
upływu czasu wprowadzane są pewne zmiany,
na przykład na "Daytime Stories…
Nightmare Tales" zdecydowaliśmy się umieścić
bardziej nowoczesne dźwięki i riffy.
No właśnie. Podczas nagrywania "Daytime
Stories… Nigtmare Tales" chcieliście eksperymentować
z nowymi obszarami muzycznymi.
Czy Twoim zdaniem cel został
osiągnięty?
Całkowicie. Uważamy, że ten album to świetne
połączenie starego i nowego stylu. Nagraliśmy
już bonusowy utwór dla "Let's Raise
Hell", "Thank you" z Hugo Andrade i byliśmy
bardzo zadowoleni z ogólnego wyniku,
więc wszyscy postanowiliśmy dać sobie szansę
i nagrać pełny album. Wiedzieliśmy już, że
Hugo wniesie na płytę więcej "cięższych
melodii" i tak się stało.
Na tym albumie użyliście gitar siedmiostrunowych.
Czy zamierzacie robić to więcej
w przyszłości?
Po raz pierwszy wypróbowaliśmy siedmiostrunowe
gitary na tym albumie i byliśmy bardzo
zadowoleni z wyniku. Głównym zamysłem
było połączenie tradycyjnych gitar sześcio-strunowych
z ciężkością siedmio-strunowych…
Myślę, że będziemy trzymać się tego
pomysłu w przyszłości.
Okładka albumu została stworzona przez
Mayte GC. Dlaczego zdecydowałeś się
wybrać tę grafikę?
Zabawnym faktem dotyczącym grafiki jest to,
Foto: Rui M Leat
że znajdujemy niesamowitą artystkę Mayte
CG, prawie przez przypadek, ale kiedy wyjaśniliśmy
jej koncepcję, była bardzo podekscytowana
i kilka dni później zaprezentowała
nam pierwszy szkic. Kiedy zobaczyliśmy
to byliśmy naprawdę podekscytowani. A
więc, żeby trochę wyjaśnić… wielką przerażającą
wroną jest Kikimora, duch lub, jeśli wolisz,
Demon, związany z koszmarami. Niewinne
dziecko jest zaprzeczeniem tytułu. Jeśli
przyjrzysz się bliżej, nadal mamy naszą maskotkę
obecną na tej grafice.
Graliście na żywo w wielu różnych miejscach,
jak Hiszpania, Szwecja czy Niemcy.
Czy jesteś zadowolony ze zdobycia rzeszy
fanów poza Portugalią?
Jasne… mieszkanie na krańcach Europy nie
ułatwia nam grania na reszcie kontynentu,
gdzie odbywa się wiele festiwali. Nie zrozumcie
nas źle, granie w Portugalii to jedna z najlepszych
rzeczy, jakie możemy zrobić, a przed
Covidem wiele świetnych koncertów i festiwali
odbywało się w głównych miastach kraju
niemal co tydzień. Ale tak, wspaniale jest rozpoznawalnym
poza naszym krajem.
Czas podbić nowe miejsca swoją muzyką.
Masz jakieś konkretne plany?
Obecnie plan polega na przezwyciężeniu kryzysu
związanego z pandemią. Attick Demons
zawsze chcemy więcej. Wiemy, że nie
jest to łatwe, ale dążymy do osiągnięcia nowych
celów. Wierzę, że jeszcze zagramy na
różnych festiwalach i miejscach.
Na swoim pierwszym albumie "Atlantis"
współpracowałeś z legendami jako Paul
Di'Anno i Ross the Boss. Na drugim albumie
gościem specjalnym był Chris Caferry.
Jak doszło do tych kooperacji?
Wszyscy byli bardzo zadowoleni z udziału w
albumach. Z Paulem Di'Anno mieliśmy nawet
koncert w Portugalii, przy okazji nagrał
swoje partie na "Atlantis".
Co Twoim zdaniem było punktem zwrotnym
w karierze Attick Demons?
Przez te prawie 25 lat mieliśmy kilka takich
punktów. Na przykład każdy album, który
nagrywaliśmy, wykazywał pewną zmianę w
naszym ogólnym brzmieniu. Nasi idole z
dzieciństwa pojawili się na naszych albumach.
Graliśmy na wielkich festiwalach, takich
jak Metaldays, Sabaton Open Air, Vagos
Open Air, Swordbrothers Festival, etc.
Ważne jest również, aby wspomnieć, że byłoby
to możliwe bez naszych fanów, którzy
wspierali nas przez lata, więc chwała im za to!
Minęło 20 lat od wydania twojej pierwszej
EP-ki zatytułowanej nazwą zespołu. Czy
myślisz, że to dobra okazja na reedycje?
W 2017 roku nagraliśmy "Back To The Attick…
Live", na którym zagraliśmy wszystkie
utwory z EP w lepszych wersjach. Więc na razie
uważamy, że nie ma powodu, aby ponownie
to wydawać.
Skąd pomysł na nazwę zespołu? Czy jest to
coś oparte na horrorach lub lękach z dzieciństwa?
Cóż, wszystko zaczęło się na początku lat 90-
tych, kiedy Nuno Martins (gitara), Goncalo
Pais (perkusja) i Miguel Estevao (bas) i kilku
innych przyjaciół, którzy byli w pobliżu,
zjednoczyli się ponownie na strychu Miguela,
aby trochę pograć. Zespół nazywał się Olisipo
(nazwa Lizbony w czasach inwazji rzymskiej).
Pojawiły się nieśmiałe marzenia graniu
na żywo zatem zaczęli częściej ćwiczyć. Hugo
"Bostinha", kolega ze szkoły, dołączył do
nich jako wokal, a kilka miesięcy później pojawił
się Luis Figueira i był to pierwszy poważny
skład. Zdecydowano się zmienić nazwę
zespołu na bardziej profesjonalną i zaczęli
ciężko pracować nad kilkoma utworami.
"No Pride" i "War Cry" były pierwszymi nagranymi
piosenkami, a po zmiksowaniu i masteringu
producent zapytał o nazwę zespołu.
Spojrzeliśmy na siebie w szoku i musieliśmy
szybko zdecydować. Luis zawsze był wielkim
fanem Aerosmith i pamiętał nazwę jednego z
najlepszych albumów Aerosmith ("Toys in
the Attic") . Tak się złożyło, że pierwsze lata
spędził na próbach na starym strychu... ale
Luis napisał słowo "Attic" z dodatkowym "k"
i stało się "Attick" (właściwie Helloween i Megadeth
również mają błędy w nazwach i nikogo
to nie obchodzi!!!), a "Demons" miało tylko
zaszokować umysły konserwatywnych ludzi.
Tak wszystko się zaczęło od Attick Demons.
Bartek Kuczak
ATTICK DEMONS
71
HMP: Wasza dyskografia to jak na razie
jedno demo, jeden singiel, jedna EPka i jedna
kompilacja. Jakieś szanse na pierwszy
pełny album?
Satan’s Fall: Tak. Właśnie zakończyliśmy
nagrywanie albumu dzisiaj (10.7) i idzie on
na mastering w następnym tygodniu. Zajmie
się tym Mika Jussila (Stratovarius, Children
of Bodom, Nightwish). Album został nagrany
i zmiksowany przez naszego gitarzystę
Lassiego i wyprodukowany przez sam zespół.
To chyba najlepszy sposób, żeby to zrobić,
bo sami najlepiej wiemy, jak powinniśmy
brzmieć. Album zawiera 8 utworów. W sumie
ok. 36 minut heavy metalu. W przeszłości
byliśmy bardziej nastawieni na rytm, ale
Nie ma co tęsknić za latami 80-tymi
Ile znacie kapel z "nieświętym" imieniem w
nazwie. Pewnie całkiem sporo. Fani black
metalu mają tu pole do popisu.
My, fani klasycznego heavy
oczywiście nie pozostajemy w
tyle. Mamy chociażby brytyjski Satan
i jeszcze pewnie by się też
trochę tego znalazło. Ale mniejsza
z tym. Skupmy się na naszych
bohaterach czyli wesołej
fińskiej ekipie o nazwie Satan's Fall. Lada moment chłopaki wydadzą swój debiutancki
album, zetem zobaczmy jak nastroje w drużynie
Właśnie wydaliście kompilację "Past Of",
która zawiera wszystkie Wasze nagrane
dotychczas utwory. Skąd ten pomysł?
To był nasz pomysł, a głównym powodem
było to, że wszystkie nasze wydawnictwa zostały
wyprzedane, a debiutancki album dopiero
się ukaże, więc High Roller Records
uznało, że to dobry sposób aby przedstawić
nas nowym słuchaczom.
No właśnie, High Roller Records. Jak się
Wam współpracuje?
Cóż, kompilacja "Past Of" była jedną z wielu
okazji, takich jak dobra dystrybucja, marketing
i promocja. Doskonale rozumieją też nasze
wizje artystyczne i to czas, że wyprodukowanie
albumu wymaga czasu. W zamian
dostarczamy im zajebisty album!
Od początku przyjęliście bardzo szybkie
tempo nagrywania nowych rzeczy.
Wiesz, na początku mieszkaliśmy w tym samym
mieście, ale po zmianie składu w 2017
roku zaczęliśmy próby w Tampere, gdzie
mieszkają Lassi i perkusista Ville. Innym powodem
było to, że musieliśmy zacząć koncentrować
się na napisaniu albumu. Wydanie
EP-ki z 4 utworami lub 2-utworowego singla
jest łatwiejsze niż wydanie longplaya.
Zwłaszcza gdy z tyłu głowy masz myśl, że
album nie może być "dobry". To musi być
zajebiste!
Istniejecie od pięciu lat, ale jak już wspomniałeś,
zmiany w składzie Was nie ominęły.
Jak znaleźliście odpowiednich muzyków,
którzy godnie zastępują swoich poprzedników?
Znałem Lassi i Ville z ich poprzednich zespołów,
ponieważ Lassi grał na gitarze w tribute
bandzie Judas Priest, a Ville walił w
bębny w black metalowym zespole Wömit
Angel, ale także dla tego samego tributu Judas
Priest. Poprosiliśmy więc ich o gościnny
udział podczas występów w Grecji i dwóch
występów w Niemczech. Później zdecydowali
się dołączyć do zespołu jako pełnoetatowi
członkowie. Miikę, naszego nowego wokalistę
znaleźliśmy przez Internet.
zamiast tego skupialiśmy się bardziej na treści,
pisząc chwytliwe riffy, melodie, a nawet
dodając chórki do wspólnego śpiewania.
72 SATAN’S FALL
Foto: Shok Paris
"Past Of" jest dostępny na płycie CD oraz
w wersji cyfrowej. Niektóre z twoich poprzednich
nagrań były również dostępne jako
płyty winylowe i kasety. Czy możemy
się tego spodziewać również w przypadku
tej kompilacji?
Nie, to tylko płyta CD. Nie widzę sensu wydawania
LP kompilacji tuż przed ukazaniem
się pełnego albumu. Oczywiście byli ludzie,
którzy o to prosili.
Czy dołączenie Miiki do zespołu miało
wpływ na Waszą stylistykę?
Zdecydowanie. Miika wniósł więcej głębi do
pisania piosenek i ma naprawdę dobry gust,
jeśli chodzi o aranżacje wokalne i tego typu
rzeczy. Ale nie byłoby nas też bez Lassi i
Ville. Umiejętności Lassiego jako gitarzysty
i producenta wykraczają poza to, na co tak
naprawdę zasługujemy, a Ville jest molochem
stojącym za zestawem perkusyjnym.
Na początku używałeś nazwy Satan's
Cross. Dlaczego zdecydowaliście się na
zmianę?
Prawda. Zmieniliśmy to, ponieważ jakiś meksykański
zespół black metalowy używał tej
nazwy na długo przed nami.
Przez długi czas byliście całkowicie undergroundowym
zespołem. Jestem ciekawy jaka
była Wasza strategia dotarcia do słuchaczy?
Nie zastanawialiśmy się nad tym. Jeśli jednak
uznamy, że za tym wszystkim stoi jakaś strategia,
to powiedziałbym, że należy być uczciwym
w tym, co robimy, nie podążać za innymi
zespołami i tym, co robią, i dostarczać
słuchaczom niesamowite wrażenia. Dość często
zdarzało się, że po każdym występie, który
zagraliśmy, docieraliśmy do większej liczby
nowych słuchaczy.
Sami twierdzicie, że jesteście zespołem
głęboko zakorzenionym w metalu lat 80-
tych. Co Waszym zdaniem sprawia, że ta
muzyka jest tak wyjątkowa?
Oczywiście, ale to nie tylko metal. Lubimy
każdą dobrze napisaną muzykę, która jest inspirująca.
Od metalu lat 80-tych po Modern
Talking. Oczywiście metal lat 80-tych był
muzyką, która rozpaliła nasz wewnętrzny
ogień w kierunku grania metalu, ale jeśli się
nad tym zastanowić, w heavy metalu lat 80-
tych jest dużo magii, ale niektóre zespoły w
2000 roku mają też takie wyczucie i umiejętności
pisania piosenek. Dobrym przykładem
może być tu Enforcer.
Nie tylko Wasza muzyka, ale także image
prezentuje się dość oldschoolowo. Czy żałujecie,
że nie żyjemy teraz w latach 80-
tych?
Do diabła, nie! Nie ma co tęsknić za latami
80-tymi. Ludzie są często zbyt przeceniają
przeszłość i nie doceniają tego, co mają teraz.
We wrześniu mieliście grać na Nordic Metal
Meeting Festival, jednak impreza została
odwołana…
Właściwie ten festiwal nie został odwołany,
ale przenieśli go na 2021 rok. Muszę przyznać,
że ta pandemia zadziałała dla nas, ponieważ
pracowaliśmy nad albumem i mieliśmy
więcej czasu na dokończenie nagrań.
Ostatecznie dobrze się dla nas stało, że koncerty
przeniosły się na następny rok.
Na Youtube możemy znaleźć jeden wywiad
z waszym zespołem prowadzony w
Foto: Satan’s Fall
języku francuskim. Wydaje mi się, że był on
bardzo spontaniczny i ostatecznie wyszedł
trochę zabawnie.
Tak, to było całkiem spontaniczne. Zrobiliśmy
to po tym, jak zagraliśmy koncert, więc
wszyscy byliśmy w dobrym nastroju.
Jak powiedziałem, istniejecie zaledwie pięć
lat. Jak sprawa z koncertami poza Waszą
ojczyzną?
Jeśli dobrze pamiętam, zagraliśmy co najmniej
8 koncertów za granicą i może 11 w
Finlandii. Jest dość duża różnica między koncertami
w Finlandii i za granicą. Tutaj w
Finlandii tradycyjny metal jest na marginesie,
chyba że mówimy o kapelach pokroju
Iron Maiden lub Judas Priest. Jednakże za
każdym razem, gdy gramy za granicą, dobrze
się bawimy i mamy wspaniałą publiczność.
Mamy więc nadzieję, że po wydaniu debiutanckiego
albumu będziemy mogli swobodnie
ruszyć w trasę
Bartek Kuczak
HMP: Cześć! Co się zmieniło od waszego
ostatniego albumu, "Reaping What Is Left"?
Mac: Cześć Jacek! Doceniamy, że robisz z
nami ten wywiad. HMP zawsze nas wspierało,
co jest super sprawą. Co się zmieniło?
Zasadniczo wszystko i nic. Gramy znowu
jako trio, co jest całkiem dużym wyzwaniem,
szczególnie jeśli chodzi o dawanie występów
na żywo, jednak dla nas to nic nowego,
ponieważ nasze pierwsze trzy lata spędziliśmy
jako trio. Jesteśmy znowu tam, gdzie zaczęliśmy,
co według nas jest raczej dobre. Po
tym, jak odszedł od nas gitarzysta, zaczęliśmy
Dla mnie metal idzie w parze z horrorem
Tak o swoim podejściu do hobby mówi basista
i wokalista zespołu, Mac. Sam Deathstorm jest
już ugruntowaną kapelą z czterema długograjami,
takimi jak "As Death Awakes", "Blood Beneath
the Crypts", "Reaping What Is Left", oraz
najnowszym, niedawno wydanym "For Dread
Shall Reign". Mój gość opowie o rotacjach w kapeli,
o tym, jak musieli przystosować swoją
muzykę do zmniejszonego składu, o inspiracjach
na najnowszy album i różnicach, które
dzielą go z poprzednimi albumami formacji.
Poza tym Mac zreferuje nam kwestie
o barwie muzyki oraz nowych kapelach, na które warto rzucić oko. Nie przedłużając...
Mówiąc ogólnie, jest bardziej zróżnicowany.
"Reaping What Is Left" ma bardziej specyficzną
formułę, która zaczyna się od "Agent of
Dismay" i kończy na "Dying Insane". Jest bardzo
bezpośrednim materiałem, czymś, o
czym bym powiedział, że był absolutnym
albumem Deathstorm w momencie wydania.
To płyta, którą chcieliśmy nagrać, po wydaniu
"As Death Awakes" oraz krążek, który
próbowaliśmy zrobić na "Blood Beneath The
Crypts". Jest to album, który zasadniczo powinien
być debiutem. Tak więc, mając już to
doświadczenie za sobą, możemy zacząć na
Jak długo pracowaliście nad waszym najnowszym
albumem?
Nie mam stuprocentowej pewności, ale sądzę,
że prace zaczęliśmy we wczesnym 2019 roku,
potem na przełomie lat 2019 i 2020 skończyliśmy
etap wstępny i zaczęliśmy nagrywać
w pierwszej połowie marca, idealnym czasie
dla nas ze względu na Covid-19. Spędziliśmy
siedem dni w studio i mieliśmy go zmiksowanego
i zmasterowanego w ciągu dwóch
tygodni. Okładka została zrobiona przez Bvll
Art, który jest utalentowanym i świetnym gościem
z Indonezji obecnie mieszkającym w
Dystrykcie Kolumbii. Ukończenie całej grafiki
zajęło mu mniej niż dwa tygodnie.
Czy mógłbyś powiedzieć więcej o współpracy
z Mathiasem Garmuschem przy
okazji nagrywania "For Dread Shall Reig"?
Jak przebiegał proces nagrań i produkcji?
To była nasza druga współpraca z nim. On
jest dla nas jak czwarty członek zespołu. Jest
raczej wyluzowany i zrelaksowany, ale również
bardzo profesjonalny, co jest tym, czego
dokładnie szukaliśmy, kiedy chodzi o właściwego
inżyniera dźwięku. Współpraca z
nim jest zawsze przyjemnością, co skutkuje
najlepszymi wynikami, jeśli chodzi o brzmienie,
jak i jakość. Z pewnością sprawił, że jesteśmy
lepszym zespołem.
pisać nowy materiał i teraz jesteśmy tutaj, z
czwartym albumem powoli wyłaniającym się
z mroku.
Czy powiedziałbyś, że redukcja zespołu do
trio wpłynęła na wasz najnowszy album?
Tak, jeśli chodzi ogólnie o motywację stojącą
za albumem oraz sposób, w jaki on został
napisany i nagrany. Jednak nie, jeśli chodzi o
sposób, w jaki działamy. "Storming With
Menace" oraz "As Death Awakes" były albumami,
które nagrywaliśmy jako trio, więc czujemy
się tak, jakby to był znowu rok 2010.
Jesteśmy nawet młodsi i świeżsi niż w rzeczywistości.
Nasza trójka i tak jest esencją tego
zespołu.
Czym się różni "For Dread Shall Reign" od
"Reaping What Is Left"?
Foto: Deathstorm
czysto z pustą kartką papieru. Niektórym słuchaczom
może się to wydawać bardzo podobne
do tego, co robiliśmy do tej pory, jednak
dla nas jest to coś innego i świeżego.
Powiedziałbyś, że muzycznie jesteście bliżej
black/thrashu?
Nie, wcale nie i nie wiem skąd to przekonanie.
Mieliśmy utwór "Nihilistic Delusion" na
naszym pierwszym albumie i potem "Consummate
Horror" na EPce "The Gallows", które
były bliżej black metalu, ale to tyle. W naszym
brzmieniu jest więcej death niż black
metalu. Jeśli miałbym przypasować gatunek
do muzyki, to raczej stwierdziłbym, że jest to
death/thrash, ale z pewnością nie black/
thrash.
Niektóre utwory z waszego najnowszego
albumu brzmiały trochę jak stary Kreator,
Slayer i Sadus. Czy byliście w jakikolwiek
sposób zainspirowani tymi zespołami? Kto
jeszcze miał wpływ na waszą muzykę?
Wszystkie z tych zespołów są ważne i z pewnością
nas inspirują, jednak obecnie nie w
ten sam sposób jak kiedyś, kiedy pracowaliśmy
nad pierwszymi wydawnictwami. Obecnie
skupiamy się na tym, co robiliśmy w przeszłości,
nie zaś na tym, co robili lub robią
inni. Inspiracja przychodzi z wielu różniących
się rzeczy. Jest oczywiście wiele muzyki (metalowej
i tej niemetalowej), która nas pośrednio
inspiruje, tak samo jak filmy i książki.
Kiedyś to była bardziej przemyślana rzecz.
Weźmy na przykład "Verdunkeln", cały środek
jest wielką zrzynką z "Tired And Red",
tylko dlatego, że chcieliśmy być jak Sodom.
Obecnie wiemy, kim jesteśmy i mamy trochę
inne spojrzenie na te rzeczy.
Czy czasem tytuł "For Dread Shall Reign"
nie brzmi jak coś wziętego z "Evil Dead"?
Nie, nie ma w tym "Evil Dead". Jest to tylko
tytuł, który pasuje do poprzednich albumów.
Z pewnością ma ten klimat filmów grozy, jednak
to jest to, czego szukamy, wybierając tytuły
i tak dalej.
74
DEATHSTORM
Jak duży wpływ ma horror, jako gatunek, na
waszą muzykę?
Jest dla mnie bardzo istotny ze względu na to,
że jest jedną z moich głównych pasji. Lubię
horror, tak jak lubię heavy metal, tak więc w
moim świecie oba zawsze idą w parze. Jednak
w poprzednich nagraniach było więcej bezpośrednich
odniesień, gdzie "For Dread
Shall Reign", jest bardziej realistyczny, jeśli
chodzi o tematykę tekstów. Wciąż używam
mocno nacechowanego grozą języka i zawsze
będę to robił.
Co jeszcze was inspirowało lirycznie?
Rzeczywistość, chore i pokręcony umysły ludzkie,
hipokryzja, seryjni mordercy, kulty, a
także poezja romantyczna oraz gotyckie powieści.
Które utwory z "For Dread Shall Resign"
wybierzecie na swoje kolejne koncerty?
Na występach w ostatnich roku graliśmy już
utwory takie jak "Funeral Depths", "Unforgotten
Wounds" oraz "Ripping And Tearing",
więc jak sądzę, będą również na przyszłych.
Obecnie uczymy się dwóch setów, w których
jeden w całości zabiera najnowszy album, zaś
drugi składa się z naszych najlepszych utworów.
Będziemy próbować połączyć najlepsze
rozwiązania z obu podejść na przyszłe występy.
Z pewnością bardzo ekscytujemy się
możliwością zagrania nowych kawałków, pomimo
tego, że wciąż sprawia to nam kłopot.
Foto: Deathstorm
Co zainspirowało grafikę na "For Dread
Shall Reign"?
Myślę, że główna inspiracja na okładkę przyszła
od "Eternal Nightmare" Vio-Lence.
Oba covery nie mają nic wspólnego ze sobą,
poza tymi szkaradnymi zębami i w sumie od
tego się zaczęło. Jednakże od początku wiedzieliśmy,
że chcieliśmy ją utrzymać w barwach
zieleni. Określiliśmy główny kolor na
"Reaping What Is Left" jako zieleń, jednak
muzyka sama w sobie nie była taka zielona.
Ale zawsze jest ten kolor, który towarzyszy
muzyce od jej pierwszych kroków.
Czy polecisz nam zespoły, które grają
podobną muzykę do waszej?
Nowe zespoły? Myślę, że Schizophrenia jest
świetnym zespołem. Mają naprawdę brutalne
riffy i prawdopodobnie jest to mój nowy ulubiony
thrashowy zespół. "Voices" jest ciągle
w moim odtwarzaczu. W dzisiejszych czasach
niewiele jest prawdziwego thrashu, ponieważ
wszystko jest zwykle black/speed/thrash. Wypatruję
tego, co przyniesie przyszłość i czekam
na drugi album Hexecutora. Są bardziej
black/thrashowi, ale wciąż brutalni i okrutni,
czego zdecydowanie potrzebuję, jeśli chodzi o
thrash.
Jeśli miałbyś opisać rok 2020 jednym słowem,
to jakie ono by było?
Samospełnienie.
Dziękuje za wywiad! Powodzenia!
Dziękuje, dbajcie o siebie i kontynuujcie
dobrą robotę!
Jacek Woźniak
Powrót po długim czasie
Pessimist jest całkiem znaną ka-pelą,
a ich "Call to War" oraz "Death from
Above" były ciepło przyjęte przez fanów
thrash metalu. Jednak po roku
2013 mieli przerwę, jeśli chodzi o wydawanie
i tworzenie muzyki. Przerwę zarzucili
stosunkowo niedawno, wraz z najnowszym
krążkiem "Holdout". O samej płycie,
o inspiracjach oraz o tym, dlaczego
tak długo musieliśmy czekać na nowe wydawnictwo
opowie nam gitarzysta zespołu
Eric Tobian. Poza tym zrelacjonuje pracę nad albumem, tematykę utworów i
zdradzi plany zespołu.
HMP: Cześć! Z tego, co mi wiadomo, to
ostatni raz gościliście na łamach Heavy
Metal Pages w 2013 roku. Co się zmieniło
od tamtego czasu?
Eric Tobian: Cześć Jacek! Dziękuje, że kolejny
raz możemy być na waszych łamach! Z
tej strony Eric, od 2012 roku jestem gitarzystą
w Pessimist. Wydanie "Death from
Above" w 2013r. było dla nas świetnym
okresem. Niestety od tamtego momentu mieliśmy
wiele zmian w składzie zespołu. Nasz
wokalista TZ (Michael "TZ" Schweitzer -
przyp.red.) oraz ja jesteśmy ostatnimi pozostałymi
członkami zespołu ze składu z
"Death from Above". Jednak wszystko inne
pozostało takie same. Bezwzględny thrash
metal tak jak zawsze.
Czemu tak długo trwała przerwa pomiędzy
poprzednim albumem a "Holdout"?
Jak wspomniałem, musieliśmy stworzyć nowy
skład. Chcieliśmy grać koncerty tak szybko,
jak było to tylko możliwe, tak więc nie od
razu wzięliśmy się za pisanie. Po wielu zmianach
w zespole, w końcu uznaliśmy, że nie
możemy dalej przekładać wydania naszego
trzeciego albumu i zaczęliśmy pisać na niego
materiał w roku 2018.
Jak wyglądały prace nad waszym najnowszym
albumem?
Zwykle zbieramy się razem w salce prób i zaczynamy
grać. Każdy z członków zespołu
zwykle przynosi jakieś pomysły i sprawdzamy,
który z nich działa, a który nie. Ze
względu na to, że thrash metal jest bardzo
energicznym rodzajem muzyki, istotne jest
pisanie utworów w salce prób. Z drugiej strony,
chcemy, żeby utwory były interesujące i
nie za proste, dlatego przygotowujemy bardziej
melodyczne lub progresywne motywy w
domu.
Jakbyś opisał muzykę, która znalazła się na
waszym najnowszym albumie?
Powiedziałbym, że jest to miks naszych
dwóch poprzednich albumów. Agresywny i
bardzo szybki, staroszkolny thrash metal ze
stosunkowo dużą ilością melodii i motywów
utrzymanych w nowym stylu. To, co różni
ten album od poprzedników jest zwiększone
użycie groove oraz bardziej progresywne podejście
do części kompozycji czy struktur
utworów.
Powiedziałbym, że to perkusja sprawia, że
wasza muzyka jest wyjątkowa. Zgodzisz
się?
Dobrze wiedzieć, nasz perkusista Jan będzie
zadowolony (śmiech!). Jeśli o nią chodzi,
wiele się dzieje na tym albumie. Po pierwsze,
nasz pierwszy perkusista Zufi miał wkład w
tworzenie pierwszych kompozycji na "Holdout"
("The King of Slaughter", "Death
Awaits", "Landsknecht"). Po drugie, nasz inżynier
dźwięku Christoph Brandes (z Iguana
Studios) również jest perkusistą, tak więc
ma doskonałe podejście do nagrywania i
aranżacji perkusji. Ostatnia, choć nie mniej
ważna kwestia to to, że Jan ma naprawdę
ostry i techniczny styl. Tak więc trzech perkusistów
pracowało nad tym albumem. Jeśli
chodzi o moje zdanie, to połączenie wszystkich
instrumentów czyni go wyjątkowym. Te
szalone sekcje perkusyjne, nawały riffów,
zróżnicowane solówki, detale w sekcji basowej
i charakterystyczne wokal - to wszystko
sprawia, że ten album dla mnie jest wyjątkowy.
Czym się różni wasz najnowszy album,
"Holdout" w porównaniu do waszych poprzednich
albumów długogrających, "Call
to War" oraz "Death from Above"?
Podczas pracy nad tym albumem prawie
wszyscy muzycy byli zaangażowani w tworzenie
nowego materiału. Została poświęcona
większa ilość czasu na skomponowanie
utworów. Tak jak powiedziałem wcześniej,
użyliśmy także bardziej progresywnego podejścia
do naszej muzyki (np. "Holdout" czy
"7:28"). Największą zmianą jest to, że nasz
główny twórca tekstów, Ritchie opuścił zespół
w roku 2015. Tak więc na początku nie
mieliśmy pojęcia, jak pisać teksty do utworów.
Po tym, jak próbowaliśmy paru innych
rzeczy, wróciliśmy do starej formuły, która
zadziałała doskonale.
Powiedziałbyś, że "Holdout" miejscami jest
inspirowany kapelami takimi jak Flotsam
and Jetsam, Slayer oraz niemiecki Necronomicon?
Tak, z pewnością w naszej muzyce jest trochę
Slayera! Oczywiście jesteśmy fanami wszystkich
wymienionych zespołów, jednak nie było
tutaj żadnych bezpośrednich sugestii, poza
tymi od staroszkolnego Slayera, oczywiście.
Jeśli chodzi o mnie, to moją główną inspiracją
jest prawdopodobnie Sepultura oraz
Dew-Scented. Z tego, co mi się wydaje, to
Murphy bierze dużo inspiracji od Testament
oraz Exodus. Jednak staramy się nie
kopiować żadnego z naszych idoli, jednak
czasami z całą pewnością zdarzają się pewne
Foto: Pessimist
76
PESSIMIST
po-dobieństwa (śmiech).
Kto był najbardziej rozpoznawalnym
Landsknecht'em?
Spytałem się o to naszego wokalistę TZ (który
jest ekspertem historycznym w naszym
zespole), a on opowiedział mi o Georgu von
Frundbergu. Nazywa się go "Ojcem Landsknechtów"
i jest dobrze znany z wielu nowych
sposobów prowadzenia wojny (na przykład
"Gewalthaufen", to formacja, w której
pikinierzy odpowiednio wystawiają piki w
rzędach tak, by skontrować nadciągającego
przeciwnika - przyp. red.). Uświadomił sobie,
że czas kawalerii się skończył i teraz to piechota
miała grać pierwsze skrzypce. Wypowiedział
słynne słowa: "Im większe niebezpieczeństwo,
tym więcej honoru". W Niemczech jest
wiele jego popiersi i pomników, więc jest on
naprawdę znaną postacią historyczną.
Co zainspirowało "Mountain of Death"?
Jest to utwór o Harmannswillerkopf. Jest to
góra w Vosges, znajdująca się blisko naszego
miejsca zamieszkania. Była ona strategicznym
miejscem w czasie pierwszej wojny
światowej, gdzie ponad 30.000 żołnierzy zginęło,
walcząc za nią, a ponad 60.000 było
rannych. Odwiedziliśmy ją w 2019 r. i zrobiliśmy
tam zdjęcia do naszego albumu.
Co oznacza "7:28"? Czy możesz powiedzieć,
do czego nawiązuje ten utwór?
O godzinie 7:28 porankiem, pierwszego lipca
roku 1916 zaczęła się bitwa pod Sommą,
wraz z jedną z największych eksplozji, które
wywołał człowiek. Ona sama była tak głośna,
że ludzie w oddalonym o 450 km Londynie
ją słyszeli. Była to jedna z największych i najstraszniejszych
bitew pierwszej wojny światowej,
gdzie zabito, zraniono oraz zaginęło
razem ponad jeden milion ludzi. Był to konflikt
pomiędzy Francją, Anglią i Niemcami -
stąd refren jest w trzech językach.
Skąd zainteresowanie Japonią z czasów
drugiej wojny światowej? Co was nakierowało
do napisania takich utworów jak
"Holdout", a wcześniej "Massacre of Nanking
(z Call to War)"?
Temat wojny jest tak fascynujący, jak i straszny.
Sądzimy, że dobrze on pasuje do naszej
szybkiej i agresywnej muzyki. Jednak przede
wszystkim dla nas, ważne jest pokazanie wojny
z neutralnej i historycznej perspektywy.
Wiele zdarzeń z drugiej wojny światowej jest
szeroko znanych, tak więc chcieliśmy przedstawić
te wydarzenia, które zwykle są zapominane
w zachodniej kulturze. Stąd też utwory
takie jak "Holdout" czy "The Massacre of
Nanking". Chcemy pokazać te części wojny,
o których czasami zapominamy.
Czy nie uważasz, że temat drugiej wojny
chińsko-japońskiej (1937 - 1945) jest ogółem
rzadziej wspominany w dyskusjach o drugiej
wojnie? Czy można powiedzieć, że ona
rozpoczęła drugą wojnę?
Jest to bardzo trudne pytanie, bo my jesteśmy
tutaj tylko amatorami. Powiedziałbym,
że wojna chińsko-japońska nie jest początkiem
drugiej wojny światowej. Raczej dużym
konfliktem, który do niej prowadził, jednak
nie jestem w stanie definitywnie na to
odpowiedzieć.
Foto: Pessimist
Co zainspirowało okładkę na "Holdout"?
Chcieliśmy odwzorować to, co czuł japoński
żołnierz, żyjący przez lata w dżungli, samotny,
zmuszony przetrwać i walczyć dla swojego
kraju dzień po dniu. To podsumowuje
tekst naszego tytułowego utworu.
Czy jesteś zadowolony z grafik i teledysków,
które zostały stworzone na potrzeby
najnowszego albumu? Opiszesz przebieg
współpracy z artystami za nie odpowiedzialnymi?
Byliśmy zadowoleni, kiedy zobaczyliśmy wyniki!
Jednak nie ma tu zbyt wiele rzeczy do
omówienia, jeśli chodzi o przebieg współpracy,
ponieważ daliśmy tym artystom wiele
swobody (śmiech). Mieliśmy trochę pomysłów,
spisaliśmy małą listę i wysłaliśmy je do
grafika oraz edytora wideo. Kiedy otrzymaliśmy
rezultaty, nic nie
zmienialiśmy, byliśmy
tak bardzo zadowoleni
z wyniku ich pracy.
Naprawdę podoba mi
się to, że "Holdout"
kontynuuje styl okładki
poprzedniego albumu,
co jest zasługą naszego
grafika. I uwielbiam
oglądać nasz lyric
video, cieszy mnie,
jak profesjonalnie on
wygląda.
Co sądzisz o MDD
Records? Czy nie robili
wam problemu po
tak długim czasie?
Jesteśmy wdzięczni
MDD Records za
cierpliwość. Przekładaliśmy
produkcję albumu
wielokrotnie i mieliśmy
tyle zmian personalnych
w kapeli, że
baliśmy się o to, że
MDD Records może
zawieść z nami współpracę.
Jednak dali nam
czas, którego potrzebowaliśmy
i jesteśmy z
tego powodu bardzo,
Foto: Pessimist
bardzo zadowoleni.
Na co czekacie w 2021 roku?
Na powrót na scenę! Tak szybko, jak to tylko
możliwe! Odwołaliśmy wszystkie nasze koncerty
ze względu na globalną epidemię i nie
możemy się doczekać, by zaprezentować nowe
utwory naszej widowni. Jest to naprawdę
dziwny czas na wydanie albumu, jednak zamierzamy
świętować jego wydanie jeszcze
mocniej, jak tylko będziemy mogli.
Dziękuje za wywiad. Powodzenia!
Dziękuje Jacek za ten interesujący i długi
wywiad! Mam nadzieję, że trzymacie się dobrze,
udanego dnia!
Jacek Woźniak
PESSIMIST 77
Codziennie grill, piwo i metal
Ech, gdzie te fajne czasy, o których wspominają chłopaki z Nuclear Warfare.
W chwili, gdy to piszę za oknem szaro, deszczowo, nastrój też nie ten. Ponadto koronawirus
ciągle szaleje, a gadające głowy z telewizji kreślą wizje, które sugerują, że
przyszłoroczna wiosna i lato mogą przypominać to, co było w tym roku. O swobodnych
wypadach na koncerty, a nawet spotkaniach w gronie znajomych można na dłuższy
czas chyba zapomnieć. Na szczęście w takich można sobie puścić nowy album wesołych
thrasherów z Nuclear Warfare. Album o wesolutkim tytule "Lobotomy". Florian
Bernhard opowiedział nam o kulisach jej powstania oraz o tym, że Brazylijczycy to nie
jacyś dziwacy załatwiający swe potrzeby fizjologiczne z balkonu.
HMP: Witam, właśnie ukazał się Wasz
szósty album zatytułowany "Lobotomy".
Nagraliście go w Brazylii. Dlaczego właśnie
tam?
Florian Bernhard: Witam, poprzednią płytę,
"Empowered by Hate", nagraliśmy także
w Brazylii. Dzięki naszemu perkusiście Alexandre
Brito mamy tam dobre kontakty.
Producent Friggi jest starym przyjacielem zespołu,
zagrał z nami w 2016 roku podczas
naszej trasy koncertowej po Brazylii. Znamy
go więc dobrze i lubimy jego pracę. Jest naprawdę
świetnym producentem, zawsze pracuje
bardzo skupiony i skoncentrowany, ale
Czy w zachowaniu Brazylijczyków było
coś, co Cię szczególnie zszokowało?
Różnice kulturowe nie są tak duże, jak myślałem
na początku. Przed pierwszym lotem
do Brazylii w 2014 roku byłem bardzo podekscytowany.
Bałem się, że zrobię coś źle.
Bałem się, że są tam jakieś dziwne tradycje,
na przykład kupa do zlewu albo siusiu z balkonu
(śmiech). Po kilku dniach było zupełnie
jasne, że są tymi samymi szalonymi metalami,
co tutaj. No, może odrobinę bardziej
szalonymi.
Uważasz, że lobotomia jest zabiegiem na
tyle interesującym zabiegiem, że warto o
nim napisać kawałek, a potem jego tytułem
zatytułować płytę?
sease" opowiada o żołnierzu z I Wojny Światowej
i jego powojennym urazie. "Gladiator"
jest o gladiatorze inspirowanym telewizyjnym
serialem "Spartakus". "Fuckface" jest o
tym, że jako metalowiec nadal nie jesteś w
stu procentach akceptowany przez społeczeństwo.
"Betrayers From Hell" dotyczy
ewangelicznej sekty w Brazylii. "The Blood
Lord Will Returne" to opowieść o naszej maskotce,
która znajduje się na każdej naszej
okładce. "They Live" jest zainspirowany filmem
Johna Carpentera o tym samym
tytule. "Death by Zucchini" opowiada o prawdziwej
historii, która przydarzyła się ogrodnikowi-hobbyście.
"Ages of Blood" dzieje się
po wojnie. Myśleliśmy, że teraz ludzkość wykorzysta
swoje doświadczenia, aby iść naprzód.
Ale widzimy, że wciąż skupia się na
walce o władzę.
daje też mocne wsparcie i pomaga nam w trakcie
sesji.
No właśnie, Wasz perkusista mieszka tam
na stałe. Czy odległość między Niemcami
i Brazylią nie jest dla Was problemem?
Normalnie nie, ponieważ Alex pracuje obecnie
ze swoją agencją koncertową "On Fire"
tutaj w Europie. Ale w tej chwili wszystko
jest trudne, bo trwa pandemia. Listl i ja tęsknimy
za naszym bratem.
Foto: Nuclear Warfare
Tak, czytałem o Walterze Freemanie i jest
to dla mnie naprawdę interesujący temat.
Więc napisałem o tym kawałek. Podczas
prac nad albumem zdecydowaliśmy się nazwać
go "Lobotomy". Tym razem pracowaliśmy
nad nim wolniej, ponieważ mieliśmy
wiele różnych pomysłów. Każda napisana
kompozycja została na nim. Na "Empowered
by Hate" mieliśmy nadrzędny motyw,
gdzie pojawiał się od czasu do czasu...
Czyli tematyka albumu jest zróżnicowana?
Owszem, na "Lobotomy" mamy wiele różnych
tematów. "Just Lobotomy" dotyczy eksperymentów
medycznych. "Bomb Shell Di-
Kawałek "The Blood Lord Will Return" ma
bardzo ciekawe intro. Skomponowaliście je
podczas pisania, czy dodaliście je potem.
Listl przyniósł ten utwór na próbę, następnie
razem pracowaliśmy nad szczegółami. Tekst,
który napisałem do niego powstał później.
W "Fuckface" pojawia się mniej agresywny
wokal. Brzmi on raczej jak punk albo bardzo
wczesna forma thrashu. Solówka za to w
ogóle thrashu nie przypomina.
Większość utworów, które napisaliśmy powstały
w maju zeszłego roku. Wynajęliśmy od
znajomego mały dom na łonie natury. Codziennie
grill, piwo i metal. Listl zaczynał
grać riffy, a potem pracowaliśmy razem nad
kawałkiem. Szukaliśmy tego uczucia speed
metalu i pozwalaliśmy naszym uczuciom
uwolnić się (śmiech!).
"Death By Zuccini" jest już zaś totalnym
odstępstwemm od reszty albumu. Ten kawałek
mógłby się spokojnie znaleźć na płycie
Sex Pistols.
To był jeden z ostatnich kawałków, który
zrobiłem, zanim polecieliśmy do Brazylii,
aby nagrać płytę. Po napisaniu tego utworu
powiedziałem Alexowi i Listlowi, że jest zupełnie
inny niż reszta. Mój pomysł był taki,
żeby zrobić z niego utwór bonusowy. Ale po
tym, jak Listl i Alex usłyszeli go, oszaleli i
zażądali aby był na albumie.
W kawałku "Age Of Blood" pojawia się
wers "welcome to the new age/ welcome to
the age of blood". To opis naszej rzeczywistości?
Już wspominałem o tym. "Ages of Blood" dzieje
się po wojnie. Myśleliśmy, że teraz lu-
78
NUCLEAR WARFARE
dzkość wykorzysta swoje doświadczenia, aby
iść naprzód. Ale widzimy, że wciąż skupia się
na walce o władzę. Po wstępnym optymizmie
nastąpiło rozczarowanie.
Twierdzicie, że nowy album w porównaniu
z "Empowered by Hate" ma znacznie cięższe
gitary. Skąd pomysł na ten zabieg?
To pojawiło się podczas pisania muzyki.
Tym razem zostawiliśmy trochę na boku
hardcore-punk, aby mieć więcej heavy metalowej
gitary. Niemniej myślę, że ten punkowy
wpływ wciąż mamy, choć z większą ilością
heavy metalu.
Zmieniliście też styl okładki albumu z kreskówkowych
na bardziej złowieszcze grafiki.
Podoba nam się praca Edu Nascimentto.
Nie chcieliśmy zbytnio ingerować w jego styl,
więc miał wolną rękę. Wyjaśniliśmy mu tylko
temat utworu "Lobotomy".
Obecnie gracie jako trio, jednak w przeszłości
mieliście w składzie drugiego gitarzystę.
Wasi starsi koledzy z Sodom czy
Destruction przez długi czas grail w trójkę,
jednak ostatnio dorzucili drugą gitare. Cz
Wy również bierzecie czasem pod uwagę
przemianę w kwartet?
Zespół ma swoją strukturę. Powodem, dla
którego zdecydowaliśmy się grać jako trio,
było to, że wewnątrz zespołu naprawdę dzieje
się dobrze. Ale może nadejdzie dzień, gdy
znajdziemy kogoś, kto jest metalowym maniakiem
jak my i przy okazji będzie potrafił
grać na gitarze (śmiech). Wtedy znowu zagramy
na dwie gitary.
Foto: Nuclear Warfare
Jak już poruszyliśmy ten temat, to przez
Wasz zespół przewinęło się wielu muzyków.
Jakie były powody tej rotacji?
Powodów było wiele. Odmienne wyobrażenie
o muzyce, zmiana stylu życia, problemy
osobiste, brak zainteresowania muzyką lub
tworzeniem muzyki. Potrzeba większej ilości
czasu dla rodziny lub w ogóle zakładasz rodzinę.
Wasza przygoda z muzyką zaczęła się w
roku 2001. To czas kiedy thrash metal był w
odwrocie (nie mówię tu oczywiście o starych
kultowych bandach). Czy uważacie, że było
Wam trudniej niż dzisiejszym młodym
grupom.
Myślę, że zawsze trudno jest założyć zespół,
znaleźć garstkę ludzi, którzy mają ten sam
cel oraz ten sam pomysł na muzykę. Aby
razem iść tą samą drogą. Oprócz zabawy jest
dużo pracy, więc nigdy nie jest łatwo założyć
zespół. Poza tym kiedy dana muzyka jest popularna,
wtedy jest dużo podobnych zespołów
i musisz się bronić. Myślę, że przy thrash
metalu, to po prostu wybór ciężkiej drogi.
Jakie są Wasze najbliższe plany?
W tej chwili nic z naszych planów nie jest na
sto procent pewne. Musimy poczekać, aż
pandemia się skończy. Mamy nadzieję, że
będzie to niedługo, bo chcemy wrócić na scenę
i zagrać nasz nowy materiał na żywo.
Dzięki wielkie za wywiad.
Dziękuję za rozmowę. Wszyscy maniacy
trzymajcie się zdrowo! Keep on thrashing!
Bartek Kuczak
Metalowe korzenie
Londyn wczesną jesienią jest bardzo urokliwym miejscem. Tętniąca życiem
miejska aglomeracja, zwykle skąpana w ulewnym deszczu, ma swój niepowtarzalny,
tajemniczy klimat. Jako fan Iron Maiden, uwielbiam przechadzać się
ciasnymi uliczkami w Strattford, które niekiedy wydają się być żywcem wyjęte z
pierwszych okładek zespołu. Traf chciał, że prawie dwa lata temu, udałem się w
Londynie do legendarnego pubu Cart & Horses, czyli miejsca gdzie Steve Harris i
spółka zagrali swój debiutancki koncert. Tam właśnie spotkałem się po raz pierwszy
z muzykami formacji Airforce - Chopem Pitmanem i Tony Hattonem, którzy
prócz tego, że kultywują tradycję prawdziwego, brytyjskiego metalu, są też wielkimi
fanami Maiden. W roku 2020 nie jest mi dane przechadzać się londyńskimi
uliczkami ani spijać chłodnego Troopera w Cart & Horses - pandemia wywróciła
cały świat do góry kołami i pokrzyżowała wiele planów. Na szczęście mamy internet
i on na chwilę obecną musi nam wystarczyć. Zwłaszcza, że Airforce to zespół
bardzo aktywny, czego dowodem niech będzie ich najnowszy krążek, zatytułowany
"Strike Hard". Z tej więc okazji postanowiłem porozmawiać z Tonym,
Chopem ale też Dougiem, czyli perkusistą formacji, którego większość może kojarzyć
z pierwszego wydawnictwa Iron Maiden, "The Soundhouse Tapes". Panowie
dość wyczerpująco omówili mi kulisy powstawania nowej płyty, ale też opowiedzieli
kilka historii z dawnych czasów.
HMP: Cześć Panowie! Trochę słabo, że
tym razem nie możemy spotkać się na
jakimś piwie w Londynie, ale mam nadzieję,
że niebawem wszystko wróci do normy!
Tak czy inaczej, gratuluję Wam wydania
tak świetnego albumu jak "Strike Hard"!
Tony Hatton: Dzięki, staraliśmy się zrobić
wszystko najlepiej jak mogliśmy. Pracowaliśmy
bardzo ciężko żeby wszystko brzmiało
jak brzmi. Wiesz, wielu ludzi czasem pyta
jak my to robimy, że wszystko brzmi tak old
schoolowo. A dla nas to po prostu coś naturalnego,
ten sound nie jest wyprodukowany,
to po prostu nasze metalowe korzenie od dawien
dawna.
Nawet jeśli Wasze dokonania brzmią klasycznie
po Brytyjsku, to i tak da się wychwycić
kilka mniej oczywistych wpływów.
Wiem że Chop jest wielkim fanem Accept
no i, co tu dużo mówić, trochę klimatów a'la
Wolf Hoffmann w gitarowych partiach
słychać...
Chop Pitman: Faktycznie, Accept i Wolf
Hoffman jako gitarzysta to dla mnie spore
źródło inspiracji. Lubię też Adriana Smitha,
Foto: Airforce
Tony Iommiego, Michaela Schenkera czy
KK Downinga. Nie jestem pewien czy dobrze
pojąłem nauki ze Szkoły Brzdąkania
Wolfa Hoffmana, ale jeśli mówisz, że moje
partie brzmią trochę jak te robione przez
Wolfa, cóż, to dla mnie zaszczyt. Ja generalnie
lubię melodię w solówkach i staram się je
tak układać, żeby każdy mógł sobie te solówki
nucić, tak jak linie wokalną. Wydaje mi
się, że to już nieodłączny element brzmienia
Airforce.
Wasza nowa krew, czyli wokalista Flavio
Lino dał z siebie wiele na nowym albumie.
Jak bardzo Lino był zaangażowany w proces
twórczy?
Tony Hatton: W zasadzie każdy miał swój
wkład w powstawanie tego materiału i nie
inaczej było z Lino. Airforce to w pełni demokratyczny
band jeśli chodzi o tworzenie
materiału. Nawet jeśli główna idea pochodzi
od kogoś konkretnego, końcowy produkt jest
zawsze wynikiem demokratycznej pracy i
nigdy nie byłby tak dobry jakościowo gdyby
był wynikiem pracy jednej osoby. Lino miał
duży wpływ w aranżacje oraz tworzenie własnych
linii wokalnych. Zwykle było tak, że
jeśli stworzyliśmy jakiś numer tutaj w Anglii,
od razu wysyłaliśmy go do Lino, który mógł
popracować nad nim w Portugalii i dodać
swoje sugestie i pomysły.
"Strike Hard" to kompozyt nowych numerów
z kilkoma starszymi. Powiedzcie, dlaczego
zdecydowaliście się nagrać również
takie numery jak "Fight" czy "Finest Hour"
które już wcześniej pojawiały się na Waszych
wydawnictwach?
Tony Hatton: Głównym powodem dla którego
nagraliśmy te kawałki jeszcze raz, było
to, że chcieliśmy pokazać fanom jak wiele
wniósł do nich Lino. Te kawałki były poprzednio
nagrane tylko w ramach EP-ek
"Black Box Recordings" i nigdy nie znalazły
się na pełnym albumie.
Skoro jesteśmy już przy starszych rzeczach…
Na "Strike Hard" mamy również
nową wersję "Band of Brothers", która oryginalnie
zaśpiewana była przez pierwszego
wokalistę Iron Maiden, Paula Daya i wydana
jedynie na singlu...
Tony Hatton: No tak, "Band of Brothers"
wydaliśmy tylko na limitowanym do 150
kopii singlu CD który miał być specjalnym
wydawnictwem z okazji Cart Day w styczniu
2019. Jako, że chcieliśmy zachować wyjątkowość
tego singla, nie chcieliśmy powielać
ścieżek na nowej płycie, więc nagraliśmy ten
numer od nowa, tym razem już z kapitalną
interpretacją wokalną Lino. Cart Day to impreza,
która miała miejsce w legendarnym
Cart & Horses (to ten pub w którym Iron
Maiden zagrało pierwszy raz w swojej karierze
na żywo - przyp. red.). Impreza została
zorganizowana przez Steve'a "Loopy" Newhouse'a
(pierwszy techniczny Iron Maiden -
przyp. red.), z okazji przylotu do Anglii
Paula Daya. Paul przyleciał do Anglii na
zaproszenie Steve'a Harrisa - spotkali się
wtedy prawie wszyscy członkowie pierwszego
składu zespołu (prócz Rona Matthewsa, perkusisty
- przyp. red.). Jako, że wszyscy jesteśmy
jedną wielką rodziną, skorzystaliśmy z
tego faktu i namówiliśmy Paula do nagrania
80 AIRFORCE
gościnnych wokali - wszystko w studiu Steve'a
Harrisa, Barnyard w Essex. "Band of
Brothers" jako singel jest już niedostępny,
więc ci co go posiadają, mają naprawdę dość
rzadki, kolekcjonerski rarytas!
Z Paulem mieliście okazję również zagrać
live podczas wspomnianego Cart Day - jak
wspominacie tę przygodę?
Tony Hatton: O tak, to był świetny event!
Cały dzień wypełniały występy przeróżnych
zespołów, a byli członkowie Maiden zagrali
krótkie, specjalne sety. To był wielki zaszczyt
zagrać razem z Paulem Mario Dayem na
żywo i wykonać kilka numerów! Graliśmy
min. "Breaking the Law" Judas Priest oraz
wspomniane "Band of Brothers". Kapitalny
czas.
Myślisz, że jest szansa w przyszłości powtórzyć
tą współpracę?
Tony Hatton: To nie łatwe, bo Paul mieszka
na codzień w Australii, ale, cóż, nigdy nie
mów nigdy. Może uda się to zrobić właśnie w
Australii? Chętnie tam zajrzymy! Logistycznie
to nie łatwe, ale lubimy wyzwania. Na
razie wirus krzyżuje jakiekolwiek nasze ruchy,
więc to wszystko na razie jest w sferze
luźnych pomysłów. Sam Cart Day był raczej
jednorazową imprezą i cóż, pozostanie wielkim
przeżyciem dla wszystkich którzy tam
byli. Wiesz, że na tę imprezę przyjechali fani
z całego świata? Niesamowite!
Jeszcze zanim pandemia wybuchła, Doug
został zaprezentowany jako członek nowego
składu, Ides of March. W skład formacji
wchodzili inni ex-członkowie Iron Maiden -
gitarzyści Terry Wapram i Terry Rance
oraz wokalista Paul Di'Anno. Wiem, że
covid-19 pokrzyżował Wam plany, ale
Doug, myślisz że jest szansa na reaktywację
tego projektu?
Doug Sampson: Tak, projekt Ides of
March został przesunięty na rok 2021. Bardzo
nam zależy żeby to zrobić, wiesz, ja i
Paul Di Anno po tylu latach znów pracujemy
razem - to wspaniałe! Mam nadzieję, że
do lata 2021 wirus będzie już opanowany.
Mieliście w ogóle okazję zagrać razem jakąś
próbę?
Doug Sampson: Niestety, wirus nas ubiegł.
Nie udało nam się spotkać póki co na żadną
próbę, ale każdy z nas pracował nad kawałkami
z setlisty indywidualnie.
Z Paulem mieliście jednak okazję popracować
w ramach "Strike Hard"...
Tony Hatton: No tak, Paul to nasz kumpel,
więc chętnie przystał na propozycję ponownego
zaśpiewania z nami. Chop zna się z
Paulem od dawna, chyba nawet zanim Paul
wstąpił do Maiden. Doug zawsze trzymał
się z Paulem blisko kiedy grali razem w Ironach.
Ja poznałem Paula najpóźniej, bo dopiero
w 2017r., kiedy Paul nagrywał swoje
wokale do kawałka "Sniper" z EP "Black Box
Recordings vol 2". To znaczy, znałem Paula
wcześniej, bo przecież kumplował się z Chopem,
ale dopiero podczas nagrań miałem
okazję z nim pogadać i faktycznie poznać gościa
bliżej.
Panowie, możecie wytłumaczyć mi jedną
rzecz? Jak to się stało, że Airforce, choć istnieje
od 1986 roku, dopiero w 2020 roku
wydało swój pierwszy długogrający album?
Tony Hatton: Wiesz, w latach 80-tych Airforce
nie istniało długo - raptem niecałe cztery
lata, bo zaczęliśmy gdzieś w środku 1986
roku a rozpadliśmy się na początku 1990.
Nagraliśmy jakieś kawałki, ale nie daliśmy rady
znaleźć wydawcy. Byliśmy wtedy młodzi i
dość naiwni i nie wszystko układało się po
naszej myśli. Dopiero kiedy ponownie się zeszliśmy,
wydaliśmy te wczesne nagrania na
CD "Judgement Day". Płyta ukazała się nakładem
Watch Out Records, małej, niezależnej
wytwórni. Teraz, licząc od 2016 roku
wychodzi na to, że istniejemy już dłużej niż
za pierwszym razem, więc postanowiliśmy
pójść za ciosem i oto nagraliśmy płytę i znaleźliśmy
sensownego wydawcę którym jest
Pitch Black Records.
Przez Airforce przewinęło się już wielu wokalistów.
Teraz Waszym głosem jest wspomniany
już Flavio Lino. Myślisz, że facet
zagrzeje miejsce w Airforce na trochę dłużej?
Tony Hatton: Dopóki będzie mi stawiał
piwo, jego posada jest niezagrożona!
(śmiech) A tak serio, mam nadzieję, że Lino
będzie miał długą i wspaniałą karierę w Airforce.
Pasuje świetnie i wszyscy razem świetnie
się czujemy w swoim gronie - Lino to nie
tylko świetny gość, ale też bardzo dobry muzyk.
Jesteśmy trochę jak na wczasach, gdzie
musisz czuć się dobrze żeby czerpać z tego
radość.
"Strike Hard" brzmi świetnie nie tylko dzięki
Wam. Produkcja zajął się Pete Franklin,
na co dzień członek zespołu Chariot. Dlaczego
akurat jego wybraliście jako producenta
Waszej najnowszej płyty?
Tony Hatton: No tak, Pete wykonał świetną
robotę, no i wywodzi się z podobnych kręgów
co i Airforce. Inspirujemy się w zasadzie
tym samym. Znam Pete'a od ponad czterdziestu
lat. Pierwszy raz poznałem go, kiedy
moja siostra przedstawiła mi go jako swojego
nowego chłopaka w 1979 roku (śmiech). Byli
ze sobą przez kilka lat, więc w sumie to Pete
jest jak rodzina, przyszywany brat, ale oczywiście
to też kapitalny muzyk, gitarzysta,
wokalista, ale też perkusista. Więc mieć kogoś
takiego za inżyniera dźwięku i producenta,
to wielka sprawa!
Z tego co wiem, podczas Waszej pierwszej
wizyty w Polsce, w Marcu 2019 roku, zarejestrowaliście
swój pełny show, który zagraliście
w Polskim Radiu Lublin. Macie
jakiś plan w związku z tym materiałem?
Możemy liczyć że powstanie z tego coś na
kształt "live" albumu?
Tony Hatton: Tak! Mamy plan zrobić z tego
koncertówkę jako swego rodzaju "follow up"
dla "Strike Hard". Generalnie to materiał z
radia jest gotowy i liczymy na to, że uda się
go wypuścić w okolicach maja lub czerwca
2021r. W zasadzie została nam do ogarnięcia
jedynie kwestia okładki i decyzja co do tytułu
albumu. Wszystko oczywiście zostało
opóźnione przez tą cholerną epidemię, na
przykład "Strike Hard" miał wyjść w okolicy
maja 2020, a tymczasem ukazał się on we
wrześniu.
Tak swoją drogą, jak wspominacie swoją
pierwszą wizytę w Polsce?
Tony Hatton: Kapitalna wycieczka! Każda
minuta naszego pobytu w Lublinie jest warta
zapamiętania. Lublin to piękne miasto pełne
kapitalnych ludzi, zyskaliśmy wielu przyjaciół
podczas tej wizyty. Dużo się wtedy działo,
ale jednym z takich ciekawych wydarzeń
był fakt, że po naszym koncercie w piątek, w
sobotę mieliśmy okazję wpaść do klubu
Graffiti na koncert zespołu Kat z Romanem
Kostrzewskim. To był dla nas duży
zaszczyt być gośćmi Romka i wypić po koncercie
wspólnie kilka piw. A w sumie nawet
nie kilka, a sporo (śmiech). Było wesoło.
Świetny moment.
Chop, jesteś również dobrym znajomym
Steve'a Harrisa i fanem Maiden. Zapewne
słyszałeś o tym, że Barry Purkis aka Thunderstick
wykopał jakiś czas temu Maidenowego
Świetego Graala, czyli oryginalną
taśmę demo z 1977 roku, gdzie zarejestrowany
został min. klawiszowiec, Tony
Moore. Miałeś okazję posłuchać tych nagrań?
Chop Pitman: Tak, słyszałem, że Barry ma
te nagrania - znam się z Barrym bardzo dobrze.
Niestety, nie miałem jeszcze okazji posłuchać
tego materiału.
Pytam, ponieważ nie wierzę, że ludzie tacy
jak Ty czy Doug nie są w posiadaniu innych
tego typu nagrań, starych bootlegów sprzed
lat 80-tych czy jakichś nagrań z prób. Lepiej
się przyznajcie!
Chop Pitman: No dobra, przyznaje się: faktycznie,
mam kilka bootlegów z koncertów.
Jeden to koncert z Music Machine z 1979r.,
gdzie na bębnach gra Doug. Mam też bardzo
starą kasetę z jakiegoś koncertu Maiden
z Cart & Horses, wydaje mi się, że może być
coś około 1977 roku.
Więc jednak! Ok, Panowie, dotarliśmy do
końca naszego wywiadu. Życzę Wam szybkiego
powrotu na scenę! Ostatnie słowo dla
Polskich fanów zostawiam Wam.
Tony Hatton: Nie możemy się już doczekać
kiedy wrócimy do Polski i znów się z Wami
spotkamy! Nasze plany zostały zweryfikowane
przez pandemię, bo mieliśmy już ustawione
koncerty w Polsce na czerwiec 2020.
Ale nie martwcie się! Na pewno do Was
przyjedziemy, bo wolimy przekładać daty niż
je po prostu odwoływać, więc już pracujemy
nad datami na 2021. Trzymajcie się mocno,
na pewno wrócimy!
Marcin Jakub
AIRFORCE 81
Artefakt "sprzed korony"
Po płytowym rozpasaniu w szeregach Professor
Black Chris Black przypomniał sobie o High
Spirits. Najnowszy album tego projektu "Hard
To Stop" to stylowy hard'n'heavy w starym
stylu, z odniesieniami do twórczości
Accept, Black Sabbath lat 80. czy Thin
Lizzy, nie stroniący też jednak od sporej
dawki melodii. Warto więc dać tej płycie
szansę na koncertowym bezrybiu.
HMP: Faktycznie trudno cię zatrzymać:
raptem jesienią 2018 roku wydałeś jednego
dnia trzy płyty Professor Black, a tu proszę,
mamy już kolejny album High Spirits -
uznałeś, że prawie cztery lata przerwy od
wydania "Motivator" to zbyt długi odstęp
czasu i najwyższa pora na coś nowego i
dłuższego niż EP-ka?
Chris Black: Tak, początkowo mieliśmy rozpocząć
kolejny cykl tras koncertowych, a do
tego oczywiście nowy album. Dopóki nie zacząłem
pracować, nie zdawałem sobie sprawy,
że większość materiału mam już w kieszeni.
Te utwory i fragmenty utworów gromadziły
się w tle stopniowo od około 2015 roku.
Gdyby więc ktoś pokusił się o sporządzenie
zestawienia dziesiątki metalowych pracoholików,
to które miejsce spodziewałbyś się w
nim zająć? (śmiech)
Miło, że tak myślisz, bo szczerze, czuję, że
nie jestem wystarczająco produktywny. Mam
wiele pomysłów, ale ich realizacja zawsze
trwa dłużej, niż się spodziewam. A tymczasem
kosz pomysłów wciąż się zapełnia. Tak
więc publiczność śledzi muzykę i albumy,
które kończę, ale ja śledzę też te, które jeszcze
nie zostały nagrane. Czasami w rezultacie
czuję, że muszę pracować więcej i szybciej.
Ale nie powinienem narzekać i staram się tego
nie robić. To moja szczera odpowiedź. Doceniam
komplement!
Z High Spirits jest chyba łatwiej o tyle, że
poruszasz się jednak w określonej stylistyce,
gdy płyty "LVPVS", "I Am The Rock" i
"Sunrise" były odmienne muzycznie, każda z
nich wymagała od ciebie innego podejścia?
Myślę, że jednak z High Spirits jest to trudniej,
ponieważ granice nie zawsze są tak
wyraźne. Mam na myśli to, że w przypadku "I
Am The Rock" jest całkiem oczywiste, co
chciałem osiągnąć. Ale w przypadku High
Spirits, takie "Since You've Been Gone" i "Now
I Know" to zupełnie inne utwory pod względem
muzycznym.
Lubisz więc wyzwania, bo bez nich nagrywanie
kolejnych płyt przypominałoby pracę
na jakiejś taśmie montażowej w fabryce, nie
byłoby w tym niczego nowego, ekscytującego?
Hmmm... tak, zawsze muszę dotrzeć do
czegoś nowego, ale nie wiem, czy to jest to samo,
co wyzwanie. Myślę, że lepszym słowem
byłoby "ryzyko". Ale może będziesz zaskoczony,
wiedząc, że znajduję też radość na "linii
montażowej". Proces pisania i nagrywania
może być bardzo powtarzalny. Wyzwanie, ryzyko,
to niezupełnie prawda odnośnie pisania
utworów, czy nawet grania koncertów.
Nagrywasz wszystko sam - to też ułatwia
pracę, bo nie musisz nikomu niczego tłumaczyć,
uczyć jego partii - masz sprecyzowaną
wizję całości i trzeba ją, tylko i aż, urzeczywistnić?
Tak, dokładnie. Nie ma dyskusji poza moją
własną głową, żadnych delikatnych ego, o
które trzeba się martwić, z wyjątkiem mojego
własnego. Ale są oczywiście wady. W normalnej
sytuacji podczas nagrywania perkusista
może nalewać drinki, gdy wokalista nagrywa
swoje harmonie wokalne. Z High Spirits moja
praca nigdy się nie kończy.
Zdarza się w tym procesie, że wprowadzasz
na gorąco jakieś zmiany, zastępujesz na
przykład solówkę jej inną wersją, bardziej
pasującą do danego utworu?
Cały czas. Tak jest ciągle, ponieważ w mojej
głowie bez przerwy trwają rozmowy, dyskusje
i toczą się debaty. W takich warunkach bardzo
łatwo jest przeprowadzić tego rodzaju
eksperymenty. Zdarza się nawet, że muszę
zmienić kilka akordów w gitarach rytmicznych
czy nawet partie perkusji. Z gitarowymi
solówkami zawsze tak jest, zazwyczaj robię
jedną późno w nocy, która brzmi idealnie,
dopóki nie wrócę następnego dnia i nie zagram
całej rzeczy ponownie.
Podczas nagrywania tej płyty sytuacja była
jednak inna o tyle, że kończyłeś sesję w połowie
marca, kiedy ogłoszono już lockdown -
było nerwowo, czy wyrobiłeś się ze wszystkim
bez problemu?
Tak, większość albumu została napisana i nagrana,
zanim jeszcze usłyszeliśmy słowo koronawirus.
Dopiero podczas procesu miksowania
wiadomości stawały się coraz gorsze i
zaczęły obowiązywać obostrzenia i inne nakazy.
Ale w kwestii artystycznej, album jest
artefaktem "sprzed korony".
"Hard To Stop" to już czwarty album High
Spirits - w takiej sytuacji trzeba już bardziej
przysiąść nad materiałem, żeby nie zacząć
powielać pewnych rozwiązań, nie powtarzać
się?
Tak, zwłaszcza w przypadku tekstów, jest to
bardzo trudne. Podobny problem mam wybierając
zestaw do grania na żywo, ponieważ
mamy dużo utworów "na żądanie" a my chcemy
spełnić życzenia każdego. Poza tym,
oprócz wspomnianych czterech albumów,
Foto: High Spirits
82
HIGH SPIRITS
mamy także cały album z demami z 2009
roku, który zawiera wiele dobrych utworów,
takich jak "Torture", "Wanted Dead" oraz mój
ulubiony "I Need To Know".
Nawet jeśli dany zespół nie czyni tego
świadomie, to jest to w sumie dość bezpieczne,
bo fani oczekują zwykle kontynuacji
stylistyki, która im się spodobała, co wiele
kapel wykorzystuje. Ty najwyraźniej nie należysz
do ich grona, wolisz eksperymentować,
czerpiąc natchnienie nie tylko z hard
rocka czy metalu, ale też melodyjnego rocka,
czego dowodem jest "Voice In The Wind"?
Tym razem był to bardzo ryzykowny kawałek
dla mnie, i myślę, że wywoła reakcję "kochaj
to lub nienawidź". Ogólnie myślę, że dla wielu
zespołów jest to problem, być może największy
ze wszystkich: jak dużo zmienić? Jak bardzo
pozostać na tej samej ścieżce? Ponieważ
nie chcesz zrazić swoich fanów wypływając na
zupełnie nieznane morza, ale jednocześnie
nie chcesz zanudzać ich wypuszczając w kółko
takie same albumy.
Czy to nie dziwne, że tak wielu muzyków z
metalowych zespołów zapomina o tym, że
to melodia jest podstawą każdej kompozycji,
a umieszczenie w niej nawet kilkunastu
świetnych riffów, licznych przejść czy aranżacyjnych
patentów wcale nie uczyni z niej
czegoś dobrego, bo wciąż będzie tylko zlepkiem
różnych pomysłów, których przeciętny
słuchacz nie będzie w stanie docenić ani
zrozumieć?
Szczerze, myślę, że to zależy od zespołu i jego
publiczności. Metal to gatunek wszechstronny,
pozwalający na melodyjną i rozpoznawalną
muzykę, ale także na bardzo dysonansową
i chaotyczną technikę. Więc nie sądzę, aby
była to dobra teoria. Muzykalność przybiera
różne formy.
"Hard To Stop" słucha się bardzo dobrze,
poszczególne utwory płynnie przechodzą
jeden w drugi tak, że nie sposób się przy nich
nudzić. Były wśród nich takie, nad którymi
musiałeś się jednak trochę pomęczyć, posiedzieć
dłużej, żeby osiągnąć zamierzony efekt?
Myślę, że "Face To Face" pod tym względem
był najtrudniejszy. Przeszedł wiele zmian.
Również druga część "We Are Everywhere"
była wyzwaniem, ponieważ tego rodzaju
"uwodzicielska" sekcja jest bardziej powszechna
podczas grania na żywo. Trudno jest stworzyć
na albumie idealnie taką samą atmosferę
gry zespołowej.
Wielu muzyków podkreśla, że samo nagranie
kolejnej płyty to pestka w porównaniu z
ułożeniem na niej utworów we właściwej
kolejności, aby stanowiły zwartą całość, pasowały
do siebie. Miewasz z tym czasem
zagwozdkę czy przeciwnie, to najmniejszy
problem?
Dla mnie to nigdy nie jest problem. Zwykle
podstawową sekwencję mam w głowie już
przed zakończeniem pisania utworów. Oczywiście
czasami zmieniam zdanie, ale dla mnie
bardzo łatwo jest wyczuć, jakie utwory będą
dwoma pierwszymi, który zamknie stronę A
czy otworzy stronę B oraz, które będą dwiema
ostatnimi. To kolejny punkt, w którym
praca w pojedynkę prawdopodobnie oszczędza
wiele konfliktów.
Czas trwania w granicach 35 minut to już
norma w przypadku płyt High Spirits -
masz takie założenie by nie komplikować
sobie życia, bo ukazują się również na płytach
winylowych?
Tak, myślę, że 35 minut to optymalny czas
dla tego stylu muzycznego oraz typu albumów,
a to prawdopodobnie ze względu na
wspomniany czas odtwarzania LP. Nasze apetyty
- w każdym razie mój - zostały przeskalowane
właśnie przez to fizyczne ograniczenie.
Foto: High Spirits
Zdajesz się też wciąż lubić kasety magnetofonowe,
stąd dostępność wydawnictw High
Spirits również na tym nośniku?
Nie. Jako dzieciak miałem dużo kaset, a jako
nastolatek dzięki nim miałem możliwość ćwiczenia
na perkusji, ale nie czuję do nich żadnej
szczególnej nostalgii. Obecnie preferowane
są zarówno płyty CD, jak i LP. Oczywiście
nie wszyscy się z tym zgadzają, niektórym
ludziom nadal podoba się format kasetowy,
więc może w ten sposób sprawdzą też
High Spirits. Dostępność jest najważniejsza.
Czy to nie dziwne, że analogowe, skazane
na zapomnienie, nośniki znowu święcą triumfy
w tych cyfrowych czasach? W dodatku
ich sprzedaż systematycznie wzrasta, można
więc tu chyba mówić już o pewnym fenomenie?
Jeśli chodzi o format winylowy, myślę, że było
już wiele dyskusji na ten temat. Nasza wytwórnia
High Roller Records prowadziła od
około 2003 roku butikowy, zorientowany na
kolekcjonerów biznes, więc kiedy winylowe
szaleństwo naprawdę się rozpoczęło, może
dziesięć lat później, byli w doskonałej sytuacji.
A kiedy to szaleństwo się skończy, oni
nadal będą temu oddani.
Sieć ma jednak również swoje atuty, szczególnie
teraz, kiedy pandemia koronawirusa
tak skomplikowała życie nam wszystkim?
Tak, ciekawie będzie zobaczyć, jakie będą wyniki
pobierania "strumieniowego" tego albumu.
Fizyczna dystrybucja kopii CD i LP albumu
poza Europą przebiega powoli. Nasze
własne kopie zespołu dotarły dopiero 6-7 tygodni
po dacie premiery. W najmniejszym
stopniu to nie wina wytwórni, tylko skutek
nagłych zmian logistycznych w zakresie usług
transportowych. Myślę, że wszystko działa
całkiem nieźle, biorąc pod uwagę ogólną sytuację,
z wyjątkiem oczywiście koncertów.
Gorzej, bo póki co nie ma mowy o koncertowej
promocji "Hard To Stop". Musieliście
odwołać ileś koncertów - część jest przełożona
na przyszły rok, ale co do reszty wciąż
tkwicie w zawieszeniu, bo trudno przewidzieć
dalszy rozwój sytuacji?
Tak, dokładnie, zgadza się, a właśnie mieliśmy
pierwsze odwołanie na 2021 rok. Myślę,
że koncerty będą jedną z ostatnich rzeczy,
które wrócą do normalności. To jest do bani!
To duże utrudnienie dla takiego zespołu jak
High Spirits? Co prawda masz tylko koncertowy
skład, ale bez imprez trudno go
utrzymać, szczególnie jeśli ktoś żyje wyłącznie
z grania?
Nie jest to dla nas duża przeszkoda, nie zarabiamy
na koncertowaniu. Ale jest to niesamowicie
satysfakcjonujące pod innymi względami
i przede wszystkim jest po prostu smutne,
gdy cała część muzycznego biznesu została
całkowicie unicestwiona.
Liczysz, że jednak sytuacja prędzej czy
później unormuje się, pojawią się szczepionki,
etc., dzięki czemu życie, nie tylko koncertowe
czy artystyczne, ale w każdym jego
aspekcie wróci do poprzedniego stanu?
Wierzę, że ostatecznie osiągniemy znacznie
lepsze poziom niż obecnie. Ten okres przejściowy
jest niestety bolesny. Ale oczywiście
musisz wierzyć w dobrą przyszłość, w przeciwnym
razie przekaż mi wszystkie swoje płyty
Motörhead.
Myślę, że masz je w komplecie, może poza
tymi rosyjskimi, pirackimi wydaniami na LP
z wczesnych lat 90. czy kilkoma koncertowymi
bootlegami (śmiech). Dzięki za pogawędkę!
Wojciech Chamryk & Kacper Hawryluk
HIGH SPIRITS 83
recenzje. Jednak, jak już wspomniałem, występy
na żywo muszą poczekać, aż przyszłość
będzie wyglądać trochę jaśniej. Odnośnie własnej
kreatywności, kilka tygodni temu braliśmy
udział w transmisji na żywo, którą zagraliśmy
razem z Siena Root i potężnym Ambush.
Działo się kilka rzeczy za kulisami.
HMP: Wrześniowy termin wydania "High
Tides-Distant Skies" był ustalony wcześniej
czy początkowo planowaliście wcześniejszą
premierę, ale z racji pandemii uznaliście,
że lepiej ją opóźnić?
Highway Filip: Niezupełnie, razem z naszą
wytwórnią od samego początku zdecydowaliśmy,
że będziemy zgodnie z planem kontynuować
wydanie całego albumu, łącznie z singlami.
Jeśli chodzi o konkretną datę, musieliśmy
dostosować się do planów wytwórni,
ponieważ w tym samym okresie zaplanowano
znacznie więcej wydawnictw. Zawsze trzeba
planować z wyprzedzeniem, a nasza wytwórnia
robi to świetnie!
To chyba pierwszy taki kataklizm w historii
muzycznego biznesu. Owszem, wcześniej
też bywały problemy, na przykład kryzys
paliwowy na początku lat 70., co przełożyło
się na mniejsze ilości granulatu do tłoczenia
płyt, ale teraz stanęła cała branża - praktycznie
nie ma koncertów, mało kto z muzyków
zarabia. Katastrofa to mało powiedziane?
Cała sprawa z tym Covid-19 jest fatalna. Każdy
koncert jest odwołany, a wszystkie trasy
przełożone. Poza tym nasze plany również
zostały zmienione, wszystkie koncerty, które
chcieliśmy zagrać niestety zostały odwołane!
Jak już wspomniałem, wszystko jest do bani.
Ale w tych trudnych czasach ważne jest, aby
Stworzyć coś nieco innego
- Nadal nie wiemy, jak zakończy się rok 2020, ale mamy kilka pomysłów,
nad którymi będziemy pracować do tego czasu - mówi Highway Filip. My też nie
wiemy, ale jeśli ktoś ma nadmiar wolnego czasu, to nowy album Night "High
Tides-Distant Skies" na pewno go nie rozczaruje, bo to heavy/hard rock najwyższych
lotów.
pomagać sobie nawzajem jako członkowie
zespołu, fani, promotorzy i tak dalej. Kupuj
płyty oraz gadżety i spraw, by twoje wsparcie
się liczyło!
W wielu państwach rządy lub organizacje
zrzeszające muzyków starają się im pomagać.
Jak to wygląda w Szwecji, zespoły takie
jak wasz też mogą liczyć na wsparcie, choćby
w postaci dopłaty do kosztu wynajmu
sali prób, jakieś bezzwrotne zapomogi, etc.?
Tak, są sposoby na uzyskanie pomocy finansowej
od rządu, ale to raczej dla bardziej znanych
artystów. Dla mniejszych zespołów, takich
jak my, jest to trochę trudniejsze ze
względu na liczbę aktywnych kapel w Szwecji.
Ale tak, w pewnym stopniu możesz ubiegać
się o wsparcie nawet na naszym poziomie.
Wybitny dyrygent Peter Shannon powiedział
niedawno, że dobrą stroną pandemii
jest możliwość rozwijania własnej kreatywności,
żeby po epidemii mieć coś wartościowego
do zaoferowania słuchaczom. Niewątpliwie
ma rację, ale akurat w waszym
przypadku jest tak, że już wcześniej dopracowaliście
nowy materiał - tyle, że jego premiera
przypadnie na bardzo trudny czas?
Cóż, bez wątpienia na całym świecie jest teraz
trudna sytuacja. Miejmy nadzieję, że nowe
utwory zostaną rozpowszechnione na całym
świecie dzięki internetowi i zdobędą dobre
Jesteście w o tyle korzystnej sytuacji, że w
przeciwieństwie do zespołów wydających
płyty choćby w marcu czy kwietniu możecie
liczyć na to, że do września sytuacja uspokoi
się na tyle, że będziecie mogli zacząć promować
"High Tides-Distant Skies" na żywo,
nawet jeśli w bardzo ograniczonym zakresie?
Miejmy nadzieję, że tej jesieni sytuacja znacznie
się uspokoi! W tej chwili zbliżająca się
trasa koncertowa wraz z naszymi przyjaciółmi
z Hällas została przełożona na… być
może 2021 rok? Z przyjemnością ogłaszamy
jednak, że we wrześniu będziemy mieli możliwość
zorganizowania mniejszej imprezy
premierowej!
Wielu muzyków rockowych podkreśla, że
koncerty online w ich przypadku to nieporozumienie,
bo nie da się oddać w ten sposób
i bez publiczności atmosfery koncertu. Wygląda
jednak na to, że ta hybrydowa rzeczywistość
koegzystujących koncertów online
oraz na żywo może okazać się czymś, co
przetrwa dłużej, nawet gdy pandemia pozostanie
już tylko wspomnieniem?
Oczywiście transmisja na żywo bez publiczności
nie przypomina koncertu na żywo.
Ale co zrobić, gdy sytuacja jest taka, jak jest?
Nawet jeśli dziwnie jest być na scenie bez
ludzi przed sobą, nadal dajesz fanom szansę
usłyszenia twoich utworów na żywo. A może
będziesz miał szansę zyskać nowych fanów,
którzy polubią twoją muzykę?! Bez fanów
jesteś nikim, więc lepiej zrób, co możesz, aby
dać im wszystko! Chyba nikt nie wie, jak w
przyszłości będziemy doświadczać muzyki!
Nie obawiacie się, że spora część ludzi, rozbestwiona
łatwością dostępu do ogromu
muzyki w cyfrowych czasach i już wcześniej
niezbyt chętnie chodząca na koncerty, zupełnie
je odrzuci, z wygodnictwa czy z innych
powodów, choćby bezpieczeństwa? Oczywiście
nie wszyscy, ale może to mieć wpływ
na frekwencję, a więc i rację bytu choćby
tych największych festiwali, stawiających
nie tylko na zagorzałych fanów, ale przede
wszystkim masową publiczność?
Zawsze znajdą się ludzie, którzy szukają najłatwiejszego
i najwygodniejszego sposobu na
słuchanie muzyki, a jeśli jest to oglądanie filmów
w internecie lub korzystanie z witryn
streamingowych, niech tak będzie. Nadal
wspierają muzykę! Uważamy, że ogólnie ludzie
będą uczestniczyć we wszystkich koncertach
i festiwalach, w których będą mogli brać
udział, gdy tylko te wszystkie ograniczenia
znikną. Wszystkim nam brakuje gorącej
atmosfery, która istnieje tylko na koncertach!
A jeśli chodzi o większe festiwale, to nasza
hipoteza jest taka, że raczej skorzystają na tej
sytuacji, niż odbije się to na nich negatywnie.
Każdy robi wszystko, żeby ich życie wróciło
do normy. Kiedy więc ograniczenia zostaną
zniesione, myślimy, że będzie duża presja na
wszystkie formy wydarzeń, które obecnie
cierpią z powodu obecnych warunków.
Foto: Night
84
NIGHT
W przypadku Night sytuacja wygląda
korzystnie o tyle, że może i jesteście zespołem
niszowym, ale też z płyty na płytę idziecie
do przodu, rozwijacie się, powiększając
tym samym bazę fanów?
Przynajmniej mamy nadzieję, że tak jest! Po
prostu lubimy pisać muzykę, która nam się
podoba, wraz z inspiracjami, które mamy.
Staramy się nie słuchać opinii innych ludzi.
Dzięki "Raft Of The World" odkryliśmy
nowe miejsca w Anglii, Grecji, Hiszpanii i
Francji. Świetnie spędziliśmy czas w tych krajach
i poznaliśmy wielu nowych przyjaciół, co
było naprawdę zabawne! Byłoby zabójczo
wrócić tam tak szybko, jak to możliwe!
"High Tides-Distant Skies" to już wasz
czwarty album. Praca nad tym materiałem
różniła się czymś w porównaniu z wcześniejszymi
płytami?
Opracowujemy proces pisania dla każdego
albumu, co sprawia, że za każdym razem jest
on trochę inny. Tym razem, zanim wzięliśmy
się za prace nad nowym albumem, wszyscy
muzycy kapeli przez długi czas sami pracowali
nad swoimi pomysłami. A kiedy nadszedł
czas, aby przenieść pomysły, najpierw osobno
stworzyliśmy dema, a potem wspólnie przejrzeliśmy
cały materiał. To sprawiło, że każdy
z autorów mógł wygodnie wypróbować różne
pomysły i opracować w całości utwór, aby go
pokazać zespołowi, później omówić go z resztą
muzyków i wyłapać istotne uwagi.
Tym razem mieliście więcej czasu na
stworzenie i dopieszczenie tego materiału -
to chyba dobra opcja, żeby nie grzęznąć w
schematach, nie zacząć zjadać własnego
ogona w obrębie wybranej stylistyki?
Jak wspomniano wcześniej, większość pracy
wykonaliśmy sami, a następnie zebraliśmy
się, aby podjąć ostateczne decyzje. Kiedy pisaliśmy
kawałki, wszyscy mieliśmy na nie
wpływy oraz dokładaliśmy swoje uczucia i
przemyślenia. Minęło około trzech lat, odkąd
wydaliśmy "Raft Of The World" a tym samym
mamy kolejne trzy lata doświadczenia i
rozwoju.
Czyli wszystko to kwestia odpowiedniego
podejścia, otwartego umysłu czy ciągłej
chęci artystycznych poszukiwań - wtedy
stagnacja nikomu nie grozi?
Z "High Tides-Distant Skies" chcieliśmy
stworzyć coś wspaniałego, kontynuować nasze
poprzednie dokonania, ale także stworzyć
coś nieco innego. Zawsze wspaniale jest zrobić
nowy album w taki sposób, żeby wszyscy
bez wstydu mogli do niego wrócić. Tym razem
staraliśmy się zrobić to tak, podobnie,
jak w wypadku poprzednich płyt, abyś nie
miał wątpliwości, że brzmi tak jak nasza każda
płyta, którą zrobiliśmy do tej pory. I naprawdę
takie mamy odczucia, jeśli chodzi o
ten album!
Poprzedziliście "High Tides-Distant Skies"
winylowym singlem z dwoma utworami
"Feeling It Everywhere" i "Kings Of The
Night". Wiedzieliście, że nie trafią na
album, stąd myśl, żeby podzielić się nimi ze
słuchaczami w innej formie, takiego kolekcjonerskiego
wydawnictwa?
Cóż, w przypadku 7-calowego singla chodziło
bardziej o połączenie przeszłości z przyszłością.
Zbudowanie pomostu między "Raft
Of The World" a "High Tides - Distant
Skies". Nie wydawaliśmy niczego od kilku lat
i pomyśleliśmy, że singiel byłby fajny. Mieliśmy
również okazję sprawdzić się z naszym
nowym perkusistą Linusem (Fritzson, Ambush)
zarówno w kontekście studyjnym, jak i
koncertowym. I właśnie dlatego zrobiliśmy
to. Zabawnym faktem jest to, że "Kings Of
The Night" miała znaleźć się na "Raft Of The
World", ale nigdy nie dotarła do etapu finalnego
produktu.
Wiele innych zespołów opublikowałoby je w
postaci cyfrowych singli czy wyłącznie w
wersji cyfrowej - wy jesteście jednak tradycjonalistami,
co płyta to płyta?
Dokładnie, fizyczny nośnik jest zawsze
czymś wyjątkowym. Zapach, dotyk i dźwięk
igły dotykającej płyty po raz pierwszy... gęsia
skórka!
To była sesja na żywo w studio, wróciliście
więc do praktyki z początku istnienia zespołu.
"High Tides-Distant Skies" też nagraliście
w ten sposób?
Nagrywanie tego singla na żywo było zabawne
i mieliśmy szansę naprawdę sprawdzić
się w studiu. Jednak w przypadku "High
Tides - Distant Skies" każdy instrument był
nagrywany oddzielnie. Zasadniczo wykreśliliśmy
w naszych kalendarzach około dwóch
tygodni i mieszkaliśmy w tym czasie w studio,
aż do zakończenia sesji.
Brzmienie tej płyty jest jednak bardzo organiczne,
nie zalatuje cyfrą - to chyba niezwykle
ważne, nawet w dzisiejszych czasach,
żeby brzmieć dobrze, szczególnie jeśli ma się
też własną muzykę dostępną również w winylowej
wersji?
Bardzo ważne jest dla nas, aby słuchając naszych
albumów fani poczuli się wyróżnieni.
Jednym z głównych powodów, dla których
nam się to udało, są magiczne palce Ola
Ersfjorda! Podjęliśmy współpracę z Ola przy
naszym poprzednim albumie, który okazał
się świetny, a teraz jest naszym powiernikiem
i dobrym przyjacielem, z którym możemy
prowadzić otwarte i szczere rozmowy o całym
procesie twórczym. Co z kolei, miejmy nadzieję,
sprawi, że wszyscy będą zadowoleni z
ostatecznego rezultatu. Dobrą rzeczą podczas
pracy z Ola jest to, że naprawdę dba o całość
albumu i chce być częścią tego wszystkiego,
od momentu pisania materiału do mety, jaką
jest koniec sesji.
Analogi totalnie skompresowane, brzmiące
dziwnie sterylnie, przygotowywane z cyfrowych
źródeł i bez oddzielnego masteringu
dla wersji winylowej to według mnie kompletne
nieporozumienie - może niektórym zespołom
chodzi tylko o to, by mieć w dyskografii
tak modnego teraz "winyla", a rzeczywistą
jakością dźwięku tej edycji nie zawracają
już sobie głowy?
Wszyscy wiedzą, że tylko winyl jest prawdziwy!
Oczywiście potrzebujesz różnych masterów
dla CD i winylu, one nawet nie brzmią
tak samo! CD jest nieco ostrzejszy w swoim
brzmieniu, a winyl jest nieco cieplejszy.
Wszyscy z naszej czwórki preferują winyl i
może dlatego ważne jest, aby od samego początku
wszystko było idealne. Winyl to coś
więcej niż styl retro, dla niektórych to styl
życia i przez to nie można ryzykować ani
ignorować faktu, że musi to być oddzielny,
unikalny produkt.
Teledysk nakręciliście do utworu "Under
The Moonlight Sky" i zamyka on album - to
też nietypowe podejście, bo taką lokomotywę
każdego wydawnictwa zamieszcza się
zwykle na początku płyty. Uznaliście, że
wasza publiczność to świadomi słuchacze,
dla których album jako zwarta artystycznie
całość to wciąż coś ważnego?
Kiedy przyszło do podjęcia decyzji, do którego
utworu powinniśmy nakręcić wideo,
decyzja była jednomyślna, "Under The Moonlight
Sky". Wszyscy doceniamy brzmienie i
muzyczny aspekt tego utworu. Wyróżnia się
tym, że jest to nasza kompozycja, a także
świetnie pasuje do pozostałych utworów do
reszty albumu. Jeśli chodzi o to, że zdecydowaliśmy
się umieścić go na końcu albumu,
była to świadoma decyzja. Nie w tym sensie,
że chcieliśmy, aby jako singiel zajął miejsce
bliżej, ale w tym sensie, że jeśli spojrzysz na
album jako całość, to właśnie tam powinien
być. Tak, jest dla nas bardzo ważne, abyś
widział płytę jako całość, a nie kompilację
pojedynczych utworów. Na dzisiejszej scenie
muzycznej ludzie wydają się skupiać głównie
na koncepcji "jednego utworu na raz", zamiast
wydawać albumy, co może wydawać jako coś
naprawdę zacofanego. Jeśli lubisz muzykę, z
jakiego powodu chciałbyś zamienić 45 minut
odkrywania swojej muzycznej strawy na trzy
minuty karmienia się tymi samych kombinacjami
smaków w kółko?
Liczycie, że już niebawem spotkacie się z
fanami na koncertach? Macie tzw. plan B,
gdyby okazało się, że nie będzie to możliwe
zbyt szybko?
Oczywiście! Fani są dla nas ważni! Bez nas
nadal będą istnieć, ale my bez nich nie. Świetny
koncert i spędzanie czasu z tymi wszystkimi
wspaniałymi ludźmi to jedna z najlepszych
rzeczy w robieniu tego wszystkiego!
Nadal nie wiemy, jak zakończy się rok 2020,
ale mamy kilka pomysłów, nad którymi będziemy
pracować do tego czasu ...
Życzę więc i wam, i sobie, żeby do tego nie
doszło i dziękuję za rozmowę!
Wojciech Chamryk & Kinga Dombek
NIGHT 85
HMP: Zdaję sobie sprawę, że możesz być
znudzony tym tematem, jednak chciałbym
znać twoje zdanie na temat tego, jak Szwecja
radzi sobie z pandemią?
Daniel Tillberg: Myślę, że radzimy sobie
zupełnie dobrze. Nie doszło u nas do całkowitego
zamknięcia kraju. Osobiście niewiele
się dla mnie zmieniło gdyż zamieszkuję na
wyspie, na której tak naprawdę nic ciekawego
się nie dzieje. Wszystko wygląda tak jak
dawniej.
Z kolei w Polsce od miesięcy nie odbywały
Robimy to co lubimy
Szwedzki Starblind nie jest zespołem, który stałby na czele metalowej
awangardy i podejmował eksperymenty poszerzające granice muzyki metalowej.
Szwedzi, korzeniami pochodzący ze Sztokholmu, dzierżą raczej sztandary klasyki,
na których powiewają logotypy Judas Priest, Saxon czy przede wszystkim Iron
Maiden. Robią to dobrze, dlatego najnowsze wydawnictwo grupy "Black Bubbling
Ooze" może przypaść do gustu zwłaszcza tym fanom klasycznego grania, którzy
rozczarowani są ostatnimi dokonaniami wymienionych w poprzednim zdaniu brytyjskich
nazw. W krótkim wywiadzie, o zespole i jego istocie opowiedział basista
Daniel Tillberg.
czasie zagrać żadnego koncertu. Myślę sobie
jednak, że trzeba być kreatywnym i zajmować
się innymi rzeczami.
Jak to wszystko wpłynie na przemysł muzyczny
jako całość?
Wiesz, dla zespołów jeżdżących w trasy, dla
których koncerty są głównym źródłem dochodu,
jest to katastrofa. Jeżeli już wcześniej
ledwo wiązały koniec z końcem, to wyobraź
sobie, jak przerwa musi wpływać na ich
funkcjonowanie. Myślę jednak, że powstanie
duże ciśnienia na muzykę na żywo i kiedy to
czego oczywiście zachęcam. Opowieści Lovecrafta
są niesamowite, te wszystkie tajemnice,
którymi naszpikowana jest jego twórczość,
pozostawiają mnóstwo do pobudzenia
wyobraźni.
Wasze brzmienie jest mocno osadzone w
tradycji Nowe Fali Brytyjskiego Heavy
Metalu, szczególnie Iron Maiden. Co was
szczególnie interesuje w takiej stylistyce?
To czysty heavy metal, jego definicja. Muzyka
mocna, melodyjna i pełna energii. Jednocześnie,
można zrobić bardzo wiele w ramach
takiego brzmienia. Gdybyśmy grali jak, na
przykład AC/DC, nasze możliwości byłoby
mocno ograniczone. Jakbym porównał to do
malarstwa, to chcemy używać większej palety
kolorów do pokrycia płótna.
się koncerty, zresztą podobnie jest w większości
krajów Unii Europejskiej.
Racja, sprawa z graniem koncertów to zupełnie
inna bajka. Wprowadzono u nas przepisy
mówiące, że nie można organizować zgromadzeń,
na które przyjdzie więcej niż pięćdziesiąt
osób. Nie jest możliwym więc zagranie
normalnego koncertu, po prostu nie jesteśmy
w stanie tego zrobić. Jednak potrafimy
znaleźć sobie zajęcia, takie jak kręcenie
teledysków i pisanie nowych piosenek. Zajmujemy
się również promocją naszego nowego
albumu.
Nie jest tak, że sytuacja pandemiczna jest
katastrofą dla zespołu?
Tak jak wspominałem, nie mogliśmy w tym
Foto: Starblind
wszystko się skończy, nie będzie problemu ze
zorganizowaniem trasy koncertowej.
Wracając do samej muzyki, jak wyglądało
tworzenie nowego materiału? Od poprzedniej
płyty upłynęły całe trzy lata.
Tak po prostu, wybieramy nowe kawałki,
ogrywamy je na próbach a następnie przystępujemy
do nagrań.
Zechcesz wyjaśnić znaczenie tytułu albumu?
O ile wiem, jest nawiązaniem do starych
opowieści z gatunku horroru.
Tytuł płyty zaczerpnęliśmy z opowiadania
"W górach szaleństwa" H. P. Lovecrafta.
Czym jest szlam (z ang. ooze - przyp. red.)?
Musisz sam przeczytać opowiadanie, do
Lubisz najnowsze dokonania Iron Maiden?
Oczywiście. Uważam, że są to arcydzieła.
Jak sobie radzisz z krytyką, że brzmicie zbyt
podobnie do tego zespołu?
Zdarza mi się z taką krytyką spotkać, ale
kogo to obchodzi? Gramy to co lubimy, albo
ci się to podoba, albo nie.
Gdy zdarza ci się jeszcze słuchać muzyki
dla przyjemności, sięgasz głównie po
klasykę, czy puszczasz sobie rzeczy bardziej
współczesne?
Zdecydowanie wolę starocie. Nowsze rzeczy
wychodzące obecnie, są zbyt gładkie w brzmieniu,
które zupełnie pozbawione jest dynamiki.
Brzmi sterylnie i po prostu nudno.
To smutne, bo istnieją zespoły, które brzmiałby
fenomenalnie, gdyby
zdecydowały się na
szczerość podczas sesji
nagraniowych. Jednak,
decydują się robić inaczej.
Podobnie sprawa
ma się z młodymi
gitarzystami, wszyscy
brzmią w ten sam
sposób.
Ruszasz czasem
wyobraźnię i starasz
się przewidzieć
w jakim kierunku
może rozwinąć
się Starblind w
przyszłości?
Oczywiście, mamy
bardzo wiele pomysłów,
które moglibyśmy
wypróbować.
86
STARBLIND
Nie chcę jednak w tym momencie niczego
takiego zdradzać.
Podoba mi się surowe i energetyczne brzmienie
waszych nagrań. Nie wiem jak realizowaliście
ostatnie wydawnictwo, ale
brzmi, jakby w dużej mierze rejestrowane
było na setkę. Zdecydowanie w kontraście
do typowych, współczesnych albumów.
Oczywiście, to jest dokładnie to, co sobie
założyliśmy. Staramy się uchwycić brzmienie
jakie posiadamy grając na żywo. Zgadzam się
z tym, że współczesny metal brzmi zbyt nudno
i męcząco. Dlaczego wszystko musi być
tak bardzo przeprodukowane i chłodne?
Szwecja jest krajem obfitującym w zespoły
metalowe. Scena tradycyjnego heavy metalu
nadal jest u was silna?
Klasyczny heavy metal zawsze będzie miał tu
swoje miejsce. Czasem jest lepiej, czasem gorzej.
Pewne mody znikają a potem znowu powracają.
Obecnie trudno ocenić jak wygląda
sytuacja, gdy nikt nie może w pełni koncertować.
Jakie czynniki wpływają na to, że metal w
Szwecji czy krajach skandynawskich w
ogóle, jest tak silny?
Naprawdę nie wiem. Możliwe, że to dlatego,
że pół roku jesteśmy spowici w ciemnościach.
Więc co zostaje nam wtedy robić innego, niż
grać muzykę?
Koncertów raczej szybko grać nie będziecie.
Jakie są plany zespołu na resztę obecnego
roku?
Foto: Starblind
Oprócz promowania albumu zawsze znajdzie
się coś do roboty. Wszyscy piszemy muzykę
i tworzymy jej w sumie bardzo dużo, więc
fajnie będzie zebrać się do kupy i zobaczyć
co tam przyszło nam do głów.
Igor Waniurski
Zasady dobrego wychowania, najwyraźniej zostały zapomniane w
internecie.
Miałem przyjemność rozmawiać z dwoma muzykami niemieckiego
heavy/thrashowego zespołu Greydon Fields: gitarzystą Gregorem Vogtem
oraz wokalistą Volkerem Mostertem. Sam wywiad dotyczy nowego albumu
zespołu, "Warbird", który został wydany w 2020, dwa lata po jego
poprzedniku "Tunguska". Członkowie zespołu opowiedzą o przesłaniu albumu,
inspiracjach oraz o ich podejściu do obecnej sytuacji politycznej.
HMP: Cześć! Czego możemy się spodziewać
po najnowszym "Warbird"?
Gregor Vogt: Przywalimy heavy metalem. W
wywiadach porównywani jesteśmy często z
Iced Earth, także częściowo z Nevermore.
Całkiem nieźle, ale najlepiej po prostu posłuchać
i samemu wyrobić sobie pogląd na ten
temat.
Volker Mostert: Zawiera wszystkie cechy
szczególne Greydon Fields jak ostre riffy i
chwytliwe refreny. Jeśli spodobał Ci się nasz
poprzedni album, to z tym będziesz jak w domu.
Jakie są różnice pomiędzy waszym poprzednim
albumem "Tunguska" i najnowszym?
Gregor Vogt: Wydaje mi się, że jako zespół
zrobiliśmy duży krok w naszym rozwoju.
Utwory na albumie "Warbird" są bardziej
spójne, zarówno pod względem instrumentalnym,
jak i również wokalnym. Album "Warbird"
jest także naszym pierwszym, wydanym
na winylu, ma w związku z tym także zupełnie
inny artwork aniżeli płyty na CD. Jesteśmy
z tego powodu niezwykle szczęśliwi.
Volker Mostert: Nie powiedziałbym, że
"Warbird" czy "Tunguska" znacząco się różnią.
Na obu albumach są utwory, które różnią
się między sobą ciężkością i agresywnością.
Tak samo teksty, ich tematyka to mikstura
rzeczywistości i fikcji. Jeśli chodzi o proces
nagrywania i produkcji to, z każdym albumem
zauważamy nowe rzeczy, które można
poprawić przy okazji kolejnych sesji. Sądzę,
że "Warbird" jest krokiem naprzód, jeśli chodzi
o końcową produkcję.
Kiedy Riccardo Vinti opuścił Greydon
Fields? Dlaczego?
Gregor Vogt: Riccardo opuścił nas w roku
2016 i zawiesił granie na perkusji na kołku.
Miał wrażenie, że nie jest w stanie sprostać
własnym wymaganiom w kwestii jakości gry.
Bardzo się ucieszyliśmy, że w osobie Marco
znaleźliśmy godnego następcę. A jego partii
Czy mógłbyś opisać proces powstawania
waszego najnowszego albumu?
Gregor Vogt: W większości wypadków sam
w domu piszę utwory, które później rozsyłam
w formie demo do pozostałych członków zespołu.
Jeżeli Volker ma odpowiednie pomysły
wokalne, uzupełnia te nagrania, a następnie
już wspólnie dopracowujemy wszystkie
utwory, częściowo w sali prób, częściowo w
warunkach domowych. Natomiast numer tytułowy
jest autorstwa naszego basisty Patricka.
"Death From Within" jest o politycznej
zdradzie?
Volker Mostert: Nie, absolutnie nie. Opisuje
biologiczny proces apoptozy, czyli zaprogramowanej
śmierci komórki. Komórki popełniają
samobójstwo w momencie, w którym
nie mają możliwości zostać naprawione.
Jednak część "Warbird" jest o obecnym
środowisku politycznym, mam rację?
Volker Mostert: Zasadniczo to choć "Warbird"
nie wiąże się mocno z obecnymi wydarzeniami,
raczej z technologią wojenną, dronami,
sztuczną inteligencją, fikcyjnym zautomatyzowanym
systemem walki, takim jak jak
"Warbird", jednak wcale nie jest tak oddalona
(od tego zagadnienia - przyp. red.).
Czy powiedziałbyś, że "Empire of The
Fools" wciąż jest aktualne?
Volker Mostert: "Empire of The Fools" jest
obecnie bardziej aktualne niż kiedyś, ponieważ
możemy zobaczyć efekty ogłupiania naszych
społeczeństw, szczególnie w Stanach
Zjednoczonych, chociażby patrząc się na pandemię
koronawirusa. Ludzie nie chcą nosić
maseczek, myślą, że wirus to jakaś mistyfikacja
i nie wierzą w to, co mówią naukowcy.
Preferują słuchać twórców teorii spiskowych
w internecie i wybierać najgorszych kretynów
na swoich przywódców. Tak, "Empire of The
Fools" wciąż ma swoje miejsce na świecie.
Foto: Greydon Fields
perkusyjnych można było już posłuchać na
płycie "Tunguska".
Czy zmiana perkusisty negatywnie wpłynęła
na zespół?
Gregor Vogt: Na pewno nie. Naturalnie na
początku wszyscy byli nieco zszokowani, ponieważ
Riccardo należał do osób, które zakładały
zespół. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności
dokładnie w tym samym czasie zespołu
poszukiwał Marco i tym sposobem doszło
do bezkolizyjnej wymiany na tym stanowisku.
Jak możemy uciec z takiego Imperium Idiotów?
Powiedzmy, że jestem obywatelem takowego
państwa. Co mogę zrobić?
Volker Mostert: Trudne pytanie. Wygląda
na to, że kretyni i idioci są rosnącą grupą w
naszych wspólnotach, zaś media sprzyjają temu
stanowi, rzeczy rozsiewając fałszywe informacje.
Głupi ludzie są łatwiejsi do kontrolowania
i szybciej się rozmnażają. Jeśli Stany
pozbędą się Trumpa w wyborach, to będzie
nasze pierwsze zwycięstwo. Zobaczymy.
Co zasadniczo zainspirowało "Keyboard
Warrior"? Czy ta postać jest czymś, co
może wydarzyć się jedynie przy specyficznych
okolicznościach, czy raczej czymś,
co może się wydarzyć przy dyskusji na
każdy dowolny temat?
Volker Mostert: Możesz zobaczyć internetowych
wojowników, przeglądając media społecznościowe.
W każdej debacie politycznej
niezwłocznie się pojawiają, by pisać głupoty
w sekcji komentarzy. Próbują wyciszyć głosy
rozsądku ilością swoich komentarzy. Część z
nich wydaje się kierowana przez zagraniczne
siły, które próbują wpłynąć i zdestabilizować
nasze społeczeństwa. Jednak nawet na niższym
poziomie, trolle internetowe zawsze są i
szybko zostawiają swoje nienawistne i uwłaczające
komentarze nawet pod dziennymi te-
88
GREYDON FIELDS
matami jak moda, muzyka, technologia, cokolwiek,
o czym pomyślisz. Zasady dobrego
wychowania, najwyraźniej zostały zapomniane
w internecie.
Kiedy podziemie powstało najsilniej i najliczniej?
Czy mieliście jakiś zespół na myśli,
tworząc "Rise Of The Underground"?
Volker Mostert: Nie, ten utwór jest tylko
hołdem dla podziemnego metalu, który jest
bardzo silny w naszym regionie Niemiec (Zagłębie
Ruhry). Wsparcie lokalnych fanów i
współpraca między zespołami jest naprawdę
świetna. Ten utwór był naszym sposobem,
aby powiedzieć "dziękuję wam!".
Czy mógłbyś porównać "Cathedrals z
Room with a View" oraz "Warbird"? Co się
zmieniło. Czemu ponownie nagraliście ten
utwór?
Gregor Vogt: Element, który zwraca uwagę
w pierwszej kolejności, to naturalnie wokal.
Wtedy naszym wokalistą był Patrick "Ted",
dzisiaj w tej roli występuje Volker. To nadało
temu songowi zupełnie innego charakteru.
Utworu "Cathedrals..." życzyli sobie zawsze
ludzie na koncertach, więc uważaliśmy, że to
świetny pomysł, nagranie tego kawałka na
nowo w aktualnym składzie. Nasz basista Patrick
napisał dodatkowo intro, ja przerobiłem
kompletnie gitarowe solo, w taki sposób, żeby
nie było tylko kopią 1:1 poprzedniej partii solowej,
dopasowanej tylko do nowego wokalu.
Kto stworzył grafikę na "Warbird"? Jak przebiegała
współpraca z artystą?
Volker Mostert: Tak jak nasze poprzednie
grafiki, "Warbird" został zaprojektowany
przez Björna Goossesa z Killustrations.
Wysłałem im tekst z tego, co później zostało
utworem tytułowym i wyjaśniłem, co miałem
na myśli. W zamierzeniu był to mały hołd dla
Judas Priest i ich "Screaming for Vengeance".
Björn szybko wrócił z pomysłem, który
wszystkim się spodobał i od tego momentu
wszystko przebiegło szybciej. Z tym że ten
album jest naszym pierwszym, który ma
wyjść też na winylu, dlatego zaoferowaliśmy
dwie różne wersje odpowiednio dla CD i LP.
Mieliśmy bardzo pozytywny odzew.
Czy powiedziałbyś, że jesteście aktywni w
mediach społecznościowych? Wnioskuje
chociażby z tego, że wrzuciliście więcej niż
dwa klipy na Youtube.
Gregor Vogt: Poprzez social media znaleźliśmy
jako band możliwość dotarcia do wielu
ludzi i to jest wspaniałe. Chcielibyśmy oczywiście
zwrócić także uwagę na nasz nowy
album, dlatego opublikowaliśmy w formie
wideo klipów trzy nasze kawałki "Rise Of The
Underground", "Death from Within" oraz
"Empire Of The Fools". Takie postępowanie
ma znaczenie szczególnie wtedy, gdy chodzi
o promowanie koncertów po to, żeby potrafić
się dobrze zaprezentować. Niestety plan występów
koncertowych w roku 2020 zakończył
się fiaskiem z powodu koronawirusa, ale pomimo
tego dzięki wielu ludziom udało nam
się już teraz zabukować kilka występów "live"
w roku 2021.
Foto: Greydon Fields
Co zamierzacie robić w 2021?
Volker Mostert: Spróbujemy nadrobić to, co
straciliśmy w roku 2020. Łącznie z koncertami,
których nie mogliśmy zagrać, bądź występów
innych kapel, na które byliśmy poszli.
Mamy nadzieję, że muzyka i scena koncertowa
powróci do normalności w przyszłym
roku.
Dziękuje za wywiad. Powodzenia!
Jacek Woźniak
Tłumaczenie z niemieckiego, odpowiedzi
Gregora Vogta: Włodek Kucharek
GREYDON FIELDS 89
bez zdjęcia wykonawcy też nie wiedziało się
o nim zbyt wiele. Ba, są słynne historie jak
ta, że pod koniec lat 70. czarnoskórzy słuchacze
z USA odkryli Queen dzięki funkującemu
numerowi "Another One Bites The
Dust" i nie znając zespołu ze zdjęć, telewizji
czy koncertów nie mogli uwierzyć, że tworzą
go biali muzycy. Ale teraz, w drugiej dekadzie
XXI wieku, wiemy wszystko o wszystkich
i to bardzo szybko, bo jest internet, a wy
jesteście temu przeciwni?
Nie, nie mamy nic przeciwko temu. Ale naszym
celem nigdy nie była długa kariera i dlatego
nie aspirowaliśmy do tego, aby założyć
strony społecznościowe, otworzyć sklep internetowy
czy coś w tym rodzaju. Zrobiliśmy demo
dla siebie i szczerze mówiąc, nie sądziliśmy,
że ktokolwiek będzie się tym przejmował.
Ale oczywiście jesteśmy niezmiernie szczęśliwi,
że tak wielu ludzi się tym zainteresowało!
W naszym następnym projekcie z pewnością
wykorzystamy niektóre możliwości, których
po prostu nie było w latach 70. i 80.
Wielki tygiel
- Chodzi o utwory i brzmienie - mówi gitarzysta Luke C., dodając, że cała
reszta jest już tylko otoczką. I tak jest w istocie, szczególnie jeśli ma się w zanadrzu
tak kapitalny materiał jak demo "Angel Blade", łączące wpływy NWOBHM
oraz sceny skandynawskiej wczesnych lat 80. Zła wiadomość jest taka, że split
Angel Blade z Venator będzie jedynym, poza wersją kasetową tego materiału, wydawnictwem
niemieckiej grupy. Dobra zaś taka, że ma już ona nowy skład i zapowiada
na przyszły rok debiutancki album, wydany już pod inną nazwą.
HMP: Tajemniczy z was goście - nigdzie nie
ma informacji na temat waszego zespołu i
jego składu, ani nawet jednego, choćby niewyraźnego
zdjęcia - pozazdrościliście anonimowości
blackmetalowcom, czy są inne powody
takiego podejścia?
Luke C: Aby odpowiedzieć na to pytanie, muszę
najpierw coś wyjaśnić. Nagraliśmy demo
jako trio, ale nigdy nie byliśmy "prawdziwym"
zespołem. Od czasu do czasu ćwiczyliśmy razem,
a kiedy stało się oczywiste, że już nie
tych nagrań była jakaś tajemnica. Wiele osób
zastanawiało się, skąd to pochodzi i kto to
nagrał. Dla nas oglądanie i słuchanie tej całej
dysputy było po prostu bardzo zabawne i myślę,
że ta otoczka sprawiła, że całość była o
wiele bardziej interesująca, niż gdybyśmy tylko
wydali demo; w ten sposób nie było już o
czym rozmawiać.
W latach 80. często było podobnie, bo słysząc
jakiś utwór w radiu czy kupując płytę
Muzyka ma się więc bronić sama, niezależnie
od tego, kto ją komponuje i wykonuje?
Można tak powiedzieć. Myślę, że są dwie rzeczy,
które są ważne w muzyce metalowej, a
mianowicie same kompozycje i towarzysząca
im produkcja. W naszym przypadku są to proste,
bezpośrednie heavymetalowe utwory, bez
żadnych wyszukanych, niepotrzebnych sztuczek.
Tak samo jak produkcja. Zasadnicza,
surowa i ostra. Dokładnie taka, jak chcieliśmy.
Jak zapomniana taśma demo, którą ktoś znalazł
w piwnicy po 35 latach. A jeśli te dwie rzeczy
się połączy, wszystko inne jest drugorzędne.
Nie ma znaczenia, kto to zrobił, czy uważasz,
że projekt okładki jest do bani, czy też
nie podoba ci się logo zespołu. Chodzi o utwory
i brzmienie.
Trzy utwory z waszego debiutanckiego demo
potwierdzają, że musicie lubić zespoły nurtu
NWOBHM w tej najbardziej archetypowej
formie przełomu lat 70. i 80., a do tego scenę
skandynawską wczesnych lat 80. - to słuszny
trop?
To jest zdecydowanie właściwy trop! Zawsze
mówiliśmy, że to musi brzmieć jak jakieś demo
nagrane w garażu gdzieś w Szwecji. Kawałki
są bardzo podobne do NWOBHM, zwłaszcza
"Blast From The Past", który oczywiście
mocno przypomina wczesne Iron Maiden.
Podsumowując, prawdopodobnie NWOBHM
opisałbym, jako mój ulubiony "metalowy kierunek"
ze wszystkich innych. Zawsze podziwiałem
jedyne w swoim rodzaju, oryginalne
brzmienie tych zespołów. Więc tak, te dwie
sceny miały zdecydowanie największy wpływ
na nasze nagrania.
będziemy w stanie tego robić, zdecydowaliśmy
się nagrać przynajmniej część kawałków, które
graliśmy, aby zachować dla potomności nasz
wspólnie spędzony czas. Są dwa powody, dla
których zrobiliśmy to tak, jak zrobiliśmy. Nie
miało to nic wspólnego ze sceną blackmetalową.
Przede wszystkim oczekiwaliśmy uczciwych
opinii, nie chcieliśmy otrzymywać pozytywnych
recenzji od ludzi tylko dlatego, że są
naszymi przyjaciółmi. Bowiem nawet nasi najbliżsi
przyjaciele nie wiedzieli o nagraniu
przez nas muzyki, a oglądanie ich komentarzy
i postów oraz wysyłanie nam wiadomości typu
"Słyszałeś już ten nowy zespół?!", było dla nas
świetną zabawą. Innym powodem jest to, że
pomyśleliśmy, że byłoby fajnie, gdyby wokół
Foto: Angel Blade
Wielu fanów i muzyków podkreśla, że w
rocku i metalu wymyślono i zagrano już
wszystko, ale to chyba kwestia podejścia, no
i motywacji, żeby coś klasycznego zainspirowało
powstanie czegoś nowego, pod czym
możecie się podpisać z pełną świadomością,
że nikogo nie kopiujecie?
(Śmiech) To trudne pytanie. Nie powiedziałbym,
że wszystko, co robimy w tych trzech
utworach, jest zupełnie nowe, ale z pewnością
jest to interesująca mieszanka różnych wpływów.
Weźmy na przykład kawałek "Angel
Blade". Główny riff jest w pewnym sensie inspirowany
Ratt, słowa są typowym tekstem
thrashmetalowym o końca świata, refren to
klasyczne NWOBHM, a całość jest wyprodukowana
jak demo FWOSHM. To jest jak wielki
tygiel. Wciąż pamiętam, do czego dążyłem
w niektórych miejscach. Na przykład pierwsza
część solówki "Rock Nights" była inspirowana
solówką z utworu "I Am Me" Heavy Load,
którą zawsze uwielbiałem. Jednak jeśli coś brzmi
zbyt podobnie do czegoś innego, natychmiast
się tego pozbywam. Czasami jest to jak
chodzenie po ostrzu brzytwy między "inspiracją"
a "kopiowaniem". Nie powiedziałbym, że
zrobiliśmy coś nowego z tym demem, ani też
niczego specjalnie nie skopiowaliśmy. Po prostu
muzycznie i tekstowo przyłożyliśmy lustro
do wszystkiego, z czym heavy metal lat 80.
miał coś wspólnego.
90
ANGEL BLADE
Dying Victims Productions od razu wydała
"Angel Blade", tak więc byliście w tej komfortowej
sytuacji, że nie musieliście szukać
wydawcy - to nietypowa sytuacja, bo zwykle
takie demonstracyjne wydawnictwa mają
pomagać w zdobyciu kontraktu?
Jak wspomniałem wcześniej, nie szukaliśmy
kontraktu, ponieważ nie myśleliśmy o wydaniu
czegokolwiek. Dying Victims wydało
debiutancką EP-kę głównego zespołu naszego
perkusisty, więc była to jedyna wytwórnia,
którą zapytaliśmy, czy byłaby zainteresowana
wydaniem tego materiału. Na szczęście Flo z
Dying Victims polubił te kawałki i jesteśmy
bardzo, bardzo wdzięczni za całą pracę, jaką
włożył w wydanie tego materiału. Może bez
niego wypuścilibyśmy tylko dziesięć kaset i tyle.
Jak powiedziałem, to demo jest tylko podsumowaniem
kilku prób, które mieliśmy w
ciągu kilku miesięcy i jest bardziej ostatecznym
finałem, niż początkiem.
Dlaczego postanowiliście zadebiutować tak
krótkim materiałem? Nie lepiej było trochę
poczekać, dopracować jeszcze kilka utworów
i wydać coś dłuższego, MLP czy LP?
W czasie nagrywania wyglądało na to, że
nasza trójka nie będzie miała możliwości kontynuowania
wspólnych prób, ponieważ nikt z
nas nie miał na to czasu. Dlatego właśnie nagraliśmy
trzy z pięciu utworów, które opracowaliśmy
przez kilka miesięcy. Poza tym byliśmy
po prostu zbyt leniwi, aby włożyć w to
więcej wysiłku. Nie było sposobu na zebranie
pełnego składu, a zatem nie było widoków na
granie koncertów i na całą tę otoczkę do prowadzenia
zespołu. Dlatego wybraliśmy trzy
utwory, które dawały najlepsze wrażenie tego,
co robiliśmy. (śmiech)
Jesteście więc zwolennikami małych kroków,
stopniowego zdobywania zaufania słuchaczy
i zwiększania ich zainteresowania, żeby
z zaciekawieniem czekali na wasze kolejne
wydawnictwa?
Tak, można tak powiedzieć. Po prostu myślę,
że to właściwy sposób. Nienawidzę tego, kiedy
ludzie tworzą zespoły i zachowują się, jakby
byli czymś super, a nie wydali nawet jednego
utworu. Po prostu nie rozumiem ich priorytetów,
ponieważ w końcu chodzi o dostarczanie
dobrej muzyki, a wszystko inne przyjdzie
z czasem. I oczywiście bardzo się cieszymy,
że istnieje tak duże zainteresowanie naszym
następnym krokiem.
W sumie macie podwójne powody do radości,
bo najpierw to demo zostało wydane
samodzielnie na kasecie, a niebawem będzie
dostępne na winylu, jako split z Venator?
Tak, zwłaszcza, że w ogóle się tego nie spodziewaliśmy!
Taśma była niedostępna już
przez ponad pół roku, gdy Flo przysłał mi
SMS-a, z pytaniem, czy bylibyśmy zainteresowani
wydaniem demo jako splitu, wyszło to
więc zupełnie nieoczekiwanie. Split to dla nas
świetny sposób, aby poinformować większą
ilość ludzi o naszej muzyce i gdyby nie wydanie
winylowe i późniejszy wzrost zainteresowania
nami oraz pozytywne recenzje, Klay
(wokal) i ja (Luke, gitara) nie zdecydowalibyśmy
się kontynuować wspólnej pracy. Mamy
więc nie tylko podwójne powody do radości,
ale nawet więcej, ponieważ cieszymy się, że
możemy kontynuować naszą współpracę,
świętujemy również, że pojawiliśmy się na
znakomicie wyglądającym wydawnictwie, z
innym świetnym zespołem, które uderzyło jak
bomba!
Lubicie takie łączone wydawnictwa
o stricte podziemnym charakterze,
adresowane do największych
maniaków i kolekcjonerów?
Nigdy wcześniej nie przejmowałem
się tym, ale na pewno, jeśli są to dwa
dobre zespoły, które dobrze do siebie
pasują, jest to świetna okazja,
aby te kapele dotarły do większej
liczby ludzi. Natomiast dla fanów to
szansa, aby zdobyć więcej muzyki za
bardzo uczciwą cenę, a dla wytwórni,
aby rozpowszechniać informacje o
swoich nowych nabytkach. Nie mogę
wypowiedzieć się o żadnym innym
splicie, ale nasz wygląda po prostu niesamowicie,
więc na pewno dostajesz
wysoką jakość w stosunku do ceny i
myślę, że maniacy i kolekcjonerzy to
doceniają!
To chyba dobra forma promocji dla młodych
kapel, no i obniżenie kosztów, bo tłoczenie
niecałych 15 minut muzyki na jednej płycie,
nawet w 10" formacie, mijałoby się w sumie z
celem?
Dokładnie. Wytwórnia może rozpowszechniać
muzykę za mniejsze pieniądze. Każdy wygrywa.
Znaliście się wcześniej z chłopakami z Venator
czy też była to inicjatywa wytwórni, a
wy jej przyklasnęliście?
Oczywiście słyszałem o nich wcześniej, ponieważ
prawie wszyscy o tym rozmawiali i
udostępniali to na platformach społecznościowych.
Byliśmy niezwykle podekscytowani,
gdy Dying Victims zapytała nas, czy jesteśmy
zainteresowani wydaniem z nimi splitu, od
razu powiedzieliśmy "tak". Naszą jedyną prośbą
było to, abyśmy mieli czas na zaprojektowanie
odpowiedniej okładki i na szczęście
zajęło to tylko tydzień, zanim otrzymaliśmy
ostateczną okładkę, więc nie było z tym problemu.
Tak, wiedzieliśmy już o Venatorze i byliśmy
bardzo szczęśliwi, że Dying Victims dało
nam taką możliwość. Nawiasem mówiąc,
nie znam osobiście chłopaków z Venator, ale
jak tylko wydamy oświadczenie o naszej dalszej
przyszłości, pierwszą rzeczą, jaką zrobię,
będzie wysłanie do nich SMS-a i podziękowanie
za zgodę wypuszczenia z nami splita.
Nie będzie wersji kompaktowej "Angel Blade",
w czasach streamingu ten nośnik nie ma
już takiego znaczenia jak jeszcze w latach
dwutysięcznych?
W tej chwili nie planujemy wydawać żadnego
wznowienia, ale być może wydamy reedycję
specjalnej edycji deluxe na nasz powrót na
Keep It True 2038. Szczerze mówiąc, myślę,
że wystarczy wydać demo jako taśmę dla
ultrazagorzałych podziemnych maniaków, na
winylu dla przeciętnego fana undergroundowego
metalu i na Spotify dla tych, którzy chcą
go posłuchać w samochodzie.
To chyba jakiś znak czasów, że tak nowoczesny
kiedyś krążek CD odchodzi powoli do
lamusa, a skazane na wymarcie kasety i
winylowe longplaye odnotowują triumfalny
powrót?
Tak, być może. Ale nie sądzę, żeby można to
sprawdzić na małym zespole, który ledwo
wyprzedał 500 taśm i trochę czarnych płyt.
Osobiście uważam, że winyl jest najlepszym
nośnikiem, ze względu na cały pakiet. I, jak
już wspomniałeś, wielu ludzi z najgłębszego
undergroundu to kolekcjonerzy i nerdowie,
więc na pewno zawsze wybierają opcję ze
świetnym dźwiękiem, ogromną okładką i
świetnym wydaniem. Muszę przyznać, że posiadam
tylko kilka taśm, ale jak na demo takie
jak nasze to z pewnością odpowiedni nośnik.
Nie widzę żadnych korzyści w kupowaniu
płyt CD, ale ostatecznie musisz po prostu kupić
to, co wydaje się najlepsze dla ciebie! Kim
jestem, aby to oceniać?
Trzy, nawet najlepsze, utwory to jednak
mało - myślicie o jakimś dłuższym wydawnictwie,
chcecie pójść za ciosem i wydać
kolejny materiał jeszcze do końca tego roku?
Wiemy, że sporo osób chce od nas usłyszeć
więcej. Dlatego spotkaliśmy się kilka tygodni
temu, Klay i ja, i zdecydowaliśmy się kontynuować
współpracę, podczas gdy Janos (perkusja)
chce się skupić na swoim głównym zespole.
Do tej pory stworzyliśmy nowy skład i
będziemy kontynuować działalność z nową
nazwą. W końcu nigdy nie planowaliśmy wydawać
więcej pod nazwą Angel Blade niż ta
taśma demo i chcemy się tego trzymać. W tej
chwili zaczynamy próby z naszym nowym
składem, w ciągu ostatnich kilku miesięcy napisałem
kilkanaście utworów, które są gotowe
do wydania! Musimy tylko dopracować wszystkie
szczegóły w ciągu następnych kilku
tygodni i chcemy nagrać album na początku
2021 roku. Tak więc, mam wielką nadzieję, że
możemy wydać album następnego lata, a następnie
zagrać na żywo. Mogę was zapewnić,
że choć będziemy mieć nową nazwę, będziemy
trzymać się naszej wizji heavy metalu!
Chociaż może nie będzie brzmieć tak niedojrzale
jak demo, dźwięk pozostanie surowy,
wokale będą wrzaskliwe, a kawałki będą w
większości szybsze, bardziej wszechstronne i
na pewno lepsze niż na demo! Jeszcze raz
dziękujemy wszystkim, którzy słyszeli lub nawet
kupili nasze demo! Wkrótce się odezwiemy!
Wojciech Chamryk & Kacper Hawryluk
ANGEL BLADE 91
Kult klasyki
- Chodzi o to, by pokazać mój prawdziwy podziw dla muzyki, która tak
wiele znaczy dla tak wielu ludzi - mówi Nicolas Peter. Na razie dokonał tego za
sprawą dwóch EP-ek "Fists Of Iron" i "Highway Warriors", wypełnionych heavy
metalem starej szkoły, niczym z lat 80. Zapowiada też już jednak debiutancki
album swej formacji, nagrany w pełnum składzie i pod inną nazwą, bo obecna
jednak nierozerwalnie kojarzy się z innym zespołem.
HMP: Pierwsze pytanie nasuwa się od razu:
czemu akurat Martyr? Równie dobrze
mogłeś przecież wybrać inną znaną, powtórzoną
już przez ileś zespołów nazwę, jak
choćby: Sinner, Rage, Avenger, Salem,
Hunter czy Fist - tam gdzie mieszkasz nie
ma jeszcze internetu?
Nicolas Peter: (śmiech), Taaa, zabawna historia...
Po prostu wcześniej nie wygooglowałem
tej nazwy, co świadczy o mojej głupocie.
Ale wtedy naprawdę nie byłem świadomy istnienia
klasycznego holenderskiego zespołu o
tej samej nazwie, a te dwie EP-ki były tak
spontaniczne, że nie przemyślałem wszystkiego
przed ich wydaniem.
Kiedyś takie zdublowane co do nazw zespoły
były na początku dziennym, ale teraz w
pięć sekund można sprawdzić, że coś się powtarza
- nie obawiasz się, że twój Martyr
będzie mylony z innymi? Ja sam byłem przekonany,
że dostałem do recenzji pliki holenderskiego
zespołu o takiej samej nazwie, tego
od świetnego LP z 1985 roku "For The
Universe" i dopiero odsłuch "Lightning Strikes"
uświadomił mi, że to nie głos Roberta
van Harena...
Ehhh, w momencie kiedy dowiedziałem się o
holenderskim Martyr, byłem już tym trochę
zaniepokojony...
Swoją drogą ciekawe czy chłopaki z Utrechtu
zastrzegli tę nazwę, wzorem znacznie
bardziej znanych zespołów, bo jeśli tak, to
możesz spodziewać
się sporego zamieszania,
którego efektem
będzie nowy
szyld Martyr
Germany czy
jakiś podobny?
(śmiech)
Coś takiego jak
"Martyr (Ger)" nigdy
się nie wydarzy.
Postanowiłem
całkowicie
zmienić nazwę i wkrótce zostanie to ogłoszone,
wraz z nowym logiem.
OK, odpuszczamy temat nazwy, bo uznasz,
że z tym starym marudą nie ma co
gadać. (śmiech). A odpuszczamy, bo nagrałeś
naprawdę świetny materiał - od razu poczułem
się tak, jakby znowu był rok 1983 czy
1984, gdzie niemal każdego tygodnia ukazywały
się wydawnictwa zapierające dech w
piersiach i robiące wrażenie do dziś. Musisz
być wielkim maniakiem takich dźwięków, co
przełożyło się na zawartość "Fists Of Iron"?
Zdecydowanie. Chociaż nie siedzę zbyt głęboko
w podziemiu, bardziej w znanych nazwach
europejskiego metalu lat 80.: większość
NWOBHM, wszystkie niemieckie grupy,
takie jak Accept, Helloween itp. Właśnie
one zdecydowanie miały na mnie największy
wpływ.
Czyli tytuł ostatniego utworu "Nothin' But
Metal" nie jest tylko czczą deklaracją; to
swoisty manifest Martyr i kwintesencja
twojej postawy jako fana i zarazem muzyka?
(śmiech). Nie podchodziłbym do tego tak
bardzo poważnie. Jest to bardziej efektowny
slogan na temat tego, czym jest heavy metal,
który mieści się w tradycji "Heavy Duty" z
"Defenders Of The Faith" Priest, "Denim
And Leather" Saxon czy "Blow Your Speakers"
Manowar. Nie chodzi też o wyśmiewanie
tych heavymetalowych imitatorów, a raczej
o to, by pokazać mój prawdziwy podziw
dla muzyki, która tak wiele znaczy dla tak
wielu ludzi. Ustawiam pokrętło ironii na "jedenastkę",
że tak powiem, ale z miłością i szacunkiem
dla tej muzyki.
Zespół to w przypadku Martyr określenie
nieco naciągane, bo za wszystko odpowiadasz
sam, od tworzenia repertuaru do nagrania
wokali, gitar, basu i programowania
perkusji - jesteś perfekcjonistą, stąd obranie
takiej właśnie drogi, czy też nie znalazłeś
odpowiednich muzyków, więc zostałeś do
niej zmuszony, nie chcąc marnować czasu?
Nieustannie piszę muzykę, więc repertuar nie
był dla mnie wyzwaniem. Fakt, że zrobiłem
wszystko sam, wynikał z koronawirusa, który
wstrzymał wszystko, z moim zespołem włącznie.
Nie powiedziałbym, że jestem perfekcjonistą,
po prostu mam bardzo konkretne
pomysły na to, jak chcę, żeby wszystko brzmiało,
co oczywiście jest łatwiejsze do przeforsowania,
gdy nie masz z kim się spierać i
znacznie przyspiesza proces tworzenia i produkcji.
Ale brakuje też czynnika zespołowości,
kiedy masz wokół siebie ludzi, z którymi
można byłoby razem pracować, dobrze bawić
się podczas nagrywania, wypić kilka zimnych
piwek podczas próby...
Masz jakiś wiodący instrument na którym
się koncentrujesz, a może jesteś wokalistą,
który z konieczności nauczył się grać na tym
i owym?
Za swój główny instrument prawdopodobnie
uznałbym gitarę, ale od czasu objęcia w moim
głównym zespole Invictus, w 2017 roku, stanowiska
wokalisty, jestem bardziej skłonny
przychylić się do stanowiska, że gram na gitarze
tylko na potrzeby komponowania i nagrywania
demówek. Nauczyłem się grać na perkusji
- tu i tam - po próbach, tu beat, tam
przejście, ale na Martyr to nie wystarczyło,
jak powiedziałem, mam bardzo konkretne pomysły,
jak to powinno brzmieć, więc nie jest
to brzmienie "prawdziwych bębnów", ale, które
w ostatnich latach nimi są? Większość dużych
metalowych produkcji realizowanych w
dużych studiach zastępuje je samplami lub
przynajmniej mocno w nie ingeruje, więc nie
mam żadnego problemu z przyznaniem się do
tego.
Planujesz poszerzenie składu z myślą o koncertach,
kiedy będą już możliwe na szerszą
skalę, czy też Martyr pozostanie projektem
wyłącznie studyjnym?
Nikt nie wie, kiedy regularne koncerty znów
się pojawią. Ale są zmiany w składzie, które
zostaną ogłoszone wraz z nowym logo i nazwą.
Wydałeś w marcu tego roku dwie EP-ki: nie
tylko "Fists Of Iron", ale też "Highway
Warriors". To łącznie osiem utworów - nie
korciło cię, by stworzyć z tego materiału
debiutancki album Martyr, wolisz takie
krótsze wydawnictwa?
Kiedy wydałem "Highway Warriors", było to
krótkie przedsięwzięcie, w którym napisałem
i nagrałem wszystko w jakieś trzy dni. Dopiero
całkiem pozytywne przyjęcie tej pierwszej
EP-ki zachęciło mnie do zrobienia
"Fists Of Iron", która była planowana jako
pełnometrażowe wydawnictwo. Niestety ten
proces został przerwany, gdy Covid-19 uderzył
wielką siłą, przez co nie mogłem wyjść z
domu, aby dostać się do mojego sali prób/studia,
więc po prostu poszedłem z pięcioma
ukończonymi utworami i wydałem je, nie
wiedząc, kiedy będę w stanie dokończyć pozostałe
kawałki.
Zakładałeś, że skończy się na wersji cyfrowej
i niskonakładowej kasecie, czy też liczyłeś
na taki rozwój sytuacji, że jakiś wydawca
zainteresuje się "Fists Of Iron"?
Nie zastanawiałem się zbyt wiele, nie planowałem
tego wszystkiego. Wydałem to "cyfrowo",
a odzew zachęcił mnie do zrobienia
dwóch wydań na kasecie. I już wtedy skontaktowało
się ze mną kilka wytwórni chcących
wydać ten materiał na taśmie lub płycie
CD. Ale nie planowałem tego wcześniej.
Pomogłeś szczęściu, wysyłając demo do
Gates Of Hell Records, czy też to oni skontaktowali
się z tobą, proponując reedycję
EP-ki?
Tak, trochę. Wiedziałem o nich i po kilku
ofertach innych wytwórni, próbowałem zorganizować
kilka dodatkowych opcji, aby znaleźć
tę najbardziej odpowiednią.
To chyba wytwórnia wymarzona dla Martyr,
skoncentrowana na promowaniu praw-
92
MARTYR
dziwego, surowego metalu i kolekcjonerskich
wydawnictwach, przede wszystkim winylowych
- chciałeś mieć tę EP na czarnej
płycie i udało się?
Tak, to całkiem nieźle zapowiadająca się
współpraca. Brigida i Enrico są naprawdę
mili, to pełni troski i empatii ludzie, którzy
pomogli mi w wydaniu wspaniałego wydawnictwa.
Zwłaszcza, że po raz pierwszy mam
swoją własną muzykę na winylu. A winyl w
mojej kopercie musi być czarny, nie lubię
kolorowego winylu.
A wersja CD, choćby z materiałem z
"Highway Warriors" jako bonusem? Planujecie
jej wydanie, skoro nie wszyscy fani
mają gramofony, a zagorzali kompaktowcy
odpuszczają zwykle wersje cyfrowe?
Tak, to już jest w przygotowaniu, ale przygotowanie
takich wydawnictw zajmuje dużo
czasu.
Wiosną wszyscy mieliśmy znacznie więcej
wolnego czasu. Jak spędziłeś lockdown, może
pracując nad nowymi utworami Martyr?
Tak, ja i moi nowi koledzy z zespołu w zasadzie
zebraliśmy wystarczająco dużo kompozycji,
aby wydać album. Ale pracowałem też
nad innymi projektami muzycznymi i starałem
się spędzać dużo czasu samotnie na wsi,
poruszając się autostopem i tak dalej.
Będzie to kolejna EP-ka, czy już ten najważniejszy
dla każdego zespołu, debiutancki
album?
W końcu będzie to album. Już nad nim pracujemy,
będzie zawierał kilka utworów z pierwszych
dwóch wydawnictw w nowych wersjach
oraz siedem świeżutkich utworów.
Jakaś diametralna zmiana stylistyki nie
wchodzi raczej w grę, będziesz kontynuować
stylistykę zapoczątkowaną na pierwszych
wydawnictwach?
Oczywiście będziemy się starać rozwijać pod
względem swojej gry i pisania utworów, ale
korzenie naszego stylu pozostaną takie same.
Myślisz o premierze tego krążka jeszcze w
tym roku, czy ukaże się on raczej w pierwszych
miesiącach 2021?
Myślę, że będzie to dopiero w 2021 roku, ale
w tej chwili nie mogę powiedzieć nic konkretnego.
Wojciech Chamryk, Kacper Hawryluk
MARTYR 93
Wcześniej wydaliście dwie kasety demo, z
czego debiutancką nakładem polskiej wytwórni
FUKK - jak doszło do tej współpracy?
Szukaliśmy kogoś, kto wydałby nasze pierwsze
demo i taki zainteresowany się znalazł.
Zostało wydane zarówno na czarnej, jak i zielonej
kasecie. Nasza druga taśma demo została
wydana przez Dying Victims.
HMP: Dotarły już do was jakiekolwiek opinie
na temat tego jak mieszkańcy Toronto
przyjęli wieść, że kolejny zespół rozsławia
ich miasto, przyjmując jako szyld jego nazwę?
Staffan: Kiedy Edde i ja poszliśmy zobaczyć
Voivod jakiś czas temu, podszedł jakiś facet
i zaczął się kłócić o nazwę naszego zespołu.
Nie wiem, o co mu chodziło, prawdopodobnie
był po prostu zrzędliwym starcem w trakcie
kryzysu wieku średniego. Poza tym żadnych
problemów!
Jesteście Szwedami, skąd pomysł akurat na
taką nazwę, nawet jeśli z ciut zmienioną
pisownią w porównaniu z kanadyjskim
Toronto, grającym hard/AOR na przełomie
lat 70. i 80.?
Symbol rebelii piekła
Chłopaki z Toronto nie są żadnymi nowatorami. Grają jednak heavy/
speed metal na tyle dobrze, że najnowszą EP "Under Siege" wydali już nakładem
Dying Victims Productions. Zapowiadają też debiutancki album, bo jak podkreśla
gitarzysta Staffan, nowych utworów mają mnóstwo.
bardziej tradycyjnie, tak jak właśnie wy?
Myślę, że większość z nas zaczęła od słuchania
heavy metalu, ale potem przeszła do bardziej
ekstremalnych rzeczy, takich jak death
czy black metal. Nadal nam się to podoba, po
prostu nie robimy tego w Toronto.
Pseudonim jednego z was, 79-83, jest dobitnym
podkreśleniem faktu z jakiego okresu
muzykę metalową lubicie i cenicie najbardziej?
Tak, w latach 1979-1983 wydano dużo
świetnego metalu. Ale lubimy też muzykę,
która przyszła później.
Można rzec, że to symptomatyczne, bo już
od lat 60. powtarza się sytuacja, że zawsze
pierwszy okres w rozwoju nowej stylistyki
Taśmy w przypadku takiego zespołu jak
Toronto są naturalnym nośnikiem: tanim,
praktycznym i podkreślającym podziemny
charakter zespołu?
Tak.
Nie da się jednak nie zauważyć, że kasety
są znowu modne - nie uważasz, że to nieco
dziwne, ale potwierdzające również, że ludzie
znowu zatęsknili za analogowym brzmieniem,
nawet jeśli słuchają popu, disco
czy czegokolwiek innego, nie tylko metalu?
Tak naprawdę to wcale nie jest dziwne. Muzyka
w wersji cyfrowej jest wygodna, ale jako
format dość nudna. Taśma niekoniecznie jest
lepsza, ale dla wielu ludzi jest klasyczna i
nostalgiczna. To także prawdopodobnie najtańszy
sposób na uzyskanie analogowego dźwięku,
tak jak powiedziałeś.
Mogło wydawać się, że po materiałach demo
szybko zabierzecie się za jakiś poważniejszy
materiał, tymczasem najwyraźniej
nie spieszyliście się - co nagle, to po diable,
czy były inne powody? (śmiech)
Cały czas piszemy nową muzykę, nie ma
znaczenia, czy wyjdzie to w wersji demo, czy
w postaci albumu. Mieliśmy nagrać "Under
Siege" wcześniej, ale trochę się opóźniło.
Wróciliście z EP "Under Siege" - uznaliście,
że na album jest jeszcze za wcześnie, chociaż
bez trudu mogliście przecież dodać
dwa-trzy kolejne utowry i mieć tym sposobem
długogrający debiut?
Tak naprawdę tego nie planowaliśmy. W sumie
mieliśmy tylko półtora dnia w studiu,
więc nagraliśmy tyle, ile mogliśmy, tak szybko,
jak tylko mogliśmy. Zastanawialiśmy się
nad zrobieniem z tego dwóch oddzielnych
EP-ek, ale potem zdecydowaliśmy się wydać
to wszystko razem.
Ta nazwa brzmi ciężko. Lubimy też Slaughter
z Toronto.
Muzycznie zresztą nie da się was z nikim
pomylić, bo preferujecie zupełnie inne, mocniejsze
dźwięki - zaczynaliście chyba jednak
w innych zespołach od ekstremalnego metalu,
by stopniowo dojść do speed metalu w
duchu lat 80.?
Tak, lubimy również inną muzykę. W Toronto
skupiamy się na tworzeniu szybkich i
brudnych kawałków.
To ciekawe o tyle, że młodzi ludzie albo
koncentrują się na black czy death metalu,
albo stają się one dla nich punktem wyjścia
do poszukiwań i wtedy zaczynają grać
Foto: Toronto
jest tym najciekawszym i metal wcale nie
jest tu wyjątkiem?
Tak, z pewnością jest pewien urok tych zespołów,
którym po raz pierwszy udało się
stworzyć coś nowego i ekstremalnego. Ale jak
powiedziałem, lubimy również późniejsze zespoły,
które kontynuowały tworzenie czegoś
nowego.
Coraz częściej słyszy się, że formuła albumu
jako zwartej artystycznie całości w dobie
streamingu jest już kompletnym przeżytkiem.
Nawet metalowe zespoły, jak
choćby Within Temptation, zaczynają regularnie
publikować w sieci pojedyncze
utwory, które w bliżej nieokreślonej przyszłości,
być może zostaną zebrane na płycie
- ma to według ciebie sens, czy to poroniony
pomysł, bo jednak fani rocka czy metalu
wciąż preferują fizyczne nośniki, nawet jeśli
dla wygody korzystają też z możliwości
odsłuchu w sieci?
Prawdopodobnie ma to dla nich sens. Nie
myślę zbytnio o dystrybucji ani marketingu.
Po prostu lubię fizyczny format albumu, nawet
jeśli się starzeje.
Przygotowaliście dla kolekcjonerów kilka
wersji "Under Siege", na czarnym i kolorowym
winylu, ale zabrakło, póki co, kompaktu
i kasety - pojawią się później czy tym
razem ich nie planujecie?
Są plany wydania specjalnej płyty CD, miej
oczy szeroko otwarte!
Winylowy nośnik dla takiego oldschoolowego,
siarczystego grania jest wymarzony,
okładka w 12" formacie też wygląda znacznie
lepiej. Cover "Under Siege" wygląda
94
TORONTO
znajomo - zdaje się, że zainspirowało was
słynne zdjęcie amerykańskich żołnierzy na
Iwo Jimie, wykonane w 1945 roku?
Tak.
Nie jesteście tu w żadnym razie pierwsi, bo
były już podobne okładki choćby "Conquest"
Uriah Heep czy "Fight For The
Rock" Savatage, ale podeszliście do tematu
inaczej, dzięki czemu wasza okładka jest
znacznie mroczniejsza?
Tak, dodaliśmy odwrócony krzyż. Można
powiedzieć, że to symbol "rebelii piekła".
Myślę, że gdyby Lemmy miał okazję posłuchać
takiego "Fast And Filthy" czy "Frostbite
Bitch" pokiwałby głową z aprobatą.
Pewnie nie pomylę się zbytnio zakładając,
że byliście i wciąż pewnie jesteście, pod
wpływem Motörhead, ale też choćby
Warfare, Discharge czy Destruction?
Tak, bardzo lubimy te wszystkie zespoły!
Premiera płyty pod koniec maja to wyzwanie,
bo na pewno nie będziecie mogli promować
jej na koncertach i ta sytuacja potrwa
licho wie jak długo. Uznaliście jednak,
że nie ma co czekać, bo nie jesteście przecież
jakimiś gwiazdami rocka, gracie dla największych
maniaków, a do tego jesienią nowych
wydawnictw może być tyle, że
"Under Siege" mogłoby przejść niezauważone?
Szkoda, że nie możemy teraz wyruszyć w
trasę, ale wrócimy z pełną mocą, z jeszcze
większą ilością nowego materiału.
Macie pewnie mnóstwo kumpli w branży
muzycznej i ich sytuacja jest nie za wesoła
- może być i tak, że jak pandemia potrwa
dłużej, to nie będzie gdzie wracać, bo kluby,
puby, agencje koncertowe czy promocyjne,
etc. po prostu padną?
Powrót do stanu sprzed Covid-19 może trochę
potrwać, ale jestem pewien, że po nim
nadal będą miejsca do grania i koncerty.
Są też optymiści, twierdzący, że cała ta sytuacja
oczyści scenę, że pozostaną na niej
wyłącznie ci najtwardsi, najbardziej oddani
muzyce - pewnie jest w tym coś z prawdy,
ale tak brutalna weryfikacja o czysto ekonomicznym,
nie stricte artystycznym, podłożu
nie wydaje się dobra?
Nie, nie wierzę w takie "oczyszczenie". Poza
tym większość z nas i tak nie zarabia na
muzyce.
Muzyka i styl życia
Venator to pięciu młodych Austriaków, zafascynowanych tradycyjnymi
odmianami heavy metalu. Grają od niedawna, inspirując się zarówno najlepszymi
europejskimi, jak i amerykańskimi zespołami, ale już na tyle dobrze, że decyzja
Dying Victims Productions o wydaniu ich EP na winylowym splicie z Angel Blade
oraz, już oddzielnie, na kompakcie i kasecie, wcale nie dziwi.
HMP: Na zdjęciach wyglądacie niczym
przeniesieni wehikułem czasu z wczesnych
lat 80., gracie równie oldschoolowo. Domyślam
się, że to nie przypadek, a dochodzi
do tego pewna aura tajemniczości, tak jak
przy dawnych zespołach, kiedy usłyszało
się utwór w radiu albo kupiło płytę, ale nic
się o nich nie wiedziało. To przypadek, czy
też świadomie nie podajecie żadnych informacji
na swój temat?
Johannes Huemer: Tradycyjny heavy metal
jest znany ze swojego wpływu na wszystkie
inne gatunki, które rozwijały się w latach 80.,
a także dziś. Jednak nie tylko sama muzyka,
ale także styl i atmosfera sprawiają, że jest on
tak wyjątkowy. Kiedy twój ulubiony gatunek,
którego słuchasz przede wszystkim,
wpływa na ciebie tak bardzo, że nie możesz
powstrzymać się od samodzielnego ożywienia
tego stylu. Odkąd oldschoolowy metal
znów stał się czymś znaczącym w podziemiu,
nagle poznaliśmy ludzi, którzy grają go na
festiwalach, a nawet w naszym rodzinnym
mieście. Jest to rzeczywiście styl życia, który
łączy ludzi i pomaga ci wiele przejść. Dlatego
właśnie w ten sposób tworzymy naszą muzykę.
Aby przekazać tę atmosferę i dać metalowej
społeczności i sobie coś piekielnie dobrego.
Jak więc zaczęła się wasza przygoda z ciężkim
rockiem, pod czyim wpływem postanowiliście
sięgnąć po instrumenty i czy Venator
jest waszym pierwszym zespołem?
Każdy z nas podszedł do tej muzyki w inny
sposób, ale mimo to wszyscy znaleźliśmy w
tym wspólny punkt. Naszą najważniejszą inspiracją
jest Judas Priest, ale także wiele innych
zespołów tamtej epoki (W.A.S.P., Iron
Maiden, kapele z nurtu NWOBHM, Omen,
itp.). Jeśli chodzi o pisanie utworów, każdy
dodaje własne pomysły, ale wciąż udaje nam
się znaleźć wspólną płaszczyznę. Tak, Venator
to nasz pierwszy poważny projekt muzyczny
Austria nie jest powszechnie kojarzona z
tradycyjnym heavy metalem, ale również
mieliście od końca lat 70./wczesnych 80. zespoły,
które zdołały szerzej zaistnieć, choćby
na niemieckim rynku - No Bros, U8 czy
Blind Petition również was inspirowały?
Niektórzy z nas słyszeli o nich, a nawet słuchali
ich muzyki, ale generalnie te kapele nie
miały na nas wpływu. Jeśli chodzi o austriackie
zespoły z lat 80., to Maniac jest naszym
ulubionym.
Trwa to chyba od niedawna, skoro macie na
koncie dopiero jedno wydawnictwo, w dodatku
niezbyt długie, bo EP "Paradiser"?
Nie, nie tak długo, odkąd w 2017 roku założyliśmy
ten zespół, ale dopiero po dwóch latach
uzupełniliśmy skład. Wtedy też zagraliś-
Toronto, tak czy siak, przetrwa, bo jednak
poddać się na tym etapie byłoby czymś bezsensownym,
skoro wciąż macie coś do udowodnienia
- nie tylko sobie, ale i światu?
Nie ma powodu, żeby się zatrzymywać,
wkrótce wrócimy. Mamy wiele nowych utworów
do nagrania oraz kilka koncertów i tras
planowanych na przyszły rok. Piekło czeka!
Wojciech Chamryk & Kinga Dombek
Foto: Venator
VENATOR 95
my nasz pierwszy koncert, który sami zorganizowaliśmy.
Dał nam dobry start. Planowaliśmy
najpierw wydać trzy utwory na EP-ce, a
potem popracować nad naszym pierwszym
albumem.
Początkowo wydaliście ten materiał samodzielnie
wyłącznie w postaci cyfrowej i jego
odbiór musiał was nieźle zaskoczyć, a
szczególnie to, że błyskawicznie dostaliście
ofertę od Dying Victims Productions?
Z powodów finansowych wydaliśmy go cyfrowo.
Bardzo nam pomógł kanał "NWOT
HM" na YouTube dzięki któremu nasza EPka
otrzymała spory odzew. Jesteśmy bardzo
zadowoleni z wyników jakie osiągnęła, a
zwłaszcza z ofert, które otrzymaliśmy od różnych
wytwórni, w tym od Dying Victims
Productions.
Czy na progu drugiej dekady XXI wieku
wytwórnie są młodym zespołem jeszcze do
czegoś potrzebne? Wiele kapel wydaje swoją
muzykę samodzielnie i bardzo to sobie
chwali - nie chcieliście iść w ich ślady, zdając
się na kogoś znającego się na rzeczy?
Oczywiście dzięki internetowi samodzielne
wydawanie muzyki wydaje się teraz dużo łatwiejsze.
Mam wrażenie, że zmieniła się kwestia
ryzyka. Wcześniej niektóre wydawnictwa
było trudniej zdobyć, obecnie muzyka bardzo
łatwo może zniknąć w całej masie innych
zespołów. W tym miejscu konkretne kanały i
strony internetowe mogą odgrywać ważną
rolę. Pozyskanie wytwórni było szczególnie
pomocne w przypadku wydania analogowego
naszego materiału.
Ważne jest chyba również to, że Dying Victims
to mała, niezależna firma o podziemnym
etosie, a Florian to ogromny pasjonat
prawdziwego metalu?
Nie tylko polecono nam Dying Victims Productions,
ale my sami bardzo pozytywnie
odnieśliśmy się do wizerunku tej wytwórni.
Komunikacja z Florianem działa bardzo dobrze
i jesteśmy bardzo zadowoleni ze współpracy
z nim.
W sumie macie podwójne powody do radości,
bo w maju "Paradiser" ukazał się samodzielnie
na kasecie i CD, a niebawem będzie
dostępny na winylu, jako split z Angel
Blade?
Tak, to naprawdę wspaniałe móc trzymać w
rękach swój materiał i słuchać go w analogowy
sposób, co jest szczególnie ważne dla takich
fanów winylu jak my.
Lubicie takie łączone wydawnictwa? To
chyba dobra forma promocji dla młodych kapel,
no i obniżenie kosztów, bo tłoczenie niecałych
15 minut muzyki na jednej płycie, nawet
w 10" formacie mijałoby się w sumie z
celem?
Rzeczywiście, wydanie go w formacie 10-calowym
było interesujące, a do tego taki split
okazał się lepszą opcją, ponieważ jest to korzystne
zarówno dla zespołów, jak i słuchaczy.
Znaliście się wcześniej z chłopakami z
Angel Blade czy też była to inicjatywa wytwórni,
a wy jej przyklasnęliście?
Nie mieliśmy wcześniej od nich informacji,
ale gdy tylko otrzymaliśmy możliwość wydania
z nimi splitu, natychmiast się zgodziliśmy.
Bardzo podoba mi się ich EP-ka, zwłaszcza
kawałek "Rock Nights". Mam nadzieję, że
wkrótce wydadzą więcej materiału.
Nośniki fizyczne dla metalowych zespołów
to podstawa, ale "Paradiser" będzie też dostępny
w wersji cyfrowej - nie ma co udawać,
że coś takiego nie istnieje, a dla wielu
słuchaczy to bardzo wygodne rozwiązanie?
Nawet jeśli fizyczne nośniki wydają się nas
bardziej fascynować niż cyfrowe pliki, tak
naprawdę nie chcemy udawać, że technologia
nie rozwinęła się. Większość ludzi sprawdza
cyfrowo muzykę, zanim zdecyduje się na jej
zakup, lub korzysta z platform takich jak
Spotify, aby się nią nacieszyć. Ważne jest dla
nas, aby ludzie mogli słuchać naszej muzyki
tak, jak chcą. Dlatego wspaniale jest mieć
wszystkie opcje, zarówno wydania fizyczne,
jak i wersje cyfrowe.
Sukces debiutanckiej EP-ki zachęcił was do
pracy nad pierwszym albumem, szczególnie,
że mieliście ostatnio więcej czasu na
tworzenie nowych utworów?
Tak. Choć to smutne, że w tym roku mieliśmy
bardzo mało koncertów. Za to cieszymy
się, że nasza EP-ka dała nam dobry start i
oczywiście dużą motywację do pisania nowego
materiału na album. Już nie mogę się doczekać
jego produkcji.
Kiedy możemy spodziewać się tego
wydawnictwa? Będzie pewnie utrzymane
w stylistyce trzech utworów z
"Paradiser", nie ma innej opcji?
Obecnie nad tym pracujemy. Większość
utworów na album jest już napisana,
więc będzie to prawdopodobnie
w pierwszej połowie przyszłego
roku. Ale dokładny czas, kiedy to
wyjdzie, jest trudny do określenia.
EP-ka daje przedsmak tego, jak będzie
wyglądał ten album.
Wojciech Chamryk &
Przemysław Doktór
HMP: Patrząc na Wasz styl, image i ogólnie
caly content, zastanawiam się co tak
naprawdę znaczy słowo "speed" w Waszej
nazwie? Szybka jazda czy może bardziej rodzaj
pewnej substancji o specyficznym
działaniu (śmiech).
Lander Savelkoul: Oznacza to, że lubimy
szybko żyć, grać głośno i robić to, co tylko
chcemy i kiedy tylko chcemy! Również
nazwa brzmiała ładnie.
"So grab your leather jacket and put on your
sister's jeans, 'cause that's heavy metal if
you know what I mean! " - to dość obrazowy
cytat z kawałka "Live Hard". Czy wyobrażacie
sobie inny styl życia?
Tak, możemy. Robię to prze całą dobę każdego
dnia tygodnia i otrzymuję za to zapłatę.
Co powiesz o kawałku "Stay Drunk". Czy
zdarzyło Ci się grać będąc totalnie nawalonym?
Nie. Następne pytanie poproszę.
Sami stwierdzacie, że Wasza muzyka to po
prostu rock'n'roll. Termin ten ostatnio jest
często używany. Powiedz mi proszę co on
tak naprawdę oznaczas dla Ciebie?
Rock'n'roll oznacza wyrażanie siebie w dowolny
sposób, byle tylko było głośno! Zacytuję
Lestera Bangsa: "Rock'n'roll to postawa,
nie jest to forma muzyczna w jej ścisłym
znaczeniu. To sposób na tworzenie i podejście
do sprawy. Tworzenie rock'n'rolla lub
filmu może być rock'n'rollem. To sposób na
życie".
Speed Queen to aka dość ciekawa mieszanka
glam metalu i estetyki NWOBHM. W
Foto: Speed Queen
96
VENATOR
jaki sposób narodziła się Wasza stylistyka?
Wszyscy dorastaliśmy wśród klasyków,
Priest, Maiden itp., Więc oni oczywiście
wywarli na nas wpływ. Nie wydaje mi się,
żebyśmy chcieli podążać za jakimś stylem, po
prostu gramy to, co lubimy, a jest to bez
wątpienia muzyka zorientowana na heavy
metal. Choć nie powiedziałbym, że jesteśmy
czystym heavy metalowym bandem, tak
naprawdę mocno na nas wpływa również
punk. W taki sposób, że nie wszystkie nasze
teksty dotyczą tylko stereotypowych rock-
'n'rollowych spraw, ale o również kwestii
wyrażania samego siebie.
Graliście koncerty w całej Europe. Pamiętacie
jakiś jeden wyjatkowy show?
Cóż, raz zagraliśmy koncert na Mise Open
Air. To było w stodole w szczerym polu, było
tam pełno pupliki i było niesamowicie! Był
to także nasz pierwszy występ po zamachu w
paryskim Bataclan, który wywołał szok w
społeczności rock n rollowej (i na świecie),
więc to coś znaczyło!
Co zazwyczaj? Myslę, że w waszym przypadku
to coś dość ciekawego?
To samo, co robimy przed i podczas pokazu.
Pewnego razu przejechaliśmy vanem naszego
basistę.
Speed Queen od samego początku gra w
tym samym składzie.
To dzięki dużej ilości krwi, potu i łez. Aha, i
przeklinaniu.
Widać, że macie dużo zabawy przy tym,
czym sie zajmujecie. Nie macie jednak wrażenia,
że spora część heavy metalowych
zespołów podchodzi do tego zbyt serio. Tak
jakby zapomnieliże to przecież tylko rock'n'
roll!
Sposób na życie
Oj tak. Rock'n'roll (jakkolwiek go rozumiemy)
może być sposobem na życie.
Oczywiście czasy, gdy rockendrollowców
było stac na wille, drogie fury, wylewanie
najdroższego szampan do toalety czy robienie
skrętów z banknotów o wysokich nominałach
się skończyły i kompletnie nice
nie wskazyuje na to, by miały kiedykolwiek
wrócić. Są jednak zespoły takie jak
Speed Queen, które wcale tej otoczki nie
potrzebują, by się dobrze bawić.
Tak oczywiście. Chodzi o dobrą zabawę i luz.
Oczywiście muzyka jest najważniejszą częścią,
ale wydaje mi się, że postawa ma też
duży wpływ na całość. Kiedy gramy koncert,
zwykle spędzamy większość czasu z innymi
zespołami z takim samym nastawieniem jak
my, a nie z kapelami, które chowają się za
kulisami. Nie musisz być poważny podczas
grania rock and rolla, po prostu powinieneś
nawiązać kontakt z ludźmi i grać muzykę, za
którą stoisz.
Rok temu ukazałs się Wasza druga EPka
zatytułowana "Still On The Road". Co
przekazuje jej tytuł?
Po prostu chcieliśmy pokazać ludziom, że
wciąż tu jesteśmy. Minęło trochę czasu, odkąd
wydaliśmy naszą pierwszą EPkę. To
wszystko.
Wydawnictwo to zawiera dwa nowe kawałki.
Te piosenki były gotowe od dawna, nagraliśmy
je jednak dopiero rok temu. Czuliśmy,
że nadszedł czas, aby wydać coś nowego.
Jeden z Waszych nowych kawałków nosi
tytuł "Church Avenue". To nazwa prawdziwej
ulicy?
Tak jest! Właściwie to nazwa ulicy, na której
znajdował się nasz ulubiony bar, De Volbloed.
To bar, w którym zdecydowaliśmy się
założyć Speed Queen! To było naprawdę
jedyne miejsce w swoim rodzaju. Tam wszystko
było możliwe, dobrze go wspominamy!
Niestety, jakiś czas temu został zamknięty,
właściwie napisaliśmy kawałek ku chwale
tego miejsca.
Omawiane EP dwa kawałki nagrane na
żywo podczas koncertu w Waszym rodzinnym
mieście. Nie pomysleliście, żeby nagrać
cały koncert?
Tak właśnie zrobiliśmy! Niemniej nie mamy
planów na album koncertowy, może pewnego
dnia pojawi się jako bootleg.
Może faktycznie jeszcze nie czas na album
koncertowy, ale na pierwszy pełny studyjny
album chyba już tak.
Tak jest! Naprawdę ciężko nad tym pracujemy,
mamy wiele przygotowanych utworów,
którymi naprawdę chcemy się podzielić ze
światem!
Jakie macie cele jako zespół?
Mamy całą listę rzeczy do zrobienia:
- Być sponsorowanym przez Duvel Moortgat.
- Być sponsorowanym przez Alken-Maes.
- Uzyskać sponsoring oferowany przez
Heineken i odrzucić go.
- Kupa pirotechniki na koncertach
- 100-metrowa ściana wzmacniaczy Marshalla,
wysoka na trzy piętra. Wszystkie mikrofony.
- Oczywiście koncert z Judas Priest.
- Więcej cowbell!
- Umrzeć jednocześnie na scenie
- Grać głośniej na scenie niż na sali. Och,
czekaj, już to zrobiliśmy.
- Pokój na świecie.
Bartek Kuczak
SPEED QUEEN 97
Płyty winylowej w pociągu nie posłuchasz
Belgia to mały kraj znany głównie z piwa, ale jeśli chodzi o scenę metalową
(tą opartą na klasycznych odmianach tej muzyki) również sporo się w nim
dzieje. Wystarczy wspomnieć takie kapele, jak Butcher, Evil Invaders czy Witchlords,
a także klasyków z Acid czy Killer. Nazwa Soulcaster ma całkiem spore
szanse do tego grona dołączyć.
HMP: Soulcaster jest dość młodym
zespołem jednak w ciągu roku wydaliście
jedno demo i jedno EP . Zdaje się, że nie cierpicie
na brak pomysłów.
Andreas S.: W 2020 roku miałem premierę z
trzema innymi projektami, więc rzeczywiście,
brak pomysłów nie jest moim problemem.
Cała sytuacja Covid-19 też trochę pomogła, z
jednej strony uwalniając czas, i z drugiej sprawiając,
że jestem bardziej świadomy moich
celów.
Mamy koniec sierpnia. Czy jeszcze w tym
roku zamierzasz coś wydać?
Kilka utworów jest już napisanych na kolejny
tym razem pełny studyjny album. Grafika i
koncepcje są już prawie gotowe, więc miejmy
nadzieję, że ujrzy światło dzienne w przyszłym
roku!
Masz jakąś metodę na tworzenie tylu
dobrych kompozycji w tak krótkim czasie?
Codziennie staram się pracować nad muzyką,
nawet jeśli trwa to tylko kilka minut albo bez
instrumentu w rękach. Staram się też słuchać
muzyki (wiele gatunków), kiedy tylko mogę,
co zdecydowanie pomaga w poszukiwaniu
inspiracji. Kiedy już masz mocny pomysł,
ważne jest, aby w tej chwili wycisnąć z niego
każdą kroplę inspiracji, ponieważ kilka dni
później nie poczujesz tego w ten sam sposób.
Soulcaster to dość tajemniczy zespół.
Ciężko znaleźć jakikolwiek informacje o
Waszym składzie.
Ja - Andreas S. - zdecydowałem się nagrać
EPkę "Maelstrom of Death and Steel"
samemu podczas lockdownu Covid-19, głównie
dlatego, że trudno było zebrać ludzi, biorąc
pod uwagę okoliczności.
Słuchając wspomnianego wydawnictwa
mam wrażenie, że wokal jest nieco schowany
za gitarami.
EP-ka ma przywołać pewien klimat, do czego
przyczynia się muzyka, produkcja, tajemnica i
grafika. Chodzi o to, aby do albumu pełnometrażowego
wprowadzić trochę bardziej mainstreamowych
elementów, zarówno w produkcji,
jak i przy pisaniu utworów, ale w przypadku
"Maelstrom of Death and Steel"
brzmienie jest przemyślanym, stylistycznym
wyborem.
Co Cię zainspirowało by nadać EPce taki
tytuł?
Tytuł pochodzi ze sceny z "The Way of Kings",
pierwszej książki "Stormlight Archive"
(serii, która zainspirowała cały zespół). Jedna
z postaci rozkoszuje się dreszczem bitwy i
czuje się jak "wir śmierci i stali". Wydawało mi
się, że to bardzo dobrze oddaje całą atmosferę
opowieści przedstawionych na tej EPce.
"Maelstrom of Death And Steel" ukazał się
jako CD oraz winyl. Wasze demo ukazało
się na kasecie. Czy według Ciebie ciężko
jest być fanem tradycyjnych nośników
dźwięku?
Jest mnóstwo zespołów i wytwórni wydających
kasety, winyle i płyty CD. Te formaty
służą zupełnie innym celom niż wydania
cyfrowe. Nie można "zbierać" albumów Spotify,
ale nie można też odtwarzać płyty winylowej
w pociągu. Media fizyczne i cyfrowe
współistnieją teraz i miejmy nadzieję, że nadal
będą istnieć.
Czy uważasz zatem, że platformy pokroju
Bandcamp pomagają młodym zespołom w
promocji ich muzyki?
Bandcamp zawsze był dla mnie jedną z
najbardziej przyjaznych dla artystów platform.
Zapewniają również łatwą opcję dla
zespołów DIY do sprzedaży ich fizycznych
towarów. Scena muzyczna jest przesycona
nowymi i starymi zespołami dowolnego
gatunku; gdyby wszyscy sprzedawali
tylko płyty CD, większość z nich nigdy
by nie została odkryta. Kiedy było
niewiele zespołów do naśladowania,
trzymanie się fizycznych wydań było
łatwe, ale nie zadziałałoby we
współczesnym świecie. Platformy
cyfrowe pozwalają zespołom budować
grono lojalnych fanów, którzy,
miejmy nadzieję, będą kupować ich
wydawnictwa na fizycznych nośnikach.
Zmieńmy temat i pomówmy o
waszych tekstach. Nie jest tajemnicą,
że są one zakorzenione
głęboko w tematyce fantasy. Jacy
autorzy Cię najbardziej inspirują?
Jestem fanem fantastyki i science
fiction, autorstwa znanych nazwisk,
takich jak Tolkien, Moorcock,
Pratchett, by wymienić tylko kilka,
nowszych, jak James S. A. Corey czy Brandon
Sanderson. Ten ostatni jest autorem
serii "Stormlight Archive", która jest tym, na
czym opiera się Soulcaster.
Czy zatem teksty "Maelstorm of Death
And Steel" są ze sobą powiązane i tworzą
jedną spójną historię?
Z grubsza każdy utwór dotyczył jednego z
głównych bohaterów "The Way of Kings",
pierwszego tomu serii "Stormlight Archive"
("Truthless of Shinovar" - Szeth, "Shardbearer"
- Adolin, "The Wretch" - Kaladin, "The
Heretic's Apprentice" - Shallan, "From
Abamabar to Urithiru" - Dalinar dla zainteresowanych).
Starałem się jednak, aby teksty
nie były zbyt mocno oparte na książce. "The
Wretch" jest lirycznie bardziej osobistą
pieśnią, wykorzystującą postać bohatera do
pisania o depresji itp. Podczas gdy "From
Abamabar to Urithiru" zawiera bardziej polityczne
przesłanie (każde życie ma znaczenie).
W opisach swej twórczości często posługujesz
się słowem "epickie" we wszystkich
możliwych odmianach. Co to słowo znaczy
według Twojej definicji?
Myślę, że to specjalne słowo: jest używane
często, ale w większości kontekstów jest dość
niejasne. Dla mnie chodzi o aspekt opowiadania
historii, ważniejszej niż życie, ujęte w
całość ponad poszczególne części. To zupełnie
inne podejście do muzyki niż na przykład w
rock'n'rollu.
Epickość epickością ale "The Wretch" jest
dość chwytliwym rockandrollowym numerem
znacznie odróżniającym się od reszty.
W Soulcaster staram się zachować równowagę
między tradycyjnym heavy metalem a epickimi
materiałami. Mimo, że "Maelstrom of
Death and Steel" jest albumem koncepcyjnym,
każdy utwór działa samodzielnie.
Niektóre kompozycje skłaniają się bardziej ku
epickiej stronie (nie chodzi o to, że te utwory
mają ponad osiem minut), a inne, takie jak
"The Wretch", będą skłaniały się bardziej w
drugą stronę.
Jak trafiłeś do Dying Victims Productions.
Od dłuższego czasu jestem fanem Dying
Victims, od zespołów zawsze słyszałem o
nich pozytywne opinie. Rozmawiałem o nich
z Ricardo z The Night Eternal i to naprawdę
mnie przekonało. To pierwsza i jedyna
wytwórnia, z którą skontaktowałem się w
sprawie Soulcaster.
Masz jakieś ulubione zespoły z Twojej rodzimej
sceny?
Bütcher i Schizophrenia są moimi dobrymi
przyjaciółmi (i przez przypadek towarzyszami
z wytwórni) i wydali w tym roku znakomite
wydawnictwa. Oczywiście są większe zespoły,
takie jak Evil Invaders, Carnation i Stake,
które są świetne, jest jeszcze Psychonaut,
Wiegedood, Hemelbestormer, oraz mnóstwo
zespołów z lat 80., takich jak Killer,
Ostrogoth, Scavenger, Acid… Jak na tak mały
kraj dużo się u nas dzieje. Wiele zespołów
przyjeżdża koncertować, więc zawsze jest
mnóstwo gigów (przynajmniej wtedy, gdy nie
ma pandemii).
Bartek Kuczak
98
SOULCASTER
HMP: Witajcie. Wszyscy jesteście doświadczonymi
muzykami grającymi w wielu
różnych zespołach. Zdecydowaliście się
założyć Neanderthal Nöise Machine w
2018 roku. Skąd wziął się ten pomysł?
RR: Horns Up Bartek! Neanderthal Noise
Machine (N.N.M.) to dzikie stworzenie zrodzone
z naszych obłąkanych umysłów. Ideą
zespołu jest utrzymanie przy życiu ducha
narodzonego w połowie lat 70-tych oraz brzmienia
wykutego we wczesnych latach 80. takich
zespołów jak Motörhead, Venom, Saxon,
AC/DC i tak dalej. Jesteśmy braćmi od
dekad, a pomysł założenia zespołu pojawił
się po jednym z wielu targów płyt winylowych,
na których byłem. Zdarzyło się w
Twickenham (miejscu urodzenia Fast Eddie)
w drugiej połowie 2018 roku, gdy znalazłem
egzemplarz książki z trasy "Another Perfect
Day". Było następujące zdanie dotyczące zamiany
Fast Eddie na Robbo: "Jak jego (Robbo)
nieskazitelnie wysmakowane solówki i wirtuozowskie
ćwiczenia mogą pasować do tej neandertalskiej
maszyny hałasu?". Kiedy to przeczytałem,
było to wezwanie do Walki! Powiedziałem
Alimai'emu i Ace'owi o pomyśle założenia
zespołu o nazwie "Neanderthal Noise Machine",
a oni powiedzieli: "Jesteśmy za!!!".
Alimai: Hell-o Maniaks! Tak, jak wiesz,
gram w League With Satan, Bestial Evil i
innych zespołach, które należą już do przeszłości.
Jeśli chodzi o N.N.M., myślę, że Bastard
już w pełni odpowiedział na Twoje pytanie.
Nie ma nic więcej do dodania, oprócz
zagrania naszego debiutu na maksymalnym
poziomie głośności i szaleńczego upicia się
dobrą skrzynią piwa. Aaaarrrgggghhhhhhhh!!!!!!
Ace: Cześć Bartek!!! Tak, jestem założycielem
i gitarzystą oldskulowego heavy metalowego
zespołu Witchunter i grałem także z
Aaaarrrgggghhhhhhhh!!!!!!
"Ale wkoło jest wesoło…" . Tak sobie nuciłem ten polski klasyk czytając
wypociny chłopaków z kapeli o wdzięcznej nazwie Neanderthal Noise
Machine. Nie myślcie sobie jednak, że muzyka "neandertali" ma cokolwiek
wspólnego z twórczością polskiej grupy rockowej, której utwór tutaj przywołałem.
Absolutnie. Zresztą wystarczy posłuchać. Użyłem tego cytatu, gdyż
chłopaki reprezentują naprawdę wesołe podejście do swej twórczości i ogólnie
do życia, z drugiej zaś strony ciężko się oprzeć wrażeniu, że mimo to traktują
swoje muzykowanie dość serio. Da się to pogodzić? Da. Jak? Przeczytajcie
poniższy wywiad. Najlepiej z otwartym piwem w ręce.
Bestial Evil, w którym obecni byli także Bastard
i Alimai. N.N.M. narodził się z pomysłu
Bastarda... kiedy wezwał mnie do gry
na gitarze w projekcie, w którym główną ideą
jest "utrzymanie przy życiu ducha starego metalu,
a w szczególności Motörhead", od razu byłem
podekscytowany! Dla mnie szczególnie stymulujące
było granie w pełni w moim stylu i
składanie hołdu niektórym z moich gitarowych
bohaterów, takich jak Eddie Clarke,
Brian Robertson, Paul Quinn, Graham
Oliver itd.
Mieliście także doświadczenia w ekstremalnych
zespołach metalowych. Jakie elementy
tej estetyki znajdziemy w muzyce
N.N.M.?
RR: Postawiłem na pewno mój sposób grania
na basie i zniekształcone brzmienie, które
idealnie pasuje do stylu i koncepcji N.N.M.
Alimai: Zawsze stawiam na swoją klasyczną
grę. Mój zwykły dudniący i dziki styl, szybki
i brudny jak bestia… Powód? "Jestem pieprzonym
speedfreakiem" (cyt.)!!! Jeśli chodzi o wokale,
zawsze śpiewałem w przeszłości. Chórki
we wszystkich moich poprzednich zespołach,
wstępach itp. Ale tym razem w końcu mogłem
krzyczeć do wszystkich pieprzonych
suk, mój wyraźnie wczesny styl wokalny z lat
80-tych… Zajmuję się wyłącznie głównym
wokalem (i oczywiście tekstami). Zawsze ten
sam sposób pracy i bycia, idealny dla stylu i
koncepcji N.N.M. Prawdziwy oldskulowy
metal kurwa mać!!!
Ace: Grałem również w bardziej ekstremalnych
bandach, ale mój styl gitarowej gry jest
bardzo związany z hard rockiem i wszystkimi
tymi heavy metalowymi gitarzystami, którzy
grali w zespołach wczesnych lat 80-tych. Zacząłem
grać, próbując naśladować i odkrywać
sekrety tych gitarzystów, którzy inspirowali
mnie i na pewno Eddie Clarke jest jednym z
nich. Miałem bardzo naturalne i osobiste podejście
do płyty N.N.M., a także innych
członków zespołu i uważam, że jest to jedna
z wartości dodanych albumu.
Nie jest tajemnicą, że N.N.M. to zespół
inspirowany Motörhead.
RR: Oprócz Motörhead (szczególnie z epoki
Bronze), inne zespoły, które mają wpływ na
naszą muzykę to solowy projekt Fast Eddie
Clarke, Venom (1980-84), Saxon (1978-
1985), AC/DC (1975-1979), szwedzka
Gehennah, Mentors (1981-1989), Discharge
(1981-1984), Fingernails (1984-
1988), Bathory (1983-1984), Rose Tattoo
(1978-1982), Eatmyfuk, Wendy O'Williams,
Tank (1981-1984).
Alimai: Wieczny zaszczyt dla najlepszego
zespołu wszechczasów, Motörhead. Żadne
inne słowa nie są potrzebne!!! Jeśli chodzi o
inne zespoły, które miały na nas wpływ, podpisuje
się pod tym, co napisał Bastard.
Ace: Całkowicie zgadzam się z zespołami
wymienionymi przez Bastarda. Poza Motörhead
z pewnością wiele wpływów każdego
członka zespołu miało namacalny
wpływ na album. Na przykład jestem totalnie
pieprzonym maniakiem Ace'a Frehleya i
Kiss!!! (śmiech)
Ile alkoholu wypiliście podczas tworzenia
swojego materiału? Tylko szczerze proszę,
bo prędzej uwierzę w płaską Ziemię niż w
to, że pisaliście to na trzeźwo (śmiech).
RR: Nagraliśmy "Neanderthal Nöise Machine"
w potężnej jaskini Mara "Cro-Magnon"
w 2019 roku, gdzie spędziliśmy trzy
dni na totalnie szalonej i absolutnie zwariowanej
sesji nagraniowej. Zaczęliśmy (prawie)
trzeźwo, ale trwało to tylko 20-30 minut
(śmiech).
Alimai: Nie ma sensu zaprzeczać... Byłem
nieustannie pod wpływem alkoholu i W.L.F.
(nie wiem co to i chyba wolę nie wnikać -
przyp. red.), kiedy wymyślałem wszystkie
tytuły i teksty piosenek N.N.M. Wszystko
pisałem wyłącznie nocą. Każdej nocy mam
obsesję i inspirację do pisania anegdot z mojego
prawdziwego, pojebanego życia. Prawdziwe
stare historie, diaboliczne opętanie,
bestialskie wspomnienia i totalne szaleństwo.
I tak samo, jak nagrywałem perkusję i wokale
sesja nagraniowa była jak cholerna wielką imprezą!!!
(śmiech) W szczegóły może lepiej
nie wchodzić (śmiech). 666!!!
Wasz debiut to właściwie taki środkowy
Foto: N.N.M.
100
N.N.M.
palec skierowany prosto w twarze niektórych
ludzi. Komu chcecie go pokazać najbardziej?
RR: Wszystkim kurwa!!! Zaufanie jest dobre,
ale jego brak jest lepszy!!!
Alimai: Całe moje życie to pieprzony środkowy
palec wymierzony prosto w twarz
wszystkiego i wszystkich! Za dużo fałszu
wokół. Za dużo kutasów i gównianych.
N.N.M. to najlepsza odpowiedź dla całego
tego ścierwa!!! Fukk You! Jebać Jezusa!!!!!!
Die In Fireeeeee!!!!!!
Ace: Jesteśmy pełnym pasji i szczerym zespołem,
w którym prawdziwa pasja do metalu
jest z pewnością na pierwszym miejscu.
Chcemy więc pokazać środkowy palec wszystkim,
którzy podążają za pieprzonymi chwilowymi
modami, nie żyjąc muzyką, którą
maniakalnie uwielbiamy z bezkompromisową
pasją.
Nagrywacie dla Dying Victim Productions.
Ta wytwórnia jest związana z bardziej
epickimi zespołami. Jak trafiliście do
ich katalogu?
Alimai: Po nagraniach pomyślałem o kilku
ważnych i oddanych wytwórniom (z którymi
byłem w kontakcie od dziesięcioleci), które
mogłyby być zainteresowane naszym rodzajem
muzyki. Pomyślałem między innymi o
Dying Victim Productions i od razu zaproponowałem
chłopakom, że wyślą Florianowi
nasze przedpremierowe piosenki. Powiedziawszy
to słowo stało się ciałem.
Ace: Byliśmy w kontakcie z różnymi wytwórniami
i wreszcie znaleźliśmy umowę z Dying
Victims Productions. Lubię DVP, który
produkuje takie zespoły jak Sign Of The
Jackal i Blackevil: doskonałe zespoły naszych
przyjaciół, którzy wiele razy dzielili
scenę z moim zespołem Witchunter.
Obecnie wiele zespołów metalowych (czy
raczej "metalowych") wydaje się być nastawionych
na progresję, tworzenie długich
kompozycji itp. Wy za to skupiacie się na
tym, co nazywam pozytywnym prymitywizmem
nawiązującym do korzeni metalu.
Powiedzcie mi proszę, czy Waszym zdaniem
dzisiaj metal jest tym, czym był na początku?
RR: Oczywiście, współczesne zespoły metalowe
różnią się od tych, które stworzyły ten
gatunek pod koniec lat 70-tych i na początku
80-tych. Jednak w podziemiu ten sam duch
wciąż żyje. Jeśli chodzi o N.N.M., to mogę
powiedzieć, że chociaż nie jesteśmy oryginalni,
jesteśmy osobliwym zespołem. Rzeczywiście,
moim zdaniem, nasza muzyka nie jest
prostym kopiowaniem/wklejaniem starych
pomysłów (to drugie zjawisko można zamiast
tego rozważać w odniesieniu do ton fałszywych
thrashowych zespołów, które pojawiły
się w pierwszej połowie lat 2000, a teraz
prawie całkowicie zniknęły). Nasza muzyka
czerpie inspiracje ze złotej ery metalu, ale w
riffach, aranżacjach i stylu włożyliśmy wiele
osobowości. N.N.M., choć bardzo klasyczny
pod względem utworów, ma bardzo charakterystyczne
brzmienie w tym krajobrazie plastiku
jednorazowego użytku. Ten aspekt pochodzi
bezpośrednio od członków zespołu, z
naszego doświadczenia życiowego i kultury
muzycznej.
Alimai: Godzinami rozmyślałbym nad tym
pytaniem, ale wyrażę swój punkt widzenia w
sposób bezpośredni i zwięzły: Old-School
Metal Is The Only Fucking Way!!!!!!
Ace: Dla mnie najważniejsza jest prawdziwa
pasja, osobowość, determinacja i odrobina
złośliwości. Konieczne jest również wydobycie
i wywyższenie osobowości każdego członka
zespołu, pomijając modę w danym momencie
i sterylne eksperymenty. Dziś ogólnie
doceniam zespoły, które wyraźnie grają z pasją
i szczerością, podążając za swoim pomysłem
przez lata z podniesioną głową, komponując
w pocie czoła.
Najbardziej "progresywną" (jeśli w ogóle w
tym wypadku można tego słowa użyć) częścią
waszego EP jest początek utworu
"Rolling Through the Night". Co to za dziwne
dźwięki?
RR: To był pomysł Cianomana, naszego inżyniera
dźwięku i twórcy potężnej jaskini
Mara "Cro-Magnon". To chaotyczna mieszanka
wszystkich wyczynów z sesji nagraniowej!!!
Czyste szaleństwo (śmiech)!!!!!
Alimai: Cianoman był diabelskim twórcą tej
ohydnej części. Nasz inżynier dźwięku, The
Unholy Master! Miałem przyjemność współpracować
z nim przez wiele lat. Zawsze wybieraliśmy
studio "Mara Cave" do wszystkich
sesji nagraniowych wykonywanych z innymi
zespołami, w których gram (In League
With Satan, Bestial Evil itp.). Kilkakrotnie
pracowaliśmy też razem nad masteringiem
płyt mojej wytwórni Blasphemous Art Records.
Jest cholernie odrażający i profesjonalny
w swojej pracy! Satan Bless Mara Cave!!!
Aaaaarrrgggghhhhh!!!
Ace: Współpracuję od wielu lat z Cianomanem,
z którym nagrałem wszystkie wydawnictwa
Witchhunter od pierwszego albumu.
Topowa osoba w swojej twórczości, ale także
przyjaciel, który ma tę zasługę, że potrafi
wtopić się w brzmienie zespołu, często
wzmacniając jego potencjał.
Jak powiedziałem, dziś zespoły metalowe
skupiają się na czymś innym niż Wy. To
samo możemy powiedzieć o fanach metalu.
Większość z nich oczekuje czegoś innego od
swoich ulubionych zespołów. Nie boisz się,
że w dzisiejszych czasach Wasza muzyka
może być niezrozumiała? A może po prostu
macie na to głęboko wyjebane? (śmiech)
RR: Osobiście nie obchodzi mnie to, bo jestem
pewien, że prawdziwi metalowcy docenią
naszą pracę.
Alimai: Szczerze, nie obchodzi mnie to. Nasza
muzyka to oldskulowy metal dla pieprzonych
oldskulowych sukinsynów!!! Prawdziwy
metal dla prawdziwych metalowców!!! To
wszystko!
Ace: Kiedy podchodzę do napisania płyty,
skupiam się na swoich pasjach i odczuciach,
nie myśląc o potencjalnym słuchaczu. Myślę,
że ważne jest, aby chronić swoją artystyczną
pasję i tworzyć autentyczną muzykę.
NNM to młody projekt. Czy kiedykolwiek
graliście na żywo? Nadal mamy pandemię,
więc ciężko o jakieś konkretne plany koncertowe?
RR: Chcemy grać na żywo, ale nie jest to łatwe,
ponieważ mieszkamy w różnych krajach.
Chcielibyśmy jednak umówić się na jeden
koncert na 2021 rok!
Alimai: Naprawdę mam nadzieję, że wkrótce
ustalę kilka dat koncertów (na pewno w
2021). Nie jest to dla nas takie łatwe, ponieważ
mieszkamy w różnych krajach. Ale kiedy
to się stanie po prostu spodziewaj się czegoś
naprawdę niepokojącego, prawdziwego, lepkiego
i bestialskiego !!! Jak tylko to się stanie,
zdasz sobie sprawę, że najgorsze zło naprawdę
istnieje! Przygotujcie się suki!!! Aaarrrggggggghhhhhh!!!!!!
Ace: Najbardziej lubię granie na żywo! Ale
nie jest to łatwe, ponieważ mieszkamy w różnych
krajach. Jestem pewien, że możemy coś
zorganizować w najbliższej przyszłości.
Kiedy możemy się spodziewać pełnego
albumu N.N.M.? Czy macie jakieś plany?
RR: Planowaliśmy kolejną sesję nagraniową
na wrzesień 2020 r., ale z powodu Covid-19
zdecydowaliśmy się odłożyć do 2021r. W każdym
razie nadchodzą nowe kawałki. Po drodze
pojawiają się bardziej zapadające w pamięć
riffy i natychmiastowe klasyki. Jeśli pozwolą
na to Covid i III Wojna Światowa, to
dostarczymy sporą ilość neandertalskiego hałasu
do końca 2021 roku!
Alimai: Nowa płyta będzie gotowa w 2021
roku. Ponieważ pieprzona pandemia nie pozwoliła
nam naprawić wcześniej (wrzesień
2020, jak planowaliśmy, na początku). Od
kilku miesięcy pracuję nad nowymi, ponętnymi
tekstami i pieprzonymi pomysłami na
bębny do nowego zabójczego riffu, zgodnie z
najlepszą tradycją!!! Fukk Covid-19!!!
N.N.M. jest bardziej niebezpieczne niż to
gówno!!! oczekuj prawdziwego metalu tylko
dla prawdziwych metaluchów!!! Machaj
łbem dla szatana!!!
Ace: Myślę, że ten debiut z pewnością będzie
miał kontynuację. Między członkami zespołu
jest wielka przyjaźń, a nagrywanie tego albumu
było naprawdę zabawne więc jesteśmy
gotowi powtórzyć to doświadczenie!
Bardzo dziękuję za rozmowę. Pozdrawiam!
RR: Pozdrawiam i dziękuję za wsparcie! Aaaaaaaaäääääääärrrggghhhhhh!!!
Alimai: Dzięki! Życzę powodzenia w kolejnych
planach! Stay Wild, Dirty & No Fukking
Remorse!!!!!!666!!!
Ace: Pozdrawiam Bartek i dzięki za wywiad!!!
Keep On Metal !!!
Bartek Kuczak
N.N.M.
101
Muzyka wykonana pracą własnych rąk
Eisenhauer jest kapelą heavy metalową, która zaczęła swoją działalność
w roku 2007, przypieczętowała swoje istnienie w roku 2013, debiutem "Never
Surrender", dwa lata później wydała EPkę. Natomiast kolejny album, "Blessed To
Be Hunter" na wydanie czekał aż pięć lat. Z okazji jego wydania mam okazję porozmawiać
z gitarzystą i wokalistą Christianem "Waxe" Wagnerem. Opowie nam
o muzyce kapeli, o inspiracjach, tym, co sprawia, że brzmią wyjątkowo, jaki mają
stosunek do porównań z Grand Magus oraz jakie jest pochodzenie ich nazwy.
HMP: Hej! Czy mógłbyś opisać muzykę
osobom, które was jeszcze nie znają?
Christian "Waxe" Wagner: Cześć Jacek, z
tej strony Christian "Waxe" Wagner z Eisenhauer.
Jestem gitarzystą i wokalistą zespołu.
Powiedziałbym, że gramy ponadczasowy,
szczery, mroczny i epicki heavy metal
w najczystszej postaci.
Grand Magus? Co sądzisz o tym zespole?
Szczerze, są gorsze rzeczy niż bycie porównanym
do Grand Magus. Uwielbiam ich i
sądzę, że to trio gra świetną muzykę na żywo.
Tak dobrze, by zrozumieć, czemu ludzie
odnajdują u nas pewne podobieństwa, co
oczywiście jest związane z muzyką samą w
sobie. Barwa mojego głosu przypomina trochę
wokal JB Christofferssona. W każdym
razie mogę potwierdzić, że tego typu porównania
częściej występują przy wokalu śpiewanym,
niż przy zwykłym growlu czy ryku.
Jeśli do tego masz baryton, to ludzie nie mają
interpretowaliśmy wczesne utwory kapel
takich jak Iron Maiden, Slayer, Metallica
oraz Pantera. Te inspiracje są bardziej widoczne
na naszym debiucie "Never Surrender".
Ten album w całości został nagrany przez
nas. Obecnie mogę powiedzieć, że był bardziej
demem niż oficjalnym albumem. "Blessed
Be The Hunter" z pewnością jest lepiej
dopracowany i jest mocniejszy od strony
kompozycji. Podszlifowałem swoje wokale, w
ogóle znaleźliśmy swój styl. Poświęciliśmy
czas jako zespół, by dopracować naszą wizję
metalu. Zagraliśmy nasze brzmienia tak, jakbyśmy
je chcieli usłyszeć z perspektywy słuchacza.
102
Co sprawia, że brzmicie wyjątkowo?
Gramy old school, jednak nie kopiujemy
przeszłości. Myślę, że stopiliśmy i uformowaliśmy
muzykę, która była z nami przez dekady,
w naszą własną stal. Naszymi ulubionymi
artystami są między innymi Black Sabbath,
Dio, Mercyful Fate, Trouble, Manilla
Road, Cro-Mags, Danzig oraz Slayer.
Uwielbiam głębokie głosy Jima Morisson'a
oraz Johnny'ego Cash'a. Sądzę, że mój, głęboki,
melodyczny głos jest wizytówką zespołu.
Nie jest to dokładnie coś, czego niektórzy
oczekują od klasycznego heavy metalu, być
może jednak docenią tę różnicę. Nasz metal
możemy określić jako ten "ręcznie wykonany".
Jest w nim wiele pasji, w każdej nucie,
każdym słowie czy w grafice albumu. I możesz
to usłyszeć, zobaczyć oraz poczuć!
Co sądzisz o byciu porównywanym do
EISENHAUER
Foto: Eisenhauer
już do czego tego porównać. Wtedy rzucają
nazwami takimi jak Grand Magus czy Falconer,
nawet jeśli nie spotkałem się z tym
ostatnim. Jeśli słuchasz naszych utworów na
poważnie, to odkryjesz, że mamy inne podejście
do pisania utworów, co oczywiście jest
zasługą tego, że mamy dwóch gitarzystów w
zespole. Nasze brzmienie zawiera pewne subtelne
smaczki, których Grand Magus nigdy
nie użyło i prawdopodobnie nie użyje.
Jak wypada "Never Surrender" na tle
"Blessed Be The Hunter"? Czym różni się
debiut od najnowszego albumu?
Na początku istnienia zespołu, kiedy nie myśleliśmy
o tworzeniu własnych utworów,
Czy powiedziałbyś, że bliżej "Horse Of
Hell" do "Blessed Be The Hunter" niż debiutowi
do "Horse Of Hell"?
Tak, niezależnie od tego, jak na to spojrzysz.
Nasza ostatnia EPka, "Horse Of Hell" określiła
kierunek naszego nowego albumu "Blessed
Be The Hunter". W przeciągu tych pięciu
lat trochę dopracowaliśmy nasz warsztat
kompozycyjny i ujednoliciliśmy nasz styl. Co
do tekstów, pozostaliśmy wierni swoim przekonaniom.
Co obecnie sądzisz o "Horse Of Hell"?
"Horse Of Hell" był świetnym projektem, w
którym wzięli udział nasi dobrzy przyjaciele.
Mieliśmy sporo uwagi i dobre recenzje z całego
świata. W perspektywie czasu zawsze są
rzeczy, które można było poprawić, lub zrobić
inaczej. Jednak, jak powiedziałem, ten album
jest kamieniem węgielnym naszego brzmienia
i wciąż jesteśmy z niego dumni.
Jak duży wpływ na teksty miała twórczość
Roberta E. Howarda i Michaela Moorcocka
na wasz najnowszy album? Co poza
tym zainspirowało teksty?
Trochę czytam, jednak bardzo zróżnicowaną
literaturę. Znam wszystkie historie o Conanie
Barbarzyńcy, jednak żaden z tych
dwóch wymienionych autorów nie miał bezpośredniego
wpływu na moje teksty. Lubię
mitologię oraz zabawę z jej przedstawieniami,
jednak pozostawiam przestrzeń do interpretacji.
Dla mnie główną rolę szczególnie
gra germańska i nordycka mitologia, bliska
zażyłość z naturą oraz światem naszych
przodków. Lubię stylizować moje historie w
archaizmy. W kilku recenzjach autorzy określili
"Ode to the Hammer" jako utwór wojenny.
Niestety jest to błędna interpretacja.
Utwór jest obietnicą zostawienia lepszego
świata dla moich potomków. Zwykle chcę,
żeby ludzie sami interpretowali teksty moich
utworów, jednak tutaj wolałbym to poprawić.
Jeśli miałbyś użyć jednego słowa, by opisać
motywy na "Blessed Be The Hunter", to
jakie ono by było i dlaczego? Osobiście powiedziałbym,
że jest to - siła - wychodząc z
tego, jak wiele utworów traktuje o jej różnych
manifestacjach.
Pewnie! Totalnie się z Tobą zgadzam! Motyw
siły manifestuje się przez cały album z
całą jego złożonością. Chociażby moc miłości
na "Priestess Of Delight", która sprawia, że
powrót z życia pozagrobowego jest możliwy.
Siła na "Gods Of Pain" objawia się w przeciwstawieniu
się bogom. Potęga, którą dzielimy
ramię, w ramię w "Wild Boar Banner" z
naszymi sojusznikami, jakimi są słuchacze.
Moc węża, która nas pochłania i wyzwala w
nas zwierzęta w "Release The Beast". Moc
młota w "Ode To The Hammer", który pomaga
nam przekuć świat na lepszy, czy moc,
którą czujemy, gdy wzbudziliśmy bogów na
"Cult".
Istnieje jakiś inny porządek utworów, poza
tym z tracklisty, którego powinniśmy spróbować?
Mogę tu zdradzić, że "Sun Under My Breast"
powinna być przed "Wild Boar Banner", zaś
"Tyrannus" przed "Cult". Co do reszty, proszę
ustawiać wedle uznania. Z pewnością są tutaj
interesujące kombinacje do odkrycia. Oczywiście
pomyśleliśmy o tym. Niemniej chcieliśmy
również wydać całość jako LP, a ograniczony
czas muzyki na stronę nieco ułatwił
nam decyzję.
Szczerze, to po samej okładce powiedziałbym,
że jest to black metalowy album. Też
masz takie wrażenie? Czym była zainspirowana
ta grafika?
Rozumiem, co masz na myśli. Lubię czarne
obrazy i pewną black metalową estetykę.
Mogę się z Tobą zgodzić, jeśli chodzi o klimat
i stylistykę. Jednak rzeczy, które widzę
na tej grafice, raczej bym nie przypisał do
black metalu. Wydaje się też zbyt kolorowa
jak na ten gatunek. Grafika "Blessed Be The
Hunter" pokazuje dokładnie
pierwszy wers "Ghost Warrior",
w którym nasz protagonista
powraca ze świata umarłych,
by się zemścić. Kapłanka
Rozkoszy ("Priestess of
Delight") pożyczyła mu skrzydła,
by umożliwić powrót.
Wielki dzik jest jego zwierzęcym
znakiem, który z nim
podróżuje. Jesteśmy bardzo
zadowoleni z naszych relacji
ze wspaniałym malarzem, grafikiem
i fotografem Gabrielem
Turnerem Burne (www.
gabrieltbyrne.com), który jest
również naszym przyjacielem.
Byliśmy z nim nieustannym
kontakcie od pierwszego pomysłu
i szkicu, do ukończonego
obrazu i bookletu. Gabriel
zrealizował nasze pomysły
perfekcyjnie oraz dał albumowi
więcej niż wartościową
grafikę.
"Open The Gates" czy "Crystal
Logic"?
Oh, co to za trudne pytanie!
To jest jak wybieranie pomiędzy
dwiema pięknymi paniami.
"Crystal Logic" jest po
prostu klasyczne. Poza tym
naprawdę lubię "Open the
Gates" ze względu na trochę
mocniejszą różnorodność. Na
obu albumach jest wiele wspaniałych
utworów. Jednak stężenie
dobrych kawałków jest
ciutkę większe na "Crystal
Logic", z pewnością ten album
bym wybrał. Jednak to nie
oznacza, że nie spotykałbym
się z inną kobietą (śmiech).
Foto: Eisenhauer
Czy w wywiadach często pytają się was o
konotację nazwy z prezydentem USA,
Dwightem Davidem Eisenhowerem? Co
Eisenhauer zasadniczo oznacza? Czy to
"kopacz żelaza"?
Tak, ciągle to tłumaczymy, jednak nasza
nazwa nie ma nic wspólnego z prezydentem
Eisenhowerem. "Eisen" po niemiecku oznacza
żelazo, "hauer" to kuźnia. Jednak "hauer"
może oznaczać również kieł lub żądło. Tak
więc żelazny kieł. Możesz sobie wyobrazić
jak dzik z żelaznymi kłami rwie Ci rzyć?
(śmiech). Nie bez powodu mamy dzika w
naszym logo. Wszyscy dzielimy ten sam gust
i humor, a słowo "Eisenhauer" brzmiało mocno
i zajebiście. W sumie dlatego ta nazwa.
Czego się spodziewasz po 2021?
Mam nadzieje, że szaleństwo z covidem się
skończy, wtedy będziemy mogli znowu zagrać
wiele koncertów i dotrzeć z naszą muzyką
do tylu osób, jak to tylko możliwe.
Dziękuje za wywiad! Powodzenia!
Dziękujemy bardzo! Zostańcie w zdrowiu,
salutujemy żywiołowo wszystkim Eisenheads!
Eisenheads United!
Jacek Woźniak
Foto: Eisenhauer
EISENHAUER 103
...myślę, że w każdym z nas drzemie odpowiedzialność za nasze życie
Miałem przyjemność zamienić parę słów z Tiziano Marcuzzim z włoskiego
progresywno/techniczno thrashowego Exiled on Earth, który swoją karierę
zaczął całkiem dawno i do tej pory stworzył trzy albumy długogrające: "The Orwell
Legacy" w 2009r., "Forces of Denial" w 2016r. oraz najnowszy "Non Euclidean"
w 2020r., który będzie jednym z głównych punktów naszej rozmowy.
Omówimy tematykę tekstów i rozmawialiśmy o tym, jaki mamy mały wpływ na
świat i jak duży na swoje własne życie. Nie przedłużając, oddaje głos Tiziano...
tutaj! Wraz z nowym, świeżym albumem, z
którego jesteśmy dumni!
Myślę, że wciąż mamy to samo podejście do
każdego utworu, dobre riffy oraz struktura
utworu, a rozwijaliśmy się w kierunku czegoś
bardziej dojrzałego i zdefiniowanego, dochodząc
do momentu, gdzie prędkość i dzikość
stały się kluczowymi elementami naszych
utworów. Można to usłyszeć, słuchając naszego
nowego albumu. Na początku próbowaliśmy
się skupić na bardziej technicznych i
rozbudowanych częściach, nie po to, aby
zaimponować komuś, ale aby lepiej wyrazić
siebie. Teraz kiedy nasze brzmienie jest zdefiniowane
i rozpoznawalne, wrzuciliśmy nowe
elementy do wszystkich kompozycji, tak,
aby każda z nich była świeża i prowadziła
nas do rozwoju zespołu.
Z tego, co wiem, użyliście utworów z drugiego
demo na "The Orwell Legacy", ale czy
nagraliście ponownie zawartość z "Duality
Conflicts"? Jeśli nie, to dlaczego i czy planujecie
to nagrać ponownie?
Nosiliśmy się z takim zamiarem przez jakiś
czas, ale nigdy go nie zrealizowaliśmy. Ponownie
nagraliśmy "Forgotten Lore" z czasów
Maelstorm i jest trochę utworów z "Duality
Conflict", nad którymi myślimy, aby zmienić
im aranżacje i nagrać je ponownie.
Co sądzisz obecnie o waszym debiucie,
"The Orwell Legacy"?
Osobiście jestem z niego bardzo dumny. Jest
on sumą lat spędzonych w salce prób, pomiędzy
piwem i piłkarzykami. Zawiera wiele
wspaniałych utworów, a my sami gramy
przynajmniej połowę tego albumu na każdym
koncercie. Poza tym zawiera mocny
przekaz, ostrzeżenie. Każdy utwór mówi o
aspekcie naszego obecnego świata oraz o
tym, jak my, jako ludzie, oddziałujemy z nim
i między sobą.
HMP: Cześć! Możesz nam powiedzieć jak
Exiled on Earth zaczęło swoją karierę?
Tiziano Marcuzzi: Cześć! Zaczęliśmy naszą
aktywność w 2000 roku, wzmocnieni doświadczeniem
z poprzedniego wcielenia naszego
zespołu, Maelstorm. Luca i ja graliśmy
w tym zespole do 1997 roku, w którym
to nagraliśmy i wydaliśmy demo. Powrót był
trudny. Nie grałem przez jakiś czas i od początku
musiałem ponownie się skupić na projekcie.
Częściowo byliśmy zainspirowani
dziełami zespołów takich jak Death, Annihilator,
Watchtower oraz wszystkimi technicznymi
kapelami tamtego czasu. Stworzyliśmy
naszą osobistą wizję metalu, coś, co
może być łatwo rozpoznane jako "styl Exiled
on Earth". Grupy, która stworzyła coś interesującego
bez tracenia własnej indywidualności.
Na początku powstały dwa utwory, "The
Illusory Ground of Betrayal" oraz "Duality
Conflicts", które pojawiły się wraz z dwoma
innymi kawałkami na naszym pierwszym
mini-CD, "Duality Conflicts". Pokazują one
mocne elementy technicznego thrashu i czystego
wokalu. Był to nasz pierwszy krok w
stronę koncertów oraz kolejnych nowych
kompozycji. Co nastąpiło potem, to był
okres, w którym nasz kunszt muzyczny rozwinął
się, a nasz zespół uległ wzmocnieniu.
Przetrwaliśmy ciężkie czasy, jednak jesteśmy
Foto: Exiled On Earth
Wydaje mi się, że pracujecie nad muzyką
tylko wtedy, kiedy na to macie ochotę i
możliwość, wnioskuję to po tym, jak długie
okresy dzielą wasze kolejne wydawnictwa.
Wiele lat minęło pomiędzy wydaniem pierwszego
i drugiego albumu, ale znacznie mniej
czasu pomiędzy "Forces..." a "Non Euclidean".
Było to związane głównie z obowiązkami,
rodzinami, dziećmi i naszą pracą. To
wszystko zabiera nam dużą część naszą
dnia… Jesteśmy ugruntowani w przekonaniu,
że chcemy bardziej skupić się na zespole
oraz na tym, czym ma być nasza muzyka.
Rozwinęliśmy się jako muzycy i znaleźliśmy
nowe sposoby na pisanie i realizację utworów.
Ten proces przyspieszył kwestię pisania
muzyki. Mechanizm tworzenia przebiega
gładko, szczególnie było to widoczne podczas
prób i nagrań na "Non Euclidean". Osobiście
tworzę większość partii gitarowych i
struktur utworów, potem wszystko łączymy
wraz z aranżacjami. Obecnie pracujemy nad
czymś nowym.
Czy styl/gatunek muzyki, który graliście
zmienił się przez lata, czy pozostał ten
sam?
Czy obecne wydarzenia i środowisko przypominają
wam to, opisywane przez Orwella?
Muszę powiedzieć, że tak, w początkowych
latach naszego zespołu, napisałem teksty o
drodze zniszczenia, jaką przebywamy jako
ludzkość. Byłem zainspirowany wieloma autorami,
którzy wierzą, że istnieją jakieś tajemne
moce, które działają przeciwko nam,
w celu dokonania na nas samozagłady. Oni
dali mi parę podpowiedzi, jak wzmocnić teksty
swoich utworów. Myślę, że zbieramy to,
co zasialiśmy: wojny, kontrolę nad każdym z
osobna. Trochę przypomina mi to przepowiednie
Orwella na temat Wielkiego Brata,
który wyłania się z mroków. Z punktu widzenia
realisty, myślę, że w każdym z nas drzemie
odpowiedzialność za nasze życie i za dążenie
do jego poprawy dostępnymi nam środkami.
Mały krok naprzód ku lepszemu społeczeństwu
zawsze jest możliwy.
Powiedziałbyś, że "Forces of Denial" był
ewolucją stylu wypracowanego na debiucie?
Tak, album jest jednocześnie thrashowy i
melodyjny. Również pokazuje ewolucje w
tworzeniu tekstów i sposobie śpiewania.
Utwory są trochę krótsze w porównaniu do
"Orwell's…" ale w swoich tekstach podążają
za pomysłami z debiutu. Z tego albumu gramy
parę utworów, takich jak "Vortex of Deception",
"The Mangler" oraz tytułowy.
104
EXILED ON EARTH
Co zainspirowało was do stworzenia waszego
najnowszego krążka "Non Euclidean"?
Ciemność, zewnętrzna pustka i niewiadoma.
Oraz coś więcej, stwory, które żyją w ciemnych
stronach kosmosu, Bogowie z Zewnątrz,
królowie rządzący prawami przestrzeni.
Są oni fizycznymi manifestacjami
praw rzeczywistych i reprezentują istotne
koncepcje, takie jak czas i przestrzeń (gdzie
Yog Sothoth jest zarówno kluczem, jak i zamkiem).
W poprzednich wydawnictwach zawsze
staraliśmy się umieścić parę utworów o
Lovecrafcie i jego okropnościach, tym razem
spróbowaliśmy uchwycić i zobrazować wysiłki
Lovecrafta włożone w nasze postrzeganie
wszechświata, jako tego okrutnego, w
którym znaczymy nie więcej, niż krople w
morzu, całkowicie na łasce zdarzeń i decyzji
większych od nas wszystkich. Zakazana wiedza
i szaleństwo, które za nią podążają, są
główną częścią pomysłu. Istnieją zagadnienia
i tajemnice, które lepiej zostawić w spokoju,
by nie uciec w odmęty szaleństwa.
Czy "Tindalos" jest o miejscu z Mitów
Cthulhu, czy raczej o czymś innym?
Jest to nazwa istot poza kontinuum czasowym.
Frank Belknap Long dał nam je w
zbiorze opowiadań "The Hounds of Tindalos".
Zawsze uwielbiałem jak one manifestowały
swoją obecność przed pechowym "przyzywającym"
pojawiając się w ostrych kątach
pokoju. Te stworzenia zamieszkiwały ziemię
w prehistorycznych czasach. Podróżnicy w
czasie przypadkiem mogą zwiedzać te dzikie
czasy i zostać zauważonym przez jednego z
tych okrutnych "psów". Jest to wyrok śmierci.
Te nieeuklidesowe przestrzenie będą podróżować
przez czas, docierając do swojej ofiary.
Szaleństwo będzie trwało, szczególnie że ta
biedna istota nie wie, kiedy ten "pies" pokaże
się w jej życiu.
Foto: Exiled On Earth
"Vordeghast Wood" jest czymś, co stworzyliście
wy, czy było już wcześniej gdzieś
wspomniane?
Stworzyliśmy ten termin, bawiąc się niemieckim
tłumaczeniem, słów oznaczających
"głęboki mrok" lub coś podobnego. Stworzyliśmy
las, w którym składane są okropne ofiary
w imię Matki, Shub Niggurath. W głębokim
lesie coś okropnego i bluźnierczego się
odbywa wtedy i teraz. Jest to hołd dla kultu
Czarnej Kozy Lasów.
Czy dobrym określeniem zawartości tego
albumu byłoby słowo "nadnaturalne"?
Tak, mówimy o potworach i bóstwach wznoszących
się ponad przestrzeń i czas, o szaleństwie
i tajemnych kultach. Tym razem pozwalamy
koszmarom zawładnąć scenie i nie
ma tu światła ani nadziei, ponieważ to są
koncepty dalekie od percepcji tych istot.
Ciemnie i nadnaturalne elementy grają kluczową
rolę w całym projekcie. "The Outer
Gods" jest manifestacją praw kosmicznych, fizyki
oraz niewiadomej, o której wcześniej
wspomniałem. My nie jesteśmy w stanie temu
zapobiec, ani nawet tego pojąć. Istnieją
tajemne wymiary za obecną okrutną fasadą
rzeczywistości, którą znamy, a która jest iluzją.
Bierzemy tę iluzję i tniemy ją na kawałki
przystępne dla słuchacza, tak, aby mógł
przez nią przejrzeć.
Możecie opisać jak przebiegała produkcja
"Non Euclidean"?
Zaczęło się wraz z procesem wstępnym, gdzie
podzieliliśmy wszystkie utwory na serię sesji
nagraniowych. Napisałem tonę riffów i chciałem
je wszystkie sprawdzić, szczególnie te,
które pasowały najlepiej do motywu albumu.
Następnie zabraliśmy najlepsze rzeczy z tych
nagrań i pracowaliśmy głównie nad sekcjami
rytmicznymi i perkusją. Zwykle tak działamy
w celu uzyskania gotowego rezultatu. Kiedy
jesteśmy zadowoleni ze struktury utworu,
następnie nasz wysiłek wkładamy w sekcje
gitar prowadzących oraz bas. W tym wypadku
"Non Euclidean" nie był wyjątkiem. Wokale
tym razem zostały zmienione, ponieważ
chciałem zaśpiewać w inny sposób. Ostre i
prawie death metalowe wokale były tymi,
których używam na tym albumie, jednak jest
również trochę czystych wokali i chórków.
Rezultat jest bardzo efektowny. Spędziliśmy
dobrze czas podczas nagrywania, wszystko
wyszło tak, jak chcieliśmy.
Czy zamierzacie ponownie współpracować
z Eleną Bonamonetą? Co sądzicie o jej
dziełach?
Daliśmy jej parę wskazówek na temat tego,
co chcemy pokazać na okładce, a ona przygotowała
nam parę szkiców. Byliśmy pod
wrażeniem, jak dobrze wyszło jej dopasowanie
ich do naszych pomysłów. Tak, planujemy
z nią ponownie współpracować!
Co sądzicie o Punishment 18 Records?
Jest to nasz wydawca od 2012 roku i jesteśmy
bardzo zadowoleni ze współpracy.
Punishment 18 oraz InfinityHeavy (nasze
biuro prasowe) robią doskonałą robotę, jeśli
chodzi o promowanie swojego katalogu i robią
wspaniałe rzeczy dla nas w sprawie promocji
naszego nowego albumu. Wydanie go
cyfrowo (8 maja 2020) dało nam szansę, by
wypromować materiał w czasie kryzysu pandemii.
Fizyczne wydawnictwo zostało zaplanowane
na wrzesień, stąd mamy cały ten
czas, żeby promować go ponownie! To jest
prawie jak podwójna promocja.
Co zamierzacie robić w 2021 roku?
Naszym głównym celem jest dopracowanie
wszystkich utworów na czwarty album i granie
"Non Euclidean" tak często, jak to tylko
jest możliwe.
Dziękuje za wywiad! Powodzenia!
Dziękuje wam i pozdrowienia z Włoch dla
wszystkich waszych czytelników!
Jacek Woźniak
Foto: Exiled On Earth
EXILED ON EARTH 105
Nowy rozdział
- Wierzymy, że każdy człowiek w głębi serca kocha rocka! - podkreśla
Emlee Johansson i trudno się z jej opinią nie zgodzić, ale pod warunkiem, że jest
to muzyka tak dobra, jak na najnowszym wydawnictwie Thundermother. "Heat
Wave" to czwarty i jak dotąd najbardziej udany album w dyskografii szwedzkiej
grupy - złożonej wyłącznie z kobiet, ale w żadnym razie nie chcących, by oceniano
je wyłącznie na tej podstawie, bo w zespole są przede wszystkim muzykami.
Przede wszystkim zdecydowałyśmy się grać ze
sobą, dzięki swoim osobowościom i jakimi jesteśmy
muzykami. Świetnie się razem bawimy
i naprawdę dobrze się rozumiemy, kiedy gramy,
zarówno na scenie, jak i na sali prób. Uważamy
również, że to wspaniałe, że wszystkie jesteśmy
kobietami, ponieważ chcemy coś zmienić
w przemyśle muzycznym, pokazując, że
potrafimy rozbujać scenę tak dobrze, jak każdy
"boysband". A świat musi to zobaczyć, muszą
nas zobaczyć, abyśmy mogły położyć kres
wszystkim istniejącym uprzedzeniom. Ale na
nam jeszcze bardziej rozwinąć się. Kiedy nasz
kontrakt z nimi wygasł, zdecydowałyśmy się
przenieść do niemieckiej wytwórni, w której
mamy już management, agencję koncertową i
wydawcę. Zdecydowałyśmy się na AFM i do
tej pory jesteśmy z nich bardzo zadowoleni.
Czujemy się tak szczęśliwe, że mamy wytwórnię,
która wkłada w ten zespół tyle ciężkiej
pracy oraz pasji, i w dodatku przenieśli nas na
inny poziom. Nawet Szwecja coraz bardziej się
nami interesuje, (śmiech!). "Heat Wave" uplasował
się na ósmym miejscu szwedzkich list
przebojów! I naprawdę mamy nadzieję, że znowu
pomożemy rozwinąć się muzyce rockowej
w Szwecji. Wiemy, że w tych czerwonych drewnianych
domach jest wielu rockmanów.
Ponoć trzeci album jest przełomowym wydawnictwem
dla każdego zespołu i dla was był
również, ale o tyle, że przed jego nagraniem
miałyście zmiany składu z tą najbardziej dostrzegalną,
kiedy Guernica Mancini zastąpiła
Clare Cunningham?
Dołączyłam do zespołu w tym samym czasie
co Guernica i była to bardzo wyjątkowa sytuacja
ze względu na dużą zmianę składu. Znalezienie
nowych muzyków i kontynuowanie
współpracy z zespołem było poparte bardzo
silnym dążeniem ze strony Filippy. Guernica
czuła, że wskakuje w duże buty, ponieważ Clare
była świetną wokalistką. Pamiętam, że byłyśmy
przygotowane na wiele nienawiści ze
strony fanów, że będą rzucać w nas butelkami
na scenie i takie tam, (śmiech)… Ale fani byli
niesamowici. Od początku przywitali nas z
otwartymi ramionami. W tym składzie zespół
ciągle wchodził na wyższy poziom. Guernica
ma niesamowity głos i wniosła do Thundermother
wyjątkowe brzmienie, jesteśmy bardzo
szczęśliwe i wdzięczne, że mamy tak niesamowitą
osobę i muzyka w naszym zespole. Pamiętam
pierwszą wspólną próbę i jedyne, co przyszło
mi do głowy, to to, jak bardzo fajnie jest
grać razem z tak wspaniałą wokalistką. Myślę,
że ma doskonały rockowy głos. Dzięki temu na
pewno znajdzie miejsce w podręcznikach historii!
HMP: Female rock band - to określenie nie
jest już w dzisiejszych czasach chyba niczym
szokującym, w końcu od pierwszych sukcesów
The Runaways czy Girlschool minęło
już ponad 40 lat i rock w żadnym razie nie jest
już kojarzony wyłącznie z mężczyznami?
Emlee Johansson: Tak, nie jesteśmy fankami
określenia "female rock band". To znaczy, jesteśmy
oczywiście zespołem składającym się
wyłącznie z kobiet, ale nie rozumiemy, dlaczego
jesteśmy klasyfikowane razem z innymi zespołami,
w których są kobiety. Często nie gramy
w tym samym stylu, więc to bardzo
wprowadza w błąd. Miałyśmy wiele sytuacji, w
których ludzie nie doceniali nas jako muzyków
tylko dlatego, że jesteśmy kobietami. Przykładem
może być to, że niektórzy ludzie myślą, że
w naszych nagraniach nie gram na perkusji,
ponieważ wydaje im się, że "brzmi to tak, jakby
grał mężczyzna". Strasznie głupie. Nigdy
nie pozwoliłabym nikomu zastąpić mnie w
czasie nagrań. Rock jest nadal bardzo zdominowany
przez mężczyzn, ale mamy nadzieję,
że my możemy być częścią tego gatunku, aby
choć trochę zrównoważyć tę różnicę płci.
Chcemy pokazać ludziom, że nie ma znaczenia,
czy jesteś mężczyzną czy kobietą, liczy się,
jakim jesteś muzykiem i osobą!
Dokładnie! Takie było założenie od początku
istnienia Thundermother, że skład będzie złożony
wyłącznie z kobiet, czy też wyszło to
zupełnie przypadkowo?
Foto: Franz Schepers
scenie było z nami kilku facetów, na przykład
Mats Rydström wielokrotnie zastępował basistkę,
więc nie jesteśmy przeciwne grze z mężczyznami.
Chcemy po prostu grać z ludźmi i
muzykami, których lubimy!
Waszą debiutancką płytę "Rock 'N' Roll Disaster"
wydał szwedzki oddział Warnera, później
trafiłyście jednak do znacznie mniejszej
firmy Despotz Records - Szwecja nie była
jeszcze gotowa na Thundermother, chociaż
tak zwany retro rock zaczynał już zyskiwać
popularność?
Nadal mamy zachowane dobre relacje z Warner
i myślę, że to był po prostu zły moment.
Najważniejsze jest, aby znaleźć wytwórnię,
która wierzy w ciebie i nadaje ci priorytet. Bez
względu na to, czy jest to duża, czy mała wytwórnia,
potrzebujesz ich, aby byli gotowi do
ciężkiej pracy dla ciebie. Z Despotz stworzyłyśmy
dwa świetne albumy, które pomogły
Jak doszło do tej współpracy? Jej muzyczna
przeszłość i doświadczenie były pewnie dodatkowym
atutem, a rozpoczęcie nowego rozdziału
postanowiłyście zaakcentować tytułem
"Thundermother"?
Tak naprawdę od samego początku zaiskrzyło
między nami i myślę, że wniosło to do zespołu
dużo nowej energii. Filippa pozwoliła nam dodać
do kawałków swoje akcenty i to dużo mówi.
Po prostu dalej się rozwijamy i razem rośniemy
w siłę, co jest po prostu niesamowite.
Wspieramy się i wspólnie rozwijamy, jesteśmy
zespołem. Tak, zdecydowałyśmy nadać naszemu
trzeciemu albumowi tytuł "Thundermother",
ponieważ czułyśmy, że zespół potrzebuje
nowego startu w nowym składzie.
Każdy zespół ma album o tytule jak nazwa zespołu,
prawda (śmiech)... Po prostu wydawało
się to właściwe, bardzo czyste, a także było komunikatem
dla fanów, że nie muszą się martwić,
bo zespół ciągle działa. To był zdecydowanie
nowy rozdział dla zespołu, bardzo dobry,
pozytywny!
Po zmianie basistki poszłyście za ciosem, nagrywając
jeszcze ciekawszy materiał "Heat
Wave". Nie wiemy jeszcze z jakim spotka się
odzewem publiczności, ale jedno jest pewne,
że pierwszy sukces macie już za sobą, to jest
przejście z Despotz Records do AFM Re-
106
THUNDERMOTHER
cords, co na pewno pomoże jeszcze bardziej
wypromować zespół?
Jak dotąd reakcje są niesamowite! Top 10 na
listach przebojów w Niemczech i Szwecji. Nie
mogłyśmy być szczęśliwsze. Jesteśmy bardzo
zadowolone z AFM, oni stawiają nas na pierwszym
miejscu i wierzą w nas, co wiele znaczy.
Wspierają wszystkie nasze pomysły i pozwalają
nam mieć we wszystkim coś do powiedzenia.
I tak, promowali nas jak nikt wcześniej i naprawdę
widzimy tego rezultaty. Teraz są tak
wspaniałe i ekscytujące czasy i nie możemy się
doczekać, aby zobaczyć, co nas czeka w przyszłości!
Ta płyta gdzieś w połowie lat 70. byłaby
istną kopalnią przebojów, nie unikacie bowiem
łączenia w swej muzyce różnych wpływów,
od glam rocka do takiego klasycznego,
lżejszych i mocniejszych, hardrockowych
akcentów, jest piękna, klasyczna ballada
"Sleep" - liczycie, że współcześni słuchacze
też docenią te utwory?
Naprawdę lubimy składać taki hołd i czerpać
inspirację ze wszystkich naszych ulubionych
zespołów! Wszystkie kochamy klasyczny rock,
ale wywodzimy się z nieco innych muzycznych
wpływów i kiedy łączymy nasze ulubione style,
tworzymy coś naprawdę dobrego. Jestem wielką
fanką Johna Bonhama (perkusisty Led
Zeppelin) i myślę, że można to usłyszeć, słuchając
perkusji na tej płycie. Jest dużo dźwięków
niczym duchy z przeszłości i prostych rytmów
(śmiech). Uważamy również, że musimy
nieść ze sobą pochodnię rock 'n' rolla, aby mieć
pewność, że pozostanie on przy życiu. Wiele
zespołów z lat 70. i 80. nadal działa, ale jest
tylko kwestią czasu, kiedy nie będą w stanie
koncertować, więc ciągle muszą pojawić się nowe
zespoły, które nadal będą grać ten rodzaj
muzyki. Uwielbiamy go zarówno słuchać, jak i
grać, i mamy wielką nadzieję, że nasi słuchacze
również to docenią. Mamy również nadzieję,
że uda nam się dotrzeć do szerszej publiczności
i stać się zespołem mainstreamowym, ponieważ
wierzymy, że każdy człowiek w głębi serca
kocha rocka.
Czyli zreformowanie składu wyszło wam na
dobre, nie ma co bać się takich, czasem nawet
bardzo znaczących, zmian?
Oczywiście zawsze istnieje jakieś ryzyko.
Wiem, że Filippa miał naprawdę ciężki czas
między dwoma składami kapeli, decydując się
Foto: Franz Schepers
Foto: Franz Schepers
na kontynuowanie działalności zespołu i znalezienie
nowych muzyków. Naprawdę miała
dużo szczęście z nami wszystkimi i jest po prostu
niesamowita w wyszukiwaniu właściwych
ludzi, kiedy tego potrzebuje. I chyba najważniejszą
rzeczą jest być odważnym i nigdy nie
tracić nadziei. Guernica i Filippa znały się
trochę wcześniej, bo grały razem jakiś czas
temu. W tym samym momencie, gdy muzycy
z poprzedniego składu zdecydowali się opuścić
Thundermother, były zespół Guerniki The
Royal Ruckus postanowił zrobić sobie przerwę.
Guernica napisała do Filippy: "Cześć Filippa,
czy znasz kogoś, kto potrzebuje wokalistki…",
a Filippa odpowiedziała: "Właściwie szukam
nowej wokalistki dla Thundermother".
Guernica przyjechała kilka dni później do
Sztokholmu, aby spotkać się z Filippą, a reszta
to już historia! W tym czasie studiowałam w
Royal College of Music w Sztokholmie. Bardzo
lubiłam szkołę, ale tęskniłam też za zespołem.
Naprawdę brakowało mi grania w zespole, grania
na żywo i innych takich rzeczy. Aż pewnego
dnia zadzwoniła do mnie Filippa i moje życie
zmieniło się na zawsze (śmiech). Wszystko
to było po prostu idealne dla wszystkich i
wszystkie jesteśmy za to bardzo wdzięczne.
Były zespoły, które miały mniej udane zmiany
w składzie, ale Thundermother dostało dzięki
temu prawdziwy zastrzyk energii.
To wasza pierwsza, kolektywnie stworzona
płyta, co dotąd się nie zdarzało. Może właśnie
dlatego jest tak udana?
Chyba, zresztą kto wie? Z pewnością zrobiło
to ogromną różnicę dla nas jako zespołu.
Świetnie się razem bawiłyśmy, pisząc kawałki
na ten album i to niesamowite, że mogłyśmy
zrobić to razem. To nasze dziecko! Filippa
wykonała świetną robotę, pisząc muzykę na
poprzednich trzech albumach, jest bardzo utalentowaną
autorką utworów. Jesteśmy bardzo
szczęśliwe, że otworzyła ramiona i pozwoliła
nam być częścią komponowania. A więcej
umysłów tworzy więcej pomysłów! (śmiech),
więc czasami miałyśmy zbyt wiele pomysłów.
Ponadto fakt, że jesteśmy różnymi muzykami
z różnymi doświadczeniami sprawiło, że nasze
brzmienie rozwinęło się i to jest bardzo ekscytujące.
Wszystkie dzielimy się swoimi różnymi
mocnymi stronami, co daje nam naprawdę dobrą,
twórczą wymianę pomysłów. Próbowałyśmy
też napisać materiał na ten album z kilkoma
różnymi autorami, co również było nowością
dla zespołu, co było twórcze, wiele się nauczyłyśmy
od innych kompozytorów, z którymi
pracowałyśmy.
Trzy tygodnie na sesję nagraniową to chyba
niezbyt wiele, ale jak na zespół grający klasycznego
rocka aż nadto?
Właściwie to było idealne… chciałybyśmy jednak
eszcze jeden tydzień, ponieważ świetnie
się bawiliśmy i to były naprawdę kreatywny
czas dla nas! Nie musiałyśmy stresować się poszczególnymi
kompozycjami, miałyśmy czas
na zabawę różnymi pomysłami, aby każdy
utwór osiągnął jak najlepszy rezultat. Właściwie
pracowałyśmy nad każdym kawałkiem,
ponieważ był to nasz następny potencjalny
singiel. I naprawdę uważam, że każda kompozycja
jest bardzo mocna. Studio było naprawdę
fajne, Medley Studios w Kopenhadze.
Takie fajne, legendarne studio. Mogę polecić je
do nagrywania każdemu zespołowi!
"Heat Wave" brzmi bardzo organicznie, więc
chyba nie przesadzaliście z nadmierną obróbką
dźwięku, różnymi efektami - istotne było
oddanie w warunkach studyjnych waszego
koncertowego soundu?
Zdecydowanie chciałyśmy uzyskać naturalne
brzmienie. Wszystkie wywodzimy się z klasycznego
rocka i preferujemy organiczne brzmie-
THUNDERMOTHER
107
nie lat 70., ale z odrobiną ataku! A nasz producent
Soren naprawdę zrozumiał, jakiego rodzaju
brzmienia szukamy i trafił w dziesiątkę!
Bardzo się cieszę z tego, jak nagrałyśmy mój
bęben taktowy, użyłyśmy naciągu bez otworu
na mikrofon z przodu. Po prostu umieściłyśmy
jeden mikrofon przy stopie, drugi przed bębnem.
Stworzyło to przyjemne "bum", dźwięk
kopnięcia, który bardzo przypomina brzmienie
Johna Bonhama. Oczywiście nadal będziemy
brzmieć trochę inaczej na żywo niż w
studio; po pierwsze, nie możesz porównać
energii, którą mamy na żywo do tej, gdy jesteśmy
w studio. Zawsze pobieramy część naszej
energii z publiczności i to jest powód, dla
którego tak bardzo lubimy grać na żywo. Ale
zdecydowanie myślę, że w studiu uchwyciłyśmy
nas w najlepszy możliwy sposób. Nasza
energia wciąż tam jest i jest przyjemna, organiczna
i czysta!
Jaka była w tym wszystkim rola Sorena
Andersena? Był dla was kimś takim jak Kim
Fowley czy Desmond Child, pomógł stworzyć
i dopracować poszczególne utwory,
nadał im ostateczny szlif?
Soren wiele zrobił dla tego albumu. Nie tylko
jest świetnym producentem, który sprawił, że
album brzmi niesamowicie. Razem z nim napisałyśmy
też sześć kawałków, jest bowiem
świetnym autorem tekstów i muzykiem. Sprawił,
że każda kompozycja na albumie stała się
trochę lepsza dzięki wszystkim pomysłom
aranżacyjnym, które wniósł. Ma świetne ucho.
Jest też niesamowitą osobą, wszystkie dobrze
się dogadywałyśmy z nim. Po prostu czułam
się jak w niebie, a bez Sorena ten album nie
byłby tak wspaniały!
Z wiosennych koncertów nic nie wyszło - liczycie,
że jesienna, długa trasa "Heat Wave
Release Tour 2020" odbędzie się zgodnie z
planem?
Byłyśmy w połowie europejskiej trasy koncertowej
razem z Rose Tattoo, kiedy zaczęła się
blokada. Byłyśmy tak zszokowane, że musiałyśmy
zakończyć trasę i po prostu wrócić do
domu. Było ciężko, ale nigdy nie straciłyśmy
nadziei, że letnie festiwale nadal będą się odbywać.
A potem całe lato też zostało odwołane.
To było naprawdę straszne. Jesteśmy bardzo
wdzięczne, że mogłyśmy odbyć naszą trasę
koncertową w Niemczech pod koniec lipca,
kiedy ukazał się "Heat Wave". To była naprawdę
fajna i wyjątkowa trasa, pełnia szczęścia!
Liczyłyśmy, że jesienna trasa będzie możliwa,
ale teraz musiałyśmy odwołać tę trasę i to rani
nasze dusze. Ale zamiast tego staramy się odbyć
inne pomniejsze trasy i naprawdę mamy
nadzieję, że skupiamy się na tym w roku 2021,
gdy znów wszystko wróci do normy. Bardzo
tęsknimy za trasami koncertowymi, a takie
czekanie jest bardzo frustrujące, zwłaszcza gdy
wydałyśmy nowy album, bo chcemy po prostu
wyruszyć w trasę i promować go na całym
świecie!
Macie jakiś plan rezerwowy na wypadek
(odpukać!) jej odwołania? Jakiś koncert w
sieci z wyłącznie premierowymi utworami,
kolejne teledyski, etc.?
Zawsze robimy plany zapasowe, nasz management
jest naprawdę kreatywny i ciężko pracuje,
aby utrzymać zespół. Zagrałyśmy kilka koncertów
na żywo w ciągu ostatnich miesięcy,
oczywiście z zachowaniem wszelkich wymogów
sanitarnych. Bardzo mocno skupiłyśmy
się na jak największym promowaniu wydanego
albumu oraz na tworzeniu zabawnych i interesujących
materiałów na naszych kanałach społecznościowych.
Planujemy wykorzystać ten
czas na wiele sposobów, na przykład na pisanie
nowego materiału i na wydanie nowych teledysków…
miejcie oczy szeroko otwarte i zaglądajcie
na nasz Instagram lub Facebook, aby
uzyskać świeże informacje…
Foto: Franz Schepers
Zagrałybyście tzw. koncert samochodowy,
czy też taka namiastka prawdziwego koncertu
nie jest dla was niczym interesującym, tak
jak choćby dla muzyków Primal Fear?
Tak, zagrałyśmy koncert samochodowy podczas
naszej trasy! To była świetna zabawa, a
ludzie byli tacy podekscytowani, (śmiech).
Niektóre samochody miały na dachach napis
Thundermother! To było naprawdę fajnie.
Doceniam to, że są ludzie i promotorzy aż tak
kreatywni i pełni pasji, aby w tych czasach
utrzymać koncerty na żywo. Dzięki temu w
tych smutnych i trudnych czasach nadal możemy
zrobić małą trasę koncertową. Ludzie
potrzebują teraz muzyki na żywo bardziej niż
kiedykolwiek i naprawdę czujemy to podczas
koncertów, które zagrałyśmy. Tyle szczęścia i
miłości w każdym miejscu!
Brak koncertów jest dla was chyba szczególnie
dokuczliwy - nie tylko z powodu uniemożliwienia
promocji nowej płyty, ale też dlatego,
że uwielbiacie grać na żywo, bo tylko w
ubiegłym roku zagrałyście ponad 90 sztuk?
To było dla nas naprawdę trudne. W tym roku
zaplanowaliśmy ponad sto koncertów i wydaje
mi się, że wszystko zostało odwołane lub przełożone.
Zespół to nasza jedyna praca i z tego
powodu straciłyśmy dużo naszych dochodów.
Wszyscy muzycy na całym świecie naprawdę
zostali zepchnięci na boczny tor. Robimy to,
ponieważ to kochamy i wielkim smutkiem
było to, że nie mogłyśmy tego robić. Zdecydowanie,
duży kryzys tożsamości (śmiech). Na
szczęście wydany w tym okresie album nie
poniósł tak wielkiej szkody. To był ogromny
sukces i czujemy, że chęć zobaczenia nas na
żywo jest teraz większa niż kiedykolwiek i postrzegamy
to jako pozytywną rzecz. Jak tylko
będziemy mogły normalnie koncertować, to
będzie wielka eksplozja! Z niecierpliwością na
to czekamy.
To, że album ukazał się latem było ustalone
już wcześniej, czy też doszło do zmiany terminu
wydania na bezpieczniejszą datę, kiedy
pandemia dała już o sobie znać w aż takim
stopniu?
Data premiery została ustalona przed nadejściem
pandemii i zdecydowałyśmy się ją utrzymać.
Czułyśmy, że świat potrzebuje teraz muzyki
bardziej niż kiedykolwiek! Było też trochę
ekscytujące, gdyż zaryzykowałyśmy aby zobaczyć,
co się stanie. Tak naprawdę nigdy wcześniej
nie doświadczyłyśmy tego rodzaju pandemii
i pomyślałyśmy, że może nam przydać
się wyróżnienie się i nie przesuwanie daty premiery.
I wyszło bardzo dobrze, więc czujemy
ulgę i radość z tego powodu! A tytuł albumu
"Heat Wave" stał się samospełniającą się przepowiednią,
(śmiech). W dniu jego wydania
było strasznie gorąco, a właściwie podczas całej
trasy koncertowej też. Prawie rozpłynęłyśmy
się w autobusie! To były jedne z najcieplejszych
dni w historii Niemiec!
Trzeba więc jak najlepiej robić to, co się kocha
i próbować przetrwać te ciężkie czasy, licząc
na to, że sytuacja w końcu unormuje się i
będziecie mogły znowu podbijać koncertowe
sceny?
Tak, będziemy nadal trzymać głowę w górze,
będziemy kreatywne i elastyczne. Nigdy nie
zrezygnujemy z naszych marzeń, po prostu
musimy zaakceptować fakt, że życie nie zawsze
toczy się tak, jak je planujesz! Wydanie
albumu i obserwowanie, jak zyskuje popularność,
to było coś ożywczego, a gdy tylko
wszystko wróci do normy, będziemy więcej niż
gotowe, aby ponownie wyruszyć w trasę i podbić
świat naszą muzyką! Mam nadzieję, że
zobaczymy się tam w przyszłości, do tego czasu
bądźcie bezpieczni, zdrowi i nastawieni pozytywnie!
Wojciech Chamryk & Kacper Hawryluk
108
THUNDERMOTHER
HMP: Właśnie wydaliście Wasz drugi pełny
album zatytułowany dość filozoficznie "Beyond
Any Conception Of Knowledge…".
Hexecutor: To cytat z tekstu "Belzebuth's
Apocryfical Sign". Dopuszczamy jednak wiele
osobistych interpretacji. Istnieje również paradoks
między tym tytułem a ogólną koncepcją
tego albumu. Chodzi o legendy, mity, opowieści
i historię. Wszystkie tematy są oparte
na książkach lub opartych mniej lub bardziej
na faktach opowieściach. Ale z drugiej strony,
jeśli skupisz się na tekście "Belzebuth's Apocryphal
Mark", tytuł jest całkowicie trafny. Opiera
się na legendzie o demonicznej księdze zaklęć,
która jest żywym złym bytem (książka,
którą widzisz na okładce). To swego rodzaju
lovecraftowski sposób na opisanie treści książki
i jej natury. Tytuł kończy się na "…",
ponieważ planujemy stworzyć kontynuację
tego albumu.
Tak, jak Jacek Kaczmarski
Hmmm… jakby to tu zacząć… Wiecie
gdzie leży Bretania? Przypuszczam, że
w tym momencie, że spora część z
Was by się upewnić pewnie sobie to
musiała "wguglować". Dobra, skoro
już wiemy, że to północna część
Francji, to zapytam czy znacie jakieś
historie związane z tamtejszą
mitologią. Przypuszczam,
że nie. Zatem thrasherzy z Hexecutor doskonale Was w ten temat wprowadzą. Co
ciekawe są oni dobrze zorientowani w polskiej scenie metalowej, a nawet w polskim
slangu.
Foto: Hexecutor
"Beyond Any Conception Of Knowledge…"
jak już zresztą wspomniałeś to album koncepcyjny
nawiązujący do folkloru Bretanii.
Jak narodził się pomysł na ten koncept?
Cóż... teksty o historii pisaliśmy od naszego
pierwszego dema. "Violent Destiny" powstało
w oparciu o I Wojnę Światową. Właściwie
wszystkie teksty z EP "Hangmen of Roazhon"
były oparte na tematach historycznych:
II Wojna Światowa pojawia się w "Soldiers of
Darkness" i "Napalm Assault". "St. Roazhon"
mówi o rodzinach oprawców, którzy w przeszłości
wydawali wyroki śmierci w imię sprawiedliwości.
Chyba tak jak Jacek Kaczmarski
lubimy teksty historyczne. Na albumie "Poison,
Lust and Damnation" nagraliśmy trylogię
("Macabre Ceremony", "Marquise de
Brinvilliers" i "La Sorciere du Marais") o słynnej
trucicielce z Bretanii, Helenie Jegado (tak
swoją drogą, myślę, że trucizny były tematem
przewodnim naszego pierwszego albumu, ponieważ
ostatnie piosenki dotyczą głównie naszych
nawyków związanych z piciem...). Potem
wydawało się całkiem naturalne, żebym
zagłębił się w tematykę naszego regionu, który
ma silną i bogatą kulturę. Co ciekawe rozprzestrzeniła
się poza granice Francji. Na przykład
podczas pobytu w Polsce byłem nawet w katowickiej
bretońskiej restauracji "La petite Bretagne".
Niektórzy z Was pewnie są ze Śląska.
Spróbujcie, jeśli będziecie mogli, będziecie
mieli pojęcie o tym, jak smakuje nasze tradycyjne
jedzenie (dla zainteresowanych - restauracja
ciągle działa jednak z racji sytuacji w kraju
oferuje tylko jedzenie na wynos lub dowóz
- przyp. red.). Zaczęliśmy kupować książki,
aby znaleźć więcej informacji, i znaleźliśmy
tak wiele wspaniałych historii i mitów. Bardzo
szybko zdecydowaliśmy się poświęcić temu
cały album. A ponieważ jest to w większości
zbiór ustnych mitów z XIX/wczesnego XX
wieku, można znaleźć wiele wersji tej samej
historii, co daje więcej możliwości interpretacji
danego tematu. Wiele zespołów chce pisać
o Hrabinie Batory czy inkwizycji. W porządku.
Kocham to. Ale mamy własne historie,
własne mity, własne legendy. Nasz region jest
pełen magii, duchów i demonów. Nasza ziemia
jest piękna, ma fascynującą historię i zasługuje
na więcej niż to, co już zostało zrobione.
Czy nie obawiasz się, że teksty mogą zostać
całkowicie źle zrozumiane przez kogoś, kto
nie ma pojęcia o folklorze i mitologii tego
regionu? Może mógłbyś polecić jakieś historie
jako wprowadzenie do tego tematu.
To oczywiście ryzyko. Ale dlaczego nie... Wiele
wspaniałych piosenek ma tajemnicze teksty.
Na przykład weź tekst uwielbianego "Hotelu
California". Wszyscy na świecie wciąż się zastanawiają,
o co tak naprawdę chodzi, ale każdy
może dokonać własnej interpretacji. Ale w
naszym przypadku użyliśmy konkretnych nazw
miejsc i osób. Jeśli spojrzysz na tekst, dla
mnie jest całkiem jasne, że chodzi o coś precyzyjnego.
Jeśli chcesz zacząć, jest słynna książka
napisana w języku francuskim o legendach
Bretanii autorstwa Anatole Le Braz. Nie
jesteśmy jednak pewni, czy jest dostępna w
innych językach. Myślę, że można znaleźć w
Internecie kilka tekstów o Ankou, żniwiarzu
bretońskim lub o korriganach, upiorach, Ker
Ys / Is, która to legenda ma również swą walijską
wersję. Oparliśmy też niektóre teksty na
książkach Francois Kadic lub Paula Sebillota.
Ale po raz kolejny myślę, że ciężko będzie
znaleźć jakieś angielskie wersje. Kultura bretońska
jest bogata w legendy i stare opowieści,
ale nie cieszyła się taką popularnością jak na
przykład inne kultury, takie jak na przykład
skandynawska czy irlandzka, stąd brak tłumaczeń.
Możemy jednak dać Wam trochę wprowadzenia
do naszych piosenek: "Buried Alive"
to opowieść o Białej Damie z Trecesson, duchu
młodej damy zakopanej żywcem w sukni
ślubnej przez jej braci z nieznanego powodu.
"Ker Ys" i "Eternal Impenitence" opierają się na
starej legendzie o mieście otoczonym morzem,
z wysokimi murami i bramą, dzięki czemu nie
zalewa podczas przypływu. Diabeł dostaje
klucz do bramy, uwodząc córkę króla, Dahut,
i otwiera bramę. Dahut została utopiona pod
wodami zatoki Douarnenez i zamieniona w
syrenę za jej cielesne grzechy. "Tiger of the Seven
Seas" to gloryfikacja bohaterstwa korsarza
z Saint-Malo, Roberta Surcoufa. "Belzebuth's
Apocryphical Sign" jest wglądem w legendę o
Agryppie/Ar Vif/Egremont/An Negromans,
księdze zaklęć podpisanych przez tysiące diabłów
i naznaczonej kopytem samego Belzebutha,
działającego jako żywa istota z własną
wolą, zilustrowany na okładkach (między innymi
tematami związanymi z tym albumem i
naszymi wcześniejszymi wydaniami). "Danse
Macabre" opowiada o klątwie na dwóch kalwariach
Kerguh, zwanych "Krzyżem nieumarłych",
gdzie co noc legion potępionych duchów
wychodzi z piekła i tańczy pod rozkazami
szatana. "Kroez Er Vossen" jest oparty na
opowieści, w której plaga uosabia postać starszej
kobiety podróżującej do wioski Camors,
by siać śmierć. "Brecheliant" to instrumentalna
oda do wspaniałego lasu Paimpont. Żadne słowa
nie są potrzebne, ponieważ większość legend
przypisywanych temu miejscu zależy od
historyczności legend arturiańskich lub pochodzi
z kampanii marketingowych mających
na celu przyciągnięcie turystów. Każdy, kto
spędziłby tu noc, poczułby jego nieopisaną siłę
i zrozumiałby, dlaczego żadne słowa tego
nie oddadzą.
Zdecydowaliście się również nagrać kilka
utworów po francusku. Czy braliście pod
uwagę nagranie całego albumu w swoim języku?
Próbowaliśmy tego już na pierwszym albumie.
Jedna piosenka jest po francusku. Myślę, że
110
HEXECUTOR
mogłoby to być trochę jak "sztuczka". Osobiście
bardzo mi się ta metoda podoba. Jeden
kawałek po francusku, reszta po angielsku.
Moglibyśmy kiedyś nagrać cały album po
francusku, czemu nie… Osobiście uwielbiam,
gdy zespoły śpiewają w swoim własnym języku
("Metal i Piekło" ponad "Metal i Hell"…).
Ale na razie angielski pasuje całkiem dobrze.
To przychodzi naturalnie, w ten sposób. I
bardzo podoba nam się to, że "non-żabojat
people" (pisownia oryginalna) mogą nas zrozumieć.
Album ten jest dedykowany Mathieu Broquerie,
francuskiemu muzykowi, który zmarł
dwa lata temu. Jak go pamiętasz?
Nie znaliśmy go tak dobrze, ale poznaliśmy
całkiem dobrze jeden z jego zespołów o nazwie
Voight Kampff i jego pozostałych członków.
Spędzaliśmy trochę czasu na bardzo niewielu
imprezach. On też był znacznie starszy
od nas, nie pochodziliśmy z tego samego pokolenia.
Był znanym muzykiem w naszym
mieście Rennes, zorientowanym w wielu stylach
muzycznych. Był cichą i raczej nieśmiałą
osobą.
Autorem okładki albumu jest John Whiplash.
Współpracowaliście z nim także przy
swoim debiutanckim albumie "Poison, Lust
And Damnation". Czy uważasz, że jego grafika
jest najlepszym odzwierciedleniem Waszej
muzyki?
Nie wiem, czy "najlepiej odzwierciedla naszą
muzykę", ale z pewnością jest wspaniałym
artystą z niesamowitymi umiejętnościami i
prawdziwą wizją. U nas dobrze się sprawdza,
bo jesteśmy dobrymi przyjaciółmi i całkiem
dobrze się znamy. Doskonale wie, co chcemy
wyrazić, dużo czasu spędzamy na rozmowie o
wszystkich szczegółach, głównych kolorach,
punktach widzenia, elementach, które widać
wszędzie itp. Ważna była praca z kimś, kogo
znamy, poprosiliśmy o coś bardzo konkretnego.
John jest do tego świetny, potrafi opanować
wszystkie nasze pomysły i nadal dodawać
bardzo osobisty akcent. W rzeczywistości praca
z nim przy drugim albumie była obowiązkowa,
ponieważ musieliśmy wyrazić ciągłość z
"Poison, Lust i Damnation". Grał w death
metalowym zespole Skelethal.
Kontynuując ten temat, macie bardzo interesujące
logo. Czyj to był pomysł?
To był pierwszy nasz pomysł, ten, który zobaczysz
już na demo "First Hexecution",
kształt litery oraz idea gilotyny i szubienicy,
elementy pasujące do wczesnej koncepcji (zabijać
za wszelką cenę!). Potrzebowaliśmy lepszej
wersji i daliśmy ją artyście o nazwisku
Doomer MacGregor. Zamienił nasze gówno
w fantastyczne logo, które możesz teraz zobaczyć.
Dodał ogromną liczbę pomysłów, czaszkę
głowy, bagnet i nadał temu niesamowicie
ciężki charakter. Gość jest fantastyczny. Nadal
jestem zdumiony, kiedy patrzę na okładkę
"Hangmen of Roazhon"... To logo wygląda
po prostu tak cholernie agresywnie... Doomer
zasługuje na wieczne podziękowania od nas.
Jego logo naprawdę nam pomogło.
Nieczytelne logo (nieco w inny sposób niż
Wasze) są zwykle związane ze sceną black
metalową. Niektórzy członkowie Hexecutor
mają (lub mieli je w przeszłości) powiązania
z tą sceną. Czy ten styl i twoje doświadczenia
mają duży wpływ na Waszą muzykę?
Trudno odpowiedzieć jednoznacznie. Tak naprawdę
nie postrzegamy tego jako osobnej sceny
w oddzieleniu od reszty metalu. Wszyscy
jesteśmy fanami hard rocka/heav/thrash/
death/black metalu i klasyki/sothern rocka/
bluesa/punk rocka. Tak samo uwielbiamy
"Worship Him" Samaela jak i Pretty Maids.
O ile nasza muzyka jest głównie zakorzeniona
w starym stylu wykonywanym przez takie kapele,
jak Slayer, Destruction, Kreator, Sepultura,
Razor, Infernäl Mäjesty, to naszymi
wzorami do naśladowania są takie zespoły
jak Thin Lizzy, UFO, Uriah Heep, cały klasyczny
heavy metal, a jednocześnie jesteśmy
pod silnym wpływem Bathory, wczesnego
Gorgoroth, Darkthrone i Satyricon, Absu,
Damnation, Gospel of the Horns, Sarcofago,
Dawn, Dissection, starego Ancient, Nifelheim
itp. Chociaż Deströyer 666 może
być jednym z naszych największych wpływów
i ulubionych zespołów. Tak samo jak The
Eagles.
Od wydania "Poison, Lust And Damnation"
do nowego albumu minęły cztery lata. Jak
spędziliście ten czas?
Przez te cztery lata graliśmy sporo, głównie we
Francji, ale coraz częściej zdarzało nam się
zajrzeć za granicę. Raz też byliśmy w Europie
w 2018 roku, gdzie po raz pierwszy odwiedziliśmy
sporo krajów, w tym Polskę. Nie spieszyliśmy
się, by skomponować i napisać ten
drugi album, zrobiliśmy sobie przerwę od grania
koncertów, poza kilkoma okazjami, których
nie mogliśmy odmówić. Granie na żywo
to duża rola dla Hexecutor. Mieliśmy szczęście,
że właśnie zakończyliśmy nagrywanie
przed zamknięciem we Francji, nie straciliśmy
przez to dużo czasu.
Porozmawiajmy o czasach, gdy byliście początkującym
zespołem. Mieliście jakiś pomysł
na wyjście do szerszej publiczności, czy
też wszystko robiliście na totalnym spontanie?
Wszystko było bardzo spontaniczne, nie było
żadnych planów poza graniem muzyki, którą
lubimy. Z czasem zaczęliśmy trochę bardziej
interesować się innymi aspektami tego, co
oznacza prowadzenie zespołu, takimi jak planowanie,
promocja, pokrycie przynajmniej
kosztów, ponieważ po drodze popełniliśmy
błędy. Ale idea Hexecutora pozostaje taka sama
jak na początku: granie muzyki, którą
lubimy, zarówno na płytach, jak i na żywo.
Zaczęliście w 2011 roku. Powiedz mi proszę,
czy francuska scena undergroundowa bardzo
się zmieniła przez te 9 lat?
Niektóre zespoły odchodzą, inne zostają
przez lata, a rzadko dobre wracają po wielu
latach nieobecności. Niektórzy ludzie nadal tu
są, ale w różnych projektach. Myślę, że największe
zmiany dotyczą Internetu. Ale wydaje
mi się, że wszędzie jest tak samo… Ludzie
słuchają dużo muzyki z legalnych platform
streamingowych… dla mnie to wszystko jest
dziwne. Nie jestem pewien, czy dobrze to rozumiem.
Ale tak naprawdę mnie to nie obchodzi.
Liczy się tylko muzyka, teksty, dzieła
sztuki i koncerty. Wszystko inne jest tematem
drugorzędnym. Dostosujemy się, jeśli będziemy
musieli.
Patrząc na Wasze zdjęcia, widzę, że używacie
sporo skóry, pasów z pociskami itp. Czy
image jest dla ciebie ważny?
Tak, kurwa! I to nie jest pieprzona poza. Spójrz
na zdjęcia Hammer, Dragon lub Stos na
okladce płyty LP "Metal Mania" z 1987 roku
lub zdjęcie na okładkę "Lwy Ognia" z Open
Fire… to jest duch! Musi przyjść to naturalnie.
Nigdy o tym nie myśleliśmy, to po prostu
oczywista rzecz: więcej skóry, więcej kolców,
więcej brudu... to wojna z Jezusem Chrystusem
i więcej, kurwa, więcej! To nie jest kwestia
robienia jak wszyscy, to po prostu jedyny
obraz, który może pasować. Poza czasem pracy
(ponieważ jesteśmy ludźmi z klasy robotniczej,
nosimy odpowiednie stroje w czasie
wykonywania naszych służbowych obowiązków)
zawsze przyjmujemy prawdziwą buntowniczą
postawę rock and rolla: dżins i skóra,
ciężkie buty i łańcuchy. Oczywiście jesteśmy
pod wpływem imagi wczesnych Possessed,
Judas Priest, Manowar, Destruction, Morbid
Angel, Bathory, Deströyer 666, Absu,
Sodom, Sarcofago, Immortal, Deicide itp.
Od kiedy byliśmy nastolatkami. Całe to gówno
jest teraz w naszej krwi.
Od początku gracie w tym samym składzie.
(Śmiech)... Po prostu nie mieliśmy żadnych
powodów do zmiany składu. Nasza czwórka
jest głęboko zaangażowana w zespół. Myślę,
że jest to zespół, o którym każdy mógłby marzyć,
w tym sensie, że nie ma tu "turystów".
Wiesz, ludzie, którzy są po prostu dobrzy, aby
nauczyć się jakiejś partii muzycznej, ale nigdy
w niczym nie uczestniczą. Wszyscy jesteśmy
w 100% członkami Hexecutor i to nasza największa
duma i osiągnięcie. Byliśmy czasem
zmuszeni korzystać z muzyków sesyjnych.
Wynikało to jednak z obowiązków zawodowych
lub ze względów zdrowotnych. Rdzeń
pozostaje ten sam i nie sądzę, że to się zmieni.
Graliście na Hellfest dwa lata temu. Jak
wspominasz ten program?
Nie byliśmy zbyt pełni energii, kiedy graliśmy,
alkohol i brak snu nie pomagały. Jednak zawsze
naszym głównym celem jest dać z siebie
wszystko na scenie. Ludziom się to podobało,
byliśmy pierwszym zespołem tego dnia, więc
wydaje mi się, że wszyscy, którzy przyszli nas
zobaczyć, byli naprawdę zainteresowani naszym
występem. Hellfest przyciąga coraz więcej
głupiego tłumu, który nie ma nic wspólnego
z metalowym/ekstremalnym festiwalem
muzycznym, ale wciąż jest sporo osób zainteresowanych
odkrywaniem nowości.
Twoja muzyka wydaje się być idealna do
grania na żywo. Czy koncerty we Francji są
teraz dozwolone? (wywiad był przeprowadzany
w okresie letnim - przyp. red.)
Koncerty jeszcze nie wróciły, ale wydaje się,
że surowe zasady się rozluźnią i będziemy mogli
ponownie zagrać. Wiele osób z branży rozrywkowej
na żywo cierpi z powodu tych zasad,
a dla nas najwyższy czas, abyśmy znów
wyszli na scenę, z zupełnie nowym setem obejmującym
dużą część nowego albumu.
Bartek Kuczak
HEXECUTOR 111
Lubimy eksperymentować z językami
Anonymus jest zespołem z Kanady, którego główną cechą wydaje zróżnicowana
lingwistycznie dyskografia, która zawiera na swoich albumach elementy
języków: francuskiego, włoskiego, angielskiego oraz hiszpańskiego. W tym ostatnim
jest napisany najnowszy album formacji, "La bestia". O podejściu do języka i
najnowszego albumu czy problemach związanych z posiadaniem na obecnym rynku
muzycznym dość specyficznej nazwy zespołu, opowie nam perkusista Carlos
Araya.
HMP: Cześć! Jakbyście opisali swoją muzykę
nowym słuchacz?
Carlos Araya: Powiedzmy, że jesteśmy zespołem
thrash metalowym, zainspirowanym
przez kapele takie jak Metallica, Slayer,
Megadeth, Anthrax, Testament, ale również
przez takie zespoły jak Iron Maiden,
Slipknot, Cannibal Corpse, Pantera, Suffocation,
Sick of It All oraz wiele innych
rzeczy. Ale w ciągu lat wypracowaliśmy nasze
własne thrash metalowe brzmienie z wyjątkowymi
cechami. Głównie śpiewamy po
francusku, jednak także używamy angielskiego,
włoskiego i hiszpańskiego.
Wiecie, jak trudno jest znaleźć wasz zespół,
red.). Jednak kiedy nas wyszukujesz w
internecie, istotnym jest dodanie słowa "metal".
Wpisz do wyszukiwarki Anonymus Metal
i z pewnością nas znajdziesz!
Czy ta różnorodność lingwistyczna w waszych
utworów była od początku? Który
język jest waszym ulubionym?
Zaczęliśmy od coverów, jednak szybko przeszliśmy
do pisania własnych utworów i oczywiście,
że napisaliśmy je po angielsku, mimo
że francuski był naszym językiem na co
dzień… potem zdecydowaliśmy się na napisanie
jednego kawałka po francusku, który
okazał się natychmiastowym sukcesem. Zdecydowaliśmy
się napisać więcej utworów po
języki zawsze były tym znakiem rozpoznawczym.
Kwartet z Montrealu, synowie imigrantów
z różnych krajów.
Jak bardzo się różni wasza obecna muzyka
od debiutu?
Na pierwszym albumie wciąż się uczyliśmy.
Gdy zaczęliśmy odbywać trasy koncertowe,
zauważyliśmy, że potrzebujemy krótszych,
bardziej bezpośrednich utworów i hymnów,
których refreny mogą być śpiewane z podniesionymi
rękoma przez publikę. Zawsze
próbujemy rozwijać się na każdym albumie,
nie stać w tym samym miejscu, nie poświęcając
jednak brzmienia zespołu. Nie zmieniliśmy
go na przestrzeni lat, ale też nie zostaliśmy
w tym samym miejscu. Nigdy nie
chcieliśmy zmieniać drastycznie naszego
brzmienia. Mam na myśli to, że w każdym
albumie, który nagraliśmy, zawsze było
trochę tego lub tamtego, co korygowało nasze
brzmienie, ale zawsze pchało nas naprzód
i pozwalało się nam rozwijać.
kiedy większość wyszukiwarek "poprawia"
Anonymus na Anonymous?
Z pewnością nie pomaga to zespołowi i czasami,
kiedy piszemy maile i wspominamy w
nich o naszym zespole, auto-korekta błędnie
zmienia naszą nazwę. Czasami po prostu zapominamy
tego sprawdzić! Jednak hej, byliśmy
pierwsi i zwykle nie robimy tych samych
rzeczy. Jest to zabawne, ponieważ czasami
dostajemy maile od ludzi, którzy proszą nas
o wyłączenie lub złamanie jakiejś strony internetowej
czy fanpage'a. Wciąż nie rozumiem,
o co biega! (chodzi tutaj o grupę Anonymous,
która jest ugrupowaniem znanym z
anonimowego działania hakerskiego - przyp.
Foto: Anonymus
francusku, bo w tamtym czasie byliśmy jedynym
metalowym zespołem, który śpiewał
w całości po francusku. Wtedy stworzyliśmy
nasz pierwszy album w tym języku, wydany
w całości naszym sumptem, zatytułowany
"Ni vu, Ni Connu". Zebrał dobre opinie, ponieważ
to był jedyny francuski album metalowy.
Wtedy zostaliśmy dostrzeżeni, zdecydowaliśmy
na zawarcie naszej pierwszej oficjalnej
współpracy z wydawnictwem, której
owocem był "Stress". Wtedy uznaliśmy, że
dodamy trochę smaczku, tworząc album w
większości po francusku, wraz z jednym kawałkiem
po hiszpańsku, jednym po włosku i
dwoma po angielsku... tak więc te wszystkie
Czy śpiewanie w różnych językach ma
wpływ na waszą popularność? W jaki
sposób? Czy na przykład rozważaliście
dodanie angielskich tłumaczeń do każdego
nieanglojęzycznego utworu?
Szczerze uważam, że śpiewanie w różnych
językach, nie wpływa na naszą popularność.
Mam na myśli to, że zawsze śpiewaliśmy w
tym języku, na który mieliśmy ochotę, a w
muzyce nie szliśmy na kompromisy. Lubię to
od dnia, w którym zaczęliśmy i pewnie nie
spocznę na tym, dopóki nie umrzemy. To
definiuje, kim jesteśmy i jacy jesteśmy. Zawsze
robiliśmy to, co lubiliśmy, bez kompromisów
i zawsze byliśmy sobie wierni, dlatego
nie widzę powodu, dla którego śpiewanie po
angielsku miałoby być lepsze.
Czy najpierw wybieracie język, w którym
nagrywacie album, czy język przychodzi
wtedy, kiedy macie motyw? Na przykład w
wypadku "La Bestia" był to hiszpański.
Większość zawartości na paru ostatnich albumach
nagraliśmy głównie po francusku,
jednak w pewnym momencie musiałem się
spytać pozostałych członków, jakiego innego
języka chcielibyśmy użyć. Pamiętam, jak
pytałem się chłopaków o to w 2011 roku,
przed pracami nad "Etat Brute". Na samym
początku procesu pisania, pytaliśmy siebie,
czy powinniśmy napisać go po angielsku, czy
po francusku. Pamiętam odpowiedź wszystkich
"En francais!". Była ona szczera i bezpośrednia
od wszystkich, bez rozmyślania.
Prosto z serca.
112
ANONYMUS
Czy możesz porównać wasz najnowszy
album "La Bestia" do poprzedniego, "Sacrifices"?
Nie możemy porównać tych dwóch albumów.
Mam na myśli to, że "Sacrifices" był
no-wym albumem z nowymi kompozycjami i
tekstami. "La Bestia" jest czymś w stylu
kompilacji. Zdecydowaliśmy się wziąć utwory
z różnych albumów i przetłumaczyć je na
hiszpański. Trochę utworów już było wcześniej
w tym języku. Część utworów była ponownie
nagrana na ten album jak w przypadku
"Maquinas" i "Bajo Pression". Tak więc,
nie ma co tu porównywać, ponieważ nie wykonaliśmy
tej samej roboty na tych albumach.
Wiedzieliśmy od początku, że mamy
przetłumaczyć część utworów i nie było to
łatwe zadanie. Tłumaczenie w tym wypadku
to nie było wrzucenie tekstu w Google Translate
i skorzystanie z wyniku. Najczęściej
musieliśmy zmienić wiele rzeczy, by nadążyć
z melodiami i oddać sens tekstu.
Co do tekstów na najnowszym albumie, to
zdaje mi się, że lubicie mieszać języki w tekstach
utworów, jak na przykład w "Violencia
Versus Violence", gdzie mamy hiszpański,
angielski oraz francuski, mam rację?
Tak, lubimy eksperymentować z wszystkimi
językami, w których mówimy. Jednak pierwsza
wersja "Violence…" była po francusku i
znalazła się na "Sacrifices". Potem nagraliśmy
ją po hiszpańsku. Zmieniliśmy ją w ostatniej
chwili, żeby pozwolić naszym gościom ją
zaśpiewać, co sprawiło, że stała się ona wersją
francusko-hiszpańską. Mieliśmy Carlosa
z Lethal Creation z Meksyku oraz Arno z
Black Bomb z Francji. I to jest świetna wersja
tego utworu!
Głównymi motywami na "La Bestia" jest
zdrowie psychiczne, siła natury i emocje,
czy mam rację?
Nasze teksty są o rzeczach, które pojawiają
się w wiadomościach telewizyjnych lub
jakichkolwiek innych i które nas martwią.
Zwykle nasze utwory zaczynają się od tytułu,
który uznajemy za sugestywny. Wtedy słuchamy
kompozycji i próbujemy wykonać do
niej interesujące melodie wokalne, pracujemy
nad tym i dopiero wtedy pojawiają się teksty.
Foto: Anonymus
Jednak większość naszych utworów ma pozytywne
przesłanie o negatywnym motywie. I
nie próbujemy mówić ludziom jak myśleć lub
działać, raczej prowadzimy ich do własnej
opinii.
Jak duży wpływ mają maszyny na nasze
życie? Czym one są w waszych "Maquinas"?
Napisaliśmy ten utwór już w latach 1996-
1997. Wtedy mieliśmy wrażenie, że machiny
czy technologia przerosną nas. Być może nie
widzieliśmy wtedy tego, co się teraz dzieje w
internecie lub w mediach społecznościowych.
Jednak już wtedy widzieliśmy coś, co było
grane i to sprawiło, że myśleliśmy o rezultatach
tego rozwoju. Uważam, że utwór wciąż
jest na czasie, pomimo upływu lat.
Który utwór z waszego najnowszego albumu
jest najtrudniejszym do zagrania? Czy
powiedziałbyś, że "La Bestia" jest ogólnie
ciężka do wykonania?
Nawet jeśli utwory wydają się łatwe, to zawsze
jest ten mały zwrot akcji, który jest trudny
do zagrania. Zasadniczo nasze utwory są
łatwe, ale pewne motywy mogą sprawić kłopoty.
Jednak najistotniejsze było zaśpiewanie
tych utworów po hiszpańsku, ze względu na
to, że większość utworów została przetłumaczona
z francuskiego na hiszpański, co nie
było najłatwiejsze do zrobienia. Mówię to jako
wokalista! (śmiech)
Czym była zainspirowana okładka "La
Bestia"?
Grafika na "La Bestia" została stworzona na
koszulkę dla "Ja suis la bete", która była
francuską wersją utworu. Mieliśmy pomysł,
aby napisać hiszpańskojęzyczny album, tytuł
"La Bestia" sam przyszedł. Tak więc zdecydowaliśmy
się zostawić tę grafikę na album,
ponieważ jest ona zajebista. Tak wiele detali
na niej, to było oczywiste, że będzie świetną
grafiką!
Co zamierzacie robić w 2021 roku?
Oczywiście wciąż nie wiemy, co będziemy
mogli robić ze względu na szalejącą pandemię.
Tak więc skupiamy się na promowaniu
"La Bestia". Zobaczymy, co możemy zrobić
w przyszłości. Mamy nadzieję, że wrócimy
na trasę i będziemy grać koncerty wtedy, kiedy
tylko będzie to możliwe.
Czy powiedziałbyś, że obecny rynek muzyczny
jest łatwiejszy niż ten z lat 90.?
Absolutnie nie! Muzyka stała się nawet cięższa
niż wcześniej, ale również sytuacja zmieniła
się w porównaniu do tego, co mieliśmy
okazję widywać. Dzięki platformom internetowym
każdy zespół z kuli ziemskiej jest w
stanie zaprezentować swoją muzykę… ale
czy ona jest na tyle dobra? Jest naprawdę
wiele kapel, ale czy one są na tyle dobre, by
się wybić!?
Dziękuje za wywiad! Powodzenia!
Dziękujemy Ci i całej redakcji!
Jacek Woźniak
Foto: Anonymus
ANONYMUS 113
...przypadek spośród wielu
Tak opisywał pewne zbiegi okoliczności
występujące na debiucie 3000AD
"The Void" gitarzysta Sam Pryor. Jest
on członkiem młodej, ale całkiem dobrze
(przynajmniej dla mnie) brzmiącej
kapeli, która przypomina zespoły jak Black Fast. O tych podobieństwach, jak
i o tym, co sprawia, że muzyka zespołu jest oryginalna, oraz o samej tematyce
utworów (głównie ocierającej się o science-fiction), a także inspiracjach kapeli,
przeczytacie w poniższym wywiadzie.
HMP: Cześć! Czy mógłbyś opisać nam
muzykę zespołu? Czego możemy się po niej
spodziewać?
Sam Pryor: Hej! Nasza muzyka jest często
opisywana jako crossover. Powiedziałbym, że
jest ona mieszanką thrash metalu i staroszkolnego
punku. Jednak jest w niej także trochę
progresywnych i melodycznych elementów.
Jak sądzisz, co sprawia, że jesteście oryginalni?
Mieszanka gatunków, o której wspomniałem
oraz fakt, że nasz perkusista jest również głównym
wokalistą. Wszyscy w zespole jednak
udzielają się wokalnie. Przez co, byliśmy porównywani
do Beastie Boys, pewnie ze
względu na kilkugłosowy wokal.
Masz to uczucie, że wasza nazwa (3000
AD) wymusza na was przywiązanie do jednego
motywu, jakim jest science fiction?
To jest dobre pytanie! Kiedy pracowaliśmy
nad motywami do tego albumu, wyobrażaliśmy
sobie nowoczesną despotyczną cywilizację.
Pomimo tego, że tematyka całego
albumu dzieje się w przyszłości, połowa z
utworów okazała się bardzo na czasie. Dla
przykładu utwór "Network" jest o manipulacji
dokonywanej przez media, oraz szaleństwo,
które może dzięki niej powstać. "Cells" jest o
globalnej pandemii, zaś "These Fires" może
zostać łatwo odebrana jako nawiązanie do
pożarów lasów w Australii. Stąd, nawet jeśli
próbujemy zostać wierni temu motywowi
"przyszłości", to same utwory mogą odzwierciedlać
obecną rzeczywistość. Jednak tak,
nazwa sprawia, że w najbliższym czasie prawdopodobnie
nie będziemy śpiewać o smokach
czy wikingach.
Wasza muzyka troszkę przypomina mi miks
Black Fast i Hallas z crossoverowym nastawieniem.
Czy słyszeliście te zespoły? Czy
zgadzasz się z tym (całkiem śmiałym)
stwierdzeniem?
Chcę tutaj podziękować za informację o tych
zespołach, nie słyszałem o nich wcześniej i
oba są naprawdę zajebiste, na swój różny
sposób (śmiech). Trochę rozumiem, dlaczego
słyszysz to podobieństwo. Black Fast ma tę
energię, aś Hallas ma melodię i chwytliwe
motywy. Ogółem - naprawdę świetna muzyka.
Co inspiruje was lirycznie? Wymienisz
dzieła, które zainspirowały utwory na "The
Foto: 3000 AD
Void"? Powiedziałbym, że trochę czuć tu
"System Shock" oraz "Blade Runner".
Liryczne inspiracje przychodzą zewsząd. Filmy,
książki, wiadomości, nawet sny! Tak,
masz w pełni rację, jeśli chodzi o inspiracje
sztuką. Kiedy rozmawialiśmy z Eliranem
Kantorem na temat grafiki albumu, nawet
wspomnieliśmy o "Blade Runner". Sądzę, że
udało mu się przekazać tę wizję doskonale,
wciąż będąc totalnie oryginalnym. Myślę, że
właśnie dlatego jest jedną z ikon grafiki metalowej.
Czy możesz opisać to, w jaki sposób ona
powstała?
Mieliśmy wizję posępnej dystopijnej przyszłości
i był to motyw, który często pojawiał
się w naszych utworach, o czym już wcześniej
wspominaliśmy. Mieliśmy ten obraz w naszych
głowach i trzeba było go zrealizować
tak, żeby wszystko było bardziej emocjonalne
i rzeczywiste. Tutaj wchodzi Eliran Kantor,
absolutna legenda grafik muzyki metalowej.
Jego praca nad "Dark Roots of Earth" Testamentu,
mnie po prostu zmiotła. Wiedziałem,
że muszę spróbować zagwarantować sobie z
nim kontrakt na grafikę. Najpierw poprosił
utwór. Na szczęście po jego wysłuchaniu poinformował
nas, że chciałby być częścią projektu.
Końcowy rezultat był jego wizją, wizją
tego przyszłego świata, którą przez jakiś czas
poznawał, słuchając naszej muzyki i wchodząc
w klimat. Po tym, jak stworzył tę grafikę,
stało się dla nas oczywiste, że znaleźliśmy
idealną osobę do wykonania naszego oryginalnego
pomysłu.
Który utwór z "The Void" jest najtrudniejszy
do zagrania?
Prawdopodobnie "Journeys", przynajmniej dla
mnie. Jest to brutalna kombinacja szybkiego
tremolo, następnie mocnego kostkowania w
dół. Refreny wchodzą w idealnym czasie i pozwalają
lekko odpocząć mojemu przedramieniu.
"Cells" jest w jakiś sposób metaforą systemów
centralnego planowania?
To akurat utwór o globalnej pandemii! Co
dziwniejsze, wydanie singla odbyło się prawie
dokładnie w tym samym momencie (chodzi
najpewniej o marzec 2020, kiedy został wydany
materiał promocyjny, aczkolwiek sam
utwór już był wcześniej dostępny - przyp.
red.), co pierwszy wybuch pandemii. Do tego
zawsze trzeba zaplanować wydanie singla
wcześniej, jak to wymagają platformy streamingowe.
Jednak zawsze możemy inaczej
interpretować te teksty. Być może są dodatkowe
warstwy, których nie jestem świadomy,
ze względu na to, że nad większością tekstów
pracuje Hellmore.
Myślisz, że zawsze powinniśmy przejmować
się tym, że ktoś śledzi nasze niektóre
działania? Jeśli nie, to gdzie jest ta linia, co
jest prywatne, a co nie?
Zgaduje, że jest to odniesienie do "Who's
Watching"? Tak, powiedziałbym, że zwykle
różne rządy pokazywały gotowość do zabrania
praw obywatelom zawsze wtedy, kiedy
miały tylko do tego okazję. Jest to równia
pochyła. Tak jak to Franklin powiedział: "Ci,
którzy są gotowi oddać swoją Wolność za poczucie
przelotnego Bezpieczeństwa, nie zasługują ani na
Wolność, ani na Bezpieczeństwo".
Powiedziałbyś, że "The World We Knew" to
114
3000 AD
przestroga?
Oczywiście, wydaje się być ona na czasie. Nie
bierzcie dóbr swojej cywilizacji za coś wiecznego.
Historia nam już pokazała, że cywilizacja
jest mniej wytrzymała, niż to, co zdajemy
się przypuszczać. Na przykład, kto by się spodziewał
tego, co się obecnie dzieje w Amerye?
Myślę, że szybki powrót do historii
mógłby tylko to potwierdzić… tak wiele imperiów
upadło, mimo że wydawały się wieczne.
Czy ten sam czas trwania kawałka, 7:17, na
zarówno "Journeys", jak i "Born Under a
Black Sun" były celowe?
To akurat był totalny przypadek, kolejny w
serii wielu, które wystąpiły na tym albumie.
Kiedy po raz pierwszy to zauważyłem, myślałem,
że to był jakiś błąd (śmiech), jakby ktoś
coś błędnie skopiował i wkleił.
Czemu nie dodaliście "Devolution Theory"
do "The Void"? Czy zbyt różnił się od reszty
zawartością?
Na początku był na płycie! Jednak spędziliśmy
mnóstwo, czasu próbując dopasować najlepszą
kolejność utworów, aby nadać albumowi
płynność i dynamikę w odpowiednich momentach.
Mając to na uwadze, po prostu nie
byliśmy w stanie znaleźć dla niego logicznego
położenia. To był wtedy jedyny powód! Jednak
jak o tym teraz wspomniałeś, to prawdopodobnie
była to też kwestia lekkiego zróżnicowania
tematycznego.
Muszę dodać, że teledysk do "Who's Watching"
jest świetny. Kto go stworzył?
Foto: 3000 AD
Dziękujemy za pochlebną opinię! Został
stworzony przez YOD Multimedia, których
polecam z całego serca. Naprawdę daliśmy im
dość niesprecyzowany szkic motywu, inspirowanego
"1984", zaś rezultat był po prostu
wspaniały. Myślę, że dzika natura teledysku
dobrze współgrała z muzyką.
Czy określiłbyś jeden moment definiujący
gatunek science fiction?
Myślę, że to jest "2001: Odyseja Kosmiczna",
czyż nie? Ten film absurdalnie wyprzedzał
czas. Poza tym ta widoczna geneza
iPada!
Co zamierzacie robić w 2021?
Mam nadzieję, że zagramy sporo koncertów,
jeśli tylko granice się otworzą i nie będziemy
mieli kolejnej sytuacji, takiej jak z "Cells".
Myślimy o trasach takich jak ta z Necronomicon
po wschodniej Europie, która zacznie
się we wczesnym 2021 roku. Jeśli nie to skorzystamy
z naszego planu awaryjnego, pracy
nad kolejnym albumem.
Dziękuje za wywiad! Powodzenia!
Dziękujemy HMP za wsparcie, mamy nadzieję,
że niebawem zagramy w Polsce!
Jacek Woźniak
Uważam, że idzie nam to całkiem nieźle
Trio grające thrash metal ze Szwecji pod nazwą Warfect niedawno wydało
swój najnowszy album, "Spectre of Devastation". Miałem okazję porozmawiać
o nim z basistą formacji, Krisem Wallstromem, który opisał nam proces powstawania
tego albumu oraz różnice pomiędzy nim a wydanym w 2016r. "Scavengers".
Odniesie się do tekstów występujących na powyższym albumie, jak również
opowie trochę o oprawie graficznej.
116
HMP: Cześć! Czy mógłbyś opisać waszą
muzykę naszym czytelnikom?
Kris Wallström: Warfect skupia się przede
wszystkim na thrash metalu. Gramy bezpośredni
thrash metal z niewielkim dodatkiem
black metalu. Jeśli lubisz starą szkołę reprezentowaną
przez Sodom i Sepulturę to myślę,
że też polubisz Warfect.
Co zmieniło się od czasu waszego ostatniego
albumu, "Scavengers", wydanego w
2016r.?
Rozwinęliśmy się jako muzycy i kompozytorzy.
Myślę, że da się to zauważyć na najnowszym
albumie. Pozwoliliśmy na to, żeby
upłynęły cztery lata od wydania "Scavengers"…
i to było za długo. Chcieliśmy kontynuować
klimat "Exoneration Denied" oraz
"Scavengers", aczkolwiek dając więcej dynamiki
albumowi i każdemu utworowi z osobna.
Uważam, że dynamika jest ważna i wkładamy
dużo wysiłku w odpowiednią listę utworów
tak, aby każdy z nich był tak dynamiczny, jak
jest to tylko możliwe. Ważne jest utrzymanie
słuchacza w stałym zainteresowaniu, a przy
okazji takie dynamiczne kawałki przyjemniej
gra się na koncertach.
WARFECT
Posłuchałem trochę waszych utworów z
"Spectre of Devastation", brzmi to, jak Onslaught
połączony z Kreator i Dissection.
Powiedziałbyś, że te zespoły były dla was
wzorem?
Inspirują nas zespoły, których słuchaliśmy
podczas dorastania, ale też nowe kapele.
Thrash metal z lat 80. do wczesnych 90. Sepultura,
Slayer, Sodom, ale także Megadeth.
Uwielbiam "Rust In Peace", jak i ich
wcześniejsze albumy. Ja i Fredrik mamy także
black metalowe korzenie, dlatego przenosimy
je nieco do naszego grania. Słuchaliśmy dużo
black metalu podczas jego złotej ery w latach
90. w Szwecji i Norwegii. Fredrik grał w Lord
Belial, a ja w Bestial Mockery. Poza tym osobiście
słucham dużo Kreatora i Exodus, ciężko
jest nie brać tych kapel pod uwagę. Dissection
jest świetne!
Czy czujesz, że termin black/thrash pasuje
do waszego najnowszego albumu? Powiedziałbym,
że tak, ale raczej byłby to ten
Foto: Mikael Martinsson
black/thrash w stylu demówek Sodom i debiutu
Dissection niż na przykład Razor połączony
z Mardukiem. Co o tym sądzisz?
Tak, absolutnie! Zwykle nazywam naszą muzykę
blackened thrash metal. Myślę, że te inspiracje
sprawiają, że nasza muzyka jest bardziej
interesująca, jak sądzę. Wykorzystujemy
inspiracje z muzyki, którą lubimy. W naszym
wypadku jest to thrash metal, jak i black metal.
Sodom jest dla nas dużą inspiracją, jednak
kiedyś słuchaliśmy równie często Dissection.
Świetne kapele!
Mógłbyś nam opisać proces tworzenia tego
albumu? Jak to się zaczęło, jak długo trwało,
z kim i gdzie?
Nie pamiętam, kiedy zaczęliśmy komponować
muzykę na nasz nowy album, jednak to mogło
być w 2017r. lub mniej więcej koło tego czasu.
Zwykle to Fredrik ma pomysł i nagrywa demówkę
z wieloma ścieżkami gitar oraz cyfrową
ścieżką perkusyjną. Następnie wysyła ją do
mnie i do Mannego. Potem bierzemy utwór
do salki prób i zaczynamy go grać i pracować
nad nim. Jeśli mam już napisany tekst, który
zdaniem Fredrika pasuje do utworu, próbujemy
również z tym tekstem. Testujemy inne
kombinacje. Myślimy nad różnymi pomysłami
na refreny i tak dalej. Czasami zdarzają się
nam zmiany w ostatniej chwili, kiedy już nagrywamy
utwór w studio. Tym razem też tak
było. Nagraliśmy album w styczniu 2020, postprodukcję
w lutym i z tego, co pamiętam, ale
również i w marcu. W tygodniu pracujemy zawodowo,
więc takie rzeczy zwykle dzieją się w
weekendy, co oczywiście przedłuża proces
produkcyjny. Fredrik zrobił produkcję i miks,
następnie zaczęliśmy dyskusję na temat masteringu.
Fredrik na "Scavengers" zrobił również
master, ale tym razem uznaliśmy, że fajnie
by było włączyć osobę trzecią w proces
kończenia albumu. Zaczęliśmy wymieniać
imiona inżynierów. Choć Flemminga rzuciliśmy
pół-żartem, skończyło się na kontakcie z
nim. Mieliśmy to szczęście, że był dostępny i
chciał z nami działać. Wykonał fantastyczną
pracę. Mam nadzieję, że to będzie początek
dłuższej współpracy z nim, jako inżynierem
odpowiedzialnym za mastering i być może nawet
więcej. Zobaczymy, co przyniesie przyszłość.
Czym się różni "Spectre of Devastation" od
"Scavengers"?
Chcieliśmy podążać śladem "Scavengers", jednak
oczywiście rozwinęliśmy się jako muzycy
i kompozytorzy. Uważam, że ten album
jest bardziej dynamiczny niż poprzednie.
"Scavengers" był bardziej albumem koncepcyjnym.
Uznałem, że już to robiliśmy i nie
chciałem, żeby nasz kolejny album również
nim był. Jeśli chodzi o kwestie produkcyjne,
to nie różni się tak bardzo. Próbujemy robić
wszystko sami tak dużo, jak tylko możemy, co
na tym albumie jest z pewnością słyszalne.
Fredrik zrobił produkcję i miks. To, co różni
nasz najnowszy album od poprzedniego, to
fakt, że tym razem osoba z zewnątrz zrobiła
mastering.
Czy "Pestilence" było utworem inspirowanym
obecnymi wydarzeniami?
Nie, nie był. To tylko zbieg okoliczności. Album
został nagrany w styczniu 2020r., kiedy
wszystkie sprawy z Covid-19 w Chinach dopiero
zaczynały się dziać, jednak wtedy nic o
tym nie wiedziałem. Teksty zostały napisane
rok przed nagraniem albumu. "Pestilence" jest
o pladze i jak zostało to przedstawione na
okładce, jest to średniowieczny setting. Napisałem
również utwór pod tytułem "Inflammatory",
który był na "Exoneration Denied", on
był również na temat wirusa i grypy. Album
był wydany w roku 2013, a sam tekst był zainspirowany
przez pandemię wirusa świńskiej
grypy z roku 2009.
"Left To Rot" jest utworem na temat Czarnej
Śmierci w Szwecji, czyż nie?
Zasadniczo to nie. Choć "Pestilence" jest o
Czarnej Śmierci, nie możemy tego powiedzieć
o "Left to Rot". Traktuje on o budowie linii
kolejowej, którą Sowieci przedsięwzięli w północnej
Syberii, jednak nigdy jej nie skończyli.
Budowali ją skazańcy, wielu z nich zmarło
podczas budowy. Działo się to w czasach
gułagów. Mieli pomysł na połączenie dwóch
miejsc koleją, by bardziej efektywnie umożliwić
transport towarów, jednak samo miejsce
było zbyt odległe i nieprzyjazne, tak, że pomysł
został zarzucony. Sytuacja była straszna,
a więźniowie byli traktowani jak niewolnicy.
Wyobrażam sobie, jakiej musieli doświadczyć
grozy.
Czy "Dawn of the Red" jest inspirowany
drugą wojną światową? Jego tekst to sugeruje
(z perspektywy Związku Sowieckiego).
Tak, to prawda. Dotyczy on "Operacji Barbarossa",
która była największą operacją militarną
w historii. Siły Osi zaatakowały Związek
Sowiecki w roku 1941, w sile 4,5 miliona ludzi.
Zostali zepchnięci przez Armię Czerwoną.
Oddziały Osi były zmechanizowane do pewnego
stopnia, jednak wciąż używali około
750.000 koni, co jest wręcz szalone.
Co zainspirowało Cię do napisania o wypadku
Kurska w kawałku "K-141 Kursk (Into
the Fray)"?
Piszę o rzeczach, które mnie interesują i ten
wypadek do takowych należy. Nie jest to coś,
co piszę zazwyczaj - a piszę o wojnie i konfliktach
- jednak jest to coś innego. Nie jest to
konflikt zbrojny, ale mimo wszystko militarny
incydent. Parę lat temu oglądałem wiadomości,
kiedy się to zdarzyło i jakoś to wydarzenie
przyszło mi do głowy, kiedy pisałem teksty na
ten album. Być może też widziałem o tym dokument,
bo często oglądam dokumenty. Poza
tym napisałem już parę tekstów, które nawiązywały
do wydarzeń z historii Rosji, więc pomyślałem,
czemu nie?
Czy "Colossal Terror" również jest zainspirowany
przez rosyjską historię? Wersy
"Fabricated Trials - Convictions overturned"
przypominają o powojennych procesach wytoczonych
Armii Krajowej przez sowietów.
Słyszałeś o nich?
Nie mogę powiedzieć, że wiem o tych sprawach,
o których wspomniałeś, jednak masz
rację, że te liryki są zainspirowane przez rosyjską
historię. "Colossal Terror" jest o Wielkiej
Czystce, która zdarzyła się, kiedy Związek Sowiecki
zgładził więcej niż 750.000 ludzi, którzy
byli przeciwko bolszewizmowi. To się zdarzyło
przed Drugą Wojną Światową. Byli to
między innymi naukowcy i politycy. Stalin
uznał, że wzmocni kraj, poprzez usunięcie
tych, którzy mogą mu się sprzeciwić.
Jeśli miałbyś wybrać między teledyskami
"Pestilence" i "Left To Rot", to który byś
wybrał? Czy jesteś zadowolony z klipów
stworzonych przez Mikaela Martinssona?
Tak, jesteśmy zadowoleni z roboty Mikaela.
Technicznie ujął to, co chcieliśmy, dokładnie
co do kadru. Wiedział, czego chcemy i zawsze
wychodziło świetnie! Poza tym jest moim
bratem (śmiech). Nie wiem, który z nich wybrać,
oba mi się podobają w różny dla siebie
sposób. Jest pewna surowość w teledysku do
"Pestilence". Na "Left To Rot" mieliśmy kilka
różnych pomysłów, jak chcieliśmy go przedstawić,
ale ograniczał nas budżet i musieliśmy
trochę je przyciąć (śmiech). Myślę, że pomimo
tego wypadły świetnie mimo naszych ograniczonych
środków.
Czy możesz opowiedzieć więcej o procesie
produkcji teledysków?
Tak jak z produkcją muzyki, staramy się robić
wszystko sami, jak to tylko możliwe. Mamy
zwykle jakiś ogólny pomysł na to, czego chcemy
i omawiamy to z Mikaelem. Wyszukujemy
miejsca, gdzie uważamy, że jest możliwość
złapać motyw utworu. Jeśli chodzi o sprzęt, to
posiadamy go trochę, resztę kupujemy lub pożyczamy
do nagrań. Ostatnie dwa teledyski
zostały nagrane i edytowane przez Mikaela,
jednak kiedyś edycję robiłem sam. Tym razem
Foto: Mikael Martinsson
chcieliśmy pójść trochę dalej z produkcją i pożyczyliśmy
wytwornicę dymu do "Left to Rot"
i mieliśmy tę wstawkę na "Pestilence". To
wszystko jest robione własnym sumptem, jednak
staraliśmy się robić to tak dobrze, jak nam
tylko budżet pozwalał. Ważne jest też to, by
teledysk pasował do utworu. Nie chcieliśmy
jakiegoś przesadnie nowoczesnego teledysku z
tymi wszystkimi gwizdkami do staroszkolnie
brzmiącego thrash metalowego utworu. To by
zrujnowało klimat. Teledysk musi być zgodny
z muzyką i sądzę, że nasze takie są.
Czy możesz opowiedzieć nam jak przebiegała
współpraca z Andreasem Marschallem,
który jest twórcą waszej okładki?
Przebiegła całkiem gładko. Jego imię pojawiło
się w dyskusjach, kiedy rozmawialiśmy o poprzednich
albumach i tym razem uznaliśmy,
że zaczniemy współpracę z nim. Mieliśmy pomysł
na okładkę, który mu wysłaliśmy. Chwilę
potem otrzymaliśmy szkic. Zrozumiał nas
co do joty. Kiedy dostaliśmy skończone dzieło,
byliśmy wręcz zdumieni. Wyszło świetnie i
okładka spełniła to, czego pragnęliśmy. Po
prostu perfekcyjnie.
Jeśli chodzi o samą okładkę, to "Spectre of
Devastation" trochę mi przypomina miks pomiędzy
okładkami Wehrmacht "Shark Attack"
oraz Artillery "Terror Squad", a Tobie?
Tak, być może podobieństwo jest widoczne
przez te zwierzęta w łańcuchach. Właściwie
nie mieliśmy na myśli tych okładek, kiedy
przedstawialiśmy Marschallowi pomysł
naszej maskotki trzymającej trzy szczury w
łańcuchach. Myślę, że i tak nasza grafika wyszła
fantastycznie.
Która z okładek stworzonych przez Andreasa
Marschalla jest Twoją ulubioną? Moją
jest Messiah "Psychomorpia" mrożąca krew
w żyłach, ciemna i dobrze pasuje do EPki.
Powiedziałbym, że okładka do "Spectre of
Devastation" jest absolutnie brutalna i jest
jedną z moich ulubionych prac Marschalla.
Stworzył tak wiele świetnych okładek do muzyki,
której słuchałem, kiedy dorastałem, że
jest to po prostu niedorzeczne. "Agent Orange"
jest moją ulubioną. Poza tym okładki do
albumów Kreatora, Blind Guardian, Sodom
oraz Running Wild są świetne! Jest wspaniałym
artystą. Grafiki nie tylko są dobre same w
sobie, ale Andreas jest w stanie przekazać klimat
danego albumu.
O ile łatwiejsza byłaby wasza muzyka do
grania z dodatkowym gitarzystą?
Nie powiedziałbym, że byłaby łatwiejsza do
grania, ale z pewnością brzmiałaby inaczej.
Kiedy stanęliśmy się trio, uznaliśmy, że chcemy
spróbować tego na jakiś czas. Okazało się
jednak, że chcemy przy tym zostać. Świetnie
się pracuje w trójkę, daje nam to większą przestrzeń
do poruszania się. Ponieważ jest nas
tylko trójka, moja gra koncertowa różni się od
tej w studio. Czasami gram akordy, żeby wypełnić
pustkę drugiego gitarzysty, gdy Fredrik
gra solówkę lub jakiś inny motyw gitarowy. W
paru momentach gram to, co gra druga gitara,
by koncert był bardziej interesujący. Uważam,
że idzie nam to całkiem nieźle!
Dziękuje za wywiad. Powodzenia!
Jacek Woźniak
WARFECT 117
HMP: Cześć! Czy mógłbyś opisać waszą
muzykę? Czego możemy się po niej spodziewać?
Eric Lee: W Hellbender chodzi o wejście z
ciężkim pierdolnięciem. Lubimy tworzyć
chwytliwe utwory, które zapadają w pamięci!
Chcemy, żebyś darł się z nami, kiedy gramy
nasze utwory!
Dlaczego Hellbender?
Fajna nazwa, która po prostu z nami została.
Próbowaliśmy przez wiele miesięcy wpaść na
nazwę i tylko ta jedna była dobra!
Część z Was wcześniej współtworzyła inną
kapelę, Malicious. Co mógłbyś powiedzieć o
tym zespole? Czy doświadczenie zdobyte w
tej formacji pomogło Wam wejść do obecnego
środowiska muzycznego?
Historia Malicious zaczyna się w szkole średniej.
Znasz tych ludzi? (śmiech). Clee śpiewał
z nimi na paru występach w latach 80. On i ja
graliśmy razem od roku 1996 w dwóch różnych
projektach, Wingnut z Timem Solyanem
(Victims Family) oraz Crimeseen (Ray
Luv, Mac Mall). Dolla Bill w latach 90. był w
Seeds of Hate oraz Indulgence. Rob Rampy
z DRI nagrał z nami "American Nightmare",
jednak opuścił zespół ze względu na to, jak
bardzo był zajęty w DRI. Obecnie gramy z Jasonem
Jacobsem, perkusistą z Seattle, który
grał w Pinned Red.
Wszystko co nas jara!
Hellbender to amerykańska kapela z pogranicza groove i thrash metalu,
która obecnie debiutuje albumem "American Nightmare". Na koncie ma również
EPkę z 2016 roku, zatytułowaną "Falling Down". O obu płytach, sesji nagraniowej
na najnowszy album, ewentualnej konotacji tytułu EPki z filmem śp. Joela Schumachera,
bezsensownych podziałach ludzi oraz temacie religii, opowie basista
zespołu Hellbender, Eric Lee.
Co inspiruje Waszą muzykę?
Wszystko, co nas jara! Słuchamy zróżnicowanej
muzyki, jednak w sercu jesteśmy metalowcami.
Słucham dużej ilości klasycznego
rocka i metalu (oczywiście kapele takie jak
Iron Maiden, Judas Priest, Slayer, Exodus),
lubimy też nowe zespoły (Lamb of God, Hatebreed,
Mastodon). Niemniej do naszej playlisty
wrzucamy również country, evergreeny i
jazz. Czasami po prostu chcę się wychillować,
natomiast, gdy chcę się rozerwać, to odpalam
metal!
Czy Wasza pierwsza EPka, "Falling Down"
była sukcesem?
Dzięki niej byliśmy na wspólnej trasie z naszą
legendą - Destruction! To jeden z moich ulubionych
zespołów, z którymi dorastałem. Jednak
sama trasa też była fajna. Warbringer
oraz Jungle Rot również na niej byli. Dwa kolejne
zespoły, które oglądałem każdej nocy przez
dwa tygodnie. Wszyscy to prawdziwi profesjonaliści.
W tym roku mieliśmy też możliwość
zagrania w czasie świątecznego koncertu
Death Angel w San Francisco i było to świetnie!
Kolejny zespół, którego słuchałem, kiedy
dorastałem. Poza tym zrobiliśmy dwa materiały
wideo z naszym przyjacielem, Mikem Sloata
(Testament, Machine Head), na które dostaliśmy
wspaniały odzew.
Jak bardzo się różni ta EPka w porównaniu do
waszego najnowszego albumu, "American
Nightmare"?
Zasadniczo posiadanie dwóch perkusistów trochę
zmienia stan rzeczy, jednak ogólny klimat
naszej kapeli został zachowany. Podczas nagrywania
mieliśmy zmiany na miejscu perkusisty.
Jeden opuścił zespół dwa dni przed tym,
jak mieliśmy wejść do studia, więc rok 2018
był dla nas wielką pustką, do momentu, w którym
znaleźliśmy Roba (Rampy, perkusistę z
DRI - przyp. red.), tj. w grudniu 2018.
Czy mógłbyś opisać jak powstał "American
Nightmare"?
Ponownie współpracowaliśmy z Nickiem Bothelo
z Hatchet oraz Julianem Kiddem (Seeds
of Hate, Profits of Doom), ponieważ dobrze
Foto: Hellriders
nam wychodzi owa kooperacja. Mają dobre
wyczucie tego, co chcemy osiągnąć. Nick pomógł
nam zarówno z perkusją i wokalami, jak
i z miksem. Julian zajął się ogarnięciem ścieżek
gitarowych i basowych oraz dodatkowymi
partiami na "American Nightmare". Nagrywał
w Santa Rosa, u naszego przyjaciela, Ty'a
Sowersa, we wspaniałym studio na wsi, Beyond
The Oaks Studios!
"Left With Nothing" jest na temat, jak to jest
być uniezależnionym od boga, czy to prawda?
Co zainspirowało ten utwór?
Tak, użyłeś dobrego sformułowania. Ludzie
próbują znaleźć swój sposób życia poprzez podążanie
za religią, jednak tych osób jest zepsutych
- są tym, przeciw czemu nawołują.
"Wszystko, co obiecali, było kłamstwem, nie zbawieniem"
jest tutaj trafnym podsumowaniem.
"Czysta nienawiść" do politycznych podziałów,
o to chodzi? Czy jest to głos ludzi, którzy
nie chcą używać etykiet w dyskusji? Co
możesz jeszcze powiedzieć o "Pure Hate"?
Obecnie wiele kiepskich rzeczy dzieje się na
świecie, w związku z protestami i tym podobnym.
Ludzie są tak podzieleni głównie przez
swoje ideologie. My zaś po prostu odczuwamy
to jako, "niezależnie jakiej rasy jesteś, wszyscy krwawimy
czerwienią!". Część ludzi tego nie widzi w
ten sposób i jest to po prostu złe. Poza tym był
to nasz pierwszy utwór, który napisaliśmy na
ten album.
Gdybyś miał opisać "American Nightmare"
w jednym zdaniu, jakby ono brzmiało?
Wchodzisz do opustoszałego świata bez przyszłości
i schodzisz w dół, aż do samego piekła.
Czy płyta "Falling Down" jest zainspirowana
filmem śp. Joel Schumachera o tym
samym tytule?
Świetny film, którego nie widziałem od wielu,
wielu lat. Jednak nie! Nasz krążek nie był zainspirowany
tym filmem.
Co sądzisz o tym filmie? Czy wciąż jest
aktualny?
O czym był ten film? (śmiech) Poważnie, nie
widziałem go kawał czasu. Przepraszam chłopaki!
Jak przebiega współpraca z wydawcą No
Life 'Til Metal Records?
Clee gadał z nimi przez ostatni rok i przez ten
czas wspierali nas. Jesteśmy naprawdę zadowoleni
z ich wsparcia. Mamy nadzieję na kontynuację
dalszej współpracy, do tej pory byli
dla nas bardzo spoko.
Co zamierzacie robić w 2021?
Problem w tym, że nie możemy grać koncertów,
aby promować nasz nowy album, więc
obecnie próbujemy robić relacje na żywo i pracować
nad teledyskami byście mieli co oglądać!
(śmiech). Również pracujemy nad nowym
merchem. Serio, nie mamy co planować, bo
wszystko to wielka niewiadoma. Mamy zaplanowanych
parę występów z DRI w październiku.
Liczymy, że będziemy mogli je zagrać,
jednak teraz tego nie wiemy, co mocno nas
drażni! Lubię grać na żywo!
Dziękuje za wywiad. Powodzenia!
Jacek Woźniak
118
HELLBENDER
HMP: Ostatnio format EP znów jest bardzo
popularny. Niektóre zespoły wolą EP, bo mogą
na nim umieścić różne utwory niestanowiące
całości jak w przypadku LP, inne wolą
EP, bo szybciej, prawie na bieżąco mogą wydać
aktualną muzykę, jeszcze inne, bo przywołują
klimat lat 80., kiedy EP były bardzo
popularne.
Rusty: Wiele zespołów śpieszy się, żeby jak
najszybciej wydać pełny album. Kończy się to
często płytą z kilkoma świetnymi kawałkami,
ale też masą wypełniaczy i niewykończonych
utworów. W naszym przypadku czuliśmy, że
mamy cztery mocne kawałki, które mają
wspólny mianownik zarówno tematyczny, jak i
muzyczny. Nie wiemy jeszcze, czy nasze kolejne
wydawnictwo będzie kolejną EPką czy pełną
płytą, bo mamy jeszcze sporą porcję materiału
do opracowania, ale rozważamy obie
opcje.
Gatunek "epic doom" ma swoje korzenie we
wczesnych płytach Manowar i płytach Bathory
z wczesnych lat 90. Na EP słychać obie
inspiracje, zarówno Bathory ("City on the
Sea"), jak i Manowar (np. potężne wejście
bębnów w utworze tytułowym). Te zespoły
są fundamentem czy raczej tylko inspiracją
dla Fer de Lance?
Całą muzykę i słowa na EPkę "Colossus" napisał
MP (wokalista i gitarzysta - przyp. red.).
Manowar inspiracją nie był, ale był nią z pewnością
Bathory z wikińskiej ery, tak samo jak
Amorphis, Primordial, Rotting Christ oraz
folk rock w rodzaju Jetrho Tull czy Stana Rogersa.
Wszystkie one składają się na brzmienie
i klimat Fer de Lance. Bębny w pierwszym
kawałku są potężne, ponieważ pragnęliśmy
osiągnąć brzmienie jak najbardziej zbliżone do
grzmotu.
Tytuł "City on the Sea" to wiersz Edgara
Allana Poego. Brzmi jakby wprost napisany
był do tego rodzaju muzyki (śmiech). Jakie
trudności mieliście z dopasowaniem rytmu
wiersza do utworu?
Chcieliśmy stworzyć dużo mroczniejszą muzykę
w Fer de Lance w porównaniu z tym, co
napisaliśmy już wcześniej. "The City in the
Sea" Poego doskonale uchwycił chaotyczną
symbolikę i klimat, których wymagała muzyka
napisana wcześniej przez MP. W rzeczywistości
nie mieliśmy specjalnych trudności. Wiersz
Poego nie wydawał się szczególnie odległy od
niejednego lepszego metalowego tekstu, zawierającego
całą symbolikę śmierci czy chaosu.
Ostatni wers poematu i zarazem ostatni wers
naszego kawałka wydaje się napisany przez
artystę i dla odbiorców, którzy oczekują od artystów
mrocznych i ciężkich klimatów, niezależnie
od epoki historycznej.
Multiinstrumentaliści
spotykają Edgara Allana
Poego
Gra epic doom, choć próbuje się wymknąć
gatunkom. Przemyślany i
twórczy, choć celowo wydał tylko
EP. Fer de Lance to trójka Amerykanów, która - póki nie gra koncertów - nie ma
nawet podziału na rolę w zespole. Liczy się fuzja kreatywności, a daną partię może
zagrać każdy - bo każdy umie grać na wszystkim, czego epic doom metal potrzebuje.
Typowe dla gatunku "artystyczne" podejście odzwierciedla się też w słowach
wywiadu. Choć trudno oddać to w tłumaczeniu - Rusty używa naprawdę szlachetnego
słownictwa.
Testowaliście też inne wiersze czy "City on
the Sea" był tym jedynym, który koniecznie
chcieliście wykorzystać?
Nie braliśmy pod uwagę innych wierszy. Co
nie zmienia faktu, że rozważymy to w przyszłości
na kolejnych wydawnictwach.
Zastanawiałam się, do czego nawiązuje tytułowy
"Colossus". Podejrzewam, że to jakaś
luźna interpretacja ze świata mitologii.
"Colossus" to aluzja do starożytnego Kolosa
Rodyjskiego, choć patrzymy na niego raczej
jak na fuzję różnych osiągnięć ludzkości - od
Cudów Świata - po fasady, które budujemy w
samych sobie. Ogólnie, kawałek jest o nietrwałości
rzeczy i daremności wiązania się z nimi.
Współcześnie w tym gatunku świetne płyty
nagrywa Atlantean Kodex... Czytałam, że
Manuel Trummer słyszał wasz materiał, zanim
wydaliście EP i nie mógł się doczekać,
kiedy to EP wyjdzie.
Mamy ogromny szacunek dla Atlantean Kodex.
Wspaniale mieć świadomość, że Manueal
Trummer wspiera Fer de Lance!
Shon Vincent, kolega Collina Wolfa ze
Smoulder zapytany, czy zna polski zespół
grający epic doom - Evangelist odpowiedział,
że dopiero niedawno odkrył, że Evangelist nie
gra black metalu, jak wcześniej sądził. Pomyślałam,
że to może przez czarno-białe
okładki. Okładka i logo "Colossus" też wyglądają
bardzo w stylu black metalu. Nie
obawiacie się, że miłośnicy magicznego epic
doomu Was nie znajdą?
Mamy nadzieję, że fani epickiego metalu nie
odrzucą płyty ze względu na okładkę. To prawda,
czarno-białe okładki są zazwyczaj kojarzone
z black metalem. Nasza muzyka czerpie
inspiracje z wielu stylów, włączając też black
metal, ale nie piszemy tak, żeby muzyka pasowała
do konkretnego gatunku. Stworzyliśmy
tę okładkę korzystać ze zdjęcia, które zrobił
MP. Spędzał zimę na północy w Nowej Funlandii.
Jego praca ma oznaczać uchwycenie zarówno
ogromu pejzażu, jak i osamotnienie fotografa.
Podobał nam się też pomysł stworzenia
własnych okładek do pierwszych EPek.
Pozwala nam to dopasować layout do konkretnych
kawałków i do ogólnej tematyki płyty.
Myślę, że większość ostatnich okładek nie ma
związku z zespołem jako takim. Pewnie, wiele
z nich wygląda ikonicznie, ale ja bym wolał raczej
mieć obraz reprezentujący muzykę płyty,
niż jakiś gatunek.
W zespole są trzy osoby, z czego każda zajmuje
się graniem na kilku instrumentach. Ten
obecny podział jeszcze nie jest ugruntowany
czy uznaliście, że wymienianie się rolą w zespole
tylko podkręci twórczą atmosferę?
Zaczęliśmy już pracować nad składem koncertowym
na nadchodzący występ na niemieckim
Keep it True 2021. Jednak ze względu na obecną
zarazę i brak pewności w sprawie możliwości
grania na żywo w przeciągu najbliższego
roku czy dwóch lat, wróciliśmy do pierwotnego
składu, żeby tej zimy znów nagrywać. Jesteśmy
multiinstrumentalistami i kiedy przychodzi do
nagrywania, robimy tak, że nagrywa ten, który
zagra najlepiej. Kiedy już znajdziemy jakiś
sposób na radzenie sobie z chorobą, będziemy
wspólnie pracować nad zagraniem koncertów,
które odzwierciedlą nasze brzmienie zarówno
te z "Colossus", jak i z nowego wydawnictwa.
Aż dwie osoby z trzech grających w Fer de
Lance gra też w Profesor Emeritus. Czego nie
dawało Wam granie w Profesor Emeritus, że
postanowiliście wziąć udział w Fer de Lance?
Razem z MP graliśmy w Moros Byx jeszcze
zanim pomagaliśmy w Professor Emeritus,
więc gramy i razem piszemy muzykę już od ponad
sześciu lat. A znamy się od jeszcze dłuższego
czasu. Kiedy pisałem nowy materiał dla
Moros Nyx, MP także zaczął pisać więcej klimatycznych
rzeczy. Te kawałki tak wspaniale
na mnie zadziałały, że zasugerowałem, żeby
odłożyć Moros Nyx na bok i skupić się na Fer
de Lance. Później, w 2018 roku pomogłem
Smoulderowi zagrać koncert w Niemczech.
Podczas tej wyprawy zgadaliśmy się z Collinem
(gitarzystą i basistą - przyp. red.) się w
sprawie naszego upodobania do pisania doom
i epic metalu, więc naturalnym wyborem było
poproszenie go o dołączenie do nas - mnie i
MP.
Katarzyna "Strati" Mikosz,
Tłumaczenie pytań: Kacper Hawryluk
Foto: Fer De Lance
FER DE LANCE 119
Nie chcemy zostać nowym Iron Maiden
Pewnie niektórzy z czytelników kojarzą Marco Stamignę z włoskiego zespołu
HI-GH, grającego siarczysty speed metal o punkowym momentami sznycie.
Obecnie ten wokalista i gitarzysta udziela się w Coltre, międzynarodowej grupie
bazującej w Londynie, grającej tradycyjny, typowo brytyjski metal starej szkoły.
EP "Under The Influence" potwierdza, że zapowiadany na przyszły rok debiutancki
album Coltre może być łakomym kąskiem dla fanów starego metalu.
HMP: Wychodzi na to, że na koncerty
warto chodzić nie tylko dla dobrej zabawy i
okazji do posłuchania muzyki na żywo, bo
również wasz zespół powstał dzięki temu,
że poznaliście się z Danielem podczas występu,
konkretnie Midnight?
Marco Stamigna: Powiedzmy, że na koncercie
metalowym jest spora możliwość spotkania
ludzi zainteresowanych graniem takiej
muzyki, ale to dość oczywiste. Właściwie w
tamtym czasie Daniel i ja chodziliśmy do tej
samej uczelni, ale długo się nie znaliśmy.
Kiedy w końcu spotkaliśmy się na koncercie
Midnight, rozmowa i piwo było naturalne.
Musieliście od razu nieźle się dogadywać,
Przeprowadziłeś się do Londynu właśnie
dlatego, żeby po rozpadzie Hi-GH poszukać
szansy na sformowanie nowego zespołu,
czy też decydowały tu raczej względy
ekonomiczne, a muzyka była też istotna, ale
jednak na drugim planie?
Marco Stamigna: Nie wiem czy to interesujące,
ale przeprowadziłem się do Londynu,
ponieważ zakochałem się w damie, która dziś
jest moją żoną, ale w wywiadzie na temat zespołu
wolę nie skupiać się na swoim życiu
prywatnym.
Stolica Anglii nie jest już może centrum
muzycznego biznesu jak w latach 60.-80.
ubiegłego wieku, ale i tak ma się tam znacznie
większe szanse na osiągnięcie czegoś
niż w Rzymie?
Marco Stamigna: Trudno mi powiedzieć, bo
jednak pora na twórcze zaakcentowanie
właśnie tej fascynacji brytyjskim metalem
końca lat 70. i początku 80.?
Marco Stamigna: A dlaczego nie? Granie
tradycyjnego heavy metalu było moim pragnieniem,
które narastało we mnie przez lata.
Nie żałuję swoich poprzednich doświadczeń i
nie mówię, że nie zagram w żadnym innym
gatunku metalu niż NWOBHM. Wraz z
Coltre chciałem stworzyć zespół, który reprezentowałby
muzykę, której chciałbym
słuchać i chciałbym grać. Oczywiście duża
część tego dotyczy NWOBHM, ale można
znaleźć inspiracje w innych rodzajach muzyki,
której słuchamy. Na przykład w "Plague
Doctor" możecie odnaleźć wpływy Diamond
Head, a także Megadeth.
To wręcz temat na naukową rozprawę, bo
nie dość, że w Anglii na masową skalę zainfekowanej
punkiem, nową falą, cold wave
czy new romantic powstał najpierw tak potężny,
metalowy ruch z ogromną ilością
świetnych zespołów, to jeszcze jest on pamiętany
i popularny do dziś, również wśród
młodych ludzi, czego sami jesteście kolejnym
przykładem
Daniel Sweed: Nie, obecnie heavy metal nie
jest popularny wśród londyńskiej młodzieży.
Łatwiej jest rozmawiać o heavy metalu i hard
rocku z dorosłym facetem po pracy w pubie,
niż z młodzieżą uczącą się w szkole.
skoro tak szybko pojawił się pomysł by zacząć
też razem grać?
Marco Stamigna: Kiedy spotkaliśmy się z
Danielem, obaj wyraziliśmy chęć grania
heavy metalu, ale oczywiście tamtej nocy
Coltre nie od razu zaczął swoją działalność.
Dopiero kilka dni po koncercie zaczęliśmy
dzielić się riffami i konfrontować nasze muzyczne
pomysły oraz ambicje i wkrótce stało
się dla nas obu jasne, że chcemy iść w tym
samym kierunku. Następnie zaczęliśmy ćwiczyć
i szukać pozostałych muzyków, którzy
pasowaliby do Coltre.
Foto: Coltre
kiedy byłem w Rzymie, nigdy nie miałem
problemów ze znalezieniem ludzi do grania,
podczas gdy w Londynie znalezienie muzyka
zajęło nam prawie rok, a skład nie jest jeszcze
kompletny. Z drugiej strony realizacja
podziemnego heavymetalowego koncertu w
Londynie jest o wiele łatwiejsza niż we Włoszech.
Hard rock / heavy metal jest tam traktowany
poważniej i jest bardziej szanowany
w porównaniu z Włochami. Nie mówię, że
Londyn jest typowym heavymetalowym miastem,
ale na pewno nie skończysz z pustą salą,
jeśli zorganizujesz dobry koncert.
Dlaczego akurat New Wave Of British
Heavy Metal? Wcześniej grałeś thrash czy
metal podszyty punkiem, w końcu przyszła
Dostrzegam tu jednak pewien minus, bo z
tej istnej powodzi zespołów przebić mogły
się tylko nieliczne, poza tym moda na ciężkie
brzmienie wypaliła się nader szybko, bo
wytwórnie i media mają określoną politykę,
ciągle muszą kreować jakieś nowe trendy
czy "odkrycia"?
Marco Stamigna: Trudno mi to skomentować,
ponieważ jestem za młody i nie mam
bezpośredniego doświadczenia płynących z
tamtych czasów. Moje pokolenie może polegać
tylko na doświadczeniu poprzedniej epoki
i na muzyce tamtych lat, aby spróbować
wyobrazić sobie, jak wyglądał muzyczny krajobraz
między latami 70. i 80. Myślę o tym,
że w tamtych latach ciężka muzyka nieustannie
się rozwijała i zmieniała, w wyniku czego
aby być na szczycie, mówiąc o kwestii popularności
i sprzedaży. Jeśli pomyślimy o tym,
jak heavy metal brzmiał w roku 1984 i jak
brzmiał w roku 1986, w ciągu zaledwie
dwóch lat można było znaleźć mnóstwo różnic.
Niektóre zespoły były w stanie, świadomie
lub nie, poradzić sobie z tą zmianą,
podczas gdy inne po prostu nie. Jeśli mówimy
o wartości artystycznej ich muzyki, musimy
trzymać poza nią liczby i czas, ponieważ
to nie wskaźnik sprzedaży określa, czym
jest sztuka. Ale jeśli mówimy o branży, to
trywialne jest stwierdzenie, że przemysł nie
dba ani o sztukę, ani o heavy metal, ale skupia
się tylko na sprzedaży i wiele zespołów z
tego powodu zostało na lodzie. Nie wierzę
też, że przemysł muzyczny kreuje trendy,
wręcz przeciwnie uważam, że przemysł inwestuje
pieniądze w trend, nasycając go, a
następnie zabija go, inwestując w kolejny
nowy trend, zrodzony jako odpowiedź na poprzedni.
Do ponownego nasycenia.
Nie znaczy to rzecz jasna, że muzyka tych
mniej znanych od Maiden, Leppard czy
120
COLTRE
nawet Saxon zespołów nie była i nie jest
godna uwagi, co potwierdzają choćby zwichrowane
kariery Angel Witch czy Diamond
Head - grup w pewnych kręgach kultowych,
ale w żadnym razie nie mających
komercyjnego startu do tych gigantów?
Daniel Sweed: Jak powiedziałem wcześniej,
zależy to od punktu widzenia, z którego patrzymy.
Jeśli mówimy o Iron Maiden, Saxon
i Def Leppard, to mówimy o zespołach,
które były chętne do grania bezpiecznych
tras koncertowych po całym świecie, corocznego
wydawania albumów, z odłożeniem
na bok osobistych problemów, stawiając zespół
na pierwszym miejscu, i z solidną bazą
fanów. Wszystko to nie oznacza grania lepszej
muzyki, ale sprawia, że zespół jest opłacalną
inwestycją dla dużej wytworni. Z artystycznego
punktu widzenia nie ma małego
ani dużego zespołu, ponieważ pod tym
względem w ogóle nie ma konkurencji.
O takiej karierze nie ma teraz już co marzyć,
czasy są już zupełnie inne. Ale na
pewno macie plan, by dorównać mistrzom
nurtu NWOBHM przynajmniej w sensie
artystycznym, żeby starsi, pamiętający jeszcze
tamte czasy fani, kiwali z aprobatą
głowami, mówiąc o was: dobrze chłopaki
grają, całkiem jak kiedyś?
Marco Stamigna: Szczerze mówiąc, nie było
takiego planu i nadal go nie ma. Nie chcemy
zostać nowym Iron Maiden ani dorównać
komuś innemu. Zwykle zespoły, które pamiętamy,
są tymi, których muzyka wzbudza
w nas uczucia, które bardzo rezonują z nami,
takimi jakimi jesteśmy. Dopiero zaczynamy
z Coltre i czas pokaże, jak to się potoczy, nie
ma sensu się tym martwić. Gramy muzykę,
którą lubimy, bez marzeń o byciu gwiazdami
rocka. Wszyscy mamy normalną pracę poza
zespołem.
Najpierw było was dwóch, potem dołączył
Max Schreck, ale cały czas skład zespołu
jest niepełny, bo brakuje w nim perkusisty -
poprosiliście kogoś o pomoc przy nagraniu
"Under The Influence" czy wykorzystaliście
automat?
Marco Stamigna: Niestety, w wypadku
"Under The Influence" byłem zmuszony
użyć automatu perkusyjnego, ponieważ nie
znaleźliśmy perkusisty, który pasowałby do
tej roli. Mimo to dużo czasu poświęciłem na
jego zaprogramowanie, aby brzmiało jak najbardziej
"ludzko" i jesteśmy bardzo zadowoleni
z efektu. Poza tym obecnie pracujemy z
dwoma różnymi perkusistami. Jeden z nich
nagra kolejny album i będzie nas wspomagał
na koncertach, podczas gdy drugiego ciągle
przesłuchujemy.
To raczej demo czy od razu zakładaliście, że
te cztery utwory staną się debiutancką EP
Coltre?
Marco Stamigna: Zdawaliśmy sobie sprawę
z jego długości i nie byliśmy zainteresowani
wydaniem dłuższego materiału demo.
Dostrzegam tu udaną próbę połączenia
ostrego i przy tym przebojowego grania
(singlowy "Crimson Killer") z najlepszymi
brytyjskimi tradycjami tworzenia długich,
rozbudowanych i wielowątkowych kompozycji
("Lambs To The Slaughter", "Plague
Doctor"). Nie chcieliście się w żadnym
razie ograniczać, jeśli było to artystycznie
uzasadnione dany utwór stawał się dłuższy,
pojawiały się kolejne partie?
Daniel Sweed: Tak, kiedy piszemy, nie
martwimy się o długość utworów, jeśli uważamy,
że należy dodać kolejną sekcję, nie
ograniczamy się. "Plague Doctor" jest tego dobrym
przykładem, z sekcjami szybszymi,
wolniejszymi, cichszymi i głośniejszymi.
Chyba nie chciałbym usłyszeć "edycji radiowej"
"Plague Doctor". (śmiech)
"On The Edge Of The Abyss" nie ma wokali
- uznaliście, że instrumental na koniec
to będzie dobra sprawa?
Daniel Sweed: Zawsze uwielbiałem utwory
instrumentalne, Iron Maiden ma "Gengis
Foto: Coltre
Khan", "Transylvania" oraz "Losfer Words",
Angel Witch ma "Dr. Phibes", Rainbow natomiast
ma "Still I'm Sad". Dobrze zrobiony
instrumental wprowadza wielką zmianę i
myślę, że to świetny sposób na zakończenie
EP-ki.
Nie unikacie też odniesień do klasycznego
hard rocka - nie ma co udawać, że tradycyjny
metal wziął się znikąd, takie grupy
jak choćby Deep Purple, Black Sabbath,
UFO czy Thin Lizzy miały ogromny
wpływ na jego powstanie?
Daniel Sweed: Oczywiście te zespoły były
początkiem tego, co stało się heavy metalem
i wyraźnie słychać wpływ, jaki te zespoły wywarły
na cały NWOBHM. Uwielbiamy te kapele
z lat 70., więc wspaniale, że słyszysz inspiracje
nimi w naszej muzyce.
Zaskoczył was sukces tego materiału,
początkowo opublikowanego wyłącznie w
wersji cyfrowej?
Daniel Sweed: Zaskakujące było to, że gdy
sami wydaliśmy 50 kopii na płycie CD, wyprzedały
się one w mniej niż dwa tygodnie.
To było niesamowite! Ten zespół pojawił się
znikąd a ludzie od razu go polubili.
Dying Victims Productions ostatnio specjalizuje
się w wyławianiu młodych, perspektywicznych
zespołów z demo czy EP
na koncie - propozycja wznowienia "Under
The Influence" przez tę firmę pewnie nieźle
was ucieszyła, szczególnie, że ich wydawniczym
priorytetem są wersje winylowe?
Marco Stamigna: Oczywiście, byliśmy bardzo
podekscytowani, że nasza EP-ka pojawiła
się na winylu, a limitowana kolorowa wersja
jest naprawdę fajna. Myślę, że każdy zespół
marzy o wydaniu winylowym, a dla nas wydanie
naszej pierwszej EP-ki w tej formie, jest
niewiarygodne i jesteśmy naprawdę wdzięczni
za tę możliwość. Oczywiście, Dying
Victims to naprawdę świetna wytwórnia do
współpracy, do tego ma tak wiele świetnych
zespołów i wydawnictw.
Musieliście jednak przygotować utwór bonusowy
- "Fight" to coś najnowszego, zapowiedź
obecnego kierunku Coltre?
Daniel Sweed: "Fight" był właściwie jednym
z pierwszych utworów napisanych przeze
mnie i Marco, razem z "Crimson Killer". Kiedy
"Under The Influence" miało być ponownie
wydane przez Dying Victims, chcieliśmy
dodać coś ekstra, aby dać ludziom trochę
dodatkowego materiału na winylu i nowej
płycie CD. Nagraliśmy go wraz z innymi
utworami, ale Marco musiał dokończyć jego
miks i było gotowe.
Lockdown sprzyja twórczej pracy w domowym
zaciszu - są szanse, że do końca roku
lub na wiosnę 2021 zdołacie przygotować i
nagrać debiutancki album, czy też nie
będziecie się z tym spieszyć, żeby nie przedobrzyć?
Daniel Sweed: Nie mamy jeszcze planu, kiedy
ponownie będziemy nagrywać, ale materiał
piszemy. Myślę, że na album mamy
ukończonych pięć lub sześć utworów. Nie
chcemy się spieszyć, musimy poświęcić trochę
czasu, aby uczynić go tak dobrym, jak to
tylko możliwe. Być może będzie to wiosną
2021 roku, ale w tym momencie trudno powiedzieć.
Bardzo dziękuję za rozmowę. Pozdrawiam.
Wojciech Chamryk & Kinga Dombek
COLTRE 121
HMP: Pomysł na Blazon Rite był prosty.
Zmusić ludzi do headbangingu.
James Kirn: Tak, od samego początku miałem
jasną wizję. Chciałem stworzyć epicki
heavy metal, który brzmiałby klasycznie i natychmiast
wyczarowywał tamtego dzikiego
ducha. Kiedy upuszczasz tę igłę, przenosisz
się do czasu, gdy muzyka metalowa była szorstka,
z serca i prawdziwa.
Wasza muzyka to dość oryginalna kombinacja
hardrocka z lat 70-tych i epickiego heavy
metalu. Masz może ambicje by wprowadzić
coś nowatorskiego w ten mocno wyeksploatowany
gatunek?
Nie sądzę, żebyśmy mogli wymyślić coś nowego.
Staramy się oddać hołd dawnym bogom
metalu i hard rocka. Chcemy przekazać nasze
spojrzenie na formuły, które zostały przed nami
wymyślone, ale oczywiście z odrobiną naszego
własnego talentu. Dla ekscytacji lubimy
wrzucać w nasze kompozycje pewną nieprzewidywalność,
aby utrzymać słuchaczy w niepewności.
Jesteś założycielem I liderem tego zespołu.
Według jakiego klucza dobrałeś sobie współpracowników?
Powstaliśmy z popiołów naszego wcześniejszego
zespołu Crazy Bull. Byliśmy kapelą inspirowaną
hard rockiem z początku lat 70-
tych. Po tym, jak jeden z naszych gitarzystów
wrócił z Filadelfii do Alabamy, zdecydowałem
się zacząć pisać muzykę, która była nieco bardziej
ostra i ciężka. Reszta zespołu od razu się
w to włączyła. Zrobiliśmy małą zmianę. Nasz
basista, Johnny, został wokalistą i zatrudniliśmy
Piersona, który na gitarze i syntezatorze.
Słodka Wojna
Grywacie w Dungeon and Dragons? Ja nie.
Co więcej, przyznam się iż swej ignorancji
przez większość swego życia myślałem, że
to jakaś gra komputerowa… Mniejsza z
tym… Prawdą jest, że większość maniaków
tej gry używa specjalnego slangu,
którego niewtajemniczeni raczej nie zrozumieją.
Lider świeżego projektu Blazon Rite, James Kirn łączy ten slang z ciekawym
miksem bardzo staromodnego hardrocka i epickiego heavy metalu.
Cała muzyka jest Twojego autorstwa czy
inni członkowie też mieli wkład w ten materiał?
Piszę teksty i komponuję utwory na gitarze, a
Pierson gra teraz na basie, gitarze prowadzącej
oraz syntezatorze.
Na rynek trafił Wasza pierwsza EP "Dulce
Bellum Inexpertis". Skąd pomysł na łaciński
tytuł?
Czytałem książkę o średniowiecznych wojnach,
kiedy natknąłem się na cytat rozsławiony
przez Erasmusa, "Dulce Bellum Iexertis", co
oznacza "wojna jest bardzo słodka dla tych, którzy
nigdy jej nie próbowali". Pomyślałem, że dobrze
pasuje do jednego z tematów mojego pomysłu
na tekst utworu, który dotyczy pochwały wojny
oraz skutków dla osób zaangażowanych w
wojnę. Postanowiłem też tak nazwać album.
Poza tym brzmi to dla mnie całkiem epicko.
Podwójna wygrana.
W tekstach używasz slangu z "Dungeons
and Dragons".
Zdecydowanie byłem wtedy zainspirowany
grą "Dungeons and Dragons" i chciałem
sprawdzić się w kreowaniu świata. To dla
mnie była najbardziej fascynująca część gry.
Skoncentrowanie się na szczegółach oraz
unikalnym spostrzeganiu oraz różnych perspektywach
w szybki i skuteczny sposób. Podobał
mi się cel, jakim jest próba uzyskania
wnikliwego spojrzenia na tę wojenną eskapadę
w zaledwie czterech kompozycjach. Myślę, że
choć trochę mi się to udało. Zdecydowanie,
historia zawiera metafory z życia wzięte. Czy
to walka z tożsamością, duchowością, radzenie
sobie z ezoterycznym okultyzmem i demonologią,
czy po prostu trudami życia.
Zauważyłem, że większość kawałków ma
podwójne tytuły.
Lubię to czasami robić, kiedy czuję, że podwójny
tytuł sprawdzi się lepiej. Moim zdaniem
ma to większe znaczenie dla słuchacza i
może brzmieć bardziej epicko. Żeby być szczerym,
bywa, że przedobrzę (śmiech).
Co w takim razie oznacza tytuł "Udug
Hul"?
Udug Hul to imię demona ze starożytnej kultury.
Charakteryzuje się ogłuszającym głosem,
zatrutymi pazurami i gigantycznym mrocznym
cieniem. W tym utworze bohater z mojej
historii ma z nim do czynienia.
Dość ciekawy jest wstęp do tego utworu.
Balladow leniwa gitara przechodząca w
ostry riff…
Uwielbiam, kiedy zespoły przechodzą z ciężkich
partii w lżejsze lub odwrotnie. Zawsze
uwielbiam dynamikę, spiętrzenie i zmiany tematów,
które mają sens i są przyjemne. Nie
sądzę, żebyś pomylił delikatne lub akustyczne
brzmienie strun gitary z ciętym ciężarem gitar
lub jej popisami w stylu shred.
-"Dulce Bellum Inexpertis" zostało wydane
w formie kasety. Myślisz, że ten nośnik ma
szansę na nowo podbić serca mas, czy raczej
pozostanie jedynie gadżetem dla freaków?
Uwielbiam kasety, zbieram je, ale szczerze
mówiąc bardziej kocham winyle. Myślę, że
taśmy są wyłącznie dla zagorzałych maniaków.
Jak wszystko inne. Myślę, że to dla niszowej
publiczności, która uwielbia różne formaty
nośników oraz zespoły, które wydają
dema, a także inne fizyczne wydania tego typu.
Masowy powrót kaset raczej nie nastąpi
(śmiech). I dobrze! Pzostaną one gadźetem
dla takich maniaków jak my!
Wasze EP jest dostępne jako wersja cyfrowa
oraz winyl. A co z CD, które mimo wszystko
ciągle wydaje się być podstawowym nośnikiem
dla muzyki?
EPka będzie dostępna w Stanach Zjednoczonych
i Europie w przeciągu września i listopada,
w zależności od tego, jak podczas pandemii
przebiegnie wysyłanie paczek. Wszystko
się opóźnia. Tak, będzie wersja CD wydana
przez Alone Records z Grecji.
Jaka jest symbolika okładki EPki? Można
tam wypatrzeć min. diament oraz glowę
kozła.
Okładkę albumu wykonał nasz perkusista
Ryan Haley. Grafika przedstawia koncepcje i
wizualizacje tematów wymienionych w fabule
tekstów EPki. Jeśli ktoś jest zainteresowany,
może przeczytać teksty i zrozumie całość grafiki.
Przedstawione są na niej Wojownik, Udug
Hul, Diamond Daggyr i ogrom kosmosu.
Jedno EP już jest. Co dalej?
Następny będzie nasz pierwszy pełny studyjny
album. Skończyliśmy już pisać na niego
muzykę i teksty, miejmy nadzieję, że będzie
nagrany i ukończony do końca tego roku. Jesteśmy
bardzo podekscytowani! Uważamy, że
znacznie przewyższy naszą EPkę i powali
ludzi na kolana. Zamiast albumu koncepcyjnego,
będzie to swego rodzaju antologia baśni,
każdy z utworów opowiada osobną historię.
Bartek Kuczak
Foto: Blazon Rite
122
BLAZON RITE
Własne podejście
"Candlethrower" - z czym Wam się to kojarzy? Tak, zgadza się. To nawiązanie
do dwóch legendarnych kapel metalowych (swoją drogą też mogłaby być to
całkiem fajna nazwa dla zespołu). Tak właśnie grupa Stygian Crown określa swą
twórczość. Jeśli ktoś jednak spodziewa się kopii Candlemass czy Bolt Thrower może
być bardzo zdziwiony. Poczytajmy zatem o kulisach powstania zespołu i jego
debiutu zatytułowanego po prostu "Stygian Crown".
HMP: Większość z Was jest związanych ze
sceną death i black metalową. Skąd zatem
pomysł na czysto doom metalowy project?
Rhett A. Davis: Chciałem założyć zespół
doom metalowy z czystym wokalem. Candlemass
i Trouble to moje dwa ulubione bandy,
więc chciałem od tego zacząć. Zaangażowałem
innych muzyków z ich indywidualnymi gustami,
i tak wszystko się zaczęło.
Waszą stylistykę opisujecie używając nazwy
"Candlethrower". Każdy chyba zauważy,
że to połączenie nazw Candlemass oraz
Bolt Thrower. "Candlethrower" mólby być
świetnym tytułem Waszego debiutanckiego
krążka. Zgodzisz się?
Nie. Myślę, że wciąż udoskonalamy nasze brzmienie.
Na początku ten termin był dla nas
bardziej wewnętrznym żartem. Dział promocyjny
wytwórni rozwinął ten termin, który
stał się sloganem. Przy naszym następnym
wydaniu lepiej poradzimy sobie z takim handlowym
terminem.
"Candlethrower" jest świetnym opisem Waszego
stylu, ale w jednej kwestii nie do końca
się pokrywa z prawdą. Chodzi o wokal. Na
albumie nie znakdziemy żadnych wspólnych
mianowników z Messiah Marcolinem czy
Karlem Willetsem. Zamiast tego mamy wokalistkę
Melissę Pinion.
Wokalistkę, która w dodatku potrafi zaaranżować
linię wokalną bez niczyjej pomocy, ma
wyszkolony głos. Niełatwo kogoś takiego znaleźć.
W dodatku, jeśli jest osobą, z którą możesz
udanie nawiązać relację i współpracować.
Nigdy też nie chcieliśmy być czyjąś kopią.
Jasne, mamy podobieństwa do innych kapel,
ale mamy też własne podejście. Odkąd wydaliśmy
debiutancki album, mamy wgląd w nasze
brzmienie. Nadszedł czas, aby to udoskonalić.
Poza śpiewem gra ona też na klawiszach
oraz jest autorką wszystkich tekstów. Pomówmy
zatem o lirycznej stronie Waszego
debiutu. Teksty nawiązują w dużym stopniu
do mitologii, historii oraz tradycji wielu kultur.
Masz swoją ulubioną mitologię?
Melissa jest zainteresowana w przybliżeniu
folkloru z wielu różnych kultur. Na naszym
debiucie skupiła się na kulturze egipskiej, nordyckiej
i greckiej. Na następnym albumie ma
zamiar sięgnąć po wiele innych. Ja nie mam
ulubionej kultury i nie sądzę, żeby Melissa też
taką miała. Jesteśmy bardziej fanami dawnych
dziejów, innych kultur i ogólnie kondycji ludzkiej.
To dla nas fascynujący temat.
Pierwsze demo nagraliście już w 2018. Jak
długo zajęła Wam praca nad tamtym materiałem?
Napisaliśmy demo, a następnie nagraliśmy je
w ciągu sześciu miesięcy, choć faktycznie poświęciliśmy
na to mniej lub więcej niż miesiąc.
Nie mieliśmy wtedy wokalu, więc przesiedzieliśmy
ponad rok, aż znaleźliśmy Melissę.
Jak wyglądał proces tworzenia debiutu?
Wszyscy mamy w tym swój udział, ale pomysły
na demo są gitarzysty Nelsona i wokalistki
Melissy. Ogólnie piszemy i aranżujemy
razem jako grupa.
Zarówno w Waszym logo, jak i na okładce
debiutu możemy dostrzedz węże. Mają one
dla Was jakieś symboliczne znaczenie?
Stygia to kraina węży z filmu opartego na powieści
Roberta E. Howarda, "Conan Barbarzyńca".
Nasza nazwa dosłownie oznacza koronę
węża (Serpent Crown).
Osobą odpowiedzialną za miks i mastering
jest Mark Kelson. Pojawił się również jako
gość na Waszym albumie. Czyj to pomysł?
Obu stron. Jesteśmy dobrymi przyjaciółmi, zawsze
chcieliśmy razem pracować.
Jak trafiliście do Cruz Del Sur Music?
Początkowo skontaktowała się z nami Skol
Records, która następnie skierowała nas do
Cruz Del Sur Music. To świetna wytwórnia!
Jak już wspomniałem, praktycznie wszyscy
angażujecie się jednocześnie w inne zespoły.
Jak zatem traktujecie Stygian Crown? To
coś więcej, czy tylko side project?
Stygian Crown to zespół pełnoetatowy. W
tej chwili cały nasz czas poświęcamy jemu.
Foto: Stygian Crown
Śledzisz współczesną scenę doom metalową?
Jakie kapele Ci się najbardziej podobają?
Na tę chwilę podoba mi się Thronehammer i
kilka lokalnych zespołów z południowej Kaliforni,
na przekład Behold! Monolith oraz
Destroy Judas.
Graliście w ogóle na żywo przed wydaniem
debiutu?
Zagraliśmy trzy koncerty. Byłoby cztery, ale
okoliczności zewnętrzne nam to uniemożliwiły.
Z jaką kapelą najchętniej byście dzielili scenę?
Sorcerer, Slough Feg, Orodruin, Solstice,
Thronehammer, Grand Magus, Atlantean
Codex, itd...
Wydaliście debiutancką płytę. Kolejne plany?
Ponieważ nie możemy grać koncertów przed
publicznością, naszym celem jest nagranie występu
na żywo. Nadal zastanawiamy się czy
ma to być transmisja na żywo czy też zmontowany
profesjonalny film.
Bartek Kuczak
STYGIAN CROWN 123
Własny zestaw wyzwań
Nie wiadomo kiedy Pale Divine stuknęło 25 lat. Ćwierć wieku nieprzerwanego
istnienia dla amerykańskiego zespołu grającego doom metal to nie lada
święto, ale z wiadomych względów nie będzie ono szczególnie celebrowane. Zespół
wydał jednak kolejny album "Consequence Of Time" i zapowiada, że będzie
promować go na koncertach tak szybko, jak tylko to będzie możliwe.
HMP: Pomiędzy wydaniem "Painted Windows
Black" a "Pale Divine" upłynęło ponad
sześć lat. Z "Consequence Of Time" uwinęliście
się jednak znacznie szybciej, bo
minęło może półtora roku od poprzedniej
płyty - wszystko szło sprawnie, mieliście
nowego wydawcę, więc nie było co zwlekać?
Darin McCloskey: Tak naprawdę nie było
jakichś specjalnego powodu opóźnień. Jednak
w wypadku "Consequence Of Time"
podpisaliśmy kontrakt z Cruz Del Sur i byliśmy
podekscytowani, że ta nowa umowa
dojdzie do skutku tak szybko, jak to możliwe.
Będąc szczerym nie jestem pewien, dlaczego
tak dużo czasu minęło między wydaniem
"Painted Windows Black" a "Pale Divine".
Wtedy dużo graliśmy, mieliśmy zmiany
basistów i być może to przyczyniło się
do pewnego opóźnienia, choć myślę, że po
prostu zajęliśmy się innymi sprawami. Pamiętaj,
że w tamtym czasie byliśmy już po
czterech studyjnych albumach, więc było
mnóstwo materiału do wykonania na żywo i
wydaje mi się, że po prostu nie czuliśmy potrzeby
tworzenia kolejnego tylko po to, żeby
to zrobić. Nagrywamy albumy, kiedy jesteśmy
gotowi… czasami wcześniej niż później,
jak w przypadku "Consequence Of Time".
Zyskaliście też więcej czasu po zawieszeniu
działalności przez Beelzefuzz, co też nie
było bez znaczenia, choćby w tym sensie, że
dołączył do was Dana?
Nie, Beelzefuzz działał równolegle, chociaż
do pewnego stopnia zajmowało to również
trochę czasu. Jednak nie w jakimś ogromnym
stopniu, ponieważ w tym czasie skupialiśmy
się jednakowo na każdym zespole. Tyle, że
materiały dla Beelzefuzz były gotowe wcześniej.
Kiedy Beelzefuzz zdecydował się powiedzmy
"rozwiązać" działalność, nie było to
dla nas aż tak dużą zmianą. Dana dołączył
do Pale Divine, zanim Beelzefuzz się rozpadł
i wkrótce po wydaniu albumu "Pale Divine",
po prostu całkowicie przenieśliśmy
swoją uwagę z jednego zespołu na drugi.
Znalazło to również odbicie w urozmaiceniu
partii wokalnych, co też jest w waszym
przypadku swego rodzaju nowością?
Jasne, na wszystkich poprzednich albumach
Foto: Pale Divine
to Greg był głównym wokalistą, chociaż na
"Pale Divine", Ron "Fezzy" McGinnis w kilku
miejscach przyczynił się do ich ożywienia,
ale żaden inny muzyk kapeli nigdy wcześniej
nie wniósł wokalu, więc tak, to był nowy
krok dla Pale Divine.
W żadnym razie nie czujecie się więc jakimiś
weteranami, wciąż macie coś do udowodnienia:
i sobie, i światu?
Będziemy tworzyć muzykę tak długo, jak
długo będzie inspiracja. Mam na myśli, że
nie jest dla nas inspirujące ciągłe przetwarzanie
tego samego rodzaju muzyki. Inspiracja
pochodzi z nowych muzycznych pomysłów
i wyzwań. To sprawia, że po 25 latach
jest to ciągle ekscytujące i przyjemne. Trzeba
docenić to, gdzie byliśmy, dokąd chcielibyśmy
iść, i jak próbowaliśmy to urzeczywistnić.
Jak więc powstawał ten nowy materiał?
Szukaliście świeżego spojrzenia na styl zespołu,
nie chcieliście zasklepić się w czymś
przewidywalnym?
Nie, nie chcieliśmy pozostać stylistycznie
stłamszeni, tylko po to, aby spróbować zachować
tę "tożsamość" jako "tradycyjny" zespół
doommetalowy. Kiedy Pale Divine wydaje
"nowy" album, to podoba nam się to, że
jest to naprawdę "nowy" album.
Stąd te odniesienia do klasycznego hard
rocka, rocka progresywnego czy tradycyjnego
metalu - nigdzie nie jest powiedziane,
że doom metal musi być schematyczny i
przewidywalny?
Cóż, to jest muzyka, której słuchamy i którą
kochamy, więc jest częścią muzyki, którą piszemy.
Tak było zawsze. Zawsze włączaliśmy
elementy klasycznego hard rocka, heavy metalu,
doom metalu, psychodelicznego rocka
do naszego własnego "doomu", więc w przypadku
tego albumu są to te same wpływy,
aczkolwiek w innej odsłonie.
Praca z dobrym producentem nie jest obecnie
czymś powszechnym, bo wiele zespołów
tnie koszty i nagrywa/produkuje płyty samodzielnie.
Wy jednak skorzystaliście z
usług Richarda Whittakera, zdając się przy
miksie i masteringu na fachowca, dzięki
czemu końcowe brzmienie "Consequence
Of Time" na pewno zyskało?
Pracowaliśmy z Richardem nad dwoma albumami
Beelzefuzz i poprzednim albumem
Pale Divine, więc wydawało się logiczne, że
będziemy z nim pracować również teraz. Nawiązaliśmy
z nim dobre stosunki i mieliśmy
praktykę, którą uważaliśmy za produktywną
i wydajną. Oczywiście najważniejsze jest to,
że Richard jest również utalentowanym inżynierem.
Jesteśmy zadowoleni z wyników,
jakie daje współpraca z Richardem. Oczywiście
później zawsze jest coś, co chciałbyś
trochę "poprawić". Być może przy następnej
płycie to zrobimy, ale na razie myślę, że nowy
album brzmi świetnie, a Richard wykonał
fantastyczną robotę!
Rok 2020 jest dla wasz szczególny o tyle, że
to jubileusz 25-lecia istnienia Pale Divine.
Jesteście zaskoczeni, że zdołaliście przetrwać
aż tak długo, będąc, mimo wszystko
zespołem niszowym, chociaż cenionym?
Cóż, "doom" lub "tradycyjny doom metal",
czy jakkolwiek chcesz nazwać to, co robimy,
jest dość specyficzną muzyką, więc tak, ma
swój własny zestaw wyzwań, jeśli chodzi o
długowieczność. Wydaje mi się, że nasze
przetrwanie jest mniej istotne dla samego gatunku
oraz jego popularności (lub niepopularności,
w zależności od przypadku), a bar-
124
PALE DIVINE
dziej zależy od naszej chęci tworzenia muzyki
w tych ramach. Dopóki to, co robimy, jest
zgodne z tą "formą" i jest dla nas ekscytujące
i przyjemne, będziemy to robić.
Co sprawia, że jeden zespół staje się długowieczny,
mimo zmian składu, tak jak w waszym
przypadku, a drugi rozpada się po
płycie czy dwóch?
By wyjaśnić, nigdy nie "przerwaliśmy" naszej
kariery... mogliśmy "wydłużyć" przerwę między
albumami, ale nigdy nie przestaliśmy występować
na żywo i spotykać się na próbach,
co przekładało się na czas w pomiędzy albumami.
Jeśli chodzi o to, co sprawia, że "trwa
to tak długo", to po prostu chęć i inspiracja,
aby to robić dalej.
Z wiadomych względów ten jubileuszowy
rok nie będzie pewnie wyglądać tak, jakbyście
sobie tego życzyli, bo choćby na żywo
raczej za dużo nie pogracie?
Nie będzie żadnych występów na żywo, co z
pewnością dla nas jest kłopotem. Wydaje mi
się, że wszędzie normy są jednakowe, więc
wszyscy są na tej samej łodzi. Nie możemy
nic na to poradzić, więc musimy po prostu
podłączać się do tego, co jesteśmy w stanie
zrobić i mieć nadzieję, że sytuacja zmieni się
tak szybko, jak to możliwe.
To bardzo deprymująca sytuacja, kiedy ma
się nowy, udany materiał i nie ma szans na
prezentowanie go na żywo - fakt, że w takiej
sytuacji jest znacznie więcej muzyków nie
jest tu chyba żadną pociechą?
Pociecha? Cóż... jeśli chodzi o to, że każdy
inny zespół jest w tej samej sytuacji, myślę,
że to nie tyle pocieszające, co uspokajające,
że powody, dla których na razie wszystko się
skończyło, są bardzo realne i uzasadnione.
To nie jest tylko kwestia subiektywna, dotyczy
to wszystkich i wszyscy musimy razem
przez to przejść, a wznowimy koncertowanie,
gdy nadejdzie odpowiedni czas.
Nie rozważaliście wobec tego zmiany terminu
wydania płyty, zresztą jesienią zrobi
się pewnie tak tłoczno od premier, że może
faktycznie nie było co z tym czekać?
O dacie wydania albumu zadecydowała firma
Cruz Del Sur, ponieważ pasował ona do ich
Foto: Pale Divine
Foto: Pale Divine
harmonogramu premier. Myślę, że wydanie
albumu ma mniej wspólnego z pandemią niż
z mocami przerobowymi wytwórni. Ludzie
nadal mogą bezpiecznie słuchać muzyki i kupować
albumy, więc wszystko jest w porządku.
Kiedy będziemy w stanie zagrać na żywo
i wesprzeć album tak, jak byśmy to robili w
normalnych okolicznościach, to wtedy to
zrobimy... teraz będziemy musieli to po prostu
na chwilę odłożyć. Miejmy nadzieję, że do
tego czasu wszyscy będą mieli dużo czasu,
aby posłuchać naszego nowego albumu i lepiej
zapoznać się z tym materiałem. Myślę, że
to coś pozytywnego.
Myślisz, że obecna sytuacja zainspiruje
muzyków do jej opisywania, zaczną powstawać
utwory o różnych aspektach pandemii,
czy jest jeszcze na to zdecydowanie
za wcześnie?
Jasne, niektórzy to zrobią, jeśli będzie pasować
do ich kreatywnych "preferencji". Niektóre
zespoły włączają osobiste doświadczenia
do swojej muzyki, a inne nie, zależy od
kapeli. Z pewnością dla tych, którzy uwewnętrznią
te sytuacje i będą czerpali z nich
inspirację, może to być z pewnością bardzo
owocne.
Wcześniej wydawaliście długie, ponad
godzinne płyty, ale już od jakiegoś czasu te
stan rzeczy uległ zmianie: mniej znaczy
więcej, a do tego krótszy materiał bez żadnych
cięć można również wydać na płycie
winylowej?
Myślę, że nasze pisanie utworów właśnie
ewoluowało do miejsca, w którym jesteśmy
teraz. Jeśli coś musi być o dziesięć minut dłużej
to tak będzie... jeśli nie, to nie. Staliśmy
się nieco bardziej uważni przy edycji, ale tak
naprawdę nie ma dla nas żadnych "zasad". Z
pewnością krótszy całkowity czas na dwóch
ostatnich płytach pozwolił nam na bezproblemowe
umieszczenie ich na pojedynczych
płytach winylowych. W dzisiejszych czasach,
gdy winyl jest znowu bardzo opłacalnym
nośnikiem, warto to robić, ale nie jest to
konieczne. Media mogą i zawsze będą dostosowywać
się do materiału... czasami okazuje
się, że jest to bardziej opłacalne, a jeśli
tak, to w porządku.
Wasze wcześniejsze wydawnictwa nie były
nigdy albo też od lat wznawiane - może
przy okazji podjęcia współpracy z Cruz Del
Sur Music warto pomyśleć o ich reedycjach
na CD /LP, nawet jeśli miałyby to być
czysto kolekcjonerskie, limitowane edycje?
Oczywiście, myślę, że byłoby wspaniale wydać
ponownie niektóre albumy, szczególnie
te, których nakład już się skończył. Miejmy
nadzieję, że w pewnym momencie tak się
stanie.
Nikt nie ma pojęcia kiedy wrócą koncerty
klubowe, halowe czy festiwale, a to obecnie
podstawa działalności rockowo-metalowej
branży. Nie obawiacie się, że jeśli obostrzenia
potrwają dłużej nie będzie gdzie i do
kogo wracać, a wiele zespołów po prostu nie
przetrwa tej sytuacji?
Tak, to jest problem... ale to się jeszcze nie
wydarzyło. To strach i bardzo realna możliwość,
ale są sposoby, aby temu zapobiec,
przekazując darowizny na różne fundusze,
które pomagają firmom i lokalom pozostać
otwartymi w tym trudnym czasie.
Wojciech Chamryk &
Przemysław Doktór
PALE DIVINE 125
Czy to w sumie trochę nie dziwne, że w XXI
wieku, przy tak rozwiniętej farmakologii i
opiece medycznej, mogło dojść do czegoś
takiego? Toż to nie średniowiecze czy nawet
nie 1918 rok, kiedy po I wojnie światowej
śmiertelne żniwo zebrała grypa hiszpanka, a
tu proszę: multum ofiar, paraliż wielu dziedzin
życia, lockdown i nadal niepewna sytuacja
co do przyszłości - mroczne czasy wróciły?
Edward Andrade: Tak, to szalone, myśleć, że
wirus jest obecny we współczesnym świecie i
niszczy ludzi. Fakt, że może to doprowadzić
do śmierci, uświadamia ci, że historia może się
powtórzyć. Doskonały przykład czarnej zarazy
i hiszpanki.
HMP: Gracie doom metal i przyszło wam
debiutować płytowo w trudnym dla wszystkich
czasie pandemii - nie korciło was wobec
tego, by zatytułować ten MLP jakoś bardziej
symbolicznie, choćby "MMXX"?
Edward Andrade: Cóż, wymyśliliśmy tytuł
płyty i utworu "Spellbound", zanim jeszcze
wybuchła pandemia. Właściwie mieliśmy napisaną
muzykę do tej kompozycji lata temu.
Wszyscy czuliśmy, że ten song i jego tytuł naprawdę
dopełniają materiał, więc zdecydowaliśmy
się nadać temu MLP taki sam tytuł. Nie
Od ekstremy do klasyki
Przed pięciu laty w Los Angeles powstał zespół, który podszedł do archetypowego
doom/heavy metalu w sposób na tyle ciekawy, by już na starcie swej
wydawniczej drogi zainteresować Dying Victims Productions. MLP "Spellbound"
to materiał bardzo udany, nie tylko dlatego, że gościnnie Early Moods wsparł Alan
Jones z Pagan Altar, a zespół zapowiada już długogrający debiut.
O czym opowiada więc "Isolated"? Wolicie
teksty tratujące bezpośrednio o czymś, czy
przeciwnie, takie o uniwersalnej wymowie,
które każdy może interpretować po swojemu?
Alberto Alcaraz: "Isolated" został napisany
rok przed pandemią. Utwór opowiada o rozstaniu
z byłą dziewczyną i moim ogólnym spojrzeniu
na ponurość życia. Po prostu moja ówczesna
dziewczyna nagle ze mną zerwała. W
tamtym czasie czułem, że zostawiła mnie w
zupełnej izolacji i musiałem się podnieść, aby
Myślisz, że w ten sposób przyroda może
dawać nam jakieś ostateczne ostrzeżenie, że
stoimy już pod przysłowiową ścianą?
Edward Andrade: Tak, z pewnością może to
być ostrzeżenie przed ostatecznością. Przebiegiem
tego roku nie jestem zaskoczony. Wiele
części świata dosięgły już katastrofy. Doskonały
przykład, w Kalifornii właśnie stanęliśmy
w obliczu pożarów, które rozprzestrzeniły się
wzdłuż wybrzeża na pobliskie stany. Kto wie,
dokąd to nas zaprowadzi.
Ne brakuje też różnych teorii spiskowych, a
wiele tych głosów pojawia się też w Stanach
Zjednoczonych, że tak naprawdę nie ma
żadnej pandemii, że to po prostu ściema, spisek
grubych ryb biznesu czy choćby skutek
powstania sieci komórkowej 5G, a celem
tego jest też ostateczne podporządkowanie
sobie ludzi - nawet jeśli to tylko mrzonki, to i
tak nie wygląda to wszystko dobrze, nieprawdaż?
Edward Andrade: Zgadza się. Nawet jeśli to
wszystko jest mistyfikacją, nadal nie wygląda
to dobrze. Sprawia, że zastanawiasz się, czy
sytuacja się pogorszy. Kto wie?
sądzę, byśmy w ten sposób odnieśli się do
ogólnoświatowej pandemii lub innych problemów
dzisiejszego świata. Same teksty w większości
są oparte na osobistych doświadczeniach
lub pomysłach dotyczących określonego
tematu, który akurat nas interesował.
Teksty utworów powstały pewnie wcześniej,
ale zważywszy na to, że problematyka
wszelkich epidemii jest dla metalowych zespołów
bardzo wdzięcznym tematem, pewnie
pojawią się i takie dotyczące Covid-19,
bo są już tego przykłady, np. singel thrashowej
grupy Tiran. Pytanie, czy was też to
wszystko, czego doświadczamy obecnie, może
zainspirować do powstania utworu, czy
nawet jakiejś większej całości?
Edward Andrade: Pandemia zdecydowanie
wprowadziła więcej inspiracji do pisania i tworzenia.
Obecnie pracujemy nad pełnowymiarowym
materiałem, więc przebywanie w kwarantannie
i pozostanie w izolacji zmusiło nas
do tworzenia i konceptualizacji na dobre i na
złe.
Foto: Nightwish
znów zacząć normalnie żyć. Kiedy sam coś
czytam, na przykład opowiadania, wolę teksty
o uniwersalnym znaczeniu. Powodem jest to,
że teksty/sztuka, które są uniwersalne, mogą
dotyczyć dowolnej osoby, bez względu na
wiek, płeć czy rasę. Moim zdaniem każda
sztuka/dzieło takie powinny być, powinny
odnosić się do dowolnej osoby.
Czyli wracamy do punktu wyjścia, jest o
czym pisać (śmiech). Z kolei muzycznie brzmicie
bardzo klasycznie - pewnie punktem
wyjścia był dla was klasyczny hard rock i
doom metal, zespoły pokroju Black Sabbath,
Candlemass, Pentagram czy Saint Vitus?
Edward Andrade: Tak, punktem wyjścia dla
nas był tradycyjny rock. Najpierw poznaliśmy
klasyczne bandy, takie jak Iron Maiden,
Budgie, Kiss i Black Sabbath, a stamtąd
przeszliśmy do cięższych podgatunków, takich
jak oldschoolowy death metal i black
metal. Wszyscy mamy różne pochodzenie i
graliśmy w różnych zespołach, ale bardziej
pociągało nas to ciężkie, doomowe brzmienie,
ponieważ byliśmy wielkimi fanami klasycznych
zespołów, takich jak Witchfinder General,
Trouble, Pagan Altar i oczywiście
Black Sabbath. Early Moods powstało dlatego,
że jesteśmy fanami i chcieliśmy oddać hołd
tym wszystkim kapelom. Mimo, że gramy
doom metal, staramy się włączyć do naszej
muzyki wiele stylów i wpływów, szczególnie z
NWOBHM i klasycznego rocka.
Co ciekawe wróciliście do tych korzeni po
okresie fascynacji ekstremalnymi odmianami
metalu - odkrywaliście te starsze zespoły
stopniowo i w końcu okazało się, że takie
granie kręci was bardziej, chociaż wciąż
udzielacie się również w tych ostrzejszych
zespołach, na przykład deathmetalowych?
Edward Andrade: Tak, pod koniec dnia
wszyscy byliśmy bardziej zainteresowani tego
typu muzyką. Jak wspomniałem wcześniej,
wszyscy graliśmy w ekstremalnych kapelach,
ale doszliśmy do wniosku, że o wiele bardziej
wolelibyśmy grać doom w stylu klasycznego
rocka niż death czy speed metal. Projekt ten
na początku był dla nas punktem wyjścia do
wyrażania tych pomysłów i stopniowo stał się
dla nas pełnoetatowym zespołem. Niektórzy z
nas nadal balansują między innymi zespołami,
tak jak perkusista Chris, który udziela się też
w speedmetalowym Nightmare oraz gitarzysta
Eddie, który gra na perkusji w deathmetalowym
Rude. To, że gramy w tym stylu, nie
oznacza, że całkowicie straciliśmy zaintereso-
126
EARLY MOODS
wanie ekstremalnym metalem.
Musicie też bardzo cenić Pagan Altar, skoro
we wspomnianym już "Isolated" gra gościnnie
Alan Jones z tego zespołu. Jak zareagował
na waszą propozycję? Był zdziwiony, że
młody zespół z USA zna i ceni jego twórczość
aż tak, że aż zaprasza go na swoją płytę,
co nigdy wcześniej mu się przecież nie
zdarzyło?
Edward Andrade: To wielki zaszczyt, że
Alan Jones był specjalnym gościem na naszym
pierwszym wydawnictwie. Jesteśmy
wielkimi fanami Pagan Altar i zachwycamy
się jego grą. To jest legenda. Mieliśmy szczęście
być jednym z zespołów otwierających ich
pierwszy koncert w Los Angeles we wrześniu
2019 roku. To był dla nas niesamowity moment
nie tylko dlatego, że jesteśmy wielkimi
fanatykami Pagan Altar, ale także dlatego, że
był to nasz pierwszy występ na żywo od
trzech lat. Występ wypadł niesamowicie i pozostaliśmy
w kontakcie z Alanem. Kiedy nadszedł
czas na nagranie "Spellbound", zastanawialiśmy
się, czy poprosić go o gościnny występy
i ku naszemu ogromnemu zaskoczeniu
zgodził się i wykonał niesamowitą robotę. Byliśmy
bardzo szczęśliwi, że utwór wyszedł, był
to również jego pierwszy gościnny występ na
wydawnictwie innych zespołów.
"Spellbound" to klasyczny minialbum: od początku
założyliście, że dyskografię Early
Moods otworzy taki krótszy materiał, a album
wydacie dopiero wtedy, kiedy zbierzecie
wystarczająco dużo utworów wartych publikacji,
no i też środki na jego nagranie?
Edward Andrade: Tak, od samego początku
mieliśmy plan, aby stopniowo wydawać muzykę,
gdy nadejdzie odpowiedni czas. Dlatego
naszym celem było opublikowanie kilku
mniejszych wydawnictw, które ostatecznie doprowadzą
do pierwszego albumu. W tej chwili
jesteśmy w trakcie kończenia naszej debiutanckiej
płyty, która jest kontynuacją EP "Spellbound".
Na wiosnę wydaliście ten materiał samodzielnie
i pewnie byliście nie lada zaskoczeni:
nie tylko jego pozytywnym odbiorem, ale też
faktem, że wywołał zainteresowanie potencjalnych
wydawców?
Edward Andrade: Wypuściliśmy dwa single,
Foto: Nightwish
"Starless" i "Isolated". W chwili, gdy je wypuściliśmy,
dostawaliśmy tylko świetne opinie.
Ciągle otrzymujemy dobre recenzje i opinie z
różnych części świata. Będąc zespołem z Kalifornii,
nie sądziliśmy, że zostanie to usłyszane
przez innych ludzi spoza tego miejsca, więc
fajnie było to wszystko zobaczyć. Muzyka
rozprzestrzeniła się, co doprowadziło do podpisania
kontraktu z niemiecką wytwórnią
Dying Victims Productions, która wydała
"Spellbound". Wydadzą też nasz debiutancki
album.
Dying Victims Productions wydaje się idealną
firmą dla zespołu takiego jak wasz, a do
tego zapewniła wam wydanie "Spellbound"
na CD i na winylu - która z tych edycji cieszy
cię bardziej?
Edward Andrade: Jesteśmy bardzo szczęśliwi,
że jesteśmy w dobrych rękach, w Dying
Victims. Świetna wytwórnia ze świetnym
składem i celem. Zawsze chcieliśmy wypuszczać
naszą muzykę w formatach fizycznych i
nadarzyła się taka okazja, dzięki Dying Victims
Productions. Cieszymy się, że wszystko
wyszło. Zarówno płyty CD, jak i LP wyszły
świetnie, zwłaszcza niebieski, limitowany winyl,
który jest dostępny tylko w stu egzemplarzach.
Jesteście młodymi ludźmi, dla których muzyka
dostępna w internecie jest czymś naturalnym
- cenicie fizyczne nośniki dźwięku,
uważacie, że pełnią ważną rolę, szczególnie
w metalowym podziemiu, stąd wasza chęć
zaistnienia nie tylko w sieci, ale i na płytach?
Edward Andrade: Odkrywanie muzyki w
dzisiejszych czasach nie jest takie, jak kiedyś.
Wtedy trzeba było włożyć więcej wysiłku w
odkrywanie zespołów niż obecnie, kiedy w internecie
można znaleźć wszystko. Zdecydowanie
łatwiej jest znaleźć nową muzykę, która
może przynieść korzyści nowym zespołom.
Wielu naszych fanów odkryło nas w ten sposób
i ma nadzieję, że będą chcieli zobaczyć
nas na żywo, aby doświadczyć siły tego materiału
podczas koncertu.
"Desire" czy "Living Hell" wydają mi się
świetnym punktem wyjścia do prezentowania
ich na koncertach w jeszcze dłuższych,
swobodniejszych wersjach, wzbogaconych
na przykład o długie, improwizowane solówki
- zdarzało się już wam odchodzić od dopracowanych
aranżacji, wzbogacać w ten sposób
struktury poszczególnych kompozycji?
Edward Andrade: Te dwie kompozycje mają
zdecydowanie wolniejsze tempo w porównaniu
do innych utworów na "Spellbound". Na
żywo jesteśmy w stanie eksperymentować, dodając
więcej sekcji, solówek i improwizacji. Na
życzenie przedłużamy solówki i robimy dość
ciężką improwizację, która może trwać całkiem
długo.
Teraz o koncertach, przynajmniej na taką
skalę jak przed marcem, nie ma mowy - pewnie
tęsknicie za graniem, bo na żywo taki
heavy/doom brzmi zdecydowanie najlepiej?
Edward Andrade: Nasz ostatni koncert odbył
się w lutym w San Diego, gdzie frekwencja
i reakcja były bardzo dobre. Ta noc była
świetna. Naprawdę tęsknimy za tym uczuciem
i mamy nadzieję, że będziemy mogli wrócić do
grania na żywo, by wykonywać ten materiał
dla publiczności. W tym roku dużo zaplanowaliśmy,
ale wszystko to zrujnował Covid.
Chcieliśmy zagrać trasę promującą "Spellbound",
ale na tę chwilę wiadomo, że będziemy
to robić w 2021 roku.
Wojciech Chamryk & Kacper Hawryluk
EARLY MOODS 127
W bladym cieniu doom metalu
Northern Crown są zespołem w 100 % niezależnym, hołdującym klasycznemu
podejściu nie tylko w kontekście muzyki (epicki, mocarny doom metal),
ale też podejścia do tworzenia i regularnego wydawania kolejnych płyt. Dlatego
Amerykanie tak co dwa lata wypuszczają kolejną płytę, a najnowsza "In A Pallid
Shadow" potwierdza, że są coraz lepsi - tym większa szkoda, że nie mają kompletnego
składu i nie mogą grać koncertów.
HMP: Jesienią 2018 roku wydaliście drugi
album "Northern Crown" i bardzo sprawnie
stworzyliście i nagraliście następny. Wiosną
tego roku jednak wszystko stanęło, pandemia
rozłożyła też na obie łopatki muzyczny
świat - nie rozważaliście w tej sytuacji
przełożenia daty premiery "In A Pallid Shadow",
choćby na jesień czy nawet koniec roku?
Zachary Randall: O dziwo, opublikowaliśmy
"In A Pallid Shadow" nieco wcześniej niż planowaliśmy.
Mieliśmy jeszcze w planach wydanie
longplaya, którego wyprodukowanie zajmuje
trochę czasu, więc celowaliśmy z jego
premierą na w sierpień lub wrzesień.
Posępny doom metal grany na słonecznej
Florydzie - skąd wybór akurat tej stylistyki?
Wcześniej prężnie rozwijał się u was death
metal, więc nic w tym dziwnego?
Cóż, warto zauważyć, że nikt z nas nie pochodzi
z Florydy i nie wszyscy już tam mieszkamy.
Rozumiem, jak miejsce, w którym mieszkasz,
może wpływać na rodzaj muzyki, którą
tworzysz, ale tak nie jest w naszym przypadku.
Poza tym, chociaż Floryda jest oczywiście
słoneczna przez cały rok, ma też kilometry
pięknych plaż, to wcale nie jest rajem.
Wydawałoby się, że mało kto będzie teraz
wydawać płyty, ale mamy wręcz wysyp nowych
wydawnictw - to strategia dobra o tyle,
że ludzie mają teraz więcej czasu, nie ma
muzycy przynajmniej mają zasiłki, bodajże
600 dolarów tygodniowo, ale w świecie rocka
czy metalu nie ma o tym mowy, każdy musi
radzić sobie sam, bez względu na to czy jest
gwiazdą, czy gra w Northern Crown?
Na szczęście nikt z nas nie polega na Northern
Crown, jeśli chodzi o zarabianie pieniędzy.
Zawsze byliśmy kapelą całkowicie samofinansującą
się, bez oczekiwań na zarobek. Na
szczęście podczas wybuchu pandemii wszyscy
byliśmy w pełni zatrudnieni, więc jesteśmy
względnie bezpieczni. Dla amerykańskich
artystów koncertujących jest to okropna sytuacja.
W Stanach Zjednoczonych nie mamy
dobrego systemu wsparcia i wielu artystów
musi walczyć, aby znaleźć nowe źródła dochodów.
Wy jesteście w o tyle trudniejszej sytuacji,
że sami wydajecie swoje płyty, nikt was nie
wspiera, wszystkie koszty działalności zespołu
musicie pokrywać sami?
Nie czuję, żeby sytuacja byłaby dla nas trudniejsza,
z powodu działalności na własny rachunek.
Mamy pełną swobodę, nie mamy wytwórni,
która podejmuje za nas decyzje, w tym
te biznesowe.
W przypadku najnowszego albumu zadbaliście
jednak o każdy aspekt, bo za mastering
"In A Pallid Shadow" odpowiada sam Dan
Swanö - na brzmieniu płyty nie ma co oszczędzać,
szczególnie tej trzeciej, ponoć dla
każdego zespołu przełomowej?
Nie zamierzaliśmy iść na skróty przy tym albumie,
dotyczy to także masteringu. Mam
wielki podziw dla Dana Swanö, więc współpraca
z nim w jakikolwiek formie to zaszczyt.
Wykonał świetną robotę.
Tytuł tego wydawnictwa ("W bladym cieniu")
odnosi się jakoś do pandemii czy nie ma
z nią żadnego związku?
Ta fraza pochodzi z utworu "A Vivid Monochrome":
"Dancing in a pallid shadow, a gleam of indigo
The feeling of a long summer's twilight, sepia
A lover's embrace bathed in regal red and gold
Color burns into an image of a time before, a time
of its own"
Frank i ja napisaliśmy ten tekst wspólnie; on
twierdzi, że to ja wymyśliłem "In A Pallid
Shadow", ale szczerze mówiąc, nie pamiętam.
Napisaliśmy to na długo przed pandemią,
więc nie ma z nią żadnego związku.
Foto: Northern Crown
więc co czekać do jesieni i trzeba przyciągnąć
ich uwagę już teraz?
Myślę, że rozrywka jest zawsze ważna! Ludzie
potrzebują pozytywnej rozrywki, nawet w najlepszych
czasach. Ja też nie jestem zbyt skłonny
do czekania. Trzeba przyznać, że jestem
niecierpliwym człowiekiem i byłem gotowy,
aby świat usłyszał tę muzykę.
Sytuacja muzyków w USA również nie
wygląda optymistycznie, bo na przykład
słynna nowojorska Metropolitan Opera stanęła
do końca roku, mówi się o stratach sięgających
nawet 100 milionów dolarów. Jej
Okładka też przyciąga wzrok - jak nawiązaliście
współpracę z Travisem Smithem?
Znajomość z Travisem zaczeła się, kiedy robiliśmy
przymiarkę do grafiki na naszą pierwszą
EP-kę "In The Hands Of The Betrayer", ale
ostatecznie stworzyliśmy ją z kimś innym.
Skontaktowałem się z nim ponownie, kiedy
robiliśmy okładkę do "Northern Crown", całe
szczęście był zainteresowany współpracą z
nami. Travis to świetny facet i lubię z nim pracować.
Co będzie, jeśli ta pandemia potrwa dłużej,
nawet rok-dwa? Powrót na scenę dla wielu
zespołów będzie już wtedy niemożliwy, bo
najzwyczajniej w świecie nie przetrwają. Do
tego nie będzie w sumie gdzie wracać, bo kluby,
puby i inne miejsca gdzie można było
koncertować też w większości zostaną zamknięte
- tragedia, to mało powiedziane?
Przyszłość jest teraz bardzo niejasna. Nie chcę
niczego przewidywać. Jednak my, w swoim gatunku,
jesteśmy bardzo innowacyjni i elastyczni.
Znajdziemy przez to sposób by przetrwać
i miejmy nadzieję, że wyjdziemy z tej tragedii
silniejsi.
W dodatku trudno tu mówić o jakimś planie
rezerwowym, bo skala tego pandemicznego
kryzysu jest niewyobrażalna - trzeba po prostu
uzbroić się w cierpliwość i liczyć, że
wszystko w miarę szybko wróci do pewnej
normalności, bo o stanie sprzed marca nie ma
nawet co marzyć?
Po prostu staram się żyć z dnia na dzień, najlepiej,
jak potrafię. Pandemia dotknęła mnie
znacznie mniej niż wiele innych osób, chociaż
128
NORTHERN CROWN
bardzo trudno jest nie spotykać się z ludźmi,
z którymi jestem blisko i nie pójść z nimi do
pubu na kilka drinków. Muszę tylko ciągle
sobie przypominać, że to w pewnym momencie
się skończy i do tego czasu muszę pozostać
silny.
Czyli nie ma co załamywać rąk: macie nową,
dobrą płytę i musicie ją promować wszelkimi
dostępnymi środkami, przede wszystkim w
internecie, bo koncertów pewnie i tak nie planowaliście?
I tak byśmy nie grali. Jest nas tylko troje i
jesteśmy zbytnio rozproszeni. Myślę, że pewnego
dnia skorzystamy z okazji, aby zagrać
koncerty, ale trudno będzie znaleźć muzyków,
których potrzebujemy i zebrać ich wszystkich
na próby.
Northern Crown to obecnie trio, od jakiegoś
czasu pozbawione perkusisty. W studio
wspierają was więc dodatkowi muzycy,
choćby już od pierwszej płyty gitarzysta
solowy Evan Hensley, ale zwerbowanie na
stałe nowego drummera czy drugiego gitarzysty
jest, szczególnie w obecnej sytuacji,
niemożliwe czy po prostu nieopłacalne?
Niekoniecznie chcę szukać nowych członków
zespołu, żeby tylko ich mieć. Zarówno Dan,
jak i Evan bardzo chętnie dołączyliby do naszego
zespołu na stałe, ale obaj są bardzo zajęci.
Tworzę muzykę z Leoną od 2012 roku, a z
Frankiem od 2014 roku. Mamy do siebie zaufanie
i bliskie relacje, ta sytuacja sprawdza się
w tworzeniu świetnej muzyki.
Frank nie zasiądzie na stałe za bębnami, chociaż
bywa, że występuje w tej roli, choćby na
poprzednim albumie, zdecydowanie bardziej
woli być gitarzystą?
Główny etat Franka to wokalista. Zajmuje się
także graniem solówek, których Evan i Leona
nie grają, ale Frank w zespole skupia się głównie
na roli wokalisty. Jest jednak niesamowicie
utalentowany. Jestem prawie pewien, że jest w
stanie grać na dowolnym instrumencie, na jakim
tylko by chciał. Jeśli chodzi o jego grę na
perkusji, lepiej jest zatrudnić muzyka sesyjnego
z własnym studiem.
Doom metal w waszym wykonaniu nie jest
jednowymiarowy, sięgacie bowiem zarówno
do hard rocka, epickiego czy tradycyjnego
Foto: Northern Crown
Foto: Northern Crown
metalu, a momentami pojawiają się nawet
organowe czy syntezatorowe partie kojarzące
się z rockiem progresywnym - to skutek
tego, że nasiąkaliście przez lata różnymi
wpływami, zdobywaliście doświadczenie w
innych zespołach i to wszystko przekłada się
na styl prezentowany przez Northern
Crown?
Myślę, że różnorodne dźwięki, które słyszysz
w Northern Crown, tak naprawdę wynikają z
mojego muzycznego gustu. Oczywiście słychać
moją miłość do rocka i progresu z lat 70.,
klasycznego doom metalu, czy nawet trochę
black metalu. Po prostu nie chcę, żebyśmy
tworzyli sobie jakieś sztuczne granice. Możemy
popchnąć ten styl w dowolnym kierunku,
o ile nadal brzmi jak Northern Crown.
Po raz kolejny waszą płytę zamyka najdłuższy
utwór, tym razem trwający blisko 10 minut
"Observing" - to nie przypadek, ale zapewne
zamierzone działanie?
Układanie kolejności utworów to trudna sprawa.
Planowaliśmy wydać ten album na winylu,
więc długość poszczególnych utworów i album
jako całość została zaplanowana tak, aby
muzyka zmieściła się na jednym LP. Utwory
również mają to odzwierciedlać. To powiedziawszy,
jestem pewien, że tak epicka kompozycja,
jak "Observing", jest idealnym zakończeniem
tego albumu.
Tym razem obyło się bez coveru, bo można
rzec na przykładzie waszych wcześniejszych
płyt, że cudze utwory pojawiają się na co
drugiej, licząc od debiutanckiej EP-ki?
Próbowaliśmy ograniczyć album do około 40
minut, co nie pozostawiało miejsca na cover.
Wydaje się, że fani czasami dziwnie reagują
na nasze przeróbki. Niemniej na przyszłość
mamy zaplanowane coś zabawnego i specjalnego,
jeśli chodzi o covery.
Wiele zespołów sięga w takiej sytuacji po
bardzo znane i nie ma co kryć, bardzo ograne
już utwory, ale chyba nie tędy droga, żeby
mieć na koncie udaną przeróbkę, co potwierdzają
też wasze wybory kompozycji Candlemass
czy My Dying Bride?
Chciałbym nagrywać utwory, które kocham.
Przeróbka My Dying Bride była dla mnie
szczególnie wyjątkowa, ponieważ są jednym z
moich ulubionych zespołów i mają ogromny
wpływ na wszystko co robię. "Your River" to
również bardzo wymagający utwór.
Obserwujecie obecnie większe zainteresowanie
waszymi wydawnictwami na Bandcampie?
To obecnie chyba najlepsza forma dystrybucji
muzyki dla podziemnego zespołu,
ale wydaliście też "In A Pallid Shadow" na
CD - planujecie do kompletu wersję winylową?
"In A Pallid Shadow" to jak dotąd nasz najlepszy
album, praktycznie pod każdym względem
(sprzedaż, streaming, recenzje). Bardzo
chciałbym wydać całą dyskografię Northern
Crown na winylu, ale to nie jest właściwy moment.
Wojciech Chamryk & Przemysław Doktór
NORTHERN CROWN 129
HMP: Jakie to uczucie trzymać w rękach
pierwszą, oficjalną płytę Attaxe, wydaną za
pośrednictwem wytwórni płytowej? Zajęło
wam to naprawdę wiele lat, ale w końcu doczekaliście
tej chwili?
Juan Ricardo: Witam "Heavy Metal Pages"
oraz fanów metalu w Polsce… To prawie nierealne
i naprawdę niesamowite uczucie, gdy
wreszcie mam w rękach album Attaxe. Wyobraź
sobie, że minęło 25 lat, odkąd zebraliśmy
się w piwnicy w zachodniej części Cleveland,
marząc o byciu wielkim metalowym zespołem.
Mieliśmy kilka naprawdę udanych
wzlotów i mrocznych upadków, ale myślę, że
w końcu osiągnęliśmy to, co zamierzaliśmy,
kiedy ja na wokalu, Scott Stage na gitarze,
Steve Sinur na perkusji oraz Ray Hitchcock
Hołd dla młodości
- Wytwórnia może kochać lub nienawidzić
zespół, ale nie ma to wpływu na
to, ile płyt ten zespół sprzedaje. Z tego
samego powodu będą trzymać się trendów
- tak Juan Ricardo tłumaczy, dlaczego
Attaxe w latach 80. nie zdołał się
przebić, podobnie jak setki innych,
amerykańskich zespołów. Nie ukrywa
też, że na dalszych losach jego grupy zaważyło tragiczne wydarzenie, wskutek
którego ówczesny gitarzysta Attaxe trafił do więzienia, a o kontrakcie z Epic czy
IRS nie było już mowy.
Tę kompilację "20 Years The Hard Way"
wydaliście oryginalnie przed blisko 15 laty
własnym sumptem - wtedy żadna z firm nie
była zainteresowana tym materiałem,
musiał on doczekać się właściwego momentu?
W 2006 roku mogłem zrozumieć argumenty
wytwórni płytowych i ich rozważania typu
"dlaczego powinniśmy zainwestować w ten
zespół i wznowić ich album?". Ale nigdy nie
zrezygnowałem z mojego marzenia i byłem
zdeterminowany, aby wydać ten album oraz
aby tę muzykę usłyszała szersza publiczność
na całym świecie. Dlatego w 2012 roku, kiedy
podpisałem kontrakt z Pure Steel Records
na wydanie albumu Sunless Sky "Firebreather",
upewniłem się, że reedycja albumu
Attaxe "20 Years The Hard Way" również
była częścią tej umowy.
Fakt, że Pure Steel Records jest również
wydawcą Wretch ułatwił wam pewnie nawiązanie
tej współpracy?
Tak. Fakt, że podpisałem kontrakt z Pure
Steel Records i jest to wytwórnia płytowa,
która wydaje również Wretch i Sunless Sky,
bardzo nam pomogło. To moja wytwórnia i
czują, że wszystko, co nagram, powinno być
wydane w jednym miejscu… u nich, co jest
dla mnie świetne. Ma to sens w każdym aspekcie...
W marketingu, promocji, wydawnictwa,
dystrybucji i finansach. Chodzi o to, że
fani będą wiedzieć, że jeśli śpiewam lub gram
zespołów… Śmieliśmy marzyć. Byliśmy
młodzi i ekscytujące było patrzeć, jak szybko
staliśmy się jednym z największych zespołów
na metalowej scenie w Cleveland. Od naszego
pierwszego do ostatniego występu graliśmy w
wypełnionych po brzegi klubach. Nasze pierwsze
demo zatytułowane "Out Of The
Storm" zajęło pierwsze miejsce na ogólnokrajowych
koncertach metalowych. Radia uniwersyteckie
były wówczas jedynymi stacjami w
Ameryce grającymi undergroundowy metal.
Mieliśmy pod drzwiami wytwórnie gotowe do
podpisania kontraktu... Wtedy wydarzyła się
tragedia: nasz gitarzysta wdał się w bójkę w
barze, w której zginął mężczyzna. Ostatecznie
został skazany za zabójstwo i trafił do
więzienia. Kiedy go aresztowano, poszły z
nim również nasze marzenia. Wytwórnie płytowe
ulotniły się... próbowałem kontynuować
z innym gitarzystą, ale nigdy nie było to samo...
Jeśli nawet jednak wydawało się wam w
tych trudnym momentach, że to już nieodwołalny
koniec, to jednak w końcu zespół
zawsze wracał do pełnej aktywności, ostatni
raz w ubiegłym roku - chęć grania ciągle
okazywała się silniejsza?
Zdarzyło się, że w 2019 roku zapytałem zespół,
czy byliby zainteresowani koncertem na
Pure Steel Metalfest. Wszyscy się zgodzili i
byli bardzo zmotywowani do powrotu na scenę.
Nasz występ był tak dobry, że Pure Steel
zdecydowało, że teraz jest właściwy czas na
wznowienie naszego debiutanckiego albumu
"20 Years The Hard Way". Reedycja albumu
i występ zostały tak dobrze przyjęte, że zespół
zdecydował, że będziemy kontynuować
karierę, grać więcej koncertów i nagrywać nowy
album.
na basie zebraliśmy się razem, aby tworzyć
metalową muzykę.
Foto: Attaxe
na jakimś albumie, to znajdą to na płytach
Pure Steel. Może to również prowadzić do
większej sprzedaży dzięki odsyłaczom... Na
przykład fan Wretch, który mógł nigdy nie
słyszeć o Attaxe, ponieważ jest zbyt młody i
nie pamięta tego, gdy album został pierwotnie
wydany, może kupić go, ponieważ sklep
internetowy Pure Steel pokazuje wszystkie
albumy, przy tworzeniu których miałem
udział.
Zespół powstał w 1985 roku. Wtedy pewnie
nawet nie przyszło wam na myśl coś takiego,
że wasza muzyczna droga będzie aż tak
wyboista, naznaczona licznymi problemami
i kilkoma okresami zawieszenia działalności?
Kiedy zaczynaliśmy w 1985 roku, mieliśmy
duże oczekiwania, jak większość ówczesnych
Jak to jest, że w Stanach Zjednoczonych,
już od momentu ukształtowania się sceny
hardrockowej w latach 70., powstawało aż
tyle dobrych, wartych uwagi zespołów, które
jednak nie znajdowały zainteresowanych
ich muzyką wydawców, bądź nie miały
szansy wydać choćby singla, o albumie nie
wspomniawszy?
Chodzi po prostu o liczby... Liczba kapel była
ogromna. Tysiące zespołów dążyło do podpisania
kontraktu płytowego. Wytwórnie płytowe
nie podpisywały kontraktów ze wszystkimi,
przedstawiciele promocji zwracali szczególną
uwagę na to, z kim mieli podpisać kontrakt.
Przy tak wielu kapelach sprowadzało
się to typowania wyborów, które z zespołów
wziąć pod uwagę… Przedstawiciele firm oglądali
zespoły na żywo lub ich wideo, słuchali
ich demo, gdy wpadło im coś w ucho przedstawiali
te formacje wraz z kilkunastoma innymi
na firmowych spotkaniach, na których
wybierano tylko te najlepsze. Podpisanie
umowy, nagranie i wydanie zespołu to duża
inwestycja finansowa, a oni chcieli dobrego
zwrotu inwestycji.
Nie zawsze jednak było tak, że przebijali się
wyłącznie najlepsi, co jest też potwierdzeniem,
że płytowa machina amerykańskiego
show-biznesu lat 80. działała niezbyt konsekwentnie,
promując nierzadko jakieś efemerydy
czy sezonowe gwiazdki hair metalu?
Dzieje się tak, ponieważ wytwórnia kieruje się
liczbami. Ma to mniej wspólnego z jakością
niż myślisz… Podstawowym faktem jest to,
130
ATTAXE
że muzyka jest subiektywna… Możesz kochać
jakiś zespół, a osoba obok ciebie może
go nienawidzić. To jest powszechne ludzkie
doświadczenie. Wytwórnia może kochać lub
nienawidzić zespół, ale nie ma to wpływu na
to, ile płyt ten zespół sprzedaje. Z tego samego
powodu będą trzymać się trendów... Jeśli
wielkie zespoły hairmetalowe byłyby modne i
wszystkie te zespoły sprzedawały albumy, to
wytwórnia wypuszczała więcej takich zespołów,
aby spróbować unieść je na fali tego trendu...
Kolejnym trendem w latach 90. w Ameryce
był grunge i nagle wytwórnie płytowe
przestały podpisywać umowy z formacjami
metalowymi, ponieważ interesowały je tylko
kapele grające grunge… Tak więc wiele świetnych
metalowych zespołów, które nie były
ani hairmetalowe, ani grunge'owe, zostało bez
kontraktów.
Losy Attaxe też są tego potwierdzeniem,
bowiem w roku 1986 mieliście wydać
nakładem Metal Blade debiutancki album.
Został on zarejestrowany, ale kontraktu
ostatecznie nie podpisaliście, a materiał
trafił do zespołowego archiwum?
Attaxe miał rację bytu na początku tej fali
metalu do połowy lat 90. Wydaliśmy nasze
demo i skontaktowało się z nami Metal Blade,
więc nagraliśmy album, ale nie podpisaliśmy
z nimi umowy, ponieważ w tym samym
czasie zaczęło o nas zabiegać Epic Records,
nawet polecieliśmy do Chicago, aby nagrać
demo dla ich pracowników z promocji. Potem
IRS chciało, abyśmy zagrali pokazowe koncerty
dla pracowników ich wytwórni... Zasadniczo
każdy chciał podpisać z nami kontrakt
i tak mieliśmy potencjalne trzy wytwórnie,
które o nas zabiegały, a my próbowaliśmy
zdecydować, która opcja będzie najlepsza.
Zdecydowaliśmy się nie iść z Metal Blade,
ponieważ Epic i IRS były większymi wytwórniami,
więc album został odłożony na półkę i
pozostawiony na etapie demo. Nigdy nie
został ukończony i nigdy nie został wydany.
Znacie powody takiej właśnie decyzji wytwórni?
Brian Slagel uznał, że gracie muzykę
za bardzo odbiegającą od metalowych
trendów A.D. 1986, nie było mu szkoda poniesionych
kosztów, bo to chyba Metal Blade
zapłaciła za tę sesję?
Nie. To było nagranie opłacone przez zespół
i wyłącznie zespół podjął decyzję, by nie kończyć
albumu i nie wydać go pod szyldem Metal
Blade. Zasadniczo otrzymaliśmy lepsze
oferty po rozpoczęciu nagrywania albumu, a
ponieważ nie podpisaliśmy z nimi kontraktu,
po prostu odeszliśmy od nich. To był nasz
największy błąd, ponieważ wydarzyło się to
pół roku przed tragedią z naszym gitarzystą i
bójką przy barze, w której zabił człowieka.
Gdybyśmy ukończyli album, podpisali kontrakt
z Metal Blade i mieli go wydać, kto wie,
co by się stało… Ale w końcu, zobaczyliśmy
gwiazdy w oczach, kusiły nas większe wytwórnie,
które rzucały w nas pieniądzmi.
Byliście pewnie wkurzeni tą sytuacją, ale nie
złożyliście broni: próbowaliście zainteresować
wydawców kolejnymi demówkami,
pojawił się kasetowy singel "Suicide", nawet
EP "Are You Ready?", chociaż również wydana
tylko na taśmie?
Nie. Nie byliśmy źli na nikogo oprócz siebie…
Jak mieliśmy znać lub przewidzieć przyszłość?
Próbowałem utrzymać zespół z nowymi
gitarzystami, nawet nagrałem kolejne
dema, ale wytwórnie umyły ręce, odrzuciły
nas i ruszyły dalej. Mieliśmy swoją szansę i
los zdecydował, że tak nie będzie… Również
gdy dotarło do mnie, że czas Attaxe prawdopodobnie
już minął, otrzymałem ofertę dołączenia
do Torment i rozwiązania Attaxe. To
była najlepsza decyzja, jaką mogłem podjąć,
ponieważ w ciągu roku Torment podpisał
kontrakt z Massacre Records, zmienił nazwę
na Ritual i wydał "Trials Of Torment".
Wygląda na to, że chyba nie trafiliście w
swój czas, skoro kolejne próby kończyły się
niepowodzeniem, a tradycyjny US metal na
przełomie lat 80. i 90. mało kogo już w USA
interesował?
Tak. Próbowałem przez kilka lat, ale nasz
czas minął i nie pozostało nic innego, jak iść
dalej. Na pewno byli fani, którzy byli rozczarowani,
ale nigdy o nich nie zapomniałem, a
oni nigdy nie zapomnieli o Attaxe. Wielokrotnie
proszono mnie o zreformowanie zespołu
i wydanie materiału, dlatego w 2006 roku
wydałem "20 Years The Hard Way".
To dlatego po roku 1990 daliście sobie spokój,
uznając, że grunge czy punk rocka grać
przecież nie będziecie?
Nigdy nie zrezygnowałem z marzenia o
tworzeniu muzyki metalowej. Postanowiłem,
że nie pójdę za trendami muzycznymi lat 90.
i nie będę występował w zespołach rockowych
czy grunge. Czekałem i kontynuowałem
występy z Attaxe, a kiedy nadarzyła się
okazja dołączenia do nowego metalowego zespołu
Torment, skorzystałem z okazji i zerwałem
z Attaxe.
Reaktywację na początku tego stulecia podsumowaliście
składanką "20 Years The
Hard Way" - chcieliście mieć jakiś namacalny
efekt waszej pracy, nie tylko kasety, ale
też srebrny krążek?
Decyzja o wydaniu "20 Years The Hard
Way" została podjęta przez fanów, którzy
nigdy nie zrezygnowali z zespołu i zachowali
pamięć o tych szalonych czasach z lat 80.
Chciałem więc mieć prawdziwą płytę Attaxe,
a nie tylko kilka dem... Chciałem oddać hołd
naszej młodości i wszystkim przyjaciołom i
muzykom z tamtego czasu, ponieważ Attaxe
miało wielu różnych muzyków w tak krótkim
czasie.
To utwory pochodzące z różnych lat, od nagranych
specjalnie na to wydawnictwo i
wcześniej nie publikowanych, przez utwory
demo, również powiązanej z wami personalnie
grupy Zyklóne, aż po utwory z EP "Are
You Ready?" - zależało wam na ukazaniu
przekroju waszych dokonań?
Chciałem jak najlepiej brzmiących nagrań na
jednym albumie, a do tego znaleźć sposób na
przedstawienie każdego członka zespołu.
Dodanie demo Zyklone miało mnie upewnić,
że gitarzysta Greg Perry również znajdzie się
na tym albumie. Napisał ze mną wiele kompozycji
dla Attaxe, ale nigdy nie był oficjalnym
członkiem zespołu i nigdy nie nagrał
utworu jako gitarzysta Attaxe. Chciałem zebrać
wszystkie najlepsze kawałki różnych
wcieleń kapeli.
Tym większa jest chyba wasza radość, że
teraz ten materiał jest dostępny nie tylko w
wersji cyfrowej, ale też na płytach kompaktowych
i winylowych, a o tych ostatnich
marzy przecież każdy muzyk grający rocka
czy metal?
Tak, bardzo się cieszę z wydania tej płyty we
wszystkich formatach. Chcę, żeby każdy miał
możliwość cieszenia się tą muzyką, która była
tylko częścią mojego życia i mojej młodości.
Odegrała ona dużą rolę w moim dorastaniu i
ukształtowała mnie jako wokalistę i osobę,
którą jestem dzisiaj.
Od razu nasuwa się też pytanie co do dalszych
losów "Attaxe" z roku 1986 - planujecie
wydanie tego materiału, a może na dodatek
myślicie o płycie z premierowym
materiałem?
Album "Attaxe" to coś, co będę musiał wziąć
pod uwagę. Niestety taśmy z tej sesji były w
kiepskim stanie i dlatego żadna z kompozycji
z tego albumu nie znalazła się na "20 Years
The Hard Way". To smutne, że te utwory z
początku kariery zespołu nie są jeszcze wydawane.
Ale rolą "20 Years..." było przedstawienie
najlepiej brzmiącego materiału, a nie
wszystkich kawałków. Attaxe nagrał ponad
sześćdziesiąt kompozycji, ale większość z
nich to zwykłe nagrania na 8-ścieżkowej taśmie.
Na "20 Years The Hard Way" znalazły
się nagrania na 24-ścieżkowej taśmie, a część
z naszych najlepszych utworów nigdy nie zostały
nagrana w tej formie.
Czyli w najbliższym czasie zajęcia wam nie
zabraknie, dzięki czemu dyskografia Attaxe
powiększy się o kolejne wydawnictwa?
Teraz, kiedy spokojnie patrzymy w przyszłość,
z pewnością ukaże się nowy album
Attaxe. Już go piszemy, aktualnie przygotowujemy
materiał demo i rozważamy nagranie
kilku wspaniałych utworów, które do tej pory
nie zostały wydane. Jesteśmy podekscytowani
przyszłością, co do nowej płyt i koncertów
Attaxe, ale oczywiście zostaliśmy zamknięci
wraz z resztą świata przez pandemię Covid-
19. W 2021 roku wrócimy silni. Dziękujemy
wszystkim, którzy wspierali nas przez te
wszystkie lata, a także wam i wszystkim fanom
metalu w Polsce. Bądźcie bezpieczni,
stay metal!
Wojtek Chamryk & Kacper Hawryluk
ATTAXE 131
HMP: To chyba dość gorzkie doświadczenie:
poświęcacie nowej płycie mnóstwo pracy,
macie kontrakt z dużą firmą, cieszycie się już
na koncerty, bo wasz poprzedni album ukazał
się ponad sześć lat temu i nagle okazuje
się, że nic z tego nie będzie, pandemia uziemiła
wszystko i wszystkich?
Steven "Vo" Simpson: Cześć chłopaki! Tak,
to był ciężki rok. Jesteśmy na pewno bardzo
rozczarowani, że nie mogliśmy zorganizować
tego wszystkiego tak, jak byśmy chcieli.
Jednocześnie cała ta sytuacja jest o wiele ważniejsza
od nas, dzięki czemu jest to trochę
łatwiejsze do zrozumienia. Jednak wciąż mam
nadzieję, że wcześniej niż później będziemy
mogli normalnie koncertować i promować ten
album. Jest to jednak dla nas bardzo trudny
czas.
Ciągle do przodu!
Darker Half z każdym kolejnym wydawnictwem wychodzą na wyższy poziom:
poprzedni album "Never Surrender" wznowiła firma Fastball, najnowszy "If
You Only Knew" firmuje już Massacre Records. Muzycznie też jest nieźle, bo
melodyjny power metal Austalijczyków ma też w sobie sporo mocy i zadziorości
tradycyjnego heavy lat 80. Steven "Vo" Simpson opowiada nam o tym i owym,
również o trudnych, ostatnich miesiącach i nadziejach na przyszłość.
cić na europejską trasę z zespołem byłego
wokalisty Queensryche Geoffa Tate - to też
dla was ogromny pech, bo mieliście dzięki
temu szansę na niezłą promocję, przede
wszystkim w Niemczech, gdzie niektóre
koncerty były nawet wyprzedane. To miała
być wasza kolejna europejska trasa, więc pewnie
nie czekaliście na nią z jakąś nie wiadomo
jaką ekscytacją, ale i tak szkoda takiego
wydarzenia - są szanse na przeniesienie tych
koncertów na jesień lub przyszły rok?
To bardzo mocny cios. Mieliśmy lecieć do
Rzymu 31 marca, więc przynajmniej nie
utknęliśmy we Włoszech podczas lockdownu.
Trasa została przełożona w odpowiednim momencie,
a nowe terminy są ciągle aktualizowane.
Tak, wiem, że niektóre koncerty zostały
wyprzedane i byłaby to dla nas idealna trasa
dla promocji naszego nowego albumu. Jesteśmy
wielkimi fanami Geoffa i Queensryche,
wspieraliśmy ich w 2009 roku w Australii, a
teraz mieliśmy supportować Geoffa na odwołanej
europejskiej części trasy. Chodziło o serię
koncertów, więc byliśmy bardzo podekscytowani!
Naprawdę mam nadzieję, że uda nam
się dotrzeć do wszystkich tych miejsc w ramach
nowych terminów tej trasy.
Poza tym jesteście w o tyle komfortowej
sytuacji, że jako zespół mniej znany nie musicie
poprzeć wydania nowego albumu gigantyczną
trasą koncertową, tak jak choćby
Maiden czy Purple, dla których jest to komercyjne
być lub nie być?
Nie jestem pewien, czy dobrze zrozumiałem
pytanie, ale odwołanie takiej trasy koncertowej
tak blisko daty jej rozpoczęcia było dużym
ciosem, biorąc pod uwagę, że podróż była planowana
aż z Australii. Nie powiedziałbym, że
prostu nie musieliście się spieszyć?
W trakcie sesji "Never Surrender" nagrywając
ją "po staremu" zdaliśmy sobie sprawę, że byłoby
taniej i lepiej mieć własne studio, ale
stworzenie tego typu miejsca wymaga czasu i
wiedzy. Nasz perkusista Dom przejął rolę
głównego producenta w zespole i na pewno
był to lepszy sposób nagrywania naszej muzyki.
EP "Classified" była swego rodzaju próbnym
nagraniem po uruchomieniu tego domowego
studia. Przy miksowaniu i masteringu "If
You Only Knew" nadal korzystaliśmy z zewnętrznego
studia, więc myślę, że zmieniła się
natura tego, do czego nasz zespół używa studia.
Do tego pierwsze wydanie "Never Surrender"
nie było właściwie przygotowane, ponieważ
wytwórnia, z którą pracowaliśmy w
trakcie sesji tej płyty, wypadła z biznesu przed
jej wydaniem. W tym samym czasie straciliśmy
gitarzystę, było to po naszej trasie koncertowej
po Stanach Zjednoczonych, więc
skupiliśmy się na odbudowaniu kontaktów w
Europie w celu ponownego wydania płyty
wraz z EP-ką "Classified", co udało się dzięki
Fastball Records.
Tylu gości na płycie jeszcze nie mieliście -
pod tym względem "If You Only Knew" jest
dla was również wydawnictwem szczególnym,
bo zadbaliście o jego wielowymiarowość?
Liczycie, że dzięki temu wasz nowy
album dotrze również do fanów ich zespołów,
którzy choćby z ciekawości sprawdzą
płytę na której udzielali się gościnnie?
Początkowo nie planowaliśmy mieć żadnych
gości na tym albumie, ale rozstaliśmy się z naszym
gitarzystą, a większość utworów została
napisana na podwójne gitarowe solówki. Cała
sprawa z wymianą gitarzysty jest ważna, więc
zdecydowaliśmy się na kilku naszych przyjaciół
z innych zespołów, z którymi graliśmy,
aby wypełnić powstałe luki. Aktualnie partie
gitar są trochę bardziej zróżnicowane, jednak
nie sądzę abyś chciał usłyszeć, jak gram tak
wiele solówek, zaufaj mi. Trochę dodatkowej
promocji też się przyda, więc mam nadzieję,
że pomogło nam to w przyciągnięciu uwagi
kilku dodatkowych osób oraz nakierowało ludzi
na kapele chłopaków, którzy nam pomagali.
Praktycznie cały kwiecień mieliście poświę-
było to da nas wygodne.
Foto: Darker Half
Zważywszy na fakt, że współpracujecie
teraz z Massacre Records pewnie nie było
opcji zmiany daty premiery "If You Only
Knew", bo mają określony terminarz wydawniczy,
zresztą i tak naczekaliście się na tę
płytę wystarczająco długo, więc uznaliście
pewnie, że nie ma co dłużej zwlekać?
Zastanawialiśmy się nad zmianą daty premiery,
ale w tamtym momencie nikt nie sądził, że
Covid będzie problemem przez tak długi czas.
Jeśli chodzi o przełożone koncerty Geoffa Tate'a
początkowo myśleliśmy o wrześniu 2020,
więc tych sześć miesięcy po wydaniu albumu
nie wydawały się zbyt odległym terminem.
Po raz pierwszy pracowaliście we własnym
studio - czyżby to był powód dłuższego czasu
oczekiwania na wasz nowy album, bo po
Czyli kiedy płyta jest już gotowa, trafi do
sklepów i do sieci, przestajecie mieć na nią
jakikolwiek wpływ, zaczyna żyć własnym
życiem? Bywa, że docierają do was jakieś
opinie od fanów/słuchaczy inne od tych tradycyjnych,
coś w stylu: wasza muzyka odmieniła
moje życie, pozwoliła pozbierać się w
najgorszym momencie, etc.?
Myślę, że w jakiś sposób tak. Uważam, że fascynujące
jest słuchanie i czytanie opinii fanów
nie tylko na temat naszej muzyki (recenzje też
są ważne, ale to jest trochę inna sprawa), ale
także innych rzeczy, którymi się interesujesz.
Pasjonujące jest to, jak różnie fani interpretują
teksty naszych utworów; czasami bardzo różni
się to od tego, o czym myślałem, kiedy coś pisałem.
Niemniej jest to wspaniała rzecz, bo
każdy ma tę wyjątkową perspektywę. Zadziwia
mnie też, kiedy ludzie docierają tam, skąd
pochodzę, aby sprawdzić, czy jestem szczery
w tym co robię. Mam autentyczną nadzieję, że
ogólnie nasza muzyka ma pozytywny wpływ
na innych, nawet jeśli temat poruszany przez
nas może być nieco mroczny.
W takich chwilach ma się chyba sporą satysfakcję
i poczucie, że to coś więcej niż tylko
132
DARKER HALF
muzyka dająca wyłącznie rozrywkę?
Z punktu widzenia twórców to szalone, że
tekst, który napisałeś w Australii, jest recytowany
w Europie czy Ameryce, to zdecydowanie
wyjątkowe. Jako fan wiem, że przeżyłem
te niesamowite chwile zarówno z zespołami,
na które czekałem od zawsze, jak i z tymi zespołami,
o których nigdy wcześniej nie słyszałem.
Myślę, że muzyka może oznaczać wiele
rzeczy dla różnych ludzi, a sposób, w jaki traktujemy
muzykę w obecnej sytuacji, zmienił się
dość radykalnie. Myślę również, że jest coś
wyjątkowego w występach na żywo, robiliśmy
tego typu rzeczy od czasów jaskiniowców,
więc może to tylko rozrywka? Dla nas oczywiście
jest to ważne, bo inaczej nie włożylibyśmy
tak wiele w znalezienie nowych sposobów,
aby to zrobić. To dość głębokie pytanie...
(śmiech)
Jakich słuchaczy wolisz: tych, którzy już was
znają i wiedzą czego spodziewać się po kolejnej
płycie Darker Half czy słyszących was
po raz pierwszy, gdzie docieracie do nich tak,
że stają się waszymi fanami? A może jest i
tak, że nie ma to większego znaczenia, bo
wychodząc na scenę wiecie tylko jedno, że
musicie dać z siebie wszystko, zagrać na
120% możliwości i porwać absolutnie wszystkich?
Kiedy gramy na żywo, to tak jak mówisz, dajemy
z siebie120 % dla każdego, i myślę, że tak
musi być. Nie jest to jednak bez znaczenia,
uwielbiam to, że są ludzie, którzy już wiedzą,
o co nam chodzi, ale chcę też przekonać tych,
co nigdy nas nie słyszeli, i mam nadzieję, że
zmienią zdanie, jeśli nawet do tej pory nas nie
lubili. Zawsze chcę dać wszystkim wspaniały
wieczór.
Wasze teksty nie są oczywiste, jednowymiarowe,
dotyczą różnych aspektów ludzkiego
życia - błahe historie w klimatach fantasy
was nie interesują?
Dziękuję (śmiech), staram się nie być zbyt
oczywistym i celowo staram się nadać większości
kompozycji co najmniej kilka poziomów
znaczenia. Wydaje mi się, że w pewnym
sensie trudno mi zacząć pisać o jakiejś konkretnej
rzeczy, więc jest to kilka bardzo mglistych
pojęć, które przekształcają się w bardziej
konkretne znaczenie. Szczerze mówiąc, czasami
wydaje mi się, że naprawdę nie wiem, o co
chodzi w niektórych z nich, aż do pewnego
Foto: Darker Half
Foto: Darker Half
momentu. Naprawdę bardzo lubię rzeczy fantasy,
ale próbuję oprawić je w bardziej ezoteryczny
sposób.
Ciekawe w kontekście słów utworów metalowych
jest to, że chociaż nader często
dotyczą one codzienności, to jednak niezbyt
często wpływają na to jak mówimy - pochodzące
z nich słowa czy frazy nie trafiają do
potocznego języka tak jak choćby te z tekstów
hip-hopowych. Metal jest na to zbyt
hermetyczny, a może za bardzo konserwatywny,
szczególnie dla młodego pokolenia?
Myślę, że to naprawdę interesujące pytanie,
nigdy o tym nie myślałem... Europejczycy zdecydowanie
inaczej mówią po angielsku niż native
speakerzy, niekoniecznie gorzej (właściwie
często technicznie lepiej!). Ale używają
różnych rodzajów zwrotów, aby opisać to samo,
myślę, że może to mieć z tym coś wspólnego.
Nawet wiele wcześniejszych stereotypów
rockowych wywodzi się także z języka
jazzowego, który zdecydowanie przypomina
slang hip-hopowy. Wydaje się, że metal idzie
w drugą stronę, używając tych wielkich, mitycznych
pojęć do opisania bardziej codziennych
rzeczy. Myślę, że metal jest pod znacznie
większym wpływem Europy niż rock czy
hip-hop, więc może bardziej europejski rodzaj
liryzmu przejawia się tam bardziej. Niekoniecznie
jest to konserwatywne podejście. Jako
native speaker języka angielskiego nie wyobrażam
sobie pisania tekstów w innym języku.
Wiem, że ani Amerykanie, ani Europejczycy
tak naprawdę nas nie rozumieją, kiedy zaczynamy
szybko mówić w australijskim slangu
(śmiech). Więc myślę, że coś w tym może
być? Jak powiedziałem, naprawdę ciekawe pytanie!
Nie wiem...
Od niedawna gra z wami nowy gitarzysta
Daniel Packovski. Ponieważ jego nazwisko
ma polskie brzmienie, zastanawiam się więc
czy to nie za jego sprawą okładkę "If You
Only Knew" zdobi praca nawiązująca do
słynnego obrazu "Stańczyk" naszego mistrza
Jana Matejki?
Danny to właściwie Macedończyk, ale tak,
ma zdecydowanie bardzo polskie nazwisko!
Bardzo lubię Polskę, mieszkałem z Polakiem
w Australii, który oprowadził nas później po
Warszawie, kiedy byliśmy tam z Rage. Obraz
na okładkę był sugestią grafika naszego managementu,
Karima Koeniga (który również
wykonał layout wersji winylowej). Większość
grafiki z wkładki mieliśmy już przygotowane,
ale nie byliśmy zdecydowani, co do okładki,
ale myślę, że to świetny obraz i ostatecznie naprawdę
pasuje!
Od jakiegoś czasu zdajecie się przywiązywać
znacznie większą uwagę do oprawy graficznej
waszych płyt, nie ma już mowy o jakichś
prościutkich, cyfrowych obrazkach, jak
choćby na EP "Enough Is Enough" - nowa
okładka jest potwierdzeniem tego stanu rzeczy?
Zdecydowanie bardziej dbamy o to, co umieścić
na okładce czy we wkładce, ponieważ album
sam się nie sprzeda, nadal jest to początkowe
wrażenie tego, czym w pewnym sensie
jest album. Zaczęliśmy dokładniej dbać o
zobrazowanie każdej kompozycji w książeczce
do "Desensitized", ale nie sądzę, żebyśmy do
końca odkryli, jaki jest nasz prawdziwy styl
wizualny.
Jak zapełnialiście nadmiar wolnego czasy
podczas przymusowej bezczynności? Będą
jakieś namacalne efekty tego stanu rzeczy,
choćby w postaci jakiegoś krótszego materiału
Darker Half ?
Na początku nie byłem pewny, co robić. W
zeszłym roku zdołaliśmy uporządkować wiele
DARKER HALF 133
spraw dotyczących zespołu, więc rozpadnięcie
się wszystkiego było trochę przygnębiające, a
także bardzo trudno było naprawdę zaplanować
dalsze posunięcia. Wspomniałem już
wcześniej o trasie z Geoffem Tate'm, której
nowy termin początkowo był planowany na
wrzesień. Na początku lockdownu nie mogliśmy
nawet ćwiczyć, ponieważ Danny mieszka
zbyt daleko, a praca Simonsa sprawiła, że był
odizolowany. Zorganizowaliśmy system, dzięki
któremu będziemy mogli robić transmisje
na żywo ze studia, co będzie całkiem fajne.
Zaczęliśmy pisać materiał na drugi album
Night Legion (także dla Massacre Records),
w którym gram z Domem. Kilka tygodni temu
w Canberrze zagraliśmy koncert hołd dla
Iron Maiden, więc wspaniale było znowu zagrać
na żywo. I tak, mamy pierwsze zaczątki
kolejnego wydawnictwa, które wkrótce zaczniemy
składać.
W przeszłości wydawaliście już EP-ki, ale
teraz znaczenie takich krótszych wydawnictw
jest już chyba marginalne, już winylowe
single cieszą się większym powodzeniem?
Jesteście teraz, tak jak większość artystów,
nie tylko muzyków, w stanie swoistego zawiesze-nia,
ale myślę, że w żadnym razie nie
zamierzacie składać broni, nie pozwolicie
przepaść "If You Only Knew", bo poświęciliście
tej płycie zbyt wiele czasu, pracy i serca?
W pewnym sensie wydaliśmy EP-kę "Classified'",
aby sprawdzić, czy nasze domowe studio
oraz nasze umiejętności produkcyjne wystarczą
na zrobienie czegoś dostatecznie dobrego.
Gdy zaczęliśmy pisać na nią materiał
otrzymaliśmy propozycję pierwszej trasy koncertowej.
Zdaliśmy sobie sprawę, że jeśli chcemy
mieć coś na trasę koncertową musi to być
EP-ka, inaczej nie przygotowalibyśmy jej na
czas. Nasza pierwsza EP-ka została zrobiona,
kiedy nowe zespoły wciąż to robiły, żeby
sprzedawać płyty na koncertach. Ogólnie się z
tobą zgadzam, bardzo się cieszę, że w końcu
wydaliśmy album na winylu! Ostatni kawałek
z "If You Only Knew", która ukazała się kilka
dni przed globalną blokadą, nosi tytuł "This
Ain't Over". Poddanie się nie jest tak naprawdę
opcją (śmiech). Dlatego ponownie położymy
duży nacisk promocyjny na ten album,
ponieważ jesteśmy z niego naprawdę bardzo
dumni. Teraz możemy trochę jaśniej spojrzeć,
jak się sprawy mają, możemy stworzyć nowy
plan i iść naprzód. Dziękuję bardzo za rozmowę
i kilka pytań prowokujących do myślenia.
Życzę wszystkiego najlepszego, stay metal!
HMP: Witaj Kostas.
Kostas Papadimitriou-Papadopoulos:
Witaj przyjacielu, dziękuję za poświęcony
nam czas i zainteresowanie nami
Właśnie ukazał się Wasz trzeci album. Nie
byłoby być może w tym nic nadzwyczajnego,
gdyby nie fakt, że od Waszego ostatniego
wydawnictwa minęły… 33 lata. Ok, mamy
trochę czasu, więc może opowiesz czym była
spowodowana Wasza absencja?
Kiedy ukazała się "Mythology", był to dla nas
ogromny sukces i po kilku świetnych koncertach
zdecydowaliśmy się zaryzykować i przenieść
się do Londynu, aby zrobić kolejny duży
krok. Mieliśmy też świetną umowę na nagrania
w Metropolis Studios, więc wtedy wszystko
wydawało się idealne.
Jaki był główny impuls, który skłonił Was do
powrotu?
Chcieliśmy wrócić na scenę i napisać nowy
materiał, tak po prostu. Jesteśmy naprawdę
wdzięczni, że ludzie wciąż pamiętają o nas i to
jest właśnie powód, który sprawia, że idziemy
naprzód.
Robiąc internetowy research, znalazłem informacje,
że w 1992 roku rozpoczęliście pracę
Tak po prostu
Grupę Northwind poznałem zupełnym przypadkiem. Jeszcze w czasach
licealnych poprosiłem kumpla z klasy, który miał nagrywarkę i stały dostęp do
Internetu (ja wówczas byłem tych dóbr pozbawiony, co młodszym czytelnikom
pewnie się w głowie nie mieści) by pościągał mi i nagrał na płytę DVD albumy
Manilla Road, Omen itp. (kto nigdy nie piracił, niech pierwszy rzuci kamień,
haha… ej, odłóż to, ja tylko żartowałem!). Powiedziałem mu również, że jak starczy
na płycie miejsca, to niech dorzuci coś spod znaku "epic metalu", co mu tam
się rzuci w oko. Tak poznałem dwa albumy, których być może do dziś bym nie
znał. Pierwszy to "From The Fjords" grupy Legend, ale dygresją na jego temat
podzielę się innym razem, a drugi to właśnie "Mythology" bohaterów tego wywiadu.
Album, który w niezwykły sposób łączy ze sobą epickość z przebojową melodyjnością
i o dziwo… lekkością, która wcale z resztą elementów się nie gryzie. Po
trzydziestu trzech latach grupa wraca sobie na scenę. Od tak, nie dorabiając sobie
do tego żadnej specjalnej otoczki. I super!
nad trzecim albumem, który jednak ostatecznie
nigdy się nie ukazał. To prawda?
Nagraliśmy cztery niesamowite utwory na kolejny
album, który miał nosić tytuł "Rocks N'
Stones". Pracowaliśmy nad kolejnymi kompozycjami
i nagle wszystko się zmieniło. Nastąpiła
seria nieporozumień i tak zespół został
na lodzie na wiele lat. To smutna historia, ale
życie toczyło się dalej i znowu jesteśmy, mój
przyjacielu.
Czy te utwory możemy usłyszeć na "History"?
Nie, niema nic z tamtych sesji. Jedynym utworem
z tamtej epoki jest "Soldier's Pay", ale wtedy
i tak nie miał się on znaleźć na albumie,
więc wprowadziliśmy kilka zmian i wróciliśmy
do tego kawałka po prawie trzydziestu latach.
Przyznam, że jestem wielkim fanem albumu
"Mythology" i mimowolnie porównuje go z
Waszym nowym albumem. Pierwsza różnica
to fakt, że "History" zawiera więcej riffów
nawiązujących do tradycji hardrocka. Jest to
oczywiście album melodyjny, ale jest to inny
rodzaj melodii niż w przypadku poprzednika.
Czy te korekty stylistyczne były intencjonalne?
Wyszło to nam bardzo naturalnie. Chcieliś-
Wojciech Chamryk & Przemysław Doktór
Foto: Northwind
134
DARKER HALF
my, aby ten album był kontynuacją albumu
"Mythology". Chcieliśmy również, aby słuchacz
ponownie poczuł klimat Northwind.
Taki był głównie nasz zamiar.
Jak się prezentuje liryczna strona "History"?
Czy nawiązuje do historii zawartych na
"Mythology"?
Jak już wspomniałem, tak, ale tym razem jest
to wielka podróż przez ważne historyczne momenty
i dotyka wielkie osobistości. To także
świetna okazja dla każdego, aby otworzyć
książkę do historii i dowiedzieć się więcej o
cywilizacji starożytnej Grecji. Można powiedzieć,
że album ma również charakter edukacyjny.
Niektóre utwory jak "My Dying Day"
brzmią jak żywcem wzięte z ostatnich albumów
Deep Purple.
Może faktycznie to mój największy wpływ,
zawsze miło jest, jak cię porównują z tak wielkim
zespołem, jak Purple. Jeśli tak myślisz, to
mi to bardzo schlebia.
Utworem, który najbardziej kojarzy mi się z
dawnym Northwind jest "Marathon March".
Spokojnie mógłby się znaleźć na "Mythology".
Czy to świeży utwór?
Tak. Powstał w ciągu ostatnich lat, podobnie
jak w przypadku wszystkich innych utworów,
podczas prób dokonaliśmy kilku zmian i
jeszcze więcej podczas nagrywania w studio.
To jedna z moich ulubionych kompozycji na
albumie.
"History" był nagrywany w tym samym studio,
gdzie 33 lata tem nagrywaliście "Mythology"
Przypadek?
To był nasz wybór. Jesteśmy bardzo bliskimi
przyjaciółmi z Papasem, właścicielem, więc
był to łatwy wybór. Czujemy się tam bardzo
dobrze i w pewnym sensie staraliśmy się uchwycić
ten sam klimat, jak w przypadku
"Mythology" z przed trzydziestu trzech lat.
Chcieliśmy ponownie znaleźć brzmienie
Northwind i moim zdaniem to zrobiliśmy.
Wróćmy na chwilę do lat osiemdziesiątych.
Jak wówczas greckie media reagowały na
Waszą twórczość?
Mieliśmy szczęście. Od czasu naszego pierwszego
albumu z 1982 roku, zawsze mieliśmy
kontrakt płytowy, więc (z kilkoma wyjątkami)
większość reakcji była dla nas bardzo pozytywna,
zwłaszcza gdy wydaliśmy "Mythology"
w 1987 roku. Otrzymał on wiele świetnych recenzji
i naprawdę mnóstwo ludzi przyjęło go
bardzo przychylnie i nadal to robi, nawet dziś.
Dlatego od lat jest bardzo ważny dla greckiej
sceny metalowej.
Jak ogólnie wyglądała Wasza scena metalowa
w tamtych czasach? Dla przeciętnego
polskiego fana metalu nawet pamiętającego
tamtą dekadę może być ona nieco egzotyczna.
Naprawdę nie mam pojęcia, jak to było w
Polsce w latach 80-tych, ale myślę, że było tak
samo trudno, jak tutaj w Grecji, aby być metalowcem
i mieć zespół, który gra własną muzykę.
Pomimo trudności w latach 80-tych w
Grecji było wiele świetnych zespołów i część z
nich nadal jest aktywna, więc powiedziałbym,
że zrobiliśmy coś dobrego.
Udało Wam się zdobyć jakąś wiekszą liczbę
Foto: Northwind
fanów poza ojczyzną?
Kiedy graliśmy na festiwalu Up The Hammers
w Atenach w 2018 roku, zdaliśmy sobie
sprawę, że mamy również mnóstwo fanów z
innych krajów. Teraz internet umożliwia kontakt
z każdym i wszędzie, dzięki czemu mamy
obraz tego, co się dzieje.
Po wznowieniu działalności udało Wam się
zagrać kilka koncertów. Supportowaliście
między innymi Uriah Heep.
Niesamowita noc. Otwarcie koncertu dla jednego
z największych zespołów rockowych
wszechczasów. Bezcenne, nie potrafię opisać
tego uczucia. Pamiętam, że tego wieczoru zagraliśmy
naprawdę dobrze i ludziom bardzo
podobał się nasz występ. Potem Heep przejął
scenę i noc stała się magiczna. Wielu młodych
rockmanów dowiedziało się o nas tej nocy i
usłyszeliśmy tyle pięknych słów, co było dla
nas wtedy dodatkowym impulsem.
Foto: Northwind
Wydaliscie album po długim czasie, więc fajnie
byłoby ruszyć w trasę. Jak wiemy jednak
w najbliższym czasie się na to nie zanosi.
To nie jest nasz problem, to problem wszystkich,
więc nic nie możemy zrobić. Jak wszyscy,
będziemy musieli poczekać i zobaczyć, jak
się potoczą sprawy, i mamy nadzieję, że wkrótce
wszyscy wrócimy na ulice i na koncerty.
Zawsze intrygowało mnie dlaczego zdecydowaliście
się nazwać swój zespół Northwind.
Przecież pochodzicie z Grecji, która
jest na samym południu Europy. Śpiewacie o
greckiej mitologii, a nie o skandynawskich
wichrach itd. Skąd się zatem wziął ten
"Northwind"?
Być może nasz kraj znajdujemy się w południowej
Europie, ale nasze rodzinne miasto
Saloniki i nasz region Macedonia, znajdują się
w północnej Grecji. Dla pozostałych Greków
mieszkamy na północy, dlatego tak nazwaliśmy
nasz zespół.
Dziękuje bardzo za rozmowę
Cała przyjemność po mojej stronie. Dbajcie o
siebie i do zobaczenia w możliwie najbliższym
czasie w Polsce.
Bartek Kuczak
NORTHWIND 135
była zbyt duża, aby kontynuować granie.
Część zespołu oddzieliła się i założyła nowy
prog metalowy zespół Profound, którego po
dziesięciu latach powrócili w szeregi Black
Knight (śmiech).
HMP: Jesteście jednym z pierwszych holenderskich
zespołów heavy metalowych. Jak
wspominasz holenderską scenę z początku
lat 80-tych?
Rudo Plooy: We wczesnych latach 80-tych
istniała prężnie działająca scena punk rockowa.
Wkrótce potem pojawiły się pierwsze
zespoły NWOBHM, takie jak Judas Priest,
Saxon i Motörhead. Zwłaszcza takie wydawnictwa
jak "British Steel" i "Wheels of
Pokonać wspólnego wroga
Holenderska scena heavy metalowa z lat 80-tych przeciętnemu polskiemu
miłośnikowi nie jest zbyt znana. Mamy jednak szczęście, że spora część zespołów
pamiętających tamte czasy wraca do świata żywych. Wystarczy wspomnieć chociażby
weteranów z Picture. Innym przykładem mogą być bohaterowie tego wywiadu.
Zespół Black Knight miał w ciągu całej swej kariery wzloty i upadki, ostatecznie
jednak wszystko wskazuje, że wznowił działalność na dobre. I to z rozmachem.
Niektórych byłych członków Black Knight
już nie ma między nami.
Rudo Plooy: Richard Lowensteijn, który był
naszym wokalistą w latach 1989-1994, zmarł
na raka w 2005 roku. Był doskonałym frontmanem,
trochę jak Dee Snider z Twisted
Sister. Jego motywacja i energia były nieograniczone,
a jego poczucie humoru sprawiło, że
był uwielbiany przez wszystkich wokoło. Potrafił
zrobić świetną atmosferę. W tym samym
roku, w którym zmarł Richard, straciliśmy
również Freda van Hensbergena, wieloletniego
fana i technicznego Black Knighta. Nazywaliśmy
go "viagra", ponieważ nigdy nie
przestawał.
Album nosi tytuł "Road to Vicory". Nad
czym to tytułowe zwycięstwo?
David Marcelis: "Road To Victory" to tytuł
albumu i piosenka otwierająca album. To swego
rodzaju lekcja historii, która uczy, że pracując
razem i tworząc sojusze, można osiągnąć
"Drogę do Zwycięstwa" i pokonać wspólnego
wroga, tyrana lub reżim. Kawałek ten krótko
omawia Siedem Koalicji, które przeciwstawiały
się Napoleonowi Bonaparte, Ententy, która
walczyła z Państwami Centralnymi w latach
1914-1918, oraz Mocarstw Sprzymierzonych,
które zjednoczyły się przeciwko Osi w latach
1939-1945. Ale na mniejszą skalę takie sojusze
były powszechne w całej historii. Z szerszej
perspektywy możesz również zinterpretować
"drogę do zwycięstwa" jako potrzebę
odłożenia na bok swoich różnic i współpracy z
innymi ludźmi w celu zapewnienia pokoju i
harmonii w społeczeństwie. Weź obecną sytuację
Covid-19. Aby kontrolować wirusa oraz
ze względu na opiekę zdrowotną i ekonomię,
musimy okazać solidarność i współpracować
na jednym froncie.
Steel" wywarły duży wpływ na holenderską
scenę. Ta rosnąca popularność surowej muzyki
gitarowej utorowała drogę holenderskim
zespołom hard rockowym, takim jak Picture,
Vengeance i Vandenberg. To była również
scena, w której powstał Black Knight, początkowo
pod nazwą Capture. W tamtych czasach
w każdy weekend można było chodzić na
metalowe koncerty, a zespoły miały okazję
zagrać w każdym klubie czy barze. Wszyscy
brali w tym udział i każdy chciał być częścią
tego zjawiska.
Rudo, jesteś jedynym oryginalnym członkiem
Black Knight. To bardzo rzadka sytuacja,
by takowym członkiem był perkusista.
Jaka jest Twoja rola w tworzeniu muzyki?
Rudo Plooy: Kiedy zaczynałem grać w zespołach,
nie miałem zbytnio wyrobionej opinii
na temat stylów muzycznych. Znałem tylko
jazz, więc pozwoliłem gitarzystom określić
kierunek muzyczny. W muzyce rockowej
uważam, że perkusja i gitara basowa nie powinny
prowadzić, ale powinny wspierać gitary
i wokale. Tak więc muzycznie we wczesnych
latach pozostawałem w tle. Jednak gdy skład
zaczął się zmieniać, powoli i naturalnie stałem
się bardziej wiodącą postacią w grupie. Czułem,
że muszę zadbać o to, żeby zmiany personalne
nie miały wpływu na ostateczne brzmienie
muzyki Black Knight. Zawsze chciałem
grać tylko klasyczny metal. Dla mnie niezbędne
składniki (prawie) każdego utworu to
ostra krawędź, szybkie tempo, gitarowe melodie
i, wysokie wokale. Muzyka nie musi być
skomplikowana, ale musi dobrze się jej słuchać.
Trochę tych zmian było. Serio nie miały
żadnego wpływu na muzykę zespołu?
Rudo Plooy: Oczywiście nowi członkowie zespołu
mają różne wpływy. A wraz z różnicowaniem
się stylów metalowych w późnych latach
80-tych i 90-tych można było się tylko
spodziewać, że kierunek muzyczny Black
Knight ulegnie pewnej zmianie. Wielu gitarzystów
w historii Black Knight było nakierunkowanych
bardziej w stronę muzyki progresywnej.
Czuję jednak, że zawsze udało nam
się zachować zdrową równowagę między pozostaniem
wiernym naszym korzeniom a eksperymentowaniem
z nowymi pomysłami.
Wczesne lata 2000 były jedynym okresem, w
którym różnica w muzycznych kierunkach
Na okładce albumu widzimy coś, co wygląda
jak skała lecąca z kosmosu na Ziemię.
Ruben Raadschelders: Grafika została wykonana
przez Mai Visualart. Poprosiliśmy go,
aby zawarł jeden element z tekstu każdego
utworu w grafikach, które wykorzystaliśmy na
okładce, na odwrocie pudełka i na samej CD.
Skała z kosmosu, jak ją opisujesz, odnosi się
do kawałka "Primal Power". To jest jak Wielki
Wybuch. Symbolizuje surową i nieokiełznaną
energię. Inne elementy tekstów, które znajdziesz
w grafice to między innymi Król Artur
("Pendragon"), Julius Caesar ("Crossing the
Rubicon"), XIX-wieczna francuska artyleria
('My Beautiful Daughters'), Winston Churchill
("Legend"), oczy w ciemnym lesie ("Thousand
Faces") i oczywiście tytułowa "droga do
zwycięstwa" prowadząca do nieba.
Na płycie możemy usłyszeć kilku nowych
członków Black Knight. Moim zdaniem
najbardziej charakterystycznym z nich jest
wokalista David Marcelis. Jak trafił w Wasze
szeregi?
Rudo Plooy: W pierwszej połowie 2017 roku
nasz poprzedni wokalista, Pieter Bas Borger,
poinformował nas, że chce się wycofać. Jego
praca zawodowa stała się zbyt wymagająca, a
jego zdolności wokalne również trochę ucier-
136
BLACK KNIGHT
piały. Więc zarówno dla Pietera Basa, jak i
dla zespołu, lepiej było pójść różnymi drogami.
Pieter Bas zasugerował, abyśmy skontaktowali
się z Davidem Marcelisem, który wg
niego był idealnym kandydatem na wokalistę
Black Knight. Dawida znałem już z Lord
Volture i Judas Rising (tribune band Judas
Priest). W Holandii nie ma wielu wykonawców
rockowych/metalowych jego kalibru, ale
mimo obaw spróbowałem. Jak się okazało, trafiliśmy
w idealny czas, ponieważ David dawał
Lord Volture trochę oddechu po latach nagrywania
i tras koncertowych, więc chętnie zaangażował
się w coś nowego. Został pełnoetatowym
członkiem zespołu Black Knight i
śmiem twierdzić, że bardzo dobrze pasuje, jak
można usłyszeć na "Road to Victory". Obecny
skład bez wątpienia jest najlepszy w całej
historii naszego zespołu.
Inna nowa twarz w grupie to gitarzysta
Ruben Raadschelders.
Ruben Raadschelders: Będąc nowym w zespole,
lubię myśleć, że wniosłem trochę świeżej
energii do Black Knight. Moje muzyczne
wpływy są czasami nieco bardziej progresywne
lub psychodeliczne, od Opeth, przez
Dream Theater po Loudness. Możesz to zresztą
usłyszeć w niektórych kawalkach. Napisałem
większość partii dla "My Beautiful
Daughters", a przy innych utworach miałem
wkład aranżacje na gitarę i solówki. Ponadto
byłam odpowiedzialna za konceptualizację i
koordynację grafik.
Skoro wspomnieliście o "My Beautiful
Daughters, to może powiecie coś więcej o
tym kawałku?
David Marcelis: Tytuł piosenki "My Beautiful
Daughters" może być mylący ze względu
na pozorną niewinność. Wrzeczywistości jest
to piosenka o artylerii wojsk Napoleona Bonaparte.
Zanim został generałem, pierwszym
konsulem i cesarzem, Napoleon służył jako
oficer artylerii. Niektórzy historycy twierdzą,
że Napoleon zwykł nazywać swoje armaty
"mes belle filles", co można dowolnie przetłumaczyć
jako "moje piękne córki". Na polu bitwy
Napoleon często polegał w dużej mierze na
swojej artylerii, ale nawet jego piękne córki nie
mogły zapobiec jego ostatecznej klęsce pod
Waterloo w 1815 roku. Planujemy teledysk
do tego kawałka.
Większość utworów na "Road To Victory"
jest bardzo dynamicznych, ale umieściliśmy
tam również mroczną balladę zatytułowaną
"Crossing The Rubicon".
David Marcelis: Kawałek ten napisał nasz
były gitarzysta Machiel Kommer. Wszyscy
zgodziliśmy się, że chcemy, aby na albumie
znalazła się jedna ballada, która zwiększy
zróżnicowanie albumu. Uwielbiam to, że piosenka
okazała się tak mroczna i dramatyczna,
a nie powierzchowna i tandetna jak wiele innych
ballad. Tekstowo kawałek ponownie jest
oparya na historii. W 49 roku pne Juliusz
Cezar musiał dokonać wyboru. Czy posłuchać
wezwania rzymskiego senatu i wrócić do Rzymu,
gdzie zostałby ukarany za przekroczenie
uprawnień gubernatora prowincji, czy też zabrałby
swoje zaprawione w bojach legiony do
Włoch i przeciwstawił się Senatowi? Zrobienie
tego pierwszego oznaczałoby rezygnację z
władzy politycznej, a może nawet życia. To
drugie oznaczałoby otwarty bunt i wojnę domową.
Wybrał wojnę i poprowadził 13. legion
przez rzekę Rubikon do Włoch, co ostatecznie
doprowadziło do końca Republiki
Rzymskiej i powstania Cesarstwa Rzymskiego.
Oczywiście nie było to takie proste i doszło do
długiej zaciekłej walki. Bardzo łatwo sobie wyobrazić,
że Cezar musiał przeżyć wiele chwil
zwątpienia, czy nie powinien był poddać się
Senatowi i uniknąć ofiar śmiertelnych podczas
rzymskiej wojny domowej. Ale musiał też wiedzieć,
że kiedy się zobowiąże, nie będzie odwrotu.
Ma to zastosowanie w wielu sytuacjach
i pewnego dnia większość z nas będzie musiała
dokonać trudnych wyborów, których będziemy
żałować. Przesłanie, które zamierzam
przekazać tekstem tej piosenki, jest takie, że
nie warto zastanawiać się, czy dokonałeś właściwego
wyboru i żałować. Jasne, ucz się na
swoich błędach i dokonuj lepszych wyborów
w przyszłości. Ale nie zatracaj się w rozpamiętywaniu
przeszłości.
Na albumie jest kilku gości. Kim oni są?
Ruben Raadschelders: Napisaliśmy i nagraliśmy
większość albumu w składzie: Rudo
Plooy na perkusji, Ron Heikens na basie,
David Marcelis na wokalu oraz Machiel
Kommer i ja na gitarach. Jednak przed miksowaniem
i sfinalizowaniem albumu, ale po
nagraniu gitar rytmicznych i prowadzących,
Machiel Kommer zdecydował się opuścić zespół
z powodów osobistych. Wszyscy go w
tym wspieraliśmy. Gertjan Vis był logicznym
wyborem na naszego nowego gitarzystę, jako
że był gitarzystą Black Knight w przeszłości,
a ponadto nagrał i wyprodukował cały album
"Road To Victory". Gertjan dodał kilka sekcji
gitar, ale zdecydowaliśmy się zostawić w
nagraniach również gitarowe ścieżki Machiela.
Więc Machiel Kommer nie był tak naprawdę
gościem specjalnym, ale raczej naszym
poprzednim gitarzystą, z którym nagrywaliśmy
album. Jeśli zwrócisz uwagę na chórki, w
kilku utworach usłyszysz głosy żeńskie. Te
utwory były śpiewane przez moją siostrę Danę
i dziewczynę Davida, Anneleen Olbrechts.
Obie są świetnymi wokalistkami.
Pomiędzy ostatnim albumem "The Beast Inside"
a nowym "Road to Victory" występuje
aż trzynastoletnia przerwa. Co działo się z
zespołem przez te lata?
Rudo Plooy: Graliśmy wiele koncertów po
wydaniu "The Beast Inside" w 2007 roku. Ale
kiedy po 18 latach basista Hans Heider opuścił
zespół, praktycznie zawiesiliśmy działalność.
Kolejne zmiany zaszły w składzie i niektórzy
byli członkowie zespołu z okresu "Tales
from the Darkside" ponownie dołączyli
do Black Knight. Ponownie weszliśmy na scenę
w 2013 roku. W ciągu następnych trzech
lat skupiliśmy się całkowicie na graniu na żywo.
To też kocham najbardziej i nikt w grupie
nie miał silnych pragnień, by pracować nad
nową płytą. Kiedy Ruben Raadschelders i
David Marcelis zastąpili Jelle Boersmę i Pietera
Basa Borgera, wnieśli nową krew i świeżą
energię i przystąpiliśmy do pracy nad "Rod
To Victory".
Kiedy dokładnie zaczęliście tworzyć ten album?
David Marcelis: "Primal Power" i "Legend" zostały
napisane przed 2017 rokiem, a "The One
to Blame" to remake kawałka, który została
wydany po raz pierwszy w 1987 roku. Poza
tym wszystkie utwory napisaliśmy od czerwca
2017 do października 2018. Do studia nagrań
trafiliśmy w styczniu a prace skończyliśmy w
lipcu 2019 roku, oczywiście z przerwami.
Miksowanie i mastering zabrały nam kolejne
miesiące roku, aż do podpisania kontraktu z
Pure Steel Records na początku 2020 roku.
Jesteśmy bardzo dumni z "Road To Victory"
i nie możemy się doczekać, abyśmy mogli wreszcie
podzielić się nim ze wszystkimi naszymi
fanami!
Czy jesteście gotowi do rozpoczęcia działalności
koncertowej po pandemii?
Ruben Raadschelders: Kiedy w marcu 2020
roku koronawirus pojawił się na masową skalę,
planowaliśmy kilka koncertów, na które nie
mogliśmy się doczekać. Obejmowało to kilka
letnich festiwali, takich jak Zeeltje Rock w
Holandii i M.I.S.E. Open Air w Niemczech z
takimi gwiazdami jak Vader, Destruction,
Artillery i Grave Digger. Jeśli chodzi o trasy
koncertowe, rok 2019 stał się najbardziej pracowitym
rokiem dla Black Knight od bardzo,
bardzo długiego czasu. Planowaliśmy nawet
trasę koncertową po USA! Wszystkie koncerty
zostały odwołane, ale większość z nich ma
już nową datę w 2021 roku. Wygląda na to, że
środki mające na celu powstrzymanie wirusa
będą kontynuowane jeszcze przez co najmniej
kilka miesięcy. Ale Black Knight nadrobi odwołane
koncerty tak szybko, jak to możliwe.
Wasz zespół sponsorował również lokalnego
kierowcę wyścigowego.
Rudo Plooy: Zrobiłeś porządny research. Bardzo
dobrze. Tak, to prawda, że od końca lat
90. do około 2015 roku sponsorowałem kilka
drużyn sportowych. Zaczęło się od amatorskiego
kierowcy wyścigowego. Zawsze kochałem
samochody, więc chciałem mieć duży
nadruk Black Knight na samochodzie wyścigowym.
To wszystko było bardzo ciche. Zasponsorowałem
drużynę wyścigową benzyną i
piwem. Później współpracowałem z zespołem
Audi na wyspie Texel, dla którego sponsorowałem
części samochodowe i odzież. W końcu
sytuacja stała się nieco poważniejsza, gdy
sponsorowałem drużynę piłkarską seniorów
HSV '69. Sponsorowałem wszystko, od strojów
piłkarskich, toreb, kurtek i tak dalej. Dodatkowo
organizowałem wyjazdy grupowe i
opłacałem napoje w stołówce. Sam też trochę
grałem w piłkę nożną. Ale muzyka zawsze była
moim numerem jeden.
Bartek Kuczak
BLACK KNIGHT 137
Całkowicie nieplanowane
Carl Canedy jest postacią, której
komu jak komu, ale czytelnikom
HMP nie trzeba chyba przedstawiać.
Wystarczy wymienić takie nazwy
jak Manowar czy The Rods.
Poza graniem na perkusji, osobnik ten ma również bardzo bogaty dorobek jako
producent muzyczny. W tym roku postanowił wskrzesić (chociaż w tym miejscu
bardziej adekwatne będzie określenie "stworzyć na nowo") projekt sygnowany
swym nazwiskiem. Efektem jest album "Warrior". O reszcie niech opowie sam
zainteresowany.
HMP: Witaj Carl. Grasz na co dzień w
wielu różnych zespołach. Co Cię skłoniło,
by powołać do życia kolejny projekt tym
razem sygnowany Twoim nazwiskiem?
Gram w zespole z basistą Tonym (Garuba -
przyp. red.). Gram z Jeffrey James Band od
prawie dwudziestu lat. Tony jest w kapeli od
sześciu lub więcej lat. Jego zespół, który tworzył
wraz z pozostałymi dwoma muzykami
Canedy nosił nazwę Totally Lost Cause. Poprosili
mnie, abym zastąpił ich perkusistę,
który nie mógł uczestniczyć w programie telewizyjnym,
a reszta to już historia. Poszło dobrze
i postanowiliśmy razem pisać muzykę. Po
mniej więcej półtora roku staliśmy się zespołem.
To było całkowicie nieplanowane.
W tym roku ukazał się Wasz album o tytule
Sign". Głównie przez ten charakterystyczny
rytm.
Osobiście uwielbiam grać ten utwór. Ma on
moc.
"The Prize" jest za to najbardziej eksperymentalnym
utworem w tym zestawie.
Myślę, że to kawałek Mike'a. Uwielbiam jego
teksty. Zawsze opowiadają jakąś ciekawą historię.
Można by rzec, że w Canedy udziela się
dwóch wokalistów. Tony oraz Michael.
Skąd ten pomysł?
Tony sam w sobie jest świetnym wokalistą.
Mamy szczęście, że gra również na basie i pisze
świetne utwory. Ci faceci pracowali razem
od lat, zanim w ogóle mnie poznali. Właśnie
"Warrior" nie jest pierwszym wydawnictwem
z Twoim udziałem sygnowanym nazwą
"Canedy". Masz na koncie wydany kilka
lat temu album pod tytułem "Headbanger".
Czy "Warrior" w jakimkolwiek aspekcie
jest kontynuacją tamtego albumu?
Album "Headbanger" wypełniały moje kompozycje.
Chciałem mieć album z moimi oryginalnymi
utworami. Poprosiłem znajomych,
aby podzielili się swoim talentem i byli na tyle
uprzejmi, że to zrobili. "Warrior" to już płyta
zespołu. Nie mam słów aby to wystarczająco
wyrazić! Przez te dwa lata staliśmy się prawdziwym
zespołem, spędziliśmy je na tworzeniu
tego albumu i wspólnym graniu co tydzień.
Jesteś także producentem. Twoje CV w tej
dziedzinie jest naprawdę bogate bo zawiera
ok 40 albumów różnych wykonawców. Czy
któryś z nic jest dla Ciebie szczególny?
Wszystkie mają szczególne miejsce w mojej
pamięci. Wyróżniłbym tu współpracę z
Anthrax, Exciter, Blue Cheer, Overkill, TT
Quick, Helstar, Rhett Forrester, Young
Turk, Apollo Ra, St James… Myślę, że to
prawie wszyscy. (śmiech)
Nie jest dla nikogo tajemnicą, że masz za
sobą epizod w Manowar. Masz dziś kontakt
z Joeyem i Ericem?
To wspaniałe doświadczeniem być częścią bardzo
wczesnego Manowar. Widziałem Erica
kilka lat temu, kiedy przyszedł na koncert
The Rods. Właśnie wysłałem e-maila do Joey'a,
który gra lepiej niż kiedykolwiek! Ross
odwiedził The Rods w Nowym Jorku kilka lat
temu i świetnie się bawiliśmy. Ross to świetny
facet!!!
"Warrior". Kto odegrał główną rolę w tworzeniu
tego materiału?
Głównie Tony i Mike, a także Charlie dołożył
coś od siebie.
Ten album to solidna porcja heavy metalu.
Czy taki był zamysł?
Wszyscy chcieliśmy napisać świetne utwory,
które nie byłyby odgrzewanymi kotletami. Podeszliśmy
bardziej nowocześnie do procesu
tworzenia
Generalnie materiał jest dość spójny, jednakże
jeden utwór zdecydowanie odstaje od
reszty. Mianowicie "Atia", której to bliżej do
AOR niż jakiegokolwiek metalu.
To była pierwsza kompozycja, którą usłyszałem
od Tony'ego i Charliego. Pierwsza, jaką
się ze mną podzielili. Uwielbiam ją. To był
mój pomysł, by zamieścić to na albumie.
Inny utwór zapadający w pamięć to "In This
Foto: Canedy
wracali do siebie, kiedy poprosili mnie, bym
dołączył do nich przy okazji programu w
telewizji. Postanowiliśmy zacząć razem pisać i
wszystko się ułożyło.
Jesteś znany przede wszystkim jako perkusista
The Rods. W tym roku mija czterdziesta
rocznica Waszego debiutu "Rock Hard".
Masz zamiar jakoś świętować ten fakt?
The Rods mieli zarezerwowane koncerty, które
z powodu pandemii zostały odwołane. Wydaliśmy
"Brotherhood of Metal", który był
świetnym sposobem na uczczenie naszego
czterdziestolecia.
Rozmyślasz czasem jak mogłaby się
potoczyć Twoja kariera, gdybyś nie opuścił
tego zespołu?
Szczerze mówiąc, nigdy nie patrzę na swoją
karierę przez pryzmat "co by się stało, gdyby".
Zwykle patrzę na nią jako "wow, naprawdę
miałem szczęście, doszedłem do miejsca, w
którym jestem!".
W jednym z wywiadów stwierdziłeś, że jeśli
w dzisiejszych czasach ktoś nie oddaje się
całkiem muzyce, to szybko odpadnie z powodów
finansowych. Chodziło Ci o to, że
współcześnie muzyk metalowy musi być
zaangażowany równolegle w kilka projektów,
jeśli chce na tym zarobić jakieś pieniądze?
Chodziło mi o to, że ciężko zarobić na muzyce,
jeśli nie pracujesz tak dużo, jak to tylko
możliwe. W dzisiejszych czasach muzykom
trudno jest przyzwoicie żyć z muzyki. Uczestnictwo
w wielu projektach samo w sobie nie
gwarantuje zarabiania godziwych pieniędzy. Z
pewnością w wielu przypadkach odnosi to
dokładnie odwrotny efekt.
Myślałeś kiedyś o tym, by porzucić muzykowanie
i znaleźć sobie "normalną pracę"?
Poza zajmowaniem się muzyką jestem również
pośrednikiem w handlu nieruchomościami.
Sprzedaż nieruchomości to praca na tyle
elastyczna, że mogę koncertować i nadal zarabiać
pieniądze. Taki układ pozwala mi się realizować.
Dziękuję bardzo za rozmowę.
Bartek, dziękuję za poświęcenie czasu na
ułożenie tak ciekawych i wnikliwych pytań.
Ponieważ w tej chwili nie ma koncertów, te
wywiady są istotniejsze niż kiedykolwiek.
Pamiętajcie, w każdej chwili możecie zajrzeć
na oficjalne strony Canedy oraz TheRods, aby
uzyskać więcej aktualnych informacji. Jeszcze
raz dziękuję za wsparcie!
Bartek Kuczak
138
CANEDY
HMP: Pochodzicie z Norwegii, kraju bardziej
kojarzonego z black metalem.
Terje Singh Sindu: Tak, to prawda, zwłaszcza
we wczesnych latach 90-tych. Jednak
przez ostatnie dwadzieścia lat norweska scena
metalowa rozwinęła się dość szybko, więc powiedziałbym,
że obecnie jest całkiem dobra
dla wszystkich gatunków.
Chociaż skład macie międzynarodowy
Wasz basista Grzegorz Urbański pochodzi
z Polski.
Cóż, myślę, że wszystko dzieje się z jakiegoś
powodu (śmiech). Faktycznie, Greg przeprowadził
się do Norwegii kilka lat temu, poznaliśmy
się przez wspólnego znajomego. Świetny
facet i świetny basista!
Wiking z Indii
Nie odkryje przysłowiowej Ameryki, jeśli powiem, że różnice kulturowe
między narodami zamieszkującymi różne szerokości potrafią być ogromne. Sami
sobie odpowiedzcie na pytanie, co łączy przeciętnego Hindusa z przeciętnym Norwegiem.
Niewiele prawda. Cóż, nie wiem jak wygląda sprawa wśród miłośników
innych gatunków muzycznych, jednak heavy metal zdaje się te różnice całkowicie
zacierać. Przykładem może być pochodzący z Norwegii zespół Sinsid. Jak to wygląda
w praktyce? O tym opowiedział nam wokalista i lider grupy Terje Singh
Sindu.
Poza muzyką jesteś wielkim fanem amerykańskiego
wrestlingu. Jak zaczęła się u Ciebie
ta fascynacja? Masz ulubionych zawodników?
Pamiętam, że jako dziecko (6-7 lat) przerzucałem
kanały w telewizji i nagle na ekranie
pojawił się Hulk Hogan. Myślę, że to właśnie
on mnie w to wciągnął. Ci wielcy faceci walczący
w ringu, odgrywający niesamowite triki,
byli dla mnie młodzika po prostu fascynujący.
Obok wrestlingu fascynowała mnie też muzyka
rockowa i kulturystyka. Hulk Hogan, Macho
Man i Rick Rude to prawdopodobnie
moja najwspanialsza trójka.
Sam też zaliczyłeś epizod w tym sporcie.
Tak, jako dzieciak, chciałem zostać zapaśnikiem,
dlatego zacząłem podnosić ciężary słuchając
rocka i metalu. W końcu w wieku 18
Skąd w takim razie czerpiesz inspiracie do
swych tekstów?
Różnie. Z prawdziwego życia, z filmów, z historii
o bogach, wojnach lub po prostu z czystej
wyobraźni. Zazwyczaj utwory mówią mi,
jaką ścieżką mam podążyć z tekstami. Ale co
najważniejsze, staram się dopasować słowa do
utworu, nie chodzi tylko o instrumenty, nie
tylko o teksty czy wokale, liczy się ogólny wyraz
kompozycji.
Sinsid zaczynał jako cover band. Po jaki
repertuar sięgaliście?
Graliśmy covery takich zespołów jak Manowar,
Twisted Sister, Grave Digger, Motorhead,
Kiss itp.
Graliście koincerty w różnych miejscach w
Noorwegii. Udało Wam się zagrać choć jeden
show poza granicami Waszego kraju?
Ciągle nie zagraliśmy za granicami kraju. Mieliśmy
zaplanowanych kilka występów, ale wypadły
z różnych powodów. Więc wciąż jest to
nasz cel. Myślę, że osiągnęlibyśmy go, gdyby
nie pandemia Covid-19. Zobaczmy co przyniesie
nam przyszły rok. W najbliższej przyszłości
z pewnością zamierzamy zagrać wiele
koncertów!
Na okładce Waszego pierwszego albumu
"Mission from Hell" widnieje postać, która
wygląda jak wiking, jednak ma śniadą cerę i
turban na głowie.
Tak, chciałem stworzyć postać, która byłaby
w połowie Norwegiem, w połowie Hindusem,
czyli innymi słowy, w połowie wikingiem, w
połowie sikhiem, i tak powstała postać tego
wojownika.
Wasz debiut uzyskał bardzo pozytywne recenzje
na całym świecie. Niedawno na rynek
trafiła Wasza druga płyta zatytułowana
"Enter the Gates". Oczekujecie podobnego
odzewu?
Osobiście uważam, że zrobiliśmy krok we właściwym
kierunku, to inna produkcja i brzmienie,
ale wciąż ten sam styl, więc mam nadzieję
i myślę, że tym razem otrzymamy równe lub
nawet lepsze recenzje.
Jaką główną różnicę między tymi dwoma
albumami byś wskazał?
Cóż, jak powiedziałem wcześniej, używaliśmy
innego studia, więc brzmienie i produkcja są
trochę inne, ale nadal mieszczą się w naszym
stylu. Myślę, że dzięki temu albumowi jesteśmy
bardziej świadomi tego, jak chcemy brzmieć.
Jak wyglądał process tworzenia utworów na
"Enter the Gates"? Czy coś tym razem sprawiło
Wam problem?
Nie, wszystko działo się bez większych kłopotów.
Po prostu staram się dopasować tekst
do muzyki, czasami musimy coś zmienić, ale
w sumie wydaje mi się, że wszystko brzmi
płynnie (śmiech). Jeśli chodzi o tekst, nie chcę
tkwić w jednej formie, więc od czasu do czasu
staram się pisać o tym, co myślę.
Foto: Sinsid
lat dostałem możliwość przeprowadzki do Kalifornii
i profesjonalnego uprawiania tego
sportu. Niestety po około ośmiu miesiącach
skończyłem treningi, z powodu wygaśnięcia
wizy. Później walczyłem z przerwami przez
około dwanaście lat. Jeśli chodzi o karierę,
mogę przynajmniej powiedzieć, że byłem pierwszym
w historii mistrzem Norwegii (śmiech).
Gdzieś około 2004/05 coraz bardziej oddalałem
się od wrestlingu i mocniej skupiałem się
na muzyce, czyli na heavy metalu (śmiech).
Wielu wrestlerów jest metalowcami. Może
nagrałbyś jakiś kawałek o tym sporcie?
Tak, zwykle idzie to w parze. Może czas pokaże
(śmiech).
Przyznam, że trochę zaintrygował mnie znak
pod Waszym logo.
Tak, zgadza się (śmiech). Oprócz nazwy zespołu
chciałem mieć logo, które będzie rozpoznawalne
i łatwe do użycia w merchu itp.
Więc, tak naprawdę jest to S i D z nazwy zespołu,
które są ze sobą połączone.
Dzięki, ze zechciałeś poświęcić nam swój
czas.
Nie ma za co, cała przyjemność po mojej stronie!
Bartek Kuczak
SINSID 139
HMP: Witaj. Właśnie wydaliście swój debiutancki
pełny album zatytułowany "The
Legacy Of Blood". Powiedz mi proszę, jak
długo pracowaliście nad tym materiałem?
Paolo Boraso: Proces trwał mniej więcej dwa
lata. Większość utworów zmieniała się i ewoluowała
wiele razy przed nagraniami.
"The Legacy Of Blood" to tytuł, który można
interpretować na wiele różnych sposobów.
Giovanni Lauria: Album opowiada o wojnie,
w jej najbardziej odrażającym aspekcie. Wojna
toczona w rodzinie królewskiej, w której
popełniana jest seria zabójstw w celu przejęcia
kontroli nad tronem i zemsty za ideał. Ten,
kto przeżyje, stara się żyć z wyrzutami sumienia
z powodu tego, co się wydarzyło.
Możesz trochę rozwinąć temat lirycznej
strony i ogólnego konceptu tego albumu?
Giovanni Lauria: "The Legacy Of Blood" to
dramat w trzech aktach. Jest to album koncepcyjny,
który opowiada historię rozgrywającą
się w Szkocji w czasie pierwszej szkockiej wojny
o niepodległość pod koniec XIII wieku. To
historia rodziny królewskiej i zaczyna się od
Przyjacielskie porozumienie
Szkocja to ostatnio dość popularne miejsce dla zespołów heavy metalowych.
Wspomnijmy chociażby Grave Digger i ich tegoroczne wydawnictwo "Fields
Of Blood". Teksty na tym albumie odwołują się do historii i legend tego kraju na
północy Wielkiej Brytanii. Kraina ta fascynuje jednak nie tylko Chrisa i jego ekipę.
Również Włosi z Dark Passage w jej legendach znaleźli inspiracje do konceptu
swego pierwszego pełnego wydawnictwa "The Legacy Of Blood". Swoją drogą
ciekawe skąd to zainteresowanie. Może stąd, że region, z którego pochodzą chłopaki
jest pełen ruin zamków i innych budów pamiętających czasy średniowiecza a
nawet wcześniejszych epok. W tamtym miejscu przeszłość jest ciągle żywa. Podobnie
jak w Szkocji.
króla i jego pasierba, jedynego spadkobiercy.
Po zdobyciu wykształcenia na przyszłego króla,
narodziny prawowitego syna zmuszają króla
do odseparowania go od królestwa, aby zachować
honor monarchy. Wrócił jako dorosły
człowiek, "dowódca" na czele armii krwiożerczych
żołnierzy, by ubiegać się o koronę, którą
uważa za swoją. Zabija swojego ojczyma, starego
króla, w potężnej bitwie, zdobywając koronę.
Wszystko to przyniosło niewyobrażalne
straty. Jego żołnierze chcieli go zabić ale ostatecznie
do tego nie doszło. Historia opowiada
o drugim synu króla, prawowitym spadkobiercy
korony, który wiedział o przyrodnim bracie,
ale był trzymany z dala od interesów Korony
przez całe dzieciństwo, dopóki nie był w
stanie walczyć w bitwie. Nadchodzi czas, kiedy
dwaj bracia stają twarzą w twarz w krwawej
bitwie, w której młodszy spadkobierca pokonuje
wyczerpanego brata, panując nad królestwem,
ale jednocześnie pozostawiając go z
brzemieniem zabicia jego jedynego brata. Czy
to wszystko było tego warte?
Na okładce albumu widzimy mężczyznę siedzącego
na tronie z mieczem w brzuchu.
Giovanni Lauria: Ten człowiek jest starym
królem, którego wybory spowodowały, że
wszystko to, o czym mówiłem się wydarzyło.
Możesz zauważyć na jego dłoni Pierścień Królów,
który nosi również jego zabójca. To identyfikuje
nić z rodziny królewskiej krwi. Możemy
więc założyć, że stary król został zabity
przez swojego syna.
Wydaje się, że wszyscy jesteście bardzo zainteresowani
historią z okresu średniowiecza.
Jak zaczęła się ta fascynacja?
Marco Fontana: Cóż, żyjemy w miejscu pełnym
historii. Włochy wszędzie noszą ślady
naszej przeszłości. Czasem dziwny jest ten
mariaż współczesnych i starożytnych miejsc,
ale myślę, że jesteśmy do tego przyzwyczajeni,
odkąd byliśmy dziećmi, a historia starożytna
stała się naturalną częścią naszego życia. O
wielu z tych miejsc czasem brak nam wiedzy.
Tu działa wyobraźnia. Przenosi nas z powrotem
do tego dziecinnego stanu, w którym to,
co nieznane (lub nie do końca znane) skupiało
naszą uwagę. Myślę, że to właśnie wywołuje
nasze zainteresowanie i zaspokaja naszą potrzebę
ucieczki od oszałamiającej chaotycznej
teraźniejszości.
Na jednym ze zdjęć promocyjnych stoicie na
tle ruin zamku. Co to za miejsce?
Marco Fontana: Nasz rejon (Turyn i okolice)
jest bogaty w średniowieczne zabytki i ruiny,
zwłaszcza zamki i fortece wojskowe. Wynika
to z faktu, że przez wieki nasza ziemia często
znajdowała się blisko granicy, a zatem była
przedmiotem inwazji i potrzebowała środków
ochronnych. Nie było trudno znaleźć miejsce
odpowiednie dla naszych zdjęć. Ostatecznie
wybraliśmy Castello del Conte Verde (Zamek
Zielonego Hrabiego). Pochodzi z XIII wieku i
znajduje się około 30 km od Turynu w kierunku
Alp. Z tą sesją fotograficzną związana jest
zabawna historia: początkowo wybraliśmy zamek
Avigliana jako lokalizację, a następnie zaplanowaliśmy
sesję w ciepłą i słoneczną niedzielę
pod koniec lata. W sobotę wcześniej
zadzwoniliśmy i próbowaliśmy zarezerwować
stolik w małej restauracji w wiosce dla zespołu
i ekipy, aby nie błąkać się po okolicy. W tym
momencie odkryliśmy, że w okolicy przewidziano
bieg maratoński na następny dzień i
dostęp był ograniczony. Całe popołudnie spędziliśmy
na telefonie przeklinając i narzekając
na swój los. Christian jest w tym naszym mistrzem.
Następnie szukaliśmy innych opcji w
Internecie i wybraliśmy kilka miejsc, których
nigdy wcześniej nie odwiedziliśmy mimo, że
są. Na szczęście pierwsze, do którego dotarliśmy
w niedzielny poranek, było idealne dla
naszych potrzeb i udało nam się zrobić zdjęcia,
które można zobaczyć na naszej stronie
internetowej oraz w książeczce dołączonej do
płyty CD. Musieliśmy się uwijać, ponieważ w
południe miało być tam spotkanie katolickiej
organizacji młodzieżowej. Wyobraź sobie, jak
małe dzieci wchodzą i patrzą na nas ubranych
w szkocką kratę, z mieczami i farbą do twarzy…
Album zawiera 16 utworów, ale połowę z
nich można potraktować jako krótkie przerywniki
między regularnymi utworami. Dlaczego
zdecydowaliście się na ten krok?
Giovanni Lauria: Jeśli będziesz uważnie śledzić
historię, dostrzeżesz, że te utwory tworzą
spójną całość. Komandor wjeżdża do wioski,
gdzie zafascynowany jest piosenką, którą grają
140
DARK PASSAGE
niektórzy minstrele (ta piosenka jest intro naszej
poprzedniej EPki). Minstrele są strażnikami
Królestwa Umarłych i witają duszę Dowódcy,
którą sam ignoruje jako martwą w walce.
"Odd Tracks" to historia Umarłych, która
wprowadza duszę Komandora w stan podobny
do transu, pomagając mu przypomnieć sobie,
co wydarzyło się w jego poprzednim życiu,
i opowiedziana w utworach "Even", które
opowiadają o historii Żywych.
Wspomniane utwory mają specjalne efekty
dźwiękowe (wiatr, jazda konna).
Paolo Boraso: Wzywaliśmy przodków natury
za pomocą starożytnych, epickich metalowych
rytuałów.
Są tam też dialogi. Czy są Wasze głosy?
Giovanni Lauria: Przez cały album można
znaleźć wszystkie nasze głosy w postaci krzyków,
chórów lub śmiechu. W dialogach większość
głosów jest moja, poza głosem Komandora,
który pochodzi od jednego z gości, którzy
pojawili się na naszym albumie. Dowódcą
jest Ian Woods z Manchesteru w Wielkiej
Brytanii. Jest moim przyjacielem od 12 lat.
Mieliśmy także zaszczyt gościć innych wspaniałych
wokalistów. Wszystkich możesz usłyszeć
w chórze w kawałku "Charade Of Souls".
Są to Filippo Tezza z Chronosfear, Paola
Goitre z Fil Di Ferro, Ruben Crosara (ex
Soulmask) i Daniele Rosso z Unforced. Rubena
usłyszysz też w "Lie".
Słuchając "The Legacy Of Blood" wyłapałem
sporo zmian tempa?
Marco Fontana: Fajnie, że to zauważyłeś.
Naprawdę ciężko pracowaliśmy nad tym aspektem.
Wszyscy mamy podobny, dość szeroki
gust muzyczny, od klasyki po NWOBHM,
thrash, death metal i nie tylko. Staraliśmy się
to wszystko dopasować do naszej muzyki, a
zmiana rytmu była jednym z kluczowych
punktów, aby to osiągnąć i połączyć różne
gatunki razem. Nie sądzę, by było do tego jakaś
konkretna inspiracja, to po prostu sposób,
w jaki staramy się utrzymać uwagę słuchacza.
Zdecydowaliście się również nagrać utwór
instrumentalny. Mam na myśli kawałek tytułowy.
Myślisz, że czasami muzyka może
nam powiedzieć więcej niż słowa?
Giovanni Lauria: Dokładnie. Tu ujawnia się
siła muzyki. Uznaliśmy, że jest to właściwy
utwór na tytuł albumu, ponieważ nie opowiedzieliśmy
w nim żadnej historii. Tak na przekór
W niektórych piosenkach słyszę coś, co brzmi
jak dudy. Czy to prawdziwe dudy czy w
jakiś sposób udało się wam je imitować?
Marco Fontana: Żałuję, że nie mamy w zespole
faceta grającego na dudach… a może
nie! Ale nadal chcieliśmy w naszej muzyce tego
instrumentu. Głównym problemem było
dostrojenie, dlatego musieliśmy przejść na technologię
cyfrową. Wszystkie partie "dud" są
skomponowane i ułożone przeze mnie i "grane"
na komputerze. Pozwolenie, by dudy brzmiały
naturalnie i jednocześnie nadawały się
do gry na instrumentach elektrycznych, wymagało
sporo wysiłku i badań. Ostatecznie jednak
jesteśmy bardzo zadowoleni z finałowego
wyniku.
Najdłuższą piosenką na tym albumie jest
"Cherade of Souls", która trwa 7:16. Nie myśleliście
o napisaniu jakiegoś długiego, ponad
dziesięciominutowego epickiego kawałka?
Paolo Boraso: Długość nie jest czymś, co
przewidujemy podczas tworzenia danego
utworu. A przy okazji, siły natury (tak, tak samo
jak wcześniej) mogły się znudzić po jakimś
czasie, nawet jeśli jest to epicki metalowy rytuał.
Nie wiem, że się ze mną zgodzisz, ale początek
tego kawałka przypomina mi kilka solowych
utworów Bruce'a Dickinsona...
Marco Fontana: Kogo? Nie kojarzę typa!
(śmiech)
Pytanie do Giovaniego. Jesteś jednocześnie
wokalistą i basistą. Niektórzy twierdzą, że
trudno jest połączyć obie te role, zwłaszcza
grając na żywo. Czy zgadzasz się z tym?
Giovanni Lauria: Jay Leonhart (kontrabasista
jazzowy) śpiewał o tym w kawałku "The
Bass Lessons", gdzie kończy swoją piosenkę
linią "Nie da się śpiewać i grać na basie"… Oczywiście
wziąłem to za żart, ale tak naprawdę
wszystko sprowadza się do ćwiczeń. Nie jestem
maniakiem ćwiczeń, ale są rzeczy, które
chciałbym poprawić wychodząc na scenę,
zwłaszcza jeśli chodzi o zapamiętywanie
wszystkich części każdej piosenki, granej i
śpiewanej. Swoją drogą… czy wie gdzie schowałem
moje tabletki na pamięć? (śmiech).
Ok, zaczęliśmy rozmawiać o graniu na żywo,
więc czy często graliście koncerty (przed
epidemią Covid-19)?
Marco Fontana: Muzyka na żywo przeżywa
złe czasy. Każdego dnia pojawiają się wiadomości
o zamykanych miejscach, co jest bardzo
smutne. Ogólnie rzecz biorąc, liczba osób
uczestniczących w koncertach stale spada, a
średni wiek wzrasta. Chciałbym skorzystać z
okazji tego wywiadu i zaprosić wszystkich na
koncerty: one są prawdziwym duchem heavy
metalu i płomieniem, który utrzymuje muzykę
przy życiu !! Czasami jestem zaskoczony
rozmową z ludźmi, którzy znają 10000000
zespołów, ale nigdy nie mieli okazji pójść na
undergroundowy koncert w swoim rodzinnym
mieście lub na duży festiwal metalowy. Nawet
nie wyobrażają sobie, co tracą! Powiedziawszy,
że wciąż mieliśmy szansę zagrać kilka
dobrych koncertów, zanim zaczęliśmy nagrywać
płyty, prawdopodobnie około pół tuzina
koncertów rocznie, co nie jest złe, biorąc pod
uwagę, że ostatnie dwa lata spędziliśmy na
pisaniu nowego albumu. Plan zakładał rozpoczęcie
włoskiej trasy "The Legacy of Blood" z
kilkoma europejskimi koncertami zaraz po
wydaniu płyty, ale potem zaczął się pandemiczny
bałagan i czekamy na zwolnienie z aresztu
domowego.
DARK PASSAGE 141
"The Legacy Of Blood" nie jest twoim pierwszym
wydawnictwem. Wydałeś także EP
zatytułowaną "Sounds From The Passage"
w 2015 roku. Jak oceniłeś ją 5 lat później?
Giovanni Lauria: Te utwory były bardzo osobiste.
Nie byłoby jednak prawdą, gdybym powiedział,
że te piosenki w pełni odzwierciedlają
dzisiejszy zespół. Oczywiście to wiele znaczyło
w tamtym czasie, jasno określiło gatunek,
w którym chcieliśmy się ustawić, i jesteśmy
bardzo dumni z tego, co zrobiliśmy będąc
na tamtym etapie.
To wydawnictwo było limitowane do 1000
kopii. Czy jest teraz dostępne? Może macie
w planach jakąś reedycję tej EPki?
Marco Fontana: Jak powiedział Giovanni,
"Sounds from the Passage" było autoprodukcją
(muzyka, nagrywanie, miksowanie, mastering
i grafika) i jesteśmy bardzo dumni z wyniku.
Zdecydowaliśmy się wydrukować 1000
płyt CD i rozprowadzić je za darmo na koncertach
i w niektórych sklepach w Turynie,
aby Dark Passage stało się przynajmniej lokalnie
rozpoznawalne. W końcu uważamy, że
to był dobry pomysł, a to, że ludzie śpiewali
nasze refreny na koncertach, tylko to potwierdza.
Wciąż mamy kilka kopii, może około stu,
ale w tej chwili nie planujemy ponownego wydania:
będziemy je rozprowadzać na koncertach,
dopóki ich nie zabraknie. Moglibyśmy
pomyśleć o użyciu jednego lub dwóch z tych
utworów na nowych płytach w przyszłych latach,
może jako utwór bonusowy, kto wie...
Gdy zakładaliście zespół wiek nastoletni
mieliście już za sobą. Jaka była Twoja
główna inspiracja, żeby to zrobić?
Giovanni Lauria: Christian (perkusista),
Marco (gitara) i ja graliśmy razem jeszcze w
latach 90. i znaliśmy się od tamtej pory. Opuściłem
Włochy na początku 2000 roku i wróciłem
dziesięć lat później, sugerując Christianowi,
żebyśmy z powrotem zjednoczyli zespół…
Więc podbiegliśmy do Marco i znaleźliśmy
Paolo… I powstał Dark Passage. Od
tamtej pory zdecydowaliśmy się na "przyjacielskie
porozumienie" i wygląda na to, że dobrze
się udało.
Christian i Marco zanim dołączyli do Dark
Passage grali w zespole Fearytales. Dlaczego
zdecydowali się opuścić ten zespół?
Marco Fontana: Cóż, czasem rzeczy w życiu
się zmieniają iw tym przypadku muszę powiedzieć,
że zmiana była potrzebna. Po kilku latach
zabawy, występów na żywo i nagrywania
z Fearytales radość tworzenia muzyki została
przytłoczona napięciem między członkami zespołu
i różnymi sposobami planowania procesu
pisania. Większość zespołu odeszła z biegiem
lat, ale ja i Christian znaleźliśmy sposób,
by dalej grać razem, tak jak robiliśmy to
przez ostatnie dwadzieścia (i więcej) lat.
Bartek Kuczak
HMP: Zwykle wygląda to tak, że płyta koncertowa
pojawia się w dyskografii danego
zespołu dopiero jako któreś z rzędu wydawnictwo,
po iluś albumach studyjnych. Wy
doczekaliście się koncertówki znacznie szybciej,
raptem po dwóch płytach studyjnych -
skąd ten pośpiech?
Alex Wein: Wkrótce po nagraniu drugiego albumu
nasz skład uległ zmianie. Potem wyruszyliśmy
na naszą pierwszą europejską trasę z
nowymi muzykami, grając utwory szybciej,
intensywniej i w niektórych przypadkach nieco
inaczej. Skłoniło mnie to do nagrania tych
kawałków na żywo. Kompozycje śmigały szybko
i mocno, a ja chciałem uchwycić tę intensywność,
jaką nowy skład tchnął w te kawałki.
W tamtym czasie zespół brzmiał niesamowicie,
więc musiałem to wytłoczyć na winylu.
Szczęściem dla nas, Ripple Music zobowiązała
się do wydania tego.
Czyli weszliście do Earhammer Studios z
myślą o nagraniu nowego albumu studyjnego,
ale okazało się, że oferuje ono takie warunki,
iż znacznie lepszym rozwiązaniem
Tak jak kiedyś
Dożyliśmy ciekawych czasów: to, co kiedyś było oczywiste, teraz jest
czymś nietypowym i ekscytującym. A War Cloud tylko weszli do studia i nagrali
na żywo materiał koncertowy - tyle, że bez udziału publiczności i z minimalnymi
dogrywkami. Tylko i aż, bo naprawdę warto posłuchać "Earhammer Sessions",
materiału gwarantującego wyprawę do czasów największej świetności klasycznego
metalu.
będzie nagrać tam materiał w wersji koncertowej?
Tak, "Earhammer Sessions" to w zasadzie
płyta nagrana "na żywo w studiu". Prawie
wszystko nagraliśmy za jednym podejściem.
Co prawda płyty koncertowe wciąż się ukazują,
ale nie ma co ukrywać, że ich znaczenie
jest obecnie minimalne, szczególnie w porównaniu
z latami 70. i 80. W żadnym razie
was to jednak nie zrażało, chcieliście mieć
dobrze, naturalnie brzmiący album live i postawiliście
na swoim?
Uwielbiam albumy koncertowe z tej złotej
ery, Lizzy "Live And Dangerous", Purple
"Made In Japan", Kiss "Alive" i nie zapominajmy
o jednym z najlepszych, Scorpions
"Tokyo Tapes". Można powiedzieć, że te
utwory na żywo są z natury bardziej agresywne
i bezpośrednie.
Mieliście jakiś niedościgły wzór koncertowego
albumu do którego chcieliście nawiązać
na swojej płycie czy nic z tych rzeczy?
Kolejność utworów to nasza setlista z pierwszej
trasy po Europie. Czasami
graliśmy więcej utworów na
żywo, na przykład podczas bisów
i innych takich, ale podstawowa
setlista pokrywa się z listą
utworów nagranych w Earhammer.
Louder Studios, w którym nagraliście
poprzednie albumy,
nie wytrzymuje porównania z
Earhammer? To kwestia
sprzętu, podejścia pracujących
tam ludzi, atmosfery czy
jeszcze czegoś innego?
Studia Louder to wspaniałe
miejsce do nagrywania, ale
tempo pracy tam jest nieco
wolniejsze. W Louder nagrywaliśmy
na dwucalowej taśmie
w porównaniu z nagraniem
cyfrowym w Earhammer. Wybrałem
Earhammer z wielu
powodów, ale głównie dlatego,
że, po pierwsze, jest na tej samej
ulicy, tylko kilka przecznic
dalej od mojego mieszkania. Po
drugie, zawsze chciałem pracować
z Gregiem, tak wiele legend
tam nagrywało, a on jest
naprawdę miłym facetem z
krwi i kości.
Foto: War Cloud
Greg Wilkinson nie jest po-
142
DARK PASSAGE
Foto: War Cloud
wszechnie znany poza sceną metalową, w
dodatku raczej podziemną, ale to utytułowany
już producent i realizator - to dlatego
chcieliście pracować właśnie z nim?
Jest naszym przyjacielem, poznałem go na
metalowych koncertach w Oakland. Zbrataliśmy
się, stworzyliśmy to nagranie razem i
świetnie się bawiliśmy!
Można mówić o czym takim jak brzmienie
Oakland, które powstało właśnie dzięki niemu?
Wszystko, co wyjdzie z Earhammer, będzie
brzmiało dobrze, będzie bardzo głośne i ciężkie.
Gitary kochają tego faceta.
Muzycy i producenci podkreślają, że nagranie
naturalnie brzmiącej płyty koncertowej w
czasie rzeczywistym jest niezwykle trudne,
bo zawsze coś sprzęga, jakiś instrument jest
słyszalny ciszej lub głośniej, etc., ale to w
żadnym razie was nie zniechęciło?
W żadnym wypadku! Podczas trasy koncertowej
po Ameryce można zagrać w najgorszych
miejscach, bez dźwiękowca, bez nagłośnienia,
na rozpadającej się scenie, bez monitorów.
Podczas nagrywania na żywo w studiu,
przynajmniej mieliśmy poczucie równowagi
między instrumentami.
Było to klasyczne live w studio, wszystko na
żywo, bez żadnych dogrywek? Postanowiliście
uchwycić coś z magii waszych koncertów,
pokazać jak brzmicie na żywo?
Tak jak mówiłem, w dziewięćdziesięciu procentach
to było jedno podejście, a w dziesięciu
to małe poprawki.
To zupełnie inny rodzaj pracy niż tradycyjna
sesja z nagrywaniem pojedynczych śladów,
ich cyzelowaniem, ale dla muzyka lubiącego
koncerty chyba znacznie bardziej satysfakcjonujący?
Wydaje mi się, przynajmniej tak myślę, że
bardzo ważny był sposób, w jaki dostosowywaliśmy
każdy utwór, tak, aby naturalnie
przechodził w następny. Pomysł skondensowania
muzyki i zaprezentowania jej tak na
scenie był dla mnie bardzo fajny. Pozwoliło
nam to również przeprowadzić nagrywanie i
miksowanie w ciągu trzech dni.
Dużo mieliście podejść do poszczególnych
utworów czy przeciwnie, każdy zagraliście
raz czy dwa, po czym wybraliście lepszą wersję?
30-minutowy muzyczny blok, niektórych
utworów tak naprawdę nie dało się zatrzymać
i po prostu toczą się, jak "Vulture City" do
"Give'r" lub solo na perkusji w "White Lightning".
Po prostu nie można było zatrzymać i
zacząć od nowa. Myślę, że zrobiliśmy w sumie
dwa lub trzy podejścia, ale to był jedno nagranie
na raz.
Warto podkreślić, że mastering wykonał tu
sam Alan Douches, więc również ktoś z
wyższej półki - uznaliście, że w tym aspekcie
nie ma co bawić się w półśrodki, skoro materiał
wyjściowy brzmi tak dobrze?
(śmiech) Alan jest zajefajny. Pracował wcześniej
z naszym drugim gitarzystą, więc został
nam polecony i wykonał świetną robotę. Jeśli
możesz, to dlaczego nie pracować z najlepszymi?
"Earhammer Sessions" to tylko osiem utworów:
pięć z pierwszego albumu i trzy z kolejnego.
Nawet jak na czas trwania winylowego
longplaya niecałe 30 minut muzyki to niezbyt
dużo - czemu nie dodaliście jeszcze z
dwóch utworów, albo nie pokusiliście się o
nagranie czegoś premierowego?
Cóż, w tym samym czasie pracowaliśmy również
nad singlem. "Chain Gang" ukazał się 25
września, wydany przez Ripple Music. Podczas
pracy nad "Earhammer Sessions" nagraliśmy
także tytułowy utwór, który napisaliśmy
we Włoszech podczas trasy koncertowej. Drugi
utwór "Satisfied Then Crucified" został nagrany
zeszłego lata w Portland ze Stevem
"The Slayer Hippy" Hanfordem.
Można więc mówić o tej płycie koncertowej
jako swoistym the best of live War Cloud?
Tak, można to tak ująć. Mamy nowy materiał
na kolejny album, nad którym obecnie pracujemy.
Więc następnym razem, gdy będziemy
mogli koncertować, będziemy mieć zupełnie
nowy arsenał.
To materiał koncertowy, ale bez udziału publiczności.
Nie było pewnie warunków, żeby
zaprosić choćby grupkę fanów i zarejestrować
te utwory z ich udziałem?
Niestety nie, ale to nie znaczy, że poszliśmy
na łatwiznę. Trzydzieści dni w Europie, powrót
do domu i od razu weszliśmy prosto do
studia, więc publiczność mieliśmy ciągle w naszych
oczach, byli tam, choćby tylko w naszych
głowach.
Słyszę czasem od laików, że ten cały metal
sprzed lat jest bardzo monotonny, że wszystkie
zespoły grają praktycznie tak samo, etc.
Tymczasem w latach 80. istniało tyle i tak
odmiennych zespołów, że trzeba naprawdę
dużo czasu, alby poznać ich dokonania - tym
bardziej, że wciąż ukazują się jakieś archiwalne
materiały, demówki sprzed lat czy
koncerty, a wy śledzicie to pewnie na bieżąco?
Uwielbiam głęboko ukryte metalowe i thrashowe
nagrania z lat 80. Niektóre zespoły są
odkrywane, gdy już ich dawno nie ma, ale ich
muzyka żyje i jest na nowo dostrzegana.
Liczycie, że wasz koncertowy album dotrze
do nieco większej grupy słuchaczy niż tylko
wasi najwierniejsi fani?
Oczywiście, zawsze. Wydarzyło się to podczas
kwarantanny, kiedy nikt nie może grać na
żywo. To trochę zabawny czas na wypuszczenie
albumu live, kiedy nikt nie może grać koncertów.
"State Of Shock" ukazał się w roku ubiegłym.
Teraz poszliście za ciosem z albumem
koncertowym, ale pewnie obecny czas ery
pandemii dał wam sporo możliwości twórczej
pracy, może macie już więc zręby kolejnego
albumu studyjnego?
O tak, "State Of Shock", "Earhammer Sessions"
i "Chain Gang" będą wydane w ciągu
roku, a kolejna pełna płyta jest w drodze i planowana
jest na przyszły rok.
Wygląda na to, że świat po koronawirusie
będzie zupełnie odmienny od dotychczasowego,
a świat rocka i metalu też tego doświadczy
- liczysz, że ludzie nie odwrócą się
od muzyki, nadal będą chcieli chodzić na koncerty,
kupować płyty i koszulki?
Więcej niż kiedykolwiek! Poza tym ta pandemia
dowiodła, jak bardzo potrzebujemy
tych wszystkich spotkań towarzyskich, na
które trafiają jedzenie, przyjaciele i muzyka.
Dziękuję za wywiad!
Wojciech Chamryk & Kacper Hawryluk
WAR CLOUD 143
HMP: Luty ubiegłego roku. Kilka miesięcy
wcześniej wydaliście czwarty album "Innertia",
pewnie przymierzaliście się już powoli
do kolejnego materiału, bo zespół zyskał
sporo energii po pozyskaniu nowego wokalisty
Riku Turunena, ale Daniel Lechmański
opuścił zespół. W żadnym razie nie było
jednak opcji, że mogło to zaważyć na dalszym
istnieniu Exlibris?
Piotr "Voltan" Sikora: W zasadzie natychmiast
podjęliśmy decyzję, że nie zakończymy
działalności z tego powodu, ale damy sobie
kilka miesięcy, zanim na nowo weźmiemy się
do roboty. W międzyczasie oczywiście chciałem
dowiedzieć się, kto zagra na gitarze na
nowym materiale - to zawsze wpływa na same
kompozycje i aranże, bo nawet pisząc
sam biorę pod uwagę, kto będzie grał dane
partie.
Tym sposobem powiększyła się wam w zespole
frakcja fińska - ponoć to dzięki Riku
nawiązaliście współpracę z Antti Wirmanem
i ostatecznie zasilił wasz skład na
stałe?
Wiedziałem już wcześniej, że Riku i Antti
znają się z fińskiej sceny i grali już razem w
ramach różnych projektów. Sam znałem jego
gitarę z płyt Warmen sprzed nastu lat i stąd
wiedziałem, że nie miałby problemu z nadążaniem
za pojawiającymi się już wtedy pomysłami.
Riku pokazał mu trochę naszej
muzyki, w tym wczesne dema nowego materiału
i spodobało mu się to na tyle, że w zasadzie
od razu zgodził się w to zaangażować.
W dobie szybkiej komunikacji i tanich
lotów lotniczych nie jest to już nic nadzwyczajnego,
nawet w przypadku polskiego
zespołu. Do tego, zważywszy umiejętności
i dorobek waszego nowego gitarzysty, może
Kolejny rozdział
W ubiegłym roku z Exlibris nieoczekiwanie rozstał się gitarzysta Daniel
Lechmański, jeden z założycieli grupy. Formacja nie złożyła jednak broni i po
zwerbowaniu fińskiego wymiatacza Antti'ego Wirmana nagrała kolejny album.
"Shadowrise" stał się dla Exlibris nowym otwarciem, a o szczegółach powstania tej
płyty i odzewie na nią zachodnich słuchaczy opowiada nam Piotr "Voltan" Sikora,
obecnie już jedyny muzyk pierwszego składu, założonego w roku 2003, zespołu.
to wam pomóc w promocji Exlibris na
Zachodzie, bo jednak nie ma co ukrywać, że
w Polsce power metal to jednak nisza?
Praca zdalna nie jest niczym nowy ani dla
nas, ani generalnie dla sceny metalowej. Nie
brakuje obecnie projektów na różną skalę, w
czasie realizacji których muzycy nie spotykają
się w ogóle. To w żadnym momencie
nie było problemem. Co do odbioru na Zachodzie
- "Shadowrise" szybko stał się naszym
najbardziej popularnym materiałem w
platformach cyfrowych i chyba pierwszym,
który nie miał najwięcej odbiorców w Polsce
- sprawdziłem właśnie, Polska jest obecnie na
piątym miejscu. Nie wiem oczywiście jak
duży jest na to wpływ składu, a jaki samej
muzyki czy też odrobiny szczęścia i trafienia
w dobry moment - pewnie wszystkiego po
trochu. W Polsce sytuacja tego gatunku nie
zmieniła się za bardzo - nadal ma on sporo
fanów, ale zainteresowanych głównie kilkoma
"dużymi" zespołami.
Można jednak pozyskać u nas szerszą publiczność,
wystarczy tylko zmodyfikować
nazwę i zacząć pisać polskie teksty
(śmiech). Krzysztof Sokołowski był waszym
wokalistą przez kilka lat, wspierał
was też gościnnie na "Innertii" - co sądzisz
o tej fali hejtu od fanów "prawdziwego"
metalu, dotykającej Nocnego Kochanka,
przecież muzycznie nie ma tu żadnych
drastycznych zmian, chłopaki zawodowo
grają to co wcześniej, tyle, że prześmiewcze
teksty są bardziej zrozumiałe. Po angielsku
by to przeszło i nadal mieliby garstkę fanów,
ale skoro zespół odniósł sukces, to
trzeba go zglanować, tak tradycyjnie, w
imię typowo polskiej zawiści, etc.?
Nie ukrywam, że nie jestem fanem Nocnego
Kochanka, ale dlatego, że ich muzyka jest -
oczywiście całkowicie celowo - bardzo
przewidywalna, pełna gatunkowych klisz i
momentami brzmiąca niebezpiecznie znajomo.
To wszystko jest częścią przyjętej konwencji,
ale jednocześnie jest dosłownie całkowitym
przeciwieństwem tego, czego ja szukam
w muzyce. To co opisałeś pokazuje natomiast
jak bardzo niektórzy lubią poświęcać
energię rzeczom, których nie lubią - wbrew
temu co powszechnie się mówi nie uważam
natomiast, żeby to była typowo polska cecha
- w internecie widzę to właściwie wszędzie.
Zainteresowanie poprzednią płytą ze strony
zachodnich słuchaczy utwierdziło was w
przekonaniu, że warto iść w tym kierunku,
nastawić się na szerszy odbiór, co w dobie
cyfrowej dystrybucji muzyki jest bardzo
ułatwione?
Nie jestem pewien o jaki kierunek chodzi…
wydaje mi się, że od początku konsekwentnie
idziemy mniej więcej w jednym.
W pierwszych latach istnienia zespołu
byliście niezależni. Później wydaliście dwie
płyty nakładem MMP, ale po tym etapie
znowu firmujecie swoje płyty samodzielnie
- to najlepsze rozwiązanie dla takiego
zespołu jak Exlibris, szczególnie w dzisiejszych
czasach?
Myślę, że to jest najlepsze rozwiązanie dla
zespołów, które potrafią zająć się same
rzeczami dookoła muzyki. My obecnie sami
projektujemy grafiki, montujemy teledyski,
piszemy notki prasowe, piszemy i nagrywamy,
a teraz także w całości realizujemy
muzykę. Dystrybucja cyfrowa jest w tej chwili
bardzo łatwa, a dystrybucja CD inna niż
wysyłkowa w przypadku tak niszowej muzyki
nie ma "biznesowego" sensu. Większość
marketingu przeniosła się na social media. W
takich okolicznościach niewielki label nie ma
nam wiele do zaoferowania, a dla dużych
jesteśmy za mali. To dość naturalne rozwiązanie.
Oczywiście mowa o zespołach działających
na podobną i nieco większą skalę jak
my - w wyższych ligach tej pracy robi się za
dużo, żeby wszystko robić samemu.
Jesteś autorem wszystkich utworów na
"Shadowrise"; kiedy Antti do was dołączył
cały materiał był już gotowy, dlatego
niczego od siebie nie dorzucił, choćby utworu
czy dwóch?
Jak już wspominałem, część utworów pow-
Foto: Toni Salminen, Mika Jussila
144
EXLIBRIS
stała, kiedy już wiedziałem, że on będzie je
grał, ale on sam w tym czasie był zajęty
głównie pracą nad nowym materiałem King
Company. Obecność Anttiego w Exlibris na
etapie pracy nad tym materiałem była dość
świeżą rzeczą, a prace postępowały dość szybko,
więc w żadnym momencie nie oczekiwałem,
że podeśle swoje kompozycje - ale
zupełnie nie wykluczam, że przy następnym
materiale będzie już inaczej. "Shadowrise"
początkowo i tak miał być w pierwotnym
założeniu 4-utworową EP-ką nagraną w tak
zwanym międzyczasie, ale z rozpędu wyszło
z tego coś więcej - chociaż oczywiście jak na
obecne standardy albumowe jest to krótki
materiał. Dodam, że utwór tytułowy był
napisany chyba jako ostatni.
Co ciekawe umiałeś podejść do tego materiału,
mimo licznych partii klawiszowych i
orkiestrowych tak, że to przede wszystkim
gitarowa płyta, myślałeś więc o nim szerzej,
nie tylko w kontekście wykorzystania swego
głównego instrumentu?
Co prawda nie mam jednej sprawdzonej formuły
pracy nad muzyką, ale Exlibris jest
zespołem heavymetalowym, więc bardzo
często pisanie zaczynam od partii gitarowych,
a kończę na klawiszach. Tak samo
było w przypadku moich kompozycji na poprzednich
płytach.
Power metal w waszym wykonaniu stał się
mroczniejszy, bliższy tradycyjnemu metalowi
lat 80. - to również efekt ostatnich
zmian w zespole?
Ciekawe, bo ja miałem wrażenie, że coraz
bardziej oddalamy się od tradycyjnego metalu
(śmiech)! Być może bardziej tradycyjne
są partie gitarowe - tu znaczenie ma zarówno
brzmienie gitar rytmicznych - zupełnie inne
niż wcześniej - jak i styl gry w solówkach.
Jesteś obecnie, z racji najdłuższego w niej
stażu, liderem grupy, bo przecież odpowiadasz
też za finalne brzmienie nowego albumu
oraz jego szatę graficzną?
Sprostuję trochę - odpowiadam za ogólną
koncepcję szaty graficznej i kompozycję frontową
- to swoją drogą moje zupełnie pierwsze
podejście do tego typu pracy - natomiast
większą część roboty, jeśli chodzi o skład graficzny,
wykonał Riku. Rzeczywiście odpowiadam
natomiast za produkcję i miks nagrań.
Z racji tego, że pracowaliśmy z Riku i
Anttim w trybie online, w tym procesie powstało
dużo "pośrednich" wersji utworów - na
przykład takich z zagraną przez Anttiego
gitarą, ale sekcją rytmiczną z mojego komputera.
Każdą z takich wersji starałem się
jakoś poglądowo zmiksować, żeby być jak
najbliżej pewności, że idziemy we właściwym
kierunku. W pewnym momencie zaczęło to
brzmieć naprawdę przyzwoicie, więc postanowiłem
podejść również do miksu całego
nagrania - w najgorszym wypadku kosztowałoby
mnie to trochę mojego wolnego czasu,
a gdyby nie wyszło zadowalająco, to w
każdym momencie mogliśmy to komuś zlecić.
Uważam jednak, że wyszło całkiem
fajnie - szczególnie jak na mój brak doświadczenia.
Dodam, że za mastering odpowiada
również Riku.
To najkrótsza płyta w waszej dyskografii,
Foto: Marek Mosiński
sześć utworów i niewiele ponad pół godziny
muzyki - uznaliście, że w dobie streamingu
przygotujecie taki zwarty materiał, bo
słuchacze nie mają już cierpliwości do słuchania
albumów trwających 50-55 minut, a
takie wydawaliście wcześniej?
Jak już wspomniałem - początkowo materiał
miał być jeszcze krótszy. W pewnym momencie
zastanawialiśmy się, czy wypuszczanie
materiału, który jest długi jak na EP,
ale krótki jak na album, ma sens, ale rzeczywiście
uznaliśmy, że obecnie ludzie rzadko
mają tyle czasu, żeby przesłuchać pełną płytę
za jednym razem. Wydaje mi się też, że ten
materiał słuchany od początku do końca,
mimo że trwa tylko około 30 minut, robi
wrażenie satysfakcjonującej zamkniętej całości.
Zastosowaliście ciekawy podział utworów:
na początek mamy trzy krótsze, bardziej
tradycyjne, po czym pojawiają się trzy kolejne,
ale już dłuższe, bardziej zróżnicowane,
nawet epickie, tak jak finałowy "Inter-stellar"
- jeśli ktoś będzie słuchać całości, wiele
zyska i odkryje?
Szczerze powiedziawszy
nie zastanawiałem się
nad tym w ten sposób.
Słuchałem tych utworów
w różnej kolejności i ta
wydała mi się dość naturalna,
odpowiednio trzymająca
napięcie.
Goście na waszych płytach
to żadna nowość, ale
ten jest szczególny, bo to
sam prezydent USA John
Kennedy - skąd pomysł na
te właśnie sample?
"Interstellar" to utwór o tym,
że czasem ślepy krok w nieznane
jest właśnie tym, czego
potrzebujemy, a także o tym,
by nie dać zamknąć się w
pułapce czyichś oczekiwań.
To skojarzyło mi się z lotami
w kosmos, bezkres nieznanych
możliwości. Początkowo chciałem wykorzystać
nagrania z rozmów astronautów z centrum
kontroli, ale w tym procesie natrafiłem
na tę inspirującą przemowę Kennedy'ego i
uznałem, że pasuje idealnie.
Podeszliście do promocji "Shadowrise" w
nieszablonowy sposób, opatrując każdy z
utworów lyric video i publikując je w takiej
kolejności, w jakiej pojawiają się na płycie -
było to sporo pracy, ale zważywszy na odzew,
chyba było warto?
To jest coś, co zaproponował Riku i nikt z
nas nie był pewien, czy to dobry pomysł.
Ostatecznie chyba jednak trafiony. W
momencie, kiedy zaczynaliśmy robić te klipy,
żaden z nas nie miał większego pojęcia o edycji
video. Ja pierwszy zacząłem zapoznawać
się oprogramowaniem do edycji i animacji,
tworząc klip do "Rule #1" - w międzyczasie
pokazałem Riku, jak do tego podszedłem i…
zanim się obejrzałem, on miał gotowe pięć
kolejnych. Serio, to wszystko co widzicie, to
efekt jakichś dwóch miesięcy stażu, zaczynając
prawie od zera. Jeśli czyta to ktoś, kto
EXLIBRIS 145
potrzebuje klipu tekstowego dla swojej kapeli
- zachęcam do nękania Riku. (śmiech)
Premiera płyty w połowie kwietnia mogła
wydawać się czynem zgoła samobójczym,
ale z drugiej strony ludzie mieli wtedy znacznie
więcej czasu na słuchanie muzyki, co
też jest nie bez znaczenia?
Widzisz - zaplanowaliśmy publikację jednego
utworu co dwa tygodnie - kiedy zaczynaliśmy
były pierwsze doniesienia o epidemii w Chinach,
ale nikt nie spodziewał się, że obejmie
ona świat i dotknie go w takim stopniu na
tyle czasu. Potem po prostu trzymaliśmy się
tego planu. nie chcieliśmy niczego opóźniać.
Liczyliście, że jednak jesienią zdołacie
zagrać jakieś koncerty promujące "Shadowrise",
że sytuacja unormuje się na tyle, że
pewien powrót do normalności będzie pod
tym względem możliwy?
Zdecydowanie na to liczyliśmy - teraz oczywiście
nadal liczymy, ale już nikt nie próbuje
planować konkretnych dat. Kiedy przyszłość
będzie trochę pewniejsza - wtedy zaczniemy
rozmawiać o konkretach.
Co planujecie obecnie, skoro coraz częściej
słyszy się, że o koncertach w formie takiej
jak kiedyś, przynajmniej do lata przyszłego
roku, nie ma mowy? Wielu muzyków wykorzystuje
ten dodatkowy czas na komponowanie,
czynicie podobnie, żeby mieć w
zanadrzu kolejny materiał - może na EP,
której jeszcze się nie dorobiliście?
Każdy z nas coś robi. Riku i ja ostatnio nagraliśmy
swoje partie dla projektu Circus Of
Rock - album ukaże się w przyszłym roku
nakładem Frontiers. Myślę, że fani bardziej
klasycznego metalu i melodyjnego rocka mają
na co czekać. Ja oprócz tego pracuję nad
albumem swojego nowego projektu - Intospace
- tym razem chcę go nagrać już w pełnym
składzie z prawdziwą sekcją - a w międzyczasie
pracujemy też nad nowym materiałem
Leash Eye. Jeśli coś z tego uda się
skończyć i nadal nie będzie można grać - pewnie
wtedy zaczniemy myśleć o nowych piosenkach
Exlibris.
Wojciech Chamryk
HMP: Zmiany składu są czymś nieuchronnym
i dotykają praktycznie każdego zespołu,
ale w waszym przypadku była to zupełnie
inna sytuacja, bo jak do tej pory graliście bez
personalnych roszad - tym bardziej śmierć
Pawła Niedziółki zaskoczyła i dotknęła
wszystkich, nie tylko w waszym najbliższym
środowisku?
Michał Karpiel: Tak. Było to dla nas dość
spore zaskoczenie. Nic nie wskazywało na taką
kolej rzeczy.
Niedowierzanie, szok, rozpacz to naturalne
reakcje, ale chyba dość szybko pojawiła się
myśl, że bez względu na to co się stało musicie
dokończyć nagrywany właśnie materiał,
bo jesteście to w pewnym sensie winni waszemu
perkusiście?
Z założenia "Wilczy głód" miał być wydawnictwem
długogrającym. Niestety ze względu na
zaistniałą sytuacje uznaliśmy, że nie dokończymy
pełnej setlisty i wydamy EP-kę z utworami
nagranymi z udziałem Pawła.
Nie myśleliście jednak o rozwiązaniu zespołu,
zresztą pewnie sam Paweł byłby temu
przeciwny, bo byłoby to w pewnym sensie
zaprzepaszczenie kilku lat również jego
pracy?
Paweł miał spory wkład w zespół. Zakładałem
go wspólnie z nim. Pomimo okoliczności, które
nastały dla reszty zespołu życie toczy się
dalej, a pasja nie umiera.
Pasja nie umiera
Styxx wydał w ubiegłym roku debiutancką
EP "Wilczy głód", obecnie
śląska formacja pracuje nad pierwszym
materiałem długogrającym.
Przed wami gitarzysta Michał Karpiel,
oszczędny w słowach jak mało kto.
"Wilczy głód" miał być waszym debiutanckim
albumem, przygotowywaną od lat i wymarzoną
płytą - dla Pawła chyba faktycznie
pierwszą. Jednak kiedy zginął uznaliście, że
dokończycie utwory do których zdążył nagrać
partie perkusji i wydacie dedykowaną
mu EP-kę, żeby silniej zaznaczyć jego wkład
w powstanie tego materiału i kilka lat istnienia
Styxx?
Postanowiliśmy dedykować Pawłowi tę płytę
i jednocześnie zamknęliśmy tym pewien rozdział
w historii zespołu. Jesteśmy w trakcie
kolejnego.
To pięć utworów i na finał coś specjalnego,
faktyczna "Minuta ciszy", symboliczne upamiętnienie
tragicznie zmarłego przyjaciela
również w pozamuzycznej formie?
Dokładnie tak.
Zagraliście też specjalny koncert poświęcony
pamięci Pawła, w dodatku mający wymiar
charytatywny?
Tak. Dzięki pomocy Grzegorza Kupczyka z
zespołem CETI i klubu muzycznego Rock
Out w Dąbrowie Górniczej udało mi się zorganizować
memoriał dla Pawła. Zagrało kilka
zaprzyjaźnionych zespołów, w tym wyżej wymienione
CETI.
Było to możliwe dzięki temu, że dość sprawnie
znaleźliście nowego perkusistę, ale Radek
Smorąg nie zagościł u was zbyt długo?
Radka znałem od dawna. To świetny perkusista,
ale wiedziałem też, że czynnie funkcjonuje
w zespole Apnea. Zgodził się i za to jesteśmy
mu bardzo wdzięczni. Dzięki niemu
nie zaliczyliśmy solidnego przestoju. W bardzo
krótkim czasie opanował materiał i już po
miesiącu prób zagraliśmy u boku KSU w katowickim
Mega Clubie i w Bogart w Gomunicach.
Potem poszło już lawinowo. Zagraliśmy
masę koncertów i dobrze się bawiliśmy. Radek
to spoko gość i człowiek wielu pasji, na
które jak wiadomo poświęca się czas. Dyspozycyjność
jest kluczowym elementem pracy w
zespole. Jesteśmy nadal w przyjacielskich relacjach
i życzymy mu wielu sukcesów z Apneą.
To jednak z nim zaczęliście prace nad nowym
materiałem, czego efektem jest choćby
opublikowany latem ubiegłego roku nowy
Foto: DiGi Foto / Irek Osuch
146
EXLIBRIS
Foto: DiGi Foto / Irek Osuch
utwór "Avalon", zapowiedź pierwszego
albumu?
"Avalon" był utworem powitalnym Justyny
Szatny, gdzie pierwszy raz wszyscy mogli
usłyszeć klawisz w Styxx.
Właśnie, poszerzyliście skład, zapraszając
Justynę Szatny, znaną choćby z Iscarioty -
klawisze w nowych utworach będą silniej
akcentowane, stąd ten akces?
Nowe utwory ukierunkowane są na zdecydowanie
większe wyeksponowanie klawiszy.
Utwory opublikowane na "Wilczym głodzie"
pozostaną tylko na tym wydawnictwie, nie
zamierzacie nagrywać ich ponownie?
Jak już wcześniej wspomniałem ten rozdział
uznaliśmy za zamknięty. Skupiamy się na nowym
materiale.
Czyli na przygotowywany materiał długogrający
złożą się te utwory, których nie zdążyliście
już nagrać z Pawłem oraz najnowsze
kompozycje, a zarejestrujecie go już z udziałem
Tomasza Dudzińskiego, który w czerwcu
zasilił Styxx - oby na dłużej?
Myślę, że skład zespołu został już ustabilizowany.
Nie będziemy odgrzewać materiału. Na
nową płytę składają się całkowicie nowe kompozycje.
Cieszymy się bardzo, że będziemy
mogli rejestrować ją z Tomkiem. Uważam, że
jesteśmy na etapie znacznego progesu.
Perkusiści nie są zwykle zbyt doceniani,
przynajmniej przez tych niedzielnych słuchaczy,
ale każdy kto gra lub ma jakieś pojęcie
o muzyce wie doskonale ile dobry drummer
potrafi wnieść do zespołu?
Zawsze powtarzałem, że perkusja jest silnikiem
muzyki, a nasz aktualny działa bardzo
sprawnie.
Kimś takim był dla Styxx właśnie Paweł, co
pokazują też utwory z "Wilczego głodu"?
Każdy perkusista ma swój indywidualny styl,
który słychać.
Stylistycznie pewnie nie będziecie za bardzo
eksperymentować, "Władca snów", ballada
"Potępiony" czy wspomniany już "Avalon" są
dobrymi zapowiedziami obranego przez was
kierunku, tradycyjnego metalu?
Nowe kompozycje zdecydowanie różnią się od
wymienionych powyżej. Będzie znacznie ciężej.
Tradycyjny czy klasyczny nie oznacza jednak
sztampowy bądź totalnie wtórny, bo jednak
od lat 80. w muzyce, nie tylko metalowej,
wydarzyło się naprawdę wiele i słychać
to w waszych utworach?
U nas jest zderzenie zamiłowań gatunkowych.
Mamy glam metalowego Lukasa, katatoniczną
Justynę, ja sam lubię riff panterowy.
Staramy się te naleciałości miksować.
Album też nagracie z Mariuszem Piętką, nie
ma innej opcji?
Tym razem zdecydowaliśmy się na bardziej lokalne
miejsce, a mianowicie Orion Project
Studio.
Wygląda jednak na to, że pandemia pokrzyżowała
wam szyki i tak jak tysiącom zespołów
z całego świata bardzo utrudniła funkcjonowanie
Styxx, bo nie mogliście grać
prób, ogrywać nowego materiału przed wejściem
do studia, a sama sesja pewnie została
przesunięta na późniejszy termin?
Nie jesteśmy wyjątkami, trudności trochę było.
Wszystko mamy już dopięte.
Brak koncertów też daje wam się we znaki,
utrudnia zgranie z nowym perkusistą?
Nie zapominajmy o tym, że Tomek jest bardzo
doświadczonym perkusistą i ma na koncie
kilka płyt. Mimo utrudnień współpraca idzie
świetnie. Brakuje nam kontaktu ze sceną i ludźmi,
wspólnego browaru ze słuchaczem itd.,
ale to wszystko kiedyś wróci do normy.
Jesteście jednak dobrej myśli, że sytuacja w
końcu unormuje się na tyle, że będziecie mogli
nagrać i wydać ten album, promować go
również koncertami, po prostu funkcjonować,
tak jak wcześniej?
Robimy wszystko w tym kierunku.
O jakichkolwiek terminach trudno obecnie
mówić, ale powiedz przynajmniej na koniec,
jaki jest roboczy tytuł tego albumu i czy będziecie
szukali dla niego wydawcy?
Tytuł jest elementem klimatu całej płyty, a to
jeszcze chce pozostawić w tajemnicy.
Wojciech Chamryk
STYXX 147
HMP: Zanim założyłeś Moravius z powodzeniem
występowałeś w zespole Slalmandra.
Spędziłeś w nim parę ładnych lat, nagrałeś
trzy albumy. Jakie wspomnienia zachowałeś
po tym zespole, jak oceniasz po latach
płyty, które nagrałeś z Salamandrą?
Dalibor Halamicek: W Salamandrze było
bardzo fajnie. I myślę, że płyty, które nagrałem
z nimi były najlepsze, co Salamandra w
ogóle zrobiła. Przynajmniej tak słyszę od moich
fanów. W Polsce też.
Co takiego stało się, że podjąłeś decyzję o
Takie jest moje DNA
Najnowszy album Moravius zatytułowany "Wind From Silesian Land"
przypomniał mi o tym czeskim zespole. Nie jest to żadna rewelacja na scenie melodyjnego
power metalu ale za to proponuje nam naprawdę solidne granie. Czeskie
kapele nie mają jakoś łatwo jeśli chodzi o przebicie się na ogólnym światowym
rynku, podobnie jak nasze rodzime formacje. Za to bardzo podoba mi się czeskie
podejście do tradycyjnego heavy metalu, a szczególnie do jego bardziej melodyjnych
odmian, jakże inne od naszego. Dlatego z jeszcze większą frajdą ponownie
przybliżam Wam Czechów z Moravius, może tym razem zapamiętacie ich na dłużej.
Tak, początkowo myśleliśmy, że Moravius
będzie tylko projektem, ale później chcieliśmy
koncertować, więc szukaliśmy muzyków.
Niestety do dziś mam problem ze znalezieniem
dobrego perkusisty, który dobrze sprawdził
by się w power metalu. Może ktoś z Polski
chciałby spróbować w Moravius? (śmiech)
Wydaje mi się, że problem jest głębszy i jest
podobny tego, który dotyka polskich muzyków,
grających klasyczny heavy metal i jego
bardziej melodyjne odłamy. Po prostu granie
w takich kapelach to kosztowne hobby, na
Które kapele z tej sceny są dla ciebie najbardziej
inspirujące?
Pierwszym był Yngwie Malmsteen a potem
był Timo Tolkki ze Stratovariusem, następnie
Dark Moor, Heavenly, Tommy "Reinxeed"
Johansson itd.
Wasz duży debiut "King's Grave" to solidna
dawka muzyki, ale brzmienie tego albumu
jest nie dopracowane. Z czego to wynika?
Czy to kwestia, że większość instrumentów
nagrywał sam Petr Strauch, włącznie z samplowaniem
perkusji?
Tak. Petr robił wszystko sam w domu, a ja po
prostu zaśpiewałem w studiu. Nie miał wtedy
tak dobrych sampli i dlatego muzyka brzmi
nieprofesjonalnie. W dodatku wszystko zostało
zrobione bardzo szybko, więc jest też kilka
fałszów za co przepraszam wszystkich.
Mimo, że muzyka na "King's Grave" utrzymuje
poziom to jednak jest zbyt zachowawcza
w stosunku najlepszych produkcji podgatunku,
który reprezentujecie. To brak odwagi
czy po prostu tak patrzycie na tę muzykę?
Tak jak mówiłem, Petr sam nagrał tę płytę
muzycznie, a ja tylko zrobiłem mu linie wokalne.
W tym czasie podobało mi się jego spostrzeganie
muzyki, chociaż miałem kilka
uwag. Ale mimo to fani lubią tę płytę. Druga
sesja była bardziej nastawiona na wspólną
współpracę.
opuszczeniu Salamandry?
Salamandra powoli szła w kierunku, który mi
się nie podobał. Do tego prowadziłem interesy
i zbankrutowałem, więc musiałem wyjechać
do pracy do Anglii, a Salamandra znalazła
nowego wokalistę.
Moravius powołałeś wraz z Petrem Strauchem.
Wydaje się, że wtedy Petr to była twoja
bratnia dusza?
Petr i ja nadawaliśmy na tych samych falach
muzycznych i dobrze się rozumieliśmy podczas
tworzenia nowych utworów. Miał poczucie
muzyki jak Timo Tolkki.
W zasadzie na początku Moravius był projektem
muzycznym waszego duetu. Ciężko
w Czechach jest znaleźć muzyków, którzy
zaangażowaliby się w działalność zespołu
na stałe?
Foto: Moravius
które niewielu stać...
Wiesz, power metal to trudny styl dla wszystkich
muzyków, dlatego młodzi muzycy chcą
grać coś lekkiego, aby nie musieli tak ciężko
pracować na swoich instrumentach. Wielka
szkoda.
Od początku ustaliliście, że Moravius to formacja,
która będzie grała melodyjny speed/
power metal z elementami neoklasycznymi
ale w tej wersji bardziej współczesnej, wywodzącej
się z lat dwutysięcznych typu
Stratovarius czy Edguy. Co takiego urzeka
cię w tej muzyce?
Po prostu to te klasyczne detale. Uwielbiam
muzykę Mozarta, Beethovena, Bacha, Vival-diego,
a ich elementy wyczuwalne są w
power metalu i takie jest moje DNA.
Podobny zarzut można wystosować wobec
twojego śpiewania. W recenzji aby opisać
twoje miejsce w Moravius użyłem sytuację
Geddy Lee w Rush. Geddy w stosunku do
Roberta Planta czy Iana Gillana prezentuje
się słabo, ale jego głos stał się znakiem
szczególnym dla zespołu. Tak samo ty, śpiewasz
czysto i dobrze ale w twoim glosie nie
ma charyzmy Timo Kotipelto czy choćby
Kaia Hansena...
Nigdy nie miałem głosu, jak ci, co mają ściśnięte
męskie genitalia (śmiech). Po prostu
mam swój głos i dzięki niemu Moravius jest
znany. Podobnie jak wokaliści z innych zespołów,
bez których nie mogliby się obejść. To
również sprawia, że power metal Motaviusa
jest wyjątkowy.
Czy możesz opowiedzieć, jacy wokaliści
mieli wpływ na twój sposób śpiewania?
Kiedy byłem młody, słuchałem hardrockowych
zespołów, moimi ulubiony jest ciągle
AC/DC. Kiedy zaczynałem śpiewać na imprezach,
starałem się naśladować głosy wszystkich
śpiewaków, których akurat graliśmy (i
zadziałało). Moim ulubionym wokalistą jest
David Coverdale z Whitesnake. Zawsze
chciałem mieć jego głos, chociaż teraz tworzę
power metal.
Z tego co wiem plyta "King's Grave" zdobyła
pewną popularność w Czechach ale nie
uchroniło to zespołu przed zakończeniem
działalności. Jakie powody zmusiły was do
podjęcia takiej decyzji?
Problemem było zatrudnienie muzyków.
Członkowie zespołu ciągle się zmieniali, aż mi
obrzydło, bo zespół nie grał na żywo tego, co
nagraliśmy na płycie, więc odszedłem. Petr
próbował przez jakiś czas kontynuować karierę
zespołu, ale potem rozwiązał go.
Wtedy podjąłeś współpracę z zespołem
Grog. Opowiedz o tej kapeli, bo nic o niej nie
148
MORAVIUS
wiem...
Śpiewałem w Grog, gdy jeszcze nie było Salamandry
i śpiewałem w nim przez 25 lat. To
lokalna grupa, z którą nagrałem cztery płyty,
ale to ze względu, że chcieli grać więcej koncertów
niż było imprez. Szkoda, bo Grog był
popularny w naszym rejonie a nawet w Polsce.
To były wspaniałe chwile. Ludzie wciąż do
mnie piszą, że pamiętają nasze występy.
Jednak po siedmiu latach wspólnie z Petrem
Strauchem podjęliście decyzję o wznowieniu
działalności Moravius. Jak doszło do tej reaktywacji?
Petr miał wiele pomysłów na nowe kawałki i
jak wspominałem, stworzyliśmy je razem,
więc pomyśleliśmy, że nagramy kolejną płytę.
Chciałem wzbogacić płytę, aby była na światowym
poziomie, więc zwróciłem się do moich
przyjaciół, którzy mają zespół wokalny, a także
do Tomygo Johanssona z zespołu Reinxeed,
obecnie Sabaton... Myślę, że płyta odniosła
spory sukces.
Ta współpraca nie trwała zbyt długo. Znasz
powody czemu Petr ponownie zrezygnował z
Moravius?
Petr ma już swój zespół, któremu chce się poświęcić,
a Moravius chciał mieć tylko jako
projekt. A ja tego nie chciałem, bo muzyka
Moraviusa bardzo dobrze przyjęła się zarówno
w Czechach, jak i na świecie, więc szukałem
muzyków i ich znalazłem.
Nie poddałeś się i sam kontynuowałeś działalność
zespołu, ba udało ci się namówić do
współpracy duet gitarzystów Radka Dockalika
i Jaroslava Novaka, którzy stali się
obok ciebie filarami Moravius. Jak nawiązałeś
z nimi współpracę?
Szukałem w ogłoszeniach. Najpierw rozglądałem
się tylko za muzykami, a potem za zespołami,
które szukały wokalisty. W ten sposób
znalazłem grupę Archon. Na pierwszej próbie
puściłem im płytę CD i powiedziałem, że szukam
do niej muzyków i chłopcom się to spodobało
i tak rozpoczęła się era nowego Moraviusa.
Wasz drugi album "Hope In Us" to muzyczna
kontynuacja debiutu ale z lepszym brzmieniem
i trochę mocniej wyeksponowanymi
gitarami. Mnie ciekawi czy repertuar na ten
album to już współpraca z nowymi muzykami
czy też są to utworów, przy których pracował
jeszcze Petr Strauch?
Jak już wspomniałem, płyta "Hope in Us" została
wykonana przez samego Petra przy mojej
współpracy. Jeden z utworów zaśpiewał
Tomy (Johansson - przyp. red.). Petr dbał już
o dźwięk i płyta brzmi znacznie lepiej. Dlatego
też jest bardziej popularna na świecie. Przy
okazji chciałbym podziękować Tomy'emu
oraz Lence Velikovskej i jej chórowi.
Jak został przyjęty "Hope In Us"? Czy płyta
została zauważona poza granicami Czech?
Tak, nawet bardzo. Chociaż nie współpracujemy
z żadną agencją i wciąż staramy się ją
znaleźć, to płyta całkiem nieźle sprzedała się
w Japonii i Ameryce Południowej, a także na
całym świecie. Chcielibyśmy grać dla naszych
fanów wszędzie, ale nie możemy znaleźć menedżera,
który pomógłby to nam zorganizować.
Występowaliśmy już na festiwalu w Łodzi
z zespołami z całego świata i chcielibyśmy
kontynuować.
Foto: Moravius
Wasz najnowszy album "Wind From Silesian
Land" to jeszcze lepsze gitarowe partie,
choć muzyka ciągle utrzymana jest w stylu
melodyjnego speed/power metalu z elementami
neoklasycznymi. Jednak wydaje się, że
na tej płycie ty, Radek i Jaroslav w końcu
dotarliście się jako muzycy i kompozytorzy...
Odkąd poznałem Radka, coraz lepiej rozumiemy
się muzycznie, czuć to w kompozycji i
na scenie. Radek jest znakomitym gitarzystą,
cieszę się, że go znalazłem. Robimy razem
utwory i uważamy, że są całkiem dobre, co
jest zdecydowanie zauważalne na płycie. Mogą
to również ocenić słuchacze słuchający płyty
Moravius. Tym bardziej, że CD jest nagrane
z instrumentami na żywo.
Na "Wind From Silesian Land" są ciągle klawisze
ale są ograniczone do niezbędnego minimum.
Jak dla mnie to was optymalne rozwiązanie.
Zdecydowanie wolę gdy w waszej
muzycy rządzą gitary...
W power metalu klawisze są niezbędne, po
prostu podkreślają melodyjność i nawiązania
do muzyki klasycznej. Jeśli wiesz, gdzie umieścić
je w utworze, co mają zagrać i jaki powinny
brzmieć, to gdy usłyszysz je z gitarami, poczujesz
dreszcz wzdłuż kręgosłupa (śmiech).
Ogólnie rzecz ujmując wszystkie aspekty na
"Wind From Silesian Land" czyli kompozycje,
twój śpiew oraz produkcja itd. przedstawiają
się bardzo klasowo. Czy to już wasze
optymalne możliwości, czy też jako zespół i
artyści możecie wyzwolić w sobie jeszcze
większy potencjał?
Z wiekiem mamy coraz więcej pomysłów. Już
mamy gotowe nowe utwory i pełno pomysłów
na resztę kolejnej płyty. Jednak my nie chcemy
rezygnować z naszego stylu, jak niektóre
znane zespoły, które chcą być dziś nowoczesne,
przez co ich płyty wcale nie są tak dobre.
A jak mówią u nas... nie możesz nauczyć starego
psa nowych sztuczek (śmiech).
Do tej pory nie wspomniałem o lirykach.
Czy mógłbyś poświęcić temu tematowi trochę
czasu i opisać ogólnie o czym starasz się
opowiedzieć w swoich tekstach?
Większość tekstów napisał mój 20-letni syn.
To godne podziwu, że tak młody Czech potrafi
wymyślić angielski tekst. Jest bardzo utalentowany.
Niektóre liryki dotyczą naszej morawskiej
i słowiańskiej historii. Inne songi są o
życiu i trochę mistyczne. A utwór bonusowy
"Religion" jest dedykowany Wolfgangowi A.
Mozartowi jako podziękowanie za jego muzykę,
bez której nie moglibyśmy dziś istnieć.
W epoce zarazy (koronawirus) ciężko jest o
promocję czyli granie koncertów. Czym były
dla was występy na żywo? Czy Moravius
często grał koncerty?
W ciągu roku graliśmy dużo koncertów, tylko,
że w zeszłym roku na jesieni zaczęliśmy nagrywać
płytę, więc było ich mniej. W tym
roku niestety ani jednego, oczywiście dzięki
pandemii. Ale przygotowujemy się do występu
w przyszłym roku i to już w styczniu. Jeśli to
będzie możliwe, będziemy mieli koncert z zespołem
Victorius w Ostrawie. Pracujemy też
nad innymi koncertami. Wierzymy, że znajdzie
się ktoś, kto zaprosi nas do Polski. Znajdzie
się??? (śmiech)
Jak myślisz kiedy faktycznie koronawirus odpuści
i kapele będą mogły swobodnie koncertować?
Nikt tego nie wie, sytuacja zmienia się każdego
dnia. Niemniej wierzę, że wkrótce sytuacja
się uspokoi i ludzie będą mogli swobodnie
chodzić na koncerty. Mimo tych problemów
przygotowujemy się i będziemy gotowi do
właściwego pokazu na scenie.
Jedną z wspólnych cech współczesnych kapel
heavy metalowych jest to, że kolejne albumy
ukazują się co kilka lat. Jednak dla mnie
okres dwóch - trzech lat to optymalny okres
oczekiwania. Czy jest szansa, że na następny
album Moravius będziemy czekać krócej
niż cztery lata?
Wierzę, że nasza nowa płyta powstanie w ciągu
najbliższych dwóch lat. Najpierw musimy
zaprezentować na koncertach nasze tegoroczne
CD, a nową płytę zaczniemy nagrywać
pod koniec przyszłego roku. Także fani
Moravius mogą się tego spodziewać.
Michal Mazur
MORAVIUS 149
HMP: Graliście, bądź wciąż to czynicie, w
różnych zespołach - skąd pomysł na założenie
kolejnego w dodatku stricte coverowego,
co podkreślacie już samą nazwą?
Grzegorz Soluch: Cześć! Przede wszystkim
chcielibyśmy pozdrowić wszystkich miłośników
dobrej, nie tylko metalowej czy rockowej
muzyki, chociaż oczywiście to muzyka hard &
heavy gości w naszych sercach i odtwarzaczach
płyt. Pomysł na założenie kapeli grającej
covery zespołów metalowych z, przynajmniej
moim zdaniem, najlepszego okresu dla tej
muzyki, czyli lat 80., przyszedł kilka lat temu.
Zawsze chciałem grać kawałki przy których
bawiłem się w czasach młodości i które od lat
uważam za absolutne klasyki metalowego grania.
Na początku to było totalnie amatorskie
granie trzech kumpli z jednego osiedla. Graliśmy
dla czystej przyjemności na dwie gitary (ja
Nie chcieliśmy się ograniczać
Zespołów grających cudzy repertuar jest mnóstwo, ale CoverNostra ma
swój oryginalny patent, dopełniając metalowe covery, wiodące prym na ich koncertach,
klasyką polskiego rocka. W dodatku niedawno wydali debiutancki minialbum
"Katharsis dusz", zawierający nie tylko ich wersje klasyków Lady Pank, Grzegorza
Ciechowskiego i Maanamu, ale też dwie kompozycje autorskie, co w przypadku
tego typu zespołów nie jest częstym zjawiskiem.
w hali Wisły w Krakowie, u boku takich ówczesnych
gwiazd, jak Vader, Hazael, Quo
Vadis, Damnable i inni (to był luty 1995).
Adam był nieco zaskoczony, bo sam przecież
gra na gitarze, ale solowej. A tu propozycja
objęcia posady basisty. Sam nie wiem, dlaczego
się zgodził, (śmiech!). Z Adamem na pokładzie
wszystko zaczęło nabierać sensu. Niedługo
potem doszedł do nas Harry, który zastąpił
dotychczasowego perkusistę. Myślę, że
Harrego przedstawiać nie trzeba. To od wielu
lat motor napędowy zespołu Prosecutor, który
powrócił całkiem niedawno do grania i nagrywania
płyt. Jak pewno wiesz, Harrego już
nie ma w naszej kapeli, ale wiele mu zawdzięczamy.
Zagraliśmy z nim pierwsze koncerty,
które dodały nam pewności siebie.
Adam Rogowicz: Byłem wtedy na etapie tworzenia
nowej płyty dla Killjoy. Nie mieliśmy
Praktycznie nie ma zespołu, który nie miałby
w repertuarze cudzych utworów, choćby tylko
koncertowym, a są i takie, na przykład
Metallica, Overkill czy Six Feet Under, które
wydawały całe płyty z przeróbkami - taka
wersja wam nie odpowiadała, woleliście rozgraniczyć
twórczość własną od tej cudzej?
Grzegorz Soluch: Na początku w ogóle nie
było planu, aby komponować i grać własne
numery. To miał być typowo coverowy zespół.
Jak wspomniałem liczyła się dobra zabawa i
radość z grania nieśmiertelnych kawałków naszych
idoli. Stąd też nazwa naszego zespołu,
mająca od razu podkreślać, czego można się
od nas spodziewać. Długo zastanawialiśmy się
nad nazwą, aż w końcu na ten pomysł wpadł
Adam. Osobiście uważam, że nazwa jest bardzo
trafiona i wyróżnia się na muzycznym
rynku. To, że fajnie by było mieć w koncertowym
secie coś swojego przyszło z czasem.
Na koncertach ludzie domagali się zagrania
czegoś naszego i to dało nam do myślenia.
Już chyba pierwsze koncerty utwierdziły was
w przekonaniu, że rzecz warta jest kontynuacji
i poważniejszego podejścia?
Grzegorz Soluch: Tak, masz absolutną rację.
Osobiście uwielbiam koncerty. Zarówno chodzić
na sztuki innych kapel, jak i samemu występować.
W swoim życiu zaliczyłem sporo
sztuk jako widz. Jako muzyk występujący na
scenie nie było tego aż tak dużo, ale kilkadziesiąt
koncertów już za mną, a jako Cover
Nostra zagraliśmy dotychczas ponad 20 koncertów.
Absolutnym liderem jest u nas oczywiście
Adam, który wystąpił już kilkaset razy,
o ile nie więcej. Muszę go o to spytać. W każdym
bądź razie reakcja na koncertach od początku
była pozytywna. Z frekwencją bywało
różnie, ale narzekać nie możemy. Byłem na
koncertach różnych kapel i na pewno wstydzić
się nie musimy.
Wybieraliście utwory z dorobku różnych
zespołów - postawienie tylko na repertuar jednej
kapeli, nawet takiego giganta jak Maiden,
AC/DC czy Metallica nie wchodziło w
grę, bo każdy z was ma innych ulubieńców,
musieliście więc iść na swoisty kompromis?
Grzegorz Soluch: To chyba wynika z tego, że
podobają nam się utwory wielu różnych kapel.
Nie chcieliśmy się ograniczać do jednego zespołu.
Poza tym, osobiście nie kojarzę na rynku
zespołu, który poszedł w tym kierunku co
my. Jest właśnie sporo coverbandów jednej kapeli,
ale takiego, który by grał różne numery
różnych kapel z tego okresu nie słyszałem.
Być może jest inaczej, ale w końcu nie muszę
znać wszystkich zespołów (śmiech). Ale generalnie
masz rację, każdy ma swoich ulubieńców
i musimy w tym zakresie szukać kompromisu.
i Tomasz Gawlik) i perkusję (Tomasz Czyż),
kawałki TSA i Judas Priest. Nie było przy
tym żadnych planów co do tego projektu. Nie
było pełnego składu, nazwy, tylko dobra zabawa.
Po paru miesiącach doszedł wokalista
(Michał Kitel), stawiający zupełnie pierwsze
kroki w tym zakresie. Dalej trwał czas zabawy
oraz nauki kolejnych kawałków, ale nadal nie
mieliśmy basisty. W końcu skontaktowałem
się z Adamem "Metalem" Rogowiczem, którego
znam od wielu lat, jeszcze z czasów przed
zespołem Killjoy, kiedy to grali pod nazwą
Mystic Side, w nieco innym składzie (ale
trzon tej kapeli zawsze był taki sam: Adam
Rogowicz, Wojtek Bujoczek i Marek Ludwicki).
Ja sam grałem wtedy na gitarze w deathmetalowym
zespole o nazwie Requiem. Otarliśmy
się nawet o wielką scenę, grając koncert
Foto: Studio Miłka
basisty, to pomyślałem, że zrobię linie basu. A
najlepiej się uczyć od mistrzów. Uczenie się
gry na basie na podstawie klasycznych kawałków
nie było głupim rozwiązaniem. To się
zgodziłem i tak jakoś zostało.
Co ciekawe na początku był to wyłącznie
program metalowy - nie korciło was zagrać
mocniej jakichś przebojów pop czy disco z lat
80. czy czegoś z jeszcze innej stylistyki, oryginalnie
nie mającej nic wspólnego z ciężkim
graniem?
Grzegorz Soluch: Nie, zespoły z gatunku pop
od początku nie wchodziły w grę. Natomiast
od jakiegoś czasu graliśmy na koncertach
"Zamki na piasku" Lady Pank i "Szare miraże"
Maanamu i to absolutnie zażarło. Z pewnością
jeszcze sięgniemy do polskiego repertuaru
z kręgu szeroko rozumianego rocka.
Adam Rogowicz: Ja bym sobie nie dawał takich
ograniczeń. Może nie zaraz przeróbki
Boney M (choć wiele ich wersji ostrzejszych
słyszałem), ale chętnie bym coś ze światowego
popu lat 80. zrobił.
Zespoły coverowe koncentrują się na koncertach,
są nawet takie, które z tego żyją, by
wymienić tylko liczne klony Pink Floyd czy
The Iron Maidens, ale wam zamarzyła się
też płyta?
Grzegorz Soluch: Dokładnie tak! Niektóre
zespoły coverowe na swoim graniu całkiem
150
COVERNOSTRA
dobrze wychodzą, ale nas to zupełnie nie
interesuje. Z jednej strony chcemy zaistnieć w
muzycznym świecie (to chyba oczywiste), a z
drugiej strony, chcemy dobrze się bawić i występować,
gdzie tylko się da. A pomysł na nagranie
płyty zrodził się z czasem.
Nie było czasem tak, że pandemiczna zapaść
koncertowa miała jakiś wpływ na tę
decyzję, czy też podjęliście ją jeszcze przed
tym, tak krytycznym dla muzyki, marcem
bieżącego roku?
Grzegorz Soluch: Tzw. pandemia nie miała
wpływu na naszą decyzję o nagraniu płyty.
Gitary zaczęliśmy nagrywać zanim komukolwiek
w naszym pięknym kraju przyśnił się zły
sen o nazwie Covid-19. To był początek stycznia
2020. W planie było zakończenie procesu
nagrywania jeszcze w marcu, ale na przeszkodzie
stanęły problemy związane z pandemią.
Wróciliśmy do tematu w maju i z początkiem
lipca dopięliśmy wszystko na ostatni guzik.
Wykonaliście przy okazji jej powstania zaskakującą,
podwójną nawet, woltę, bo nie
jesteście już zespołem wyłącznie coverowym,
a do tego wybierając cudzy repertuar
sięgnęliście po klasykę polskiego rocka lat
80.?
Grzegorz Soluch: Tak jak mówiłem wcześniej,
z czasem pojawił się pomysł na własne
piosenki. Z kolei nagranie płyty z samymi coverami,
do tego odegranymi w miarę wiernie w
stosunku do oryginału, uważam za nieporozumienie.
Stąd decyzja, że na płycie nie znajdzie
się żaden metalowy kawałek z tych co gramy
na koncertach, bo na koncertach gramy je
właśnie w zbliżonych wersjach. Nagranie powiedzmy
"Detroit Rock City" w naszej wersji
nie miałoby sensu. Tego się fajnie słucha, ale
na koncercie. Na płycie chcieliśmy po pierwsze
zaistnieć jako zespół, który potrafi także
pisać własne utwory, a ponadto chcieliśmy
przedstawić własne aranżacje klasyki polskiego
rocka.
Od razu założyliście, że zaczniecie od krótszego
materiału, album na początek wydawał
się zbyt dużym ryzykiem, również w
sensie kosztów?
Grzegorz Soluch: Tak, od początku to miał
być mini album. Powód był prosty - w tamtym
czasie nie mieliśmy więcej własnych utworów.
Gdybyśmy teraz przystąpili do nagrywania,
pewnie wyszłaby z tego pełna płyta, gdyż tych
własnych kompozycji mamy więcej, są też
pomysły na kolejne rockowe polskie klasyki.
Myślę, że proporcje byłyby pól na pół.
Propozycji było pewnie znacznie więcej niż
te trzy utwory Lady Pank, Grzegorza Ciechowskiego
i Maanamu?
Grzegorz Soluch: Jak wspomniałem wcześniej,
od jakiegoś czasu na koncertach graliśmy
"Zamki na piasku" i "Szare miraże". Stąd decyzja,
że te numery nagramy, bo były już zaaranżowane
i mieliśmy je ograne. Do tego
Adam wpadł na pomysł nagrania "Ciała".
Mieliśmy już zatem dwa własne utwory i trzy
covery. Uznaliśmy, że to wystarczy, więc jakiegoś
wielkiego dylematu co do wyboru
utworów nie było.
Ale "Tak długo czekam (Ciało)" pojawia się
na "Katharsis dusz" w dwóch wersjach, bo
kolejną śpiewa Jadwiga Frydrychowska - nie
mogliście zdecydować się na jedną, wykorzystaliście
więc ostatecznie obie?
Grzegorz Soluch: Tak naprawdę w obiegu
funkcjonują aż trzy wersje tego kawałka. Na
YouTube i na naszym zespołowym facebooku
można posłuchać Michała i Jadzi w duecie.
Odpowiadając na woje pytanie, Adam od początku
miał bardzo jasną wizję tego numeru.
Od początku zakładał, że zrobimy dwie wersje
wokalne. Michał zrobił męskie "Ciało", a Jadzia
żeńskie (śmiech). Wyszło naszym zdaniem
całkiem fajnie, więc postanowiliśmy zamieścić
na płycie obie wersje.
Foto: Studio Miłka
Nie ma chyba w Polsce osoby, która nie zna
oryginalnych wersji tych piosenek - kiedy
pracowaliście nad nimi czuliście więc jakąś
presję czy przeciwnie, postanowiliście przedstawić
je we własnych aranżacjach, dodać
coś od siebie?
Grzegorz Soluch: To Adam jest autorem
aranżacji tych trzech piosenek. Jedynie przy
"Szarych mirażach" coś tam od siebie dorzuciliśmy
(ja i Tomasz Gawlik), ale to również w
zdecydowanej większości aranż Adama. Myślę,
że nie było żadnej presji. Masz z kolei rację
w drugiej kwestii: chcieliśmy przedstawić je we
własnych wersjach. Z jednej strony, żeby każdy
od razu wiedział co to za numery, a z drugiej
strony, żeby to była trochę CoverNostra
i nasze rockowo-metalowe granie.
Adam Rogowicz: Presję czułem trochę przy
robieniu "Ciała". Koledzy z zespołu powiedzieli,
że z tego nie da się nic zrobić. Ciekawiła
mnie też reakcja ortodoksyjnych fanów
Republiki. W sumie już w czasach grania z
Killjoy miałem przymiarki do kawałków Republiki,
ale wtedy skończyło się tylko na pomyśle.
Utwory autorskie to również rockowe granie
- owszem, dość mroczne, ale w żadnym razie
nie metalowe - CoverNostra jest dla was
odskocznią od takiej stylistyki, w tym zespole
możecie pograć lżej, bardziej melodyjnie,
poszukać innych rozwiązań czy środków wyrazu?
Grzegorz Soluch: Dla mnie to w tej chwili
jedyny zespół, więc nie ma tu żadnej odskoczni,
jest chęć pogrania fajnych rockowo-metalowych
coverów, a przy tym dodanie do tego
czegoś od siebie. Przyznam się jednak, że od
jakiegoś czasu myślę o powrocie do ostrzejszego
grania. Zamierzam wskrzesić, przynajmniej
studyjnie, swój były zespół Requiem. Ze
starego składu zostało nas tylko dwóch (ja i
gitarzysta solowy, który gra obecnie w Irlandii
w black metalowym Molekh, który tworzą
członkowie Thy Worshiper), więc jak wspomniałem
to będzie typowo studyjny projekt.
Adam Rogowicz: Ja ostatnio zacząłem coś
tam dłubać w klimatach doommetalowych.
Od zawsze mnie to kręciło. Na razie skład jest
dwuosobowy i formalnie są to dwaj basiści, to
będzie ciężki klimat (śmiech). Na razie mamy
w planie nagrać 2-3 numery i zobaczyć co to
jest warte.
Utwór "Pętla" zadedykowaliście Wojciechowi
Bujoczkowi, zmarłemu dwa lata temu,
wieloletniemu wokaliście Killjoy - chyba
wciąż trudno wam pogodzić się z tym, że nie
ma go już wśród nas?
Adam Rogowicz: Wojtka znałem od 30 lat i
parę minut po poznaniu zakładaliśmy już
pierwszą kapelę. Cały ten czas graliśmy razem,
choć w ostatnich latach było tego grania
niewiele. Wojtek wyprowadził się do Raciborza,
to i rzadziej się widzieliśmy. Ale w ostatnim
roku jego życia, udało nam się zagrać jako
Killjoy po paru latach przerwy. Rok wcześniej
zaśpiewał gościnnie na koncercie Cover
Nostry. Zagraliśmy parę prób. Były coraz
większe plany na powrót do regularnego grania.
No i niestety, 5.12.2018 skończyło się
wszystko. Brakuje go.
Są jakieś szanse na to, że znajdziecie jego
następcę i nagracie kolejny album po "Licensed
To Sin", czy też to już niestety przeszłość,
teraz najbardziej liczy się Cover
Nostra?
Adam Rogowicz: Miałem z Wojtkiem dżentelmeńską
umowę. Nie ma Killjoy'a jeśli jego
albo mnie nie będzie w składzie. Kilkanaście
lat temu miałem wypadek i połamałem poważnie
prawą rękę. Odwołaliśmy wszystkie koncerty
na czas mojego powrotu do zdrowia. Jeden
w ramach WOŚP się odbył, ale pod zmienioną
nazwą. Mimo, że nie naciskałem to
COVERNOSTRA 151
Bujo zdecydował, że będzie inna nazwa i repertuar
bardziej coverowy na tę okoliczność.
Słowo to słowo. Zdecydowanie nie będzie dalszej
działalności Killjoy. Mimo, że kolejna
płyta praktycznie była gotowa. Niestety nie
ma wokalu nagranego. Wszystko by można
było dograć, zaprogramować itd. Wokalu już
nie. Niedawno znalazłem na swoich dyskach
ślad wokalu do jednego z numerów nagrany
podczas próbnych nagrań na sali prób. Może
coś z tego uda się poskładać, ale to by był
pożegnalny numer. W CoverNostrze graliśmy
potem kilka razy jeden z polskojęzycznych
numerów "X". Może do niego wrócimy kiedyś,
może zagramy coś innego, ale nie będzie powrotu
tego zespołu.
Macie już zaplanowane dalsze kroki: stopniowe
przejście od zespołu grającego przeróbki
do takiego wyłącznie z własnym
repertuarem, czy też będziecie łączyć te dwie
opcje, tak jak na "Katharsis dusz"?
Grzegorz Soluch: Pozostaniemy raczej zespołem
coverowym, w końcu nazwa Cover
Nostra zobowiązuje. W miarę możliwości
zamierzamy dalej koncertować, ale jak wiesz,
różnie to w tej chwili z tym bywa. Nie dość, że
koncertów jest mało, to na dodatek kluby
mają grafiki zapełnione, bo większość z nich
to są sztuki przełożone z wiosny. Mieliśmy w
planie kilka koncertów, ale Covid wszystko
zrewidował. Jeden z takich koncertów miał się
odbyć w sierpniu, ale na dwa dni przed występem
musieliśmy go odwołać, bo tam gdzie
mieliśmy zagrać nagle rząd wprowadził tzw.
czerwoną strefę, masakra! Wracając do twojego
pytania, będziemy łączyć obie opcje, covery
będziemy przeplatać z własnym repertuarem
i jest już pomysł na kolejną płytę. Czy to
będzie znowu mini album, czy pełna płyta,
tego jeszcze nie wiemy. Czas pokaże. Bardzo
dziękuję za wywiad i możliwość zaprezentowania
się w Heavy Metal Pages. Z łezką w
oku wspominam wasze papierowe wydania,
które zresztą do dzisiaj posiadam, bo byłem
waszym wiernym czytelnikiem. Pozdrawiamy
wszystkich fanów szeroko pojętego rockowego
i metalowego grania i zapraszamy do posłuchania
"Katharsis dusz"!
Wojciech Chamryk
Śmierć mieleckiego Paganiniego gitary
46 tydzień 2020 roku rozpoczął się wyjątkowo tragicznie: w poniedziałek
9. listopada zmarł Jacek Polak, gitarowy wirtuoz i lider zespołu Mr. Pollack. Był
jednym z najwybitniejszych polskich gitarzystów, znanym w kraju i w świecie nie
tylko z metalowego i rockowego grania, ale też brawurowych transkrypcji arcydzieł
muzyki klasycznej, a do tego człowiekiem bardzo skromnym i bezgranicznie
oddanym muzyce. Przeżył zaledwie 53 lata, stawszy się kolejną ofiarą pandemii
koronawirusa.
Jacek Polak urodził się 23. marca 1967 w
Mielcu. Wraz z młodszym o rok bratem
Grzegorzem od najmłodszych lat interesowali
się muzyką - Jacek już jako siedmiolatek
śpiewał w chórze prowadzonym przez Stanisława
Steczkowskiego, ale szybko okazało
się, że to gitara jest jego przeznaczeniem.
W roku 1987, krótko po zdaniu matury w
Technikum Mechanicznym ZST, wraz z
zespołem Taurus wystąpił podczas Festiwalu
Muzyków Rockowych w Jarocinie.
Studiując w Wyższej Szkole Pedagogicznej w
Krakowie, dzięki czemu został magistrem pedagogiki,
współpracował z tamtejszą grupą
VooDoo (1988-90) i innymi krakowskimi
artystami, choćby Chłopcami z Placu Broni
czy Renatą Przemyk, ale w roku 1989 założył
z bratem zespół Mr. Pollack.
- Były ferie, kiedy podjęliśmy tę decyzję, że
zakładamy zespół - mówił mi Grzegorz Polak
w ubiegłym roku. - Oczywiście mieliśmy
już wcześniej różne projekty, ale trzeba było
to w końcu usankcjonować nazwą i tak pojawił
się Mr. Pollack - Andrzej Marzec z Pagartu
już wtedy mówił, że mamy wspaniałą
nazwę. Ale wspólnie z Jackiem muzykujemy
już 43 lata, bo zaczynaliśmy na gitarach akustycznych:
ja na rytmicznej, Jacek na solowej,
śpiewaliśmy też razem w chórze.
Po występie na jarocińskim festwalu w roku
1991 bracia, wspierani przez gitarzystów
Przemysława Stopę i Grzegorza Palocha,
nagrali jesienią następnego roku w Dworku
Białoprądnickim w Krakowie debiutancki
album "Qń", wydany w 1993 r. nakładem
Loud Out Records wyłącznie na kasecie (zespół
wznawiał później ten materiał, ale w
formie CD-R). Wtedy byli też finalistą konkursu
dla młodych talentów Marlboro
Rock-In '93, a po podpisaniu w roku kontraktu
z firmą GK weszli do studia Grelcom
w Krakowie, gdzie zarejestrowali, wraz z basistą
Markiem Bartosikiem i gitarzystą/
klawiszowcem Krzysztofem Pająkiem, drugi
album "Manhattan One", wydany w roku
następnym na kasecie i CD. Ciekawostką był
gościnny udział gitarzysty Kombi, O.N.A. i
Kombii Grzegorza Skawińskiego w utworze
"Magistrada" - po latach Jacek Polak zrewanżował
mu się, grając solo w utworze tytułowym
płyty "Me & My Guitar" (2012).
Wtedy też gitarzysta zyskał przydomek
Paganiniego gitary. - To było hasło reklamowe
wytwórni, która nie miała pieniędzy na
reklamę - śmiał się Jacek Polak. - Wymyślili
więc tego Paganiniego, żeby ludzie zauważyli
zespół. Ale tak naprawdę to jest masło
maślane, bo Paganini przecież też był gitarzystą.
Ale teraz jest już inaczej, można zobaczyć
na YouTube, jak 6-letnie smyki z Chin
grają na gitarach ileś razy lepiej ode mnie i od
każdego w Polsce - nie ma o czym gadać.
W roku 2006 "Manhattan-One" doczekał
się nowej wersji, bogatszej o cztery utwory,
jednak dostępnej wyłącznie w postaci CD-R.
Powstała też wersja anglojęzyczna, opublikowana
jako "Lovesick" (14 utworów, teksty
Gordona Reida), zarejestrowana we własnym
Polak Bros Studio, również opublikowana
na CD-R. Drugie wydawnictwo grupa promowała
licznymi koncertami, nie tylko w
kraju, ale też u naszych południowych sąsiadów
z Czech i Słowacji. Kolejne lata przyniosły
Jackowi Polakowi I miejsce w kategorii
"Nowa nadzieja gitary" plebiscytu
czytelników pisma "Gitara i bas" (1998), a w
roku kolejnym wydał instruktażową szkołę
gry "Granie na Mahnattanie". Wtedy też
Mr. Pollack zaczął częściej koncertować poza
Polską, począwszy od krajów Europy, by
przez USA, Kanadę i Zjednoczone Emiraty
Arabskie dotrzeć z występami aż do Chin,
grając każdego roku około stu razy. - Koncerty
to nasza misja od Boga, tak jak było w
filmie "Blues Brothers"; mamy taką misję,
żeby przybliżać ludziom prawdziwe dźwięki!
- mówił mi Jacek Polak w roku 2013. -
Bardzo lubimy koncertować! - potwierdzał
po pięciu latach Grzegorz Polak. - Świat
oglądamy głównie zza szyby samochodu, a
najbardziej ciekawie wygląda on z pokładu
samolotu, szczególnie w Chinach.
Kolejne, niskonakładowe wydawnictwa
grupy to "Air On 6 Strings" (2006, nagrana
na przełomie 2000/2001) i "Covers" (2010).
Szczególnie ta pierwsza płyta, wirtuozowskie
transkrypcje klasycznych arcydzieł, od
"Marsza tureckiego" Mozarta, Bachowskiej
"Arii na strunie G", "Lotu trzmiela"
Rimskiego-Korsakowa, "Sonaty patetycznej"
Beethovena do "Tańca węgierskiego"
Brahmsa, zapewniła grupie sporą
popularność i występy w wielu programach
telewizyjnych, w tym show "Mam talent".
Kolejną dekadę XXI wieku grupa zaczęła
przebojowo, przygotowując największy au-
152
COVERNOSTRA
torski hit w swoim dorobku, promujący rodzinny
Mielec utwór "Black Hawk". Dlatego
wydaną pierwotnie w roku 2013 płytę o tym
samym tytule po dwóch latach wznowiła (z
inną szatą graficzną i w jewel case, nie digipacku)
firma MMP, a Mr. Pollack koncertował
coraz więcej. - Zawsze promujemy najnowszą
w danym momencie płytę, bo wiadomo,
"Black Hawk" to jest obecnie nasza flagowa
płyta - mówił Jacek Polak. - Odbierana
jest bardzo dobrze, nie tylko w Polsce, bo jest
na przykład odzew z polonijnych stacji radiowych
w Londynie.
Dyskografię zespołu zamknęła kolejna
płyta z coverami, nagrana we własnym studio
"Inspired By..." (2016), zawierająca 10 ulubionych
klasyków muzyków, utwory takich
gigantów jak: Free, Led Zeppelin, Pink
Floyd czy Deep Purple. Grupa pracowała jednak
nad kolejnym albumem z premierowym
materiałem o roboczym tytule "Seven
Sources", często grając podczas koncertów w
latach 2018-19 takie nowości jak choćby:
"Broken Blues", balladę "Zatrzymaj czas",
"Alleluja", "Przebudzony" oraz "Pride And
Liar". - To już końcówka pracy nad nową
płytą - zapowiadał Grzegorz Polak w kwietniu
2018. - Nawet dzisiaj skomponowaliśmy
jeden utwór, który bardzo chcielibyśmy na
niej umieścić. 11 utworów jest już gotowych,
dwunasty jest w produkcji, a ten najnowszy
pewnie zamknie program płyty. Zagraliśmy
te utwory, które delikatnie zmieniają nasz
kierunek na bardziej bluesowy i progresywny.
Płyta też będzie zróżnicowana, bo będą
na niej cztery utwory hard rockowe, cztery
progresywne i cztery bluesowe. - Będzie
eklektyczna! - dodawał Jacek Polak. - Nie
chcemy się ograniczać, ciągle szukamy czegoś
nowego. Nie ma w tym żadnej kalkulacji.
Życie przynosi różne dźwięki, a my gramy to,
co słyszymy, przenosząc je na papier. Teraz
poszliśmy więc w kierunku bluesa, ale nie
smętnego, tylko pełnego życia, bardzo
dynamicznego. - Ta płyta jest już generalnie
nagrana, ale cały czas mamy różne opcje co
do wokalistów - mówił z kolei w roku
ubiegłym. - Nie jesteśmy pewni, czy ja mam
śpiewać, czy Bartłomiej (Filip - przyp. red.),
czy jakiś inny wokalista. Ja częściowo śpiewam,
bo mam tam jakieś swoje nuty, ale nie
wszystkie dobrze brzmią, stąd te nasze poszukiwania.
Dlatego będziemy teraz próbować
z tą dziewuszką Zosią "Broken Blues", bo
śpiewa go fenomenalnie, w Niemczech jest
Marcus, który też jest świetny. Nie mamy
żadnego ciśnienia, żeby ukazało się to szybko,
bo nie mamy wytwórni, nie ma nacisków,
że jest deadline. Nie chcemy więc popełnić
falstartu, wydamy ją, kiedy uznamy, że jest
gotowa.
Bracia wciąż pracowali nad tym materiałem,
latem grali próby w swoim studio,
udostępniając kolejne nowe utwory, jak na
przykład "Private Liar" - na tę chwilę, dwa
dni przed pogrzebem Jacka Polaka, otwarte
pozostaje pytanie na jakim etapie prac
ostatecznie byli i jakie są szanse na opublikowanie
tego albumu. Jest jednak pewne, że
powinno tak się stać, choćby dla ostatecznego
upamiętnienia przedwcześnie zmarłego
wybitnego muzyka, naszego Malmsteena,
Vai'a i Satrianiego w jednym.
Wojciech Chamryk
Zdjęcia: Elżbieta Piasecka-Chamryk
MR.POLLACK 153
HMP: Album "Devil Seed" ukazał się w sierpniu
2014. Co sprawiło, że praca na "Feeding
the Machine przyszło nam czekać tak długo?
Czy twoje zaangażowanie w The Doomsday
Kingdom oraz konieczność zatrudnienia
nowej sekcji rytmicznej miały na to istotny
wpływ?
Niklas Stalvind: Cóż, The Doomsday Kingdom
nie miało na to żadnego wpływu. Praca
nad tym projektem była dla mnie bardzo prosta.
Leif (Edling) sam skomponował cały materiał
i sam wszystko zorganizował. Moja rola
ograniczyła się jedynie do nagrania wokali. Do
Mass Confusion
To miała być wywiad dwuczęściowy, gdzie uzupełnieniem
dla części telefonicznej byłaby rozmowa
na żywo przy okazji berlińskiego koncertu
Wolf w ramach wspólnej trasy z
Grand Magus. Na przeszkodzie stanęła
rzeczywistość. Dlatego poniżej więcej o
tym, co w Wolf działo się na dystansie
ostatnich lat, a mniej o samej płycie i konkretnych
utworach. Ale myślę, że o "Feeding the Machine"
jeszcze z Niklasem Stalvindem porozmawiamy.
póki co pozostańmy jeszcze przez chwilę
przy The Doomsday Kingdom. Jak pracowało
ci się poza własnym zespołem?
To było bardzo interesujące, a także bardzo
przyjemne doświadczenie. Wszystko było wyjątkowo
proste. W swoje wokale oczywiście
włożyłem całe serce i to, jak śpiewam, to w
całości ja, ale same kompozycje były już gotowe.
Dostałem wcześniej demo i po prostu zrobiłem
swoje. Nie przypuszczałem, że nagrywanie
albumu może być tak łatwe. W Wolf to
ja jestem osobą, która pisze większość materiału,
nagrywa demo i musi o wszystkim myśleć.
Bardzo mi się to podobało, ale… Rzecz w
tym, że to nigdy nie był mój projekt. Był szybki,
łatwy i przyjemny, ale nie mój. Dlatego,
jakkolwiek praca nad nim sprawiała mi
zwykle pojawia się moment, w którym czuję,
że czas zacząć pracować na nowym albumem.
Tym razem stało się to jeszcze w roku 2015.
Po prostu poczułem, że "Devil Seed" jest już
stary i pora skupić się nad czymś nowym. Napisałem
wtedy "Shoot to Kill" i od razu wiedziałem,
że to będzie pierwszy numer na kolejnym
albumie. Po prostu to czułem. Skomponowanie
całego materiału zabrało nam aż trzy
lata, ponieważ przez cały ten czas pracowałem
na pełny etat. Były dni, gdy było ciężko.
Wracałem do domu po ciężkim dniu w pracy,
po czym resztki energii, które mi pozostały,
poświęcałem w całości na pisanie nowych
kompozycji. Siedziałem nad nimi do późnego
wieczora, aż padłem ze zmęczenia. I powtarzałem
ten schemat dzień po dniu. W międzyczasie
zagraliśmy też kilka niewielkich tras i
kilka pojedynczych koncertów, które każdorazowo
musieliśmy poprzedzić próbami i mniej
więcej w ten sposób komponowanie 12 utworów
rozciągnęło się na trzy lata. Ale nie chciałem
niczego przyspieszać. Nie tworzymy na
zasadzie: ty masz riff, ja mam refren, złóżmy
je do kupy. Komponowanie to dużo bardziej
złożony proces. Muszę poczuć, że dany utwór
staje się tym, czym chce być. Czym powinien
być. Nie mam kontroli nad tempem, w jakim
pracuję. Trudno to opisać, ale nie komponuję
dlatego, że nie mam nic innego do roboty.
Komponuję, ponieważ czuję, że siedzi we
mnie coś, co musi wyjść na zewnątrz. To często
ciężka praca, ale po prostu czuję taką potrzebę.
tego kilka prób, kilka koncertów i na tym koniec.
Podobnie było ze zmianami w Wolf,
które opóźniły nas może o miesiąc. Album był
już praktycznie gotowy. Oczywiście, lepiej byłoby,
gdybyśmy nagrali go z nowymi muzykami,
ale powtarzanie sesji na tym etapie nie
miało już sensu. Co sprawiło, że praca nad
"Feeding the Machine" trwała tak długo, był
fakt, że Simon (Johansson) budował w tym
czasie swoje studio. Gdy skończył, okazało
się, że nie można w nim nagrywać perkusji,
ani innych głośnych instrumentów. Dlatego
musiał zbudować drugie, co z kolei trwało
znacznie dłużej niż początkowo zakładaliśmy.
Ale oceniając rezultat, myślę, że było warto.
O rezultacie porozmawiamy za moment, a
Foto: Therese Björk / stephandotter.com
ogromną przyjemność, nadal potrzebowałem
czegoś, co byłoby od początku do końca moje,
mojego zespołu. Wolf to mój zespół, nie wyłącznie
mój projekt, ale też na swój sposób moje
dzieło życia. Od 25 lat wkładam w niego całe
serce i nadal odczuwam taką potrzebę. Nawet
mimo tego, że praca w The Doomsday Kingdom
była nieporównywalnie łatwiejsza.
(śmiech)
Przystępując do pracy nad kolejnym albumem
Wolf, bazujesz na materiale, który akumulujesz
przez lata, czy zaczynasz od zera?
Zawsze zbieram riffy. Czasem jest to siedzenie
z gitarą, a czasem pomysły pojawiają się np.,
gdy spaceruję z psami po lesie. Wszystkie je
nagrywam i zachowują na później. Ale też
Masz wizję albumu jako całości, czy bazujesz
raczej na pojedynczych pomysłach?
Wielu muzyków twierdzi, że komponuje bez
planu, w oparciu o pojedyncze riffy, ale trudno
oczekiwać, by taka metoda mogła prowadzić
do dobrze przemyślanych złożonych
form. Brzmi to jak malowanie na bazie pojedynczych
pociągnięcia pędzla. Abstrakcje
można tak tworzyć, dzieła akademickie niekoniecznie.
Myślę, że to bardzo trafne porównanie. Sam
maluję i szkicuję, i rzeczywiście, tworzenie
obrazu jest jak komponowanie utworu w miniaturze.
Wszystko musi do siebie pasować,
mieć swoją przestrzeń, przykuwać uwagę i w
pewien sposób przenosić cię w konkretne
miejsce. Sam proces przejścia od wstępnego
szkicu do gotowego obrazu również jest bardzo
podobny. I tak, tym razem naprawdę czułem,
że komponuję album, a nie po prostu
dziesięć utworów. Czułem, że mam otwieracz
i pisałem dalej. Następnie część pomysłów
porzuciłem, bo nie pasowały mi do koncepcji.
Nagle pojawił "Feeding the Machine" i wiedziałem,
że mam utwór tytułowy. Później
przyszły kompozycje, które mogły być utworami
końcowymi, po jednym na stronę, oraz te
szybsze, które mogłem umieścić w środku.
Starłem się stworzyć kompletny album, a ten
nie byłby kompletny, gdyby składał się wyłącznie
z hitów, czy wyłącznie z utworów w
typie otwieraczy. Byłby nudny. Moja wizja to
album, który zabiera cię w pewną podróż i
którego możesz słuchać na okrągło bez uczucia
znużenia. Według pierwotnego zamysłu
utworów miało być 10, ale ponieważ ludzie z
Century Media potrzebowali większej ilości
materiału na wydania limitowane, skomponowałem
jeszcze "Spoon Bender" oraz… o ile dobrze
pamiętam "Guillotine". Chciałem, by były
trochę inne. Szczególnie "Spoon Bender" to
utwór z mocnym przymrużeniem oka, ale
154
WOLF
wyszedł tak dobrze, że ostatecznie trafił na
"Feeding the Machine" jako pełnoprawna
kompozycja. Ale wracając do meritum, komponując
trzeba myśleć o całym albumie.
Tym bardziej, że nie każdy świetny utwór
musi być dobrym singlem.
Dokładnie. Gdy słucham swoich ulubionych
starych albumów Iron Maiden, tych, na których
się wychowałem, oczywiście lubię hity i
numery do dziś grane na żywo. Ale bardzo
lubię też utwory, które nazywam albumowymi.
"To Tame a Land" to świetny przykład.
Albo ten drugi… Ten o samobójstwie w basenie…
"Still Life". Uwielbiam ten numer, mimo
że to nie jest hit. Na żywo grali go raptem kilka
razy, a to jeden z moich ulubionych utworów
w ogóle. Gdy słucham albumu, doceniam
utwory, na które nie zwracam uwagi przy kilku
pierwszych podejściach. Które odkrywam z
czasem. Nie mogę tego wiedzieć, ponieważ
jestem z tym materiałem zbyt mocno związany,
ale czuję, że "Feeding the Machine" również
jest albumem, który będzie zyskiwał z
czasem. Właśnie o to chodzi w komponowaniu
poszczególnych utworów jako części większej
całości. Różne kompozycje pełnią różne
funkcje i różne role. Dzięki temu album jest
ciekawszy.
Paradoksalnie, do grona utworów, które kontekście
całego albumu wypadają lepiej niż
osobno, na "Feeding the Machine" zaliczyłbym
również ten, który trafił na pierwszego
singla. Czyli "Midnight Hour".
Dla mnie od początku był to potencjalny hit.
Coś, czego mógłby słuchać każdy, nawet jeśli
na co dzień gustuje w muzyce pop. Ale masz
rację. Graliśmy go kilka razy na żywo jeszcze
przed premierą albumu i za każdym razem
sprawdzał się świetnie. Myślę, że na żywo brzmiał
po prostu lepiej niż w wersji studyjnej.
Miał więcej surowej energii i był trochę bardziej
metalowy. Na albumie miał być po prostu
chwytliwym kawałkiem. Dlatego wyszedł
tak, a nie inaczej.
"Feeding the Machine" to na swój sposób
kontynuacja "Devil Seed". Tzn., że nadal
brzmi jak Wolf z Simonem na drugiej gitarze,
ale też bardziej konkretny i bardziej
dynamiczny. W pierwszej chwili sądziłem,
że to kwestia znacznie krótszych kompozycji,
ale długość poszczególnych utworów na
obu albumach jest podobna.
Tak, to coś, co miałem na uwadze. Nie jestem
pewny, czy dokładnie tak samo podchodziła
do tego reszta zespołu, ale wydaje mi się, że
wszyscy dążyliśmy do tego, by nowy materiał
był bardziej konkretny. Utwory, a przynajmniej
większość z nich, te, które pisałem sam, są
nieco przeskalowane. Komponując starałem
się skupić na ich najważniejszych aspektach.
Nie przedobrzyć i zostawić nieco przestrzeni
dla reszty zespołu, by mogli dodać coś od
siebie. Starałem się pisać rzeczy proste, konkretne,
z mocnymi riffami. Dlatego na płycie
brak różnego rodzaju rozbudowanych partii
czy sekcji, które w kontekście całych utworów
nie byłyby niezbędne. Dlatego całość jest tak
zwięzła i konkretna.
Simon w roli inżyniera oraz fakt, że ma do
dyspozycji własne studio sprawia, że jako
zespół staliście się niemal samowystarczalni.
Nie planowaliśmy, że praca nad kolejnym
albumem zajmie nam aż sześć lat.
Są zespoły, który w tym czasie
zdążyły się rozpaść, a potem ogłosić
reunion. (śmiech) Ale doszliśmy
do punktu, w którym bycie samowystarczalnym
jest ważniejsze niż
kiedykolwiek wcześniej. Simon z
biegiem lat stał się świetnym producentem.
Sam również lubię pracować
w swoim studiu, choć moje zostało
stworzone przede wszystkim z
myślą o komponowaniu. Ale względem
samej produkcji też mam dużo
pomysłów. Myślę, że to droga, którą
należy iść. A już szczególnie w sytuacji,
gdy jesteś tymi rzeczami faktycznie
zainteresowany. W sytuacji, w
której pieniędzy na realizację nagrań
jest coraz mniej, nie warto zatrudniać
drogiego producenta, jeśli naprawdę go
nie potrzebujesz. Płacenie tylko za nazwisko
na płycie, gdy sam wiesz, co
chcesz osiągnąć i jak to zrobić, mija się z celem.
Dlatego przy okazji kolejnego albumu
najprawdopodobniej również sami go zmiksujemy.
Na "Feeding the Machine" wspomagał
nas Fredrik Nordström. Następnym razem
powinniśmy być już w pełni samowystarczalni.
Planuję też zmienić sposób nagrywania wokali.
Do tej pory, chcąc zaoszczędzić czas,
cześć rzeczy nagrywałem sam. W przyszłości
Simon w charakterze producenta będzie obecny
również przy rejestrowaniu wokali. Mamy
w zespole świetnych muzyków i świetne studio,
więc, gdy tylko będziemy mieli gotowy
nowy materiał, cały proces realizacji kolejnego
albumu powinien przebiec znacznie szybciej.
Fredrik Nordström. Pracowaliście już razem
kilkanaście lat temu przy okazji albumu "The
Black Flame". Co sprawiło, że ponownie postanowiliście
skorzystać z jego usług? Historia
Wolf to nowi ludzie na każdym kolejnym
albumie.
To prawda, ale dopiero od czwartej płyty.
Pierwsze trzy nagrywaliśmy z Peterem Tägtgrenemn
z Pain i Hypocrisy. Dobrze nam się
współpracowało, a że byliśmy młodzi i nie
mieliśmy o niczym pojęcia, wydawało nam się,
że powinniśmy mieć tego samego producenta
na wszystkich albumach. (śmiech) Po "Evil
Star" uznaliśmy jednak, że czas iść naprzód.
Praca z nowymi ludźmi sprawia, że zaczynasz
myśleć w inny sposób, nabierasz nowej perspektywy.
Dlatego przy okazji "The Black
Flame" dosłownie w ostatniej chwili postawiliśmy
na Fredmana (Fredrik Nordström) i byliśmy
z tej decyzji bardzo zadowolenia.
Współpraca z nim to było coś zupełnie innego,
brzmienie albumu wyszło doskonałe, a
sam Fredman to świetny gość. Prawdziwy
oryginał. (śmiech) Mieliśmy kontynuować
współpracę. Nawet powiedziałem mu, że będziemy
u niego nagrywać wszystkie kolejne
albumy Wolf. On też był zainteresowany, ale
wtedy skontaktował się z nami Roy Z. Po prostu
napisał w mailu, że bardzo chciałby z nami
pracować. Mam wiele albumów, które wyprodukował.
Pracował z ludźmi, których bardzo
cenię. Rob Halford, Bruce Dickinson, Judas
Priest. Nie mogliśmy nie skorzystać i cieszę
się, że to zrobiliśmy, bo współpraca z Roy'em
bardzo dużo mnie nauczyła. Dużo nauczyłem
się również od Fredrika i Petera, ale w przypadku
Roy'a było tego wyjątkowo dużo. Od
początku doskonale się rozumieliśmy i wspólnie
zdecydowaliśmy, że będzie naszym producentem
na lata. Planowaliśmy razem kolejne
albumy po "Ravenous", to on miał nagrywać
z nami "Legions of Bastards", ale wtedy
skontaktował się z nim Rob Halford w związku
z planowaną trasą koncertową. Metal
God wzywał, więc Roy musiał się stawić. Doskonale
to rozumieliśmy i nie mieliśmy pretensji.
Sami musieliśmy jednak szybko znaleźć
kogoś na jego miejsce innego. Dlatego "Legions
of Bastards" znów nagrywaliśmy z
kimś innym (Pelle Saether). To nasz jedyny
album, którego produkcja nie do końca mi
pasuje. Ale znów dużo się nauczyłem. W przypadku
kolejnego albumu, "Devil Seed", zainspirował
mnie album moich przyjaciół z
Witchcraft. Słuchałem "Legions of Bastards"
przemiennie z albumem Witchcraft,
nie pamiętam tytułu, ale jego brzmienie było
niesamowite, naprawdę potężne. Sprawdziłem,
z kim nagrywali i okazało się, że był to
Jens Bogren. Był on również faworytem naszego
działu artystycznego w Century Media.
Bardzo chcieli, byśmy z nim nagrywali. Posłuchałem
innych jego produkcji i brzmiały
one na tyle interesująco, że postanowiliśmy
spróbować mając świadomość, że będzie to dla
nas nowa podróż. Jens Bogren wykonał dla
nas świetną robotę. Bardzo dobrze nam się
współpracowało, a on zrobił swoje wyciągając
potężne, głębokie brzmienie. Po czasie uznałem
jednak, że ten temat mamy już wyczerpany,
że nie możemy pójść dalej w bogrenowym
kierunku, ponieważ to już nie byłby Wolf.
Chcieliśmy zrobić coś bardziej konkretnego,
prostszego. Wrócić do stylu ze starszych albumów.
Gdy komponujesz, gdy masz wizję całości,
utwory same podpowiadają ci, jaki typ
brzmienia będzie najlepszy. I możesz tylko
mieć nadzieję, że uda ci się znaleźć dla nich
odpowiedniego producenta i odpowiednio studio.
Powtórzę, praca z każdym kolejnym producentem
była dla mnie przyjemnością i od
każdego dużo się nauczyłem. Cieszę się, że
sprawy potoczyły się tak, jak się potoczyły, ale
sądzę, że następny album w całości zrealizujemy
sami. Simon go wyprodukuje, a przy miksie
ewentualnie wspomoże go Mike Wead
(kolega Simona z Hexenhaus, znany również
m.in. z Memento Mori, Mecyful Fate i King
Diamond).
W temacie wyboru producentów nowy standard
kilka lat temu wyznaczyła Angra przy
okazji realizacji albumu "Secret Garden". Do
WOLF 155
przedprodukcji zatrudnili Roy'a Z, a gotowy
materiał nagrali z Jensnem Bogrenem. Tego
duetu nie przebijesz.
Fakt. (śmiech) Co najbardziej podobało mi się
w pracy z Roy'em, to właśnie przedprodukcja.
Przykładał do niej ogromny wagę i ciągle powtarzał,
jak bardzo jest ważna. Był również jedynym
producentem, który miał wpływ na album
Wolf wykraczający poza brzmienie i pomniejsze
detale. Nawet napisaliśmy wspólnie
jeden utwór ("Love at First Bite"). Nalegał,
byśmy razem komponowali. Dodatkowo, nie
ma na świecie producenta, który z perspektywy
wokalisty mógłby być lepszy do nagrywania
wokali. To było najlepsze doświadczenie w
mojej karierze. Roy jest bardzo inspirujący i
ma naprawdę niesamowite ucho. To jego super
moc. Każdy producent ma swoją.
Wspomniałeś na początku, że zmiany w
składzie Wolf nie miały większego wpływu
na tempo prac nad "Feeding the Machine".
Kiedy dokładnie Anders (Modd, bas) i Richard
(Holmgren, perkusja) pożegnali się z
zespołem?
Andy zadzwonił do mnie, gdy akurat byłem w
sklepie. Ucieszyłem się, bo chociaż byliśmy
dobrymi kumplami, nie był typem, który
dzwoni pogadać. Szybko sprowadził mnie na
ziemię mówiąc, że chyba nie powinienem się
cieszyć, bo dzwoni, by mi powiedzieć, że odchodzi
z zespołu. To było pod koniec stycznia
lub na początku lutego ubiegłego roku. Na
tym etapie mieliśmy nagrane partie perkusji i
basu, prawie skończone moje gitary rytmiczne
i pracowaliśmy nad wokalami. Dobrze znam
Andy'ego, więc jestem pewien, że ta decyzja
kosztowała go wiele bezsennych nocy, ale
ostatecznie uznał, że musi iść naprzód i skupić
się na czymś innym. Udzielał się już w innym
zespole grającym coś w stylu psychodelicznego
rocka z lat 70. i świetnie się w tym czuł.
Przypuszczam, że chciał odejść, gdy jeszcze
granie z nami sprawiało mu choć trochę przyjemności.
Rozumiem jego decyzję i nikt w zespole,
ani ja, ani Simon, ani Richard nie miał
do niego pretensji. Nadal jednak był to dla
mnie cios, który niczego nie ułatwił. Na szczęście
od razu zapewnił mnie, że zagra z nami
marcową trasę. Początkowo próbowaliśmy go
jeszcze przekonać, by z nami został, ale szybko
stało się jasne, że jego decyzja jest nieodwołalna.
To koniec. Ostatecznie, w ramach
przysługi, zagrał z nami jeszcze na kilku festiwalach.
Andy to naprawdę równy gość i w
żadnym wypadku nie chciał nam niczego
utrudniać. Chyba na dwa dni przed ostatnim
festiwalem zadzwoniłem do Richarda, by zapytać,
czy w związku z tym, że będzie to nasz
ostatni wspólny koncert z Andy'm, nie powinniśmy
przygotować czegoś wyjątkowego. Wtedy
dowiedziałem się, że Richard również postanowił
odejść. Planował mi to powiedzieć po
koncercie. Sądził, że tak będzie lepiej, ale stało
się, jak się stało. Fotograf, którego zatrudniłem,
zrobił nam ostatnie wspólne zdjęcie,
gdy dziękujemy publiczności i było po wszystkim.
Andy i Richard pojechali do domów, a
ja i Simon zostaliśmy na festiwalu będąc półzespołem
z niemal gotowym albumem. Na
tym etapie Simon był w trakcie nagrywania
solówek. Nie bardzo wiedzieliśmy, co robić
dalej. Wiedzieliśmy jedynie, że musimy skończyć
album. Pod koniec lata któregoś dnia zadzwonił
do mnie Simon z informacją, że Mike
Wead znalazł nam potencjalnego perkusistę.
Był na czyjejś pięćdziesiątce, gdzie grał
zespół, którego perkusista w jego ocenie byłby
dla nas idealny. To był Johan Koleberg, a
Foto: Therese Björk / stephandotter.com
Mike'owi wydawało się, że Pontus (Egberg),
basista, z którym Mike gra w King Diamond,
powinien go znać. Okazało się, że miał rację,
a Pontus potwierdził, że to świetny gość i
świetny perkusista, który aktualnie szuka zespołu.
To był korzystny zbieg okoliczności.
Sprawdziłem Johana na youtube i z miejsca
bardzo spodobał mi się jego styl. Był świetny i
doskonale do nas pasował. Przy okazji Mike
wspomniał też Pontusowi, że szukamy również
basisty, chociaż nie przypuszczał, by ten
mógł być zainteresowany. Okazało się, że był
zainteresowany. Wtedy Simon zadzwonił do
mnie drugi raz z informacją, że oprócz perkusisty
chyba mamy też nowego basistę. Sprawdziłem
więc również Pontusa. Odpaliłem
video, na którym gra w domu utwór King
Diamond i po 10 sekundach wiedziałem, że
to właściwy człowiek. To było jak wygrana na
loterii.
I w ten sposób zwerbowaliście sekcję rytmiczną
Lions Share z końca lat 90.
Nie tylko. Tak naprawdę znają się od dziecka
i grali razem w wielu różnych zespołach, na
różnych albumach i różnych trasach. I to naprawdę
słychać. Dosłownie od pierwszej próby
brzmieliśmy niesamowicie. I nie chodzi mi
tylko o to, jak równo razem grają, ale też o ich
czucie muzyki. Nawet nasze stare utwory potrafili
zagrać po swojemu. Mają zmysł muzyczny
i bardzo duże umiejętności, ale nie w
typie kosmitów, którzy zmieniają wszystko w
jazz fusion. Rozumieją i szanują muzyką, którą
gramy i właściwie z miejsca stali się pełnoprawnymi
członkami zespołu. Są zaangażowani
we wszystko, co dotyczy Wolf. Latem,
gdy skład się rozsypał, nie przypuszczałem, że
może się to skończyć tak dobrze.
Tym bardziej nie mogę się doczekać nadchodzącej
trasy i koncertu w Berlinie.
Również nie mogę się jej doczekać, bo jeszcze
razem nie graliśmy. To będą nasze pierwsze
wspólne koncerty (I były, niestety, trasa musiała
zostać przerwana w połowie i nie wyszła
poza Wielką Brytanię i Irlandię). Wiele
starych kompozycji wróciło na swój sposób do
ich pierwotnej formy. Skład Wolf był stabilny
przez 12 lat. Gdy grasz razem tak długo, stare
utwory zyskują własny charakter, bo nigdy nie
wracasz do wersji studyjnych, a cały czas grasz
ja na żywo. W ten sposób przepoczwarzają się
w coś innego. Nowy skład to reset i nowy początek.
Dlatego jestem bardzo ciekaw, jak
przyjmie to publiczność. Osobiście uważam,
że brzmi to bardzo, bardzo dobrze. Pontus i
Johan są świetni w tym, co robią. Lubię, gdy
heavy metal ma dużo basu, który gra własne
partie, jak w Iron Maiden, czy na płytach
Ozzy'ego z Bobem Daisley'm. Nie lubię, gdy,
jak we współczesnym metalu, jest on wykorzystywany
niemal wyłącznie do generowania
niskich częstotliwości. Gdy nie można go traktować
jako osobnego instrumentu. W Wolf
bas zawsze był ważny, tak samo ważny jak gitary.
Dlatego styl Pontusa tak bardzo do nas
pasuje.
Na koniec pytanie o reedycje trzech pierwszych
płyt. Widzisz taką możliwość w najbliższym
czasie?
Tak, sądzę, że już najwyższy czas. Będzie to
wymagało dużego wysiłku i prawdopodobnie
pociągnie za sobą poważne koszty związane z
obsługą prawną, ale zamierzam odzyskać do
nich prawa i wydać je ponownie. Myślę, że publiczność
na to zasługuje. Wielu ludzi o nie
pyta, a ja uważam, że to ważna część historii,
nie tylko historii Wolf, ale także historii
heavy metalu. Kiedy zaczynaliśmy, było to coś
zupełnie innego od tego, co robili w tym czasie
pozostali. Uważam, że braliśmy czynny
udział w procesie ponownego otwierania
drzwi dla tradycyjnego klasycznego heavy
metalu, że przyczyniliśmy się do tego, że na
powrót stał się akceptowanym gatunkiem.
Dlatego będziemy nad tym pracować. Na razie
to tylko plan, ale ludzie z Century Media
również są zainteresowani, więc wszystko
wskazuje na to, że to ten moment.
Marcin Książek
156
WOLF
Wszystko jest możliwe
Tom Brislin jest najmłodszym stażem nabytkiem Kansas. Mimo to, ten
niezwykle utalentowany klawiszowiec, jeden z tych, którzy pracowali już "ze
wszystkimi", w roli muzyka sesyjnego, odnalazł się w klasycznym zespole znakomicie.
Z miejsce stał się jednym z filarów kompozycyjnych wydanego niedawno
albumu "The Absence Of Presence", który powinien zadowolić nawet starych fanów
zespołu. Korzystając z okazji, zapytałem Toma o to, jak kształtowała się jego
rola w grupie.
HMP: Jesteś w Kansas od dwóch lat. Jak
wyglądało twoje wpasowanie się w zespół o
tak długiej tradycji?
Tom Brislin: Zostałem poproszony o dołączenie
pod koniec 2018 roku. Nie spodziewałem
się takiego telefonu, ale oczywiście, bardzo
się ucieszyłem. Postawioną przede mną
ogromne wyzwanie - nauczenie się całego
albumu "Point Of Know Return", tuż przed
koncertami na jego czterdziestolecie. Miałem
mało czasu, występy zaczynały się na początku
następnego roku. Byłem przestraszony ale
jednocześnie podniecony tą perspektywą.
Uwielbiam ten rodzaj muzyki. W tym samym
czasie, zespół przygotowywał nowy album i
bardzo chciałem brać udział w jego tworzeniu.
Okazało się, że oni też tego chcieli. Musiałem
więc pisać nowe kawałki i uczyć się
starych, niemal w tym samym momencie.
w ich świadomości. Odtworzyć ją wiernie,
choć jednocześnie dając odczuć, że to występ
na żywo i jest w nim miejsce na drobne zmiany.
Jednak, gdy mówimy o tworzeniu nowego
albumu z Kansas, to zaproszenie mnie do
tego procesu było czymś zasadniczo innym.
Przypuszczam, że wpasowanie się w brzmienie
zespołu tak charakterystycznego jak
Kansas nie jest czymś łatwym. Czułeś, że
musisz iść na pewne kompromisy dotyczące
twojego stylu grania?
Jedną z rzeczy, która jest inspirująca, jest to,
że mamy niemal nieograniczone możliwości.
Zespół jest w punkcie kariery, w którym nikt
nie wywiera na nas presji tworzenia hitów i
nie oczekuje jakichkolwiek kompromisów.
Nie musimy patrzeć na rynek, możemy robić
co tylko będziemy chcieli i co zabrzmi dla nas
dobrze. Inside Out, nasza wytwórnia, zachęca
nas wręcz do przekraczania ograniczeń i
ewolucji. Kiedy masz tyle kolorów, z których
możesz korzystać przy malowaniu, to sprzyja
kreatywności i inspiracji, używając takiej
przenośni.
Przywitali cię jako nowego członka rodziny?
Od początku powiedzieli mi, że chcą, abym
był pełnoprawnym członkiem zespołu. Nie
tylko muzykiem towarzyszącym na trasie.
Chcieli być prawdziwym zespołem, takim, w
którym każdy ma swój udział.
Jak się czułeś podczas pierwszej trasy, kiedy
wykonywaliście w całości klasyczny już
tytuł "Point Of Know Return"?
Wszystko poszło bardzo sprawnie i szybko.
Kansas są na scenie od tak dawna, że wiedzą
czego chcą. Nie potrzebują spędzać dużo czasu
na próbach, musiałem być więc w pełni
przygotowany. Mimo to, mieliśmy luksus rozgrzewania
się i odbywania mini prób przed
każdym z koncertów. Świetny sposób na wejście
w klimat i przygotowanie się do właściwej
sztuki. Ruszyliśmy z kopyta, muszę to przyznać
a z każdym kolejnym występem byliśmy
coraz lepsi.
Masz za sobą równie bogatą karierę, grałeś
z przeróżnymi muzykami, wykonującymi
zróżnicowaną stylistycznie twórczość.
Meat Loaf, Debbie Harry i tak dalej. Jak
porównasz granie z wymienionymi muzykami
w charakterze gościa, bądź muzyka
sesyjnego, z faktem bycia pełnoprawnym
członkiem Kansas?
Największą różnicą jest udział w pisaniu
nowej muzyki, w Kansas mam taką możliwość.
Gdy mowa jest o secie z klasycznymi
kawałkami, swoją rolę postrzegałem jako hołd
dla muzyki z przeszłości. Podobnie sprawa
miała się, gdy występowałem z zespołem Yes
czy z Meat Loaf'em. Było to wykonywanie
materiału, którzy ludzie doskonale znają, są
do niego emocjonalnie przywiązani i wiedzą,
jak powinien zabrzmieć. Starałem się więc
oddać sprawiedliwość muzyce, która istniała
Foto: Emily Butler Photography
Nigdy nie czułem żebym musiał porzucać
coś, co stanowi esencję mojej muzykalności.
To raczej tak, że musiałem skupić się na innych
aspektach swojego grania, wiedząc, czego
wymaga styl i brzmienie zespołu. Sięgnąłem
do swojej pamięci i próbowałem wydobyć
z niej to, co najlepiej pasowało do Kansas.
Od zawsze starałem się być różnorodnym
muzykiem. Również lubię słuchać bardzo
różnych artystów. Jest wiele składników, z
których mogę czerpać. To tak jakbym dobierał
odpowiednie słownictwo do wypowiedzi,
odpowiednie dźwięki, które pasują do brzmienia.
Co jest dla ciebie pociągające i inspirujące w
Kansas?
Podczas wykonywania starszego materiału
na żywo starasz się go wiernie odtworzyć
czy jednak dodajesz coś od siebie?
Kiedy przygotowuję się do koncertu z klasycznym
materiałem, staram się postawić w położeniu
słuchacza będącego wśród publiczności.
Co chciałbym usłyszeć i zobaczyć na
jego miejscu? Odpowiedź, jaka do mnie przychodzi
jest jasna, chciałbym poczuć emocje,
jakie towarzyszyły mi w trakcie poznawania
tej muzyki, doświadczania jej na co dzień.
Chciałbym usłyszeć owe partie odegrane z
szacunkiem i wiernością wobec tego, jak zostały
zarejestrowane. Jednocześnie, nie chciałbym
czuć się jakbym siedział i słuchał koncertu
z płyty. Chcę wiedzieć, że to zespół na
żywo i czuć jego energię. Dlatego też, zawsze
dodaję do tego co gram trochę swojej osobowości.
Czuję, że jest w tym wszystkim miejsce
na takie podejście, nie muszę przepisywać
materiału na nowo. Czerpię radość z grania
klasyków w taki sposób, w jaki zostały skomponowane.
Nowy album "The Absence Of Presence"
został wydany w lipcu. Jesteś zadowolony z
jego odbioru?
Jestem nim wręcz zachwycony! Udowadnia
to, że fani Kansas chcieli usłyszeć coś świeżego,
a jednocześnie, nieco przypominającego
KANSAS 157
Foto: Emily Butler Photography
historię grupy. Chcieliśmy, aby muzyka brzmiała
jak coś nowego, ale też nie zostawiała
wątpliwości co do tego, że to nadal Kansas.
Mimo tego, że skład zespołu tak bardzo się
przez lata zmienił. Jesteśmy kontynuacją
dziedzictwa. Czuję, że ludziom podobają się
nowe kawałki oraz sposób, w jaki one brzmią.
Mógłbyś opowiedzieć więcej o swoim zaangażowaniu
w pisanie nowego materiału?
Gdy stało się jasne, że będę brał udział w
pisaniu nowych utworów, podjąłem decyzję,
że postaram się wpłynąć na ich kształt tak
mocno, jak tylko będę w stanie. Dla kilku
Foto: Emily Butler Photography
napisałem muzykę i teksty, które przedstawiłem
reszcie - były to gotowe pomysły.
Chciałem również dopisać teksty do niektórych
gotowych kawałków, które skomponował
Zak Rizvi (gitarzysta i jeden z producentów
płyty - przyp. red.). Do trzech jego utworów
stworzyłem teksty, był to: kawałek tytułowy,
"Animals On The Roof" oraz "Throwing
Mountains". Phil Ehart, nasz perkusista, zaproponował
tytuły wielu utworów, niektóre
bardzo pomysłowe. Cześć powstała jeszcze
zanim została skomponowana muzyka. Phil
prosił mnie oraz Ronniego Platta, naszego
wokalistę, o to, abyśmy byli w stanie wymyślić
muzykę i teksty tylko do
tytułów. Świetny sposób na
pobudzenie kreatywności. Dostarczyłem
też trochę muzyki
instrumentalnej, jak "Propulsion
1" ale też, już z tekstem,
"Memories Down the Line" czy
"The Song the River Sang".
Stworzyłem je zupełnie samodzielnie
i pokazałem zespołowi.
Zastanawiałem się, czy im
się spodobają, czy będą brzmiały
jak Kansas. Dobra wiadomość,
wszystko ze sobą
świetnie się zgrało. Osobiście
nie czułem też, że muszę starać
się chwytać jakichś elementów
dawnej chwały Kansas. Myślę,
że właśnie coś takiego byłoby
pułapką. Gdy ktoś taki jak ja,
przychodzi do zespołu z takim
dziedzictwem uwielbianych
autorów, jak na przykład Kerry
Livgren, błędem byłoby kopiować
ich styl. Starałem się
raczej czuć, jak Kansas brzmi
w mojej głowie i wymyślać pomysły,
które będą tego pasować.
Wolę po prostu pisać muzykę,
a później się nad nią zastanawiać
czy pasuje do zespołu.
Jeżeli nie, to wykorzystam
ją gdzie indziej. Pamiętaj też,
że uczyłem się muzyki Kansas
podczas koncertów i przygotowań do nich.
Miałem więc to brzmienie w sobie. Podążałem
jedynie z emocjami i dźwiękami jakie
generuje Kansas.
Myślę, że to świetna sprawa, że mogłeś
odcisnąć tak duże piętno na muzyce zespołu,
do którego przecież dopiero co dołączyłeś.
Szczerze, miałem nadzieję, że będę miał
wpływ na kilka motywów. Wiedziałem, że
jestem nowy i nie oczekiwałem zbyt wiele. W
końcu, jest to bardzo utytułowany zespół i
już kilka lat temu wydali udany album "The
Prelude Implicit". Wiedziałem więc, że są
kreatywni. Tak więc, miałem nadzieję, że będę
miał jakiś wkład, ale nie przypuszczałam,
że aż tak wielki. (śmiech) Nie chciałem przestać
pracować, ciągle tworzyłem dema nowych
kawałków i staram się dawać z siebie wszystko.
Cieszę się, że od początku wszystko wypadło
dobrze.
Wierzę, że gdy słyszysz kawałki Kansas w
radiu, telewizji czy w grach komputerowych,
jesteś dumny z tego, że teraz to twój zespół?
Tak, bardzo się z tego cieszę. Zwłaszcza, jeśli
weźmiemy pod uwagę, że wiele popularnych
grup z lat siedemdziesiątych gra do dziś, ale
wykonują tylko swoje największe przeboje.
Mamy szczęście, że jest w nas ta strona nastawiona
na rozwój i istnieją ludzie, którzy chcą
posłuchać nowego rozdziału w naszej historii.
Jest tyle różnych możliwości, za pośrednictwem
których możesz poznawać muzykę, wymieniłeś
je zresztą. Cieszę się, że nasza twórczość
do wielu z nich pasuje.
Jak zaczęła się twoja pasja do muzyki?
Wychowywałem się w domu, w którym grało
się muzykę. Zarówno na fortepianie jak i z
nagrań. Fortepianem zainteresowałem się w
bardzo młodym wieku, na początku gry na
nim uczyła mnie siostra. Potem sam z tym
nadążałem. Starałem się rozpracowywać kawałki
ze słuchu a także pisać własne utwory.
Rysowałem własne okładki płytowe, wymyślałem
tytuły numerów, zanim jeszcze je w
ogóle napisałem. (śmiech) Nigdy się już nie
zatrzymałem. Próbowałem założyć własny
zespół gdy byłem nastolatkiem. Ciągle się
rozwijałem i trwa to do dziś. Powolny i stopniowy
proces.
Klawisze były więc twoim pierwszym instrumentem.
Próbowałeś grać na innych?
Interesowałem się bębnami i perkusją, wtedy,
gdy miałem kilkanaście lat. Uważałem się
trochę za perkusistę, ale było to raczej hobby
niż coś poważnego. Skupiłem się na fortepianie
i innych instrumentach klawiszowych. W
pewnym momencie uznałem za konieczne
nauczyć się śpiewać. Trudno było znaleźć wokalistę
do zespołu. Od zawsze chciałem śpiewać
w chórkach, nigdy na pierwszym planie.
Uznawałem się za szalonego naukowca, z
tymi wszystkimi klawiszami, gdzieś z boku
sceny, który dośpiewuje tu i tam harmonie.
Jednak, musiałem stać się głównym wokalistą.
Miało to miejsce właśnie w liceum, gdy
założyłem własny zespół Spiraling. Grywałem
też koncerty solo i musiałem śpiewać,
jeśli chciałem występować z własnym repertuarem.
Dzięki temu zaśpiewałem też główny
wokal w jednym z utworów Kansas, "The
Song That River Sang". Nie spodziewałem się
tego, ale w sumie może to żadna niespodzian-
158
KANSAS
ka, w końcu zdarza się, że inni członkowie tego
zespołu okazjonalnie biorą do ręki mikrofon.
Śpiewałem też na demach, jakie dostarczyłem
pozostałym członkom i może dlatego
zaproponowali mi, abym śpiewał w tym kawałku
główną partię.
Kilka lat temu wydałeś w pełni solowy album
"Hurry Up and Smell the Roses". Zapewne
nie masz zbyt wiele wolnego czasu,
ale myślisz o kolejnym?
Wszystko jest możliwe, zwłaszcza, jeśli piszesz
muzykę, nie myśląc o tym wszystkim
zbyt wiele. Dopiero później zastanawiam się
do czego kawałek będzie pasował. Moja solowa
twórczość z natury intymna. Jeżeli zdarzy
mi się napisać tego typu utwór, to trafia do
przegródki "potencjalne wydawnictwo solowe
w przyszłości". Zawsze chciałem coś tworzyć i
myślę, że idzie mi całkiem dobrze.
Mam pytanie o zespół The Sea Within, w
którym występowałeś między innymi z jednym
z moich ulubionych wokalistów, Danielem
Gildenlöwem z Pain Of Salvation. Jak
pracowało ci się z tymi ludźmi?
Świetnie. Poznałem Daniela, ale też Roine
Stolt'a (wokalista The Flower Kings - przyp.
red.) i Pete Trewavas (basista Marillion -
przyp. red.) na festiwalu rocka progresywnego
w Niemczech. Miało to miejsce w czasie, gdy
koncertowałem z Yes. Dopiero kilka lat później
zapoznałem się z ich muzyką. Zdarzało
mi się grywać na festiwalach, na których występowali
The Flower Kings i ten sposób poznawaliśmy
się coraz lepiej. Zaczęliśmy ze sobą
pracować, najpierw w mniejszych projektach.
Kilka lat później zaczęliśmy rozmawiać
o stworzeniu supergrupy. Początkowo myśleliśmy
wyłącznie o nagrywaniu płyty i ewentualnym
rozejrzeniu się za możliwością koncertowania.
Okazało się, że proces powstawania
płyty był inny niż zakładaliśmy. Efekt był
fajny, ale Daniel opuścił zespół i wrócił do
Pain Of Salvation. W planach był nowy album
The Flower Kings a Marco Minnemann
(perkusista - przyp. red.) ma mnóstwo
innych zajęć. Okazało się, że zajmują nas inne
rzeczy i trudno nam kontynuować współpracę.
Zagraliśmy na jednym festiwalu, a to
otworzyło mi drogę do Kansas. Wszystko
ułożyło się trochę śmiesznie. Mamy ze sobą
kontakt i każdy z nas ciągle tworzy muzykę.
Nie wiadomo więc co będzie mieć miejsce w
przyszłości.
Igor Waniurski
KANSAS 159
160
HMP: Zacznijmy rozmowę o samym koncepcie
opowieści. Postrzegam cię jako twórcę,
dla którego opowiadanie historii jest kluczowe.
W jaki sposób postrzegasz rolę
opowieści w kulturze?
Arjenem Lucassen: Już jak byłem dziecko
uwielbiałem słuchać albumów opowiadających
jakąś historię. Pierwszą płytą, jaką usłyszałem
było "Jesus Christ Superstar". Następną
z kolei "War Of The Worlds". Jeszcze kolejną
The Who i ich "Tommy". Uważam, że
fabuła dodaje muzyce kolejnego wymiaru. Kocham
muzykę, ale postrzegam ją jako formę
eskapizmu. Chcę uciec od świata - usiąść, założyć
słuchawki i odpłynąć, wczytując się w
teksty. Lubię wniknąć w opowieść. Nie chwytam
się tematów politycznych czy religijnych.
Pragnę zaoferować eskapizm, chociaż pomiędzy
wersami może dziać się wiele ciekawych
rzeczy. Możesz odnaleźć tam moje opinie na
różne tematy. Nie chciałbym jednak ich wtłaczać
w kogoś na siłę. Tak postrzegam swoje
zdanie jako muzyka - dostarczać ludziom rozrywki.
Żyjemy w niespokojnych czasach, w których
ludzie coraz częściej oczekują jasnych deklaracji,
chociażby natury politycznej. Nie oceniam
tego w tym momencie, odnoszę jednak
wrażenie, że historie którymi chcesz się
AYREON
Eskapizm najwyższych lotów
Niewielu jest ludzi, o których można powiedzieć, że są chodzącą instytucją.
Trudno jednak odmówić takiego miana temu sympatycznemy holenderskiemu
kompozytorowi. Jego Ayreon powstał w czasach, w których rock progresywny
o operowym zacięciu nie przeżywał najlepszych chwil. Pozornie, nikogo
taka muzyka nie interesowała, o czym sam Arjen w niniejszej rozmowie mówił.
Dziś Ayreon to zespół (czy raczej jednoosobowy projekt powstały z udziałem
dziesiątków gości) utytułowany i dostarczający wydawnictw dość regularnie. Choć
"Transitus", najnowsze dzieło Lucassena, wcale nie miało wyjść pod szyldem tego
zespołu, w dodatku zawiera zupełnie inną tematykę od fantastyki naukowej, do
której autor nas przyzwyczaił, tytuł dobrze wpisuje się w większą całość twórczości
Ayreon. Co o jego genezie ma do powiedzenia sam zainteresowany? Zapraszam
do lektury.
Foto: Lori Linstruth
dzielić, należą raczej do dwuznacznych, nawet
subtelnych. Wolisz zostawiać wątpliwości
niż powiedzieć zbyt wiele?
Zgoda, również nie oceniam zaangażowanie
dobrze czy źle. Ludzie tacy jak Sting, Bono
czy Bob Geldof mają dużą potrzebę deklarowania
się politycznie. Uważam, że jest to w
porządku. Ba, powiem nawet, że to świetnie,
dopóki mają na celu robienia czegoś dla większego
dobra. Jednak, nie jest to rodzaj działalności,
który interesowałby mnie osobiście.
Szukam przygody, podobnej do tej, jakiej dostarczają
filmy i seriale. Im bardziej przygoda
ta jest intensywna, tym bardziej ją lubię. Później
mogę wrócić do prawdziwego świata i zajmować
się rozwiązywaniem realnych problemów.
Zależy mi na tym, aby ludzie, dzięki
mojej twórczości mogli się od tych problemów
oderwać
Jakie opowieści wpłynęły na rozwój ciebie jako
osoby? Wymieniłeś przed chwilą kilka
musicali, ale mnie interesuje najwcześniejszy
czas, zanim zacząłeś interesować się muzyką.
Baśnie, bajki czy opowiastki, które rozwinęły
twoją wyobraźnię.
Obawiam się, iż ze wstydem muszę przyznać,
że w życiu nie przeczytałem żadnej książki.
(śmiech) To okropne, wiem. Ale ja po prostu
nie jestem w stanie czytać, nie potrafię się na
tym skoncentrować. Brakuje mi cierpliwości,
nigdy nie miałem na to czasu. Wiem, że gdy
byłem młody, mama próbowała mnie do czytania
zmusić. Jak widzisz, niewiele pomogło.
(śmiech) Uwielbiałam natomiast oglądać seriale
telewizyjne i filmy. Pokochałem fantastykę
naukową, gdy tylko obejrzałem "Star Treka".
Podobał mi się, bo najważniejsi byli w
nim ludzie a nie lasery i potyczki w kosmosie.
To ludzie stanowili tam sedno opowieści.
Jeżeli się nie mylę, jedną z uwielbianych
przez ciebie seriali był również "Dr Who"?
Tak, to również serial głównie o ludziach. Efekty
specjalne były w nim tragiczne. (śmiech)
Pochodzi z początku lat siedemdziesiąty - dekoracje,
oglądane obecnie, wyglądają tanio i
komicznie. Wszystko się rozpada a potwory
na niektórych ujęciach chodzą w trampkach.
(śmiech) Nie miało to dla mnie żadnego znaczenia,
bo najważniejszy był sam Doktor
Who. Grający go Tom Baker był świetnym
aktorem. Miał w sobie mnóstwo humoru, a jednocześnie
ciągle był ironiczny, wręcz sarkastyczny.
Nigdy tego humoru nie tracił, a ja to
uwielbiałem.
Wspomniałem o Doktorze Who nie bez
przyczyny, Tom Baker wystąpił na najnowszym
albumie Ayreon w roli narratora.
Musiało to być dla ciebie wielkim przeżyciem.
To było coś niewiarygodnie wspaniałego. Moje
gusta kształtowały się w latach siedemdziesiątych,
gdy byłem nastolatkiem. Oglądałem
tę serię przez jakieś osiem lat. Później
kupowałem ją na kasetach Betamax, VHS, na
płytach DVD i Blu-ray. Jak widzisz, jestem
wielkim fanem. W końcu udało mi się skontaktować
z Tomem przez agencję aktorów głosowych
w Anglii. Byłem zachwycony, gdy powiedzieli,
że jest zainteresowany. Poleciałem
do Wielkiej Brytanii nagrać jego głos i mogę
powiedzieć, że spełniły się moje marzenia.
Niebezpiecznie jest poznawać swoich idoli,
możesz się rozczarować. Możliwe, że doświadczyłeś
tego sam, przeprowadzając wywiad z
kimś, kogo cenisz, kto okazywał się być niezbyt
miłym gościem. (śmiech) Tom nie sprawiał
żadnego problemu. Był wyjątkowo miły i
kulturalny. Po prostu wykapany Doktor
Who. Puściłem mu fragment jednego odcinka
i powiedział, że gdy występował w tej roli, w
ogóle nie musiał grać. Po prostu był sobą. Po
spędzeniu z nim jednego dnia wiedziałem, że
jest to szczera prawda. Uwielbiałem jak improwizował,
zmieniał swoje partie. Tu coś dodał,
tam odjął i zrobił z tej roli coś naprawdę
autorskiego.
Udało wam się uwinąć z nagraniem w jeden
dzień?
Właściwie to nawet w kilka godzin. Trwało to
bardzo szybko. Przybyliśmy do studia o dziesiątej
rano, a Tom był już tam od kilku godzin.
Zapoznawał się z tekstami, robił notatki
i proponował zmiany. Rozmawialiśmy jak
podejść do roli i powiedziałem mu, że chciałbym
aby brzmiał jak dziadek snujący opowieść
swoim wnuczkom. Zgodził się na to i o
jedenastej zaczęliśmy nagrania. Kilka godzin
później było po wszystkim. Każdą ze swoich
kwestii nagrał trzy razy, miałem więc dużo
materiału, z którego mogłem wybierać różne
części. To był luksus. Tom ma wspaniały głos
a jego angielska wymowa jest piękna. Siedząc
tam czułem gęsią skórkę i łzy cisnęły mi się do
oczu. Nie byłem w stanie zachować obiektywizmu.
Czy w trakcie spotkania Tom dał się poznać
jako wielbiciel muzyki rockowej? Może znał
już Ayreon?
No wiesz, powiedział, że moja muzyka mu się
podobała, ale myślę, że po prostu chciał być
miły. (śmiech) Facet jest w wieku osiemdziesięciu
sześciu lat i jestem pewien, że słucha zupełnie
innych dźwięków. Tak więc, mimo, że
mówił jak bardzo uwielbia mój materiał, myślę,
że sprawy mają się inaczej. (śmiech)
Narrator pełni ogromną rolę w tej opowieści,
odnoszę wrażenie, że większą, niż na poprzednich
krążkach...
Podobną narrację miałem na "Into the Electric
Castle", a może nawet było tego jeszcze
więcej.
Poruszam ten temat, gdyż ciekawią motywy
zastosowania takiego rozwiązania. Chciałeś
aby opowieść była bardziej czytelna?
Dobre pytanie. Najzabawniejsze jest to, że początkowo
nie miałem żadnej narracji. Trzy lata
pracowałem nad tym krążkiem i przez pierwsze
dwa, nic takiego tam się nie znajdowało.
Skończyłem nagrania i gdy puszczałem je różnym
ludziom, to mówili, że muzyka im się
podoba, ale trudno odnajdują się w historii.
Szczególnie w ciągu pierwszych dziesięciu minut.
Nie wiedzieli co się dzieje. Pomyślałem,
że jeśli znajdę szczególnie dobrego lektora, to
łatwiej będzie zrozumieć co tam ma miejsce.
Wiedziałem jednak, że muszę znaleźć kogoś o
naprawdę dobrym głosie. Gdyby był irytujący,
ludzie mieliby dość i chcieli aby się zamknął.
Nie posłużyło by to muzyce. Chciałem, aby
głoś przyciągał ludzi do opowieści i dodawał
jej kolejnego wymiaru.
Zadam pytanie generalne, co czyni konkretną
opowieść dobrą?
Emocje, zawsze chodzi o ludzkie emocje! To z
ich powodu uwielbiałem Star Treka. A także
humor. Myślę, że nawet ciężkie historie nie
powinny być pozbawione humoru. Miał go
"Dr Who", miał go i "Star Trek". Jestem również
wielbicielem komiksów, zwłaszcza tych,
które mają w sobie mnóstwo humoru. Moim
ulubionym jest chyba "Spiderman" ze stajni
Marvela. Jest ludzki, popełnia błędy a podczas
walki puszcza głupie żarciki. Wracając do
twojego pytania, myślę, że najlepszą jaka istnieje
jest "Opowieść wigilijna" Charlesa
Dickensa, ta ze Scrooge'm w roli głównej. Są
w niej duchy, a ja uwielbiam opowieści o duchach.
(śmiech) Nie znoszę agresji i przemocy.
Drażni mnie gdy oglądam jakiś film pełen
przemocy.
Przeczytałem w którymś z wywiadów, że
pierwszą rzeczą, która powstaje na twoje
płyty, są teksty. Zawsze to miało miejsce w
ten sposób?
Wiesz co, przeważnie jest właśnie odwrotnie.
Najczęściej zaczynam od skomponowania muzyki,
tak działo się zazwyczaj. Tworzę muzykę,
rozpoczynamy nagrania, ale wtedy nie
wiem jeszcze nad jakim projektem pracuję -
czy będzie to Ayreon, Star One, The Gentle
Storm, Guilt Machine czy może jeszcze coś
innego. Następnie pozwalam, aby muzyka zainspirowała
mnie do wymyślenia historii. Gdy
już ją mam, to zaczynam szukać pasujących
do niej wokalistów i wokalistek. Tym razem
było inaczej, to nie miał
być album Ayreon. Chciałem
zrealizować swoje największe
marzenie, czyli filmową
rock operę. Taką jak
"Jesus Christ Superstar"
czy "Tommy". Z powodu,
że myślałem o filmie, nie
chciałem aby była to opowieść
science fiction. Nie
byłoby mnie stać na jej realizację.
Byłby to koszt rzędu
pięćdziesięciu lub nawet
stu milionów dolarów. Ale
zawsze uwielbiałem opowieści
o duchach i estetykę
dziewiętnastego wieku.
Miałem więc setting i wiedziałem,
że główne role
będą grali Tommy Karevik
i Simone Simons
(śpiewający w odpowiednio,
Kamelot i Epica -
przyp. red.). Od tego zacząłem.
Powstawała muzyka,
historia i teksty. Te
ostatnie zmieniały się pod
kątem osoby, której powierzyłem
śpiewanie danej
partii. Na przykład, gdy
usłyszałem Cammie Gilbert
z Oceans Of Slumber,
wiedziałem, że muszę
ją w jakiś sposób dopisać
do materiału! Podobnie z
Simone, zawsze ma błysk
Foto: Lori Linstruth
w oku, gdy wpada popracować do mojego studia.
Jest bardzo zabawną osobą, chcę podkreślić
ten aspekt jej osobowości.
Po pracy nad tak wieloma albumami łatwiej
ci jest tworzyć gotowy materiał, z zaaranżowanymi
partiami wokalnymi i całą muzyką?
Zabawne, że pytasz, bo jest to dla mnie właśnie
dość łatwe! Wiem, że brzmi to dziwnie.
Niektórzy mówią, że jestem jakimś geniuszem
gdy piszę te rozbudowane rock opery, ale dla
mnie jest znacznie prościej stworzyć coś takiego
niż napisać piętnaście osobnych kawałków.
Podziwiam zespoły, które są w stanie wydać
album z piętnastoma niepowiązanymi ze sobą
utworami. Cholera, przecież muszą wymyślić
kilkanaście zupełnie odmiennych od siebie
motywów! A ja po prostu opowiadam samemu
sobie historię. Gdy napiszę jedną to ciekawi
mnie, co przyniesie kolejna, co się stanie dalej?
Uwielbiam to. Napisałem kiedyś płytę
"The Human Equation". Opowiada o facecie
będącym w śpiączce, który musi stawić czoła
swoim emocjom. Fabuła zawiera się w dwudziestu
dniach i napisałem ją również w dwadzieścia
dni. Zaczynając w pierwszym, nie
miałem pojęcia co nastąpi później. Lubię się
zabawiać w ten sposób. Czasem biorę prysznic
i wymyślam ciąg dalszy. W trakcie pisania nigdy
nie wiem jak opowieść się skończy.
Myślę, że to ciekawe, że chcesz samemu
sprawić sobie satysfakcję kreatywnością.
Prawda? (śmiech) W przeszłości grałem w zespołach
i nagrywanie dziesięciu różnych utworów
na album było dla mnie torturą. Masz
rację, sprawianie twórczej satysfakcji samemu
sobie jest rzeczą najważniejszą. Wiem, że gdy
ją sobie sprawię, to również poczują ją moi
słuchacze. Nie sądzę by to nastąpiło, gdybym
tematów szukał w gazecie.
Kilka lat temu, w wywiadzie powiedziałeś
mi, że marzysz o tym, aby wydać komiks na
podstawie jednej ze swoich opowieści...
Naprawdę tak powiedziałem?
Tak, kontekst był taki, że uznałeś, że zrobienie
filmu byłoby czymś drogim, jednak komiks
jest w zasięgu możliwości. No i popatrz,
do "Transitus" dołączony został komiks,
a równocześnie pracujesz nad filmem.
Jestem z komiksu dumny, nawet bardzo. Pracując
nad filmem uświadomiłem sobie, że jest
to naprawdę ciężkie zadanie. Nie jest łatwo
zainteresować nim ludzi. Zwłaszcza trudno
jest przekonać ich do wyłożenia pieniędzy.
Dotarło do mnie, że może nie udać mi się go
zrealizować. Chciałbym więc mieć chociaż komiks,
czyli coś wyjątkowego i również należącego
do sztuk wizualnych. Przeszukałem w internecie
profile najlepszych ilustratorów, aż
wreszcie znalazłem odpowiedniego w osobie
Felixa Vegi. Okazało się, że uwielbia moją
muzykę, więc wzajemnie się zainspirowaliśmy.
Pracowaliśmy ze sobą mniej więcej rok.
Przygotowanie jednej strony trwało mniej więcej
dwa tygodnie. Wysyłałem mu instrukcje a
następnie dostawałem szkice. Oczywiście, na
początku nie byłem w ogóle pewien czy uda
się tego dokonać. W końcu, nigdy wcześniej
nie przygotowywałam komiksu. Nie wiedziałem
od czego zacząć. Nie oglądałem żadnych
filmów instruktażowych na ten temat. Jestem
dumny, że udało się tego dokonać.
Pracowałeś z całym mnóstwem różnych wokalistów.
Zastanawiam się, w jaki sposób
wybierasz kto pasuje do danej roli? Zwracasz
uwagę na barwę głosu, charakter, charyzmę
czy może coś jeszcze?
Zazwyczaj nie interesuje mnie charyzma ani
AYREON 161
Foto: Lori Linstruth
to, jak ktoś wygląda. Nikt przecież ich nie zobaczy,
to tylko głosy na nagraniu. Tym razem,
mając świadomość, że przygotowuję film, podszedłem
do tego inaczej. Musieli odpowiednio
dobrze wyglądać - interesująco i charyzmatycznie.
Powinni też umieć coś zagrać i oczywiście,
zaśpiewać. Było nieco trudniej ale lubię
wyzwania i mogę powiedzieć, że się udało się.
Wszystkich wokalistów i wokalistki filmowaliśmy
podczas nagrań, w charakterze przesłuchania
do filmu. Wykorzystujemy te nagrania
w teledyskach. Jeśli w końcu dojdzie do realizacji
filmu, to będziemy mieli co pokazać
reżyserowi i może zdecyduje się on zatrudnić
tych samych wokalistów? Oczywiście tego nie
wiem, ale przynajmniej mamy co pokazać. Jak
dla mnie są to najlepsze osoby, jakie sobie w
filmie wyobrażam.
Na jakim etapie stoją więc przygotowania
do filmu?
Pojawiła się epidemia koronawirusa, więc musiałem
z tym nieco przystopować. Chciałem
ruszyć już teraz, ale póki co nie mamy jeszcze
finansowania. Nie bylibyśmy też w stanie ruszyć
teraz ze zdjęciami. Z tego powodu, zdecydowałem
się wydać album
już teraz, nie cze-kając
na film. Wytwórnia
zgodziła się wydać to jako
Ayreon, gdyż materiał zawiera
wszystkie charakterystyczne
dla tej nazwy elementy
- rozbudowaną historię,
tuzin wokalistów,
muzykę w różnych stylach,
z udziałem wielu gości.
Musiałem się do tej myśli
przyzwyczaić, bo nie planowałem
wydawać jego całości
jako Ayreon. Zdałem
sobie jednak sprawę, że będzie
to czymś świeżym i
fajnym. Na szczęście moi
słuchacze są lojalni i mają
szerokie horyzonty, więc
przynajmniej dadzą tytułowi
szansę.
W jakim stopniu wybuch
epidemii wpłynął na realizację
płyty?
W zasadzie to wszystko
było ukończone przed
koronawirusem. Całe
szczęście! Jedyne co zostało
mi do zrobienia to miksy,
zwłaszcza w systemie 5.1.
Do tego oprawa graficzna,
jakieś materiały wideo zza
kulis i takie tam dodatki.
Nie ma problemu aby zajmować się tym podczas
lockdownu.
Mam kilka pytań o wokale pojawiające się
na płycie. Nie wszystkich oczywiście, bo
rozmawialiśmy wtedy pięć godzin. Jak trafiłeś
na Cammie Gilbert?
Chyba jakiś dziennikarz mi o niej wspomniał.
Powiedział, że lubią moją muzykę a ja pomyślałem,
że powinienem ich posłuchać. Wpadła
mi w ręce jakaś składankowa płyta, dołączona
do magazynu muzycznego i był tam ich kawałek,
zdaje się, że cover "Whiter Shade Of Pale"
Procol Harum. Zakochałem się w tym! Zobaczyłem
ich na youtube i zupełnie oszalałam
na punkcie jej głosu. Skontaktowałem się i
okazało się, że naprawdę uwielbiają moją muzykę.
To zawsze jest zaletą. (śmiech) Nie muszę
wtedy nikogo przekonywać ani tłumaczyć
kim jestem. Cammie przyleciała z Teksasu
wraz ze swoim chłopakiem, perkusistą Oceans
Of Slumber. Okazali się być świetnymi
ludźmi. Cammie jest bardzo emocjonalna i
kochana. Ma przepiękny głos.
Kolejnym gościem, o którego chciałem zapytać,
jest Dee Snider. Niezłe z niego ziółko,
prawda?
O, tak, zdecydowanie. Potrzebowałem kogoś
charakternego, bo pojawia się tylko w jednym
kawałku. Jest złym ojcem, który nie pozwala
synowi na, łamiący ówczesne tabu związek z
ciemnoskórą służącą. Zrobiłem listę ludzi,
których widziałbym w tej roli i Dee Snider
był na jej czele. Słyszałem jego ostatni krążek,
"For The Love Of Metal", jego głos jest w doskonałym
stanie. Niesamowite, ma sześćdziesiąt
pięć lat i staje się coraz lepszy. Oczywiście,
nie przyjechał do mnie do studia, nagrywał
w Nowym Jorku. Nie miało sensu ściągać
go na nagrania jednego kawałka. Doskonale
rozumiał swoją partię i rozwalił mnie tym co
przysłał. Uważam, że to strasznie niedoceniany
wokalista.
Zgadzam się, Twisted Sister mieli wizerunek
dzikusów, ale Dee to bardzo inteligentny
i barwny facet.
Nigdy nie przepadałem za ich muzyką, jednak
uwielbiałem go jako osobę. Do tego mieli bardzo
zabawne teledyski. (śmiech) Owa stylistyka
nigdy do mnie nie przemawiała, ale gdy
Dee śpiewał albo o czymś mówił, to słuchałem
z zainteresowaniem.
Porozmawiajmy jeszcze o tematyce nowego
wydawnictwa. Ustaliliśmy, że to już nie jest
science fiction a opowieść o duchach. Wspominałeś,
że początkowo nie miał być to album
Ayreon, ale nurtuje mnie, czy aby nie
znudziłeś się dotychczasowymi tematami
SF?
O nie, chłopie, nigdy nie będę znudzony science
fiction! To przecież eskapizm najwyższych
lotów. (śmiech) Wspominałem już kosztach
realizacji filmu SF, nie jestem w stanie
sobie na to pozwolić. Po wszystkim będę się
zabierał za nowy materiał Star One, no i będzie
to fantastyka naukowa. "Transitus" stanowi
skok w bok. To rockowy musical, ale nie
oznacza, że będę podążał tą ścieżką. Kolejny
album będzie czymś zupełnie innym.
Co w ogóle pociąga cię w takiej formie muzycznej
jak musical czy opera rockowa?
Wokaliści i ich śpiew, muszą być świetni i to
jest dla mnie najważniejsze. Mam na myśli ich
głosy, kwestie techniczne nie za bardzo mnie
interesują. Odczuwam potrzebę słuchania pięknych
i zróżnicowanych głosów. Czasami
usłyszysz musical, w którym występuje dziesięć
osób i wszyscy śpiewają tak samo. Lubię
różnorodność stylistyczną, która może skutkować
tym, że nie wszystkie utwory ci podpasują,
ale z znajdą się takie, które będą zachwycać.
Słuchając "Jesus Christ Superstar"
musisz przebrnąć przez nudne fragmenty, zanim
dotrzesz do przebojów. Jednakże, nawet
te mniej efektowne motywy stanowią część
historii. Uwielbiam też powtarzające się lejtmotywy,
które stanowią chyba esencję tego
gatunku. Zwłaszcza te przebojowe. Niezwykle
cieszą mnie interakcje zachodzące pomiędzy
śpiewającymi wokalistami i wokalistkami.
Konfrontacja Jezusa z Piłatem we wspomnianym
już musicalu jest czymś wybitnym.
Musicale nie są dziś tak popularnym gatunkiem
jak przed laty. Jak sądzisz, dlaczego?
Były czymś wielkim w latach siedemdziesiątych,
powstała ich wtedy cała masa. W pewnym
momencie, w następnej dekadzie, muzyka
stała się bardziej stechnicyzowana. Coraz
więcej powstawało jej z użyciem komputerów.
Muzyka lat osiemdziesiątych jak jest
chłodna. Cyfrowa perkusja i loopy stały się coraz
częstszym elementem brzmienia, co spowodowało,
że umknęło gdzieś ciepło. Pojawił
się wtedy też hair metal, bardzo ograniczający
gatunek, którego treścią było tylko imprezowanie,
dziewczyny i nie było w nim miejsca
na instrumenty klawiszowe. Przez chwilę mi
się to podobało, ale nie był to styl ponadczasowy.
W kolejnych latach mieliśmy grunge,
który zmiótł wszystko inne z powierzchni
ziemi. W owych dekadach nie było miejsca na
opery rockowe. W latach dziewięćdziesiątych
stworzyłem Ayreon i miałem gdzieś, że
wszyscy słuchali Nirvany. Postanowiłem zro-
162
AYREON
bić dokładnie to, co chciałem, a więc rozbudowaną,
operową muzykę, którą nazwałem
"The Final Experiment". To był mój ostateczny
eksperyment! Myślałem, że ludzie go
znienawidzą a okazało się, ku mojemu i
wszystkich innych zaskoczeniu, że album
odniósł spory sukces. Oznaczało to, że istniała
publiczność czekająca na takie dźwięki, tylko
nikt nie pomyślał o tym, by ich jej dostarczyć.
Każdy się tego obawiał. Istniały oczywiście
zespoły takiej jak Queensryche czy Savatage,
robiące coś podobnego, ale gdy przygotowałem
muzykę na większa skalę, z tymi
wszystkimi wokalistami i muzykami, okazało
się, że dawno nikt czegoś takiego nie nagrywał.
Znalazła się publiczność, zdecydowanie
niezbyt duża, ale za to lojalna. Miałem szczęście
dotrzeć do niej w odpowiednim czasie,
chociaż pozornie wydawać by się mogło, że
wcale nie był to czas najlepszy.
Wiem, że ciężko teraz planować przyszłość
pod kątem koncertów. Zresztą, Ayreon daje
je bardzo rzadko, raz na kilka lat. Myślisz o
kolejnych przedsięwzięciach tego typu?
Planowaliśmy występ w niemieckim Lorelei,
jeszcze w tym roku. Trzeba było go oczywiście
odwołać. Rozpoczęliśmy też przygotowania
do specjalnego koncertu w roku 2021, jako
część swego rodzaj tradycji. Graliśmy materiał
z klasycznych albumów, co dwa lata od 2015
roku. W zeszłym był to koncert z "Into the
Electric Castle". Chcieliśmy więc zrobić coś
podobnego w 2021 roku. Rzecz w tym, że aby
móc z czego finansować wydarzenie, bilety
musielibyśmy sprzedawać z co najmniej rocznym
wyprzedzeniem. To spora inwestycja,
w dodatku przygotowania do czegoś takiego
również trwają około roku. Gdybyśmy chcieli
wystawić kolejny koncert jesienią 2021 roku,
już teraz (rozmowa przeprowadzana była we
wrześniu 2020 roku - przyp. red.) musielibyśmy
mieć wyprzedany komplet. Nie miałoby
to szans się udać. W zeszłym roku mieliśmy
dwanaście tysięcy widzów z sześćdziesięciu
czterech krajów, z całego świata. W obecnej
sytuacji, gdy walczymy z pandemią, nie
ma takiej możliwości. Moglibyśmy liczyć może
na kilkaset osób. Na koniec roku będziemy
musieli podjąć decyzję co do przyszłości
podobnych wydarzeń, ale na razie nie wygląda
to dobrze.
Wiem, że jesteś fanem filmów Johna Carpentera.
Uwielbiam tego wyjątkowo niedocenianego
reżysera. Znany jest również z interesujących
soundtracków…
O, tak, na przykład ten fragment (Arjen zagrał
w tym momencie melodię z "Halloween" na
klawiszach - przyp. red.).
Co znajdziesz interesującego w jego twórczości?
Uwielbiam jego muzykę, zwłaszcza motyw z
"Halloween", jest po prostu najlepszy! Taki
prosty, to tylko dwie czy trzy nuty i to wszystko.
W innych filmach Carpenter stosował
podobne zabiegi. Ale co mi się podoba w jego
kinie? To on zrobił "Dark Star"?
Tak.
Uwielbiam go, jest niezwykle zabawny! To
chyba jeden z jego pierwszych filmów. Na albumie
"Star One" umieściłem inspirowany
nim utwór. Niesamowite jest to, jak świetne
rzeczy ten człowiek potrafił zrobić, za niewielkie
pieniądze. Nie potrzebował stu czy dwustu
milionów dolarów do wykreowania czegoś
dobrego. Kocham jego poczucie humoru, ale
też klimat, na przykład "Ucieczki z Nowego
Jorku". Swoją drogą, na podstawie tego filmu
też napisałem utwór. (śmiech) Nazywał się
"24 Hours". Ale moim ulubionym jest chyba
"Coś". Znowu, mały budżet i niesamowity rezultat.
Efekty specjalne są tam czymś wyjątkowo
spektakularnym, te wszystkie przeobrażenia
potwora. Napięcie jakie odczuwa się go
oglądając jest fenomenalne. Jeden z tych tytułów,
które są lepsze od oryginału, bo to przecież
przeróbka starszego tytułu.
Może powinieneś skontaktować się z nim w
sprawie reżyserii twojego filmu?
Tak, z pewnością. (śmiech) Ale on potrafi robić
własne musicale, więc może nie potrzebować
mojego.
Na "Into the Electric Castle" jedną z postaci
zaśpiewał Fish. Właśnie wydaje swój ostatni
album, jak twierdzi, kończy karierę. Jak
wspominasz współpracę z nim?
Foto: Lori Linstruth
Wspominaliśmy w tej rozmowie o charakterze
i charyzmie. Jeżeli można o kimś powiedzieć,
że naprawdę ma te cechy, to jest to Fish. Cudownie
było go poznać i spędzić z nim weekend
w Szkocji. Pojechałem specjalnie do niego,
na farmę w Edynburgu. Dokonaliśmy tam
wszystkich nagrań. Facet potrafi gadać, ale potrafi
też pić. Naprawdę, on potrafi pić! Poszliśmy
do baru i wychlał tam trzy wielkie
pinty, a już pod stołem już po jednej. (śmiech)
Potem w domu wypił jeszcze kilka butelek
wina i nic się z nim nie działo! Mógł tak całą
noc. Jednym okiem oglądał mecz piłkarski w
telewizji, drugim jakiś film, do tego jednym
uchem słuchał mnie a kolejnym jeszcze muzyki.
(śmiech) Naprawdę, potrafi robić cztery
czy pięć rzeczy jednocześnie. Był jednym z
moich pierwszych bohaterów, z jakimi przyszło
mi pracować. Jedno z najfajniejszych doświadczeń
pracy z ludźmi, których słuchałem
podczas dorastania. Początek mojego nałogu,
czyli pracy z ważnymi dla mnie i podziwianymi
ludźmi. Uwielbiam to! Cieszę się, że udało
mi się gościć na moich albumach tak wielu
znakomitych ludzi, których słuchałem w młodości.
Kiedyś nie uwierzyłbym, że coś takiego
będzie możliwe.
Kolejna interesująca postać, Anneke van
Giersbergen. Planujesz nowy materiał The
Gentle Storm z jej udziałem?
Nie mamy takich planów, ale Anneke jest moją
ulubioną wokalistką. A przynajmniej jedną
z najbardziej lubianych. Holandia jest obecnie
znana z zespołów z kobietami za mikrofonem.
Mamy Floor Jansen, Sharon den Adel, Simone
Simons. Wszystkie mają swój początek
w Anneke i The Gathering. Od nich to się
zaczęło. Byli jak Soundgarden w Seattle, którzy,
gdy odnieśli sukces, to szansę dostali Nirvana,
Pearl Jam i inne kapele grające grunge.
W Holandii to samo miało miejsce z The
Gathering. Wszyscy wpatrywali się w Anneke,
była pierwsza. Niegdyś kobieta śpiewająca
w zespole metalowym była czymś wyjątkowym.
Niektórzy byli tym zdziwieni. To wszystko
zmieniło się wraz z pojawieniem się
Anneke. Jest wspaniałą wokalistką i uroczą
osobą. Pracowaliśmy ze sobą tak wiele razy i
zawsze była uśmiechnięta i pełna energii. Kiedyś
graliśmy krótką trasę akustyczną po Europie.
Cały czas narzekałem, że bolą mnie plecy,
że hotel jest gówniany, że musimy czekać
cztery godziny na koncert i tak dalej. Ona ciągle
czerpała z tego radość, zawsze dobrze się
bawiła. Jednak, nie mamy teraz planów na
The Gentle Storm. Podczas nagrywania pierwszej
płyty mieliśmy nadzieję na to, że powstanie
kolejna. Jeśli się za nią zabiorę, chcę,
aby powstało coś zupełnie innego, a nie część
druga tamtego materiału. Inaczej na pewno
nie byłaby dobra. Jeżeli coś razem zrobimy, to
będzie musiało to kontrastować z klasycznie
folkową i romantyczną muzyką, a taka wtedy
powstała. Może byłaby to muzyka elektroniczna
w klimacie science fiction, nie mam
pojęcia. Od czasu do czasu do siebie dzwonimy
i rozmawiamy wtedy, że warto stworzyć
coś nowego. Na pewno jest tak możliwość, ale
w trudnej do przewidzenia przyszłości.
Igor Waniurski
AYREON 163
Reminiscencje NWOBHM
Foto: Exoreon
Exoreon
Zespół powstał w Glasgow w 1983 roku.
Pierwotna nazwa brzmiała Orion, ale
okazało się że już istnieje zespół o tej nazwie.
Zmienili nazwę na Ex- Orion, aż wreszcie
zdecydowali się na Exoreon. Czterech
młodych muzyków wyznaczyło sobie za cel
połączyć muzykę Rush i Black Sabbath w
swój oryginalny styl. Tego ambitnego przedsięwzięcia
podjęli się: Ian Tait - vocal, guitars,
Dougie Levick - guitars, vocals, Allan
Kerr - bass i Bruce Levick - drums. Niestety
Allan nie należał do osób punktualnych i
wielokrotnie spóźniał się na próby. Jak sam
zespół przyznaje byli wtedy głupio poważni i
przesadzili z reakcją, wyrzucając basistę z
zespołu. Bardzo później żałowali swojej
decyzji ponieważ Allan był znakomitym
muzykiem. Pozostała trójka jednak się nie
poddała i w 1985 roku nagrywają kasetę
demo z pięcioma piosenkami. Rolę basisty
przyjął dodatkowa na siebie Ian Tait. Po jej
nagraniu zespół opuszcza Ian. Od dłuższego
czasu był kuszony ofertą przyłączenia się do
Chasar, popularnej grupy NWOBHM z
albumem na koncie. I to był koniec Exoreon.
Bodajże w 2017 zespół postanowił
wypuścić swoje nagrania. Płytę "The Exoreon
Tapes" można było kupić w wersji
cyfrowej w sieci. Zawierała siedem piosenek:
"Confusion", "Orion", "The Pusher", "Curse Of
The Pharaohs", "In The Toy Cupboard",
"Prophecy (The Arches Demo)", "The Pusher
(The Arches Demo)".
Foto: Harlequin
Harlequin
Znając świetne demo i płytę zespołu Harlequin,
postanowiłem skontaktować się z
zespołem, aby dowiedzieć się czegoś więcej o
tej bardzo dobrej grupie. Niestety zespół
podał bardzo lakoniczne informacje, tłumacząc
się, że to było dawno temu. Oto czego
się dowiedziałem. Zespół Harlequin powstał
we wrsześni 1983 roku w Malvern w
hrabstwie Worcestershire. W skład grupy
wchodzili: Chris Benson - vocals, Rob Scott
- guitars, Gary Portman - bass, Martin James
- drums. Swój pierwszy występ zaliczyli
4 maja 1984 roku. Grupa napisała ponad
trzydzieści piosenek z wpływami ulubionych
zespołów: Iron Maiden, Scorpions, Saxon,
AC/DC, Black Sabbath, Budgie. Niestety
zespół rozpada się w sierpniu 1987 roku. W
1992 reaktywują się na kilka koncertów. Ich
dyskografia składa się z taśm demo "To Be
Or Not To Be" (1984 demo), "Live" (1985)
oraz "Almost Live" (1992 CD- 24 utwory).
Foto: ME - 262
ME - 262
W 1982 roku rozpada się kultowa grupa
Red, jej gitarzysta Raul Fernández Grenas
postanawia powrócić do Meksyku, gdzie w
późniejszych latach odnosi sukcesy z takimi
zespołami jak Luzbel, Argus, Proyecto
Millenium. Wokalista Red, Paul Armfield
zaczął śpiewać w zespole White Heat. Pozostała
trójka postanawia dalej grać razem i
zakładają zespół ME262. Nazwa została zaczerpnięta
od samolotu myśliwskiego o napędzie
odrzutowym Messerschmitt Me 262
Schwalbe. Gitarzysta Paul Barney Barnard,
basista Paul "Paul the Boss" Hine i
perkusista Graham Smith werbują do zespołu
byłego wokalistę zespołu Silversound,
Kevina Harrisa. Do zespołu dołącza również
gitarzysta Peter Jarvis, z którym Hine
znał się jeszcze z czasów wspólnego grania w
Chaser. Chaser zostawił po sobie trzyutworowe
demo ("Love Brought Him Down",
"Point Of No Return", "Fatherless Child")
nagrane w 1979 roku. Warto przy okazji
wspomnieć o zespole Aslan, z którym Jarvis
występował przed Chaser. Wśród fanów
zespołu ogromną popularnością cieszyła się
piosenka "Queen Of Nile", które zaczynała
się jako ballada, a kończyła szybkim i długim
gitarowym solo. Wracając do ME 262. W
marcu 1983 roku grupa wchodzi do Steve
Chapmans Studio położonym w Rotherhithe
(dzielnica Londynu) i nagrywa swoje
pierwsze i jedyne demo. Znalazły się na nim
dwa znakomite utwory: "Don't Look Down"
oraz "Blue Baby". Niestety jeszcze w tym
samym roku zespół opuszcza Paul Barney.
Zespół działa jako kwartet. W 1985 roku
następuje zmiana perkusisty. Na miejsce
Grahama Smitha przychodzi Klaus di
Matteo. Niestety wkrótce zespół rozpada
się. Paul Hine dołącza do zespołu Deja Vu,
a w 1989 roku ponownie spotyka się z Klausem
di Matteo w grupie Presence, której
gitarzystą był Paulo Turin, znany później z
występów w Gangland i Paul Di'anno's
Battlezone.
Foto: Pyramid
Pyramid
Zespół Pyramid powstał pod koniec 1980
roku w składzie: Jon Price - voclas, Eric
(Keith) Hartley - lead guitar, Ian Patrick -
rhythm guitar, Drew Dempster - bass, Julian
'Jules' Slater - synth i Kevin Collens -
drums. Jednak Jules opuścił bardzo szybko
kolegów, zanim dokonano jakichkolwiek
nagrań. Pyramid często określał siebie jako
zespół z Bradford, ponieważ ludzie spoza
tego obszaru słyszeli o Bradford, ale w rzeczywistości
tylko Keith i Ian Patrick mieszkali
w / blisko Bradford. Jon Price mieszkał
w Bingley, Kev Collens w Keighley, a
Drew Dempster w Cottngley. Grupa ćwiczyła
i nagrywała pod kościołem w Cottingley
Town Hall. Jak pamiętacie tuż za tą
kaplicą, nad brzegiem rzeki mieszkały (i podobno
nadal mieszkają) wróżki, które udało
się sfotografować dwóm kuzynkom - Elsie
Wright i Frances Griffiths. W latach 1917-
1920 zdjęcia te były olbrzymią sensacją i
nawet Arthur Conan Doyle, twórca słynnego
Sherlocka Holmes'a interpretował je
jako dowody istnienia istot paranormalnych.
Wracając do historii Pyramid. W małym
lokalnym 8-ścieżkowym JSG Studio w1981
roku grupa rejestruje swoje pierwsze demo.
Znalazły się na nim trzy piosenki:
"I Wish You Wouldn't..." - to lekka, gorzka
słodka piosenka o miłości
"Airway" - to wielosekcyjny hymn progresywny,
trwający 8 minut.
"Crash Landing" to krótki, ostry, ciężki
164
REMINISCENCJE NWOBHM
kawałek.
Zespoł był zadowolony z tych nagrań, chociaż
uważał, że wyszły trochę "za lekko".
Pomimo tego nagranie "Crash Landing"
dwukrotnie trafiło na walijską listę Top 20
znanego magazynu "Sounds". Jeśli chodzi o
muzykę nagraną przez Pyramid, to w ich
dorobku znalazły się jeszcze takie utwory
jak: "Airway" (właściwie "Aireway"), piosenka
o przeprowadzeniu nowej obwodnicy przez
dolinę Aire, "Dark Is The Sun", i "Slostong".
Tytuł ostatniej piosenki miał właściwie
brzmieć "Lost Song", ale ktoś się wkurzył i nie
mógł go poprawnie wymówić, więc zostało
"Slostong". Zespół nagrał również "Ice Cream
Man", stary numer bluesowy Johna Brima.
Zaczyna się akustycznie, aby później przejść
do turbodoładowania elektrycznego… podobnie
jak Van Halen zrobił to wcześniej z tą
samą piosenką. W 1983 roku zespół opuszcza
Ian Patrick. Po jego odejściu Keith
przejmuje wokal i wkrótce Pyramid wraca do
JSG Studio, gdzie nagrywa dwa utwory "Elm
Tree Hill" i "Won't Be Home" - oba napisane
przez Hartleya, Patricka i Price'a. Ostatnim
nagraniem, które zespół zrobił , zanim w
1984 roku odszedł Kev Collens, było "Time
Forgets a Hero" w JSG Studio. Piosenka ta
znalazła się na wydanym w 1984 roku przez
Sane Records kompilacyjnym albumie "It's
Unheard Of!". (obok takich wykonawców
jak Sapphire, Avalanche, Runestaff, Trident,
Incubus, Kraken i innych). Nowym perkusistą
Pyramid został Steve Cookson. Niestety,
koniec zespołu zbliżał się nieuchronnie.
Nastąpiły kolejne zmiany personalne.
Zespół opuszcza Ian Patrick, zastąpiony
prze klawiszowca Brian'a Goodinson'a.
Również ponownie następuje zmiana perkusisty.
Zostaje nim Nick Holgate. Zespół miał
nowe, bardziej "progresywne" brzmienie i
został przemianowany na New England,
który koncertował i nagrywał do połowy
1986 roku, kiedy to został rozwiązany z powodu
zobowiązań zawodowych itp. Jednakże
w 2013 New England został zreformowany.
Zespół był aktywny do pojawienia się Covid-
19 i miejmy nadzieję, że wkrótce znów
będzie aktywny.
Z.
REMINISCENCJE NWOBHM 165
Zelazna Klasyka
166
Black Sabbath - Paranoid
2020 BMG
ZELAZNA KLASYKA
Miałem trochę inne plany na tą odsłonę
rubryki Żelazna Klasyka. No ale takie rocznice,
jak ta, nie mogą pozostawić obojętnym. Z
wielkim hukiem BMG świętuje klasykę nad
klasyki, 50 lecie albumu "Paranoid" Black
Sabbath. Wydali z tego powodu bardzo interesujący,
czterodyskowy boks, który z miejsca
przykuł moją uwagę. Naturalnie przy okazji -
parę zdań o samej płycie.
Uwielbiam Black Sabbath. To jedna z tych
grup, której twórczość biorę bez zbędnych
pytań. Każda płyta jest dla mnie przeszywająca,
a fragment dyskografii z szalonym
Ozzym Osbournem za mikrofonem to już w
ogóle mistrzostwo świata i okolic. Riffy Tony
Iommiego, posępne i uderzające w twarz niczym
rękawica sprawnego boksera, tworzą
akompaniament i stoją niejako w opozycji do
gęstej sekcji rytmicznej. Tu z kolei niezmordowany
Bill Ward na perkusji i dokładny
Geezer Butler skupiają kolektyw niskich
tonów, chyba jedynych takich w historii muzyki
metalowej. Cenię sobie Black Sabbath
za, mimo wszystko, poszukiwanie. Że każda
ich płyta była tak naprawdę inna. Skupiając
się już na okresie z Ozzym, mogę śmiało napisać,
że z każdym następnym albumem przynosili
niezwykły progres. Na pewno nie powtarzali
się i sprawiali wrażenie bardzo twórczego
zespołu. I w sumie tak było.
Album "Paranoid" dostałem na któreś święta
wielkiej nocy. Przykicał zajączek i podrzucił
za kanapą. Byłem wtedy młodym chłopakiem,
gdzieś w okresie gimnazjalnym. Może
wcześniej. Dokładnie nie pamiętam, jednak
pamiętam doskonale, że album z miejsca wywarł
na mnie potężne wrażenie. Dzięki sąsiadowi
znałem już wcześniej grupę z Birmingham
na wyrywki, ale o pełne płyty musiałem prosić
rodziców. Takim też sposobem właśnie drugi
album Black Sabbath w oryginale stanął jako
pierwszy na półce. Dziś wracam do niego
trochę rzadziej. Nie jest też moim ulubionym
krążkiem tej zasłużonej formacji. Bez wątpienia
z klasycznego okresu jest nim "Master Of
Reality". No ale "Paranoid" ma w sobie swoisty
magnetyzm i nie na darmo ma miejsce w
kanonie muzyki rockowej.
Już początek przynosi mocarny cios w postaci
"War Pigs". Utwór ten odnosi się wyraźnie
do sytuacji w USA na początku lat 70.
To komentarz do zasadności wojen w kontekście
konfliktu w Wietnamie. Rwany początek
i szalona końcówka. Miałem szczęście
słyszeć go na żywo i swoim ładunkiem powaliłby
nosorożca. Kompozycja tytułowa -
cóż, chyba jeden z najbardziej znanych i kojarzonych
z bogatego dorobku Black Sabbath.
Niecałe trzy minuty żwawego hard rocka. Z
pozoru nic wielkiego, ale wszakże w prostocie
tkwi największa siła. Potem chwila oddechu
za sprawą onirycznego "Planet Caravan". Można
się zrelaksować i odpłynąć… Świetny
utwór. Trochę niedoceniany, choć zupełnie
nie wiem czemu nie poświęca się mu więcej
miejsca. Zaraz po nim kolejny sztandarowy
potwór. Utwór-gigant. Zmodulowany wokal
już od razu zapowiada żelaznego człowieka.
Charakterystyczny riff i zaczyna się opowieść
o bardzo nieszczęśliwej personie. Tytułowy
"Iron Man" w końcu przestaje nad sobą panować…
Stronę B winylowej płyty rozpoczyna
"Electric Funeral". Razem z "Hand Of Doom"
tworzą świetny środek albumu. Black Sabbath
leje tutaj swoją muzyczną smołę nie bacząc
na nic. Zgrabnie przechodzą do instrumentalnego
"Rat Salad". Krótki popis Billa
Warda i jak najbardziej szczurza sałatka
okazuje się bardzo smakowita. Sam finał albumu
to świetny "Faires Wear Boots". To jeden z
moich ulubionych kawałków ekipy z Birmingham.
Opowieść o tańczących elfach, wróżkach
i krasnalach w połączeniu z kapitalnym
riffem i pokombinowaną sekcją daje piorunujący
efekt.
Album "Paranoid" liczy sobie około czterdziestu
dwóch minut. Wartość idealna. Ma w
sobie maksimum, zgrabnie stłoczone i podane
w ośmiu bardzo różnorodnych utworach. To
nie tylko posępny hard rock. To tak naprawdę
tworzenie historii muzyki metalowej. Otwieranie
kolejnych furtek dla tych, którzy pięćdziesiąt
lat później, świadomie bądź nie, będą
grali podobne riffy i korzystali z podobnych
rozwiązań aranżacyjnych.
Boks jaki firma BMG postanowiła wydać na
uczczenie okrągłej rocznicy wydania płyty to
godna temu rzecz. Co prawda w zestawie
mamy ten sam co w 2012 roku remaster, ale
na trzech pozostałych dyskach dostajemy
same pyszności. Kwadrofoniczny mix przemilczę.
Tylko ze względu na to, że nie jestem
fanem takich rozwiązań. Na pewno ciekawe
doświadczenie ale nawet nie miałbym jak tego
sprawdzić, więc nie będę tutaj rozpisywać się
bezsensu.
Na deser dwa koncerty. To oficjalne bootlegi.
W bardzo dobrej, ba, ŚWIETNEJ jakości.
Z roku 1970!!! Pierwszy nagrany w Montreux,
drugi z Brukseli. Materiał, jaki grało Black
Sabbath to kanonada najlepszych fragmentów
debiutu oraz, naturalnie, promowanego
"Paranoid". Miód na uszy! Całość rejestrowana
ze szczegółami - np. zapowiedzi
Ozzy'ego czy strojenie się muzyków. Mamy
też pewne zmiany aranżacyjne w stosunku do
studyjnych pierwowzorów. Grupa, mogę powiedzieć,
w formie. Suną jak prawdziwa, metalowa
maszyna. Zważywszy, że to tak naprawdę
początek kariery zespołu, to Black Sabbath
na tych taśmach jawią się jako bardzo
doświadczeni i profesjonalni muzycy. Nie
słychać żadnych znaczących błędów czy paraliżującej
tremy. Pozostaje tylko żal, że nie
człowiek nie mógł w takich sztukach uczestniczyć…
Ciężko z tak obszernej dyskografii wybrać
jeden najbardziej znaczący album. Każdy
kolejny będzie, mam nadzieję, miał swój piękny
jubileusz w postaci takich boksów jak ten.
Black Sabbath to się po prostu należy.
Adam Widełka
Decibels’ Storm
recenzje płyt CD
1 - dno, 2 - słaba, 3 - przeciętna, 4 - dobra, 5 - bardzo dobra, 6 - wybitna
Ace Frehley - Origins Vol. 2
2020 Steamhammer/SPV
Bardzo dobrze, że Ace postanowił
na chwilę urwać się ze swojej planety
Jendell, wpaść na Ziemię i nagrać
"Origins Vol. 2", zapraszając
przy okazji do nagrań kilku zacnych
gości, jak choćby Lita Ford,
czy były gitarzysta Kiss, Bruce
Kulick. Jest to oczywiście kontynuacja
"Origins Vol. 1", na której
gościnnie wystąpił min. sam Paul
Stanley, czyli pan, z którym Ace
tworzył w Kiss jeden z najlepszych
duetów gitarowych w historii
rocka. O tym, że Ace ma głowę do
coverów mogliśmy przekonać się
już w latach 70. gdy grał w Kiss
(utwory "2000 Man" z albumu
"Dynasty" czy "New York Groove"
z jego solowej płyty wydanej w
1978 roku), choć dla mnie mistrzostwo
świata to jego przeróbka
utworu "Into The Night" z repertuaru
Russa Ballarda, która znalazła
się na jego płycie "Frehley's
Comet". Na "Origins Vol. 2" mamy
kolejną dawkę utworów, które
najbardziej wpłynęły na młodego
Spacemana i ukształtowały go
muzycznie. Znajdziemy tutaj numery
Led Zeppelin, Deep Purple,
Mountain, ale także The Beatles,
Rolling Stones czy Cream. Jako
bonus dostajemy nową wersję "She"
oczywiście z repertuaru Kiss. Ace
podchodzi do klasyki z takim samym
szacunkiem jak na pierwszym
albumie i nie stara się odkrywać
na nowo Ameryki. Dobrym
przykładem jest tutaj "Good Times
Bad Times" z repertuaru Led Zeppelin,
gdzie nie ma większych
zmian aranżacyjnych, ale cięższe
brzmienie dodaje jeszcze więcej
ognia. Kolejny bardzo fajny cover
to "Space Truckin'" Deep Purple,
gdzie Ace wymiata mega kosmiczne
solo gitarowe w swoim stylu i
od teraz to już "Space Ace Truckin"!
Do tego utworu powstał także bardzo
zabawny rysunkowy teledysk.
Lita Ford wspiera Spacemana w
stonsowym "Jumpin' Jack Flash", ta
wybuchowa para tchnie nowe hard
rockowe życie w ten numer. Ostra
gra Frehleya i drapieżny wokal
Lity nadają nowego charakteru temu
klasykowi lat 60. Swoją drogą
to Ace ma talent do tworzenia
hard rockowych killerów z rock'n'
rollowych piosenek, taką przemianę
przeszedł także "30 Days In
The Hole" z repertuaru Humble
Pie. Ciężkie brzmienie gitar, trochę
szybsza perkusja, zadziorny
śpiew kolejnego gościa Robina
Zandera (Cheap Trick) i narodził
się czadowy rocker. W hendrixowskim
"Manic Depression" Ace'a
wspiera gitarowo Bruce Kulick i
robi nam się kolejny wspaniały
kissfamilly duet. Na koniec mamy
jeszcze jeden kissowy akcent w postaci
nowej wersji "She" z albumu
"Dressed To Kill". W tym przypadku
ciężar brzmienia także robi
swoje i bardzo fajnie, że utwór
kończy się tak jak koncertowa wersja
z "Alive". "Origins Vol. 2" to
kolejny bardzo fajny zbiór coverów,
w które Ace razem z zaproszonymi
gośćmi tchnął nowe hard
rockowe życie. Mam nadzieję, że
Spaceman wkrótce znowu wsiądzie
do swojej rakiety, odwiedzi
naszą planetę i doczekamy się także
trzeciej części.
Airforce - Strike Hard
2020 Pitch Black
Robson Bigos
Wiecie jak to jest wydać debiutancką
płytę po ponad 30 latach od
założenia zespołu? Ja też nie, ale o
wzlotach i upadkach na brytyjskiej
scenie metalowej panowie z Airforce
mogliby zapewne napisać
całkiem pokaźnych rozmiarów
książkę. Tak czy inaczej, oto w roku
2020 doczekaliśmy się! Debiutancki
krążek nie młodych już
przecież londyńskich metalowców
jest gotowy. "Strike Hard", jak
sam tytuł wskazuje, nakazuje oczekiwać
mocnego uderzenia. I tak
właśnie jest! Nie wiem jak Wy, ale
ja wielbię takie proste, klasyczne,
nie przekombinowane granie, nieco
archaiczne w swojej formie, ale
zarazem perwersyjnie urzekające.
Ani jednego zbędnego dźwięku, żadnej
niepotrzebnej nuty, zero karkołomnych
popisów solowych czy
ścigania się ze światłem. Zamiast
tego świetne riffy, mięsiste brzmienie,
mozolna, wręcz "fabryczna"
praca perkusji (uwaga - gra na niej
człowiek-legenda, Doug Sampson -
to jego grę słyszycie na pierwszym
oficjalnym wydawnictwie Iron
Maiden, "The Soundhouse Tapes"),
klekoczący bas (tu z kolei
stary kumpel Steve'a Harrisa - Tony
Hatton) i wokal ze starej szkoły
Bruce'a Dickinsona. Właśnie!
Ten głos to Flavio Lino, portugalski
artysta-wyczynowiec, nowy nabytek
brytyjskiego szwadronu.
Nieprzypadkowo Lino śpiewał
swego czasu w cover bandzie Iron
Beast i brawurowo interpretował
chociażby ukochane przez internetową
społeczność "Wasting Love".
Zresztą, w Airforce wniósł wiele
od siebie, czy to w singlowym "Die
For You" czy w bardzo klasycznym
rockerze "Band of Brothers", który
pierwotnie, jeszcze na singlu, zaśpiewał
inny legendarny zawodnik
z maidenowej przeszłości - Paul
Mario Day. A jest przecież na tej
płycie jeszcze również gościnny
występ wokalny samego Paula Di'
Anno - ironowy rekonwalescent
mimo kiepskiej formy fizycznej,
wciąż ma "to coś" w swoim głosie.
Oddzielne pochwały należą się natomiast
gitarzyście Chopowi Pitmanowi,
dzięki któremu "Strike
Hard" nie jest jedynie kolejnym
wzdechnięciem starych pryków
którzy przypomnieli sobie po latach,
że gdzieś głęboko w szafie
mają schowane swoje Fendery. Pitman,
prócz świetnych riffów,
wyśpiewuje za pomocą swojej gitary
masę kapitalnych melodii, czy
to w solówkach czy to w krótkich
gitarowych ozdobnikach. W jego
grze słychać inspiracje chociażby
szkołą Wolfa Hoffmanna z
Accept, ale ta zwiewna melodyjność
brzmi też niekiedy podejrzanie
Adrianowo Smithowsko. To
ważny aspekt, zwłaszcza, że Pitman
to jedyny wiosłowy w tym
składzie. Wszystko to dodaje nowemu
albumowi "Sił Powietrznych"
dodatkowego kolorytu. Całość
dopełnia bardzo oldschoolowa
produkcja nad którą czuwał sam
Pete Franklin, znany z zespołu
Chariot. Airforce, zgodnie z zapowiedziami,
wydało płytę bardzo
solidną, której zawartość pozwala
sądzić, że nie jest to jedynie "łabędzi
śpiew" brytyjskiego kwartetu
a raczej introdukcja do ciekawie
zapowiadającej się przyszłości.
Trzymam za Airforce kciuki! (5)
Alcatrazz - Born Innocent
2020 Silver Lining
Marcin Jakub
Graham Bonnet zawsze był dla
mnie interesującą i niedocenianą
postacią w świecie hard rocka.
Zastąpić Ronniego Jamesa Dio to
sprawa przegrana od początku, niezależnie
od talentu i głosu, jaki
przypada nam w kosmicznej loterii.
Mimo to, album Rainbow,
na którym Graham miał przyjemność
się pojawić, należy do tych
najbardziej udanych. Stał się początkiem
kariery wokalisty, przynajmniej
na rockowym poletku,
bowiem miał on już na koncie kilka
płyt w stylu Motown Records.
Dobry start i dające nadzieję kolejne
kroki, takie jak angaż do Michael
Schenker Group i założenie
własnego Alcatrazz nie złożyły się
jednak na szczególną popularność.
Graham zawisł gdzieś w połowie
drogi pomiędzy postacią kultową w
przeszłości a mainstreamem. Skończmy
ze skrótową historią. Otóż,
niedawno na rynku pojawił się materiał
powrotny zespołu, który był,
jak się wydaje właśnie, oczkiem w
głowie wokalisty. Do składu Graham
zaciągnął gości: Bob Kulick,
Chris Impellitteri, a nawet znany
z Annihilator, Jeff Waters. Poza
tym, Jimmy Waldo i Gary Shea,
koledzy z początków zespołu. Co
się dzieje w muzyce? Komunał o
tym, że czas dla nich stanął w
miejscu jest nieco wyświechtany,
ale takie właśnie odnosi się wrażenie.
Żaden to zarzut, wszak wysmakowane
odwołanie się do przeszłości
może być chwalebne. "Born
Innocent" brzmi bardzo klasycznie,
gdyby nie kwestie brzmienia,
które zdaje się tkwić gdzieś w
połowie drogi pomiędzy charakterem
lat 80., a współczesnymi rozwiązaniami
produkcyjnymi, uwierzyłbym,
że to zaginiony przed laty
album grupy. Jest to muzyka nośna
i przebojowa - pełna patentów charakterystycznych
dla takie grania
przed laty, jak wirtuozerskie solówki
gitarowy czy organy hammonda.
Największą zagadką jest dla mnie
Graham. Przy całej sympatii do
niego, słychać, że nie jest w najlepszej
formie wokalnej. Chrypka w
głosie, która niegdyś nadawała mu
charakteru, obecnie zaczyna dominować.
Można odnieść wrażenie,
że wokalista męczy się, śpiewając
na granicy swoich możliwości (jak
w "We Still Remember" czy "I Am
the King"). Momentami słychać, że
wychodzi lekko poza tonację. Nie
jest to jednak wykonanie jakoś
szczególnie złe, a w pewnym sensie,
nadaje mu wręcz autentyczności.
Bo właśnie z tym mamy tutaj do
czynienia. "Born Innocent" to wyraz
pasji tego siedemdziesięciodwuletniego
człowieka do muzyki,
RECENZJE 167
której poświęcił swoje życie. Album,
który nie musi udawać, że
wprowadza jego twórczość na nowe
tory, by dawać satysfakcję. (4)
Alizarin - Cast Zenith
2018 Self-Released
Igor Waniurski
W poprzednim numerze opisywałem
ich ostatnią płytę "The Last
Semblance", gdzie trochę marudziłem
na temat śpiewu Josha
Kay'a. Po przesłuchaniu "Cast Zenith"
stwierdzam, że wolę aby
Josh śpiewał, niż ogólnie muzycy
skupiali się na grze instrumentalnej.
Właśnie narracji wokalnej najbardziej
brakowało mi na "Cast
Zenith". Za to nalazła się na niej
muzyka, która stanowi początek
muzycznego świata tego zespołu.
W głównej mierze punktem wyjścia
jest to, co zapoczątkowało
Dream Theater, lecz ze względu
na instrumentalny charakter, muzycy
bardzo mocno postawili na
techniczne granie, przez co muzyka
wydaje się lekko "kanciasta".
Owszem członkowie kapeli wykorzystują
różne kontrasty, w tym
ciekawe zwolnienia, intrygujące
klimaty i melodie, a nawet ciekawe
jazzowe wtrącenia, czy też wycieczki
w stronę rocka progresywnego
ale nie nadaje to muzycy oczekiwanej
płynności. Zresztą kreatywność
muzyków w tej kwestii jest wielka,
bo w takim "Anomaly" pozwolili na
piękną frywolność basu, a w "The
Window Afar" znakomicie ubarwili
utwór prostym plumkaniem gitary
akustycznej. Daje to kolejny impuls
do kolejnych doznać lecz "kanty"
w muzyce nadal wystają.
Oczywiście Alizarin proponuje
swoim słuchaczom wiele intrygującej
muzyki. Poza tym jest ona zagrana
wyśmienicie wręcz wirtuozersko.
Brzmienia, które znalazły
się na "Cast Zenith" są wzorcowe i
mojej estetyce zupełnie wystarczają.
W każdym razie na tle całej masy
współczesnych znakomitych
propozycji ze sceny progresywnej
album wydaje się jedynie bardzo
solidny. Niemniej warto poznać jego
zawartość. (3)
\m/\m/
Allagash - The Allagash Encounters
2020 Raw Skull
Allagash to kanadyjski kwintet,
który istnieje od 2015 roku. Na
początku swojej kariery wydali
album "Allagash" (2016) oraz
EPkę "Canadian Encounters"
(2018) i właśnie te dwa wydawnictwa
znalazły się na omawianej
tegorocznej "The Allagash Encounters".
Płyta zaczyna się całkiem
nieźle od wyluzowanego, motorycznego
ale energetycznego i ze
speedowymi przyspieszeniami "Taken".
Takie połączenie heavy metalu,
US metalu oraz speed metalu.
No, może jakieś elemenciki power/
thrashu czy samego thrashu też odnajdziemy.
Ogólnie na tym wydawnictwie
nie ma dużo tych mocniejszych
akcentów, choć niektórzy
ten zespół przypisują do thrash
metalu. Wprawdzie wszystkie powyższe
składowe są w dalszej części
płyty utrzymane, to kawałki są
bardziej stonowane i utrzymane w
klimacie tradycyjnego heavy metalu
ze źródłami w NWOBHM
("Furth Kind"). Bywa też, że w ich
muzykę wkrada się lekkie punk
rockowe zacięcie ("Missing Time").
Niemniej powoduje to poczucie
pewnego znużenia, co jest w kontraście
do takiego żwawego openera,
czy następującego po nim
"Furth Kind". Parę takich miejsc na
części zawierającej album "Allagash"
jeszcze odnajdziemy. Tej
monotonności dodają również kawałki,
które preferują wolniejsze
tempa ("Allagash") oraz zwykły,
normalny i niewyróżniający się wokal
Mooncrawlera. Muzycy lubią
też w nagraniach wykorzystywać
spicze, a takie przegadane fragmenty
raczej nie porywają do euforii.
Za to muzycy Allagash potrafią
skonstruować ciekawe, wolne i
akustyczne fragmenty. Tak jak w
końcówce "Taken" czy we wstępie
"Back From The Past". Całkiem
dobrze takie aranżacje wypadły w
dynamicznym utworze "The Truth
Is Out There", ale jego kładą te
niepotrzebne gadki. Ciutkę lepiej
wypadają kawałki z części należącej
do EPki "Canadian Encounters".
W otwierającym "They
Follow You" odnajdujemy wszystkie
składowe inspiracji, czyli heavy
metal, US metal, speed metal oraz
wpływy punka, to sam kawałek jest
bardziej konkretny oraz ma słyszalne
"maidenowe" podejście. Pozostałe
dwa utwory są również w
podobny sposób przygotowane, a
taki "Almond Eyes" może nawet
stanąć w szranki z "Taken". Muzycy
nadaj świetnie potrafią wkomponować
akustyczne wstawki, tak
jak w wspomnianym "Almond
Eyes". Jednak najjaśniejszym punktem
tej części płyty jest ostania
bardzo klimatyczna, przestrzenna,
przepełniona atmosferą uniwersum,
tytułowa kompozycja "Canadian
Encounters". Zdecydowanie
wyłamująca się z ogólnego muzycznego
przekazu Allagash. Wcześniej,
w trakcie pisania recenzji
wymieniłem garstkę niedoskonałości,
do tego należy dodać dobre ale
nie najlepsze brzmienie, czasami
stłamszone i płaskie. Na koniec
trzeba też wyjaśnić skąd tyle różnych
gadek. Muzycy tego zespołu
cały koncept oparli na fascynacji
UFO i w ten sposób chcą podkreślić
swój przekaz. Sama nazwa pochodzi
nawet od miejsca najsłynniejszego
uprowadzenia kilku osób
przez istoty pozaziemskie, które
okazało się mistyfikacją, choć
większość zainteresowanych ciągle
idzie w zaparte. Ogólnie Allagash
ma potencjał, muzycznie przedstawia
się interesująco i powinno
się dać im szansę. Niemniej słuchając
całości "The Allagash Encounters"
mam zawsze sprzeczne
odczucia aczkolwiek w tym momencie
nie dam więcej niż... (3)
Allagash - Cryptic Visions
2019 Self-Released
\m/\m/
"Cryptic Visions" to drugi pełny
album po "Allagash" z roku 2016
oraz EPce "Canadian Encounters"
z roku 2018. Kanadyjczycy kontynuują
na nim to, co rozpoczęli na
dopiero, co wymienionych wydawnictwach.
Także odnajdziemy ich
specyficzną mieszankę heavy metalu,
US metalu, speed metalu oraz
pewnych elementów power/thrashu
czy samego thrashu. Tym razem
przeważają szybkie i dynamiczne
kompozycje z ich charakterystyczną
galopadą. Jednak tym
przypadku brzmi to trochę szlachetniej,
tak jakby muzycy dotarli
się nie tylko ze sobą ale w kwestii
odgrywania własnych pomysłów.
Fajnie wybrzmiewają tu obie gitary
oraz partie solowe. Oczywiście muzycy
Allagash potrafią zmienić
tempo czy też klimat, choć w wypadku
tego album są to elementy,
które zbytnio nie absorbują słuchacza.
Niemniej muzycy Allagash
nadal świetnie potrafią wykreować
wolne, akustyczne i nastrojowe fragmenty,
tak jak w końcówce
"Strange Metal" czy we wstępie
"Privacy Invaders". Przy okazji ten
ostatni utwór wydaje sie najlepszym
na omawianym albumie. Na
pewno zabrzmiał on najbardziej
intrygująco i porywająco. Oddzielną
historią na "Cryptic Visions"
jest ostatnia instrumentalna kompozycja,
ponad czternastominutowa
"Eagle Lake". Można powiedzieć,
że zagrana z dość progresywnym
podejściem. Są tu różne partie
od tych dynamicznych po przez
te akustyczne oraz bardziej atmosferyczne,
bazujące na elektronicznych
pejzażach. Niestety w tej
formule formacja jednak nie sprawdziła
się, po prostu muzycy przekombinowali.
Na poprzednich płytach
było parę elementów, które
powodowały znużenie. Teraz tego
nie ma. Tak bardzo nie rzucają się
w uszy punkowe odniesienia, nie
ma nudy, a wokal choć nadal zwykły
to jakby nabrał charakteru. Nie
denerwują tak bardzo wykorzystywane
spicze. Trzeba wspomnieć o
brzmieniu, w tym wypadku jest to
również kolejny krok do przodu.
W sumie nie wiele Kanadyjczykom
zabrakło aby ocenić "Cryptic Visions"
na dobrą ocenę. Zwolennicy
starego grania w wykonaniu dzisiejszej
młodzieży powinni posłuchać
tej płyty, może niektórym
"Cryptic Visions" przypadnie do
gustu. (3,7)
\m/\m/
Alter Bridge - Walk The Sky 2.0
2020 Napalm
Alter Bridge oficjalnie rozpoczął
swoją działalność 2 stycznia 2004
roku, czyli gości na scenie muzycznej
już ponad 16 lat. Amerykański
zespół wywodzący się z Orlando
w stanie Floryda płynnie lawiruje
między hard rockiem, post grungem
i metalem. Obecnie w skład
grupy wchodzą: Myles Kennedy
(wokal prowadzący, gitara rytmiczna,
gitara prowadząca, keyboard),
Mark Tremonti (gitara prowadząca,
gitara rytmiczna, wokal wspierający),
Brian Marshall (bas) i
Scott Phillips (perkusja). 6 listopada
2020 roku za pośrednictwem
Napalm Records zespół wydał
EPkę "Walk The Sky 2.0". EPka
zawiera sześć koncertowych wersji
utworów pochodzących z ostatniego
albumu studyjnego Alter Bridge
pt.: "Walk The Sky", które zostały
nagrane na początku tego roku
podczas trasy po Stanach Zjednoczonych
oraz jeden utwór studyjny
będący zupełną nowością.
"Wouldn't You Rather" łączy w sobie
mocne melodie z ciężkimi i
świeżymi riffami oraz zapadający
w pamięć refren. Cięższy rytm
wnosi również "Native Son". W
"Pay No Mind" i "Godspeed" na
pierwszy plan wysuwają się syntezatory,
z którymi grupa eksperymentowała
podczas tworzenia oryginalnego
albumu. Natomiast "In
The Deep" i balladowy "Dying
Light" są typowym hitami w stylu
Alter Bridge, które mogą kojarzyć
się z takimi utworami jak: "Open
Your Eyes", "Blackbird" czy "Watch
Over You". Nowością nagraną już
168
RECENZJE
w trakcie trwania pandemii koronawirusa
jest utwór "Last Rites" zestawiający
grzmiące gitary Marka
Tremontiego i wysublimowany,
charakterystyczny głos Mylesa
Kennedy'ego. Całość utrzymana
jest w stylu post grunge z lat 90-
tych. Jeśli "Last Rites" stanowi zalążek
nowego albumu, to fani Alter
Bridge mogą zacierać ręce, czy raczej
uszy. Pamiętam swój pierwszy
koncert Alter Bridge (a zarazem
pierwszy koncert tej kapeli w Polsce)
- zagrali wówczas na warszawskich
Ursynaliach w 2011 roku.
Urzekła mnie niesamowita charyzma
wokalisty i jego fantastyczny
kontakt z publicznością. Niestety
EPka nie oddaje tego klimatu. I
choć bardzo brakuje mi koncertów,
to płyta jest jedynie ich marnym
substytutem. Zdecydowanie bardziej
polecam przesłuchanie albumu
studyjnego z 2019 roku pt.:
"Walk The Sky". Należy jednak
przyznać, że lirycznie wszystkie
utwory idealnie wpasowują się w
pandemiczną rzeczywistość. Jak
śpiewa Myles: "You don't know Where
this goes... Wait until tomorrow...".
Tak więc czekamy, co będzie dalej...
ze światem... z Alter Bridge.
(3,5)
Simona Dworska
Ambition - Rock Breaker
2020 Infernö
Ambition to kolejny ze współczesnych
zespołów, których członkowie
nie dość, że tęsknią za metalowymi
latami 80., to jeszcze nie dopuszczają
do siebie świadomości,
że od tego czasu minęło już dobre
30 lat. I fajnie, bo "Rock Breaker",
debiut brazyliskiej formacji, generalnie
trzyma poziom - to materiał,
który faktycznie mógł powstać w
1983 czy 1985 roku. Fakt, zżynka
z Judas Priest w "Fight For Your
Life" jest ewidentna, również aż takie
zapatrzenie w Iron Maiden
("Play The Game") mogli sobie darować,
spojrzeć na te numery obiektywniej,
coś zmienić, spróbować
zagrać je po swojemu, bez kopiowania.
Że można pokazuje udany
cover Budgie "Heavy Revolution",
ale przede wszystkm autorskie numery
"Screaming In The Dark",
"Heroes Die Young" i tytułowy -
jeśli ktoś pokochał metal we wczesnych
latach 80. nie będzie mógł się
od tych dźwięków uwolnić, a fani
The Rods, Saxon, Picture, Riot
czy Chariot już na pewno powinni
sobie sprawić tę płytę. (4)
Wojciech Chamryk
Angband - IV
2020 Pure Underground
Ten irański zespół gra ponoć progresywny
power metal, chociaż ja
słyszę w ich muzyce echa tradycjnego
heavy/power i epic metalu
lat 80. Mam też z Angband pewien
problem, bo jak na zespół z
kilkunastoletnim stażem i czterema
albumami na koncie nie ma
zbyt wiele do zaproponowania, poza
siermiężnym heavy drugiego, a
może i trzeciego sortu. Momentami
nieporadność aranżacyjna aż
zadziwia, bo warstwa rytmiczna
"Ateny" jest totalnie amatorska, tak
jakby Mahyar Dean skupił się na
- faktycznie efektownych - solówkach,
mniejszą wagę przykładając
do partii ledwo słyszalnego basu i
rachitycznej perkusji. W kilku innych
utworach jest podobnie, trudno
uznać to więc za wypadek przy
pracy. Nie brakuje też jednak kompozycji
udanych, jak totalnie oldschoolowy
"Fighters", klimatyczny
instrumental "The Blind Watchmaker"
czy patetyczny "Cyrus The
Great", w którym partie duduka
brzmią chyba najciekawiej, gdy do
"Visions In My Head" doklejono je
już trochę na siłę. No i wokalista,
Tim Aymar, najnowszy nabytek
grupy, znany z Pharaoh czy Control
Denied Chucka Schuldinera
- to dzięki niemu ten materiał bardzo
zyskuje. Może nie zawsze, bo
w "Mirage" śpiewa jak według mnie
zbyt siłowo, ale poza tym jego
ostry, drapieżny głos wynosi taki
"Insane" czy balladowy "Nights Of
Tehran" na zdecydowanie wyższy
poziom. Ocenę muszę jednak wypośrodkować,
dlatego tylko: (3).
Wojciech Chamryk
Annexation - Inherent Brutality
2020 Iron Shield
Ponazywali się kretyńsko (Uncle
Crocodile? Rotten Piranha? Naprawdę
"zabawne"), a na debiutanckim
albumie grają agresywny, siłowy
thrash, próbując naśladować
Slayer, Vio-lence czy Demolition
Hammer. Wychodzi to tak sobie,
prawdę mówiąc nad wyraz mizernie,
mimo furii, blastów i generalnie
bardzo energetycznej całości,
bo to tylko łupanka bez ładu i składu,
którą najwyraźniej kieruje jeździec
bez głowy. Chłopaki pędzą
więc sobie donikąd, czasem tylko
dając nadzieję, że może jednak coś
z nich kiedyś będzie ("A.T.R.",
"Holycaust"). A, okładka jest całkiem
fajna, dobre i to. (1)
Wojciech Chamryk
Apogee - Endurance Of The Obsolete
2020 Progressive Promotion
Apogee to poboczny projekt Arne
Schäfera lidera innej niemieckiej
formacji Versus X. I co ciekawe,
projekt jest bardziej aktywny niż
macierzysty zespół Schäfera. "Endurance
Of The Obsolete" to już
jedenasty album Apogee, gdy
Versus X w dyskografii ma tylko
pięć albumów studyjnych i dwa nagrane
"na żywo". Okładka "Endurance
Of The Obsolete" jest bardzo
industrialna, na jej podstawie
powstała muzyka i tekst do utworu
tytułowego. Jednak muzycznie cała
sesja znacznie odbiega od tego
obrazka. Muzyka, która znalazła
się na "Endurance Of The Obsolete"
jak dla mnie jest wręcz teatralna
i mocno baśniowa oraz
operuje subtelnymi i ulotnymi doznaniami,
choć pełnymi ciepła.
Niemniej wyobraźnia Schäfera podąża
wytyczoną droga przez takie
tuzy jak Genesis, Van der Graaf
Generator, Gentle Giant czy też
jest bliska współczesnym twórcom
typu The Tangent czy Sylvan.
Także na albumie nie znajdziemy
niczego odkrywczego. Ale to żaden
problem, bowiem muzyczna interpretacja
i sama gra Arne bardzo
pobudza emocje i wyobraźnię słuchacza,
dzięki czemu udanie próbuje
wciągnąć go w dźwiękową
opowieść, która znalazła się na
"Endurance Of The Obsolete".
Najciekawszym fragmentem płyty
jest ostatnia kompozycja bisko
szesnastominutowa, "Overruled" z
kilkoma zmianami tempa, klasycznymi
narracjami rockowymi i
wyjętymi z muzyki poważnej oraz
gitarowymi eskapadami. W zasadzie
całość zagrał sam Arne Schäfer,
bowiem gra on na gitarach, basie,
klawiszach oraz śpiewa, dodatkowo
jest autorem muzyki i tekstów,
a także odpowiada za produkcję,
miks i mastering. Wyszło mu
to niekiedy rewelacyjnie, oprócz
głosu, po prostu natura nie obdarzyła
go w tej kwestii najlepszymi
walorami. Jedyną pomocą służył
mu perkusista Eberhard Graef.
Ogólnie "Endurance Of The Obsolete"
powinna spodobać się fanom
zasłuchanym w progresywnych
klimatach rodem z lat 70.,
choć mnie ta muzyka nie do końca
wciągnęła. Przesłuchałem ją z zaciekawieniem
ale nie wzbudziła we
mnie tak wielkiego zainteresowania
aby poznać wcześniejsze dokonania
tego projektu czy też formacji
Versus X. (3,7)
\m/\m/
Armagh - Cold Wrath Of
Mother Earth
2020 First Wave Only
Armagh to warszawska kapela istniejąca
już od ośmiu lat, jednakże
dopiero w tym roku udało im się
wydać pierwszy pełny studyjny album.
Tak, zgadliście! Jest to omawiany
tu album o tytule "Cold
Wrath Of Mother Earth". Muzyka
Warszawian to taki ciekawy
miks oldschoolowego black metalu,
pewnych elementów klasycznego
heavy oraz lekkiej nutki rockendrolla.
Tą ostatnią można usłyszeć
w takich utworach, jak chociażby
dosyć motorheadowy "Endless Fire"
(nie jedyny tego typu utwór w tym
zestawieniu, posłuchajcie sobie
"The Curse") oraz dość skocznym
(jak na ten gatunek oczywiście)
"The Undead". Jeżeli podobała
Wam się ostatnia płyta Butcher to
nie ma opcji, żeby nie spodobał się
Wam ten numer. Jest też tu odrobina
punk rocka (a jakże!) w postaci
kawałka "Mortal Fear". Niestety,
nie zabrakło tu słabszych
punktów. Do takich należałoby
zaliczyć otwierający całość monotonny,
bazujący na ogranych do
bólu black metalowych patentach
"Serpent Cross". Pomijając jednak
ten drobny szkopuł, "Cold Wrath
Of Mother Earth" to naprawdę solidna
porcja black'n'rolla. Jeżeli
szukacie dobrej płyty na imprezę
przy grillu i piwku (mam nadzieję,
że tej wiosny będzie to już możliwe…)
a przy okazji chcecie trochę
powkurwiać upierdliwego sąsiada -
"Janusza", to ten materiał jest idealny!
Chłopakom pozostaje tylko
życzyć by w przyszłości poszli za
ciosem! (4).
Bartek Kuczak
Attick Demons - Daytime Stories…
Nightmare Tales
2020 ROAR!
Portugalski Attic Demons to grupa,
która do nowicjuszy zdecydowanie
nie należy. Zespół na scenie
istnieje już dwadzieścia cztery i lat
i mniej więcej od tego czasu nagrywa
demówki. Prawdziwy debiut zespołu
miał jednak miejsce dopiero
w 2012 roku. Mowa tu o albumie
"Atlantis", gdzie wśród zaproszonych
przez zespół do nagrania go-
RECENZJE 169
ści można znaleźć takie nazwiska
jak Paul Di'Anno czy Ross The
Boss. Nie są to muzycy współpracujący
z byle kim, więc to tylko
potwierdza klasę Attick Demons.
"Daytime Stories… Nightmare
Tales" to trzecie pełne wydawnictwo
sygnowane tą nazwą, a pierwsza
nagrana dla wytwórni Rock
Of Angels Records. Muszę przyznać,
że ludzie pracujący dla tego
labelu mieli nosa biorąc Portugalczyków
pod swoje (anielskie)
skrzydła. Dlaczego? Powiem kolokwialnie,
że nowa propozycja
Attick Demons po prostu mnie
rozwaliła na łopatki. Ale po kolei.
"Daytime Stories… Nightmare
Tales" to dziewięć kompozycji.
Kompozycji z punktu widzenia
przeciętnego heavy metalowego
słuchacza prawie idealnych. Dostajemy
tutaj energię, której pozazdrościć
może im zarówno obecny
Judas Priest czy Accept. Mamy
też nieco podniosłości, zmian tempa
czy innych galopów charakterystycznych
dla Iron Maiden.
Trochę epickości w tym wszystkim
też się przyda. Ktoś czytając, to co
napisałem powie pewnie, że co w
tym genialnego, skoro powielają to,
co inni robią od dawna. OK., ale
czasem bywają sytuacje, że uczeń
dorównuje mistrzowi, prawda?
Przejdźmy może do konkretów. Album
rozpoczyna znany z promocyjnego
klipu utwór pod tytułem
"Contract". Kawałek ten świetnie
nawiązuje do nurtu NWOBHM.
Objawia się w nim także talent wokalisty
Artura Almeidy, który momentami
do złudzenia Bruce'a
Dickinsona w czasach jego najlepszej
formy. Kolejny numer to idzie
za ciosem. "Make Your Choice" rozpoczyna
się dość ciekawą partią
perkusji, która gładko przechodzi
w drażniący riff. Ogólnie utwor ten
jest utrzymany w średnim tempie
w środku zaś prezentuje ciekawe
zwolnienie. Poza tym te wszystkie
górki Almeidy budzą jednoznaczne
skojarzenia z najbardziej zasłużonym
wokalistą Iron Maiden.
Jeszcze ciekawiej robi się w "Renegade".
Jest to (może obok "Hills Of
Sadness") najbardziej mroczny i
niepokojący numer na tym albumie.
Oczywiście w dalszym ciągu
nawiązuje on do dokonań Brytyjczyków
(chociaż bardziej nawet do
solowych płyt Bruce'a), ale już tych
znacznie nowszych. Refren naprawdę
zapada w głowę i ciężko go
stamtąd wyrzucić (a niby po co
mialbym to robić?). "The Rvenge
Of Sailor King" zdecydowanie
bardziej przywodzi mi na myśl
ostatnie dokonania Judas Priest.
Oczywiście Portugalczycy nie zapominają
o tym, co w rockendrollu
najważniejsze. Utwór "Headbanger"
to taki wesoły metalowy hymn
o słuchaniu i graniu diabelskiej
muzy oraz machaniu do niej wytworami
naskórka znajdującymi się
na głowie powszechnie włosami
zwanymi. Panowie nie zapomnieli
również o swoich korzeniach.
Mam tu konkretnie na myśli kawałek
"O Condestavel". Nie dość,
że w całości jest on śpiewany w ojczystym
języku członków zespołu,
to jeszcze wykorzystano w nim
portugalskie ludowe instrumenty.
Na nową płytę Iron Maiden w
najbliższym czasie się nie zanosi.
Zresztą ich ostatnie muzyczne wyczyny
nie wszystkim starym fanom
przypadły do gustu. Za to z nową
pozycją Attic Demons starzy miłośnicy
twórczości Steve'a Harrisa
i ekipy na pewno takich problemów
mieć nie będą. Kupujcie w
ciemno! (5,5)
Azeroth - Beyond Chaos
2018 Self-Released
Bartek Kuczak
"Beyond Chaos" to czwarty album
argentyńskiego zespołu grającego
power metal, ale pierwszy, który
doczekał się również wersji anglojęzycznej.
Słychać, że Azeroth to
nie nowicjusze, chociaż jedynym
muzykiem powstałego w 1995 roku
oryginalnego składu jest basista
Fernando Ricciardulli - reszta
muzyków to świeży zaciąg z przełomu
2016/17 roku. Nie wiem jak
radzili sobie ich poprzednicy, chociaż
nie mogło być z tym źle, skoro
wśród wokalistów grupy był choćby
Adrian Barilari z argentyńskiej
legendy Rata Blanca, ale akurat
ten skład naprawdę daje czadu.
Nawet jeśli nie przepada się za
współczesnym power metalem,
trudno nie docenić warsztatu muzyków,
potencjału poszczególnych
kompozycji i ich siarczystego wykonania.
Niekiedy, tak jak w rozpędzonym
utworze tytułowym czy
w końcówce aptetyczno-epickiego
"Nyarlathotep", robi się tak intensywnie,
że wręcz blackowo, bo perkusista
Daniel Esquivel lubi grać
szybko, choć przy tym bardzo precyzyjnie.
Są tu też ciut bardziej
sztampowe, powerowe utwory jak
"Falling Mask" czy "Exist", ale te
ratuje wokalista Ignacio Rodriguez,
osobnik-hybryda mistrzów
pokroju Kiske i Valdeza, świetny
nie tylko w szybkich numerach, ale
też balladzie "Distant". To jeden z
tych utworów na "Beyond Chaos",
w których słyszalne są folkowe motywy;
"When Shadows Rise Around
Myself" też dzięki nim zyskuje, akcenty
symfoniczno/orkiestrowe,
choćby w instrumentalnym "Azeroth",
też tu mamy, ale wykorzystywane
z wyczuciem, wtedy, kiedy
trzeba. No i na finał cover "Prelude
To Oblivion" brazylijskiego
Viper, jeszcze bardziej helloweenowy
niż na płycie "Theatre Of
Fate" z 1989 roku, w którym Ignacio
Rodriguez radzi sobie nie gorzej
niż nieodżałowany Andre Matos.
Warto tego posłuchać. (5)
Wojciech Chamryk
A Perfect Day - With Wide Eyes
Open
2020 ROAR!
"With Wide Eyes Open" to trzeci
album włoskiego kwartetu A
Perfect Day, grającego nowocześnie
brzmiący rock alternatywny,
czasem tylko delikatnie podmetalizowany.
Jak dla mnie jest to więc
płyta, która równie dobrze mogłaby
nie powstawać, bo to takie nie
wiadomo co, adresowane do jak
najszerszej grupy odbiorców. Alternatywa
w przebojowym wydaniu
("Pull Me Out") przeplata się tu
więc z riffowym ciosem godnym
Black Sabbath, szybko jednak
utemperowanym (siglowy "Give It
Away"), a melodyjny pop, wręcz
popik ("Whatever You Want Me
(To Do)") z numerem dynamicznie
rockowym ("The Roots"). Jest też
patetyczna ballada ("All Of My
Life", kolejny singel), która też nie
wyróżnia się niczym szczególnym.
Według mnie "With Wide Eyes
Open" nie oferuje zbyt wiele, poza
głosem naprawdę dobrego wokalisty
Marco Baruffettiego i ciekawą
okładką, bo przeważa tu koniunkturalne
podejście, owocujące
sztampowym rockiem we współczesnym
wydaniu. (1,5)
Wojciech Chamryk
At Sacrament - A New Dawn
2020 Self-Released
"Kolorowy odlot na Paragwaj" zapewniał
dawno temu Lech Janerka
w jednej z najciekawszych piosenek
ze swej drugiej płyty, ale At
Sacrament zapewniają zupełnie
inny rodzaj muzycznych doznań.
Młodzi Paragwajczycy grają bowiem
thrash, a zważywszy króciutki
staż At Sacrament i fakt, że "A
New Dawn" to debiutanckie wydawnictwo
grupy, radzą sobie nad
wyraz dobrze. Proponują pięć siarczystych
numerów (cztery właściwe,
plus dwuminutowe intro
"Saints Of Darkness"), trwających
19 minut z sekundami: ostrych, surowych
i na swój sposób melodyjnych,
nawet kiedy pojawiają się w
nich blastowe zrywy ("Mental
Overload"), a Alexis Martinez
wrzeszczy tak histerycznie, że nawet
młody Blitz mógłby pozadrościć
mu pary ("Corrupted Mind").
Są tu też utwory wolniejsze, nie
tak szalone ("A New Dawn"), a finałowy,
dłuższy "Visions Of Madness"
potwierdza, że zespół i w takich
bardziej rozbudowanych formach
ma coś do powiedzenia. Fajny,
udany debiut, nie ma co. (4)
Wojciech Chamryk
Bendida - First Of The Heroes
2020 Self-Released
Bendida to fantasy symfonicznopower
metalowy zespół z Bułgarii
założony przez gitarzystę Vinniego
Atanasova w 2008 roku. W
2012 roku ukazał się singiel "The
Farthest Shore", w roku 2017
pierwszy pełny album "Goddess of
the Moon", no i teraz omawiany
krążek "First Of The Heroes".
Muzyka na tej płycie to ciągle rozbudowany
melodyjny symfoniczny-power
metal, z dużą dawką
gitarowej neoklasyki, w którym to
łączą się wpływy heavy metalu,
muzyki klasycznej oraz folkloru.
W zasadzie eksplodująca dawka
muzyki. Dla nadania wiarygodności
orkiestracjom kapela oprócz
sampli używa również żywe instrumenty,
typu skrzypce, flet, waltornia
i viola da gamba. Poza tym
główny wokal to czysty kobiecy
głos operowy z pięknym vibrato w
oprawie opracowań klasycznego
chóru. Muzycy nie omieszkali również
wykorzystać fragmenty kompozycji
twórców muzyki klasycznej
w postaci opracowań "Ronde 5
(Wo bistu)" Tielmana Susato
oraz "Brandenburg Concerto No.
3 in G major" Johanna Sebastiana
Bacha. A to nie wszystko co
można usłyszeć w muzyce Bendida.
Chociażby w kwestii głosów, to
obok wspominanego śpiewu operowego
egzystuje też śpiew rockowy,
heavy metalowy wrzask, a nawet
growl czy balckowy skrzek.
Sporadycznie ale zawsze. Generalnie
bogactwo muzyczne propozycji
bułgarskich muzyków może docenić
jedynie drugi muzyk lub fani,
170
RECENZJE
którzy maja orientację w kwestii
budowy kompozycji. Dla większości
odbiorców będzie to pozycja
podobna do wielu innych, typu
Nightwish, Epica, Edenbridge
czy Therion. Obawiam się, że dla
nich płyta "First OF The Heroes",
mimo ogromu pracy w nią włożonej,
to na tę chwile będzie zbyt dużo
i będzie spostrzegana jako kolejny
typowy produkt tej sceny.
Wstyd się przyznać ale mam podobne
odczucia. Niemniej to też realny
problem tej sceny, coraz trudniej
jakoś na niej zabłysnąć, jednak
ktoś będzie musiał go rozwiązać.
Także na ten moment nie mogę
dać więcej, niż (3,7)
Void". Ogólnie płyta stawia formację
w dobrym świetle, dla maniaków
mus i konieczność. Kiedyś takie
granie było dla mnie synonimem
polskiego metalu i ciągle
wzbudza ono zainteresowanie
wśród muzyków i fanów. Poza tym
niewątpliwie cieszy się wśród nich
respektem i poważaniem. (4,5)
\m/\m/
iej przytupywała. Słowem żal, że ta
formacja zakończyła swoją działalność.
Moim zdaniem choć propozycje
z tej sceny niekiedy zlewają
się w całość to muza Bestiality jednak
na jej tle wyróżniała się. No
cóż, są jeszcze tzw. "reuniony",
więc może za jakiś czas... Teraz ci
co mają "Endless Human Void"
niech się cieszą, bo to kawał solidnego
czarciego łojenia. (5)
\m/\m/
My Name" słucha się bez problemu,
choć muzyka nie porywa, za to
zapewnia nam solidną dawkę
heavy/thrash metalu. (3,5)
\m/\m/
Black Knight - Road To Victory
2020 Pure Steel
\m/\m/
Bestiality - Stuck In Bestial Vision
2014 Old Temple
Gdy opisywałem "Endless Human
Void" nie miałem zielonego pojęcia,
że ich EPka zawita również do
mnie. Niestety kapela już nie istnieje
i dostęp do ich muzy jest
ograniczony. Jednak okazało się,
że są ludzie dobrej woli, którzy
podrzucili mi muzę ze wspomnianej
EPki, "Stuck in Bestial Vision".
Dzięki im za to! Płyta trwa
około trzydziestu minut, wypełnia
ją dziewięć kompozycji. Swego
czasu to były pełnowartościowe albumy,
także wątpliwym jest dla
mnie określać to wydawnictwo jako
EPka. Jednak nie to jest najważniejsze.
Muzycy od samego początku
udowadniają, że nalezą do
sceny black/thrash metalowej stosując
intensywną łupankę, która
dostarcza świeżej rąbanki i krwawej
jatki. Robią to konkretnie i z
wielka pasją, przyprawiając ją agresją,
wściekłością, złem, bluźnierstwem
i diabelską siarką. Od początku
czuć tu inspiracje wczesnymi
dokonaniami Venom, Sodom, Bathory,
Destruction, czy też Sarcofago.
Tę tezę podkreśla wykorzystany
przez muzyków cover
Bathory "Hades". Niemniej chłopaki
z Bestiality potrafili na tej
materii odcisnąć swoje diabelskie
kopyto, dzięki czemu da się tego
słuchać. Najjaśniejszym punktem
tej płytki zdaje się być kawałek
"Blood Red Like Sodomy", płonie
on piekielnym ogniem i śmierdzi
smołą oraz siarką na odległość.
Przy czym siekany jest znakomitymi
riffami, blendowany świetną
perkusją, stosując przy tym równe
wybiegi typu zwolnienia oraz maniakalne
przyspieszenia. Brzmieniowo
jest bardzo surowo i bez
jazd w stronę tradycyjnego metalu
tak jak było na "Endless Human
Bestiality - Endless Human Void
2018 First Wave Only
Bestiality to formacja, której muzycy
obecnie tworzą takie kapele,
jak Vengeance, Necrömanzer,
Armagh, Truchło Strzygi i Imperator.
Istniała w latach 2013 -
2018 i pozostawiła po sobie EPkę
"Stuck in Bestial Vision" (2014)
oraz właśnie omawiany album
"Endless Human Void" (2018).
Kapela była przedstawicielem coraz
bardziej popularnej polskiej
oldschoolowej sceny black/thrash
metalowej. Słowem pełno w ich
muzyce pochodnych od Venom,
Sodom, Bathory, Destruction,
Kat, a nawet Sarcofago, Possessed
czy też Running Wild. Taki
też jest krążek "Endless Human
Void", wypełniony po brzegi przez
bardzo agresywny, wściekły, bluźnierczy
i przesiąknięty złem oraz
siarką black/thrash metal. Od pierwszych
dźwięków poraża prostotą i
bezpośredniością, wręcz jej chwytliwością.
Od początku muzycy siekają
nas bardzo szybkimi riffami,
miażdżą szaloną sekcją oraz kąsają
skrzekliwym wrzaskiem, wyszczekującym
bluźnierstwa, choć niekiedy
w bardzo infantylny sposób. No
cóż taka forma, która kiedyś była -
i jest - popularna w kraju nad Wisłą,
bardzo kojarząca się z wczesnymi
latami 90. zeszłego wieku.
Całe szczęście Bestiality potrafiła
dodać też swojej własnej energii,
pasji i entuzjazmu. Pewnie dlatego
ciągle tak dobrze słucha się całej
płyty. Już rozpoczynający sztandarowy
"Bestiality" ustawia nam podejście
do tego krążka, dając nam
konkretną dawkę agresji i zachęcając
nas do dalszego słuchania.
Wymarzony opener. Kolejne kawałki
równie udanie wciągają w
słuchanie i tak, aż do samego końca.
Trudno jest wyróżnić jakiś konkrety
kawałek, ale wymieniłbym
"White Devil's Spell", "Bestial Force
of Destruction", "Forever in Leather"
oraz wiadomo, "Święta wojna" cover
Imperatora. Zresztą wrzaski
po polsku w "Oprawcy" wyszły im
również całkiem nieźle. Z tego co
zauważyłem przy wymienionych
songach, moja nóżka jeszcze żwaw-
Blacktrail - Your Freedom For
My Name
2020 Self-Released
Blacktrail to młoda polska kapela
z Siedlec, która działa od roku
2017. Fajnie, że od czasu do czasu
pojawiają się takie kapele. Niestety
granie tradycyjnych odmian heavy
metalu nadal nie jest zbyt popularne
w Polce. Zresztą z tą tradycja w
wypadku Blacktrail, tak do końca
nie jest jasne. Rozpoczynający płytkę
"White Fever" bardziej pasuje
do alternatywne metalu, do tego
naleciałości melo-deathu oraz progresywnego
thrashu. Nie jest to
moja bajka ale kawałek ma ręce i
nogi. Nawet dobrze pasuje w nim
skrzekliwy wrzask wokalistki.
Ogólnie Blacktrail zalicza się do
heavy/thrash metalu, co akcentują
cztery kolejne utwory z omawianej
płytki. Niemniej jakieś nieliczne
elementy z innych odmian metalu
także wyłapiemy. Chociażby Pani
Alicja Betlińska z rzadka korzysta
ze swojego naturalnego głosu bardziej
stawia na jego zniekształcenie,
co mógłbym określić jako
proto-growl. Kompozycje są różnorodne,
dynamiczne, długie i utrzymane
głównie w wolnych i średnich
tempach. Muzycy korzystają
przede wszystkim z prostych środków
ale dbają o to aby w kawałku
obok siebie egzystowało kilka pomysłów
oraz o to, aby nie brakowało
przyśpieszeń czy też zwolnień.
Nie są to jednak jakieś gwałtowne
zmiany. Oczywiście muzycy
nie zapominają o melodyjnych motywach
oraz aby muzyka z sensem
"płynęły" do przodu. Instrumenty
brzmią całkiem nieźle, a gitarzyści
maja smykałkę, i do riffów, i do
partii solowych. Niestety nie ma
tego efektu - wow! Trudno określić
w czym rzecz. Może to, że kompozycje
są za długie albo, że są za
wolne przez co, wszelkie modyfikacje
w postaci zmiany tematów
czy też temp stają się zbyt oczywiste.
Po prostu czegoś brakuje. Niemniej
w zespole drzemie potencjał,
który można wykorzystać do tego
aby muzyka Blacktrail była jeszcze
lepsza. "Your Freedom For
Holenderski Black Knight zdecydowanie
do zespołów młodych nie
należy. Ich pierwsze demo ukazało
się już w roku 1986. Później w historii
grupy było niestety parę zawirowań,
dlatego też mimo długiego
stażu "Road To Victory" to trzecie
pełne wydawnictwo kapeli z kraju
tulipanów. Jest to też powrót bo
bardzo długiej przerwie, bowiem
ostatni album "Czarnego Rycerza"
zatytułowany "The Beast Inside"
ukazał się w roku 2007. Spójrzmy
zatem, czy warto było czekać te
trzynaście lat. Album zaczyna się
dość, powiedzmy klasycznie trochę
w klimatach Iron Maiden. Niestety
pozytywny efekt utworu tytułowego
psuje pierwsze wejście wokalisty
Davida Marcelisa, które jest
całkowite niemrawe oraz pozbawione
mocy. Na szczęście rekompensuje
to w refrenie, gdzie mocy
nie można mu odmówić. Tyle, że
we wspomnianym refrenie pojawia
się motyw bardzo zainspirowany
maidenowym "Invaders". Plagiatem
raczej bym tego nie nazwał, jednak
inspiracja jest wyraźna. Drugi
utwór "Legend" to już nieco mocniejsza
szkoła jazdy. Na dzień dobry
dostajemy deszcz riffów w stylu
Judas Priest czy Accept. Marcelis
krytykowany przeze mnie kilka
wersów wyżej, tu pokazał swoją
klasę. Zresztą nie tylko on. Pojedynek
solówkowy to prawdziwy
miód dla uszu miłośnika klasycznego
heavy metalu. Numer ten
to zdecydowanie najmocniejszy
punkt trzeciego albumu Black
Knight. W trzecim numerze o tytule
"Pendragon" Holendrzy nie
zwalniają tempa. Warto tutaj
zwrócić uwagę na chóralnie śpiewany
refren, basowy przerywnik i
znowu te solówki. Słychać, że
GertJan Vis oraz Ruben Raadschelders
są pod mocnym wpływem
Judas Priest. "Thousand Faces"
zaczyna się dość niepokojąco.
Pierwsze wejście może jednak wzbudzić
prawdziwy dreszcz. Budowanie
klimatu w tym przypadku
można śmiało porównać do tego,
co można usłyszeć na ostatnich albumach
Iron Maiden, albo na solowych
albumach Bruce'a nagranych
we współpracy z Royem Z.
Podobnie zresztą jest z "My Beautiful
Daughters". W tym utworze
RECENZJE 171
dochodzi jeszcze ten charakterystyczny
galop, który budzi jednoznaczne
skojarzenia. Nieco progresywnego
charakteru temu kawałkowi
nadaje dość znaczące zwolnienie
w środku, przechodzące w
partie w stylu Yes. Potem jednak
galopada wraca a David brzmi,
jakby zamienił się na gardła z Robem
Halfordem. "Crossing The
Rubicon" to najdłuższa i najbardziej
epicka kompozycja na tym albumie,
swoją drogą dość chwytająca
za serce ballada z dość łatwo
zapamiętywanym motywem przewodnim.
Utwór ten przyozdabia
naprawdę przepiękna solówka.,
która robi tu naprawdę bardzo
dobrą robotę. "Primal Power" to
ponowne zwiedzanie judaszowych
klimatów. Sporo tu też z klimatu
Primal Fear (swoją drogą ciekawe,
czy słowo "primal" w tytule na pewno
jest przypadkowe). Album
kończy kawałek "The One To Blame"
z bardzo charakterystycznym
riffem. Znowu ten chóralnie zaśpiewany
refren, który naprawdę
może wywołać niemałą ilość ciarek
na plecach. "Road To Victory" to
naprawdę przyzwoity album. Nie
jest to może dzieło szczególnie wybitne,
nie jest też albumem, który
odkrywa przysłowiową Amerykę
(zresztą chyba chłopakom nie o to
chodzi). Jest to po prostu porcja
solidnego, fajnego pod względem
kompozycyjnym heavy metalu,
który sobie można włączyć, gdy
znudzą się Wam chwilowo albumy
Maiden, Priest czy Accept (4,5).
Black Sun - Silent Enemy
2020 Rockshots
Bartek Kuczak
Black Sun to zespół z Ekwadoru: o
poważnym już stażu, bo zaczynał
jeszcze w roku 1999, ale bez jakichś
szczególnych osiągnięć. Zespół
liczy, że najnowsza EP-ka
"Silent Enemy", nawiasem mówiąc
pierwsza w jego dyskografii, zdoła
odmienić ten stan rzeczy. Pod pewnymi
względami są na to szanse,
bowiem gości na tym krótkim materiale
mamy kilkanaścioro, w tym
wokalistów tak znanych jak: Tony
Kakko, Mr. Lordi, Noora Louhimo,
Henning Besse czy Netta
Laurenne. Surowy i mocny na judaszową
modłę "Terror Zone", bardziej
melodyjny "Resist" czy "Still
Alive" bardzo z ich udziałem zyskują,
ale też nie ma co ukrywać, że
power metal w wydaniu Black Sun
niczym szczególnym nie poraża.
Potwierdza to również instrumentalny,
dość sztampowy, "Dark Mirror",
zresztą niejedyny na tej płycie
utwór bez partii wokalnych, bo
"Silent Enemy" to płyta koncepcyjna,
mimo krótkiego, nie przekraczającego
21 minut, czasu trwania.
(3,5)
Blame Zeus - Seethe
2019 Rockshots
Wojciech Chamryk
Blame Zeus to portugalski zespół,
który powstał w 2010 roku. Do tej
pory kolejno nagrali następujące
albumy "Identity" (2014), "Theory
of Perception" (2017) i "Seethe"
(2019). Kapelę zaliczają do
progresywnego metalu, niemniej w
ich muzyce jest więcej współczesnego
metalu od groove po alternatywny
metal, trochę hard rocka,
heavy metalu oraz innych pomniejszych
składników. Być może ten
ogólny miszmasz skłania, co niektórych,
do zaliczeni tej kapeli do
progresywnego metalu. Dla mnie
to jednak mylny trop, na pewno
Portugalczyków nie zaliczyłbym
do progresywnej sceny. Kompozycje
są ciekawe, różnorodne, dość
złożone ale dążą do bezpośredniości
po przez proste i chwytliwe melodie.
Pomocny w tym zabiegu jest
głos wokalistki Sandry Oliveira,
która nie udaje divy a po prostu
śpiewa zadziornym i mocnym
rockowym głosem. Większość
"Seethe" wypełniają ostre i harde
kawałki podkreślane ostrym riffowaniem,
jednak wśród nich na pewne
wyróżnienie zasługuje jedynie
"Bloodstained Hands". Ma on najbardziej
chwytliwy temat oraz klimat.
Niestety pozostałe utwory
zlewają się ze sobą i po jakimś czasie
wprowadzają nudę. Na dziesięć
kompozycji wypełniających krążek
tylko dwie wyłamują się ze schematu,
są wolniejsze i bardziej operują
klimatem ("White" i "The
Warden"), jednak jest ich zbyt mało
aby przełamać jednolity wydźwięk
albumu. Muszę dodać, że
"White" ma w sobie również sporo
przestrzeni i przebojowości, co
zwraca na nią czujność słuchającego
i jest to drugi moment warty
uwagi na omawianym albumie. Do
wykonania i brzmienia nie mam
większych zastrzeżeń, teraz rzadko
się zdarza aby ktoś popełniał większe
błędy przy produkcji. Niemniej
trzecia płyta Blame Zeus pt. "Seethe",
to jedynie solidna płyta z melodyjnym
metalem o współczesnym
brzmieniu. (3)
\m/\m/
Blazon Rite - Dulce Bellum Inexpertis
2020 Gates Of Hell
Powiem Wam szczerze, że zajmowanie
się recenzowaniem muzyki
to dość ciekawe hobby (tak, hobby,
bo w dzisiejszych czasach mało kto
na tym cokolwiek zarabia, a już na
pewno w naszym metalowym
światku). Ma to też jak wszystko w
życiu swoje wady. Jedną z nich na
pewno jest kwestia, że spora część
płyt, które dostaje jest bardzo
przewidywalna. Przynajmniej pod
względem stylistycznym. Nie powiem,
żeby było to dla mnie specjalne
zaskoczenie, gdyż zdaję sobie
sprawę, że magazyn ten skupia się
tylko i wyłącznie na dość wąskim
wycinku tej bogatej i rozmaitej stylistycznie
sceny. Rzadko dostaje
coś, co by mnie mogło tak na serio
zaskoczyć. Takie albumy się jednak
zdarzają, a jednym z nich jest
propozycja grupy Blazon Rite o
tajemniczo brzmiącym tytule
"Dulce Bellum Inexpertis". Zespół
ten pochodzi z Philadelphii
jest tworem młodym, a omawiane
wydawnictwo jest pierwszym w ich
dorobku. Zawiera ono raptem cztery
utwory, a całość trwa niespełna
dwadzieścia jeden minut. Czym
mnie ono zaskoczyło? Wemy na
przykład pierwszy utwór zatytułowany
"The Warrior's Choice (Take
Me Away)". Zaczyna się on dość
posępnie, potem gładko przechodzi
w drażniący riff. Kawałek ten
ubarwiają liczne zmiany tempa i
momentami dość połamane zagrywki,
które niespodziewanie potrafią
przejść w melodyjki rodem z…
AOR. Drugi w kolejności. "Diamond
Daggyr" to bardziej taki hołd
złożony staremu hardrockowi i
heavy metalowi w jego wczesnej
formie. Słuchając tego utworu odnoszę
takie nieodparte wrażenie,
że gdyby Deep Purple czy Uriah
Heep powstali jakieś dziesięć lat
później za Oceanem, to brzmieli
by właśnie w ten sposób. Ale nie
przesadzajmy z tymi alternatywnymi
wersjami historii i wróćmy do
rzeczywistości. Trzeci utwór to "Into
The Expense (Solar Portals and
Celestial Holes)" wpasowuje się w
podobną konwencję, chociaż tu
bliżej już do amerykańskiego epickiego
heavy metalu. Dalej pozostajemy
też w konwencji zmian tempa,
zabaw klimatem etc. Moją
uwa-gę przykuł jednak pewien fragment.
Otóż wydaje mi się on żywcem
zapożyczony z kawałka "Invaders"
Iron Maiden. Ale może się
przesadnie na siłę czepiam. Mniejsza
z tym. EPkę kończy "Ugud Hul
(Summons You)". Jest to chyba najciekawszy
Zaczyna się balladowo,
partia gitar akustycznych, która
potem zmienia się w gitarową nawałnicę,
jednak nie do końca typową
dla kapel heavy metalowych.
Zdecydowanie więcej tu dźwiękowych
łamańców, a nawet nawiązań
do bluesowych korzeni gatunku.
Jakbym ogólnie podsumował
muzykę zawartą na "Dulce Bellum
Inexpertis". Bardzo klasyczny
heavy nawiązujący z brudną produkcją,
nieco niedbałym (ale nie w
sensie punkowym) wokalem, na
swój sposób melodyjny (chociaż ci,
dla których heavy metal to przede
wszystkim wpadające w ucho refreny
i solówki mogą być tym krążkiem
zawiedzeni). Jeśli miałbym to
porównać do dokonań jakiegoś
bardziej znanego zespołu, to z jednej
strony w pewnych momentach
słychać podobieństwa z bardzo
wczesną Manilla Road (płyty
"Invasion" oraz "Mark Of The
Beast"), z drugiej zaś słyszę wpływy
legendarnej (nomen omen)
grupy Legend. Tej od płyty "From
The Fjords". Tak, tej która grała
amerykański epic metal zanim ktoś
w ogóle wpadł, by tak ten gatunek
określić. Co do chłopaków z Blazon
Rite to cóż, czekam na pełny
album. Jestem ciekaw czy pójdą za
ciosem. (4,5)
Bartek Kuczak
Blind Wisdom - Blind Wisdom
2019 Self-Released
Chwała bogom za underground,
dzięki niemu mogę wysłuchać cała
masę całkiem niezłych zespołów.
Oficjalny rynek nie ma szans przyswoić
aż tylu kapel, a podziemie
przygarnie wszystko. Ot, chociażby
francuski Blind Wisdom, który
proponuje nam bardzo przyzwoity
heavy/power metal. "Blind Wisdom"
to pięcioutworowa EPka z
całkiem nieźle skrojonymi kawałkami.
Jest szybko, jest żwawo, jest
oldschoolowo. W dodatku na niezłym
solidnym poziomie. Francuzi
mają pomysł na każdy z kawałków.
Zachłyśnięci formą nowych kapel z
pod staroszkolnego sztandaru bardzo
chętnie przyłączą się do słuchania
małego debiutu Francuzów.
Malkontenci wynajdą sto i jeden
sposobów aby wytknąć jedynie powielanie
czy też odgrzewanie starych
kotletów. Nie na tym to jednak
polega, a po prostu na interpretacji
i dobrej zabawie, do czego
przekonuje się coraz większe grono
odbiorców a także muzyków. Wiele
młodych kapel w tym Blind
Wisdom powołują się na dokonania
Iron Maiden i ogólnie nurtu
172
RECENZJE
NWOBHM. Francuzi jednak rozwijają
temat o swoje pomysły oraz
niekiedy o naleciałości innych odłamów,
chociażby niemieckiego
speed/power metalu czyli inspiracje
Helloween czy też Blind Guardian.
W ten sposób, żaden z kawałków
nie daje się znudzić, przy
każdym z nich kark sam się kiwa i
nawet nóżka próbuje nadążyć.
Także dobry początek i oby nie został
roztrwoniony wraz z dużym
debiutem. Instrumentaliści pracują
zwinnie i ze swobodą. Głos śpiewającego
gitarzysty Christophe Marty
jest mocny i z charakterem. Brzmienia
zaś utrzymane są w oldschoolowy
stylu, co niesie swoiste
mankamenty, ale są tacy, którzy
dadzą się za nie pokroić. Pewnie do
nich należą również Francuzi.
EPką "Blind Wisdom" nie zawiodą
się fani starych brzmień heavy
metalu i oldschoolu. (3,7)
\m/\m/
Blood Pollution - Cave Aliens
2019 Metal Race Records/Grotesque Sounds/Wings Of
Destruction
Blood Pollution po zmianie składu
(z oryginalnego został tylko wokalista
i basista Nick Thrash) nie
kazał długo czekać na nowy album.
"Cave Aliens" ukazał się jesienią
ubiegłego roku i jest już piątym
długogrającym materiałem w
dyskografii rosyjskiego tria. Thrash
'n'roll w jego wykonaniu przybiera
coraz bardziej klasyczne oblicze -
to już raczej heavy'n'roll, w dodatku
o wyraźnie hardrockowej proweniencji.
Skojarzenia z Motörhead
czy ich belgijskim odpowiednikiem
Killer nasuwają się od razu,
i to nie bez powodu, wystarczy bowiem
posłuchać "Mark Of The
Wicked" czy "Motorcharged Fever" i
wszystko jest jasne. Również wokalista
brzmi niczym młodsza wersja
Lemmy'ego, Shorty'ego czy Titusa
z Acid Drinkers, ale nie ma też
co ukrywać, że jest najsłabszym
ogniwem zespołu i daleko mu do
mistrzostwa wyżej wymienionych,
co słychać choćby w "Electric Woman".
Brzmienie też kuleje; to typowo
podziemny, demówkowy
sound, bez odpowiedniego uderzenia
i mocy. Muzycznie jest jednak
znacznie lepiej, poszczególne
utwory są też urozmaicone: w dynamicznym
"Cracked Hole Boogie"
ostatni człon tytułu w żadnym razie
nie pojawia się przypadkowo,
nośny "Rock 'N' Roll Bitchtrap" ma
sobie coś z zadziorności hard rocka
lat 60. i 70., a finałowy "Glory Ride"
to surowy, ale całkiem melodyjny
numer rock'n' rollowy. Jeśli zaś
zespół pójdzie w kierunku najlepszych
na płycie "King Of Love" i
tytułowego "Cave Aliens", sygnalizujących
naprawdę duży potencjał,
to nie będę już mieć żadnych wątpliwości.
(4)
Wojciech Chamryk
Burnt Out Wreck - This Is Hell
2019 Cherry Red
Gary Moat w latach 80. grał na
perkusji w Heavy Pettin', zespole
z nurtu NWOBHM, chociaż brzmiącym
dość lekko, szczególnie od
drugiej płyty z 1985 roku. W założonym
na początku kolejnej dekady
i istniejącym do dziś Mother's
Ruin był już śpiewającym
gitarzystą, a w powstałym niedawno
Burnt Out Wreck też śpiewa.
Zespół wydał w ubiegłym roku
drugi album "This Is Hell" i mam
z nim niejaki problem. Ano dlatego,
że wszystko się tu zgadza, brzmi
i buja jak trzeba w totalnie
archetypowym, hardrockowym stylu,
ale o oryginalności zapomnijcie
- Burnt Out Wreck to wypisz, wymaluj,
tribitute band AC/DC ery z
Bonem Scottem, naznaczonej płytami
z lat 1976-78. Praktycznie
każdy z tych utworów, a już "Dead
Or Alive", "Positive" czy tytułowy
szczególnie, mógłby trafić na longa
Australijczyków, albo ostatecznie
Rose Tattoo, kolejnych mistrzów
takiego grania, łączącego bluesa z
mocniejszym uderzeniem. Moat
też brzmi niczym Bon - barwa głosu,
interpretacja, wszystko jest skopiowane
idealnie, tylko czasem,
choćby w "Paddywhack", brzmi jednak
ostrzej od frontmana AC/
DC. Słucha się więc "This Is Hell"
świetnie, ale trudno nie zadać sobie
pytania o cel powstania tej płyty.
(3)
Wojciech Chamryk
Caligula's Horse - Rise Radiant
2020 InsideOut
Caligula's Horse to zespół prosto
z australijskiego Gold Coast założony
w 2010 roku i grający progresywny
metal. Wśród fanów rozpoznawalny
jest dzięki wcześniejszym
płytom "Bloom" (2015) i "In
Contact" (2017). Ale to nie jedyne
wydawnictwa tego kwintetu bowiem
mają na swoim koncie jeszcze
albumy "Moments from
Ephemeral City" (2011) i "The
Tide, the Thief, and River's End"
(2013). Niestety żadnego z tych
krążków nie słyszałem i mocno
mnie irytowało, że znajomi i nie
tylko, w ostatnim czasie dość często
powoływali się na tę formację, a
ja nie miałem do czego się odnieść.
Zmieniła to najnowsza propozycja
grupy zatytułowana "Rise Radiant".
Generalnie nie dziwię się,
że ostatnio o Caligula's Horse często
wspomina się, bo to kolejna
bardzo dobra kapela na scenie progresywnego
metalu. Kolejny ból
głowy dla fanów, chociaż ostatnio
zauważyłem, że większość z nich
nie przejmuje się takim natłokiem
dobrej muzyki. Jakoś z zadziwiająca
łatwością większość porusza
się w, co i rusz nowych propozycjach.
W sumie zazdroszczę im.
Wracając do Caligula's Horse, to
na "Rise Radiant" znajdziemy progresywny
metal z pewnymi elementami
progresywnego rocka.
Choć ten progresywny metal należy
do głównego nurtu, to jednak
Australijczycy bardzo chętnie korzystają
z elementów współczesnego
metalu. I tak, w rozpoczynającym
"The Tempest" znajdziemy
elementy djentu, w kolejnym "Slow
Violence" nu-metal itd. W dalszych
częściach wyłapiemy również coś z
alternatywnego czy też grove metalu.
Te ozdobniki czasami używane
są bardzo wyraziście ale przeważnie
zaznaczane są bardzo subtelnie.
Kompozycje oparte są na konkretnym
metalowym ciężarze ale
jak to w progresywnym muzykowaniu
często przeplata się on z subtelniejszymi
walorami, które przeważnie
uciekają się do progresywnego
rocka. Dzięki czemu taki
"Slow Violence" wielu mocno skojarzy
się z Dream Theater. Są też
ogólnie pewne wyciszenia na płycie
w postaci wolnych kompozycji
"Resonate" i snującego się "Autumn".
Muzycy Caligula's Horse
równie uwielbiają budować zagmatwane
konstrukcje, jak i wpadające
w ucho tematy. Ogólnie w żonglowaniu
kontrastami nie mają sobie
równych. Album słucha się w całości
z zainteresowaniem i pewnym
napięciem. Jednak mnie najbardziej
przypadła do gustu najdłuższa
kompozycja, ponad jedenastominutowa
"The Ascent". Rozpoczyna
się bardzo dynamicznie aby
bardzo szybko przejść w najbardziej
subtelny i urokliwy za to
wyrazisty i melodyjny temat, który
snuje się przez cały utwór. Oczywiście
muzycy nie unikają dynamicznych
sekwencji, bo co to za
progres bez kontrastów ale właśnie
wspomniany motyw to niezachwiany
trzon tej kompozycji. Płytę uzupełniają
dwa bonusy, cover Pertera
Gabriela "Don't Give Up" i cover
Split Enz "Message To My
Girl". W sumie niewiele wnoszące
do całości interpretacje, co najwyżej
średniej jakości ciekawostki.
Ogólnie znakomicie wypadają na
albumie instrumentaliści, co można
skwitować jednym słowem, zawodowstwo.
Na ich tle wyróżnia
się charakterystyczny, wysoki a
zarazem melodyjny, delikatny i
snujący się głos Jima Greya. Znakomita
płyta godna polecenia, a
ponoć poprzednie tytuły Australijczyków
są jeszcze lepsze. (5)
\m/\m/
Carnal Agony - Preludes & Nocturnes
2014 Sliptricker
Zespół Carnal Agony pochodzi ze
Szwecji i powstał w 2011 roku w
mieście Umea. Na początku kariery
nagrał kilka dem aby w roku
2014 wydać swój duży debiut,
"Preludes & Nocturnes". Muzyka,
która znalazła się na tej płycie,
to takie zderzenie starego klasycznego
heavy metalu i power metalu
w stylu Accept i Grave Digger
ze współczesnym power metalem
inspirowanym Powerwolf i Sabaton.
Ta ostatnia nazwa kojarzy się
też z wokalistą Davidem Johagenem,
który czasami przypomina
wyczyny Joakima Brodena. I nie
wiem czy jest to powód do dumy.
Ogólnie przez muzykę Szwedów
przewija się melodia, energia i pasja,
dzięki czemu może podobać się
ewentualnemu słuchaczowi. Na
każdy ze swoich kawałków zespół
ma pomysł, i znajdziemy w nich
chwytliwy temat, świetne zadziorne
partie gitar, wyrazistą sekcję, a
całości przewodzi szorstki i przykuwający
uwagę głos wokalisty.
Choć muzycy potrafią korzystać z
ciekawych zwolnień to na "Preludes
& Nocturnes" nie uświadczymy
ballady. Za to są momenty
gdzie muzycy wybiegają poza schemat
heavy/power metalowy i zahaczają
o power oraz power/thrash w
stylu amerykańskim. Takim bardzo
ciekawym przykładem jest rozpoczynający
i bardzo dynamiczny
"War Prayer". W podobnej konwencji
utrzymane są jeszcze sztandarowe
"Carnal Agony" oraz "Secrets
Within The Shrine" ale już nie
są tak dobre jak pierwszy z wymienionych
kawałków. Ogólnie pod
względem kompozycyjnym formacja
ta wypada dość ciekawie. Bardzo
podobają mi się też brzmienia
instrumentów, mają w sobie moc
ale potrafią uwypuklić melodię.
Nie zawodzą sami muzycy, którzy
wypadają zdecydowanie i ciekawie.
Po prostu Szwedzi przygotowali
kawał porządnej płyty z niezłym
melodyjnym heavy/power. Trochę
dziwne jest to, że nie zwrócili nią
uwagę bossów większych wytwórni,
ale może właśnie te zestawienia
RECENZJE 173
ich muzyki z Powerwolf i Sabaton
stanęły na przeszkodzie. A
szkoda. (4)
\m/\m/
Carnal Agony - Back From The
Grave
2020 Self-Released
Poprzedni ich album "Preludes &
Nocturnes", kończył bardzo przebojowy
kawałek "Together Were
Lost", który nie tylko charakteryzował
się melodyjnym, trochę popowym
tematem, ale też w tle przewijały
się lekko denerwujące klawiszowe
pasaże. I właśnie ten utwór
stał się zapowiedzią kolejnego albumu,
na który czekaliśmy około
sześciu lat. Carnal Agony choć nadal
pozostała przy swojej wizji
heavy/power metalu, to niestety
nadała większości swoich kawałków
wyraźnej chwytliwości, a tym
samym łagodności. Przez co ich
muzyka zdecydowanie zbliżyła się
do współczesnych kapel z nurtu
melodyjnego power metalu, wspomnianych
przy okazji recenzji debiutanckiego
albumu, Powerwolf i
Sabaton. Całe szczęście pozostały
wpływy starego niemieckiego
heavy/power metalu typu Grave
Digger czy Running Wild. Dzięki
czemu nadal da się słuchać tego co
wymyślili szwedzcy muzycy. Jedynie
w utworach "Werewolf Of
Steel" oraz "Higher" mocniej otarli
się o popową estetykę. Niestety są
też rozlazłe klawiszowe tła, które
towarzyszyć prawie każdej kompozycji.
Prawdopodobnie miały być
prawie niezauważalne lecz na tę
chwilę jestem bardzo wyczulony na
takie skuchy i moje ucho wyłapuje
je bez większego trudu. A jak ja to
słyszę, to znaczy, że inni też to wyłapią.
Ogólnie muzyka na "Back
From The Grave" nie jest zła, ba,
moim zdaniem można zestawić ją
np. z wydawnictwami Powerwolf.
Kompozycje są zwarte, pomysłowe,
z melodiami do nucenia, jednak
ciągle mają w sobie też trochę
mocy. Niestety w mojej pamięci
pozostaje również fakt, że na "Preludes
& Nocturnes" muzycy tej
formacji zagrali ostrzej, co zdecydowanie
bardziej przypadło mi do
gustu. I w sumie do takiej estetyki
zalecam powrót Carnal Agony. Za
to bez zarzutu wypadli sami muzycy,
Zagrali praktycznie perfekcyjnie.
Każdy instrument brzmi wyśmienicie,
znakomicie gada bas, a
solówki potrafią zwrócić na sobie
uwagę. Wokalnie też jest bez zarzutu
i nie tylko chodzi o śpiew
Davida Johagena, ale ogólnie o
chórki i inne wokalne dodatki.
Fani melodyjnego power metalu
podszytego powermetalowym oldschoolem
z Europy powinni sięgnąć
po obie płyty kapeli. Myślę,
że nie pożałują. (3,7)
Chaosbay - Asylum
2020 Timezone
\m/\m/
Niemiecki zespół Chaosbay został
założony w 2012 roku przez Jana
Listinga. Jak do tej pory nagrał
trzy EPki oraz dwa pełnometrażowe
albumy. "Vasilia" z 2015 roku
oraz omawiany tegoroczny "Asylum".
Główną postacią formacji
jest wspomniany wokalista i gitarzysta
Jan Listing, który jest też
odpowiedzialny za muzykę i teksty.
Ich treść poświęcona jest bieżącym
sprawom z nagłówków prasy,
serwisów internetowych czy telewizji
i dotyczy m.in. kwestii
uchodźców, ksenofobi, społecznego
wykluczenia, wojen i ogólnie o
krzywdach społecznych. Generalnie
ciężkie tematy. Wobec czego w
opozycji jest muzyka, która wręcz
promienieje i jest pełna optymizmu.
Te partie wiążą się głównie ze
znakomitym rockiem progresywnym,
który jest lekko naznaczony
progresywnym metalem. Jan
śpiewa w nich normalnie ale również
emocjonalnie i melodyjnie. Te
wszystkie rockowo-metalowe części
bardzo kojarzą się z innym niemieckim
zespołem, Subsignal.
Niemniej w muzyce Chaosbay są
momenty wściekłości do czego muzycy
wykorzystują nowoczesne
brzmienia z pogranicza nu-metaldient-groove.
Nie jest to nic nowego
ale mam wrażenie, że Niemcy
wyjątkowo przykładają się do
tych nowoczesnych wtrąceń. Jan
wtedy głównie operuje wrzaskiem i
czymś zbliżonym do growlu. Mimo
wszystko natura progresywnego
rocka dominuje nad całością muzycznego
przekazu Chaosbay, dlatego
fani takiego grania mogą śmiało
sięgać po album tej formacji. Kompozycje
są bardzo dobrze napisane,
nawet w takiej pozornej prostej
balladzie "Soldiers" jest pełno przestrzeni
i emocji, nie zabrakło też
miejsca na wyśmienite solo gitarowe
w finałowej części. Jednak najbardziej
podoba mi się najdłuższy
utwór "Limbus Inn", który bardzo
udanie łączy dwie muzyczne natury
kapeli i bazuje na kontrastach, z
tym, że mocniej stawia w nim na
pulsującą dynamikę. Oczywiście
nie brakuje mu też nośnego tematu,
który pozwala płynąć tak długo
całemu kawałkowi. Szczerze, nie
bardzo mogę oderwać się od tej
płyty, każdy jej moment sprawia
na mnie naprawdę bardzo dobre
wrażenie. Także każda z kompozycji
ma coś w sobie, co przykuwa
uwagę. Mam nadzieję, że inni fani
progresu również podzielą moje
podejście do "Asylum". Tym bardziej,
że muzyka odegrana jest rewelacyjnie
i podobnie brzmi. Myślę,
że tradycjonaliści są wstanie
również przełknąć te współczesne
odjazdy. Ogólnie Chaosbay jest
kolejnym zespołem ze sceny progresywnego
metalu godnym zapamiętania.
(5)
Code 18 - Human Error!
2020 Unicorn
\m/\m/
Niewiele wiem na temat tego
zespołu. Jedyne, co wiem to, że
pochodzi z Kanady i założył go w
2008 roku klawiszowiec Johnny
Maz. Formację wspomagają jeszcze
gitarzysta JF Remillard oraz
basista Bönz. Na debiutancki album
"Human Error!" czekaliśmy
dość długo, bowiem muzycy związani
są z innymi formacjami i musieli
wywiązać się z obowiązków
wobec innych. Zresztą album nie
powstał jedynie przy współpracy
wspomnianej trójki, jak by nie było
wsparła ich całkiem niezła gromadka
gościnnych muzyków. Wymienię
dwóch perkusistów Dana Lacasse
i Sonny'ego Tremblay. W
utworze "Drought" zagrali basista
Donald Prince oraz gitarzysta Michel
St-Pere, którego znamy z
Mystery. Natomiast w "Bed Time
Story" zaśpiewała Rachelle Behrens.
Sama muzyka na "Human
Error!" to pełną gębą progresywny
rock, który jest umieszczony gdzieś
między Areną a Spock's Beard.
Tak przynajmniej mi się wydaje.
Już otwierający utwór "Crytal of
Time" robi spore wrażenie, utrzymany
jest w wolnym i miarowym
tempie, gdzie sporo miejsca na grę
mają klawisze i gitara. Ta imponująca
gra instrumentów klawiszowych
wspierana przez gitarę to
główna cecha tego projektu, takich
partii znajdziemy w przestrzeni
albumu naprawdę sporo, chociażby
w "Took it All" czy "Drought". Ale
pod tym względem największe wrażenie
wywarła na mnie najdłuższa
kompozycja "Waste". Niesie ona ze
sobą dość ponurą atmosferę, dzięki
klawiszom i gitarze powoli nabiera
rozpędu, co daje energiczną drugą
część, choć na finał zupełnie się
wycisza. Kolejną cechą tego krążka
są instrumentalne utwory, które
oddzielają główne opowieści, wokalno-instrumentalne.
W ten sposób
mamy trzy części "Underlude"
oraz "The March". Album kończy
kompozycja "Bed Time Story", która
jest najbardziej piosenkowa,
choć trwa blisko dziewięć minut.
Jak wspomniałem śpiewa w niej pani
Behrens, którą chyba jako jedyną
można nazwać wokalistką.
Na płycie głównie śpiewa Bönz ale
jego partie są zwykłe, normalne, po
prostu nie zachwycają i chyba jest
to największa bolączka tego wydawnictwa.
Niemniej "Human Error!"
może wzbudzić zainteresowanie
wśród fanów progresywnego
rocka, bowiem muzyka jest ciekawa
i dobrze zagrana, a partie gitar i
klawiszy w niektórych miejscach
potrafią przyciągnąć uwagę. Także,
jak wpadnie Wam w ręce dajcie jej
szansę. (4)
Coltre - Under The Influence
2020 Dying Victims
\m/\m/
Tytuł tego MLP jest bardzo trafiony,
jak nie proroczy, bowiem
tem młody, złożony z Włocha i
Brytyjczyków zespół, jest pod
ogromnym wpływem nurtu zwącego
się New Wave Of British Heavy
Metal. Za każdym razem gdy wpada
mi w ręce takie świeże, porywające
wydawnictwo ze starą-nową
muzyką nie mogę wyjść z podziwu,
jak te wszystkie młodziaki starannie
odrobiły lekcje, nie tylko poznając
na wyrywki dorobek gigantów
hard'n'heavy sprzed dekad, ale
grając tradycyjny metal na takim
poziomie. W sumie nie można tu
mówić o zaskoczeniu, bowiem
frontman Coltre Marco Stamigna
dał się już poznać wcześniej z jak
najlepszej strony w HI-GH, ale było
to jednak nieco inne granie, nie
tak klasyczne i dopracowane, bardziej
surowe. Na "Under The Influence"
Coltre wymiatają tak, że
fani wczesnego Iron Maiden, Diamond
Head, Raven czy Angel
Witch pokochają ich od razu,
zwłaszcza za długie, urozmaicone
kompozycje "Lambs To The Slaughter"
i "Plague Doctor". Singlowy,
siarczysty "Crimson Killer" też jest
niczego sobie, podobnie jak instrumental
"On The Edge Of The
Abyss", a premierowy "Fight" potwierdza
już na 120 %, że warto
czekać na debiutancki album tej
grupy, bo chłopaki mają potencjał.
(5)
Wojciech Chamryk
CoverNostra - Katharsis dusz
Self-Released
Coverowy zespół debiutuje EP-ką,
ale nie do końca wypełnioną wy-
174
RECENZJE
łącznie przeróbkami. Na początek
dostajemy dwa utwory autorskie:
miarowy, niezbyt mocny numer
tytułowy oraz "Pętlę", gdzie partie
balladowe sąsiadują z mocniejszym,
rockowym uderzeniem, a
całość jest do tego całkiem nośna.
Poziom tych utworów w sumie nie
może dziwić, skoro zespół tworzą
doświadczeni muzycy, znani choćby
z thrashowego Killjoy - "Pętla"
jest zresztą dedykowana Wojciechowi
Bujoczkowi, zmarłemu
dwa lata temu wokaliście tej formacji.
Przeróbki są cztery, chociaż
tak naprawdę to trzy, bo jeden
utwór mamy w dwóch wersjach. To
bez wyjątku szlagierowe klasyki
polskiego rocka, ale tak, jak "Tak
długo czekam (Ciało)" z pierwszego
albumu Grzegorza Ciechowskiego,
w wersji by Michał Kitel, zabrzmiało
mrocznie i niepokojąco,
to z resztą materiału nie jest już
tak dobrze. Piosenka Ciechowskiego
z głosem Jadwigi Frydrychowskiej
nie brzmi już tak efektownie,
a i słucha się tego dość dziwnie,
gdy kobieta śpiewa "będę cię
całował całą". "Zamki na piasku"
Lady Pank i "Szare miraże" Maanamu
też się nie bronią - pierwsza
z nich w wykonaniu Cover
Nostra jest dziwnie przyciężka,
druga też nie ma klasy oryginalnego
wykonania - pewnie na koncercie
brzmi to znacznie lepiej, ale
z płyty nie porywa. Może w tej sytuacji
lepiej grać przeróbki na koncertach,
a nagrywać własny materiał,
bo ten broni się jednak znacznie
bardziej? (3)
Wojciech Chamryk
Crown Of Glory - Ad Infinitum
2020 FastBall
"Ad Infinitum" to trzeci album
szwajcarskiego sekstetu z dużą
dawką energicznego, melodyjnego i
dobrze brzmiącego power metalu,
przygotowanego ze starannością
oraz pomysłem. Można zlokalizować
go gdzieś między Edguy,
Powerwolf a Stratovarius, ale i
tak najważniejsze jest to, że mocno
odcisnęli na nim swoje piętno oraz
talent. Power metal w ich wykonaniu
jest bezpośredni, chwytliwy, a
jednocześnie wyrafinowany, zróżnicowany
oraz napisany i zagrany
ze smakiem. W utworach spotykają
się zarówno mocne riffy jak i
delikatne i wysublimowane partie.
Owszem w muzycznym świecie
Crown Of Glory jest miejsce na
klawisze (sporo organów) ale prym
wiodą znakomite gitary Markusa
"Kusi" Muthera i Hansa "Hungi"
Berglasa. Jednak całością dowodzi
wyborny głos wokalisty Heinza
"Hene" Muthera. Już opener
"Emergency" odpowiednio nas nastraja
do odbioru całego albumu,
bowiem jest to kompozycja z całym
typowym arsenałem dla melodyjnego
power metalu. W dodatku
krótkie wprowadzenie do tego
utworu naznacza muzykę Crown
Of Glory współczesnym brzmieniem.
Natomiast takie kawałki jak
"Let's Have A Blast" nadają przebojowości
i atrakcyjności muzyce
oraz całej płycie. Za to mnie najbardziej
pasują ciut mocniejsze kawałki
jak "Emporium Of Dreams".
Takich propozycji znajdziemy więcej
w drugiej części krążka. Wymieńmy
"Glorius Night", "Master
Of Disguise" czy "Say My Name".
Niemniej w pierwszej części "Ad
Infinitum" Szwajcarzy popełnili
dwie skuchy. Pierwszą dla mnie
jest kawałek "Something", gdzie
muzycy oddali główny głos kobiecie
(w roli głównej Seraina Telli).
Drugą natomiast jest zagranie
w wyświechtanym stylu ballady
"Surrender". Co by nie mówić te
gafy nie psują ogólnego odbioru
"Ad Infinitum". Dawno nie słyszałem
tak dobrej propozycji z melodyjnego
power metalu, swego
czasu krążek "Ad Infinitum" zrobiłby
furorę, teraz musi stawić czoła
aktualnej rzeczywistości, która
nie jest zbyt różowa dla takiej muzy.
Jak ktoś lubi takie granie polecam
uwadze Crown Of Glory.
(4,5)
\m/\m/
Dangerous Project - Cosmic Vision
2020 Invaders
Rzadko dociera do nas coś z Peru
ale jednak, więc nie jest to tak bardzo
egzotyczny region. Niemniej
kapela grająca hard'n'heavy w mocnymi
elementami neoklasycznymi
z tego kraju to dla mnie zaskoczenie.
Tym bardziej, że poziom propozycji
Peruwiańczyków jest na
wysokim poziomie. Ich inspiracje
sięgają głównie do Rainbow z
okresu gdy śpiewał Graham Bonnet
(czyli albumu "Down to
Earth"), za tym idzie kolejna formacja
Bonneta czyli Alcatrazz
oraz dokonania Axela Rudi Pella.
Także punkt wyjścia do swojej muzyki
Dangerous Project ma bardzo
zacny. Jednak muzycy tego zespołu
nie skupiają się na kopiowaniu
swoich idoli a raczej na interpretacji
tej muzyki oraz dodaniu
do niej swoich talentów. I w sumie
wychodzi im to bardzo dobrze.
Każda z kompozycji jest dopracowana,
ma też coś swojego, a także
klimat, co w rezultacie daje efekt,
że całą płytę słucha się podobnie
jak krążki Axela Rudi Pella, czyli
wyśmienicie. Już pierwszy pełny
utwór, zaraz po intro, "Hide In The
Shadows" zapowiada, że będzie to
dobrze spędzony czas. Szczególnie
pierwsze wejście organów Hammonda
a później w duecie z gitarą
i ich osobne akcenty powodują szeroki
uśmiech na twarzy. I jak napisałem
takie emocje wzbudza każdy
następny utwór. W zasadzie
wszystkie są dynamiczne, choć są
różnorodne i eksponują inną aurę.
Jedynym wolnym utworem z świetną
gitara akustyczną jest "The Fire
In My Heart". Swoimi prawami
rządzą się również intro "Evil Strike
(Intro)" i outro "Point Of No Return",
które są w zasadzie klimatycznymi
muzycznymi miniaturami,
gdzie jest chwila na popisy gitarzysty
Oscar J. Martin. Płyta zakończona
jest dwoma bonusami są to
utwory "Keeper Of The Sun" i "The
Fire In My Heart" ale w wersji hiszpańskojęzycznej.
Każdy z muzyków
wymieniony już gitarzysta Oscar
J. Martin, a także basista Eddy
Geott, perkusista Miguel Franco,
keyboardzista Luber Elend
oraz wokalista Jose Gaona to fachowcy
z najwyższymi umiejętnościami.
Album brzmi dobrze choć
myślę, że gdyby wpadł w ręce producentów
Pella zabrzmiałby jeszcze
lepiej. Ogólnie gdyby Axel R.
Pell z jakich powodów nie mógł
nagrywać (tfu, tfu, tfu) to są jego
godni następcy. Tylko, żeby Dangerous
Project nie przepadli w
szarej codzienności, co jest jedną z
cech dzisiejszych czasów. (4)
\m/\m/
Darker Half - If You Only Knew
2020 Massacre
Melodyjny power metal Austalijczyków
na czwartej już płycie nie
uległ jakimś diametralnym zmianom.
Wciąż grają szybko, dynamicznie
i melodyjnie - na szczęście
nierzadko mocniej, bez wszechobecnego
w tej estetyce plastiku
(fajny opener "Glass Coloured
Rose", jeszcze mocniejszy "The
Bittersweet Caress"), udatnie nawiązując
do tradycyjnego metalu
lat 80. Nie brakuje też urozmaiconych
kompozycji o symfonicznym
rozmachu ("Poseidon") czy
patetycznych z rozbudowanymi,
chóralnymi refrenami ("Thousand
Mile Stare"). Ciekawostką jest,
rozpędzający się stopniowo, "Sedentary
Pain", w którym wokale
Vo Simpsona dopełniają growlingiem
Dave Lupton i Giacomo
Mezzatesta. Są też inni goście,
gitarzyści, między innymi znany z
Rage Marcos Rodriguez, co urozmaica
partie solowe choćby "Falling".
Jest też niestety mdły, popowy
koszmarek w postaci "Into
The Shadows" z wyeksponowaną
elektroniką, pasujący tu niczym
pięść do nosa. To jednak jedyna
wpadka na tej w sumie udanej płycie,
ozdobionej okładką inspirowaną
"Stańczykiem" Jana Matejki -
robi się z tego już powoli jakiś
trend, bo niedawno na "The Court
Of The Insane" Sacrilege mieliśmy
bardzo podobny obrazek. (4)
Dead Lord - Surrender
2020 Century Media
Wojciech Chamryk
Najnowsza płyta Thin Lizzy "Surrender"
zaskoczyła mnie maksymalnie.
Nie spodziewałem się, że
Phil Lynnot, w końcu będący już
po 70., jest jeszcze w stanie tak
śpiewać, a i instrumentaliści stanęli
na wysokości zadania, wydobywając
z gitar i z całej reszty muzycznego
wyposażenia dźwięki nader
miłe dla miłośników klasycznego
hard rocka. Ale zaraz, zaraz,
nazwa na okładce jest jednak jakaś
inna - Dead Lord!? Ano tak, to ta
czwórka młodych Szwedów, zafiksowanych
na punkcie Thin Lizzy,
ich najnowszy album, już czwarty
w dyskografii. Phil Lynnot (1949-
1986) spogląda pewnie na nich
gdzieś z zaświatów i może nawet
cieszy się, że w tak dobrym wydaniu
kultywują to, co zapoczątkował
we wczesnych latach 70., a
pod koniec tamtej dekady dopracował
do perfekcji. Dead Lord też
są w tym dobrzy, bez dwóch zdań.
Słychać, że grają tę muzykę z serducha,
że klasyczny hard rock naprawdę
ich rajcuje, jednak na poprzedniej
płycie "In Ignorance We
Trust" brzmiało to wszystko jakoś
bardziej świeżo, bo Hakim Krim i
spółka szukali, eksperymentowali,
próbowali mniej oczywistych rozwiązań,
zakorzenionych choćby w
bluesie. Tutaj takich poszukiwań
nie ma, za wyjątkiem po części
akustycznego "Messin' Up". Króluje
za to dynamiczny, mocny hard
rock, niczym z płyty "Chinatown":
z trademarkowymi dla Lizzy uni-
RECENZJE 175
sonami i solówkami, czujną sekcją
oraz charakterystyczną manierą
wokalną. Dużo też w tych utworach
melodii, są chwytliwe utwory
w rodzaju "Distance Over Time"
czy "Dark End Of The Rainbow",
jednak jako całość "Surrender" nie
jest niczym szczególnym - Dead
Lord okopali się na bezpiecznych
pozycjach, ale to jednak zbyt mało.
(3)
Wojciech Chamryk
Death Dealer - Concuered Lands
2020 Steel Cartel
Jednym słowem: dużo. Tak kojarzą
mi się rzeczy, które dzieją się wokół
Seana Pecka. Dużo projektów,
dużo dźwięków, dużo aktywności,
bardzo dużo wokali. To jest chyba
najbardziej zapracowany i pochłonięty
twórczym amokiem wokalista.
Prowadzi kilka projektów, a
czwartą płytę Death Dealer ma
już gotową (przypomnę, że czytacie
o właśnie co wydanej trójce).
Wszyscy pamiętamy świetne (choć
źle wyprodukowane) płyty Cage z
okresu 2003-2009, którym kibicowaliśmy,
licząc, że oto nadciąga zespół,
który może stworzyć coś wielkiego
w heavy metalu. Na pewno
takie plany były, bo powstanie
Death Dealer jest ewidentnie pokłosiem
tego rodzaju życzenia.
Pierwszy skład wyglądał jak marzenie
(z Rhino, Rossem the Bossem i
Peckiem), później nieco się rozluźnił,
żeby zaskoczyć nas za trzecim
razem. W Death Dealer pozostał
Peck i Ross, a dodatkowo zasilił
go świetny basista Mike LePond,
który zresztą w Death Dealer
przyłożył się także do komponowania.
I jak jest? Dużo. Peck,
choć jest wokalistą z ogromnym
potencjałem, niemal wszędzie śpiewa
tak samo: intensywnie, z nakładkami,
na charakterystycznej
dla siebie rollercoasterowej linii
wokalnej. To, co Death Dealer różni
od Cage czy The Three Thremors
to więcej luzu i więcej klasycznie
heavymetalowych kawałków
w średnich tempach. I w tym znaczeniu,
"Concuered Lands" brzmi
jak kontynuacja w prostej linii poprzedniczek.
Ja słuchając tej płyty
mam bardzo dziwne uczucie. Słucham
klasycznego, fajnie skomponowanego
i zaśpiewanego heavy
metalu (z nie do końca pasującym
mi brzmieniem i produkcją - co
obniża doznania), ale wciąż pobudza
mnie do... posłuchania sobie
którejś ze "środkowych" płyt Cage.
Wokale Pecka w Death Dealer
zdają mi się mówić "Widzisz, jaką
mam moc? Ha! A jaka ona była w
Cage? Słuchaj Cage!". Jeśli jednak
lubicie Pecka także i w tej podkręconej
wersji, to trzeci Death Dealer
Wam się spodoba. Jest tworzony
przez świetnych i doświadczonych
muzyków i ani na moment
nie zbacza z klasycznej,
heavymetalowej ścieżki (4).
Defecto - Duality
2020 Black Lodge
Strati
Defecto to przedstawiciel dynamicznego
progresywnego metalu z
Danii. Istnieją od 2010 roku a
"Duality" to już ich trzeci studyjny
album. Także to kolejny band,
który istnieje już od jakiegoś czasu,
czego absolutnie nie byłem świadomy.
Formacja w zasadzie jest z
głównego nurtu sceny, więc kwestia
ich podejścia do muzycznej materii
jest doskonale znana. Niemniej
Duńczycy znakomicie się
przy tym bawią. Większość ich
muzyki jest dynamiczna lecz stosują
w niej aranżacje typowe dla
progresywnego metalu, gdzie na
tronie rozkraczyły się kontrasty,
jak i środki znane z bardziej nowomodnych
podstylów metalu.
Głównie są to bardzo dynamiczne
nu-metalowe partie tak jak w "The
Uninvited" czy w "Tempest". W
tym ostatnim jest też coś co można
mógłby przytulić melodyjny death
metal. Zdarzają się też bardziej rytmiczne
a zarazem bardziej nośne
nu-metalowe momenty, chociażby
w "All For You" czy "Untamed". Ze
względu, że muzycy Defecto preferują
mocną, a niekiedy wściekłą
muzykę to, na całej płycie królują
mocarne riffy oraz wyśmienite gitarowe
solówki. W ich arsenale nie
ma klawiszy ale od czasu do czasu
takowe aranżacyjne smaczki trafiają
się. Niemniej w tej wybuchowej
mieszance Duńczycy nie zapominają
o dopracowanych melodyjnych
partiach oraz o takich, co
zwalniają i budują piękne pełne
atmosfery momenty. Jednak jeśli
chodzi o bardziej chwytliwe refreny
czy ogólnie melodyjność, to
choć instrumentaliści robią na tym
polu bardzo wiele to niedościgłym
w tej kwestii jest śpiewający gitarzysta
Nicklas Sonne. A jego popisowym
momentem jest najbardziej
przebojowy song na krążku,
"Washed Away". Przeważnie progresywne
produkcje niosą za sobą
jakiś liryczny koncept, jednak tym
razem są to pojedyncze tematy,
które dotykają osobistych przeżyć
lub tego co dzieje się wokół nas.
Nie dotyczą one ciemnych aspektów
życia, powiedzmy, a raczej
skupiają się na szukaniu jego jasnych
stronach. Takie pozytywne
przesłanie jest słyszalne również w
samej muzyce. Poza tym otrzymała
ona bardzo wyrazistą i pięknie
brzmiąca oprawę, także produkcja
"Duality" jest na typowym
w tym stylu wysokim poziomie.
Defecto to kolejna dobra kapela,
tylko rodzi się pytanie, czy jesteśmy
w stanie zapamiętać ją na dłużej
w tym całym natłoku bardzo
dobrych progresywnych wydawnictw.
(4,5)
Demolizer - Thrashmageddon
2020 Mighty Music
\m/\m/
Wydawca poleca Demolizer fanom
Slayer, Exodus czy Municipal
Waste i są to tropy jak najbardziej
słuszne. Jednak z jednym,
bardzo istotnym zastrzeżeniem:
nawet ta ostatnia formacja wypada
przy młodych Duńczykach niczym
zasłużony naukowiec z ogromnym
dorobkiem przy studencie pierwszego
roku, a już wymienieni na
początku giganci thrashu są dla
nich, póki co, nieosiągalnym wzorem,
któremu mogą tylko starać się
dorównać. Wypada to, póki co, tak
sobie. Co prawda energii, szczerości
i zaangażowania Demolizer nie
brakuje, grać chłopaki też potrafią,
ale z piasku bicza nie ukręcisz, wiadomo.
Mam tu na myśli kompozycje:
poprawne, ale nic ponad to, co
szczególnie doskwiera w dłuższych,
przekraczających pięć minut,
numerach, szczególnie w "Copenhagen
Burning". Krótsze są ciekawsze,
bo bardziej zwarte, bez
dłużyzn, tak jak choćby "Cancer In
The Brain", "MSW" czy już totalnie
króciutki, crossover'owy "Gore".
Zespół jest jednak perspektywiczny,
tak więc: (3,5) na zachętę.
Wojciech Chamryk
Denied - The Decade Of Disruption
2020 Sweea
Po ostatnich zmianach składu
Szwedzi mają się artystycznie coraz
lepiej, nie zwalniając przy tym
wydawniczego tempa, bo w osiem
lat wydali aż trzy albumy. Najnowszy
"The Decade Of Disruption"
może być dla nich nawet
czymś więcej niż tylko kolejną,
rutynowo odfajkowaną, pozycją w
dyskografii, bo to siarczysty, a do
tego też urozmaicony, surowo brzmiący
thrash. Muzycznie zgadza
się wszystko: zespół dysponuje
gitarowym duetem, tak więc nie
brakuje efektownych solówek i solidnego
riffowania, tak jak choćby
w singlowym "Throwing Bones" czy
"Walk You Through Darkness".
Sporo wnosi też sekcja, na przykład
w rozpędzonym "We Play
Rock 'N' Roll" czy jeszcze szybszym
"Hey Lets Go", zresztą basista
Freddan Thörnblom grał kiedyś
w Oz, zespole w kręgu fanów metalu
lat 80. legendarnym. Podobnym
statusem cieszy się Artillery, a Soren
Adamsen śpiewał przecież w
tym zespole pięć lat - swą klasę
Duńczyk potwierdza więc na "The
Decade Of Disruption" wielokrotnie,
nie tylko w tych typowo
thrashowych numerach, ale też w
balladzie "Freedom Rain". Dla fanów
thrashu jazda obowiązkowa, a
z racji nawiązań do stylistyki heavy
i speed metalu mogą po ten album
sięgnąć również zwolennicy takich
klimatów. (4,5)
Wojciech Chamryk
Destroyers - Dziewięć kręgów zła
2020 Putrid Cult
Z powrotami bywa różnie. Niestety
znaczna ich część kończy się
mniejszym lub większym rozczarowaniem,
a niekiedy nawet totalnym
blamażem. Na szczęście w
przypadku Destroyers nie ma o
takiej sytuacji mowy. Bytomska
formacja (istniejąca blisko 10 lat
do roku 1994, reaktywowana
przed dwoma laty) powróciła z
długiego niebytu w pełni formy.
Potwierdziły to koncerty, celebrujące
30-lecie wydania debiutanckiego
albumu "Noc królowej żądzy",
a teraz zespół nagrał nową
płytę. "Dziewięć kręgów zła" zachwyci
starych fanów Destroyers,
bowiem brzmi tak, jakby ukazała
się rok czy dwa po debiucie, a nie
w roku 2020. I to w sytuacji, gdy z
dawnych muzyków pozostali w
składzie tylko Marek Łoza i Wojciech
Szyszko, bo reszta to zaciąg
z ostatnich lat czy nawet miesięcy,
jeśli chodzi o stołek perkusisty.
Tymczasem Destroyers, niczym
za najlepszych lat, proponują siarczysty
thrash, doprawiony szczyptą
tradycyjnego metalu i jedynym
w swoim rodzaju głosem lidera. Tu
nie ma innej opcji, ten zespół albo
się uwielbia, albo nienawidzi.
"Zemsta Roninów" na początek to
176
RECENZJE
dobry numer, szybki i melodyjny, a
dobre wrażenie podtrzymuje następny
w kolejności "Jeszcze gorsi",
czyli kontynuacja "Złych" z debiutanckiego
LP. Tradycyjną dla zespołu
tematykę tekstów znajdujemy
w "Nocy lubieżnych ciał",
"Wszetecznicy" i "Balu", utworach
od strony muzycznej intensywnych,
dopracowanych i bardzo dynamicznych,
chociaż niepozbawionych
przy tym melodii - jeśli ktoś
zdzierał kiedyś "Noc królowej żądzy"
na winylu bądź na taśmie, to
raczej się od nich nie oderwie.
"Czarna śmierć" i "Krwawa hrabina"
są bardziej mroczne, więcej w
nich chóralnych partii wokalnych i
specyficznego klimatu. Jednak pod
tym względem jeszcze bardziej wyróżnia
się finałowy utwór tytułowy
- zróżnicowany w warstwie instrumentalnej,
poprzedzony wstępem i
zakończony akustycznym outro,
łączący thrash z patentami NWOB
HM, dopełniony drapieżnym,
ostrym głosem Łozy. Dominik
Dudała i Tomasz Owczarek pewnie
nie unikną porównań z Adamem
Słomkowskim czy Waldemarem
Lukoszkiem, ale śmiem
twierdzić, że takiego gitarowego
duetu Destroyers jeszcze nie mieli,
a i nowy perkusista Łukasz
Szpak też nie odstaje poziomem
od reszty składu, co potwiedza
choćby w "Balu". Aż dziwne, że firmuje
tę płytę undergroundowa firma
Putrid Cult, ale może to i lepiej,
bo dzięki temu "Dziewięć
kręgów zła" na pewno dotrze do
wszystkich zainteresowanych. (6)
Wojciech Chamryk
Devil's Bargain - Deal With The
Devil
2017 Self-Released
Devil's Bargain to zespół z Belgii,
który działa od roku 2013 i w zasadzie
gra archetypowy heavy metal,
wywodzący się z nurtu NWOB
HM z pewnymi naleciałościami
hard rockowymi. Natomiast wydawnictwo
"Deal With The Devil"
to siedmio-utworowy debiut, opublikowany
w roku 2017. Kompozycje,
które znalazły się na tej płycie
stanowią specyficzną mieszankę
muzyki brytyjskich kapel z
przełomu lat 70. i 80. zeszłego wieku.
Ma się poczucie, że źródło inspiracji
wywodzi się właśnie stamtąd
ale trudno konkretnie określić,
które kapele miały na nich największy
wpływ. Trochę to pozbawia
muzyki Belgów charakteru i nic nie
poradzę, że mam akurat właśnie
takie odczucia. Muzyka ma brzmienie
surowe, korespondujące z
tym, które miały mniej znane kapele
z NWOBHM, i nie mogły pozwolić
sobie na lepszą produkcję.
Niemniej zwolennicy oldschoolu
czy klimatu retro z pewnością odnajdą
się na tej płycie. Całości
słucha się dość przyjemnie, niestety
z tego słuchania nic nie wynika.
W pamięci pozostaje mi jedynie
kompozycja "All For You", która
ma w sobie taki "hiszpański" temperament.
"Deal With The Devil"
to pozycja dla fanów tradycyjnego
heavy metalu ale nieobowiązkowa.
(3)
Devil's Bargain - Visions
2020 Self-Released
\m/\m/
Tegoroczna płyta Devil's Bargain
przynosi małe zmiany. Po pierwsze,
muzyka brzmi soczyściej,
choć ciągle zachowuje surową istotę.
No i mamy nowego wokalistę z
bardziej wyrazistym głosem. Te
dwa elementy powodują, że kompozycje
nabierają charakteru, mimo,
że podejście Belgów do tworzenia
muzyki w zasadzie nie zmieniło
się (tradycyjny heavy metal z
naleciałościami hard rocka). Sama
muzyka nabiera również mocy i
dynamiki, co pozwala słuchaczowi
bardziej skupić się na poszczególnych
utworach. Nie zmienia się za
to melodyjność preferowana przez
ten zespół. W pamięci zostają
przede wszystkim rozpoczynający,
zadziorny i zagrany z pasją "Sewer
Rats", trochę wolniejszy ale za to z
specyficznym klimatem oraz z
"hiszpańską gitarą" w środkowej
partii, sztandarowy utwór "Devil's
Bargain", zagrany z pewną motoryką
"Sign Of The Time" oraz finalny
i melodyjny "Symphony Of Silence",
który trwa ponad osiem minut,
a słucha się jak trzy minutowego
przeboju. Belgowie niezmiennie
kierują swoją muzykę do zwolenników
tradycyjnego heavy metalu
ale ciągle nie potrafią przebić
się po przez masę lepszych propozycji
z tej sceny i pozostają w roli
przeciętniaka. Nie mają tyle szczęścia
co na przykład taki Haunt.
Niemniej obcując z oboma tytułami
Belgów, "Deal With The
Devil" oraz "Vision", polubiłem
ich spojrzenie na ostre granie i z
chęcią wysłucham ich kolejne krążki,
jeśli tylko zdecydują się je
przygotować i wydać. (3,5)
\m/\m/
DevilsBridge - Endless Restless
2020 Fastball Music
DevilsBridge to młody, szwajcarski
kwintet, debiutujący EP "Endless
Restless". Tytuł niejako zdradza
zawartość płyty, mamy tu bowiem
energetycznego rock'n'rolla,
miłego dla ucha zarówno fanów
klasycznego rocka, jak też tradycyjnych
odmian metalu. Ich rodacy
z Exess mogą tylko pomarzyć o tak
elektryzujących utworach: dynamicznych,
ale zarazem przebojowych
i pomysłowo aranżowanych. Głównym
atutem zespołu jest niezaprzeczalnie
pełna energii wokalistka
Dani Nell - co za głos, szczególnie
w dynamicznym openerze
"555", równie nośnym "Endless
Restless Heart" czy najbardziej pod
względem wokalnym zróżnicowanym
"2 Souls"! Oczywiście inne
utwory pod tym względem niczym
im nie ustępują, zwłaszcza wolniejszy
"Captain Devil", ale warto też
zwrócić uwagę na aranżacje poszczególnych
numerów: gitarowy
duet, czujna sekcja z wyeksponowanym
basem ("555" rządzi!) to
jest to, szczególnie kiedy czadzą
tak efektownie jak w "Fire Free",
kolejnym przebojowym, chociaż
ciut nowocześniejszym utworze o
industrialnym posmaku czy "Centrifuge
Of Life". Zresztą każdy z
tych sześciu utworów jest na swój
sposób przebojowy i od razu wpada
w ucho - można tylko pogratulować
zespołowi poziomu i czekać
na pierwszy album. (5)
Wojciech Chamryk
Doro - Magic Diamonds - Best of
Rock Ballads Rare Treasures
2020 Rare Diamonds/Rough Trade
Doro w czasie zarazy nie próżnuje.
O koncertach w autach, koszach
plażowych, halach bez publiki i
pandemicznych teledyskach możecie
przeczytać w wywiadzie. Wiemy
też, że pisze materiał na nową
płytę i wciąż jest w blokach startowych,
jeśli chodzi o zwykłe koncerty
(koronawirus przerwał jej trasę
w ramach której miała też odwiedzić
Polskę). W międzyczasie
wytwórnia wydaje także pokaźną
kompilację, której tytuł nawiązuje
do klasycznych składanek wokalistki
- "Rare Diamonds" z 1991
roku czy "Classic Diamonds", na
którą trafiły numery Warlock i
Doro zagrane akustycznie i z orkiestrą.
Obecna kompilacja "Magic
Diamonds" zawiera kawałki z niemal
każdej "ery" kariery muzycznej
Doro, z wyjątkiem płyty
"Machine II Machine" i towarzyszących
jej utworów. Na pierwszym
krążku mamy wielką miłość
Doro, czyli ballady, w tym z wczesnej
kariery w surowych i koncertowych
wersjach. Drugi krążek to
zestaw mocy - trafiły na niego jedne
z najbardziej dynamicznych
utworów Doro (i jeden numer
Warlock - w podkręconej wersji, a
jakże "All we Are"), w tym nagrany
przy sesji "Calling the Wild", ale
wydany tylko na singlu "I Adore
You" czy uwielbiane przez Doro na
koncertach "Breaking the Law"
zaśpiewane z Udo. Trzeci krążek
składanki to miks utworów Warlock
i Doro w wersjach koncertowych,
orkiestrowych lub innych
miksach. Na mnie robią wrażenie
takie kawałki jak wersje live utworów
"Save my Soul", czy "Hellraiser",
które pochodzą z jej pierwszej
płyty i w zasadzie nie są już
współcześnie grane na koncertach.
Choć mniej więcej widać sens rozplanowania
numerów na płycie,
nie do końca wiem, jaki był klucz.
Z jednej strony mamy tutaj rzeczywiście
rzadkie wersje czy kawałki
singlowe (dla mnie jako miłośniczki
twórczości Doro - bardzo fajna
sprawa), a z drugiej zwykłe wersje
numerów z płyt, zwłaszcza ostatnich.
Może Doro i wytwórnia liczy,
że po składaka sięgną fani,
którzy zatrzymali się na starszych
wydawnictwach i przez tę składankę
poznają nowsze płyty? Może
chodzi o współczesny sposób słuchania
muzyki przez wielu - playlistami
na telefonie? Ja słucham tej
płyty wybiórczo - wybieram smaczne
kąski. Te "zwykłe" wersje, wolę
w kontekście regularnych albumów.
(-)
Early Moods - Spellbound
2020 Dying Victims
Strati
Amerykanie zadebiutowali MLP
wydanym własnym sumptem i do
tego wyłącznie w sieci, ale szybko
trafili do Dying Victims Productions.
I trzeba przyznać, że pasują
idealnie do katalogu tej niemieckiej
firmy, nader stylowo grając archetypowy
doom/heavy metal. "Spellbound"
to tylko pięć utworów, ale
za to bez wyjątku udanych i robiących
spore wrażenie - aż nie chce
się wierzyć, że wcześniej chłopaki
terminowali w zespołach grających
ekstremalny metal, skoro jego klasyczna
odmiana wychodzi im tak
RECENZJE 177
ciekawie. Słychać tu rzecz jasna
odniesienia do dokonań Black
Sabbath, Candlemass, Pentagram
czy Saint Vitus; nie od rzeczy
będzie też pewnie wymienić
Pagan Altar, skoro gitarzysta tej
grupy Alan Jones gra gościnnie
solo w "Isolated". To surowy, dynamiczny
numer z przyspieszeniami i
aż dwiema solówkami, a monumentalny
"Living Hell" czy zróżnicowany
rytmicznie utwór tytułowy
też nader dobitnie potwierdzają, że
warto kibicować Early Moods, bo
stać ich naprawdę na wiele. (5)
Elder - Omens
2020 Armageddon Label
Wojciech Chamryk
Elder już na drugim albumie
"Dead Roots Stirring" wykształcił
ostatecznie swój styl, oparty na
długich, rozbudowanych kompozycjach,
łączących psychodelicznego
rocka z mocniejszymi partiami
doom/stoner metalowymi. Z każdą
kolejną płytą propozycje Amerykanów
stają się jednak coraz bardziej
nieoczywiste, tak jakby tylko mocne,
rockowe granie już ich nie interesowało.
Na "Omens" też mamy
mnóstwo dowodów na potwierdzenie
tej tezy, bo to już właściwie nie
jest metal, tylko rock w nieoczywistym
ujęciu. Czasem faktycznie
mocniejszy, porażający mocą siarczystego
riffu z arsenału Tony'ego
I. ("One Night Retreating"), ale generalnie
jednak bardziej klimatyczny,
progresywno-psychodeliczny.
Warunki ku takiemu graniu są
też sprzyjające o tyle, że "Omens"
to raptem pięć utworów, trwających
zwykle 10-13 minut, tak więc
w tak rozbudowanych formach
musi dziać się coś więcej. I tak faktycznie
jest, szczególnie kiedy oldschoolowe
brzmienie amerykańskiego
kwartetu w kompozycji tytułowej
czy "Halycon" wzbogacone
zostaje pianem Rhodesa czy licznymi
syntezatorami Fabio Cuomo.
Z kolei "Embers" jest jeszcze
bardziej psychodeliczny, a "In Procession"
najmocniejszy w tradycji
heavy/doom, chociaż też do czasu,
kiedy przeradza się w art rocka z
syntezatorowym pasażem. Warto
więc przyglądać się i kibicować Elder,
bo z tego co słyszę na
"Omens" na pewno nie powiedzieli
ostatniego słowa. (5)
Wojciech Chamryk
Entropy - Force Convergence
2020 Self-Released
Powstali w roku 1989, kiedy w
thrashu wszystkie karty były już
dawno rozdane, a ostatni debiutanci,
jak choćby Annihilator, załapywali
się na resztki, wielkiego
niegdyś, tortu. Entropy nie mieli
na to szans, bo kiedy w 1992 wydali
pierwszy, udany i zaawansowany
technicznie album "Ashen
Existence" thrash był już zapomniany
i niemodny, chyba, że w ówczesnym,
bardziej mainstreamowym
wydaniu Metalliki bądź Megadeth,
albo ultrasiarczystym
Pantery. Potem był jeszcze "Transcendence"
z 1995, którego nie
słyszałem i zespół na kilkanaście
lat dał sobie spokój z graniem.
Wrócił 10 lat temu, a "Force Convergence"
jest jego czwartym, długogrającym
materiałem, gdzie liderów
sprzed lat, gitarzystę Dana
Lauzona i wokalistę Gera Schrenerta,
wspiera sekcja rytmiczna z
zaciągu 2013-17. To krótka (niecałe
30 minut muzyki), zwarta i
dopracowana płyta, surowy, urozmaicony
thrash metal na modłę
dokonań Death Angel, Heathen
czy Exodus. Trochę szkoda, że po
odliczeniu kosmicznego intro
"Everything Falls" i krótkiej kompozycji
instrumentalnej "Transmigration"
pozostaje tylko pięć właściwych
utworów, bo "Force Convergence"
trzyma wyrównany, solidny
poziom, szczególnie wściekły
"Ripzone" i mroczniejszy "Weaponized
Storm System" - nie miałbym
nic przeciwko, gdyby na kolejnej
płycie zespół poszedł właśnie w takim
kierunku. (4)
Wojciech Chamryk
Evangelist - Ad Mortem Festinamus
2020 Nine
"Ad mortem festinamus, peccare
desistamus", to słowa średniowiecznej
pieśni, które w wolnym tłumaczeniu
brzmią "Pędzimy ku
śmierci (Niech zakończy grzeszność)".
Jej tytuł posłużył za nazwę
nowej EP Evangelist. I wydaje
się, że panowie faktycznie, niczym
biblijny "głos wołającego na
pustyni" wylewają tu swój żal i tęsknotę
za obumierającymi resztkami
porządku cywilizacji chrześcijańskiej.
Kto zna Evangelist, ten z
pewnością wie czego się spodziewać.
Po pierwsze jakości, to jasne.
Zespół przyzwyczaił nas już, że poniżej
pewnego poziomu nie schodzi.
Ale i stylistycznie chłopaki
trzymają się konsekwentnie tradycyjnego,
doomowego grania z epickim
sznytem, o nastroju melancholijnym,
posępnym i podniosłym.
Tak jest i na "Ad Mortem Festinamus".
Mamy tu do czynienia z
trzema numerami pochodzącymi
jeszcze z sesji nagraniowej do
"Deus Vult" i trzema z przełomu
2019/2020 roku. Co do samej muzyki
- jak zwykle słychać tu bardzo
dużo Candlemass czy Solitude
Aeturnus, tym razem trochę mniej
Manowar niż na ostatnim "Deus
Vult". Poszczególne kompozycje są
dosyć zróżnicowane wewnętrznie,
ale zapamiętywalne, a hymniczne,
proste refreny pozostają w głowie
na długo, jak "Anubis (On the
Onyx Throne of Death)" czy "Pale
Lady of Mercy". Sporo tu fajnych
riffów, momentów z charakterystyczną
dla zespołu orientalną melodyjnością,
są też spokojniejsze,
akustyczne wstawki. Ogólnie rzecz
biorąc Evangelist utrzymuje dobrą
formę kompozytorską - chłopaki
dbają żeby trochę się w tych numerach
działo, ale nie przekombinowują
ich. Za to wielki plus. Nastrojem
jest tu chyba najbliżej do
"Doominicanes", czyli bodaj najmroczniejszej
płyty w dyskografii
Ewangelistów. Tematyka liryków
obraca się w przeważającej części
wokół motywów w stylu memento
mori. Ponadto trudno na tym krążku
o "pozytywniejsze" odpowiedniki
hitów w rodzaju "Children of
Doom" czy "Gods Wills It". Być
może celować w takowy miał
otwierający "Percival", ale w porównaniu
z wyżej wspomnianymi wypada
troszkę słabiej. Szczerze mówiąc
zastanawia mnie jego wybór
na utwór promujący, bo nie licząc
fajnego, marszowego riffu otwierającego,
jest wg mnie najmniej zapamiętywalny
na płycie. Zamykacz
to hołd dla Marka Scheltona - cover
legendarnego "Mystification". Z
ballady power-thrashowej panowie
zrobili balladę akustyczną. Oryginalny
pomysł, ciekawy aranż i natchnione
wokale sprawdzają się tu
naprawdę dobrze. Evangelist jaki
jest każdy widzi. Myślę, że po "Ad
Mortem Festinamus" można spokojnie
tak powiedzieć. Zespół podąża
szklakiem wyznaczonym na
"Deus Vult" i słychać to tutaj właściwie
we wszystkich utworach. A
że każdy kolejny ich krążek to co
najwyżej delikatna ewolucja brzmienia
i progres jakościowy, chyba
nie ma się co spodziewać zmian w
tej materii. Album może nie najlepszy
w dyskografii, ale na pewno
bardzo równy, solidny i nie odstający
od reszty. Kto lubił poprzednie,
ten i nim zawiedziony
nie będzie. Kto nie lubił, może sobie
odpuścić, ale jest jakiś dziwny.
(4,5)
Piotr Jakóbczyk
Evildead - United States Of
Anarchy
2020 Seamhammer/SPV
Przyznam się bez bicia, że gdyby
ktoś jeszcze pięć lat temu mi
powiedział, że Evildead jeszcze
kiedyś uraczy nas nowym, całkowicie
premierowym pełnym albumem,
prawdopodobnie poklepałbym
takowego delikwenta po ramieniu.
Tymczasem zgodnie ze
znaną z filmu "Forest Gump" maksymą
mówiącą, że "życie jest jak
pudełko czekoladek, nigdy nie wiesz co
Ci się trafi" i chłopaki (czy raczej
już panowie) po latach przerw i
średnio udanych reaktywacji powracają
z albumem o znamiennym
tytule "United States Of Anarchy".
Co warto nadmienić, Evildead
powrócił w niemalże klasycznym
składzie. Mainowicie na
wokalu Phil Flores, wiosła obsługują
Juan Garcia i Albert Gonzales,
bas obsługuje Karlos Medina
a za perkusją zasiadł Rob Alaniz.
Niby wszystko ładnie pięknie, tylko
zapewne niejednemu z Was
może pojawić się w głowie pytanie,
czy zespół po dwudziestu dziewięciu
latach przerwy będzie w stanie
w pełni odtworzyć klimat z dawnych
lat. A może wręcz przeciwnie,
wyskoczy z zupełnie nową
jakością. Cóż, zobaczmy (a raczej
posłuchajmy). Rozpoczynający całość
znany z wydanego wcześnie z
singla "The Descending" zdecydowanie
bardziej wskazuje na tą pierwszą
opcję. Oczywiście z drobnym
"ale". Otóż brzmienie jest tutaj nieco
nowocześniejsze niż dajmy na
to na takim "Annihilation Of Civilization",
ale to zrozumiałe patrząc
na czas, jaki między tymi albumami
upłynął. Druga sprawa to
jest tu położony większy nacisk jednak
na elementy thrashowe niż
te, które są zaczerpnięte z HC punka.
Pod tym względem "United
States Of Anarchy" bliżej jest do
albumu "The Underworld" niż do
debiutu. Nie znaczy oczywiście, że
nie uświadczymy tu elementów
hardcore'u. Właściwie bez nich sobie
trudno wyobrazić twórczość
Amerykanów. Dobra, kończmy ten
słowotok, sprawdźmy co dalej
Amerykanie mają do zaoferowania
na swej trzeciej płycie. "Words Of
God" to taki bardzo oldschoolowy
thrash. Bardzo poprawnie zagrany.
W sumie mogę powiedzieć o nim
tylko tyle i aż tyle. Nieco ciekawiej
robi się w "Napoleon Complex".
Utwór ten posiada dość charakterystycznie
skonstruowane riffy i
mocny tekst, który jest co prawda
skierowany w stronę Donalda
Trumpa (chociaż przewijają się
178
RECENZJE
tam też aluzje do innych przywódców),
to na pewno w Polsce jest
jedna taka osoba, której można go
spokojnie dedykować. OK., zluzujmy
trochę, żeby nam się tu zbytnio
politycznie nie zrobiło. Numer
cztery to kawałek o tytule "Greenhouse".
Co my tu mamy tym razem?
Ano mamy taki bardzo oldschoolowy
thrash. Skojarzenia ze
wczesnym Slayerem (z okresu
sprzed "Reign In Blood") bardzo
mile widziane. Lekkim zaskoczeniem
może być za to utwór "No
Difference". Zaczyna się on bardzo…
jazzowo. Dość sympatyczna
melodyjka na tle gitary basowej,
która w tej formie mogłaby sobie
lecieć gdzieś w tle w kameralnej
kawiarni. Na szczęście to tylko
krótkie intro, które dość szybko
przechodzi w thrashową młóckę. Z
innej beczki zdecydowanie należy
pochwalić Phila Floresa. Facet mimo
długiej przerwy jest naprawdę
w świetnej formie. "United States
Of Anarchy" to patrząc pod kątem
wokali zdecydowanie najlepszy jak
na razie album Evildead. Czy najlepszy
ogólnie? Kurcze, ciężko mi
to tak jednoznacznie stwierdzić.
Nie mniej jednak dobrze, że powstał
i dobrze, że Evildead wrócił
wrócił do świata żywych. Oby na
dłużej (5).
Bartek Kuczak
Exiled On Earth - Non Euclidean
2020 Punishment 18
Korzenie włoskiego kwartetu Exiled
On Earth sięgają jeszcze połowy
lat 90., a pod obecną nazwą
funkcjonuje on od roku 2000.
Spodziewałem się więc czegoś naprawdę
dobrego, tymczasem "Non
Euclidean" nie oferuje nic więcej
ponad sztampowy, dość melodyjny
thrash na modłę lat 80. Owszem,
sprawnie zagrany, dobrze brzmiący,
dopracowany aranżacyjnie -
do niczego nie można się tu przyczepić,
ale też żadna z tych ośmiu
kompozycji nie wywołuje żywszego
bicia serca, jakiegoś ożywienia,
czegokolwiek w tym stylu. Do tego
"Non Euclidean" to dopiero trzeci
album Włochów, co przy tak długim
stażu nie robi wrażenia; trwa
też nie za długo, bo niewiele ponad
pół godziny, co przy 5-7-letnim
cyklu wydawniczym każe domniemywać,
że z nowymi pomysłami
nie jest u nich najlepiej. Można tej
płyty posłuchać, zaczynając od
najciekawszych - nic dziwnego, że
trafiły na początek - "Parsec Devourer"
i "Vault Of The Decimator",
wokalista Tiziano Marcozzi też
radzi sobie nieźle, ale naprawdę są
setki, jak nie tysiące, ciekawszych
płyt. (2)
Exlibris - Shadowrise
2020 Self-Released
Wojciech Chamryk
Piąty album Exlibris potwierdza,
że warszawska formacja nie daje za
wygraną nawet w arcytrudnych sytuacjach,
a taką niewątpliwie było
nieoczekiwane odejście gitarzysty
Daniela Lechmańskiego, obecnego
w składzie od samego początku.
Zastąpił go jednak nie byle kto, bo
Antti Wirman, znany choćby z
Warmen i tym sposobem fińska
frakcja w zespole powiększyła się
do dwóch osób. Zawartość "Shadowrise"
na pewno nie rozczaruje
dotychczasowych fanów grupy,
myślę też, że może pozyskać jej nowych
zwolenników, bo power metal
w wydaniu Exlibris stał się nie
tylko bardziej urozmaicony, ale też
mroczniejszy i mocniejszy, tak na
modłę lat 80. Dzieje się tak, ponieważ
liczne partie instrumentów
klawiszowych, nierzadko o symfoniczno-orkiestrowym
rozmachu,
perfekcyjnie równoważą mocarne,
całkiem surowe riffy, praca sekcji
też robi swoje. To jednocześnie
najkrótsza płyta w dyskografii zespołu,
sześć utworów i niewiele ponad
pół godziny muzyki, ale dzięki
temu zabiegowi materiał jest
zwarty, nie nuży też tak, jak wiele
innych, znacznie dłuższych płyt z
niepotrzebnymi nikomu wypełniaczami.
Na początek dostajemy trzy
krótsze, bardziej tradycyjne utwory,
ze świetnym, opartym na organowych
brzmieniach i mocnym
riffie, nośnym openerem "Rule #1"
oraz potwierdzającym wokalną
wszechstronność Riku Turunena,
momentami bardzo klimatycznym,
"All I Never Knew". Umieszczony
między nimi "Hell Or High Water"
to z kolei szybka, dynamiczna
kompozycja, idealna na koncerty, z
wyeksponowanymi syntezatorami
Voltana. Druga część płyty podoba
mi się jeszcze bardziej, bo to żywy
dowód na to, że współczesny
power metal wcale nie musi być
sztampowy i jednowymiarowy, niczym
spod jakieś sztancy. Poszczególne
kompozycje są tu więc długie,
rozbudowane i dopracowane
aranżacyjnie, łącząc mocne uderzenie
z bardziej urozmaiconymi, nie
tak oczywistymi partiami. Osobiście
wyróżniłbym tu mroczny numer
"Megiddo", ale tytułowy "Shadowrise"
i epicki, momentami progresywny
wręcz "Interstellar" tak
naprawdę niczym mu nie ustępują
- jeśli zespół będzie nadal szedł w
tym kierunku, to efekty mogą być
jeszcze ciekawsze. (5,5)
Fairyland - Osyrhianta
2020 Massacre
Wojciech Chamryk
Francuski zespół grający symfoniczny
power metal pod nazwą Fairyland
działa od 2003 roku. Natomiast
wcześniej (od 1997 roku)
znany był jako: Fantasy, Fantasia
czy Ferreol. 22 maja 2020 roku,
czyli po 11 latach przerwy, grupa
za pośrednictwem Massacre Records,
wydała nowy album pt.:
"Osyrhianta". Każda kolejna płyta
Fairyland wiąże się ze zmianą na
stanowisku wokalisty - tym razem
śpiewa Francesco Cavalieri
(Wind Rose). Z oryginalnego składu
z 2003 roku pozostało dwóch
muzyków: Philippe Giordana grający
na klawiszach oraz Willdric
Lievin, który aktualnie gra na basie
(wcześniej grał na perkusji). Pozostali
członkowie zespołu to: Sylvain
Cohen (gitara) i JB Pol (perkusja).
W utworze "Eleandra" gościnnie
pojawia się również Elisa
C. Martín, która śpiewała na albumie
z 2003 roku pt.: "Of Wars in
Osyrhia". "Osyrhianta" jest albumem
koncepcyjnym, opowiadającym
o początkach krainy fantasy
Osyrhia oraz jej mieszkańcach,
czyli stanowi prequel istniejących
już wydań zespołu. O ile "Score to
a New Beginning" z 2009 roku
słuchało mi się bardzo przyjemnie,
o tyle najnowszą płytę "jakimś cudem"
udało mi się przemęczyć.
"Osyrhianta" jest dużo bardziej
symfoniczna, niż poprzednie wydanie.
Niestety instrumenty symfoniczne
w dużej mierze przyćmiewają
wszelkie inne dźwięki - słychać
jedynie słabe dudnienie basu
czy raczej niezbyt ostre gitarowe
riffy. Zespół kładzie nacisk na chóralne,
zharmonizowane wokale,
klawisze, perkusję oraz orkiestrowe
aranżacje. Napędza go prawie
wszystko poza riffami. Różne instrumenty
przejmują we władanie
główną melodię, jak np. w "Mount
Mirenor", gdzie pojawia się subtelne,
a zarazem porywające brzmienie
skrzypiec, wspomagane delikatnym
dźwiękiem bębnów. Moim
zdaniem, najlepszym utworem na
płycie jest "Eleandra", z dość drapieżnym
wokalem Elisy C. Martin,
który doskonale komponuje
się ze śpiewem obecnego frontmana.
Utwór ma majestatyczną atmosferę
- jest nostalgiczny i koncentruje
się na melodycznych chwytach.
Na uwagę zasługuje także
energiczny "Of Hope and Despair
in Osyrhia". "Osyrhianta" może
kojarzyć się z muzyką filmową,
płycie zdecydowanie brakuje pazura.
Osobiście raczej już więcej do
niej nie wrócę, ale być może fani
Rhapsody Of Fire czy Symphony
X znajdą tu coś dla siebie. Moim
zdaniem najlepszym albumem Fairyland
jest "Score to a New Beginning"
i ten mogę polecić z
czystym sumieniem. (2)
Flame - Ignis Spiritus
2020 Primitive Reaction
Simona Dworska
Już od dobrych kilkunastu lat trudno
określić Flame mianem pracusiów
- raptem dwa albumy, ostatni
wydany w 2011 roku - ale jak już
biorą się do roboty, wychodzi
konkret. O ile oczywiście ktoś lubi
thrash/black w wydaniu najbardziej
surowym z możliwych, inspirowanym
dokonaniami Bathory z
wczesnych płyt, Venom, Beherit
czy Sarcófago, to owszem, EP
"Ignis Spiritus" jest dla niego i raczej
nie wyłączy tej płyty po jednym
przesłuchaniu. Fanów bardziej
konwencjonalnych odmian
metalu ta bezlitosna nawałnica w
wykonaniu dwóch Finów raczej odstręczy
niż zachęci do odsłuchu.
Trudno jednak nie docenić siarczystego
łojenia w singlowym, zwartym
"Firespirit Of Rebellion", a i
dłuższe, bardziej rozbudowane i
zróżnicowane kompozycje, z "Astral
Crypt" i "Force And Fire" na
czele, również robią wrażenie - aż
szkoda, że zespół podchodzi do regularności
wypuszczania kolejnych
materiałów z taką niefrasobliwością,
racząc nimi słuchaczy co kilka
lat. (4,5)
Flying Circus - 1968
2020 Fastball Music
Wojciech Chamryk
Flying Circus to niemiecki zespół,
który powstał na przełomie lat
1989 i 1990. Natomiast "1968" to
ich szósty studyjny album (jeżeli
nie pomyliłem się w obliczeniach).
Generalnie muzyka tej formacji na
omawianej płycie nawiązuje do klimatycznego
rocka progresywnego z
przełomu lat 60 i 70. Szczególnie
RECENZJE 179
wyczuwalne są wpływy zespołów
brytyjskich, takich jak Yes, Pink
Floyd, Rare Bird czy King Crimson.
Niemniejsze znaczenie mają
też ich rodzime korzenie, które
kryją się pod stylem określanym
krautrock. Choć większość muzyki
odnosi się konkretnie do rocka
progresywnego to otwierająca kompozycja
"Paris" ze względu na rytmikę
mocno kojarzy się z solowymi
poczynaniami Phila Collinsa z
lat 80. Natomiast druga w kolejności
"New York" to ciężki biały
blues mocno osadzony w hard
rocku, którego w muzyce Flying
Circus też jest niemało (Led Zeppelin,
Deep Purple itd.). Aby dopiąć
opis muzyki Niemców, trzeba
wspomnieć, że bardzo chętnie korzystają
z brzmienia, które można
uzyskać we współczesnych studiach,
oraz w podobny sposób
podchodzą do grania swojego progresyjnego
rocka, dzięki czemu
można poczuć również neo-progresywny
klimat. Przez co nieraz miałem
wrażenie, że w muzyce Niemców
maczał swoje paluchy ktoś z
The Flower Kings. Także muzyczny
collage tego zespołu jest nielichy
i z pewnością to co powyżej
opisałem to tylko wierzchołek ich
inspiracji. Najważniejsze z tego jest
to, że Niemcy na swojej muzyce
zdecydowanie odciskają swoje piętno.
I choć ogólnie nie jest to coś
odkrywczego, czy też zdolnego do
powalenia nas na kolana to, jednak
muzyka Flying Circus potrafi
wciągnąć swojego słuchacza. Oczywiście,
jak ktoś nie lubi zespołów
nawiązujących do starych klimatów
to nie ma na to rady. Muzycy
mają bardzo duże doświadczenie,
co zaowocowało w ich znakomitej
kreatywności ale czuć to też w ich
grze. Znakomicie brzmi sekcja,
głównie mocna i charakterna ale
nie ucieka również od bardziej
delikatnych klimatów (odpowiadają
za nią perkusista Ande Roderigo
i basista Roger Weitz). Za
to gitara oraz klawisze budują
wszystko, i moc, i wszelkie subtelności
czy niuanse, a także melodie
(kolejno, Michael Rick i Rüdiger
Blömer). Ich ekspresja, błyskotliwość
oraz inwencja jest imponująca
i przypisana tym najlepszym
artystom. Tak, chodzą mi takie
myśli o Flying Circus. A przecież
mamy jeszcze skrzypce (ponownie
Rüdiger Blömer) oraz głos wokalisty
Michaela Dorpa, który ze
względu na specyficzny głos może
kojarzyć się z Geddy Lee (Rush).
Tak jak w wypadku każdego artysty
z kręgu progresywnego rocka i
metalu ważną częścią płyty jest też
treść. Wszystkie utwory na tym
krążku nawiązują do dramatycznych
wydarzeń z roku 1968, takich
jak masakra ludności cywilnej
w wiosce My Lai w Wietnamie, Paryska
Wiosna, zamach na Martina
Luthera Kinga, agresja wojsk Układu
Warszawskiego na Czechosłowację,
czy brutalnie i krwawo tłumione
protesty ludzi w Tokio i
Meksyku. Wszystko to składa się
na bardzo mocny wyraz albumu
Flying Circus i ich albumu
"1968". W dzisiejszych czasach
fan muzyki ma olbrzymi ból głowy,
jest tak wiele świetnych propozycji,
że bardzo trudno jest aby
zdecydować się na którąś z nich.
Niemniej uważam, że akurat po tę
płytę warto sięgnąć. Wielbiciele
rocka progresywnego nie powinni
być rozczarowani. (5)
\m/\m/
Flying Colors - Third Stage - Live
In London
2020 Mascot
Myślę, że Flying Colours znakomicie
znane jest miłośnikom progresywnego
rocka i metalu. Jest to
supergrupa, gdzie najbardziej uwagę
przykuwają nazwiska Steve
Morse, Neal Morse oraz Mike
Portnoy. Niemniej nie tylko chodzi
o nazwiska, a przede wszystkim
o muzykę, a ta w wykonaniu
takich instrumentalistów jest gwarantem
wysokiej jakości. W dodatku
jest wypadkową muzyki wszystkich
kapel, w których muzycy brali
udział, czyli Deep Purple, Dixie
Dregs, Winery Dogs, Dream
Theater, Transatlantic, Spock's
Beard, itd. Mniemam, że po ich
albumie "Third Degree" z 2019r.
formacja ugruntowała sobie markę.
Poza tym tak się składa, że formacja
ma tyle samo wydawnictw studyjnych,
co tych nagranych na żywo.
Oznacza to, że panowie tworzący
Flying Colours również rewelacyjnie
czują się we studio, co i
na scenie. No i "Third Stage - Live
In London" jest tego potwierdzeniem.
Oczywiście ze względu, że
promowano trzecie wydawnictwo
zespołu to, większość programu albumu
pochodzi właśnie z tego krążka.
Pewnym rozczarowaniem jest
to, że zabrakło z niego chyba
dwóch najlepszych kompozycji
"Cadence" oraz "Last Train Home".
Szkoda ale i tak program tego koncertu
jest imponujący. Co ciekawe
więcej jest muzyki z debiutu niż z
drugiego krążka "Second Nature".
Niemniej wykonanie "Peaceful
Harbor" i "Cosmic Symphony" w
pełni mnie satysfakcjonują jeśli reprezentacje
drugiej odsłony tej supergrupy.
Jednak, co by nie było w
setliście programu, myślę, że muzycy
zaprezentowaliby niezapomniane
chwile dla swoich słuchaczy.
I tak właśnie jest. Jestem przekonany,
że każdy fan nie tylko Flying
Colours ale ogólnie dobrego
progresywnego rocka spędzi przy
ich muzyce jedne z najlepszych
chwil w życiu. Mnie dodatkowo
bardzo cieszy wokal Casey'a Mc
Phersona, który w jakiś sobie
znany sposób, zawsze przerzuca
mnie w świat The Beatles. A w takim
zwyczajnym kawałku jak "Love
Letter" to właśnie najzwyklejszą i
najnormalniejszą interpretacją
wręcz rozwala. Pisać coś o wykonaniu,
brzmieniu i produkcji? Wydaje
mi się, że nie trzeba. Dla mnie
perfekcja. Dodam jeszcze, że ten
tytuł jest także w wersji z ruchomymi
obrazkami, więc jak ktoś lubi
będzie miał do wyboru. Niestety
promówka tej wersji nie przemyciła.
Fani progresywnego grania z
pewnością nie pominą "Third Stage
- Live In London". (5)
\m/\m/
Freaks & Clowns - Justice Elite
2020 Metalville
Ależ narobiło się tych zespołów,
żadną miarą nie idzie tego ogarnąć
- z rozrzewnieniem wspominam
przedinternetowe czasy, kiedy to,
przy kilku równie zakręconych kolegach-pasjonatach,
miało się znacznie
większe szanse na realne poznanie
większości ciekawych płyt.
Teraz nie jest to możliwe, bowiem
w sieci można znależć tyle muzyki,
że głowa mała. Dlatego Freaks &
Clowns oczywiście wcześniej nie
znałem, chociaż zespół wydał
właśnie drugi album "Justice Elite",
a 3/5 składu to członkowie Astral
Doors. "Classical hard rock
meets modern power metal" głosi
reklamowy slogan i faktycznie coś
jest na rzeczy, z istotnym zastrzeżeniem,
że nie ma tu mowy o hard
rocku z lat 70. minionego wieku,
ale o tradycyjnym, metalowym brzmieniu
z kolejnej dekady, nie wiedzieć
czemu określanemu teraz
hardrockowym. Kiedy zespół skręca
we współczesne, powermetalowe
rejony ("Welcome To The
Freakshow", "Hell Yeah"), nie jest
to zbyt ciekawe, chociaż nie ma ma
mowy o jakiejś wtopie, bowiem
wokalista Chrille Wahlgren ma
kawał niskiego, rasowego i szponiastego
głosu, co zdecydowanie ratuje
sytuację. Ale kiedy robi się
mocniej, surowiej i ciężej, typowo
już na modłę lat 80., tak jak w charakternym,
tytułowym openerze,
siarczystym "Man With The Power"
czy rozpędzonym "One For
All - All For One", nie ma już żadnych
niedomówień, bo w takim
graniu Freaks & Clowns radzą sobie
wyśmienicie - jeśli na kolejnym
albumie skoncentrują się na nim, a
zamiast aż 12 utworów nagrają 8-9
najlepszych, na pewno tylko zyskają.
(3,5)
Wojciech Chamryk
From The Depth - Moments
2020 Rockshots
From The Depth to kapela z
Włoch, która oczywiście gra melodyjny
power metal. Jednak ich wersja
poweru ma klasę, styl i wysoki
poziom. Każdy z kawałków jest
przemyślany, wyśmienicie skrojony
i ozdobiony znakomitymi aranżacjami.
Nie powiem aby rządziły
w nim gitary ale są dość mocne,
gęste, wyraziste, z ciekawymi riffami,
partiami solowymi oraz z bardzo
udanymi partiami rytmicznymi.
Bardzo dużo w nich świetnych
melodii (melodii, a nie melodyjek),
oraz czarującej atmosfery. Wspomagają
ich klawisze, które są same
w sobie klasą, brzmią znakomicie i
dzięki temu bliżej im do klawiszy
znanych z ambitnego power metalu
czy prog poweru. Spore wrażenia
robią mini orkiestracje i wycieczki
w rejony muzyki elektronicznej.
Sekcja rytmiczna buduje
głównie podkład dla gitar i klawiszy
ale potrafi również zabłysnąć
indywidualnie. Szczególnie cieszy
mnie gdy od czasu do czasu zaprezentuje
swoje umiejętności basista.
Nie są to jakieś rozbudowane improwizacje
ale po prostu kilka własnych
dźwięków. Wracając do
samej muzyki, jest w niej w zasadzie
wszystko, co kiedyś tak bardzo
mi się podobało. Niemniej Włosi
do każdego tematu podchodzą
indywidualnie, dzięki czemu ich
muzyka ma pewne cechy oryginalności.
Są momenty szybkie, rozbrykane
oraz te rozmarzone i nastrojowe.
Bardzo udana interpretacja
muzycznymi kontrastami wyjęta
z ambitniejszych odmian power
metalu. Nie powiem, dawno nie
słyszałem tak dobrego podejścia do
tematu. No i na koniec wisienka na
torcie czyli głos Raffaele "Raffo"
Albanese. Bardzo dobry, wyrazisty,
nie pieje ale do klasycznych
śpiewaków typu Plant, Dio, Coverdale
itd., nie zaliczyłbym go.
Niemniej jest ich bardzo dobrym
uczniem. Płyta brzmi znakomicie,
ogólnie wszystko jest na miejscu.
Jeden szkopuł, że już taka muzyka
nie robi na mnie wielkiego wrażenia,
jak kiedyś. Mimo wszystko
"Moments" przesłuchałem z nieukrywaną
przyjemnością, każda
chwila tej płyty sprawiała mi frajdę.
Niestety nie będzie to album,
po który będę często wracał, choć
jak trafi się pod ręką, nie odmówię
sobie przyjemności jego ponowne-
180
RECENZJE
go przesłuchania. Dla fanów melodyjnego
grania ten album będzie
źródłem jeszcze większych delicji i
doznań, także im właśnie go dedykuję.
(4)
From The Ruins - Into Chaos
2020 No Life 'Til Metal
\m/\m/
From The Ruins to amerykański
zespół thrashmetalowy, założony
w 2015 roku i debiutujący EP "Into
Chaos". Zaczynają jednak zaskakująco,
bo posępnie, tak na
doomową modłę, by dopiero w dalszej
części "No Honor" nieco nabrać
tempa, ale nie jest to w żadnym
razie siarczysta, typowa młócka.
Długaśny i zróżnicowany "Contract
Killer" też nie poraża prędkością,
bo to miarowy, w sumie
dość sztampowy numer bez wyrazu.
Ciekawszy z tej samej kategorii
- długo, a nawet jeszcze dłużej -
jest przedostatni "Divided", bo jest
szybszy i ciekawszy od strony muzycznej,
a i wokalista Isaac Wilson
wypada w nim nadspodziewanie
dobrze. Tylko jakoś thrashu
wciąż tu bardzo mało, bo nawet
tym szybszym utworom "Eye For
An Eye" i szczególnie "We Fight",
znacznie bliżej do tradycyjnego
metalu niż łojenia na najwyższych
obrotach. Zespół ma jednak potencjał,
dlatego, niezależnie od tego,
jak będzie się określać jego muzykę
- heavy/thrash wydaje mi się najlepszą
opcją - warto mu kibicować.
(4)
Wojciech Chamryk
Gallower - Behold The Realm Of
Darkness
2020 Self-Released
Od kilku lat rośnie nam scena oldschoolowego
black/thrash metalu.
Może z tego powodu nie kwiczę z
radości ale cieszę się bardzo, bo te
kapele trochę przypominają mi
atmosferę polskiej sceny metalowej
z początków lat 90., no może nawet
z końca lat 80. Nie mam pojęcia,
czy muzycy, którzy tworzą te
formacje znają tamtą polską scenę
ale z pewnością znają zespoły z zachodniej
Europy, które odegrały
znaczącą rolę w budowie tej stylistyki.
I na przykład dla muzyków
Gallower takimi mentorami musiały
być Destruction i Venom.
Niemniej tych wpływów jest znacznie
więcej, wymieniłbym chociażby
kapele pokroju Living
Death, czy nawet Raven. Myślę,
że z tych okolic, pochodzą inspiracje
Ślązaków. Jednak nie ma mowy
o bezmyślnym kopiowaniu, po
prostu ta muzyka posłużyła jako
platforma do tworzenia ich własnego
świata dźwięków. Muzycy
Gallower preferują proste środki i
takie też są utwory, które atakują
bezpośredniością, mocą, ciętymi
riffami, naparzającą perkusją oraz
świdrującymi uszy solówkami. Te
ostatnią bywają również dziwnie
melodyjne, tak jak "refreny", które
daje się bardzo łatwo skandować
wraz z wokalistą, Tzarem. Notabene
trzeba go pochwalić, bowiem radzi
sobie ze wrzaskami bardzo dobrze
(i te jego "górki"). Nie licząc
intro, na "Behold The Realm Of
Darkness" jest jedenaście różnorodnych
i wyśmienitych opracowań
na temat staroszkolnego black/
thrashu. Sentymentalną atmosferę
podkręca również brzmienie tego
krążka, takie "demówkowe" i płaskie,
które królowało na polskiej
scenie na początku lat 90. Z jednej
strony papa się cieszy z drugiej trochę
żal, bowiem muzycy prezentują
się dobrze technicznie, a ich
partie są wręcz zacne i wszystko
znakomicie zabrzmiało by w spółczesnym
soczystym brzmieniu. No
ale nie ma co się czepiać dla fanatyków
starego grania black/thrashu
całość "Behold The Realm Of
Darkness" będzie ogniem i siarką
na uszy. (5)
\m/\m/
Glacier - The Passing Of Time
2020 No Remorse
Na hasło Glacier jedni będą musieli
nieźle wytężyć pamięć, a inni
od razu doznają iluminacji. Na początek
trochę historii dla tych, którzy
w ogóle w pamięci mają czarną
dziurę. Amerykański heavy/power
metalowy zespół został założony w
1979 roku przez gitarzystę Sama
Easleya. Nazwa wywodzi się od
ulicy w jednostce osadniczej Black
Butte Ranch w Oregonie i zasugerował
ją inny gitarzysta - Patrick
Goebel. Grupa w składzie: Sam
Easley i Patrick Goebel na gitarze,
Tim Proctor na basie, Loren
Bates na perkusji i Michael Podrybau
na wokalu, wydała w 1984
roku demo pt.: "Ready for Battle".
Następnie w 1985 roku nakładem
AxeKiller Records ukazała się
EPka zatytułowana po prostu
"Glacier". W 1988 roku pojawiło
się kolejne demo zespołu, a jego
skład uległ zmianie - sesyjnym wokalistą
został Tim Lachman, basistą
Troy Ketsdever, a na gitarze
Sama Easleya zastąpił Mehdi
Farjami. Niestety w 1990 roku
Glacier się rozpadł. Wiosną 2017
roku powstały w listopadzie 2016
roku tribute band pod nazwą Devil
in Disguise, z Michaelem Podrybau
na wokalu, do którego dołączyli:
Alfonso G. Polo Cuevas
(bas), Michael Mendoza (gitara),
Michael Maselbas (gitara) i Adama
Kopecky (perkusja), zagrał
pełen set utworów Glacier na festiwalu
Keep It True w Niemczech.
8 stycznia 2018 roku, za zgodą pozostałych
przy życiu członków oryginalnego
składu (Sam Easley
zmarł w 2016 roku), ogłoszono, że
Devil in Disguise będzie kontynuował
działalność pod nazwą Glacier.
Aktualnie Glacier, po 32 latach
od wydania ostatniego dema,
powraca z zupełnie nowym materiałem.
30 października br. miał
swoją premierę pierwszy album
studyjny grupy pt.: "The Passing
Of Time" wydany przez wytwórnię
No Remorse Records i zawierający
osiem utworów. Obecnie zespół
tworzą wokalista Michael Podrybau,
którego wsparli na gitarach
Michael Maselbas i Marco
Martell, na perkusji Adam Kopecky
oraz na basie Alexander Barrios.
Co ciekawe utwory "Live for
the Whip" i "Sands of Time" zostały
napisane już w latach 80-tych i nagrane
przez obecny skład. W obu
tych kawałkach, a także w "Infidel"
zagrali także pierwotni członkowie
kapeli: Tim Proctor (bas) i Loren
Bates (perkusja). Ponadto w
dwóch utworach gościnnie zagrał
basista Phil Ell Ross (ex-Manilla
Road). Okładka albumu została
stworzona przez Daniela Charlesa.
Klepsydra symbolizuje upływ
czasu (zgodnie z tytułem). Całość
kojarzy mi się z klimatem Hi-
Mana i władców wszechświata.
Pierwszy singiel "Eldest and Truest"
to arcydzieło, na które składają się
zabójcze riffy, pulsująca linia basu
i solidne bębnienie perkusji. Szybki,
ale zarazem melodyjny klasyk
błyskawicznie wpadający w ucho.
"Live for the Whip" nie powstydziliby
się Maideni. "Ride Out"
stanowi solidną porcję epic heavy
metalu. Mocno grający na emocjach,
poniekąd tytułowy "Sands of
Time" zaczyna się dość spokojnie -
balladowo, żeby następnie podkręcić
tempo. W utworze "Valor" możemy
doszukać się stylu Manowar.
Dynamiczny, odrobinę trashowy,
"Into The Night" ze świetnym
gitarowym solo Michaela
Maselbasa, wraz z "The Temple
and the Tomb" idealny, żeby zarzucić
włosami. "Infidel", który sprawia,
że czuje się moc i chciałoby się
dołączyć do zespołu i wrzasnąć
"God save the infidel"! Muzyka
Glacier jest chwytliwa jak wczesne
Helloween, wskazana zwłaszcza
dla fanów takich zespołów jak
Omen czy Manowar. Michael
Podrybau na wokalu radzi sobie
świetnie, ma swoją unikalną barwę,
która nie straciła mocy pomimo
upływających lat. Glacier zaserwował
nam potężną dawkę heavy/
power metalu, dzięki której rzeczywiście
możemy cofnąć się w czasie
do lat 80-tych wzbogaconych o
bardziej nowoczesne brzmienie.
Każdy utwór trzyma wysoki poziom
i jest dopracowany w najdrobniejszych
szczegółach. Gratka nie
tylko dla fanów tradycyjnego
heavy metalu. Gorąco polecam!
(5,5)
God - IV-Revelation
2020 Self-Released
Simona Dworska
God to jednoosobowy projekt, który
ukierunkowany jest na progresywny
metal oraz "porusza" tematy
związane z religią i wiarą. Przynajmniej
tak zrozumiałem z treść
info, które było dodane do materiałów
promo. "IV-Revelation"
przedstawia w dwudziestu dwóch
rozdziałach Księgę Objawienia z
Piśma Świętego. Dało to ogromny
materiał, który trwa ponad dwie
godziny. Ciężko przez niego przebrnąć,
nie tylko z powodu jego długości
ale dlatego, że to bardzo
ciężki, intensywny, techniczny,
gitarowy progresywny metal, na
dodatek w pełni instrumentalny.
Trudno w takim wypadku utrzymać
słuchacza w skupieniu. Do
tego muzyka tego projektu oparta
jest tylko na gitarach i sekcji rytmicznej.
W ogóle nie ma wrzasków,
wokaliz, syntezatorów ani
innych klawiszy. Także bardzo trudno
zbudować odpowiednią aurę
oraz poczucie muzycznej narracji
czy też jej płynności. Owszem
wszystko jest robione aby dodać
muzyce swady ale niestety nie zawsze
to wychodzi. Tym bardziej,
że osoba, która za tym wszystkim
stoi nie ułatwiała sobie sprawy, korzystając
od czasu do czasu z
awangardy, tak jak na początku
utworu "Hell", a przede wszystkim
robiąc ciągłe wypady w kierunku
djent (z rzadka nawet do melodyjnego
death metalu) i to na przestrzeni
całego materiału. W ten
oto sposób artysta stawia przed nami
słuchaczami nie lada wyzwanie.
Nie wystarczy być szczerym entuzjastą
progresywnego metalowego
grania i technicznych zawiłości aby
spokojnie dotrwać do końca "IV-
Revelation". Nie mówiąc o jego
powtórnym odtworzeniu. Intrygujące
jest to, że ciekawiej robi się
RECENZJE 181
gdy muzyk rezygnuje z tej całej
mocy i kreuje muzykę bardziej
przestrzenną ("Reign"), a najlepiej,
jak sięga po konwencjonalne granie,
tak jak w promiennym i podniosłym
"Messiah" czy podobnej w
przekazie ale bardziej elektrycznej
"Book Of Life". Szkoda, że tych
kompozycji jest tylko parę i to w
końcowej części albumu. Ze względu,
że jest to projekt trzeba pochwalić
za produkcję tego materiału.
Instrumenty brzmią bardzo fajnie,
oczywiście rządzą gitary, można
było zaakcentować mocniej
partie basu, ale jednak cały czas
gdzieś tam przemyka, perkusja
prawdopodobnie to sample ale w
ogóle tego nie odczuwamy, a przecież
jest wymyślona nawet w intrygujący
sposób. No i nie ma wrażenia,
że wszystko robi to jedna i
ta sama osoba. W sumie jestem zaciekawiony
tym swoistym pomysłem.
Jeżeli będę miał okazję przesłucham
kolejny album God, ale
nie sądzę abym wytrzymał trzydzieści
trzy krążki w tej konwencji.
Tyle, gdyż marzeniem artysty jest
nagrać taką ilość wydawnictw
przez cała swoją ludzką egzystencję.
(3,5)
Godsnake - Poison Thorn
2020 Massacre
\m/\m/
Miało być przyjemnie ale niestety
nie było. Godsnake to niemiecki
zespól oddany współczesnym
odmianom metalu. Miała mnie do
niego przekonać ich bezpośredniość
oraz melodyjność. Z początku
nawet nie było tak źle, bowiem
przypominało mi to Metallikę
okresu "Czarnego Albumu", połączoną
z bardziej przyjaznymi
wpływami groove i nu metalu. Co
ciekawe wbrew wyraźnych wpływów
tych dwóch ostatnich stylów,
w muzyce kapeli są też solówki.
Godsnake faktycznie zdecydowanie
preferuje proste i bezpośrednie
granie, z wyeksponowaniem ciężkich
riffów oraz pełnych melodii.
W dodatku jest w stanie zadbać
aby każda z dziesięciu kompozycji
wybrzmiała w inny sposób. Niemniej
nie potrafię skupić się na ich
graniu dłużej niż trzy - cztery kawałki.
Drażni mnie też ich poczucie
melodyjności. W tym wypadku
jest gorzej niż przy melodyjnym
power metalu. Co do wykonania i
produkcji nie ma co się przyczepić,
po prostu Godsnake tworzą profesjonalni
muzycy. Myślę, że cały
problem jest w moich muzycznych
preferencjach, także zespół powinni
sprawdzić zwolennicy nowoczesnych
odmian metalu. Bez trudu
mogę sobie wyobrazić jak będą machać
karkami, popijać piwo i słuchając
"Poison Thorn".
\m/\m/
Grendel's Syster - Myrtle
Wreath / Myrtenkranz
2020 Cruz Del Sur Music
Grendel - wiadomo, potwór z poematu
"Beowulf", ale owo imię kojarzy
się też dobrze fanom muzyki,
choćby z racji istnienia, również w
Polsce, zespołów o takiej nazwie,
ale przede wszystkim dzięki epickiemu
numerowi Marillion z ich
debiutanckiej 12"EP "Market
Square Heroes". Nazwa Grendel's
Syster brzmiała więc całkiem
obiecująco, do czasu jednak. Szybko
bowiem okazało się, że ten niemiecki
zespół, a może raczej projekt,
skoro tworzą go wokalistka,
gitarzysta i perkusista, gra folk metal
nudny jak przysłowiowe flaki z
olejem. Dziwię się czemu Cruz
Del Sur wznawia ich ubiegłoroczną
EP, bo to schematyczne,
pozbawione jakiegokolwiek poloru,
przeraźliwie wtórne granie. Gdzieniegdzie
robi się ciut ciekawiej,
dzięki doommetalowym wtrętom
("Vishnu's Third Stride"), ale to
tylko nieliczne przebłyski w oceanie
przeciętności. Gwoździem do
trumny są tu niemieckojęzyczne
wersje wszystkich utworów, jeszcze
bardziej toporne niż te z angielskimi
tekstami - poddaję się, na pewno
nie będę katować się nimi do
końca. Wyszło więc na to, że ten
mityczny Grendel w porównaniu
ze swą młodszą siostrzyczką nie
jest jednak taki straszny... (1)
Wojciech Chamryk
Gypsy Pistoleros - The Greatest
Flamenco Sleaze Glam Band
Ever!
2020 Golden Robot Global Entertainment
Wcześniej jakoś nie słyszałem o
tym zespole, ale musi być dość
znany, skoro wydaje kolejną składankę.
Akurat mnie "The Greatest
Flamenco Sleaze Glam Band
Ever!" nie zachęciła do sięgnięcia
po regularne albumy zespołu prowadzonego
przez osobnika o ksywie
Gypsy Lee, ale kto wie, może
ktoś z czytelników zagustuje w
hair/glam metalu z nutką flamenco
i skocznych klimatów, takich typowo
południowoamerykańskich?
Jak dla mnie jest to wszystko zbyt
kiczowate, a już szczególnie sztucznie
brzmią te wszystkie patenty
latino/mariachi, pasujące do zwykle
siarczystego, choć komercyjnego
rocka Gypsy Pistoleros niczym
kultowy Gibson Les Paul Standard
'58 do rąk jakiegoś discopolowego
grajka. Nie bronią się też covery,
bo "Livin' La Vida Loca" (Ricky
Martin) został niepotrzebnie podmetalizowany,
przez co pozbawiony
niesamowitej chwytliwości
oryginału, a "Gypsy's Tramps &
Thieves" to też tylko blade wspomnienie
świetnej wersji Cher. Paradoksalnie
najfajniej wypadają
ostrzejsze numery autorskie, jak
glamowy - rzecz jasna do czasu
pojawienia się wstawki flamenco -
"Pistolero, Pistolero", zadziorne,
podszyte punkowym nerwem,
"Whats It Like To Be A Girl (In
The House Of 1000 Dolls)" i "Close
As You'll Ever Be Vain", czy też te
mające w sobie coś z dawnych dokonań
Poison bądź L.A. Guns, jak
"Forever Is Para Siempre". Można
więc tę składankę sprawdzić, ale
według mnie to nic więcej niż tylko
sezonowa ciekawostka, bardziej
warta uwagi w wersji live. (3)
Haken - Virus
2020 InsideOut
Wojciech Chamryk
Bardzo lubię klimatyczne i nastrojowe
melodie wymyślane przez
Anglików. Ich atmosfera, przestronność,
uwodzicielskość są mocno
wciągające. Czasami wręcz
piękne. Wtedy otwiera się w nich
żyłka do grania wysublimowanego
rocka progresywnego z wyraźnymi
i czarującymi melodiami. Na "Virus"
odnajdziemy całe mnóstwo takich
fragmentów. Z całą pewnością
przez czas trwania albumu będzie
można nimi w pełni się nacieszyć.
Jednak muzycy Haken z coraz
większą przyjemnością wchodzą w
dynamiczne i techniczne metalowe
granie, które dość często zapuszcza
się w rejony metalcore'a. Muzycy z
tej sceny ostatnio podłapali ten
trend i coraz chętniej korzystają z
jego walorów. Instrumentaliści Haken
z dużą łatwością i biegłością
przemykają się po zawiłościach
tych dynamicznych części. Na
"Virus" są one jeszcze bardziej zagęszczone,
nasycone ekwilibrystyką,
a przede wszystkim jeszcze
większym niż zwykle ciężarem.
Jednak to łojenie, nie skupia się
tylko na dołożeniu do pieca ale
niesie również klimat. I właśnie
żonglowanie nim w tych mocnych
momentach jest znakiem szczególnym
dla tego krążka. Poza tym
mimo wyraźnej fascynacji tymi
ciężkimi aranżacjami to ogólnie
"Virus" niesie w sobie bardzo dużo
przestrzeni, powietrza, płynności,
także nie ma mowy aby słuchacz
został przytłoczony muzyką z tego
albumu. Muzycy znakomicie sprawdzają
się w zwykłych około pięciominutowych
formach, chociażby
w mocarnym openerze "Prosthetic"
czy też wolnym rozmarzonym
"Canary Yellow". Nie mają też problemu
w ciekawym wypełnieniu
pomysłami dłuższych form tak jak
dziesięciominutową mini-suitę
"The Carousel" czy też pięcioczęściową
suitę "Messiah Complex".
Zresztą tak jak w większości wypadków
sceny prog-metalowej cały
krążek słucha się wyśmienicie z
permanentnie podsycaną ekscytacją.
Oczywiście "Virus" pod względem
brzmień i produkcji jest wręcz
perfekcyjny, także Anglicy zaliczają
kolejną udana propozycję.
Dla wszystkich prog-maniaków.
(5)
\m/\m/
HammerFall - Live! Against the
World
2020 Napalm
HammerFall stanowi symbol potężnego,
majestatycznego, ale zarazem
melodyjnego szwedzkiego
heavy metalu. Co najbardziej "rzuca
się w uszy", to niezapomniane
refreny, proste i ciężkie riffy, grzmiące
bębny oraz mocne uderzenia
basu. W 2019 roku HammerFall
rozpoczął światową trasę koncertową
promującą ostatni (wydany
16 sierpnia 2019 roku) album
zespołu pt. "Dominion". Panowie
wraz z zespołami: Battle Beast i
Serious Black 19 lutego br. wystąpili
w krakowskim Klubie Studio.
Natomiast koncert z 15 lutego
br. odbywający się w MHP Arena
w Ludwigsburgu w Niemczech został
uwieczniony i wydany 23 października
w formie albumu koncertowego
zatytułowanego: "Live!
Against The World". Album zawiera
20 utworów, czyli zapewnia
nam blisko dwie godziny świetnej
muzyki! "Live! Against The World"
stanowi pewnego rodzaju
przegląd twórczości zespołu od początku
kariery do chwili obecnej,
gdyż możemy w nim znaleźć zarówno
stare hity, jak i najnowsze
utwory. Na płycie znalazł się m.in.
mój ulubiony utrzymany w szybkim
tempie, nawiązujący do stylu
182
RECENZJE
Helloween, z nutką fantasy "The
Dragon Lies Bleeding" pochodzący
z debiutanckiej płyty "Glory to the
Brave" wydanej w 1997 roku, a
także takie hymny zespołu jak:
"Let the Hammer Fall" (z odpowiedzią
na najważniejsze pytanie,
czyli Let the Hammer...?!), "Hammer
High" czy "Hearts on Fire",
które znają chyba wszyscy. Możemy
także posłuchać zupełnych nowości,
pochodzących z albumu
"Diminion" tj.: tytułowego "Dominion",
"Never Forgive, Never Forget",
"One Against the World", "(We
Make) Sweden Rock" oraz "Second
to One". Ballada "Second to One"
została wykonana w duecie - Joacim
Cans zgrał się idealnie z
Noorą Louhimo wokalistą Battle
Beast. Ja zdecydowanie wolę wracać
do starych kawałków, tych bardziej
dynamicznych, nowości nie
wywołały we mnie "efektu WOW",
może dlatego, że w większości
utrzymane są w średnim tempie i
nie wyróżniają się niczym szczególnym.
Co istotne, w tym roku
HammerFall ma dodatkową okazję
do świętowania, bowiem 9 października
mija 20 lat od wydania
trzeciego studyjnego albumu grupy
pt.: "Renegade", w związku z czym
na koncertach, a tym samym na
"Live! Against The World", pojawiają
się utwory właśnie z tego albumu.
Oscar Dronjak jest jedynym
członkiem zespołu, który gra
od początku istnienia grupy, czyli
od 1993 roku. Nadal możemy liczyć
na świetne solówki w jego wykonaniu
m.in. w "Last Man Standing"
czy "One Against the World"
- jak mówi Joacim cyt.: "Give me
some sugar Oscar". Natomiast Joacim
Cans śpiewa w Hammer
Fallu już 24 lata (od 1996 roku) i
również jemu, pomimo upływających
lat, nie można niczego zarzucić.
Na scenie jest charyzmatyczny,
ma wspaniały kontakt z publicznością,
dowcipkuje. Obecnie w
skład zespołu wchodzą także:
Pontus Norgren (gitara), Fredrik
Larsson (bas) i David Wallin
(perkusja). Jak już kiedyś wspomniałam,
generalnie nie przepadam
za nagraniami z koncertów, ponieważ
po pierwsze zabawy wokalne i
reakcje publiczności przeważnie
zakłócają odsłuch utworów, tak jak
w "Hearts on Fire", a po drugie niestety
tzw. koncertówki nie oddają
tego specyficznego koncertowego
klimatu, gdy wraz z tłumem można
podrygiwać (czasem chcąc nie
chcąc) w rytm muzyki. Podsumowując,
moim zdaniem album
"Live! Against The World" nadaje
się do przesłuchania w ramach ciekawostki,
gdyż możemy w nim
znaleźć porcję solidnego melodyjnego
heavy/power metalu w nordyckim
stylu. Jednak zdecydowanie
lepsze są występy HammerFall na
żywo! Jedno jest pewne - choć lata
lecą muzycy pozostają w doskonałej
formie i świetnie się bawią na
scenie. (4)
Simona Dworska
Haunt - Flashback
2020 High Roller
Trevor Wiliam Church, wokalista,
multiinstrumentalista i lider
amerykańskiego Haunt jest artystą
niezwykle płodnym. Na początku
roku 2020 jego zespół wydal album
o tytule "Mind Freeze". Jeszcze
nie wszyscy zdążyli się nim nacieszyć,
a tu dostajemy drugą w
tym roku całkiem premierową
płytę grupy o tytule "Flashback".
Do kogo Trevor adresuje swoją
muzykę? Raczej nie do tych, dla
których w heavy metalu najważniejszy
jest ciężar, moc i agresja.
Osoby takie mogą poczuć się propozycją
Haunt nieco zawiedzione.
Co jest zatem siłą tego zespołu?
Przede wszystkim naprawdę świetne
wpadające w ucho melodie,
fajne harmonie, które towarzyszą
słuchaczowi od pierwszych minut
otwierającego album utworu tytułowego.
Więcej przykładów. Ależ
proszę bardzo. Spójrzmy na kawałek
"Electrified". Rozpoczyna się
już na wstępie od wpadającego w
ucho riffu, a sam refren utworu to
niemalże mistrzostwo melodyjnego
metalu. Te syntezatory tylko potęgują
efekt. Jeśli ktoś mimo wszystko
oczekuje trochę więcej energii
polecam "One With The Universe".
Tutaj Pan Church funduje nam
znacznie szybsze tempo i dość
interesującą grę perkusji (tak, sam
nagrał wszystkie instrumenty).
Bardzo dobrze w ten numer wkomponowała
się chillująca solówka,
która w zestawieniu z resztą powoduje
lekki kontrast. Do bardziej
podniosłych momentów można zaliczyć
wstęp do utworu "Figure In
A Paiting". Co jest główną zaletą
tego albumu. Na pewno jego spójność.
Tu wszystko do siebie pasuje,
sprawia wrażenie niemalże skrojonego
na wymiar. Wokale, kompozycje,
brzmienie. Trevor wymyślił
sobie swoją formułę, konsekwentnie
się jej trzyma i co najważniejsze,
odnajduje się w niej niczym
ryba w wodzie. Wspominałem,
że ciężar nie jest tu najważniejszym
elementem. Czy zatem
mamy tu do czynienia z wykastrowanym
brzmieniem? Absolutnie
nie, gdyż muzyka Haunt mimo
swej pewnego rodzaju lekkości jak
najbardziej zachowuje swój heavymetalowy
charakter. Pozostaje
mieć tylko nadzieje, że wydając albumy
w takim tempie Trevor się
nam szybko nie wypali. (4,5).
Bartek Kuczak
Heathen - Empire Of The Blind
2020 Nuclear Blast
Heathen to kolejny amerykański
zespół obracający się w kręgach
thrashowych (i okołothrashowych),
który postanowił przypomnieć
światu w 2020 roku, że jeszcze
się nie wypalił twórczo i stać go
na wypuszczenie nowego materiału.
Wszak od wydania ich ostatniej
studyjnej płyty zespołu zatytułowanej
"The Evolution Of
Chaos" upłynęło calutkie dziesięć
lat. Co prawda przez ten czas zespół
dawał jakieś oznaki swego żywota
w postaci koncertowych singli
czy jakichś kompilacji, ale nowego
pełnego albumu ani widu, ani słychu.
No i wreszcie w samym środku
panującej na świecie pandemii
doczekaliśmy się płyty zatytułowanej
"Empire Of The Blind". Sami
przyznacie, że tytuł ten jest dość
znamienny i dobrze opisuje sytuację
nie tylko na świecie, ale też w
naszym kraju. Dobra nie ważne.
Skupmy się raczej na tym co ma
nam do zaoferowania Heathen
AD 2020. W czwarte dzieło thrasherów
z Bay Area wprowadza nas
intro zatytułowane "This Rotting
Sphere". Jest to niespełna dwuminutowa
miniaturka, która zaczyna
się od delikatnych dźwięków jednak
w miarę upływu czasu tego
krótkiego utworu napięcie rośnie.
Myślę, że ten motyw będzie również
wykorzystywany jako intro do
koncertów. Po tym wprowadzeniu
chłopaki serwują nam utwór "The
Blight". Nie jest to jakaś wyjątkowa
kompozycja. Trochę thrashu, trochę
Pantery, trochę melodii… Nie
jest źle, ale moim skromnym zdaniem
brakuje temu kawałkowi zarówno
mocy (nie wykorzystali tu
swego potencjału w pełni), jak i
odrobiny chwytliwości. Jak jest
dalej? Numer trzy to utwór tytułowy.
Nieco wolniejszy, bardziej
groove'owy z dość wpadającym w
ucho refrenem. Kolejnym kawałkiem,
na który warto zwrócić uwagę
jest "Sun In My Hand". Zaczyna
się naprawdę chwytliwym motywem,
który przechodzi w dość ciekawie
skonstruowaną zwrotkę. Refren
natomiast to wręcz poezja. Ma
naprawdę przebojowy potencjał.
Jest bez wątpienia jeden z najjaśniejszych
punktów tego wydawnictwa.
Kawałek "In Black" brzmi
tak, jakby panowie z Heathen trochę
zapatrzyli się w Metallike z
okresu "…And Justice For All" (co
oczywiście nie jest zarzutem). Nie
martwcie się jednak, bas tu na
szczęście słychać całkiem dobrze.
Chodzi mi raczej o stronę czysto
kompozytorską. Skoro już padły
metallicowe porównania, to oczywiście
na nowym albumie Heathen
znalazło się też miejsce dla
ballady. "Shrine Of Apathy", bo
taki tytuł nosi wspomniany utwór
to kawałek na swój sposób dość
mroczny, momentami (zwłaszcza z
początku) może nawet niepokojący.
Nie wiem, czy wszyscy się ze
mną zgodzą, ale ma on w sobie coś
z ducha grunge'u, a konkretnie
Alice In Chains. To tylko jednak
taka odskocznia na chwile, bo potem
wracamy do thrashu. "Devour"
to kawałek, którego nie powstydziliby
się ich koledzy po fachu z
Testament. "A Fine Red Mist" ma
w sobie riff, który może budzić
skojarzenia z twórczością Fear Factory.
Jest to jednak jedyny element
tego instrumentalnego kawałka,
który w jakiś tam sposób
nawiązuje do twórczości zespołu
Burtona C. Bella. Pozostała część
tego numeru to prawdziwa kanonada
motywów czysto heavy metalowych.
Nowe dzieło Heathen, jak
sami mogliście przeczytać zawiera
sporo naprawdę sympatycznych
momentów. Jednak "Empire Of
The Blind" momentami sprawia
wrażenie niespójnej. Brzmi trochę,
jakby te kompozycje powstawały
na różnym etapie działalności zespołu.
Ale taka wada to nie wada i
uważam, że warto z tą płytą się zapoznać
(4).
Bartek Kuczak
Heavyquake - Metal Shelter
2019 Self-Released
Heavyquake powstał w Poznaniu
w 2011 roku i gra heavy/thrash
metal. W zeszłym roku wydali
swój duży debiut "Metal Shelter".
Znalazło się na nim intro plus jedenaście
kompozycji, które zamknęły
się w niespełna czterdziestu minutach,
także wszystkie utwory są dynamiczne,
niedługie, zróżnicowane,
przemyślane, skondensowane i
wręcz precyzyjne w swoim przekazie.
Jest w nich melodia ale także
moc i pasja. Na "Metal Shelter"
mieszają się pływy heavy metalu
(Judas Priest, Saxon) oraz thrash
metalu (Metallica, Testament).
Niemniej w tle pojawiają się także
elementy z zupełnie innych rejonów,
dodając smaczków, i tak już
bogatej w pomysły oraz aranżacje
muzyki. A przecież muzyka
Heavyquake to głównie bezpośrednie
uderzenie. Znakomicie pracują
gitary, które potrafią nieźle
riffować a także zagrać udane solo.
Odpowiada za nie Marcin "Bączek"
Bąkowski. Sekcja rytmiczna
też jest bardzo pewnym punktem
RECENZJE 183
formacji, szczególnie wyróżnia się
techniczna ale nieprzekombinowana
perkusja Łukasza "Majkela"
Dąbrowskiego. Wyraziście wybrzmiewa
również mocny i krzykliwy
wokal Jakuba Burdy (taka krzyżówka
wczesnego Hetfielda i Billy'
ego). W kilku słowy każdy muzyk
Heavyquake wyśmienicie wywiązał
się ze swoich obowiązków.
Brzmienia instrumentów są pełne,
soczyste oraz klarowne, co nadaje
dużego komfortu podczas przesłuchania
"Metal Shelter". A całej
płyty słucha się z dużą przyjemnością
i trzeba to przyjąć za pewnik,
a nie szukać jednego lub kilku najlepszych
kawałków. Ogólnie jest
dobrze i solidnie, może dlatego pojawia
się w głowie pomysł, że od
poznaniaków powinniśmy jeszcze
oczekiwać czegoś ekstra. Być może
to przegięcie, niemniej warto mieć
oko na Heavyquake i naciskać na
nich aby przy okazji następnego
albumu pojawiło się owo "ekstra".
Chłopaki mają ku temu odpowiednie
umiejętności oraz talent. (4)
\m/\m/
Heavy Pettin' - Best Of
2020 Burnt Out Wreckords
Ach te nazwy… Już od paru godzin
obcuję z najnowszą kompilacją
grupy Heavy Pettin', jednak tych
"ciężkich pieszczot" ni widu, ni słychu.
Krążek pod tytułem, a jakże
znaczącym, "Best Of" to zbiór lekkich,
hard rockowych numerów. W
sam raz na randkę, na podróż
kabrioletem albo do nocnego klubu
dla soft rockersów. Szkoci - bo
Heavy Pettin' pochodzi z Glasgow
- powstali w 1981 roku i działali do
1988 roku. Później reaktywowali
się dopiero w 2017 a trzy lata później
pojawia się najświeższa EPka.
No dobrze, ale nasza kompilacja
opiera się na przeszłości. W sumie
z kompozycjami grupy najszybciej
zaznajomią się Ci, którzy lubią
granie w stylu środkowego okresu
Gary Moore'a, stadionowego Van
Halen czy rozmarzonego do granic
Whitesnake. Gdzieniegdzie pobrzmiewają
echa jakiegoś schematycznego
rocka w klimacie AC/DC,
z bardzo ograniczoną, wystukującą
rytm sekcją. Często pojawiają się
chóralne refreny, zaśpiewy i piejący
wokal. Przy każdym z czternastu
utworów zawartych na "Best
Of" noga sama przytupuje. Bo,
szczerze, to taka muzyka - lekka,
łatwa, przyjemna, z odrobiną pazura.
Muzyka niebezpiecznie balansująca
na granicy hard rocka i
kiczu, gdzie blisko jej do upaćkania
naszych uszu brokatem i słodkimi
melodiami. Mimo wszystko słucha
się tego nieźle i, wbrew pozorom,
Heavy Pettin' może momentami
zaskoczyć. Zaznaczam jednak, że
nie jest to odmiana rocka nadająca
się dla każdego. Czasem stężenie
melodyjności może przyprawić o
mdłości zbyt wrażliwe osoby.
Zbiór kompozycji również może
posłużyć za mini przewodnik po
tych, jeśli ufać wydawcy, najlepszych
i najbardziej przebojowych
rewirach twórczości Heavy Pettin'.
Jeśli ktoś po przesłuchaniu tej
kompilacji nabierze ochoty na więcej,
to grupa dorobiła się trzech
pełnych albumów i kilku EPek.
(3,5)
Adam Widełka
Helikon - Myth & Legend
2020 Self-Released
Helikon to lombardzki zespół
działający od 2016 roku. W 2018
roku wydali EPkę zatytułowaną
"Challenge Of Death" a w tym
roku pokusili się o wydanie dużego
debiutanckiego albumu "Myth &
Legend". Sam zespół klasyfikowany
jest jako przedstawiciel thrash
metalu, niemniej na wspomnianym
krążku znajduje się intensywna
mieszanka heavy, speed i thrash
metalu. Kompozycje są dość długie
i długie, dzięki czemu muzycy mogli
pozwolić sobie na rozbudowane
kompozycje, miejscami nawet ciekawie
wymyślone. Większość z
nich jest urozmaicona i dynamiczna,
z udanie wykorzystanymi ciekawymi
zmianami tempa i zwolnieniami.
Muzycy nie zapominają
też o melodiach. Z grubsza przypomina
to mieszankę Megadeth,
Annihilator oraz Iced Earth, chociaż
Włosi umiejętnie starają się
odcisnąć na muzyce swój talent.
Generalnie stanowi to ponad pięćdziesięciominutową
dawkę ciekawej
muzyki, choć nie tak dobrej jak
wspomniane inspiracje. Na krążku
znakomicie sprawuje się para gitarzystów
Davide Piazza i Mauro
Nicolini. To oni stanowią o wyrazie
muzyki tego zespołu. Znakomite
tło tworzy im zdecydowana i
klarowna sekcja rytmiczna, która
tworzą basista Lorenzo Piazza
oraz perkusista Edoardo Scanzi.
Nieźle prezentuje się też wokalista
Giacomo Merigo, świetnie techniczny
ale za mało w jego głosie charakteru
i siły przebicia. Najciekawszym
momentem "Myth & Legend"
jest finałowa kompozycja
"The Ballad Of Memphisto",
mroczna i rozbudowana, która wystawiła
cały najlepszy arsenał formacji
i trwa ponad jedenaście minut.
Całkiem nieźle prezentują się
też techniczny ale bardzo bezpośredni
"Prince of Night" oraz zadziorne
oraz bujające "Chant of
Crow" i "Myth & Legend". Najmniej
pasuje mi wolny i klimatyczny
kawałek "Ophelia". Ogólnie
album sprawia pozytywne wrażenie
i myślę, że znajdzie swoich
zwolenników. (4)
\m/\m/
Helion Prime - Question Everything
2020 Saibot Reigns
Trzeci album Helion Prime, trzeci
z kolejnym wokalistą i z tych
trzech płyt zdecydowanie najsłabszy,
tak jakby Jason Ashcraft
trochę się pogubił. Wpływ na taki
stan rzeczy mogły mieć te ciągłe
zmiany śpiewaków (przewinęło się
ich przez zespół czworo raptem w
pięć lat), ale w przypadku tak doświadczonych
muzyków nie powinny
mieć aż takiego wpływu na
efekt końcowy, tym bardziej, że
kolejne wydawnictwa powstawały
w dwuletnich odstępach czasowych.
A zespół zaproponował materiał
bardzo nierówny, gdzie nieliczne,
udane utwory przytłaczają
te znacznie słabsze, taka powermetalowa
produkcja spod sztancy.
Aż przypomniałem sobie wcześniejsze,
dobrze na naszych łamach
oceniane, płyty Helion Prime i
wniosek jest oczywisty: to krok,
albo i dwa w tył, nie ma mowy o
rozwoju czy wyższym poziomie. I
to mimo tego, że nowa wokalistka
Mary Zimmer przebija śpiewającą
na debiucie Heather Michele
Smith (na drugim albumie brylował
już świetny Sozos Michael, tylko
wspierany przez Brittney Hayes),
to jednak reszta rozmywa się
w oceanie przeciętności. Gdzieniegdzie
mignie więc fajna melodia
("Reawakening"), albo zrobi się
mocniej, tak jak w "Terror Of The
Cybernetic Space Monster". Ciekawe
rozwinięcie zyskał cover Misfits
"Kong At The Gates", a gitarowe
solówki też są wysokiej klasy,
ale to wszystko zbyt mało, żeby zaciekawić
na dłużej. Zresztą na poprzednich
wydawnictwach nie brakowało
udanych wycieczek w rejony
tradycyjnego metalu czy nawet
speed/thrash metalu, tu jest
bardziej jednorodnie, symfoniczno/powerowo,
ale też po prostu
nudno, szczególnie, że "Question
Everything" trwa blisko godzinę.
Fakt, że z AFM Records zespół
trafił do raczkującej Saibot
Reigns, też o czymś świadczy - nie
ma co zawracać sobie tą płytą głowy.
(1,5)
Wojciech Chamryk
Hellbender - American Nightmare
2020 No Life 'Til Metal
Fakt, ta płyta to prawdziwy koszmar,
taki typowy potworek w amerykańskim
stylu. Być może w San
Francisco Hellbender jest zespołem
lubianym, cenionym, a dla
kilku osób nawet kultowym, ale do
mnie zawartość "American Nightmare"
nie przemawia. Przyczyna
jest prosta: to siermiężny, nijaki,
nowoczesny thrash/groove metal,
który już kilkanaście lat temu nie
zrobiłby większego wrażenia, a co
dopiero w 2020 roku. Pomysł łączenia
wpływów tradycyjnego
heavy czy thrashu z tymi nowszymi,
czerpanymi od Lamb Of God
czy Hatebreed, też wydaje mi się
artystycznie chybiony - aż dziwne,
że Scott Waters zainteresował się
tym materiałem, bo to rzecz warta
co najwyżej publikcji w sieci czy na
jakimś niskonakładowym CD-R.
Niewątpliwym atutem jest tu
udział drummera D.R.I. Roba
Rampy'ego, bo partie perkusji naprawdę
robią wrażenie, ale cała reszta
bardzo od nich odstaje - nic
dziwnego, że zespół ma już innego
bębniarza. Do tego najciekawszy
"In Hell" to nagrany ponownie starszy
utwór, a zespół/wydawca nie
zadali sobie nawet trudu porządnego
opisania promocyjnych MP3,
myląc utwory z tytułami - jak dobrze,
że "American Nightmare"
trwa niewiele ponad pół godziny,
bo większej dawki dźwięków by
Hellbender pewnie bym nie zdzierżył...
(1)
Wojciech Chamryk
Hellvoid - Bass'N'Roll Vol. 1.
2020 Self-Released
Hellvoid powstał w 2015 roku w
Trójmiescie, i charakteryzuje się
tym, że nie ma w swoim instrumentarium
elektrycznej sześciostrunowej
gitary. Za to ma dwie
gitary basowe, jedna prowadzi tradycyjne
linie rytmiczne, druga
przesterowana, gra gitarowe riffy.
Nie jest to nowy pomysł ale ciągle
budzi wzmożone zainteresowanie.
W wypadku Hellvoid sprawdza się
bardzo dobrze, bo muzycy prezentują
nam zawsze intrygujące pomy-
184
RECENZJE
sły. Przynajmniej tak twierdzę po
przesłuchaniu opisywanej płyty.
Do tej pory kapela wydała trzy
EPki, żadnej niestety nie słyszałem,
więc "Bass'N'Roll Vol. 1."
jest moim pierwszym zetknięciem
się z ich spojrzeniem na muzykę. A
jest ona około metalowa. Rozpoczynający
płytę kawałek "Więcej"
jest wręcz kolażem rocka, hard
rocka i heavy metalu. Śpiewany
jest po polsku przez co kojarzy mi
się z polskim Human. Ogólnie kawałek
jest bardzo chwytliwy a
właśnie wokal Mateusza Karsznia
daje mu tej płynności i przebojowości.
Na krążku mamy jeszcze
dwa takie utwory. "Klątwa" jest
bardziej heavymetalowa, natomiast
"Czas" jest zdecydowanie
wolniejszy i klimatyczny. Niemniej
wszystkie trzy są najbardziej wyraziste
na całej płycie. Być może
przez to, że są śpiewane w języku
ojczystym. Pozostałe kompozycje
śpiewane są po angielsku, przy
okazji mają więcej groove ("Groovy
Woman", "Head Down"), doomu
("Red Desert", ponownie "Head
Down") ale także rock'n'rolla ("Free
Man" i "Heartbreaker"). Album
kończą trzy utwory bonusowe,
równie udane co wcześniejsze, ze
wskazaniem na "Hypnotizer", który
wyróżnia się wpadającymi w
ucho partiami. Jestem też pod
wrażeniem wykonania. Instrumentaliści
są nie tylko kreatywni ale
również bardzo sprawni. Brzmienie
cały czas pulsuje, no jakby nie
było, grają dwa basy. Hellvoid
udowodnił, że grając ciężkiego
rocka można poradzić sobie bez
gitary i to całkiem nieźle. Poza tym
dowiódł, że niekoniecznie trzeba
traktować go jako ciekawostkę, bo
muzyka na "Bass'N'Roll Vol. 1."
broni się sama i potrafi zauroczyć
słuchacza na dłużej. (4,5)
\m/\m/
Helstar - Black Wings Of Solitude
2020 Massacre
W latach 80. winylowe single wydawały
nie tylko gwiazdy pop music,
ale też metalowe zespoły, nawet
te nagrywające dla niezależnych
wytwórni. Kiedy jednak okazało
się, że mam pisać recenzję najnowszego
singla Helstar i sięgnąłem
na półkę po ich płyty okazało
się, że akurat nie mam żadnej 7" tej
grupy. Bywa, pomyślałem, toż żona
powtarza mi od lat, że nie można
mieć wszystkiego. Kiedy jednak
sprawdziłem dyskografię ekipy
Jamesa Rivery okazało się, że
mieć go nie mogłem, bo przez blisko
40 lat istnienia, aż do momentu
premiery "Black Wings Of Solitude",
Amerykanie niczego w tym
formacie nie wydali, zresztą z tego
większego, 12" EP, również. Lepiej
jednak późno niż wcale, bowiem
tytułowy utwór to patetyczna,
trwająca siedem minut, metalowa
ballada, jakich dotąd w dorobku
Helstar ze świecą szukać: z potężnym
refrenem, piękną solówką i
mocnym głosem Rivery - aż nie
chce się wierzyć, że stuknęła mu
już 60. Strona B to świetny cover
Black Sabbath "After All (The
Dead)", oryginalnie numer pochodzący
z trochę chyba niedocenianej
płyty "Dehumanizer", surowy,
mroczny i mocarny, w którym lider
śpiewa w swojej typowej manierze,
oddając jednak przy tym hołd swemu
idolowi Ronniemu Jamesowi
Dio. Jeśli "Black Wings Of Solitude"
jest zapowiedzią kolejnego
albumu Helstar, to bez dwóch
zdań warto czekać na tę płytę! (5)
Hexx - Entagled In Sin
2020 High Roller
Wojciech Chamryk
Weterani z Hexx na swym piątym
studyjnym albumie poruszyli temat,
o którym co prawda było
głośno swego czasu w ich ojczystych
Stanach Zjednoczonych, ale
w Polsce z pewnych względów jest
szczególnie znaczący. Chodzi bowiem
o nadużycia Kościoła Katolickiego.
Zarówno te seksualne, jak i
te majątkowe. W tematykę płyty
wprowadza nas już sama okładka,
na której widzimy cztery demony
w szatach liturgicznych stojące na
tle ołtarza i odwrócone tyłem
cztery głowy młodych chłopców.
Chyba się wszyscy zgodzą, że kwestie
związane z poruszanymi tu
sprawami nie należą ani do łatwych,
ani też do szczególnie przyjemnych.
Czy ma to zatem przełożenie
na warstwę muzyczną?
Sprawdźmy. Album otwiera utwór
o tytule "Watching Me Burn". Pierwsze
skojarzenia jakie mi się nasunęły
to Judas Priest. Energia prezentowana
przez Hexx bardzo
przypomina mi tu to, co Rob
Halford i kumple zaprezentowali
na płycie "Painkiller". To co się
rzuca tu też w uszy to wyraźnie
słyszalny bas, który na wielu
współczesnych produkcjach bywa
niestety schowany. Trochę inny
klimat prezentuje drugi w kolejności
kawałek tytułowy. Tutaj wokal
Eddy'ego Vegi jest dużo bardziej
stonowany, co dobrze komponuje
się melodyjnym refrenem.
"Vultures Gatcher Around" to chyba
jeden z najmocniejszych i najbardziej
dynamicznych momentów
na "Entagled In Sin". Energatyczna
zwrotka (znów lekki ukłon w
stronę Priest), refren chyba skrojony
pod chóralne śpiewanie na
koncertach i świetne popisy solówkowe
Boba Wrighta i Dana Watsona.
"Beautiful Lies" daje nam
trochę wytchnienia, ale "Power
Mad" to już prawdziwy szybki
speed metalowy kiler. Znowu wyskoczę
z tymi judaszowymi skojarzeniami,
ale refren tego utworu
budzi moje skojarzenia z ich kawałkiem
"Ram It Down". Wcale się
tu nie czepiam. To jak najbardziej
słuszna inspiracja. Bardziej na ciężar
niż prędkość panowie postawili
w "Strive The Cave". Pomimo jedna
swej masywności (riff przewodni),
pozostaje on jednym z bardziej
przebojowych momentów na tej
płycie. Obok następującym po nim
"Touch Of The Creature", ale tutaj
tempo znowu przyspieszamy.
Ogólnie wydaje mi się, że chłopaki
dobrze przemyśleli sobie kolejność
numerów na płycie. Po czymś szybkim
dostajemy zawsze nieco spokojniejszy
numer. Oczywiście nie
w znaczeniu ballad, chociaż i taki
kawałek na "Entagled In Sin" się
znalazł. Mowa tu o kończącym album
"Over But The Bleeding". Kawałek
momentami podchodzący
pod doom metal, ogólnie dość niepokojący
Tak samo, jak niepokojąca
jest tematyka, która wypełnia
cały ten album. Hexx ewidentnie
przeżywa drugą młodość i idzie za
ciosem po całkiem udanym
"Wrath Of The Reaper". (5)
Bartek Kuczak
Hexecutor - Beyond Any Human
Conception Of Knowledge...
2020 Dying Victims
Hexecutor to dość wesoła ekipa
pochodząca z Francji, a konkretnie
z jej północnego rejonu zwanego
Bretanią. Zdaję sobie sprawę, że
przeciętnemu Polakowi ten region
kojarzy się głównie z fasolką po
bretońsku (tak w ogóle, to danie
jest dużo bardziej popularne w
Polsce niż we Francji), jednakże
poza tym jakże wykwintnym specjałem
kulinarnym, Bretania ma
bardzo bogatą mitologię, pełną historii
o demonach, zjawach, czarownicach,
tajemniczych rytuałach
itp. Dobra, teksty tekstami, a co z
muzyką? Zobaczmy po kolei. Zaczyna
się od numeru "Buried Alive
With Her Silk White Dress". Jest to
świetna mieszanka black i thrash
metalu, która na pewno zadowoli
osoby zasłuchane w zespoły pokroju
Desaster. Nieco bardziej blackowo
robi się w drugim utworze o
tytule "Ker Ys". Nieco bardziej
heavy metalowego charakteru nadają
mu solówki. "Eternal Impetinence"
zaczyna się od nieco "wyjącej
partii gitary przechodzącej potem
w drażniący riff z bardzo wyraźnie
słyszalnym basem. Jest to
jeden z wolniejszych utworów w
tym zestawieniu (nie obawiajcie się
do ballady mu sporo brakuje).
Znów na deser dostajemy wyśmienitą
solówkę. "Tiger Of The Seven
Seas" to już kawałe, który nie tylko
przez tytuł może przywodzić skojarzenia
z różnymi pirackimi kapelami
(oczywiście mam tu na myśli
zdecydowanie bardziej Running
Wild niż Alestorm). Wydaje mi
się, że gdyby Rolf ze swoją załogą
zechciał sobie popenetrować klimaty
black/ thrashowe, mogłoby to
brzmieć właśnie tak. Następnie leci
"Belzebuth's Apocryfical Mark". Milusi
tytuł, prawda? Jak na gatunek
uprawiany przez Hexecutor utwór
prezentuje się dość melodyjnie.
Taki black'n'roll trochę w stylu
Butcher z całkiem fajnymi zmianami
tempa. Nie obyło się bez
utworu instrumentalnego. "Brecheliant",
bo o nim tu mowa wita nas
już delikatniejszymi bardziej stonowanymi
gitarowymi dźwiękami,
które przechodzą w riff zdecydowanie
bliższy heavy, niż black metalowi.
Ogólnie wyróżnia się na tle
reszty swą harmonicznością. Momentami
wręcz zahacza o twórczość
Iron Maiden. Kawałek ten to
taka chwila wytchnienia. Szkoda
tylko, że znalazła się prawie na samym
końcu. Prawie, bo album zamyka
francuskojęzyczny "Kroez En
Vosen". Zaczyna się od uderzenia
pioruna, jednak nie myślcie sobie,
że potem następuje posępny riff w
stylu Black Sabbath. Wręcz przeciwnie.
Ten numer to takie odwołanie
do niemieckiej szkoły thrashu.
Kłania się tu wczesny Kreator.
Ogólnie rzecz ujmując, Francuzi
odwalili kawał dobrej roboty.
"Beyond Any Human Conception
Of Knowledge..." to jeden z
tych albumów, które mimo, iż próbują
być ekstremalne, to jednak
słucha się ich całkiem przyjemnie,
nawet jeśli na co dzień się w takich
klimatach nie siedzi. I żeby nie było
to zaleta, nie wada (5).
Bartek Kuczak
High Spirits - Hard To Stop
2020 High Roller
Chris Black nie zwalnia tempa i
krótko po wydanych jednego dnia
trzech albumach Professor Black
RECENZJE 185
podsuwa nam kolejny długogrający
materiał High Spirits. Jeśli ktoś
zna poprzednie płyty tego projektu,
a "Motivator" zagościła dłużej
w jego odtwarzaczu bądź na playliście,
to z "Hard To Stop" będzie
podobnie. Bo chociaż Black niczego
na swoich płytach nie odkrywa,
czerpiąc przy tym pełnymi garściami
od tuzów klasycznego hard
rocka i tradycyjnego metalu, to jednak
potrafi przy tym nadać tym
utworom niepowtarzalnego, jedynego
w swoim rodzaju sznytu. Przy
tym nie eksperymentuje, nie wydłuża
utworów bez potrzeby - większość
trwa od trzech do czterech
minut z tak zwanym hakiem - proponując
bardzo stylowy hard 'n'
heavy. Czasem kojarzący się z
Black Sabbath ery Dio ("Face To
Face"), Thin Lizzy (" All Night
Long") czy Accept ("Midnight
Sun"), czerpiący też od melodyjniejszych
grup nurtu NWOBHM
(kojarzący się z "Emergency" Girlschool
"Now I Know"), albo wręcz
z popu lat 80. ("Voice In The
Wind") czy Muse ("Hearts Will
Burn"), ale za każdym razem równie
porywający. Nośny opener
"Since You've Been Gone" czy
dynamiczny "We Are Everywhere"
też są niczego sobie, podobnie jak
melodyjny "Restless" z chóralnym
refrenem - Chris Black potwierdził
tą płytą, że metal jest jego środowiskiem
naturalnym. (5)
Wojciech Chamryk
Hittman - Destroy All Humans
2020 No Remorse
Nowojorski Hittman to zespół,
który już parę lat na scenie spędził.
Swą działalność zaczął w roku
1984 i działał przez następnych
dziesięć lat. W okresie tym wydał
dwa albumy, mianowicie "Hittman"
oraz "Vivas Machinas".
Grupa zakończyła swą działalność
w roku 1994 i wówczas wszystko
wskazywało na to, że to już definitywny
koniec Hittman. Tymczasem
w roku 2017 grupa po latach
absencji zupełnie niespodziewanie
powróciła na scenę a tegoroczny
album "Destroy All Humans" jest
tego powrotu przypieczętowaniem.
Sprawdźmy zatem co on w sobie
kryje. Na początku możemy się zaznajomić
z numerem tytułowym,
który w pierwszej chwili może wywołać
drobną konsternację. Zaczyna
się od jakichś dziwnych elektronicznych
dźwięków przechodzących
w klawisze. Na szczęście
to tylko intro, po którym wchodzą
gitarowe riffy. I co by tu nie mówić
bardzo smaczne riffy. I to zdecydowanie
najlepszy element tego
utworu. Cały kawałek jest trochę
bezpłciowy oparty na schematycznym
wykorzystaniu ogranych
motywów, ponadto przesadnie rozciągły.
Cóż, może dalej będzie lepiej.
Numer pod tytułem "Breathe"
zaczyna się obiecująco. Kawałek
ten jest zdecydowanie wolniejszy
od poprzednika, nie mniej jednak
robi wrażenie. Zwłaszcza wokal
Dirka Kennedy'ego, który naprawdę
jest w formie. Numer trzy to
ballada "The Ledge", której mocny
refren naprawdę idealnie kontrastuje
z wolną i nastrojową zwrotką.
W utworze tym (tzn. właściwie to
we wszystkich, ale w tym szczególnie)
pojawiają się spore echa amerykańskiego
glam metalu. Szczerze,
w tym konkretnym przypadku
wychodzi to naprawdę na dobre.
Oczywiście więcej tu Motley Crue
niż Cinderelli. Kolejnymi interesującymi
punktami są "Code Of
Honor" z dość niezłą solówką i "Total
Amnesia", w którym miejscami
pojawiły się nawet elementy charakterystyczne
dla… thrash metalu.
Jest na tym albumie jednak jeden
utwór, który przewyższa całą resztę.
Jest to zamykający całość
"Love, The Assassin". Jest to trwająca
prawie osiem minut rozbudowana
kompozycja sprawia wrażenie
chyba najbardziej przemyślanej
na tym albumie. Wszystko tu ładnie
się układa. Melodie, riffy, solówki,
dramaturgia itp. Gdyby cała
płyta taka była. No ale niestety nie
jest. Nie chcę powiedzieć "Destroy
All Humans" to zły album, bo
wcale tak nie uważam. Wręcz przeciwnie.
Brakuje mu jednak spójności.
Naprawdę fajne momenty
przeplatają się z tymi średnimi.
Niektóre kompozycje sprawiają
wrażenie trochę przekombinowanych
i robionych na siłę. Jednak
mimo to dla tych pozytywniejszych
fragmentów warto po ten album
sięgnąć (3,5).
Bartek Kuczak
Homicide - Left For Dead
2019 Self-Released
Homicide to jeden z tych thrashowych
zespołów, które przemknęły
przez scenę lat 90. niczym meteor.
Owszem, mieli wtedy szansę, grali
u boku Voivod czy Anvil, ale
skończyło się tylko na jednym
albumie "Malice And Forethought"
z 1995 roku. Zespół reaktywował
się jakiś czas temu w oryginalnym
składzie, nagrał też kolejną
płytę. "Left For Dead" nie przynosi
wstydu swoim twórcom, ale
też nie rzuca na kolana - to surowy,
podziemny thrash, krążek ponownie
wydany zresztą własnym nakładem,
co również wiele wyjaśnia.
Już siarczysty opener "Shot To
Hell" pokazuje w czym tkwi problem
Kanadyjczyków, bo grają niczym
Warfare czy Venom, a i
barwa głosu oraz sama maniera
wokalna Gaba Morency'ego to
wypisz, wymaluj, Cronos. Nie brakuje
tu też odniesień do Slayera,
generalnie zaś thrashowa łupanka
w wydaniu Homicide jest solidna,
ale nic poza tym. Już fajniej wypadają
te momenty bardziej metalowe,
na modłę surowego, ale i
melodyjnego brzmienia spod znaku
NWOBHM, tak jak w końcówce
"Shot To Hell" czy w "Point
Blank Range", ballada "Enemy Of
The State" z solidną kulminacją też
jest niczego sobie. Całość może nie
rozczarowuje, ale też polecić "Left
For Dead" mogę tylko fanom najbardziej
zakręconym na punkcie
takiego surowego, oldschoolowego
grania. (3)
Wojciech Chamryk
House Of Lords - New World -
New Eyes
2020 Frontiers
12. album House Of Lords nie
zaskakuje niczym nowym - to
wciąż melodyjny hard 'n' heavy lat
80. Może nie robiący już takiego
wrażenia jak na pierwszych płytach
grupy, ale James Christian,
jedyny obecnie członek jej oryginalnego
składu, robi wszystko, by
nikt nie określił House Of Lords
mianem zespołu bazującego tylko
na dawnych dokonaniach i odcinającego
kupony. Mamy więc na
"New World - New Eyes" garść
solidnych, podmetalizowanych numerów.
Nierzadko odnoszących się
do orientalizującego stylu Led
Zeppelin, tak jak w kompozycji
tytułowej czy ostrzejszych ("The
Both Of Us", "The Summit"), ale
jednak podstawą jest tu lżejsze,
melodyjne i przebojowe granie. I
chociaż AOR/hard lat 80. nie cieszy
się już obecnie tak wielką popularnością
jak kiedyś, to pewnie
znajdzie się wciąż spore grono fanów
melodyjnego rocka, którzy
docenią "One More", klimatyczną
balladę "Perfectly (Just You And I)"
czy "Chemical Rush" z wokalnym
udziałem żony i córki lidera, to jest
Robin Beck i Olivii DeiCicchi.
Mamy tu też przyjemne, całkiem
udane utwory bliższe konwencji
pop ("$5 Bucks Of Gasoline", "The
Chase") oraz flirtujące z nowocześniejszymi
brzmieniami ("Change
(What's It Gonna Take)"), jednak
na szczęście bez popadania w przesadę.
Doskwiera mi tu tylko brak
wyrazistszych solówek i partii klawiszowych,
ale wiadomo, że przy
braku dawnego lidera Gregga
Giuffrii i stałego klawiszowca nie
można mieć wszystkiego. (4)
Wojciech Chamryk
Infector - Let The Infection Begin
2019 Defence
Infector to kolejna kapela z nurtu
nowej fali thrash metalu. Ciekawostkami
za to są fakty, że pochodzą
z Kuby, za to swój debiut
wydali dzięki naszej rodzimej firmie
Defence Records. W zasadzie
każda formacja z tego nurtu serwuje
nam specyficzną mieszankę
thrash metalu, która łączy ze sobą
wszelkie wpływy z całego świata.
Nie inaczej jest z Infector, którego
muzycznym punktem wyjścia jest
wczesny Kreator ale w połączeniu
z dzikością i melodyjnością wczesnej
Sepultury oraz feelingiem
amerykańskich kapel typu Exodus
i Slayer (również z ich początków
kariery). Dlatego też młodzi Kubańczycy
wściekle atakują nas dość
prostym i bezpośrednim thrashem
ale zagranym na dość dobrym technicznie
poziomie. Każdy kawałek
rozsadza nas nieograniczonymi
zasobami energii i szału. Owszem
bywają zwolnienia albo inne klimatyczne
wstawki ale tylko po to
aby za chwilę dowalić nam jeszcze
mocniej. I tak jest przez trzydzieści
pięć minut, czyli krążek nie jest
w stanie nam się znudzić. Dowolny
z dziewięciu utworów zasypie nas
ostrymi riffami, rozsadzi czaszkę
świdrującymi solówkami, zmiażdży
nas pulsującym i dudniącym
basem oraz wściekłą perkusją.
Wszystko w oldschoolowym wydaniu
nawiązującym do brudnych
brzmień z lat osiemdziesiątych zeszłego
wieku. Jeśli ktoś szuka czegoś
innowacyjnego powinien mijać
Kubańczyków i ich krążek "Let
The Infection Begin" szerokim łukiem,
dla innych płyta godna polecenia.
(3,7)
Intoxicated - Walled
2020 Seeing Red
\m/\m/
Intoxicated łoją thrash od wczesnych
lat 90., ale nader rzadko
uwieczniają go w studio, mając w
dyskografii raptem jeden album z
roku 1997 i świeżutką 12"EP
"Walled". Pewnie skusi ona tylko
najbardziej zagorzałych zwolenników
podziemnego thrashu, bo to
granie surowe, ostre i totalnie oldschoolowe.
Do tego amerykańskie
186
RECENZJE
trio nie ogląda się na żadne mody
ani trendy, bo skoro 2/3 składu
zarabia na życie w zespole Andrew
W. K., to w Intoxicated nie muszą
już iść na żadne kompromisy. I
fajnie, taka muza też jest potrzebna,
nawet jeśli w fizycznej formie
trafi do raptem 250 maniaków/
kolekcjonerów. Mamy tu więc
ultraszybkie tempa, czasem przechodzące
w blastowe zrywy
("Smash The Line", "Grab The
Rope"), dyskretne nawiązania do
death ("Walled") i black metalu
("Stuck In Mode"), pojawiają się
też mocarne zwolnienia, takie
chwile wytchnienia przed dalszą
nawałnicą ("Hells Reward",
"Yuck"). No i Erik Payne, wokalista
tak szalony, jak to jest tylko
możliwe w thrashowej estetyce, też
robi tę przysłowiową różnicę -
skrzekliwy ryk w "Hells Reward" to
tylko jeden z dowodów. Aż szkoda,
że to tylko sześć utworów i niespełna
20 minut muzyki - naprawdę
mogli dodać jeszcze trzycztery
numery i sprokurować drugi
album, ale cieszymy się z tego, co
jest. (5)
Wojciech Chamryk
ka dotarła się na poprzedniej płycie,
by teraz zadziałać już na 120
%. Przed sesją nagraniową pojawiały
się zapowiedzi powrotu do korzeni
grupy i faktycznie, coś jest na
rzeczy, bowiem Iron Angel nie
dość, że łoją tak jak kiedyś, to w
dodatku znacznie ciekawiej. Podstawą
jest rzecz jasna wciąż siarczysty
speed/thrash, jak w "Sacred
Slaughter", "Sacrificed" czy w utworze
tytułowym. Zespół potrafi jednak
zagrać jeszcze mroczniej niż
kiedyś ("Fiery Winds Of Death"),
chętnie nawiązuje też do tradycyjnego
heavy lat 80. ("Demons"), nie
zapominając przy tym o wyrazistych
melodiach ("Descend", "What
We're Living For"). Dirk jest w formie,
a upływ czasu nie miał jakiegoś
znaczącego wpływu na jego
wyższe rejestry, chociaż momentami
śpiewa znacznie niżej, jeszcze
agresywniej niż kiedyś. Nie można
też nie docenić gitarowego duetu,
Roberta Altenbacha i nowego w
składzie Nino Helfricha: wiele tu
świetnych riffów, a i ognistych solówek
("Sands Of Time"!) też nie
brakuje. Pewnie gdyby wydali ten
materiał w 1988 roku mogliby myśleć
o metalowej ekstraklasie, ale tu
i teraz "Emerald Eyes" słucha się
równie dobrze. (5)
Wojciech Chamryk
zyki rosyjskich thrasherów. Muzycy
Iron Stream głównie dążą do
technicznej formy swojego thrash
metalu, które kojarzy się z Voi
Vod, Mekongd Delta czy Coroner.
Nie jest to łatwe granie, kompozycje
są gęste od ciętych riffów
oraz miażdżącej technicznej sekcji
rytmicznej, od czasu do czasu powietrza
wpuszczają różnorodne
dysonanse. Generalnie Rosjanie
budują jednostajną i transową
aurę, co nie daje efektu przebojowości
czy porywającego thrashowego
szału. To nie ten rodzaj thrashu.
Brawa dla muzyków za technikę i
sprawność. Gratulacje można złożyć
również producentom i inżynierom
dźwięku. Płyta nie wypada
źle na tle innych współczesnych
produkcji. Można czepiać się do
wokalisty, dość przeciętny, ale znakomicie
pasuje do klimatu, w
którym zanurzyła się cała muzyka
"Mystic". Myślę, że wyrobione
ucho maniaków techno-thrashu zaakceptuje
propozycję Iron Stream
i zagłębią się w całości tego krążka,
bo właśnie tak go się słucha. Mnie
to granie sprawiło dużo przyjemności,
jednak jestem wstanie wyobrazić
sobie brak zrozumienia i
akceptacji dla propozycji Rosjan.
To nie jest muzyka głównego nurtu
thrash metalu. Temu krążkowi daleko
do najlepszych dzieł VoiVod
czy Mekong Delta ale wstydu nie
przynosi, a wręcz dostarcza wiele
dobrych wibracji. (3,7)
\m/\m/
czaka - porywa od początku do
końca, wypełniaczy na niej nie
uświadczymy. I to niezależnie od
tego, czy zespół gra bardziej tradycyjnie,
tak jak choćby w "Jestem
bogiem", intensywniej, thrashowo
(świetny opener "Nie jestem nikim
szczególnym") czy wchodzi na najwyższe
obroty, dopełniając thrashowe
łojenie blastowymi zrywami
("Międzyświat"). Na poły balladowy
"Nie pytaj mnie" z wokalnym
udziałem Karoliny Andrzejewskiej
z Batalion D'Amour oraz
"Lodowa mgła" to z kolei łagodniejsze,
chociaż też do czasu, oblicze
Iscarioty, dowody na to, że w lżejszym
graniu też nie brakuje im pomysłów.
Skoro wspomniałem o gościach
- na "Legendzie" słyszymy
aż siedmiu dodatkowych gitarzystów:
Piotr Radecki czy Krzysztof
Pistelok wspierają Iscariotę już po
raz kolejny, z tych nowych najbardziej
znany jest chyba Jacek Hiro,
a warstwa solowa poszczególnych
utworów na pewno jest dzięki temu
jeszcze bardziej urozmaicona.
No i ta zmiana za bębnami -Krystian
Bytom to perkusista, którego
w naszym metalowym światku
nikomu nie trzeba przedstawiać, a
tym bardziej wspominać, jak strona
rytmiczna wszystkich kompozycji
zyskała dzięki jego udziałowi w
tej sesji. Dopracowanej muzyce towarzyszą
niebanalne teksty, zdecydowanie
odbiegające od metalowej
średniej, tak jak choćby "Legenda
(nic nie zostało zapomniane)", "Nie
jestem nikim szczególnym" czy "Międzyświat".
W pełni zasłużone: (6),
nie widzę innej opcji.
Wojciech Chamryk
Iron Stream - Mystic
2019 Defence
Iron Angel - Emerald Eyes
2020 Mighty Music
Cztery albumy od 1985 roku to
dorobek niezbyt imponujący, nawet
jeśli LP's "Hellish Crossfire" i
"Winds Of War" są wciąż hołubione
i doceniane przez fanów speed
metalu. Z perspektywy czasu można
jednak stwierdzić bez ogródek,
że Iron Angel stać było na jeszcze
więcej - dobrze więc, że grupa
zaczęła niedawno nowy rozdział.
Dwa lata temu ukazał się album
"Hellbound", teraz mamy kolejny,
jeszcze ciekawszy "Emerald Eyes".
Dirk Schröder, jedyny członek
oryginalnego składu Anioła, podąża
tu w sumie w ślady Protector,
bo kilka lat wcześniej Martin Missy
reaktywował grupę w zupełnie
innym składzie, regularnie wydając
kolejne albumy. W Iron Angel też
nie było mowy o sentymentach -
część dawnych muzyków już nie
żyje, niektórzy porzucili granie lata
temu, więc frontman zwerbował
kolejnych, zarówno doświadczonych,
jak i młodszych. Ta mieszan-
Pamiętam, jak swego czasu trochę
kpiliśmy z dokonań kapel heavy
metalowych z tzw. Demoludów.
Teraz wstyd, bowiem owe kapele
pozostawiły nasze daleko w tyle i
czasami człowiek marzy aby los
był dla naszych równie przychylny.
Iron Stream to zespół, który działał
w latach 1988 - 1995, przez ten
czas nagrał cztery płyty studyjne.
Reaktywował się w roku 2015 i
dołożył kolejne dwa albumy. Iron
Stream nie zdobył jakiejś dużej
popularności, przynajmniej poza
Rosją, a to dlatego, że nie wyszedł
z poza granice swojego kraju. Taką
przepustką miał być "Mystic",
krążek, który jest angielską wersją
tego rosyjskojęzycznego wydanego
w roku 2018. Nie wiem czy tak
będzie ale powinien przynajmniej
zwrócić uwagę thrashmaniaków.
W rozpoczynającym tytułowym
utworze pierwsze, co zwraca moją
uwagę to nawiązanie do Testament
a później do power/thrashowego
Rage. Tych odniesień na płycie
jest więcej, wymienię jedynie
Slayer i Overkill, ci co lubią łamigłówki
niech szukają dalej. Jednak
to nie taki thrash jest sednem mu-
Iscariota - Legenda
2020 Defense
Koleje losu Iscarioty utwierdzają
mnie w przekonaniu, że czasem
warto przeczekać gorszy okres czy
nawet cofnąć się, aby z tym większym
impetem uderzyć ponownie.
Kilkuletnia przerwa na przełomie
wieków najwyraźniej wyszła zespołowi
na zdrowie, bowiem od powrotnego
albumu "Pół na pół" z
roku 2007 jego dyskografia powiększa
się regularnie, a najnowsza
płyta "Legenda" jest najciekawszą
w jego dorobku. Jeśli ktoś pamięta
sosnowiecką formację z pierwszych
kaset "Glodgad" i "Cosmic Paradox"
po czym nie śledził już jej
późniejszych dokonań, może przeżyć
nie lada zaskoczenie, gdyż
obecnie gra ona thrash/heavy metal
- surowy, mroczny i intensywny,
ale nie pozbawiony też melodii.
Efekty są wyśmienite, bo trwająca
43 minuty, składająca się z ośmiu
utworów płyta - aż prosi się o winylową
wersję, nie tylko z racji
okładki autorstwa Jerzego Kur-
It'sAlie - Lilith
2020 ROAR!
Giorgia Colleluori jest już całkiem
znana, choćby z tras "Rock
Meets Classic" czy z racji niedawnego
zasilenia Sinner i nagrania z
tym zespołem płyty "Santa Muerte".
Teraz ta młoda - raptem 25-
letnia - wokalistka wydała debiutancki
album solowy, łącząc na
nim swe różne fascynacje muzyczne.
Zyskała w tej inicjatywie nie
lada wsparcie: nie tylko ze strony
ojca, doświadczonego perkusisty
Camillo Colleluori, ale też gitarzysty
Raffaello Indri (Elvenking),
a do tego Mata Sinnera,
producenta i współautora materiału.
Efekt to hard 'n' heavy z odniesieniami
do rocka gotyckiego i
momentami pop music, płyta całkiem
udana. Akurat mnie podobają
się te najmocniejsze, mroczniejsze
utwory w rodzaju "Fire",
RECENZJE 187
"Ghost", "Devils" czy "Wind", w
których Giorgia pokazuje prawdziwy
pazur w swym głosie, ale i w
tych lżejszych robi świetne wrażenie,
zwłaszcza w balladowym
"Eyes" czy w tytułowym, stopniowo
nabierającym mocy. W "Hurt"
mamy nawet wokalny duet z Matem,
gościnny udział gitarzystów
Jorna Viggo Lofstada (Pagan's
Mind, ex Jorn) i Alexa Beyrodta
(Primal Fear) też wzbogaca ten
materiał. Świetnie broni się też
cover Heart "Barracuda" - może i
utwór dość oklepany, ale w wersji
Włoszki naprawdę robiący wrażenie,
podobnie jak cała płyta. (5)
Kat - The Last Convoy
2020 Pure Steel
Wojciech Chamryk
Zdziwiłem się, widząc kolejną płytę
Kata, ale wydana pod koniec
września "The Last Convoy" nie
jest premierowym materiałem grupy
Piotra Luczyka, to specjalne
wydawnictwo na jej 40-lecie. Dlatego
też mamy tutaj i nowe wersje
starych utworów, i coś nowszego, a
na okrasę covery, łącznie dziewięć
kompozycji. Fani "prawdziwego"
Kata będą pewnie, tradycyjnie już,
zawartością tego krążka rozczarowani,
tak jak ubiegłorocznym
"Without Looking Back", warto
jednak podejść do "The Last Convoy"
bez uprzedzeń. Otwierające
całość "Satan´s Nights" i utwór
tytułowy to numery z debiutanckiego
singla Kata z roku 1985, to
jest "Noce szatana" i "Ostatni tabor",
zaprezentowane w ostrych,
dynamicznych wersjach i z zadziornym
śpiewem Qbka Weigla.
W "Mind Cannibals", tytułowym
utworze albumu z roku 2005
śpiewa już wokalista znany z tej
płyty Henry Beck, chociaż w innym
numerze z tego albumu, zagranym
akustycznie "Dark Hole-
The Habitat Of Gods", słyszymy
też Macieja Lipinę. Najbardziej
wokalnie zyskał jednak ubiegłoroczny
utwór "Flying Fire", dzięki
udziałowi Tima Rippera Owensa
i pewnie to on będzie tu największym
magnesem dla zagranicznych
słuchaczy. Covery ("Highway Star"
Purpli, "Blackout" Scorpions i "You
Shook Me All Night Long"
AC/DC) też są niezłe, szczególnie
siarczysta przeróbka klasyka
Niemców. Akurat ostatni, ukryty
utwór w postaci krótkiej parafrazy
w/w kawałka AC/DC, mogli sobie
panowie darować, ale pewnie i tak
prawdziwi fani Kata włączą ten LP
bądź CD do swoich zbiorów. (4)
Wojciech Chamryk
Leather Synn - Warlord
2020 Nonnobis Productions
Początki zespołu sięgają roku
2009, wtedy w Lizbonie (Portugalia)
działał pod szyldem Leather.
W raz z rokiem 2011 zmieniają
nazwę na Leather Synn. Dwa lata
później, w roku 2013, debiutują
EPką "Leather Synn", a po następnych
siedmiu możemy posłuchać
kolejnej EPki "Warlord". Składają
się na nią dwa nowe utwory oraz
dwa z debiutu, odświeżone i ponownie
nagrane. Niemniej wszystkie
kawałki stanowią spójną dynamiczną
całość, bowiem bezpośrednio
nawiązują do epoki NWOBHM
ale zagrane są w interpretacji Lizbończyków.
W muzyce, gitarach
oraz w śpiewie jest najwięcej naleciałości
z Iron Maiden. Najbardziej
słyszalne jest to w tytułowym
"Warlord" oraz "Synn Is Ynn". W
tym ostatnim usłyszymy też parę
nawiązań do Judas Priest. Słowem
jest oldschoolowo, w kompozycjach,
wykonaniu i brzmieniu.
Współcześni fani tej starej epoki
oraz jej nowego wcielenia przesłuchają
"Warlord" z zaciekawieniem.
Tym bardziej, że muzyka napisana
jest z sercem, a zagrana z zaangażowaniem.
Niemniej Portugalczycy
nie mają szansy zaistnieć szerzej
na scenie nagrywając co siedem lat
EPki. "Warlord" to dobra zajawka,
krok do debiutanckiego dużego
albumu i następnych krążków. Jednak
potrzebne są do tego konkretne
działania a nie wyczekiwanie.
(4)
\m/\m/
Lufeh Batera - Luggage Falling
Down
2020 Self-Released
Lufeh Batera to znakomity perkusista,
który potrafi zaimponować
technicznymi popisami ale jest w
stanie równie udanie wystukać prosty
rytm. Jego warsztat jest naprawdę
imponujący, głównie dlatego,
że jego podstawą jest z pewnością
ogromna scheda po jazzowych bębniarzach.
Wyczuwalny jest również
feeling brazylijskiego folkloru.
Także pan Batera jest gwarantem
bardzo ciekawego podkładu dla
innych instrumentalistów i na pewno
nie musi wstydzić się swoich
umiejętności, przynajmniej wśród
perkusistów z progresywnej sceny.
Dowodem na to jest jego debiutancki
album "Luggage Falling
Down", który zawiera osiem kompozycji
utrzymanych w stylu wyrafinowanego
progresywnego metalu.
Co jednak trzeba zaznaczyć, choć
jest liderem formacji, to nie forsuje
perkusji na plan pierwszy. Ogólnie
na tym albumie najważniejsza jest
muzyka i jej zespołowość, także
nie odbiega to zbytnio od propozycji
Dream Theater czy Haken.
Nie bez przyczyny wymieniłem te
dwa zespoły, bowiem dźwiękowy
świat Batera jest podzielony między
technicznym, dość zawiłym
oraz dynamicznym metalowym
brzmieniem, a bardziej melodyjnym
i przestrzennym rockowo-progresywnym
przekazem, coś właśnie
w stylu wspomnianego Haken i
Dream Theater. Muzycy bardzo
chętnie wybiegają też na jazzowe
poletko, ale bardziej są to aranżacyjne
smaczki, które jeszcze bardziej
urozmaicają i tak już ciekawą
i bogatą muzykę. Tak jak wspomniałem,
mimo, że partie perkusji i
ogólnie sekcji rytmicznej są wyśmienite
to uwagę głównie przykuwają
partie gitary oraz klawiszy. To
one są przewodnikami po muzycznych
zawiłościach i wspaniałościach
tego albumu. Niemniej, mimo
muzycznego bogactwa na
"Luggage Falling Down", album
jest dość przestrzenny i melodyjny.
Niemniej w wyeksponowaniu melodii
najwięcej do powiedzenia
miał wokalista, Dennis Atlas, ze
świetnym i bardzo ciepłym głosem.
Co ciekawe Dennis dołączył do
formacji przed samym nagraniem
albumu, czego w ogóle nie słychać.
Jego głos brzmi na płycie tak, jakby
od lat współpracował z muzykami
zespołu ale również był z nimi bardzo
mocno zżyty. Swoistą "jazzowość"
można znaleźć również w
brzmieniu i produkcji tego krążka.
Każdy instrument brzmi bardzo
klarownie ale w bardziej surowej
formie, przez co produkcja płyty
nie jest tak ciepła, jak w wypadku
innych propozycji z tej sceny. Niemniej
progresywni maniacy bez
trudu odnajdą się na "Luggage
Falling Down", tym bardziej, że
nie przekracza ona 35 minut i mimo
swojej intensywności nie jest
wstanie nikogo zanudzić. (4,5)
Lonewolf - Division Hades
2020 Massacre
\m/\m/
Wiem, co myślicie, czytając, że
Lonewolf wydał nową płytę. Fajny
zespół, taki wczesny Running
Wild, ale z czasem odrobinę stracił
na klimacie i mieli w kółko to samo.
Też tak myślałam, dopóki nie
posłuchałam "Division Hades".
Do zespołu wrócił Damien Capolongo,
a wraz z nim dawny duch
surowego jak śledź Lonewolf. Żeby
podkreślić, że powrót do korzeni
nie jest przypadkowy, zespół
zdecydował się dołączyć do wydawnictwa
drugą płytę, która z pewnością
zainteresuje słuchaczy wytypowanych
w pierwszej linijce tej
recenzji. Otóż Jens doszedł do
wniosku, że na początku kariery
Lonewolf pomysły miał dobre, gorzej
z wykonaniem i umiejętnościami
amatorskich wtedy muzyków.
Co więcej, wiele wczesnych utworów
jest - mimo rozbudowanego
świata mediów - niedostępna. Zebrał
je więc i w poszanowaniu dla
oryginału, nagrał ponownie, udowadniając,
że drzemał w nich potencjał.
Sam właściwy album "Divison
Hades" brzmi, jakby został
wydany gdzieś w okolicach "Unholy
Paradise", choć w rzeczywistości
wszystkie kawałki napisano w
ostatnim okresie. Choć na płycie
słuchać głównie inspiracje Running
Wild, zespół poddał hołd
Manilli Road nagrywając bardzo
chwytliwy numer "Manilla Shark"
- i wbrew oczekiwaniu, wcale nie w
stylu Manilli. Cały krążek to podróż
w czasie, ale uszlachetnionym
wydaniu. Nie ma tu mowy o zmianie
pod wpływem powracającej popularności
klasycznego, oldskulowego
heavy metalu, bo takie granie
zawsze było trzonem muzyki
Lonewolf, a Jens jest w zasadzie
uosobieniem wierności dla klasycznego
heavy metalu. (4,5)
Maciej Meller - Zenith
2020 Ambiet Media House
Strati
Postać Macieja Mellera w polskim
środowisku progresywnym jest
znakomicie znana. Mnie przede
wszystkim dzięki współpracy z
Quidam oraz ostatnio Riverside,
a przecież ma on na swoim koncie
również współpracę z Colinem
Bassem czy z projektem Meller
Gołyźniak Duda. Do swojego
solowego projektu Maciej zaprosił
wokalistę Krzysztofa Borka, perkusistę
Łukasza Sobolaka, klawiszowca
Łukasza Damrycha oraz
basistę Roberta Szydło. Muzycznie
to progresywny rock malowany
głównie pastelowymi barwami
melancholii, zadumy oraz kontemplacji
zaklętych w cudne nuty. Już
rozpoczynająca kompozycja "Aside"
wyjaśnia nam z czym będziemy
188
RECENZJE
mieli do czynienia. Rozpoczyna się
ona charakterystycznym melodyjnym
sposobem grania Macieja
Mellera na gitarze, z wykorzystaniem
sporej dawki gitary akustycznej
oraz subtelnego tła klawiszy i
perkusji. Ze względu na jej długość
mamy do czynienia z kilkoma wahnięciami
tempa aby w środku zwolnić
i zbudować klimat dla wyśmienitego
gitarowego sola. Po czym
atmosfera gęstnieje aby na koniec
zaatakować dość mocnymi riffami.
Takimi środkami Maciej operuje
również w dalszej części albumu
ale wykorzystuje do tego ich wszystkie
możliwe warianty, dodając do
tego swój talent oraz pozostałych
muzyków. Robią to rewelacyjnie,
także całość "Zenith" to uczta dla
progresywnych romantyków. Niemniej
wyróżnił bym jeszcze dwie
kompozycje. Pierwsza z nich to
singlowy "Frozen", wbrew tytułowi
bardzo ciepły oraz spójny z resztą
albumu, uwypuklający jego wszystkie
walory a zarazem najbardziej
witalny i przebojowy. Natomiast
drugą jest "Trip", długi bardzo
przestrzenny utwór, leniwie snujący
swoją dźwiękową opowieść, w
końcowej fazie przechodzący w
hipnotyczny trans. Ponadto tak jak
wspominałem całość albumy wypełniony
jest wspaniałą muzyką i
każdy będzie miał w czym wybierać,
nie koniecznie te kompozycje,
które wam wskazałem. Wszyscy
muzycy odgrywają swoje partie rewelacyjnie,
nie wspomnę o brzmieniu
samych instrumentów. Na ich
tle znakomicie wypada bardzo
ciepły głos Krzysztofa Borka, który
dopełnia i dodaje wyrazistości
muzyce Macieja Mellera. Wokalista
dokłada się też do całości materiału
tworząc wszystkie teksty na
albumie, które dotyczą tytułowego
zenitu, punktu w życiu, w którym
Maciej i Krzysztof znaleźli się i
niewiadomo co nowego przyniesie
ich dalsze istnienie. Ogólnie całość
albumu to obowiązkowa jazda dla
fanów progresywnego rocka. (5,5)
\m/\m/
Mad Hatter - Pieces Of Reality
2020 Art Gates
Mad Hatter to szwedzki zespół,
który powstał w 2017 roku, grający
power metal. Jego założycielami
byli Petter Hjerpe (wokal, gitara
rytmiczna, klawisze) i Alfred Fridhagen
(perkusja). W skład grupy,
oprócz wymienionych wcześniej,
wchodzą: gitarzysta Dennis Eriksson
oraz basista Magnus Skoog.
Zespół ma na koncie dwa albumy
studyjne - wydany w 2018 roku
zatytułowany po prostu "Mad
Hatter" oraz najnowszy, który
ukazał się 22 maja br. za pośrednictwem
Art Gates Records, pt.
"Pieces Of Reality". Po przesłuchaniu
debiutanckiego albumu
byłam mile zaskoczona - przyjemne
dla ucha granie, ewidentnie
inspirowane twórczością takich
zespołów jak: Edguy, Helloween,
Gamma Ray, Hammerfall czy
Stratovarious. Natomiast pierwsze
odsłuchanie "Pieces Of Reality"
przyniosło znaczne rozczarowanie.
Żaden utwór mnie nie
zachwycił, a niektóre wręcz irytowały,
jak na przykład "I'll Save
The World", gdzie Petter Hjerpe,
w mojej ocenie, po prostu pieje. W
pozostałych utworach styl śpiewu
wokalisty Mad Hatter niektórym
może kojarzyć się z Tobiasem
Sammetem z niemieckiej grupy
powermetalowej Edguy. Jak sama
nazwa wskazuje Mad Hatter, czyli
Szalony Kapelusznik, nawiązuje
do powieści Lewisa Carrolla (właściwie
Charlesa Lutwidge'a Dodgsona,)
o przygodach Alicji w Krainie
Czarów. Fantazyjny klimat
książki oddaje galopujący "Queen
Of Hearts" czy utrzymany w średnim
tempie "Rutledge Asylum".
Album rozpoczyna krótki instrumentalny
"Fever Dreams". Intro
przywodzi na myśl nawiedzony lunapark
z przerażającymi, złowieszczo
śmiejącymi się klaunami i
płynnie przechodzi w pierwszy
singiel "Master Of The Night" -
początkowo spokojny, by następnie
rozwinąć mocniejsze tony. W
"The Valley" pojawia się motyw
hiszpańskich dźwięków gitary, a
wprowadzenie do "Awake" brzmi
jak dźwięki gry na konsolę z lat 90-
tych. Jak dla mnie najlepszymi
utworami z płyty są: "Rutledge Asylum",
w którym idealnie synchronizują
się m.in. wokal, gitarowe solówki
Dennisa Erikssona i podwójny
rytm perkusji Alfreda Fridhagena
oraz "The Children from
the Stars" - chwytliwy i energiczny
ukazujący potencjał zespołu. Ogólnie
rzecz biorąc "Pieces Of Reality"
nie grzeszy oryginalnością. Album
stanowi porcję melodyjnego
power metalu nawiązującego do
największych zespołów tego gatunku
z wysokim wokalem, dość szybkim
tempem, harmonijnymi gitarami,
podwójnym dudnieniem bębna
basowego perkusji (nie zawsze pasującym)
i sporą ilością dźwięków
klawiszy. Zapewne fani wczesnego
Edguy'a znajdą tu coś dla siebie,
mnie jednak ta produkcja nie przekonała.
(3)
Simona Dworska
Mad Max - Stormchild Rising
2020 Steamhammer/SPV
Chociaż ekipa Michaela Vossa
miała sporą przerwę, to i tak jej
staż robi wrażenie, bowiem Mad
Max debiutował jeszcze w roku
1981, a jego albumy "Rollin’
Thunder", "Stormchild" oraz
"Night Of Passion" z lat 1984-87
cieszyły się sporą popularnością.
Po różnych zawirowaniach na
przełomie wieków zespół wrócił na
dobre, niedawno uczcił jubileusz
okolicznościowym wydawnictwem
"35", a do tego ciągle wydaje kolejne,
bardzo fajne płyty. Hard'n'
heavy w ich wydaniu nie zestarzał
się ani trochę: wciąż jest dość surowy
i zadziorny, a do tego dopełniony
kapitalnymi melodiami, brzmiąc
tak klasycznie, jak w latach
80. Już perfekcyjny opener "Hurricaned"
pokazuje, że żartów nie będzie,
a wokalny duet Voss - Ronnie
Romero (Rainbow, etc.) można
tylko komplementować. Drugi
duet frontman Mad Max stworzył
w coverze "Take Her" Rough Cutt,
zapraszając do jego nagrania dawnego
wokalistę tej grupy, znanego
też z Quiet Riot, Paula Shortino.
I dają panowie czadu, a ta nowa
wersja brzmi mocniej od oryginału,
chociaż zachowała jego klimat,
włącznie z fragmentem zapożyczonym
od Griega. Wrażenie
robią też inne mocniejsze utwory,
jak "Ladies And Gentlemen" czy
"Mindhunter", a na drugim biegunie
mamy te lżejsze, hairmetalowe,
jak choćby "Gemini". Mamy też
ciekawostkę, bo "The Blues Ain't
No Stranger", faktycznie ma w sobie
coś z bluesa, a gościnnie gra w
nim Oz Fox, gitarzysta Stryper.
Efekt końcowy może niczym nie
zaskakuje, ale to kolejna płyta
Mad Max, na której zespół nie
zszedł poniżej bardzo wysokiego
poziomu - mnie to w zupełności
wystarcza. (5)
Wojciech Chamryk
Mad Ripper - Shadow Of Death
2019 Norbylang Music
Mad Ripper to projekt Francuza
ukrywającego się pod pseudonimem
Sir Norbylang (Norbert
Langanay), który odpowiada za gitary,
bas, keyboardy, programowanie
perkusji oraz za komponowanie
muzyki. W pisaniu tekstów
odciąża go wokalista Alexandre
Duffau. Norbert ma też wsparcie
w postaci drugiego gitarzysty Guillaume
Landeau. Na Metal Achives
przy gatunku muzycznym tego
projektu widnieje thrash metal.
Niemniej dla mnie jest to heavy/
power metal z bardzo mocnym posmakiem
Blind Guardian (z początków
ich kariery). To odczucie
podkreśla również głos i sposób
śpiewania wokalisty Alexandre
Duffau, który mocno kojarzy mi
się z Hansi Kürschem. Owszem
Mad Ripper bardziej stawia na gitary
niż obecny Guardian, jego
muzyka jest bardziej toporna oraz
ma w sobie sporo wolnych wręcz
doomowych wtrąceń ale do thrash
metalu to jednak jeszcze daleka
droga, co najwyżej niektóre z fragmentów
zaliczyłbym do power/
thrashu. Jeszcze jedna ciekawostka,
gdy słucha się albumu na
słuchawkach brzmi on nawet całkiem
dobrze. W uszy rzuca się wyważony
ale wyeksponowany i pulsujący
bas, znakomicie do przodu
mknie perkusja, choć w rzeczywistości
to tylko dobre oprogramowanie,
trochę gorzej brzmią gitary ale
i tak jest nieźle w porywach intrygująco
i ciekawie. Nieciekawie za
to jest, gdy muzyka leci przez głośniki,
wtedy brzmi ona trochę niechlujnie
i niezgrabnie. Także popełniono
jakiś błąd przy produkcji.
Kompozycje są dość ciekawe, mają
w sobie sporo fajnych pomysłów.
Większość z nich utrzymana jest w
średnich tempach, choć oczywiście
Norbert Langanay chętnie korzysta
ze zmian temp oraz klimatów.
Niemniej nie jest to tak płynne jak
w utworach Blind Guardian. Trochę
lepiej wygląda ta kwestia w kawałkach
szybszych typu "Shadow
Of Death" i "Lamb Of God" albo w
utworze, który choć utrzymany
jest w średnim tempie, to cały czas
prze do przodu, a mam na myśli
"The Summoning". Jednak najlepiej
jest w "Killing Is My Nature" ale
tylko fragmentami, w szczególnie
w tych, które łączą się z "kürschowymi"
wokalami. Nie jestem zwolennikiem
doomowych naleciałości
używanych przez Norberta. Nie
wykorzystuje ich nagminnie ale są
słyszalne. Najbardziej denerwuje
mnie to w tytułowej kompozycji,
która zaczyna się doomowymi riffami
aby rozwinąć je dopiero w
końcowej fazie utworu. Bywają też
wpadki wynikające z niedbalstwa
w produkcji (kolejny raz), najbardziej
jaskrawym jest wyciszenie w
"Killing Is My Nature". Warto
wspomnieć, ze grafika i ogólnie
aura przesłania kapeli zawiązana
jest wokół postaci Kuby Rozpruwacza,
temat znany ale cały czas
aktualny. Mimo, że sporo wytknąłem
tej płycie niedoróbek, to całościowo
"Shadow Of Death" przedstawia
się dość sensownie i myślę,
że warto dać Mad Ripper szanse.
Parę poprawek i przejście z projektu
na regularny zespół powinno
przynieść zmianę na lepsze. (3,7)
\m/\m/
RECENZJE 189
Madrost - Charring The Rotting
Earth
2020 No Life 'Til Metal
Death/thrash metal w wykonaniu
tej amerykańskiej formacji nie poraża
niczym szczególnym, słychać
jednak, że zespół istnieje od kilkunstu
lat i jest to jego czwarty album.
Wcześniejsze wydawali sami,
poza okazjonalnymi edycjami na
kasetach czy longplayach, teraz zyskali
w końcu wsparcie wydawcy,
promującej podziemny metal No
Life 'Til Metal Records. Dzięki
temu Madrost będzie pewnie miał
szansę dotrzeć do większego grona
zwolenników surowego, ekstremalnego
zwykle łojenia o totalnie oldschoolowym
sznycie, mnie jednak
do siebie nie przekonali. Pierwszy
minus to sterylne, pozbawione mocy
i brudu brzmienie. Kolejny totalna
przewidywalność tego materiału
niczym spod sztancy, a i symfoniczno-oriestrowe
wstawki też
sprawiają wrażenie dodanych na
siłę, może poza tymi w utworze tytułowym,
bo tu faktycznie, bronią
się i dodają całości rozmachu. Nie
jest to więc zła płyta, ale co najwyżej
poprawna i na pewno mogłaby
być znacznie lepsza. (2,5)
Maggoth - Maggoth
2020 Defense
Wojciech Chamryk
Maggoth to kapela z Pabianic,
która powstała w 2002 roku. W
roku 2012 wydali swój duży debiut
"System Error". Niestety tak się
ułożyło, że tego albumu nie słyszałem.
Ponoć wtedy grali thrashowo.
Teraz na "Maggoth" też jest
thrash, jest to generalnie solidny
muzyczny fundament tego zespołu,
a do tego dochodzi crossover,
tehcniczny thrash, groove, progresywny
thrash, hardcore, death metal
i wiele pomniejszych elementów.
W dodatku od początku jest
wściekle, agresywnie i napastliwie.
Całość natomiast podana jest w
najszczerszym surowym i brudnym
brzmieniu. Ponadto wokal cały
czas drze ryja stając w dysonansie
do samej muzyki. Dla mnie to taki
miks VoiVod, Myopii oraz Kobonga
na sterydach i na pełnym
wkurwie. Intensywność muzyki na
tym albumie już może odstraszyć,
do tego dochodzą połamane i technicznie
skonstruowane kompozycje,
co będzie sporą przeszkodą dla
przeciętnego słuchacza. Niemniej
wtajemniczeni wysłuchają płyty z
wypiekami i zaangażowaniem.
Maggoth nie celowałby w mistrzostwo
gdyby nie umiejętnie wprowadzał
w swoja muzykę kontrastów,
zbytnio nie do wyłapania w tej
kondensacji hałasu i chaosu. Dlatego
tak wyraźnie, a wręcz pięknie,
wybrzmiewa klimatyczna instrumentalna
kompozycja umieszczona
na sam koniec krążka. "Maggoth"
to płyta dla ambitnych adeptów
hałasu z pewnym przesłaniem,
uwielbiających agresję i wściekłość.
Od czasu do czasu lubię dotknąć
takiego szaleństwa, dlatego liczę,
że na ich następny album nie będę
czekał kolejnych ośmiu lat. (5)
\m/\m/
Magnus Karlsson's Free Fall -
We Are The Night
2020 Frontiers
Magnus Karlsson znany jest z
rozlicznych projektów i zespołów:
od kilkunastu lat gra w Primal
Fear, ale wspierał też choćby Jorna
Lande, a niedawno wydał też
płytę przygotowaną z byłą wokalistką
Nightwish Anette Olzon.
Ma też solowy projekt Magnus
Karlsson's Free Fall, poruszający
się w stylistyce neoklasycznego
heavy/power metalu o symfonicznych
konotacjach, a "We Are
The Night" jest jego trzecim albumem.
Karlsson od początku realizuje
na tych płytach koncepcję
supergrupy: sam komponuje i gra
na wszystkim, poza perkusją, okazjonalnie
też śpiewa, ale przede
wszystkim zaprasza do udziału
różnych wokalistów. Nie inaczej
jest na "We Are The Night". Już
na początek czadu w "Hold Your
Fire" daje świetny Dino Jelusić
(Animal Drive, Trans-Siberian
Orchestra), polskiej publiczności
znany z ubiegłorocznego Memoriału
Ronniego Jamesa Dio, a
jego udział w "Under The Black
Star" też jest wart odnotowania.
Chorwat nie jest jednak tak znany
jak choćby Ronnie Romero (singlowy,
rozpędzony "One By One"),
Noora Louhimo (balladowy
"Queen Of Fire") czy Tony Martin,
były i wciąż dysponujący robiącym
wrażenie głosem wokalista
Black Sabbath, co potwierdza aż
w dwóch utworach: dynamicznym
"Temples And Towers" i patetycznym,
zamykającym płytę "Far
From Over". Martin śpiewał już na
poprzedniej płycie Karlssona, zaś
na pierwszej można było usłyszeć
choćby Mike'a Andersona, tu
udzielającego się w symfonicznym
"All The Way To The Stars". Dwa
utwory trafiły się też Renanowi
Zoncie (ten fajniejszy to "Kingdom
Falls"), sam lider również
śpiewa, radząc sobie na tle tej, znakomitej
przecież wokalnej obsady,
całkiem nieźle (utwór tytułowy i
"Don't Walk Away"). Wymiata też
oczywiście na gitarze - czasem może
za bardzo jak Malmsteen, ale i
tak kupię tę płytę, bo jest najciekawsza
z solowego dorobku lidera i
bez dwóch zdań warta posiadania.
(5)
Wojciech Chamryk
Manticora - To Live To Kill To
Live
2020 ViciSolum Productions
Manticora to wyśmienity zespół
progresywno power metalowy, którego
bardzo dawno nie słyszałem.
Ostatnim przesłuchanym ich albumem
była pierwsza lub druga część
"The Black Circus" także było to
blisko trzynaście - czternaście lat
temu. Od tamtego czasu Duńczycy
wydali następujące albumy, "Safe"
(2010), "To Kill to Live to Kill"
(2018), no i dopiero co wydany
"To Live to Kill to Live". Do nas
dotarł właśnie ten ostatni. Jeżeli
moja pamięć nie płata mi figli to,
Manticorę kojarzę z ambitnym
power metalem, który swoje źródła
ma w graniu pokroju Blind Guardian,
Helloween i Gamma Ray.
Ten pierwszy z zespołów dla Duńczyków
ma o tyle istotne znaczenie,
gdyż wokalista Lars F. Larsen
bardzo mocno jest zainspirowany
gęstym, bogatym acz melodyjnym
śpiewaniem w stylu Hansi Kurscha.
Takie podejście muzycznowokalne,
pełne melodii oraz gęstych
riffów może kojarzyć się z
szwedzkim powermetalowcami,
Persuader. Oczywiście muzycy
Manticory dość znacznie odeszli
od tych wzorców dodając do swojej
muzyki wiele wyrafinowanego i
wirtuozerskiego progresywnego
metalu, ze śladową ilością klawiszy,
który najchętniej zestawiłbym
z Amerykańskim, Symphony X.
Nie bez przyczyny wymieniam te
wszystkie skojarzenia, bowiem m-
ają one swoje miejsce również w
"To Live to Kill to Live". Na tym
krążku odnajdziemy też bardziej
mocne, mroczne oraz współczesne
granie w stylu, który przypomina
mi ostatnie dokonania Communic.
Bywają też wtrącenia, których
inspiracji można szukać w melodyjnym
death metalu czy też black
metalu (z growlem czy skrzekiem
włącznie). Tych elementów raczej
nie kojarzyłem do tej pory z
Manticorą, ewentualnie ich nie
pamiętam. Niemniej takim mega
miszmaszem rozpoczyna się omawiany
"To Live to Kill to Live".
"Katana - The Moths and the Dragonflies
/ Katana - Mud" to ponad
czternastominutowa potężna kompozycja,
która w fantastyczny sposób
łączy te wszystkie składowe.
Po prostu muzycy bez krępacji wytoczyli
na dzień dobry cały swój
potężny arsenał aby od razu zawładnąć
słuchaczem. I to bardzo bezwzględnie
a zarazem skutecznie.
Istne magnum opus tej płyty. Pozostała
część albumu to również
mieszanka szalonej agresji i technicznej
intrygi, nasycona szybkością
i ekstrawagancją, która zderza się z
równie szybkimi oraz gęstymi a zarazem
melodyjnymi i wirtuozerskimi
gitarowymi wariacjami oraz
subtelniejszymi i klimatycznymi
aranżacjami. Jakby nie było taka
muzyka nic nie znaczy bez zmian
tempa i innych kontrastów. Nie
bez znaczenia jest również bogata
paleta doznań, z której co chwila
muzycy podrzucają coś w kompozycjach.
Nadrzędną rolę na płycie
spełnia wokalista, który swoim
intensywnym acz melodyjnym
śpiewem przebije się nawet przez
najbardziej gęste i zawiłe struktury
muzyczne, a te najbardziej melodyjne
czy intymne przepięknie
uwypukli. Poza tym to on właśnie
jest naszym przewodnikiem po
niuansach całości albumu. Bogactwo
muzyczne "To Live to Kill to
Live" zachwyca od pierwszej nutki
do ostatniej, niema w nim ani
chwili na nudę. Jego intensywność
i nasycenie nie jest przeszkodą dla
odbiorcy, bowiem muzyka ciągle
płynie i nie pozwala mu zaplątać
się w tym całym gąszczu. Nawet
takie jaskrawe antrakty jak utrzymany
w konwencji japońskiego
folku "To Nanjing" czy też dziwaczna
muzyka na wzór tej z pozytywki
"Stalin Strikes" nie potrafią tego
zepsuć. "To Live to Kill to Live"
to muzyczna całość i tak tego
się słucha, ale nie tylko ze względu
na muzykę ale także ta treść. Lirycznie
ten album nawiązuje do samurajskiej
sagi, której początki sięgają
poprzedniej płyty "To Kill to
Live to Kill", aż żal, że do materiałów
promocyjnych nie dodano tekstów.
Być może mógłbym błysnąć
czymś ciekawym ale tak ze słuchu,
koncept już teraz wypada całkiem
nieźle. Oczywiście cały materiał
brzmi wyśmienicie, bardzo wyraziście
i soczyście, ewentualnie pozostaje
pole dla fachowców lub malkontentów."To
Live to Kill to Live"
zauroczyła mnie i myślę, że tak
już zostanie. Ciekaw jestem czy będziecie
mieli podobnie. (6)
\m/\m/
190
RECENZJE
Marcin Pajak - Last Day
2020 Self-Released
"Last Day" to trzeci, po "Who I
Am" i "Other Side" album Marcina
Pajaka (Pająka). To w sumie
solowy projekt tego utalentowanego
gitarzysty: tylko wokalnie, tak
jak na poprzedniej płycie, wspiera
go El Gordo Murkin, do tego niejaki
W.R.Ona zagrał w jednym
utworze na basie. W porównaniu z
"Other Side" mamy tu sporo różnic,
chociaż podstawą wciąż jest
klimatyczny rock progresywny.
Przede wszystkim mamy tu tylko
jednego wokalistę, nie trójkę, tak
jak wcześniej, dzięki czemu materiał
jest bardziej spójny - jest to
istotne również dlatego, że teksty
są ze sobą powiązane, traktując o
różnych aspektach i przemijaniu
naszego życia. Słychać też, że lider
rozwija się jako kompozytor i aranżer,
bo poszczególne utwory są
znacznie ciekawsze i bardziej dopracowane
niż te wcześniejsze.
Czasem tylko bardzo doskwiera
ubogie, płaskie brzmienie automatu
perkusyjnego ("This World",
"Hope"), odzierające muzykę z części
niewątpliwej magii - przy kolejnej
płycie zaangażowanie sesyjnego,
dobrego bębniarza wydaje się
już koniecznością. Cała reszta już
się jednak zgadza, szczególnie w
obu częściach kompozycji tytułowej:
w "Last Day (part one)" lider
gra też na saksofonie altowym, co
również jest nowością, a niemal instrumentalna
"Last Day (part
two)" to już progresywana perełka.
Mamy też sporo wpływów jazzowych;
bardzo zyskują dzięki nim
"Nothing Is Real" i "Sometimes", ale
najefektowniej wypada pod tym
względem "Lost In Time", z wyrazistym
klangiem basu W.R.Ony i do
tego numer najmocniejszy na płycie,
tak jakby gitarzysta wracał nim
do swych korzeni w metalowych
zespołach. Jazzowe akcenty mamy
też w finałowym "Talking With
Spirits", ale to jednak etniczny w
klimacie utwór, bardziej kojarzący
mi się z jakąś indiańską modlitwą,
niż kompozycją w tradycyjnej formie.
Podsumowując: bardzo udany
album, godny uwagi zwolenników
ambitnego grania, nie tylko progresywnego
rocka. (5,5)
Wojciech Chamryk
Marquette - Into The Wild
2020 Progressive Promotion
Marquette to zespół założony
przez dwóch doświadczonych muzyków
Achima Wierschema i
Markusa Rotha. Z tego duetu pozostał
ten ostatni i niedawno poznaliśmy
go z udanego albumu "A
Secret Place", który firmowała formacja
Force Of Progress. Oczywiście
Markusa wspierają inni muzycy,
bowiem jest to typowa kapela,
korzystająca z pełnego rockowego
instrumentarium. Oba
wspomniane projekty mają wiele
wspólnego, bowiem muzyka Marquette
jest również bogata w treść
i emocje oraz przepełniona wpływami
neoprogesywnego i progresywnego
rocka sięgającego do lat siedemdziesiątych.
Za to zdecydowanie
ma więcej elementów symfoniczno-progresywnych.
Trochę też w
niej progresywnego metalu w stylu
Dream Theater. Poza tym muzycy
Marquette chętnie czerpią też z
innych inspiracji, takich jak ambiet,
jazz, fusion, itd. Wspomniany
album Force Of Progress jest całkowicie
instrumentalny, i choć na
"Into The Wild" też przeważają
takie formy muzyczne, to jednak
muzycy sięgają również po narrację
wokalną i chociażby w takich
"Criminal Kind" czy "Portrait Of
Men" możemy usłyszeć całkiem
niezły śpiew Maurizio Mendeza.
Jak to w wypadku tworów progresywno/rockowych
w muzyce Marquette
jest pełno kontrastów, to
jednak na "Into The Wild" jest
ona dość dynamiczna, lecz mimo
tej energii podana jest w bardzo
przystępny sposób, wręcz można
by powiedzieć, że komercyjny.
Sporą rolę odegrała w tym produkcja,
która preferuje dopieszczone i
łagodniejsze dźwięki. Cały album
jest bardzo interesujący, to jednak
najbardziej przykuwa uwagę minisuita,
czternastominutowa "Seven
Doors". W niej to właśnie zespół
wyeksponował wszystkie najlepsze
walory jakimi dysponował. Dodam
jeszcze, że album posiada w sobie
pewien koncept, bowiem liryki i
muzyczna opowieść dotyczy osoby
Christophera McCandlessa,
który swego czasu podróżował po
przez Stany Zjednoczone bez większego
bagażu i bez pieniędzy. Jak
na razie progresywny rock i metal
nie nudzą mnie, a takie projekty
jak Marquette podtrzymują tę
passę, dlatego "Into The Wild" polecam
wszystkim progresywnym
maniakom. (4,5)
Martyr - Fists Of Iron
2020 Gates Of Hell
\m/\m/
No cóż, nazwa kompletnie nietrafiona
- holenderski Martyr był
pierwszy, a po nich jeszcze z kilka
kapel używających tego samego
szyldu. Ale OK, nie jest to tak istotne,
bo ten niemiecki one man
band gra tradycyjny heavy metal
na wysokim poziomie. Najwyraźniej
Nicolas Peter wciąż uważa,
że mamy rok 1983 czy 1985, ale
po tym co usłyszałem na "Fists Of
Iron" nie mam zamiaru wyprowadzać
go z błędu. Nic dziwnego, że
Gates Of Hell Records błyskawicznie
położyli łapy na tej EP, podsuwając
ją na czarnym krążku fanom
klasycznego grania, bo rzecz
trzyma poziom od początku do
końca. Rozpędzony "Lightning
Strikes" faktycznie uderza z siłą
błyskawicy - to podręcznikowy
NWOBHM na dwie gitary, a dopełnia
go wysoki, czysty, ale też
ostry, głos. Podobnie sprawa ma
się z utworem tytułowym, a już instrumentalny
"Thunder" miał być
dla Martyr najwyraźniej jego
"Transylvanią", chociaż o kopiowaniu
Maidenów nie ma tu rzecz jasna
mowy. Surowy i dynamiczny
"Protectors Of Metal" z zajadłym
riffowaniem, basowym klangiem i
wrzaskiem Nicolasa mógłby wyjść
spod palców muzyków Judas Priest,
a finałowy, trwający ponad siedem
minut, "Nothin' But Metal" to
patetyczny numer w stylu Saxon,
hymn z zadziornym śpiewem - mija
tak szybko, że aż trudno uwierzyć,
że trwa tak długo. Z nazwą
więc nie wyszło, ale muzycznie jest
całkiem zacnie, więc: (4,5).
Märvel - Märvellous
2020 The Sign
Wojciech Chamryk
Historia tego wydawnictwa jest dość
pogmatwana, a w dużym skrócie
wygląda tak, że będąc na początku
lat 2000 w USA Märvel nagrał debiutancką
EP-kę dla tamtejszej,
niezależnej wytwórni. Nie doczekał
się jednak ani autorskich kopii,
ani taśmy matki, a kiedy spłonęła
w magazynach Universal Studios
w roku 2008, o reedycji tego materiału
nie było już mowy. Zespół
wciąż jednak o nim pamiętał: nowa
wersja "A Taste Of Platinum" trafiła
na jego debiutancki album
"Five Smell City", teraz zaś zarejestrowali
ponownie całość, to jest
cztery utwory. Ukazały się na
7"EP, bo to nośnik idealny dla takiego
grania, archetypowo-hardrockowego,
surowego, ale niepozbawionego
też chwytliwych melodii
i przebojowych refrenów. Akurat
znany już wcześniej "A Taste
Of Platinum", nośny, szybki numer
z dwiema solówkami niczym nie
może zaskoczyć, ale surowszy opener
"Amaze-O" i brzmiący niczym
wyjęty z LP Kiss "Destroyer", miarowy
rocker "Public School 75", owszem
- nic dziwnego, że zespół tak
walczył o ponowne udostępnienie
tego materiału słuchaczom. "Marvellous",
hard rock niczym z wczesnych
lat 70. i z zadziornym śpiewem,
też jest niczego sobie, więc za
całość zasłużone: (5).
Wojciech Chamryk
Megaton Sword - Blood Hails
Steel - Steel Hails Fire
2020 Dying Victims
Rozpoczyna się potężnie. Nosowy
głos Uzzy'ego Unchaineda przywołuje
odrobinę Marka Sheltona
(a także... Ozzy'ego) bas przywołuje
Manowar, riffowanie - Bathory
z wikińskiej ery, a wokale przeradzające
się w bitewne okrzyki doskonale
korespondują z dodanym
szczękiem oręża. W następnym kawałku
potęga zamienia się w epic
metal z rodzaju snujących się. W
kolejnych dostajemy kobierzec utkany
z pierwszego i drugiego rodzaju
kawałków. Spokojniejsze
momenty podkreśla kruchy wokal,
a mocne momenty - świetne, potężne
i jednocześnie surowe brzmienie,
które jest wielkim atutem grupy.
Debiutancki Megaton Sword
wpisuje się krąg narracyjnych epic
metalowych zespołów, które stawiają
na nastrój, a gdy sięgają po
inspiracje klasyką w rodzaju Manowar,
natchnieniem są raczej gitarowe
czy basowe motywy z pierwszych
ich płyt. Jednym zdaniem -
nie znajdziemy tutaj tandetnych
"true metalowych" zawołań w rodzaju
Majesty. Choć przez wzgląd
na złożoność kawałków trudno
nazwać tę płytę "chwytliwą", Megaton
Sword postarał się o dwa
wyróżniające się wpadające w ucho
kawałki. Jest to niemal hard'n'
heavy "Verene" oraz masywny i mocny
"Wastrels" z prostym riffem,
który pewnie chętnie podebrałby i
Grand Magus. Muszę przyznać,
że choć Szwajcarzy mają dużo elementów,
które bardzo sobie cenię
w epic heavy metalu, zespół nie
skradł mojego serca. Częściowo
przyczynił się do tego wokal w stylu
Ozzy'ego, który zupełnie nie pasuje
mi do potężnego epic metalowego
grania. Wiem jednak, że inni
RECENZJE 191
fani tego typu brzmień mogą dać
sobie to serce wyrwać. Na pewno
nie jest to odtwórczy i banalny zespół.
(4)
Strati
Melodius Deite - Elysium
2020 Art Gates
Melodius Deite to zespół z Tailandi,
który w latach 2007 - 2012
najpierw istniał jako Melodius, a
od roku 2012 już pod aktualną nazwą.
"Elysium" jest ich czwartym
studyjnym albumem, dla mnie niestety
pierwszym. Niestety, bo to co
usłyszałem na omawianym krążku
bardzo mi przypadło do gustu.
Formację zalicza się do melodyjnego
progresywnego power metalu,
co właśnie ma odzwierciedlenie w
zawartości "Elysium". Niemniej
krążek rozpoczyna się krótkim, instrumentalnym
utworem, i jest to
progresywny majstersztyk zagrany
z mocnym, technicznym, a wręcz
matematycznym zacięciem. Niemniej
muzyczną podstawą tego zespołu
na tej płycie jest ambitny
melodyjny power metal, który żyje
w symbiozie z progresywnym metalem.
Gdyby się wsłuchać to z pewnością
wyłapiecie coś z Iced
Earth, Demons And Wizards,
Kamelot, Pagan's Mind a nawet
Dream Theater. Jednak od początku
Tajlandczycy kreują własny
świat, bardzo mocno zagęszczając
swoją muzykę i na szybkości prąc
do przodu. Bardzo kreatywne są
gitary, które popisują się i w sferze
rytmicznej i solowych popisów. Od
czasu do czasu w pojedynki solowe
udanie włączają się klawisze. Są to
jedne z nielicznych momentów, w
których słyszymy te instrumenty,
bo choć są w arsenale kapeli, to raczej
nie mają szans zaistnieć w tak
zwartej muzyce. No chyba, że w
jakiś nielicznych zwolnieniach czy
jako króciutkie intro. W te progresywne
elementy od czasu do
czasu muzycy wplatają wspomniane
mocno techniczne granie, które
czasami zahacza o melodyjny
death metal. W trakcie ich trwania
wokal przeskakuje na lekki growl,
choć ten wokal wykorzystywany
jest także przy innych okazjach.
Pierwszych dziewięć kompozycji
za każdym razem śledzę z zapartym
tchem. No, po prostu uwielbiam
takie granie. Jednak w pewnym
momencie przychodzi znużenie,
więc mimo jej intensywności i bogactwa,
trzeba uważać aby nie
przedobrzyć w jej słuchaniu. Generalnie
w dziedzinie kompozycji
oraz wykonania jest bardzo dobrze,
także jeśli chodzi o sekcję rytmiczną,
która potrafi budować solidną
podstawę dla gitar i klawiszy,
ale także zabłysnąć ciekawym zagraniem.
Na osobną uwagę zasługuje
wokal Yama B czyli Masahiro
Yamaguchi, znakomitego
wokalisty, ze świetnym głosem i
umiejętnościami, wprowadził do
muzyki Melodius Deite wiele melodii
oraz powietrza. Dzięki niemu
"Elysium" słucha się bardzo dobrze
w całości. Trochę konsternacji
wprowadzają dwa bonusowe utwory.
Pierwszy "Novelist" to nowa
wersja tego kawałka z debiutu, który
utrzymany jest w klimacie melodyjnego
symfonicznego speed power
metalu. Tak prawdopodobnie
Tajlandczycy grali na swoich wcześniejszych
płytach. Drugi zaś "Various
Seasons", to taki funkujący
neoklasyczny power metalowy instrumental.
Niestety oba pasują
jak przysłowiowa "pięść do oka" do
podstawowego materiału. Także
odrzucam je przy ogólnej ocenie,
bo "Elysium" po prostu jest wyśmienite,
wymarzona płyta dla maniaków
melodyjnego progresywnego
power metalu. (5)
\m/\m/
Memories Of Old - The Zeramin
Game
2020 Limb Music
Memories Of Old miał być projektem
kierowanym przez brytyjskiego
gitarzystę Billy'ego Jeffs'a.
Swoje zainteresowania skupił on
na temacie melodyjnego symfonicznego
power metalu, opartego na
rozbuchanych, pompatycznych,
syntezatorowych orkiestracjach
oraz świetnych partiach gitary
(głównie solowych). Jednak jego
pierwsze pomysły zainteresowały
entuzjastę takiego grania Tommy'
ego Johanssona (znacie go z kapel
Sabaton i Majestica), którego zaangażowanie
zmieniło projekt w
regularny band, a w efekcie pierwszy
studyjny album "The Zeramin
Game". Niestety nie ma na
nim żadnego świeżego pomysłu,
wszystko gdzieś już słyszeliśmy. Ze
względu na pirackie klimaty ich
muzyka może kojarzyć się np. z
Alestorm. Z powodu świetnego gitarowego
grania możemy zestawiać
go z Yngwie Malmsteenem. Natomiast
z racji wokali Johanssona
możemy szukać inspiracji z jego
ostatnim pomysłem Majestica.
Niemniej ich źródła natchnień mają
znacznie szerszy kontekst i dotyczą
praktycznie tego, co działo się
na początku lat 2000 we Włoszech
czy Finlandii. Mimo wszystko zawartość
"The Zeramin Game" jest
dość imponująca. Zawiera ponad
godzinę wręcz filmowej muzyki,
która wypełniają długie rozbudowane
kompozycje, a nawet mini
suity, jak utwór tytułowy. Pomysły
na orkiestracje również budzą respekt,
a to ze względu na zaangażowanie
muzyków a szczególnie
ich zawodowe wykonanie. Dzięki
temu muzyka choć rozbrykana i
radosna nie zalewa nas swoją słodyczą
w nadmiernych ilościach. I
właśnie ten aspekt jest głównym
wyróżnikiem "The Zeramin Game".
Może propozycje Memories
Of Old nie będą niczym nowym
ale z pewnością będą wykonane na
najwyższym poziomie jeśli chodzi
o pomysły oraz wykonanie, tak jak
w wypadku tego krążka. Może to w
pewnym stopniu zastąpi ambicje
odbiorców melodyjnego grania,
choć nie sądzę. Także kapela jak i
ich muzyka skierowana jest do najbardziej
niepoprawnych entuzjastów
takich brzmień. Ja niestety
już do nich nie należę. (3)
\m\m/
Mentalist - Freedom Of Speech
2020 Mentalist/Pride & Joy Music
Mentalist to kolejna grupa hołdująca
melodyjnemu hard & heavy;
teoretycznie niemiecka, ale z pochodzącym
ze Szwecji frontmanem
Robem Lundgrenem. Najbardziej
znanym muzykiem w składzie jest
jednak perkusista Thomen Stauch,
przez blisko 20 lat członek
Blind Guardian. Echa dokonań
jego dawnej formacji są również
słyszalne na debiucie Mentalist
"Freedom Of Speech", ale generalnie
zespół idzie w nieco innym kierunku,
łącząc power metal (niekiedy
w progresywnej odmianie) z
wpływami zespołów nurtu NWOB
HM. Czasem są one aż za duże,
tak jak zbytnio naznaczony twórczością
Iron Maiden "Life". Nie
brakuje tu też niestety utworówtypowych
wypełniaczy, ze sztampowym
"Price Of Time" na czele,
instrumentalna, niby orkiestrowa
wersja "Whispering Winds" też niczego
nie wnosi - tyle, że, niekrótka
płyta jest jeszcze dłuższa o blisko
sześć minut. Są też jednak niewątpliwe
plusy: surowy, dynamiczny
"Freedom Of The Press" ze
świetnymi wokalami i chóralnym,
melodyjnym refrenem, "Belief" z
robiącym wrażenie duetem Lundgren-Daniel
Heiman (ex Lost Horizon),
rozpędzonym "Your Throne"
z perkusyjną nawałnicą czy po
części orientalny, zróżnicowany i
najdłuższy "Run Benjamin". Dlatego:
(4,5), bo na kolejnym albumie
może być już tylko lepiej.
Wojciech Chamryk
Messiah - Fracmont
2020 High Roller
W ciągu ostatnich kilkunastu lat o
Messiah przypominały liczne wydawnictwa
koncertowe i kompilacyjne,
a często wznawiane studyjne
albumy szwajcarskiej grupy też cieszyły
się powodzeniem. Być może
miało to wpływ na reaktywację zespołu
przed trzema laty, w dodatku
w składzie znanym z płyt
"Choir Of Horrors" i "Rotten Perish",
a więc, można rzec, tym drugim
klasycznym. W dodatku starsi
już nieco panowie zaskoczyli, podsuwając
najpierw fanom MCD/
MLP "Fatal Grotesque Symbols-
Darken Universe" - z premierowym,
chociaż bazującym po części
na pomysłach sprzed lat, thrashowym
utworem tytułowym oraz nagranymi
na nowo klasykami "Space
Invaders" i "Extreme Cold Weather",
a po miesiącu nowy album
"Fracmont". Od premiery poprzedniego
"Underground" minęło, bagatela,
ponad ćwierć wieku. To
szmat czasu, ale Andy Kaina, Brögi,
Patrick Hersche i Steve Karrer
są nadal w formie, potwierdzając,
że Messiah wciąż, wraz z
Hellhammer/Celtic Frost, Coroner
czy Carrion, przynależy do
szwajcarskiej czołówki, do tego nie
tylko za sprawą dawnych, klasycznych
i dla wielu fanów kultowych,
dokonań. Na "Fracmont"
zespół śmiało nawiązuje zarówno
do czasów pierwszych płyt "Hymn
To Abramelin" i "Extreme Cold
Weather", jak też tych późniejszych,
proponując mroczną, ekstremalną
i jedyną w swoim rodzaju
muzykę. Metal w wydaniu Messiah
wciąż jest nieoczywisty i totalnie
zakręcony, bez wględu na to,
czy Szwajcarzy proponują coś prymitywnego
i surowego (trwający
blisko 10 minut utwór tytułowy,
"My Flesh - Your Soul"), klasyczny
thrash w średnim tempie ("Dein
Wille geschehe") czy zróżnicowany
pod względem tempa utwór z balladowymi,
klimatycznymi wręcz
partiami ("Children Of Faith").
Świetnie brzmią też kompozycje
łączące siarczysty, blastowy wygar
z mocarnym doom metalem ("Morte
Al Dente", wzbogacony organowymi
brzmieniami, posępny
"Throne Of Diabolic Heretics"),
moc riffowania ze specyficznie ujętą,
ale jednak melodią ("Miracle
Far Beyond Disaster") oraz bardziej
jednorodne, które można
określić krótko "esencja stylu Messiah"
("Urbi Et Orbi", "Singularity").
Takim powrotom można tylko
przyklasnąć, licząc przy tym, że
zespół na tym nie poprzestanie. EP
192
RECENZJE
"Fatal Grotesque Symbols-Darken
Universe" (4), bo utwór tytułowy
jest dostępny tylko na tym
wydawnictwie, "Fracmont" (5,5).
Metallica - S&M2
2020Universal Music/Blackned
Wojciech Chamryk
Dla jednych ten zespół skończył
się na "Kill'em All", dla mnie na
"Czarnym Albumie" ale i tak słuchałem
ich każdej kolejnej płyty.
Wytrzymałem ból zębów przy słuchaniu
"St. Anger", choć po "Lulu"
ciągle boję się sięgnąć. Niemniej
przed "St. Anger" zdarzały się też
dość miłe momenty, chociażby
"Whiskey in the Jar" z "Garage
Inc." z wersji z 1998 roku, czy
pierwszy koncert z symfoniczna
orkiestrą z San Francisko "S&M" z
1999 roku. Z tego powodu też sięgnąłem
po tegoroczną wersję 2.0 i
muszę przyznać, że nie przeżyłem
jakiegoś rozczarowania. Metallica
z orkiestrą wypada naprawdę dobrze.
Z tymże, tym razem zainteresowani
zdecydowanie lepiej przygotowali
wszelkie partie symfoniczne.
Nadal stanowią one tło dla
większości wybranych utworów,
jednak w kilku miejscach wyeksponowano
je bardziej ("The Day That
Never Comes", "The Unforgiven
III"), w innych wprowadziły bardziej
podniosłą atmosferę ("The
Outlaw Torn", "Wherever I May
Roam"). Postarano się także o pewne
eksperymenty, typu duet Hetfielda
z orkiestrą ("The Unforgiven
III") czy akustyczno-symfoniczną
wersję "All Within My Hands".
Aczkolwiek najsympatyczniejszym
momentem z tej serii był występ
kontrabasisty orkiestry, Scotta
Pingle'a, który zagrał w utworze
"(Anesthesia) Pulling Teeth" dedykowanemu
pamięci Cliffa Burtona.
Po raz pierwszy Metallica oddała
też show orkiestrze w jej ręce,
która sama - no prawie - wykonała
"Scythian Suite" oraz "The Iron
Foundry", o "The Ecstasy Of Gold"
już nie wspomnę. Mnie jednak pasują
najbardziej oczywiste kompozycje
typu "The Call Of Ktulu",
"Form Whom The Ball Tolls",
"One", "Master Of Puppets", "Nothing
Else Matters" czy "Enter
Sandman". Jednak to nie wszystko
jeśli chodzi o te wydawnictwo,
bowiem jest też wersja z obrazkami,
a występ też ogląda się i to nie
wiem czy nie lepiej niż słucha. Jest
to dziwne spostrzeżenie, bowiem
należę do tych, co mimo wszystko
wolą słuchać. Także "S&M2" to
mus dla fanów Metalliki, a inni
też nie stracą, jak natkną się na ten
koncert. (4,5)
Moontowers - The Arrival
2018 Self-Released
\m/\m/
Moontowers to niemiecka formacja,
która powstała w roku 2017.
Rok później wydali trzy-utworową
EPkę, na której umieścili swój muzyczny
manifest. Pierwszy kawałek
"The Cold And Might Ale" to heavy
metal o hard rockowym rodowodzie
z bujającymi stoner-doomowymi
naleciałościami. Drugi "Strike'em
Down" to rozpędzony heavy
metalowy utwór ale z doomowym
posmakiem. Trzeci zaś "Farewell"
to już soczysty i majestatyczny
doom metal. Także zespół obraca
się w heavy-doomowej konwencji i
ma na takie granie patent. Do tego
dochodzi pewien epicki posmak,
który dopełnia muzyczny wyraz tej
kapeli. Wszystkie trzy kompozycje
są nieźle wymyślone i całkiem dobrze
zagrane. Wykorzystane instrumenty
bardzo dobrze brzmią, a
na wyróżnienie zasługują partie solowe
gitar. Atutem zespołu jest też
mocny i wspaniale brzmiący głos
śpiewającego gitarzysty Dommermutha.
Generalnie czuć, że Niemcy
mają spory potencjał, a "The
Arrival" jest całkiem niezłą zachętą
do zapoznania się z tą grupą. (4)
\m/\m/
Moontowers - Crimson Harvest
2020 Self-Released
Jedynym i jasnym odnośnikiem do
doom metalu na tym albumie jest
utwór "Lake Of The Dead". Jednak
jest on zdecydowanie nakierunkowany
na patetyczny klimat oraz
znaczne epickie akcenty. Ogólnie
na "Crimson Harvest", Moontowers
staje się rasową epicką formacją,
choć akcenty doom metalu i
hard rocka ciągle są słyszane. Za to
album wypełnia znakomity wysmakowany
epicki heavy metal,
niby prosty, bezpośredni, z doskonałymi
riffami, ale bogaty w melodie,
przeróżne smaczki, zmiany
tempa i inne elementy aranżacyjne.
W dodatku podany w pełnej
patosu atmosferze. Można to porównać
do mieszanki, Black Sabbath,
Grand Magus, Candlemass,
Manilla Road oraz Cirith
Ungol. Oczywiście niemieccy muzycy
bardzo udanie dodali do tego
swoje pomysły dzięki czemu ich
muzyka brzmi bardzo świeżo.
Kompozycje są różnorodne, bardzo
ciekawe, pełne pomysłów, klimatu
i kontrastów. Jednak nie
tracą nic z heavy metalowego przesłania
oraz po prostu są na wysokim
poziomie. Zachwycają riffy i
partie gitary, bowiem zagrane są z
dużą wyobraźnią ale też z wigorem.
Sekcja dorównuje pomysłowości
partiom gitar, jest niejednoznaczna,
przestrzenna ale potrafi
być też dosadna. Całość domyka
głęboki i mocny wokal. Gdy mnie
zachwyci jakiś album to akceptuję
go w komplecie. Jeżeli coś jest tam
trochę słabsze to, traktuje to, jako
element niezbędny i równie ważny
jak reszta. Na "Crimson Harvest"
nie ma skuch ale za to mam swoich
faworytów. Przede wszystkim jest
to potężna, ponad dziewięciominutowa
epicka kompozycja "Moontowers
Rise Again". Coś niesamowitego!
Jest w niej wszystko, moc,
subtelność, niesamowite riffy, znakomite
sola, atmosfera. Myślę, że
każdy maniak metalowej epiki
będzie zachwycony. Drugim jest
tytułowa kompozycja "Crimson
Harvest", która zaczyna się ciężko
choć klimatycznie, z doskonałą
melodią (w roli głównej głos wokalisty),
w środku następuję znakomite
"sabbathowskie" przyśpieszenie
po czym przechodzi również w
klimat pana Iommiego ale taki
bardziej przestrzenny, kosmiczny.
No i wspominany na początku
"Lake Of The Dead" znakomita dawka
epickiego doom metalu.
Świetnie brzmią gitary, czasem są
dość brudne. Ogólnie zespół brzmi
bardzo surowo, co raczej jest ich
atutem. Najbardziej dopieszczonym
na całym albumie jest chyba
pełne patosu, symfoniczne, krótkie
intro. Jest kilka epickich kapel,
które zwracają na siebie uwagę.
Myślę, że Moontowers powinien
znaleźć się też w tym, gronie.
Sprawdźcie "Crimson Harvest" i
powiedzcie czy bardzo się mylę.
(5)
\m/\m/
Moon Reverie - Moon Reverie
2020Rockshots
Moon Reverie to włoski zespół
założony przez gitarzystę Lucę Poma
w 2012 roku. Muzycznie kapela
nawiązuje do wczesnych dokonań
Yngwie Malmsteena, powiedzmy
z okresu krążka "Trilogy".
Całe szczęście, bo dzięki temu
muzyka jest do słuchania. Luca
skupia się na utworach, a nie na
swoich własnych popisach. Nie
oznacza to też, że są to jakieś popłuczyny
po szwedzkim wirtuozie.
Pan Poma ma talent i smykałkę,
wiec potrafi stworzyć dobre kawałki
utrzymane w konwencji hard'n'
heavy z elementami neoklasycznymi.
Rzadko zdarza się, że ktoś sięga
po poletko, na którym od lat
rozkraczył się Mr. Malmsteen.
Czy to objawy szacunku, czy to
strach przed dokonaniami Yngwie,
jednak przyznacie, że artystów,
którzy próbują sprostać poziomowi
Szweda jest bardzo niewielu.
Luca podjął to wyzwanie, w dodatku
bardzo udanie. Zwolennicy neoklasycznego
hard'n'heavy z wirtuozerskim
zacięciem będą zadowoleni
z debiutu Moon Reverie.
Wszystkie dwanaście kompozycje
spełniają wysokie wymogi przyjęte
w tej konwencji. Niby utwory nie
są jakoś zawiłe, każdy ma wyraźny
temat muzyczny, ale bogactwo
aranżacyjne - prawie barokowe -
wręcz olśniewa słuchacza. I mimo,
że płyta trwa ponad godzinę w
ogóle go nie męczy. Ten efekt zawdzięczamy
nie tylko umiejętnościom
lidera, ale także pozostałym
muzykom, czyli keybordziście Nicoli
Leonesio oraz perkusiście
Manuelowi Togni. Tego ostatniego,
niektórzy znają z thrashowego
Mortado. Na oddzielną uwagę zasługuje
wokalista Luca Pozzi, który
na tym krążku obok Pana Pomy
lśni bardzo jasno. Ma wyśmienity
głos, bardzo klasowy, który
można umieścić między Jeffem S.
Soto czy Markiem Boalsem. Także
jak komuś nie obrzydł Yngwie
Malmsteen, a szczególnie gdy
uwielbia jego pomysły z początków
kariery, powinien dać szansę Luce
Poma i jego Moon Reverie. (4)
Mordred - Volition
2020 Self-Released
\m/\m/
Lubię Mordred dzięki siarczystemu,
thrashowemu debiutowi z
akcentami funk "Fool's Game" z
roku 1989 oraz trzeciemu w dyskografii,
bardziej funkowo-alternatywnemu
i na długie lata ostatniemu
w dyskografii, "The Next
Room" z 1994. Nawet za bardzo
nie przeszkadza mi fakt, że Scotta
Holderby'ego zastąpił wtedy inny
wokalista Paul Kimball, bo dał radę,
co potwierdza choćby świetny
numer "Crash". Był to jednak łabędzi
śpiew formacji z San Fran-
RECENZJE 193
Moravius - King's Grave
207 Leviathan
Moravius to zespół z Moraw, który
powstał w 2005 roku. Muzycznie
osadowił się w europejskim
melodyjnym speed/power metalu,
gdzieś między Stratovarius, Edguy
oraz Rhapsody. Są jeszcze inne
odnośniki, typu Helloween czy
Gamma Ray ale muzycy od początku
zdecydowanie bliżsi są
współczesnemu power metalu, datowanemu
na lata dwutysięczne.
Pierwszą próbą zaistnienia formacji
była EPka "Back Again"
(2006), repertuar tego wydawnictwa
został później wykorzystany na
pełnym debiutanckim albumie
"King's Grave", oprócz utworu
"Destiny". Ogólnie odpowiedzialność
za pierwszy album spoczywał
na wokaliście Daliborze Halamicku
i gitarzyście Petrze Strauchu,
który odpowiadał również za klawisze,
programowanie perkusji, a
także za aranżacje i ogólnie muzykę.
Co niestety słychać, bo brzmienie
całej sesji nie do końca jest dopracowane.
Tak to jest, jak zespół
to bardziej projekt. Niemniej w
czasie nagrań udzielali się inni muzycy,
chociażby koleżeństwo z byłej
kapeli Dalibora - Salamndry -
czyli keybordzistka Hanka Slachtova
i gitarzysta Karel Repecky
czy też spora gromadka wokalistek
i wokalistów wspomagających. Na
płycie przeważają szybkie i żwawe
melodyjne kawałki choć w jej pierwszej
części znalazły się kompozycje
utrzymane w średnich tempach
oraz jedna wolna. Te utwory
wprawdzie same w sobie są całkiem
niezłe oraz posiadają swój
klimat to, niestety nie robią najlepszego
wrażenia. Ta impresja zmienia
się na lepszą w momencie gdy
zespół przyśpiesza. Te szybkie kawałki
mają w sobie moc głównie
dzięki wyeksponowaniu gitar, aczkolwiek
utrzymane są w konwekcji
melodyjnego power metalu, więc
na thrashową potęgę nie ma co liczyć.
Wśród nich są też momenty
lżejsze i zwiewne. Sporo w nich też
elementów, które można określić
jako neoklasyczne. Poza tym wokaliście
często towarzyszą chóry, w
których na plan pierwszy przebijają
się panie. Wszystko to nadaje
pewnego posmaku słodyczy, choć
w porównaniu z tym co działo i
dzieje się na tej scenie to ekipa
Moravius bardziej stara się w tym
temacie utrzymać pewien status
quo. Jest melodyjnie, czasami przebojowo,
jednak Czesi nie zapominają
z jakiego źródła bije ich muzyka.
Najciekawszym kawałkiem wydaje
się żwawy i mocno neoklasyczny
"On The Run", całkiem niezłe
są też szybkie "Strayed Sheep" oraz
"King's Grave Part.3 - The Deal",
ten ostatni ze znakomitym klimatem.
Jeszcze chwila o Daliborze
Halamicku. Śpiewa on dobrze i
poprawnie, niestety w jego barwie
nie ma czegoś charakterystycznego,
co by od razu zwracało uwagę
na jego głos. Można to zestawić z
Gedy Lee, którego głos nie ma co
równać się z Robertem Plantem
czy Ianem Gillanem. Niemniej
właśnie ta jego niedoskonałość stała
się jedną z bardzo ważnych cech
dokonań Rush. Być może tak będzie
z głosem Dalibora. Ogólnie
"King's Grave" to niezły i solidny
album ale dość daleko od najlepszych
momentów swoich idoli typu
Stratovarius, Edguy, jednak fani
melodyjnego speed/power metalu
nie powinni być nim rozczarowani.
(3)
Moravius - Hope In Us
2016 Self-Released
Debiutancki album Moravius nawet
zdobywa pewną popularność w
Czechach, niestety drogi Dalibora
Halamicka i Petra Straucha rozchodzą
się. Dalibor angażuje się
do hardrockowego Grog, a Peter
do prog-metalowego Solar System.
Jednak w 2014 roku obaj panowie
rozpoczynają rozmowy na
temat reaktywacji zespołu, co zaowocowało
ponownym ich zejściem
się w 2015 roku. Zdawałoby
się, że kapela nabiera wiatru w żagle,
niestety Petr Strauch ostatecznie
rezygnuje z kontynuowania
kariery pod szyldem Moravius.
Niemniej po tej współpracy zostaje
materiał, który znalazł się na omawianym
"Hope In Us". Co prawda
Petr nagrał ponownie wszystko
sam ale tym razem na tyle dobrze,
że muzyka uzyskuje jasny heavy
metalowy sznyt, choć też chętnie
korzystał z neoklasycznego arsenału,
za to nie starał się zmienić powermetalowej
tożsamości formacji.
Także na "Hope In Us" nic się nie
zmienia, to ciągle melodyjny power
metal, który stawia na wpadające
w ucho motywy oraz na neoklasyczne
elementy. Ciągle też muzycy
korzystają z neutralnych
dźwięków i klimatów a także
chórów, w których prym wiodą kobiece
głosy. Jakkolwiek jest to charakterystyczne
dla Noravius nie
oznacza, że to dla nich najlepsze
rozwiązanie. Po raz pierwszy w
większym wymiarze wykorzystano
elementy orkiestracji. Pojawiły się
one w najbardziej rozbudowanej
kompozycji, w ponad trzynastominutowej
"Requiem", która intryguje
również różnorodnością i kontrastami.
Niemniej znowu najjaśniejszym
punktem płyty jest neoklasyczny
kawałek, "Broken Frame".
Tak jak wspomniałem zdecydowanie
lepiej jest z brzmieniem
muzyki na tym krążku. Pod tym
względem "Hope In Us" przebija
debiut. Pozostaje kwestia braku
cha-rakteru niektórych fragmentów
w muzyce oraz wokalu Dalibora.
Jednak jest to tak samo jak
ze stylem, który uprawia Moravius
czyli melodyjny power metal,
bo albo go się kocha albo go się
nienawidzi. (3,5)
Moravius - Wind From Silesian
Land
2020 Ragtime
Na "Wind From Silesian Land"
pomysł na muzykę wciąż nie zmienia
się, ciągle mamy do czynienia z
szybkim melodyjnym power metalem
zagranym po swojemu. W zespole
nadal śpiewa Dalibor ale
tym razem wspierają go gitarzyści
Dockalik i Novak, kiedyś grali w
Archon. Kolejnym wsparciem jest
nowy basista Patrik Hrncir, a jedynie,
jako sesyjny muzyk gra perkusista
Dusan Kiss. Ta stabilizacja
w szeregach zespołu dała Czechom
sporej wiary w siebie, co zaowocowało
bardzo solidnymi kompozycjami.
Jednak jak ktoś był
uważny to mógł spostrzec, że w
składzie nie ma klawiszowca, co
prawda keyboardy nie znikły ale
na prawdę są absolutnym tłem i
aranżacyjnym dodatkiem. Na plan
pierwszy wychodzą gitary, nadając
kapeli jeszcze wyraźniej heavy/power
metalowego charakteru z namacalnym
akcentem neoklasycznym.
Jedynie w bonusowym
"Religion" klawisze stają w szranki
z gitarami w neoklasycznej wojence.
Nie ma też chórków z wyeksponowanymi
żeńskimi głosami,
poza jednym momentem (ale o
tym później). Jak dla mnie formacja
wreszcie osiąga swój charakter,
który ma swoje miejsce na scenie
melodyjnego power metalu ale tego
bardziej klasowego. Fakt, ciągle
Czechom daleko do najlepszych
produkcji z tego stylu, ale ich pomysł
na tę muzykę i jej solidne wykonanie,
każe patrzeć na tę formacje
zupełnie inaczej. Tak jak wspomniałem
kompozycje na "Wind
From Silesian Land" są zacne i łatwiej
jest wskazać te słabsze momenty,
a takim jest wolna i bardzo
zachowawcza ballada "Never
Again". No i tu na nowo w końcowej
fazie kawałka pojawiają się w
chórkach panie. A to, że postawienie
przez Czechów na gitary wyszło
im na dobre niech świadczy
kolejny bonusowy kawałek, którym
jest koncertowa (gitarowa)
wersja "Back Again". Ten album to
kawał solidnego grania i bracia
Czesi nie mają czego się wstydzić
wśród fanów i muzyków melodyjnego
power metalu. (3,7)
\m/\m/
cisco, bo w roku następnym nie pozostało
z niej nawet wspomnienie.
Reaktywacja na początku tego wieku
i bez płytowego dorobku, była
raczej nieporozumieniem, ale zespół
nie dał za wygraną, ponownie
wznawiając działalność w roku
2013. Plus to ponowny akces Scotta,
ale na tym kończy się lista obecnych
atutów grupy. Ten smutny
stan rzeczy bezlitośnie obnaża najnowsza
EP "Volition" - trudno
przecież traktować poważnie zespół,
który przez siedem lat stworzył
raptem cztery nowe utwory, w
tym singlowy "The Baroness", opublikowany
już jakieś pięć lat temu.
Gdyby jeszcze te nowe numery
trzymały poziom, ale niestety, o
klasie dawnych kompozycji nie ma
mowy. Mamy za to ni to funk, ni
groove metal w kiepściuchnym
wydaniu ("Not For You"), tandentny
hip-hop z autotune'm ("What
Are We Coming To?") i istną kpinę
z dawnego dorobku Mordred
("The Love Of Money"). Broni się
za to, wspomniany już "The Baroness",
ale i tak w najlepszych latach
zespołu byłyby to co najwyżej
utwór na stronę B singla. Włączę
więc sobie "The Next Room", a o
tym niewypale postaram się jak
najszybciej zapomnieć... (1)
Wojciech Chamryk
Mosh-Pit Justice - The Fifth Of
Doom
2020 Iron Shield
Bułgarska scena thrashowa nie jest
u nas zbyt znana, co nie znaczy, że
brakuje tam solidnie łojących zespołów.
Mosh-Pit Justice należy
do tych młodszych, ale istniejąc od
roku 2012 dorobił się już pięciu
albumów. Najnowszy "The Fifth
Of Doom" potwierdza, że chłopaki
lubują się w oldschoolowym thrashu
z lat 80., za nic mając jakieś
nowomodne jego odmiany. Jak to
zwykle bywa, najlepsze dostajemy
na początek: siarczysty "Designed
To Suffer" to mocny, dynamiczny
numer z ostrym wokalem i chóralnym
refrenem, solo też jest niczego
sobie. Następny w kolejności "Destined
To Row" też ma fajny patent
w postaci majestatycznego zwolnienia,
jednak już na wysokości
trzeciego "Voices Below" okazuje
się, że szybsze utwory w wydaniu
Mosh-Pit Justice są jednak bardzo
sztampowe, żeby nie powiedzieć,
tak jak w przypadku utworu tytułowego,
nawet amatorskie. Również
próba wykorzystania w tym
numerze przez Peicha czystych
wokali wypada niezbyt korzystnie,
bo śpiewać chłopina za bardzo nie
194
RECENZJE
umie - w groźnym, niskim pokrzykiwaniu
jest jednak zdecydowanie
lepszy. Nie znaczy to oczywiście,
że dalej nic się już nie dzieje, bo
mamy tu choćby takie utwory jak
nader konkretny "To Find Peace",
jednak jako całość "The Fifth Of
Doom" nie rzuca na kolana - to 40
minut solidnego thrashu, ale nic
ponadto. (2,5)
Wojciech Chamryk
Mrs. Kite - Flickering Lights
2020 Rockwerk
Trudno znaleźć informacje o tej
niemieckiej formacji. Muzycy rozpoczynali
swoją przygodę w Kolonii
w zespole o nazwie It's Us,
gdzieś na początku lat dwutysięcznych,
nawet po tym szyldem
nagrali płytę. Z czasem zmienili
nazwę na aktualną i w 2013 roku
wydali krążek "A Closer Inspection".
Natomiast tegoroczny album
"Flickering Lights" jest drugi
w kolejności. Muzyka, która znalazła
się na nim to w przeważającej
mierze rock progresywny. Przywodzi
on na myśl przede wszystkim
Porcupine Tree czy nasze Riverside.
Głównie za sprawą pięknych
melancholijnych i przesyconych
emocjami pasaży, które są bardzo
charakterystyczne dla tej kapeli.
Inne inspiracje to chociażby
RPWL czy Haken. Po prostu na
"Flickering Lights" rządzą ulotne
dźwięki i bardzo eteryczne doznania.
Wtóruje im harmonijny i zwiewny
śpiew, który podkreśla całkiem
niezłe refreny. Z rzadka pojawiają
się bardzo mocne i techniczne
akcenty, dzięki czemu muzycy
stawiają na nogi swoich słuchaczy.
Niemniej właśnie ta powolna,
prawie senna atmosfera jest sednem
tego albumu. W ramach właśnie
tej wrażliwości stopniowana
jest cała gama emocji, co może
zdziwić tych, co będą uważali
muzykę z "Flickering Lights" za
nudną a wręcz usypiającą. Na tę
muzykę trzeba umieć się otworzyć,
inaczej daremny trud aby docenić
talent muzyków Mrs. Kite. Jak w
wypadku dobrych progresywnych
krążków, ten album słucha się w
całości bez jakichś specjalnych wyróżnień.
Jednak osobiście jestem
pod dużym wrażeniem najdłuższej
kompozycji, ponad jedenastominutowej,
"The Old Man", jej zaduma
zawładnęła mną niepodzielnie. Nie
wyrwały mnie z niej nawet te bardzo
mocne fragmenty, które pojawiły
się pod koniec całego utworu.
Oczywiście, jak dla mnie, wszystko
brzmi wyśmienicie i tak samo jest
zagrane. Zresztą rzadko bywają
wpadki na takim poziomie w progresywnym
rocku. Podejrzewam,
że fani tego stylu już oddawana zasłuchują
się "Flickering Lights" ale
gdyby tak nie było, to zwracam
Waszą uwagę na tę płytę. Myślę,
że dla Was będzie to tak samo odkrycie,
jak dla mnie. (5)
Nacarbide - Iron Lotus
2020 Self-Released
\m/\m/
Kapela pochodzi z Tajlandii i gra
heavy metal, tak od 2016 roku. W
swojej dyskografii mają duży debiut
"Lots of Eyes" (2017), EPkę
"Resolution" (2019) oraz drugi,
tegoroczny album "Iron Lotus". W
skład tego ostatniego, wchodzi
dziesięć siarczystych kawałów w
stylu tradycyjnego heavy metalu.
Jeśli chodzi o inspiracje można byłoby
dużo pisać, bowiem w ich muzyce
są odniesienia do japońskiego
i niemieckiego heavy metalu z lat
80., NWOBHM, hair metalu, a
także znajdziemy pewne akcenty
solidnego power metalu, czy też
thrash metalu. Natomiast najważniejsze
w tym wszystkim jest to,
że muzycy Nacarbide te wspomniane
klisze podporządkowali
swojej wizji grania i w zasadzie
człowiek macha karkiem nie zastanawiając
się do kogo lub czego dany
fragment jest podobny. Każdy z
kawałków jest świetnie skrojony,
niesie z sobą manierę heavymetalowego
hymnu, ma świetne riffy
oraz melodie. Te ostatnie podkreślane
są przez znakomity mocny i
lekko szorstki wokal Hitomi. Jej
akcent bezwiednie przenosi nas w
lata 80. do momentu gdy słuchaliśmy
płyt Loudness, Anthem,
Earthshaker, a nawet Tsunami.
Generalnie każda z kompozycji
może reprezentować ten album,
choć różnią się między sobą, są na
podobnym wysokim poziomie. Do
tego dochodzi zawodowe wykonanie,
bezbłędna sekcja rytmiczna,
proste ale porywające i profesjonalne
partie gitary Masy. W dodatku
wszystko brzmi staroszkolnie z pewną
nutą współczesności. Także
nie ma bata, fan tradycyjnego
heavy metalu łyknie "Iron Lotus"
jak pysznego frykasa. (5)
\m/\m/
Nasty Ratz - Second Chance?
2019 Sleaszy Rider
Czeski Nasty Ratz jako zespół
rozpoczął swoją muzyczną przygodę
w 2012 roku z inicjatywy wokalisty
oraz gitarzysty (gitara prowadząca/rytmiczna)
Jake'a Widowa
i Rikkiego Wilda grającego na
perkusji. W 2014 roku Nasty Ratz
wydał swoją pierwszą EPkę pt.: "I
Don't Wanna Care", a rok później
debiutancki album zatytułowany
"First Bite". 13 grudnia 2019 roku
Nasty Ratz za pośrednictwem Sleaszy
Rider wydało drugi album
pt.: "Second Chance?". Tytuł ma
znaczenie symboliczne, gdyż przed
wydaniem albumu 3/4 oryginalnego
zespołu opuściło wokalistę. Nasty
Ratz "dało sobie drugą szansę"
w składzie: Jake Widow (wokal,
gitara rytmiczna), Jordy Riot (gitara
prowadząca), Xriss String
(bas) oraz Randy Dee (perkusja).
Muzyka Nasty Ratz łączy różne
style: glam/hard rock, hair metal,
sleaze rock/metal. Zespół inspiruje
się twórczością m.in. Mötley
Crüe, Ratt, L.A. Guns, Vain,
Crazy Lixx, Crash Diet, Kiss,
Pretty Boy Floyd i Poison. Pierwszą
płytę Nasty Ratz wyłączyłam
po kilku pierwszych utworach,
bo nie byłam w stanie przesłuchać
jej do końca. Przy drugiej byłam
zmuszona dotrwać do ostatniego
utworu, żeby napisać recenzję. Po
zastanowieniu, co tak bardzo mnie
drażni, stwierdziłam, że jest to głos
wokalisty. Mam wrażenie, że Jake
Widow śpiewa jakby na siłę, ma
problem z wyciągnięciem wyższych
dźwięków, co szczególnie słychać
w utworach: "Right Now" i "The
Last Kiss", które po prostu kaleczą
uszy. Gdyby wyciąć wokal, płyty
słuchałoby się dużo przyjemniej.
Album rozpoczyna się energicznie
przez połączone siły basu i perkusji
w "The Waste". Jordy Riot gra solidnie,
a jego solówki np. w "Against
The World" brzmią dobrze. W
"Pop Sh*t" możemy usłyszeć duet z
kobiecym wokalem. Jest to optymistyczny
utwór z punkową nutą, kojarzący
się ze stylem zespołu
Green Day. Utwór "Street Kids"
jest chwytliwy, ma świetny gitarowy
rytm i jak dla mnie jest najlepszym
utworem na płycie. Za "Price
Of Love" odpowiada producent
Beau Hill znany ze współpracy
m.in. z Ratt, w związku z czym w
utworze można usłyszeć wpływ
właśnie tego zespołu. Wydaje się,
że Nasty Ratz starają się ożywić
blask lat 80-tych, jednak nie do
końca im się to udaje. Utwory z
"Second Chance?" są melodyjne i
chwytliwe, ale głównym problemem
jest koszmarny głos wokalisty.
Być może są osoby, którym
przypadnie on do gustu, aczkolwiek
ja Nasty Ratz nie dam już
kolejnej szansy. (2,5)
Simona Dworska
Neanderthal Noise Machine -
Neanderthal Noise Machine
2020 Dying Victims
Czym, że jest to Neanderthal
Noise Machine zapewne wielu z
Was zapyta. Otóż już spieszę z
odpowiedzią niczym kurier ze
świąteczną przesyłką. Lubisz muzykę,
która Twoim zdaniem prezentuje
jakąś artystyczną wartość?
Jeśli tak, to zejdź do piwnicy i
sprawdź czy gdzieś tam przypadkiem
Ciebie nie ma. Lubisz wirtuozerskie
solówki i progresywne
klimaty? Zrób sobie lepiej rundkę
dookoła osiedla. Tak dla zdrowia.
Tylko maseczki nie zapomnij, bo
będzie mandacik. Lubisz ładne,
chwytliwe i wpadające w ucho melodie,
które już po pierwszym przesłuchaniu
będziesz mógł sobie
nucić pod nosem w drodze do
szkoły, pracy czy gdzie tam sobie
chodzisz? Weź lepiej włącz sobie
Bayer Full. Lubisz jak wokalista ma
ładny, czysty głos, potrafi wyciągać
wysokie partie itd? Idź do najbliższego
torowiska i spróbuj pościgać
się z Pendolino. Muzyka tej
międzynarodowej kapeli o jakże
pięknej nazwie to połączenie starej
szkoły Motorhead z punk rockiem
w swej najbardziej prymitywnej i
garażowej formule. To prostota
rockendrolla doprowadzona do
momentami wręcz absurdalnej formy.
Nie ma się co tu więcej rozpisywać,
ale wypadałoby to dzieło
ocenić. Jeżeli jesteś osobą, która na
przynajmniej jedno z pytań odpowiedziała
"tak", to raczej nie zrozumiesz
tej konwencji i uznasz tą
muzykę za wielką porcję kału. Zatem
z Twojego punktu widzenia jedyna
możliwa ocena to (1). No
dobrze, a co z tymi, którzy na
wszystko odpowiedzieli "tak"? Cóż,
oni żadnych ocen nie potrzebują.
Bartek Kuczak
Necromanzer - Satan's Cannon
2020 First Wave Only
Necromanzer to projekt chłopaków
znanych z grupy Armagh (recenzja
ich albumu "Cold Wrath Of
Mother Earth" powinna być gdzieś
obok). "Satan's Cannon" to wydane
dwa lata temu demo zawierająca
zaledwie cztery utwory. No
właśnie demo, więc absolutnie ni-
RECENZJE 195
kogo nie powinna tu dziwić garażowa
produkcja (która notabene nie
jest zła, a nawet dodaje tej muzyce
swego rodzaju kolorytu). Necromanzer
stara się co prawda grać
jakąś tam wariacje na temat oldskulowego
black metalu, tego pierwszej
fali rzecz jasna, nie mniej jednak
od tej muzyki na sto kilometrów
wieje punkiem. Nie mam tu
na myśli koniecznie HC punku
(który to miał nie mały wpływ na
ekstremalny metal, jaki znamy w
dzisiejszej formie), ale nawet tą
bardziej klasyczną odmianę, nawet
tą w wykonaniu Sex Pistols. Słuchając
takich kawalków, jak "Love
Destroyer" czy "Hammerhead"
oczami wyobraźni przeniosłem się
do jakiejś obskurnej speluny pełnej
przepitych niezbyt wykwintnymi
trunkami gości z irokezami pogujących
w rytm wesołego "patataj".
To, za co naprawdę można cenić tą
warszawską ekipę to absolutny luz
w podejściu do grania i brak kija w
dupie. A niestety dzisiaj u wielu
kapel ten przedmiot niestety chyba
utknął na dobre w tylnej części ciała.
Nie jest to materiał, który ma
jakieś większe szansę trafić w gusta
przeciętnego czytelnika HMP. Jeśli
jednak szukacie jakiejś odskoczni
w postaci prostej muzyki z jajami,
to polecam! (3,5).
Bartek Kuczak
Night - High Tides-Distant
Skies
2020 The Sign Records
Wydanym przed trzema laty albumem
"Raft Of The World", nawiasem
mówiąc trzecim w dyskografii,
Night zawiesili sobie poprzeczkę
nader wysoko. Z tym większą radością
spieszę donieść, że jego następca
"High Tides-Distant
Skies" utrzymuje ten wyśrubowany
poziom, a kto wie, czy nie jest
to zarazem najlepszy i najbardziej
dojrzały album w dorobku Szwedów.
Tradycyjny heavy/hard rock
w ich wykonaniu jest bowiem
wciąż nieszablonowy, porywający,
całkiem mocny - rzecz jasna jak na
tę stylistykę - a do tego całkiem
melodyjny. Taką właśnie klamrą,
spinającą ten album są przebojowy
opener "Shadow Gold" i finałowy
"Under The Moonlight Sky" z organowymi
smaczkami, do którego
powstał teledysk. Pomiędzy nimi
mamy zaś sporo innego dobra, na
przykład skoczny, hardrockowy
"Burning Sky" czy jeszcze szybszy
"Here On My Own", rzecz już bardziej
w stylu wczesnych lat 80.
Bardziej surowy "Give Me To The
Night" wyróżnia skandowany refren,
z kolei w "Lost In A Dream"
silniej zaznacza się udział pianisty,
podobnie zresztą jak w "Running
Away". Ale bez obaw, "High Tides-Distant
Skies" to zdecydowanie
gitarowa płyta. Nie zawsze typowo
hard'n'heavy, bo "Crimson
Past" zawiera partię charakterystyczną
raczej dla Dire Straits, a
hardrockowy "Falling In The
Black" przełamuje motyw na dwie
gitary, mający w sobie coś z flamenco,
ale to fajne smaczki, dodatkowo
ubarwiające i tak już dobrą
płytę. (5,5)
Wojciech Chamryk
Nightstryke - Storm Of Steel
2020 Skol
Młodziaki z Nightstryke fundują
nam podróż w lata 80. To wycieczka
może i niezbyt długa, trwa bowiem
niecałe 35 minut, ale nader
konkretna. Aż łezka się w oku
kręci, że tak stylowo i z tak ogromną
pasją grają niczym za najlepszych,
wczesnych lat nurtu NWOB
HM czy europejskiego metalu tego
okresu, to jest ostro, surowo, ale
też i melodyjnie. Pewnie gdyby ten
album ukazał się gdzieś w 1982-83
roku, byłby dziś ponadczasowym
klasykiem, albo chociaż perełką dla
wtajemniczonych, jakich nie brakuje
przecież w katalogach Neat,
Roadrunner czy Mausoleum z
połowy lat 80. Teraz też dotrą do
tej płyty nieliczni, ale za to tacy,
którzy od razu docenią werwę i
umiejętności fińskiego kwartetu.
Co ważne na "Storm Of Steel" nie
ma wypełniaczy, poziom kompozycji
jest bez wyjątku bardzo wysoki,
a już w "Read The Omens",
"Deathstalker" czy "Nosferatu"
chłopaki grzeją już tak, że aż nie
da się spokojnie usiedzieć - tym
większa szkoda, że największą obecnie
koncertową gwiazdą na świecie
jest Covid-19, ale liczę, że ten
stan rzeczy w końcu zmieni się na
lepsze. Do tego Enforcer, Bullet
czy inne grupy z tego kręgu mają w
Nightstryke może nie konkurentów,
ale na pewno zespół mogący
zagrozić ich pozycji, a to już nie
przelewki. (5)
Wojciech Chamryk
Ninth Circle - Echo Black
2020 Pure Underground
Trudno nie doceniać postawy
takich zespołów jak Ninth Circle:
powstałych w połowie lat 90., to
jest w czasach najbardziej niesprzyjających
dla tradycyjnego
heavy, istniejących bez przerw i co
kilk lat regularnie wydających kolejne
albumy. "Echo Black" jest w
przypadku tej amerykańskiej formacji
czwarty z kolei i całościowo
trzyma poziom. Ninth Circle skupia
się na tej melodyjniejszej odmianie
metalu lat 80., bliskiej momentami
AOR/pop music ("Tokyo
Nights", "Shadow Of Giants",
"Then & There"). Momentami jest
to jednak zbyt mdłe i pozbawione
mocy - od razu robi się lepiej gdy
zaproponują konkretny riff i ciut
surowsze brzmienie ("Forever More"),
albo dołożą do pieca już naprawdę
konkretnie ("Prelude To
Glory"). Całość jednak niczym
szczególnym nie porywa, a ponieważ
płyta jest długa, to i wypełniaczy
na niej nie brakuje (bonusowy
"When The Sun Goes Down"
na pewno mogli sobie darować).
Zresztą skoro z 13 utworów najlepszy
z całego tego materiału jest cover
("Warrior", oryginalnie na LP
Riot "Rock City" z 1977 roku), to
też o czymś świadczy. Ninth Circle
muszą się z nimi zresztą kolegować,
skoro w przeróbce śpiewa
Todd Michael Hall z Riot V, a
solo gra Mike Flyntz (ex Riot,
Riot V), zaś w "Forever More" bębni
Frank Gilchriest, też obecnie
w Riot V - na pewno jest to jakaś
ciekawostka dla fanów tej grupy,
ale całość na: (3).
Wojciech Chamryk
Northern Crown - In A Pallid
Shadow
2020 Self-Released
Od połowy marca praktycznie
wszyscy muzycy są w bardzo nieciekawej
sytuacji. Dotyczy to
szczególnie tych bez jakichkolwiek
etatów w orkiestrach, szkołach czy
uczelnianych, czyli praktycznie
większości metalowców, rockowców
lub jazzmanów. Jeszcze gorzej
mają ci w 100 % niezależni: tkwiący
w podziemiu, wydający płyty samodzielnie,
normalnie pracujący,
by tylko móc kontynuować muzyczne
hobby. Jednym z takich zespołów
jest amerykański Northern
Crown, który szybko i sprawnie
sfinalizował trzeci album, by wydać
go w epicentrum pandemii.
Byłoby szkoda, gdyby "In A Pallid
Shadow" miał z tego powodu przepaść
i przejść niezauważenie, bo to
kawał świetnego, posępnego doom
metalu. Zespół tworzą doświadczeni
muzycy, więc o popłuczynach
nie ma mowy - to surowy, mocarny
doom w najepszej tradycji lat 80.
nie przypadkiem kiedyś grupa
wzięła kiedyś na warsztat utwór
Candlemass. Inne słyszalne wpływy
to rzecz jasna Black Sabbath
czy Trouble, ale Northern Crown
w żadnym razie nie są jednostronni.
Doom w ich wydaniu jest więc
niekiedy epicki ("The Last Snowfall"),
czerpiący z tradycyjnego
metalu wczesnych lat 80. (finałowy,
najdłuższy na płycie "Observing"),
a nawet progresywnego
rocka w stylu Yes. Tu wyróżnia się
szczególnie "A Vivid Monochrome",
ale i w pozostałych utworach organowe
i syntezatorowe partie też
robią dobrą robotę, potwierdzając,
że twórcze eksperymenty są wskazne,
jeśli tylko ma się na nie dobry
pomysł. Sprawdźcie koniecznie "In
A Pallid Shadow", a zespołowi
mogę tylko życzyć, aby przetrwał
trudny czas i skompletował skład,
bo trudno będzie im grać koncerty
bez stałego perkusisty. (5)
Wojciech Chamryk
NuclearwinteR - Total Apocalypse
2020 Self-Released
Siedlecki, założony przed czterema
laty, zespół debiutuje niniejszą
płytą. "Total Apocalypse" to EP z
czterema utworami, 18 minut
staroszkolnego thrashu w stylu lat
80.: mrocznego, surowego, czerpiącego
od niemieckich mistrzów gatunku,
z Sodom, Kreator i Destruction
na czele. Wszystko co
najlepsze dostajemy na początku,
bowiem od razu, bez pardonu, bezlitośnie
uderza "Atrocities Of Apocalypse",
numer dynamiczny, długi,
zróżnicowany w warstwie rytmicznej
i aranżacyjnej. Niczym nie
ustępuje mu "War", który rozwija
się stopniowo, a siarczyste, thrashowe
łojenie przeplata się w nim z
mrocznymi, niepozbawionymi
przy tym melodii, zwolnieniami.
Tak trzymać panowie, ten kierunek
jest jak najbardziej w porządku!
"Voluntary Suicide", mający w
sobie coś zarówno z tradycyjnego
heavy, jak i crossover oraz "Minefield"
są nieco bardziej sztampowe,
nie zaskakują niczym szczególnym,
potwierdzają jednak potencjał NuclearwinteR.
Ciekawie jest też w
warstwie tekstowej, bo jak wyjaśniają
muzycy: "Utwory mówią o
przemocy, terroryzmie, wyzysku
jednych ludzi przez drugich, o wzajemnym
braku szacunku, zatracaniu
się człowieka we wszechobecnej
technologii, mającej swoje źró-
196
RECENZJE
dło w coraz szybszym postępie cywilizacyjnym.
Wszystko to przyczynia
się do wybuchu wojen, które
z kolei prowadzą do nieuchronnej
zagłady, do tytułowej apokalipsy".
Summa summarum: mamy tu
obiecujący debiut, zapowiadany
przez zespół album powinien rozwiać
wszelkie wątpliwości. (3,5)
Wojciech Chamryk
Nuclear Warfare - Lobotomy
2020 MDD
Niemiecki (na chwilę obecną właściwie
niemiecko-brazylijski) Nuclear
Warfare jest zespołem, który
pośród podobnych thrashowych
kapel młodego pokolenia ma w
miarę ugruntowaną pozycję. Daje
im to pewną swobodę. Po prostu
etap, na którym muszą komukolwiek
coś udowadniać mają już dawno
za sobą i mogą po prostu skupić
się na tworzeniu takiej formy
thrashu, jaka najbardziej im siedzi
w sercu. "Lobotomy" to już szósty
album tej załogi. Płyta ta zdecydowanie
ma szansę trafić do tych,
którzy cenią sobie thrash metal w
jego najbardziej oldschoolowej formule
i nie wypierają na siłę ze swego
umysłu punkowych korzeni
owego gatunku, ale o tym za chwilę.
Jedziemy od początku. Utwór
tytułowy oraz następujący po nim
"Bombshel Disese" to klasyczna
młócka, która spokojnie mogłaby
się znaleźć na którejś z wczesnych
płyt ich rodaków z Kreator bądź
Destruction. Totalną ciekawostką
może być za to trzeci numer w tym
zestawieniu. "Gladiator", bo o nim
tu mowa zaczyna się dość spokojnie
od budujących nastrój dźwięków
basu. Nagle wchodzi gitara,
jednak jej dźwięki są bardziej
heavy niż thrash metalowa. Jednak
należy pamiętać, że chłopaki
doskonale wiedzą jaki gatunek najbardziej
kochają i już po chwili
wchodzą typowe thrashowe riffy.
Zwrotka jest utrzymana w dość
wolnym tempie. Melorecytacje
Floriana są tu ciekawie intonowane.
W pewnym momencie trochę
mi przypomina Mille Petrozzę, w
innym zaś… Varga Vikernesa.
Cały utwór trwa prawie osiem minut
i mimo, że kompozycyjnie
utwór ten nie jest może jakoś
szczególnie zróżnicowany, to absolutnie
nie nudzi. Wręcz przeciwnie.
Kolejny kawałek to nawiązujący
już bezpośrednio do wspomnianych
punkowych korzeni "Fuck
Face" (ludzie, co za tytuł). Przez
swą szybkość i dynamikę stanowi
on coś w rodzaju kontrastu dla poprzednika.
Wraz z "Betrayers Of
Hell" wracamy do czysto thrashowych
klimatów. Trochę mi to zajeżdża
Slayerem z okresu "Hell
Awaits". To oczywiście pochwała,
nie zarzut. "The Blood Lord Will
Return" posiada jeden z tych bardziej
nastrojowych wstępów. Takich,
jakie często się ostatnio Kreatorowi
przydarzają. Zupełną odskocznią
od klimatów ogólnie prezentowanych
przez Nuclear Warfare
jest kawałek "Death By Zucchini".
No bo co to, Ramonesi czy
The Clash? Właśnie takie, a nie
inne skojarzenia miałem, gdy pierwszy
raz ten kawałek usłyszałem w
moich mocno wysłużonych słuchawkach.
Tu nawet Florian brzmi
niczym Joey Ramone. Utwór
jest świetny, nie powiem. Pokazuje,
że każdy zespół może mieć swą
drugą twarz i świetnie się z nią
czuć. Tylko trochę nie pasuje mi
fakt umieszczenia tego kawałka
między numerami typowo thrashowymi.
Mogliby to dorzucić jako
bonusową ciekawostkę albo wydać
jako osobny singiel. Podsumowując
Nuclear Warfare jest w świetnej
formie i naprawdę warto sięgnąć
po ich ostatnie wydawnictwo.
Zwłaszcza, że ma ona szansę trafić
nie tylko do maniaków gatunku
(4,5).
Bartek Kuczak
Oceans Of Slumber - Oceans Of
Slumber
2020 Century Media
Oceans Of Slumber to amerykański
zespół, który działa od 2011
roku. O dziwo gra progresywny
metal/rock, do tej pory opublikował
cztery studyjne albumy i
EPkę. W dodatku ostatnie trzy
krążki wydane zostały pod sztandarem
Century Media, więc formacja
powinna być mi znana, a nie
jest. Dlaczego tak się stało, to za
chwilę. Oceans Of Slumber swój
muzyczny obraz umieszcza głównie
obok wywarzonego progresywnego
rock/metalu, który kojarzy
się z Porcupine Three czy Riverside.
Z pewnością dla większości
byłoby jaśniej gdybym wymienił
Opeth ale akurat tego bandu nie
słucham, toteż trudno powoływać
się na niego. Dość często tę rozmarzoną
muzykę amerykańscy
muzycy zderzają z partiami dynamicznego
melodyjnego death metalu
w stylu Katatonii (wymieniam
ich, choć tych Szwedów też
szczególnie nie słucham). Tak jak
w rozpoczynającym płytę, "The
Soundtrack to My Last Day". Jak
dla mnie jest to ich znak rozpoznawczy,
wykorzystany w przekroju
całości krążka. Niestety za taką
ekspresją raczej nie przepadam,
przez co prawdopodobnie, do tej
pory nie sięgałem po dokonania tego
amerykańskiego zespołu. Oceans
Of Slumber swoją muzykę
opiera głównie na klimatycznym
progresywnym przesłaniu, snując
melancholijne, majestatyczne a
zarazem pełne pastelowych barw
obrazy. Tej atmosfery nie wyzbywa
się również we wspominanych mocnych
partiach. W tych nostalgicznych
fragmentach Amerykanie
oprócz progresu chętnie korzystają
z naleciałości współczesnych alternatywnych
brzmień, niekiedy ocierając
się o awangardę. Niemniej są
też inspiracje starszą alternatywą,
którą kojarzę z kapelami z pod
szyldu 4AD. W tym wypadku nie
korzystają tylko z ulokowania jakiś
aranżacyjnych smaczków, ale pokusili
się o pełne i przepiękne instrumentalne
kompozycje "Imperfect
Divinity" oraz "September
(Those Who Come Before)", choć
do tego grona można zaliczyć
utwór z wokalem, przepełniony
smutkiem i rozpaczą "The Red
Flower". Ogólnie "Oceans Of
Slumber" w perfekcyjny sposób
uczy nas jak wiele odcieni, żalu,
smutku czy innej melancholii mieści
się w naszym świecie. Tej perspektywy
nie zmienia również wieńczący
krążek cover Type Of Negative
"Wolf Moon", który wydaje
się, że ma najchwytliwszą melodię.
Muzyka na tym krążku to głównie
popis instrumentalistów, którzy
znakomicie wymyślili i odegrali
swoje partie. Jednak na szczególną
uwagę zasługuje wokalistka Cammie
Gilbert, która rewelacyjnie
sprawdza się w kreowaniu preferowanej
przez formację atmosfery.
Nie wyje, nie pieje, nie udaje operowej
divy, po prostu śpiewa swoim
pełnym głosem czule atakując żądane
emocje. Od czasu do czasu
ktoś ją wspomaga, głównie w death
metalowych fragmentach, gdzie
króluje męski growl. Natomiast w
znakomitej kompozycji, z iberyjskim
klimatem "The Colors of Grace",
Cammie towarzyszy znakomity
normalny męski wokal. Oceans
Of Slumber należy do grona kapel,
które raczej nie mają szans aby
były moimi ulubionymi. Niemniej
ich pomysł na muzykę i wykonanie
zasługują na bezwzględne docenienie,
co niniejszym czynię. (5)
\m/\m/
Old Mother Hell - Lord Of
Demise
2020 Cruz Del Sur Music
Jak widać formuła tria w żadnym
razie nie jest tylko przebrzmiałym
wspomnieniem z czasów świetności
rocka i metalu, a Old Mother
Hell wskrzeszają ją z godną podziwu
konsekwencją. "Lord Of Demise"
to ich drugi album, zarazem debiut
w barwach Cruz Del Sur Music,
co na pewno pozwoli zespołowi
zyskać większą rozpoznawalność.
Zasługują na nią bez dwóch
zdań, grając archetypowego heavy
rocka/doom metal na modłę Black
Sabbath czy Candlemass. Kolejne
utwory są surowe, oszczędnie
aranżowane - słychać, że grupa nie
przesadza z kolejnymi nakładkami,
gra w studio tak, jak zwykła czynić
to na żywo. Doom jest tu podstawą,
ale nie brakuje też przyspieszeń,
tak jak w chyba najciekawszym
na tym krótkim (38 minut
z sekundami) albumie, dynamicznie
hardrockowym i całkiem
nośnym "Shadows Within" czy
openerze "Betrayal At The Sea",
kontrastującymi z majestatycznymi,
potężnymi utworami w rodzaju
"Avenging Angel" czy "Edge Of
Time". I chociaż Bernd Wener
momentami za bardzo przypomina
barwą głosu i samą manierą Blackiego
Lawlessa, to i tak "Lord Of
Demise" jest płytą godną uwagi.
(5)
Wojciech Chamryk
Onslaught - Generation Antichrist
2020 AFM
Może to będzie dla niektórych niespodzianka,
ale nie byłem nigdy
jakimś maniakiem brytyjskiego
Onslaught. Naturalnie miałem z
tym zespołem styczność zarówno
na żywo jak i z płyt, jednak, być
może, zabrakło jakiejś chemii między
nami. Z drugiej strony w niczym
grupie nie umniejszam i uważam,
że tworzą dość specyficzny
thrash metal, który ma swoich
wiernych fanów. W takiej sytuacji
dostałem do recenzji nowy materiał.
Nowy krążek Onslaught to
nie jest premiera na miarę Exodus,
OverKill czy Testament więc pojawił
się trochę znikąd. Powiedziałem
sobie jednak, że może to i dobrze,
że nie jestem jakoś zaangażowany
w ich twórczość - pozwoli
mi to jakimś czysto obiektywnym
okiem spojrzeć na najnowsze dzieło.
Album "Generation Antichrist"
to pierwszy krążek bez długoletniego
wokalisty Sy Keelera.
Wokal nagrywał więc świeżak w
szeregach - David Garnett. Przyciągnął
on również swojego kumpla
z Bull-Riff Stampede, perkusistę
Jamesa Perry. Na drugiej gitarze
obok weterana Nige Rocket-
RECENZJE 197
ta wywija Wayne Dorman, który
również niedawno zasilił grupę. Jedynym
starszym stażem muzykiem
jest basista Jeff Williams, szarpiący
cztery struny od 2007 roku.
Skład jak widać przez ostatnie lata
drastycznie się zmienił. Czy wyszło
to Onslaught na dobre? Warto
się przekonać. Ucieszył mnie
czas płyty. Niecałe czterdzieści minut.
To taki wynik przypominające
stare, dobre czasy dla thrash metalu.
Trochę odetchnąłem, bo jednak
nie zawsze przekopywanie się
przez godzinny (a nawet dłuższy)
materiał tego gatunku w domowym
zaciszu jest przyjemne.
Thrash metal to też ma być solidny
strzał w twarz - szybki i konkretny.
Zbędne rozwlekanie nie jest wskazane.
No chyba, że mamy do czynienia
z progresywnym, połamanym
i absorbującym nie tylko nogi
(mosh pit) ale i umysł. Onslaught
na całe szczęście nie przypomina
Voivod czy Heathen. Ich muzyka
bliższa jest takiemu Exodus, chociaż
i tutaj podobieństwo jest tylko
i wyłącznie w pokładach agresji.
Kompozycyjnie Brytyjczycy atakują
słuchacza prościej. Od samego
początku odpalają wszystko to, co
mają najlepsze. Bez jakiegoś czajenia
się, badania gruntu. Po krótkim
intro, niejako wprowadzającym w
klimat "Generation Antichrist",
dostajemy pierwsze uderzenie. Jeśli
nie trzymamy gardy (czytaj: nie jesteśmy
wprawieni w tego typu płytach)
to gwarantuje, że do połowy
materiału będziemy leżeć na deskach
i błagać o ręcznik. Jest szybko.
Mocno, gęsto i strasznie agresywnie.
Świeży skład to i świeża
krew. Pulsuje ona w żyłach zespołu
tłocząc riffy przypominające szatkowanie
kapusty przez sprawnego
kucharza. Prędkie kostkowanie
strun i sekcja rytmiczna wylewająca
wiadra gorącej smoły. Album
jest niczym rozpędzona ciężarówka
taranująca wszystko na swojej
drodze. Uderzył mnie "Generation
Antichrist" swoją bezpośredniością.
Słychać w nim korzenie
grupy ale i nowoczesność, która na
szczęście nie bierze nad wszystkim
góry. Ten krążek, wydany w 2020
roku spokojnie mógłby pojawić się
w połowie lat 80. Muzycznie nie
ma tutaj silenia się na wymuszony
ukłon w stronę starych fanów.
Mam wrażenie, ze Onslaught nikogo
nie bierze pod włos. Starają
się zrobić jak najlepsze wrażenie
robiąc to, co umieją. Nie pchają się
w rewiry, które zarezerwowane są
dla innych. Jasna i klarowna sytuacja
bije od "Generation Antichrist".
W sumie nie doszukałem
się w tym czterdziestominutowym
krążku jakichś drastycznych minusów.
Jak dla mnie może momentami
ten album jest zbyt agresywny.
Chociaż kwestia wprawy - to ja
pewnie odwykłem w ostatnich miesiącach
od typowego thrashowego
mięsa a z Onslaught jest wszystko
w najlepszym porządku. Fakt, to
nie jest muzyka dla każdego, nawet
dla tych, którzy słuchając thrashu
mają na myśli Megadeth czy Testament.
Tu mamy do czynienia z
zupełnie inną kategorią wagową.
Tu trzeba zostawić finezję a przygotować
się na walkę. Ta płyta jest
trochę jak szkolenie dla elitarnych
komandosów - chętnych jest wielu
a kończy tylko garstka. (5)
Adam Widełka
Pale Divine - Consequence Of
Time
2020 Cruz Del Sur Music
Ten amerykański zespół nie jest jakąś
szczególnie znaną marką wśród
ludzi kojarzących metal wyłącznie
ze sztandarowymi formacjami pokroju
Metalliki czy Iron Maiden,
ale ci zorientowani w podziemnej
scenie Pale Divine kojarzą i szanują.
Jest za co, bowiem formacja z
Pensylwanii przez blisko ćwierć
wieku istnienia wydała sześć trzymających
poziom albumów, radując
uszy maniaków klasyki doom/
heavy metalem najwyższych lotów.
"Consequence Of Time" również
trzyma poziom - ba, można tu nawet
mówić o nowej jakości i otwarciu
kolejnego rozdziału w historii
formacji, płycie zdecydowanie lepszej
od poprzedniej "Pale Divine".
Zespół też musiał czuć, że stworzył
coś dobrego, bo nie zwlekał z premierą,
szybko podsuwając fanom
kolejny album. To niby wciąż ten
sam, stary, dobry doom metal, ale
jednak przefiltrowany przez tradycyjny
heavy ("Shadow's Own", dynamiczny
"No Escape"), NWOB
HM (trwający ponad 10 minut
utwór tytułowy), hard rocka
("Saints Of Fire" z wokalnymi harmoniami
i lżejszym brzmieniem)
czy nawet progresywnego rocka w
ujęciu hard ("Broken Martyr"),
jeszcze ciekawszy i szlachetniejszy.
No i ta doomowa surowizna "Tyrants
& Pawns" czy "Phantasmagoria"
- nie mam pytań. Fajnym patentem
było też podzielenie partii
wokalnych pomiędzy Grega Dienera
i nowego w składzie, chociaż
znanego z Beelzefuzz, Danę Ortta,
co dodało tylko rozmachu, i tak
już bardzo udanej, całości. (5)
Pandemic - Deaf Nite
2018 Defense
Wojciech Chamryk
Album jest obarczony nieciekawym
wydarzeniem, a mianowicie
śmiercią założyciela bandu, Sebastiana
"Sharpa" Wikarego. Niejako
EPka "Deaf Nite" jest hołdem
złożonym temu muzykowi przez
resztę kapeli. Sama muzyka odwołuje
się do speed/thrashu prosto z
lat osiemdziesiątych zeszłego wieku
i to w dość udany sposób. Takie
zderzenie inspiracji Toxik, Agent
Steel a nawet wczesnej Metallki
czy Anthrax. Oczywiście do tego
grona można doliczyć jeszcze innych
kandydatów, bowiem ogólnie
muzyka Pandemic to taki swoisty
wehikuł czasu. Niemniej jasno
chodzi o to aby było bardzo w miarę
melodyjnie, szybko, rasowo i
oldschoolowo. Poza tym każda
kompozycja jest na dobrym poziomie,
dzięki czemu EPkę można
słuchać na okrągło. Całkiem niezła
jest też produkcja i brzmienia instrumentów,
choć na szczególną
uwagę zasługuje bardzo dobre i
pełne brzmienie basu. Reszta instrumentów
trzyma również wysoki
poziom i standardy. Nie można
pominąć też wrzaskliwego i charakterystycznego
wokalu Gniewko
"Mary" Jelskiego. "Deaf Nite"
udanie prezentuje muzyków i kapelę,
bardzo dobrze zapowiada
ewentualną dalszą karierę Pandemic.
Tylko czy po takim ciosie formacja
jest w stanie się podnieść? A
sądząc po ostatnim utworze z
EPki, bardziej złożonym "Warpath"
na dużym debiucie może być
jeszcze bardziej interesująco. (4)
Piramide - Unwanted
2019 Self-Released
\m/\m/
Piramide rozpoczęło swoją działalność
w 2012 roku w Tarnobrzegu.
Jedyną płytę, właśnie omawianą
"Unwanted", wydali w roku
2019. Krążek zawiera dziesięć
utworów plus intro. Natomiast
muzyka na nim zawarta, swoje korzenie
ma gdzieś na "Czarnym Albumie"
Metalliki, ale z większą
dawką hard rocka i heavy metalu.
Generalnie muzycy starają się aby
była ona dynamiczna i energiczna
ale wpadająca w ucho, więc z dużym
nastawieniem na melodie. Być
może, z tego powodu na "Unwanted"
królują proste patenty i bezpośredniość.
Nie znaczy to, że muzycy
nie starają się urozmaicić swojego
grania, wręcz przeciwnie. Dlatego
w każdym z utworów odnajdziemy
również interesującą różnorodność.
Zróżnicowanie mamy
także w wokalu, przeważnie jest to
ciepły, melodyjny a zarazem rockowy
głos Sary Trubiłowicz. Niemniej
Sara potrafi również ryknąć
prawie growlem (np. Speed"), czasami
mam wrażenie, że w ryczeniu
wspomaga ją też któryś z chłopaków
(np."Different Me"), niestety
w tym temacie pewności nie
mam. Znakomicie wypadają gitary,
zarówno partie rytmiczne i te solowe.
W tej kwestii panowie Mateusz
Dedel i Adrian Gwoździowski
imponują pomysłowością i
talentem, z łatwością nadają swoim
instrumentom mocy i zadziorności
ale także melodyjność. Na tle gitar
sekcja rytmiczna wypada wręcz
zawodowo, grają to co powinni i
nic więcej. Może przez przekorę
ale czasami chciałbym aby basista
albo perkusista wyłamał się i zabłysnął
jakąś zagrywką. Te prawie
pięćdziesiąt minut z "Unwanted"
mija dość szybko i w miarę miło.
Niestety ogólnie płycie brakuje elementów,
które utkwiły by w słuchaczach
na dłużej. Niema ani takiej
wyraźnej przebojowej melodii,
ani charakterystycznego tylko dla
tego zespołu pazura. Do tego produkcja
płyty jest dość dobra, instrumenty
brzmią soczyście i klarownie
ale do standardu obowiązującego
na świecie jeszcze brakuje.
Piramide to kolejna polska formacja
z potencjałem, ale żeby zabłysnąć
jeszcze sporo muszą popracować.
Niemniej trzymam za nich
kciuki, bowiem im więcej takich
kapel na polskiej scenie oldscholowego
heavy metalu, tym większe
prawdopodobieństwo, że trafią się
tam te najlepszego formatu. (3,5)
Pottgod - Famos
2020 Wacken Foundation
\m/\m/
Uskrzydlone, zwieńczone koroną
logo z gitarami - może być obciachowo,
pomyślałem. Sama okładka
jest już jednak ciekawsza, bo to fragment
XVII-wiecznego obrazu
"Wenus i Wulkan" Bartholomeusa
Sprangera, a i muzycznie Pottgod
radzą sobie całkiem nieźle.
Brzmią na tym MCD tak, jakby
Pro-Pain postanowił grać bardziej
alternatywnie i zdecydowanie lżej,
i chciaż nigdy nie przepadłem za
nowoczesnym rockiem z niemieckimi
tekstami, co na stare lata
tym bardziej już się pewnie nie
zmieni, ale "Famos" trzyma poziom.
Kompozycje są dopracowane
i jak na tę stylistykę całkiem urozmaicone,
zwłaszcza mroczny "Kein
kreis" i mający w sobie delikatny
posmak The Cure "Friss den
198
RECENZJE
dreck". Przyłoić chłopaki też jednak
potrafią, czego najlepszym
dowodem tytułowy opener czy
"Frei". Jeśli więc ktoś nie ma alergii
na język niemiecki i lubi takie mocnawe,
nowoczesne granie, może
zaryzykować odsłuch czy nawet
wydatek tych kilku Euro. (4)
Wojciech Chamryk
występu muzycy nie popełniają
zbyt wielu błędów, aczkolwiek timing
i tempo niejednokrotnie różnią
się od wersji studyjnych. Podsumowując:
Pretty Maids są jak wino -
im starsi, tym lepsi! "Maid In Japan
- Back To The Future
World" polecam nie tylko zwolennikom
zespołu, ale generalnie fanom
hard & heavy. (4,5)
Simona Dworska
koś specjalnie ambitnych nie należy,
ale całkiem przyjemnie się jej
słucha. Niestety zdarzają się też
wypełniacze w postaci dość przeciętnego
"Afterlife". OK., wszystko
ładnie pięknie, tylko ja się pytam
gdzie jest ten orzeł znany ze wszystkich
okładek płyt Primal Fear.
Kwarantannę dostał, czy co? (4,5)
Bartek Kuczak
stawiam, że po latach ten album
będzie się bronić dokładnie tak samo
dobrze jak jedynka. (3,75)
Kacper Hawryluk
Rämlord - From Dark Waters
2020 Inverse
Pretty Maids - Maid In Japan -
Back To The Future World
2020 Frontiers
Duńczycy z Pretty Maids nie pozwalają
o sobie zapomnieć. Zespół,
który powstał w 1981 roku z inicjatywy
wokalisty Ronniego Atkinsa
oraz gitarzysty Kena Hammera,
22 maja br. wydał nagranie
koncertowe pt.: "Maid In Japan -
Back To The Future World". Z
okazji 30-lecia drugiego albumu
studyjnego grupy pt.: "Future
World" Pretty Maids zagrali kilka
koncertów, m.in. w Tokio w Japonii.
W listopadzie 2018 roku odbyły
się tam dwa koncerty stanowiące
podstawę koncertówki. Wydanie
na żywo zawiera wszystkie
utwory z płyty "Future World"
oraz pięć dodatkowych z późniejszego
dorobku zespołu. Album
"Future World" z 1987 roku zaciera
granicę między hard rockiem
i heavy metalem, i zmierza w stronę
AOR. W porównaniu do surowszego
debiutu, muzyka zawarta na
albumie stała się w większym stopniu
melodyjna, a instrumenty klawiszowe
nadały dźwiękowi bardziej
miękką nutę. Zaletą "Future
World" jest muzyczna różnorodność,
połączenie heavy, power i
speed metalu inspirowane takimi
zespołami jak: Europe, Iron Maiden,
Judas Priest, a także Van
Halen. Chociaż zazwyczaj nie
przepadam za nagraniami z koncertów,
bo w pełni nie oddają ich
wyjątkowego klimatu, to jednak
"Maid In Japan - Back To The
Future World" brzmi całkiem nieźle.
Ponadto entuzjastyczne reakcje
japońskiej publiczności nie przeszkadzają
w odbiorze poszczególnych
utworów. Bardzo dobra jest
jakość dźwięku, a 14 utworów
wraz z intro cechuje niebywała
moc i dynamika. Pomimo upływu
lat chrapliwy głos Ronniego Atkinsa
ciągle brzmi dobrze, nadal
jest w stanie wyciągać wyższe tony
i słucha się go z taką samą przyjemnością,
jak na oryginalnych
nagraniach. Także gitarowe solówki
Kena Hammera w dalszym ciągu
potrafią zachwycić. Do tego należy
jeszcze dodać grzmiące bębny,
miarowe tony basu oraz elektroniczny
dźwięk klawiszy. W trakcie
Primal Fear - Metal Commando
2020 Nuclear Blast
O twórczości Primal Fear opinie
są różne. Cóż, trudno się czasem
nie zgodzić z tymi, którzy zarzucają
im kopiowanie Judas Priest i
brak własnego stylu. Z drugiej zaś
strony trudno umniejszyć rolę tego
zespołu w odrodzeniu się klasycznego
heavy metalu pod koniec
lat dziewięćdziesiątych i jego wpływu
na rodzimą niemiecką scenę. W
tym roku Panowie uraczyli nas swą
trzynastą płytą, którą zatytułowali
swym amerykańskim przydomkiem,
mianowicie "Metal Commando".
Warto nadmienić, że po
latach rozłąki zespół powrócił pod
skrzydła swej macierzystej wytwórni
Nuclear Blast. Można by w tym
miejscu właściwie napisać, że "Metal
Commando" to kolejny album
Primal Fear i w tym momencie zakończyć
całą recenzję, gdyż wtajemniczeni
doskonale zrozumieją,
co mam na myśli. Ale zdaję sobie
sprawę, że to nie przejdzie, więc
kontynuujmy. Założenie było takie,
iż miał to być album jak najbardziej
w stylu Primal Fear, jednakże
niepozbawiony pewnych
drobnych innowacji. Tym czasem
otwierający całość utwór "I Am
Alive" brzmi jak całkowity powrót
do korzeni. Kawałek ten z powodzeniem
mógłby się znaleźć na
"Jaws Of Death", czy którymś innym
z wczesnych wydawnictw. Po
nim mamy radosny "Along Comes
The Devil", który stylistycznie
nawiązuje do ostatniej płyty Judas
Priest (wszyscy zapewne są zaskoczeni
tym porównaniem). Dość
maidenowy początek "My Name Is
Fear" to zaś jeden z bardziej zapamiętywanych
motywów na tym albumie.
Nadmieniałem, że na płycie
miały się pojawić pewne innowacje.
A i owszem. Na pewno za
takową można uznać kończący całość
prawie czternastominutowy
utwór Infinity. To pierwsza tak
rozbudowana i tak wielowątkowa,
zawierająca tyle zmian tempa i nastroju
kompozycja w dorobku tej
formacji. Warto również zwrócić
uwagę na akustyczną balladę "I
Will Be Gone", która może do ja-
Ragehammer - Into Certain
Death
2020 Pagan
Ragehammer istnieje na polskiej
scenie muzycznej już prawie 10 lat,
a na swoim koncie właśnie zagotowuję
drugi pełen album. Krakowiacy
kazali fana czekać cztery lata
na swoje nowe dzieło. W tym czasie
oczywiście nie dawali o sobie
zapomnieć grając koncerty np. Na
Metalmanii czy u boku Marudka.
Drugi album, nie przynosi żadnej
rewelacji. Dostajemy tutaj dziesięć
strzałów na ryj, które niszczą nas
przez niespełna 50 minut. Jest jak
by o wiele bardziej intensywnie niż
na debiucie. Kompozycje są albo
szybkie, albo szybsze. Jest więcej
chamstwa, smoły i szatana. Thrash
metal najwyższej próby podlany
black metalem i w porównaniu z
debiutem jak by więcej tutaj naleciałości
z dobrego starego mocnego
hardcore punka. Chłopaki odnajdują
się w takiej stylistyce i nie mają
zamiaru poszerzać jej granic ani
zaskakiwać słuchacza. Widać jak
dużą inspiracją i muzyką jaka im
towarzyszy większość czasu jest
dla nich Nifelheim, wczasy Sodom,
Impaled Nazerene, czy Desaster.
I niestety w pewnym sensie
jest to wada, bo nie będzie to album
dla każdego, na każdą okazje.
Trzeba mieć odpowiedni humor i
nastawienie, żeby go posłuchać.
Na spokojny jesienny wieczór się
nie nada, ale jako soundtrack do
obicia komuś ryja po pijaku już jak
najbardziej tak. Przyczepić się też
można do dość płaskiej produkcji,
mogliby trochę podbić bas albo
perkusję w niektórych momentach,
no ale przy takich wydawnictwach
płaska produkcja to często standard.
Dobrze, że mamy koncerty
na których są oni perfekcyjną maszyną
do zabijania. W każdym razie
jedyną jakąś nowością na tym
albumie może być "Propher of Genocide
part II", gdzie mamy do
czynienia z rozbudowaną kompozycją
i czystymi wokalami. Czy
warto było czekać na ten album
cztery lata? Tak, jest to solidna
płyta, która znajdzie masę odbiorców
i fanów. Sam będę do niej
wracać w momentach wkurwienia i
Kiedyś każda nowa płyta zaciekawiała
i cieszyła, a kolejny zespół
budził zainteresowanie. Przy obecnej
nadproducji wygląda to już zupełnie
inaczej, a Rämlord nie ma
zbyt wielu atutów, mimo tego, że
nie brakuje mu udanych utworów,
a zespół tworzą doświadczeni muzycy,
znani z różnych grup rockowych
i metalowych. Niestety, ich
drugi album jest wyjątkowo niespójny
- to próba złapania za ogon
kilku przysłowiowych srok, jak dla
mnie chybiona. Zaczynają bowiem
od świetnego, mrocznego numeru
"Love Of The Damned", typowego
dla najlepszego okresu Warlord;
jako kolejny proponują oldschoolowy
heavy/doom "From Dark Waters",
by już po chwili zapodać w
"Haunting All Over The World"
rytm w stylu AC/DC. OK, ich płyta,
ich zasady, ale akurat mnie średnio
to do siebie pasuje, nawet jeśli
każdy z tych utworów jest generalnie
udany. "Chained God" to kolejny
przykład archetypowego wręcz
doom metalu w starym stylu, czerpiący
z NWOBHM przełomu lat
70. i 80., posępny i patetyczny, ale
zaraz po nim dostajemy dynamiczny,
znacznie lżejszy "Hell Is Here
And Now!" - też udany, ale z zupełnie
innej bajki, coś na styku Slade
i AC/DC. Jasne, można i tak, ale
jednak jako całość "From Dark
Waters" niezbyt się broni, mimo
wysokiego poziomu większości
utworów. (3)
Raven - Metal City
2020 Steamhammer/SPV
Wojciech Chamryk
Brytyjski Raven to kolejna ekipa
złożona ze starych wyjadaczy, którzy
mają niewątpliwą pozycję na
heavy metalowej scenie i właściwie
z czystym sumieniem mogliby już
spokojnie odcinać kupony od swego
dorobku. W końcu omawiany
krążek jest już czternastym albumem
studyjnym w ich bogatym
RECENZJE 199
dorobku. Pierwsze, co się rzuca w
oczy, jeszcze zanim wrzucimy płytę
do odtwarzacza to komiksowa
okładka. Może ona sugerować, że
"Metal City" to wesoła i żartobliwa
płyta. Jest to jednak wrażenie
dość błędne. Album jest jak najbardziej
poważny (oczywiście na
tyle, na ile poważny może być
heavy metal). Ogólnie w swej wymowie,
materiał jest dość oldschoolowy.
Zarówno John, jak i
Mark Gallagher zdają się być w
świetnej formie i przeżywać swą
drugą młodość. John śpiewa, jakby
czas się go w ogóle nie imał, natomiast
Mark nie oszczędza swojego
wiosła. Na pochwałę zasługuje też
nowy nabytek grupy, perkusista
Mike Heller. Zdawałoby się, że
jest to człowiek pochodzący z zupełnie
innego muzycznego świata,
jednak umiał się odnaleźć w klasycznym
heavy metalu. Już od samego
początku jesteśmy atakowani
klasycznym ravenowskim brzmieniem.
"The Power", bo o tym utworze
mowa mogłby spokojnie się
znaleźć na którejś z płyt zespołu z
lat osiemdziesiątych. Tytuł tego
kawałka idealnie mówi, z czym
mamy do czynienia. Innym ciekawym
numerem jest "Motorheadin",
który jest czymś w rodzaju trybutu
dla pewnej grupy. Nie będę podpowiadał,
sami zgadnijcie, haha!
Co jeszcze? Weźmy na przykład
"Battlescarred". Pyszny kąsek, w
którym słychać sporo motywów rodem
z hardrocka z lat siedemdziesiątych.
Pewnym zaskoczeniem
może być kawałek zamykający ten
album, mianowicie "When Worlds
Collide". Trzeba przyznać, że jak
na ten zespół jest to dość mroczny
utwór. Wygląda na to, że Raven
ostatniego słowa jeszcze nie powiedział.
Dla fanów starych dokonań
tej kapeli będzie to prawdziwa
uczta. A ci młodsi, którzy jeszcze
nie mieli okazji zapoznać się z
twórczością tej ekipy, mogą z czystym
sumieniem zacząć od "Metl
City". (5)
Bartek Kuczak
Reasons Behind - Project
M.I.S.T.
2020 Scarlet
Reasons Behind to włoska formacja,
która istnieje od 2010 roku i
gra... powiedzmy, melodyjny symfoniczny
power metal z wokalistką
za mikrofonem. Można rzec, że
jest porównywalna do całego mnóstwa
podobnych zespołów, od tych
bardziej znanych Epica czy Within
Temptation, po przez te
mniej znane Amaranthe czy też
Metalite. Charakteryzują się tym,
że ich utwory są dość krótkie, zgrabne,
zwarte i z bardzo chwytliwymi
melodiami. Mają wręcz piosenkowy,
popowy sznyt. Poza tym gitary
mają nowoczesne, dość mocne
brzmienie (metal core? nu metal?...
coś koło tego). Oczywiście to nic
nowego, bo kapele z tej sceny, czy
progresywnej lubią stosować taki
zabieg. W wypadku Reasons Behind
brzmi to nawet całkiem nieźle.
Natomiast klawisze nie budują
orkiestracji i innych aranżacji znanych
z symfonicznego power metalu,
a opierają się na kosmicznych,
podszytych elektroniką syntezatorach.
Tłuką się tak między klasową
elektronika a syth-popem. Z
naciskiem na to ostanie, co raczej
nie jest fajne. Do tego dopasowany
jest zwykły dziewczyńsko-kobiecy
wokal Elisy Bonafe, który w tej
bardziej popowej oprawie całkiem
dobrze się sprawdza. Jeśli chodzi o
wykonanie i brzmienia oraz produkcje,
skomentuje to jednym słowem.
Zawodowo. Ciekaw jestem, jak
Reasons Behind zostanie przyjęty
w środowisku, być może wywoła
kontrowersje, choć ta scena lubi
miłe dla ucha melodie, a ostatnio
pojawiło się takie cudo jak pop
metal, wiec być może, będzie im
łatwo zadomowić sie w pamięci
fanów. Ogólnie nie jest moja bajka,
więc nie mi oceniać "Project
M.I.S.T.", jest to propozycja dla
melodyjnych ekstremistów.
Redemption - Alive In Color
2020 AFM
\m/\m/
Ten amerykański zespól należy do
wielu moich ulubionych i niesamowitych
kapel z nurtu progresywnego
metalu. Charakteryzuje się
fantastyczną muzyką zagraną niezwykle
szczerze z niesamowitą klimatyczną
aurą, obfitującą w emocje
oraz całą gamę uczuć. Bez żadnych
pół środków ale za to całym
sercem i z pełną paletą talentów
oraz umiejętności. Podobnie jak te
wszystkie inne kapele ale na swój
własny i niepowtarzalny sposób.
Tym razem muzycy proponują
nam zbiór własnych utworów w
wersji "na żywo". Jest to na tyle
ciekawe, bowiem możemy prześledzić,
jak sobie poradził Tom S.
Englund z interpretacjami innego
znakomitego wokalisty Raya Aldera,
który współtworzył kapele
przez wiele płyt i lat. Moim zdaniem
wypadło to nadspodziewanie
dobrze, niemniej każdy z obu panów
ma swoje niepodważalne atuty
i zestawianie ich w jakiekolwiek
szranki mija się z celem. Zresztą
możemy na "Alive In Color" przesłuchać
kompozycję "Threads", najpierw
w wykonaniu Aldera a później
Englunda. Myślę, że każdy
po równo doceni jedną, jak i drugą
wersję. Zresztą większą część koncertówki
wypełniają kompozycje z
albumu "Long Night's Journey
Into Day" przy powstaniu których
Tom Englund współuczestniczył.
Ten fakt nie powinien nikogo dziwić,
bowiem występując na Prog
Power USA w 2018 roku, zespół
właśnie go promował. Pozostałe
kompozycje to pojedynczy przedstawiciele
z albumów "The Origins
Of Ruin", "Snowfall On Judgment
Day", "This Mortal Coil" i
"The Art Of Loss". Jedynie "The
Fullnes Of Time" reprezentuje
dwa utwory (w tym wspomniany
"Threads" wykonany dwukrotnie).
Aby dopełnić kwestie gości to na
"Alive In Color" wystąpił również
Chris Poland, który nie raz wspomagał
muzyków Redemption.
Oprócz występu w "Indulge In Color"
zagrał również w coverze Megadeth,
"Peace Sells". Całkiem fajna
sprawa. Zresztą amerykanie nie
po raz pierwszy sięgają po kompozycje
innych. Co by nie pisać na
"Alive In Color" znalazła się tylko
część znakomitej muzyki tej grupy,
za to jest brawurowo wykonana i
to w warunkach koncertu. Także
jak ktoś mieni się fanem Redemption
powinien zaopatrzyć się w
swój egzemplarz "Alive In Color".
(5)
\m/\m/
Sandbreaker - Worm Master
2020 Defense
Już debiutancką EP-ką rybnicka
ekipa zelektryzowała fanów stoner/
doom metalu w kraju i poza jego
granicami, a jej pierwszy album
"Worm Master" jest już tylko dobitnym
zaakcentowaniem faktu, że
objawiła się nam w tej stylistyce
kolejna sensacja. W sumie nic w
tym dziwnego, bo zespół tworzą
doświadczeni, znani choćby z
Gallileous, muzycy, ale stara
prawda, że nazwiska nie grają, jest
wciąż aktualna. W Sandbreaker
zagrało i zgrało się jednak wszystko,
a efekt to płyta marzenie, niespełna
34 minuty muzyki na najwyższym
poziomie. Zespół powraca
tu do korzeni funeral doom
metalu, łącząc go ze stonerem, ale
takim wywiedzionym w prostej
linii z mocarnego hard rocka wczesnych
lat 70. Momentami słyszę tu
jeszcze i sludge, czasem taki w
zakręconej, wręcz psychodelicznej
postaci, tak jak w "Covered By
Sand", co jeszcze tylko dodaje
temu materiałowi intensywności.
Sunące niespiesznie, miażdżące
riffy, dynamiczna, oszczędna sekcja
z niskim, basowym pomrukiem,
do tego potężny, bulgotliwy growling
starej szkoły - ten złowieszczy
klimat jest tu tak niesamowity, że
trudno się od tej płyty oderwać.
Dodajcie jeszcze nawiązania do
"Diuny" Franka Herberta i efektowną
szatę graficzną, tak więc:
nota (6) nie będzie chyba dla nikogo
zaskoczenieniem.
Wojciech Chamryk
Saris - Beyond The Rainbow
2020 Progressive Promotion
Dzięki wytwórni Progressive Promotion
poznaję kolejne postrzeganie
progresywnego rocka i metalu,
a także uświadamiam sobie, że
może i mam jakieś pojęcie o tej scenie,
ale jawi się ono w jego bladych
odcieniach. Poza tym, ten wydawca
przyzwyczaił mnie do pozycji z
muzyką o ambitnej i wyraźnej wymowie.
Tym razem pierwsze
dźwięki wprowadzają konsternację...
AOR? Melodyjny symfoniczny
power metal? Z czasem obraz
staje się bardziej klarowny. AOR
owszem, ale zdecydowanie w komitywie
z symfonicznym rockiem.
Ogólnie muzyka jest łagodna, ciepła,
przestrzenna i bardzo przystępna
dla słuchacza. Natomiast
symfoniczny power metal, tak jak
hard rock, progresywny rock oraz
metal to tylko dodatkowe smaczki
w muzycznym świecie Saris. Sam
zespół powstał dość dawno, bo w
1981 roku. Niemniej "Beyond
The Rainbow" to dopiero jego piąty
album, a to za sprawą tego, że
początki formacji były dość niemrawe.
Swój debiut wydali dwanaście
lat od powstania, a na ich drugi
krążek musieliśmy czekać następne
szesnaście lat. Dopiero w
ostatnich latach grupa jakość mocniej
się sprężyła. Wróćmy jednak
do samego "Beyond The Rainbow".
Zawiera on ponad godzinę
muzyki, na co składa się dziesięć
różnorodnych kompozycji, gdzie
na pierwszy plan wysuwają się melodie
oraz opracowania symfoniczne,
w których muzycy próbują
połączyć z odpowiednim rozmachem
epickie partie klawiszy oraz
gitar. Bardzo bogato opracowane
są również wokale. Główną rolę
wiedzie Henrik Wager w towarzystwie
Anji Günther, oprócz tego
jest sporo różnych ciekawie
opracowanych chórów. Dobrze nastraja
do krążka już pierwsza kompozycja,
dynamiczny "Avalon" z
wstawkami w stylu Dream Theater,
z melodyjnym refrenem oraz
200
RECENZJE
ciekawymi klawiszami. Równie
udany jest utwór tytułowy "Beyond
The Rainbow". Najdłuższy na płycie
z mocno zaakcentowanym symfonicznym
wstępem, patetycznym
wokalem i bogactwem chórków.
Do ciekawszych kompozycji należy
również ta wolniejsza z balladowym
zacięciem i zatytułowana
"Orphan". Całkiem nieźle wybrzmiewają
też bardziej dynamiczne
ale wpadające w ucho "Heaven's
Gate" oraz "Infinity". No i o dziwo
mimo łagodnych brzmień oraz
wielu intensywnych melodii muzyka
Saris prezentuje się dość ambitnie
z ciekawymi i wieloma pomysłami
oraz aranżacjami. Brzmi to
dość fanie ale dla mnie trochę za
łagodnie i zbyt klarownie. Myślę,
że gdyby brzmienie było surowsze
i miało więcej w sobie ciężaru było
by to bardziej do zaakceptowania.
Tylko czy Niemcy nie straciliby
swojego charakteru? Nie dywagując
dłużej całkiem niezły album.
(4)
\m/\m/
Satanica - Resurrection Of
Devil's Spirit
2020 Iron Shield
Jak radzi sobie Satanica bez wokalisty
Johna Universe? Najnowszy,
czwarty już w dyskografii japońskiej
grupy album "Resurrection
Of Devil's Spirit" nie pozostawia
cienia wątpliwości: bez dobrego
frontmana nawet najlepszy
materiał nie robi wrażenia, bo pierwsze
co słyszymy to głos. Fakt,
Peter Criss śpiewał na płytach
Kiss, a "Beth" była wielkim przebojem,
Dan Beehler z Exciter też dawał
radę, ale już Bill Ward z
Black Sabbath za mikrofonem to
było nieporozumienie. Wspominam
o tym nie bez przyczyny, bo
od sześciu lat wokalistą Satanica
jest lider grupy, perkusista Ritti
Danger i zawartość nowego albumu
nader dobitnie potwierdza, że
powiniem dać sobie z tym spokój i
poszukać śpiewaka z prawdziwego
wrażenia. Muzycznie jest bowiem
naprawdę zacnie: klasyczny heavy
starej szkoły, mroczny, surowy i do
tego całkiem też melodyjny, z licznymi
odniesieniami do nurtu
NWOBHM, tak jak w "Bloodthirsty"
czy "Thunderstorm", naprawdę
może się podobać, wykonanie jest
bez zarzutu, a brzmienie też konkretne.
Tylko ten Ritti psuje efekt,
męczy się, a do tego też słuchaczy
- może nie wszystkich, ale mnie na
pewno. (3)
Wojciech Chamryk
Savage Blood - Downfall
2020 Self-Released
Choć Savage Blood na scenie to
absolutna nowość, to jednak ich
główne filary zdradzają, gdzie leżą
prawdziwe korzenie formacji. Perkusista
Marc Könnecke oraz wokalista
Peter Diersmann swego
czasu współtworzyli niemiecką nadzieję
power metalu, Enola Gay.
Natomiast projekt Savage Blood
stawia na jeszcze mocniejsze uderzenie,
w zasadzie w stylu power/
thrash metalu. Przede wszystkim w
uszy rzucają się znakomite ostre
riffy, które w naturalny sposób
współgrają z partiami solowymi.
Niesamowicie wypada tu para gitarzystów
Jörg Steinhake i Timios.
W tle sekcja buduje miażdżące
fundamenty wykorzystując
dość proste rytmy ale bywają chwile
gdzie bas i perkusja mogą zabłysnąć.
W tym pełnej mocy i
agresji przesłaniu znajduje się też
miejsce na znakomite melodie. W
tej materii główną rolę wiedzie wokalista
Peter Diersmann, który
umiejętnie rozdziela głos między
majestatem mocy a emocjalnością
melodii. Wszystkie osiem kompozycji
to majstersztyk, ale otwierający
tytułowy utwór "Downfall" od
razu przyprawia o dreszcze słuchacza.
Kawałek cudo. Lekko rozpędzony,
drapieżny, z niesamowitym
drivem i mocą, nie pozbawiony jednak
chwytliwych motywów a także
wyciszeń wprowadzających lekką
dysharmonie. Następny "Release
The Beast" jest podobny do
openera, za to zdecydowanie bardziej
bezpośredni i skondensowany.
Zresztą muzycy w każdym z
utworów wykorzystują podobne
patenty ale zawsze starają się aby
w tym nie powtarzać się. Bardziej
stonowana jest kolejna kompozycja
"Savage Blood", tym razem
gitary rozbite są między heavy a
thrash metalowym uderzeniem.
Natomiast "Violent Attack" ma już
posmak dynamicznego europejskiego
staroszkolnego power metalu
zmieszanego z tym z Ameryki.
"Queen On The Run" wypada dość
melodyjnie ale mnie bardziej przyciąga
swoimi motorycznymi oraz
klimatycznymi rytmicznymi partiami
gitar. Ponownego rozpędu
formacja nabiera wraz z "We Sweat
Blood". Podobnego pazura ma też
"Die In Spirit za to wybrzmiewa
bardziej klasycznie. "Guardin Angel"
niby jest wypadkową wszystkich
poprzednich kompozycji ale
też ma fragmenty, które zwracają
na niego uwagę. Brzmienie każdego
instrumentu jest pełne, soczyste,
autentyczne ale i współczesne
(nie mylić z nowoczesnym). Ogólnie
"Downfall" to bardzo solidna
pozycja na scenie power/thrashowej,
warto zainteresować się tą niemiecką
kapelą. (5)
Scardust - Sands Of Time
2020 M-Theory
\m/\m/
Melodyjny symfoniczny power
metal z wokalistką za mikrofonem
i wiadomo o co chodzi. Jednak
gdyby ktoś chciał rozsiąść się wygodnie
w fotelu i posłuchać przy
"Sands Of Time" wciągających a
zarazem mocnych power metalowych
melodii, oprawionych w fascynujące,
pełnych patosu orkiestracje
oraz pięknie brzmiącego wysokiego
operowego głosu, to po
prostu srodze się zawiedzie. Owszem
ten Izraelski zespół w swoim
arsenale ma też takie środki wyrazu
i to nader wysokiej klasy ale
są one w opozycji do zgoła innej
muzyki, która jest pełna technicznego
grania, wszelkiej rodzaju
progresji, ba, czasami nawet ociera
się o awangardę. Do tego wokalistka
potrafi ostro rockowo zaśpiewać,
od czasu wesprzeć się growlem.
Poza tym mam wrażenie, że
przez całość przewijają się również
męskie growle czy też zwyczajny
męski śpiew. Mamy też do czynienia
z znakomicie opracowanymi
klasycznymi chórami czy zwykłymi
rockowymi chórkami. Generalnie
oręż, który wytoczył Scardust
na "Sands Of Time" jest naprawdę
imponujący. Jak to bywa w progresywnych
formacjach najważniejsze
stają się kontrasty, a to
broń potężna w rękach izraelskich
muzyków. Czasami mam wrażenie,
że stoję w samym środku tajfunu,
gdzie zwalczają się dwie przeciwne
muzyczne strony, a na dodatek, co
chwila ktoś jeszcze chce się do tego
chaosu wtrynić. Oczywiście potrafią
też okiełznąć ten żywioł i płynąć
wraz z muzyką w melodyjnym
czy też klimatycznym temacie,
także muzyka staje się przyjazna
dla zwykłego słuchacza, choć zdecydowanie
propozycja ta skierowana
jest bardziej do maniaków progresywnego
grania. Podkreślają to
instrumentaliści. Perkusista potrafi
grać zwyczajnie, prosto ale także
znęcać się nad najbardziej zawiłymi
szczegółami. Basista, co i rusz
potrafi stanąć z boku i zabłysnąć
swoim wyrazistym pomysłem. Gitarzysta
i klawiszowiec wspólnie
inicjują wszelkie emocje, które pojawiają
się na albumie, a przy tym
błyszczą w swoich solowych popisach.
Kompozycje to przebogata
skarbnica. Świadczy o tym już rozpoczynający
utwór, który składa
się z pięciu oddzielnych songów, a
dzieje się w nich więcej niż wyobraźnia
może ogarnąć. Całe
szczęście nad tym panuje całe
mnóstwo chwytliwych melodii, bez
nich propozycja Scardust mogła
by być mało strawna. "Sands Of
Time" to duży debiut Izraelczyków,
który pierwotnie ukazał sie w
2017 roku. To wydanie to remasterowana
wersja, także brzmienie
jest wyborne, choć zdaje mi się, że
niewiele różni się od oryginału.
Wyśmienita to płyta i tak jak pisałem
skierowana w całości do progresywnych
maniaków, chociaż fani
melodyjnego symfonicznego power
metalu też mogą się zainteresować.
(5)
Scardust - Strangers
2020 M-Theory
\m/\m/
Przy "Sands Of Time" przekonaliśmy
się, że mamy do czynienia z
muzycznymi szaleńcami, którzy w
niezwykły sposób i z olbrzymią
wyobraźnią potrafili przedstawić
swoją wizję progresywnego metalu.
Równie udanie zdołali go zestawić
z melodyjnym symfonicznym metalem,
także co chwilę dochodziło
do starć i potyczek obu tych
dźwiękowych wizualizacji. Na nowym
albumie "Strangers" nic pod
tym względem się nie zmienia.
Izraelscy muzycy w każdej chwili
potrafią zadziwić słuchacza proponowanym
rozwiązaniem. Niemniej
słuchając nowej propozycji Scardust
odnosi się wrażenie, że to całe
szaleństwo ma zdecydowanie łagodniejszy
przebieg, bowiem w takich
kawałkach jak "Break The Ice",
"Tantibus II" i "Huts" jest wiele
miejsca na bardzo konwencjonalne
granie w stylu znanych kapel ze
sceny melodyjnego symfonicznego
power metalu. Natomiast w takim
"Under" mamy motywy, które mogą
kojarzyć się z Matt Bianco (z
nasza Basią) oraz z musicalem
"Hair". Z kolei "Mist" można wręcz
podpiąć pod Within Temptation.
Mnie jednak bardziej wciągnął
"przebój" ponad siedmiomiutowy
"Concerte Cages" ze znakomitym
głównym tematem opartym na folkowych
motywach oraz z cała resztą
arsenału ale tego bardziej
przyjaznego. Bierze w nim udział
Patty Gurdy, która gra w charakterystyczny
sposób na lirze korbowej.
Niemniej najbardziej rozbroiły
mnie w tej kompozycji swawole
gitarzysty basowego. Naprawdę na
"Strangers" sporo jest tych faj-
RECENZJE 201
nych i wpadających w ucho momentów.
Oczywiście na przestrzeni
całego krążka są też mocniejsze
miejsca, jak kompozycja "Over",
gdzie jest sporo technicznego progresyjnego
grania w stylu Teatru
Snu, a także grownle, które na poprzedniej
płycie były bardziej eksponowane.
"Strangers" nie jest łatwo
ogarnąć od razu, ba, będziecie
mieli z tym kłopoty nawet po kilkukrotnym
odsłuchaniu. Po prostu
ci muzycy chyba nie mają w ogóle
ograniczonej wyobraźni a ich talenty
pozwalają na urzeczywistnienie
jej w formie dźwięków. Pani
Noa Gruman wokalistka i w ogóle
główna postać tej formacji śpiewa
na tej płycie typowo dla melodyjnych
odmian power metalu z pewnym
operowym zacięciem ale nie
zapomina o innych stylach śpiewania,
które poznaliśmy na debiucie.
Swój śpiew bardzo chętnie podkreśla
różnymi chórami. Ogólnie te
wszystkie różne zawiłości zawarte
na "Strangers" nie mają wpływu na
jej produkcję ani na brzmienie, po
prostu są one fantastyczne. Co prawda
wolę tę ich bardziej mocne,
mrocznie oraz szalone oblicze ale
nawet w tej bardziej przyjaznej
formie Scardust stanowi propozycję,
której nie umiem się oprzeć.
(4,7)
\m/\m/
Season of Dreams - My Shelter
2020 Pride & Joy Music
Ciekaw jestem czy ktoś jeszcze
pamięta szwedzką Zonate, bo ja
jakby przez mgłę. Wspominam o
tym zespole, bo projekt Season of
Dreams, wspierają dwaj muzycy
zaangażowani w tamtą formację.
Są nimi gitarzysta John Nyberg
oraz wokalista Johannes Nyberg.
Nie bez przyczyny napomknąłem
o projekcie, bowiem powyższą
dwójkę wspiera jedynie francuski
multiinstrumentalista Jean Michel
Volz, który na potrzeby Season of
Dreams obsługuje gitary, bas, klawisze
i perkusję. Prawdopodobnie
panowie zetknęli się przy okazji
współpracy przy solowym projekcie
Volza, A Taste of Freedom.
Także we trójkę wysmażyli debiut
"My Shelter", który proponuje
skondensowany, gitarowy melodyjny
power metal. Mimo, że program
tej płyty jest dość urozmaicony to
niestety nie przebija się po przez
rzetelność i przeciętność, co lekko
mnie rozczarowało. Niewątpliwie
największym atutem formacji jest
mocny i wyrazisty śpiew Johannesa
Nyberga, choć jak dla mnie
brakuje mu większej plastyczności.
Nie najgorzej przestawiają się niektóre
partie gitary oraz ich popisy
solowe ale ogólnie łba nie urywa.
Basu jakoś nie słyszę a perkusja
choć w punkt i bardzo solidna, to
raczej oparta jest na samplach.
Najgorzej jest z klawiszami, bywają
na "My Shelter" ich fajne aranżacje
ale są także tak paździerzowe,
że aż same plomby z zębów wypadają.
Porównywalnie fatalnie wypada
również jedynie ballada "Angel
Forever". Nie pomaga też długość
trwania krążka, ponad godzinę
muzyki przy takiej muzycznej
kondensacji powoduje poczucie trudnego
do przełknięcia klucha.
Niemniej znalazłem na albumie jeden
dobry numer, konkretny, prosty
z gitarową power metalową jazdą,
"Mr Blacky". Nawet klawisze
są w nim mocno schowane i tak
bardzo nie denerwują. Ogólnie
gdyby muzycy zrezygnowali z keyboardów,
przyłożyli się bardziej do
gitarowej jazdy, zatrudnili żywą
sekcje i przygotowali krótszy set,
myślę, że wtedy zrobiliby lepsze
wrażenie. Jak na razie Season of
Dreams i ich "My Shelter" nie będą
należeli do moich ulubionych
projektów. (3)
\m/\m/
Second Sun - Kampen Gar Vidare
2020 Gaphals
Na trzecim już albumie Second
Sun niestrudzenie penetrują rejony
klasycznego rocka w różnych
odmianach. Prog, hard, folk - do
wyboru, do koloru, a wszystkie te
dźwięki zakorzenione są we wczesnych
latach 70. Aż dziwne, że lider
grupy Jakob Ljungberg terminował
w deathmetalowym Tribulation,
by po epizodzie w bliższym
już takiej stylistyce Enforcer zanurzyć
się w świecie retro/vintage
rocka. Słucham już "Kampen Gar
Vidare" kolejny raz i w sumie określenie
retro ma się nijak do tych
archetypowych dźwięków, tak bliskim
klasycznym dokonaniom Jethro
Tull, November czy Blodwyn
Pig, bo one nigdy nie stracą
aktualności. Second Sun nie zasklepiają
się w jednej stylistyce: potrafią
zagrać delikatnie, balladowo
("Kampen gar vidare"), ale nie unikają
też surowszych brzmień ("Du
aar allt du har"), utworów szybszych
("Sla tillbaks") czy nawet
zdecydowanie hardrockowych
("Go?r alltid ditt basta fo?r de du
alskar"). Nie brakuje tu też utworów
bardziej przebojowych ("Attack",
"Vem ska bry sig"), miłośnicy
takiego grania nie mogą więc przeoczyć
tej płyty. (5)
Wojciech Chamryk
Selenseas - The Outer Limits
2020 Rockshots
Niby popularność melodyjnego power
metalu spadła na łeb, naszyję.
Jednak płyt z tym muzycznym stylem
ukazuje się całe mnóstwo, więc
nie do końca jest to prawdziwa teza.
Fakt aktualnie nie tak łatwo
jest tym kapelom przekonać do siebie
fanów, a tym bardziej recenzentów.
Niemniej naprawdę wielu
próbuje tego dokonać. Selenseas to
rosyjski zespół, który działa od
2010 roku i właśnie gra melodyjny
power metal z wieloma aranżacyjnymi
niuansami (głównie związane
z progresją i symfoniką). Przed wydaniem
"The Outer Limits" opublikowali
EPkę i pełny studyjny album,
gdzie śpiewano w rodzimym
języku. Aktualny album to ponownie
nagrany duży debiut z lepszym
brzmieniem i wykonaniem
oraz znakomitym wokalem nowego
muzyka, Mikhaila Kudreya,
który w dodatku śpiewa po angielsku.
Przesłuchując płytę czuć, że
muzycy włożyli w muzykę, jej wykonanie
oraz produkcję bardzo dużo
wysiłku. To nie jest taki prościutki
melodyjny power metal. Przez
każdy dźwięk, pomysł czy zagranie
wyziera ich wielka ambicja. Niestety,
jak dla mnie, ich kompozycje
choć dobre to w sumie jedynie
gwarantują odbiór w konwencjonalny
i bezpieczny sposób. Nie ratuje
sytuacji wiele aranżacyjnych
dodatkowych ornamentów, ani zawodowe
wykonanie. Ich muzyka
ma też heavy metalowe zacięcie,
także nie ma co ich oskarżać o nadmierne
słodzenie. Zresztą bardzo
umiejętnie utrzymują balans między
mocą a melodyjnością. Klasy
dodaje im również wspomniany
wyraźny i pewny głos Kudreya.
Niestety to za mało aby zabłysnąć
wśród wielu innych podobnych
propozycji. Co prawda jest parę
momentów, utwory "Time", "The
Mirror", a szczególnie "The Revenge
of the Ifrit", które zdradzają, że formacja
potrafi wybić się ponad
przeciętność, ale to ciągle za mało.
"The Outer Limits" będzie miało
światowa premierę, także będzie to
ich faktyczny start. Jest to niezły
początek, który niesie również w
perspektywie oczekiwania jeszcze
lepszych efektów. Rosjanie mają
wiele ambicji i myślę, że to ich
klucz do ostatecznego sukcesu.
Tymczasem za "The Outer Limits".
(3,5)
\m/\m/
Sellsword - ...and Now we Ride
2016 Self-Released
Z jednej strony pierwsza płyta
Sellsword wpisuje się w heavy metal
grany w Wielkiej Brytanii. Nie
mam na myśli NWoBHM, ale raczej
nieco późniejszy nurt heavy
metalu - tematyka legend, wokal
inspirowany Dickinsonem, epickie
zacięcie. Te wspólne mianowniki,
występujące osobno lub razem,
można znaleźć wśród kilku
wyspiarskich zespołów (choćby
Dark Forest, Monument). Ta epickość
Sellsword zresztą nie pochodzi
od amerykańskich pionierów
epic metalu, ale raczej od epickiej
odnogi Iron Maiden. Utwór "Hardrada"
brzmi raczej jak "Alexander
the Great" niż "Gates od Valhalla".
Z drugiej strony ogólny szlif Sellsword
jest subtelny, osnuty plamami
klawiszy, a dodawszy do tego
pojawiające się tu i ówdzie galopady
można mieć wrażenie, że
przywołuje też europejski heavy
metal ostatnich dwóch dekad. Płyta
jest chwytliwa, przepełniona
melodiami, ale jednocześnie urozmaicona
i nie popada w tandetę.
(4)
Strati
Sellsword - ...unto the Breach
2019 Self-Released
Sellsword na drugim krążku zmienił
nieco styl. O ile na pierwszej
płycie plamy klawiszy lekko podbijały
klimat, o tyle na drugiej zdarza
im się wychodzić niemal na pierwszy
plan. Rozpoczynający płytę
"Pendragon" sięga jeszcze jedną nogą
do poprzedniej płyty - bardzo
brytyjskie melodie gitarowe, ciekawa
solówka niemal w stylu... Symphony
X - zupełnie interesujący
kawałek. Drugą nogą zapowiada
już nowy kierunek Sellsword. Już
na poprzednim albumie pojawiały
się galopady w stylu "europejskiego
power metalu", jednak nie były one
dominujące. Tutaj zapędzają się do
niemal każdego kawałka. "...unto
the Breach" to niemal podróż w
czasie do złotego okresu tego gatunku.
Co ciekawe, Sellsword
zgarnął po drodze też inne, chronologicznie
późniejsze natchnienia
związane z tym gatunkiem. Słychać
to w utrzymanym w średnim
tempie kawałku "Inquisitor", którego
klawisze wyraźnie inspirowane
są "Art of War" Sabaton. Wyją-
202
RECENZJE
wszy sabatonowy wątek, drugi krążek
Brytyjczyków naprawdę dobrze
oddaje klimat zespołów popularnych
na przełomie lat 90. i 2000
roku. Mogłabym napisać, że efekt
ten podbija tematyka związana z
m.in. arturiańskimi legendami,
gdyby nie to, że fascynację taką tematyką
wyprowadzam w Sellsword
w nieco inny sposób. Miłość
do narodowych legend to cecha
wielu wyspiarskich zespołów.
Podejrzewam, że w Sellsword ten
zdublowany efekt podróży w czasie
wyniknął przypadkiem. Przyznam
szczerze, że płyty słucha się
nawet przyjemnie, choć trudno odmówić
jej banalności. (3,8)
Strati
Shadow Warrior - Cyberblade
2020 Ossuary
Były single, EP i inne wydawnictwa,
jak choćby materiał live dostępny
w wersji cyfrowej, teraz zaś
Shadow Warrior debiutuje pełnowymiarowym
materiałem. "Cyberblade"
ukazuje lubelską formację
jako zespół jeszcze sprawniej poruszający
się w stylistyce tradycyjnego
heavy metalu, ze szczególnym
naciskiem na jego brytyjską
odmianę z przełomu lat 70. i 80.
ubiegłego wieku. To, co na MLP
"Return Of The Shadow Warrior"
było momentami ledwo zarysowane,
mimo niewątpliwej atrakcyjności
i jakości tego materiału,
teraz nabrało już pełnego wymiaru,
tak jakby w ciągu raptem roku, ten
młody przecież, zespół wszedł na
znacznie wyższy poziom: kompozytorski,
wykonawczy i brzmieniowy.
Grają więc z klasą i stylowo
heavy starej szkoły, lecz w żadnym
razie nie jest to jakieś muzyczne
wykopalisko, ale dźwięki nadal
aktualne i porywające, szczególnie
w takim wykonaniu. Mamy tu
osiem utworów, pewnie nie bez powodu,
bo po cztery na każdą stronę
wersji kasetowej i winylowej, a
co kolejny, to lepszy - nie ma tak,
że zaczynają od killera, po czym z
każdym kolejnym utworem napięcie
siada. Tu wszystko zgadza się
od początku do końca, materiał
jest bardzo wyrównany jako całość,
a już rozpędzony, tytułowy opener,
dynamiczny "I Am The Thunder",
mroczny "Demon's Sword"
(jak dla mnie najlepsze partie Anny
na tej płycie) i zróżnicowany,
finałowy "Flight Of The Steel Samurai"
zachwycą każdego - o ile
jest, rzecz jasna, fanem heavy metalu.
(5,5)
Wojciech Chamryk
SkeleToon - They Never Say Die
2019 Scarlet
Na ubiegłorocznym "They Never
Say Die" jest równie nieciekawie i
bombastycznie - nawet najsłabszy
numer takiego Rhapsody ma w
sobie więcej klasy niż zawartość tej
płyty, że już o mistrzach Skele
Toon nie wspomnę. Tu gości jest
jeszcze więcej, a covery aż dwa:
marniutki, skrojony pod gusta masowej
publiczności, popowy i mający
się nijak do oryginału Cyndi
Lauper z roku 1985 "Goonies 'R'
Good Enough" oraz "Farewell"
Avantasii, pieczołowicie odtworzony
i odegrany w skali 1:1, tylko
nie wiadomo po co. Tu już nawet
nie pomogła Melissa Bonny, tym
razem śpiewająca naturalnym głosem.
Całość bez oceny, bo na takie
płyty po prostu szkoda czasu.
Wojciech Chamryk
Sinsid - Enter The Gates
2020 Pitch Black
Sinsid to kapela pochodząca z
Norwegii. W początkowym okresie
swego istnienia działał jako cover
band grając utwory z repertuaru
Judas Priest, Thin Lizzy i paru innych
czołowych kapel. Jak to często
w tego typu przypadkach bywa
w pewnym momencie stwierdzili,
że tworzenie swojej własnej muzyki
jest bardziej ekscytujące i tak
dwa lata temu wydali album "The
Mission From Hell". Omawiany
album jest muzyczną kontynuacją
wspomnianego krążka, ale też widoczny
jest pewien postęp. W swej
muzyce Norwegowie (oraz jeden
Hindus i jeden Polak) starają się
czerpać z najlepszych wzorów.
Otwierający (pomijając intro) album
numer tytułowy wydaje się
być wprost nawiązaniem do twórczości
wczesnego Grave Digger.
Mam tu na myśli zarówno wokal,
jak i partie instrumentów. Nieco
bardziej epicki jest następujący po
nim "Fighting With Fire". Ogólnie
utwór jest utrzymany jest w średnim
tempie, a ciekawostką jest
wpleciona w środek melorecytacja.
Nie rezygnujemy z podniosłego
klimatu, gdyż przed nami kawałek
"Into The Gods" będący fajnym połączeniem
niemieckiego heavy oraz
amerykańskich wzorców epic metalowych.
Podobnie zresztą można
powiedzieć o klimatycznej balladzie
"Point Of No Return" oraz
równie nastrojowym, ale już nieco
ostrzejszym "666". Znajdziemy tu
również odwołanie do morskich
klimatów. Mam tu na myśli utwór
"Freedom Of The Sea". Chyba
najlepszy moment na tym albumie.
Skojarzenia z Running Wild mile
widziane nie tylko ze względu na
tytuł. "Enter The Gates" to jedna
ze zdecydowanie sympatyczniejszych
płyt heavy metalowych, jakie
ostatnio mi w ręce wpadły. A że
Ameryki nie odkrywa… W sumie
parę stuleci temu zrobił to już
Krzysztof Kolumb (4,5).
SkeleToon - Nemezis
2020 Scarlet
Bartek Kuczak
Jestem pełen podziwu dla tego
zespołu, którego jedyną ambicją
jest granie jak Helloween. Efekt
jest oczywisty: słucham Skele
Toon, słyszę jednak Niemców, do
tego w nienajwyższej formie. Już
recenzując debiutancki "The
Curse Of The Avenger" Skele
Toon określiłem ich "zawodowo
grającym klonem niemieckiej grupy"
i od tej pory nic się nie zmieniło
- panowie chyba zbytnio zafiksowali
się na tym, że zaczynali w
tribute bandzie zespołu z Hamburga
i koniec, nie ma zmiłuj. Dlatego
power metal w ich wydaniu jest tak
sztampowy i nieoryginalny jak to
tylko możliwe, a niewątpliwe
umiejętności muzyków oraz liczni
goście niczego nie są tu w stanie
zmienić. Tomi Fooler wciąż próbuje
śpiewać niczym Michael Kiske
- i fajnie, czasami mu się to
nawet udaje, ale naprawdę lepiej
posłuchać oryginału, szczególnie z
obu części "Keepera...", niż tych,
chwilami karykaturalnych, prób
dorównania idolowi. Robi się ciut
ciekawiej, kiedy grają mocniej
("Wake Up The Fire"), może podobać
się ballada "Cold The Night",
świetny jest utwór tytułowy, w którym
Melissa Bonny z Ad Infinitum
wykorzystuje growling, ale
cała reszta to nudny metal dla nerdów,
z niepotrzebnym, niczego nowego
nie wnoszącym, coverem
"Carry On" Angry na finał. (1,5)
SkyEye - Digital God
2018 Self-Released
Wojciech Chamryk
Nie spodziewałem się usłyszeć takiej
płyty. Tym bardziej cieszy
mnie to, że jednak w końcu dotarła
do mnie. "Digital God" swoją premierę
miała już dwa lata temu. Z
pewnością nie zyskała na popularności,
bo jakby było inaczej poznałbym
ją dużo wcześniej. Sky
Eye zaliczają do heavy metalu. No
ok, w momencie publikacji "The
Warning" Queensryche też mówiono
o heavy metalu, ba, nawet
chętnie konfrontowano Amerykanów
z Iron Maiden. W ten sposób
właśnie trzeba podejść też do Słoweńców,
bowiem ich muzyka to
heavy metal w stylu Iron Maiden
ale z lekkim progresywnym podejściem
wczesnego Queensryche. Bywają
również momenty, które mogą
budzić skojarzenia z Savatage.
Jednak żeby nikt nie myślał o jakimś
tam kopiowaniu, bo muzycy
SkyEye w swojej propozycji odcisnęli
całe mnóstwo swojego talentu,
aby przemilczeć tę kwestię. Powiedziałbym,
że sytuacja jest podobna
do rosyjskiej Arii, z tym, że
Słoweńcy są na początku kariery.
Choć jest moment gdzie nie da się
zaprzeczyć "maidenowskich" wpływów,
jest nią kompozycja "Tsunami",
która jednoznacznie kojarzy
się z "The Rime of the Ancient Mariner".
Każda kompozycja na "Digital
God" - jedna w drugą - to
majstersztyk, dla fana tradycyjnego
metalu miód na uszy. Album
chwyta od intro i nie chce puścić
po ostatnie wybrzmiewające nuty
"Galacticwind". Muzycy serwują
nam doskonałe riffy i partie gitary,
które znakomicie współgrają ze sobą
oraz potrafią uraczyć nas wyborną
solówką. Sekcja to wyborowy
podkład pod gitary ale tętni
ona swoim życiem. Wokalista, Jan
Lescanec z całą pewnością będzie
porównywany do Bruce'a Dickinsona.
To nieuniknione. Niemniej
daje on również wiele od siebie samego.
Wielowarstwowe kompozycje,
wzniosła atmosfera, mnóstwo
różnych tematów, kontrastów,
zwolnień, przyśpieszeń, a przede
wszystkim całe multum nośnych
melodii, to wszytko przez ponad
godzinę, która w sumie wydaje się
jedynie chwilą. O produkcji i brzmieniu
nie ma co rozpisywać się,
po prostu jest dobra, jak to w dzisiejszych
czasach. W kilku słowy,
albo bierzesz w całości "Digital
God" albo nic. Myślę, że SkyEye
powinniśmy dać szanse, a być
może będziemy mieli tyle radości,
co przy kolejnych płytach Arii. (5)
\m/\m/
Social Scream - Organic Mindset
2020 Self-Released
Social Scream pochodzi z Grecji i
działa od 2008 roku. Przed "Orga-
RECENZJE 203
nic Mindset" wydał dwa pełne albumy,
"Epiclesis" (2014) oraz
"Initiation to the Myths" (2018).
Greków zalicza się do heavy metalu
ale jest to bardzo techniczny i
gęsty heavy metal. Przynajmniej
tak jest na "Organic Mindset". Z
tego powodu muzyka Greków ma
sporo wspólnego z progresywnym
metalem, a nawet z technicznym
thrash metalem. Ba, niektóre partie
gitar bardzo kojarzą mi sie z
pomysłami Mustaine'a innym razem
z ekipą Peavy'a, gdy jeszcze
współpracował z Victorem Smolskim.
Każda z kompozycji to oddzielna
muzyczna historia z wieloma
wątkami. Czasami trudno nadążyć
za pomysłami muzyków.
Znajdujemy w nich cały arsenał
konceptów, nieraz wzajemnie stojących
do siebie w opozycji. Niemniej
głównie jest dynamicznie i
ciężko, choć oczywiście przeplata
się to z różnej maści kontrastami.
Muzycy uwijają się jak w ukropie,
ale o dziwo muzyka "płynie" bez
większych problemów, a utwory
słucha się z dość sporym komfortem.
Pomagają w tym wykorzystane
melodie oraz bardzo dobry,
mocny acz melodyjny głos Vlasisa
Diamantakosa. Znakomicie pracują
gitary, to one nadają ton i
wyraz muzyce kapeli. Oczywiście
beż sekcji nie byłoby to tak ciekawe.
Tak w ogóle te gitary nie tylko
dobrze grają ale i brzmią. Takim
punktem kulminacyjnym "Organic
Mindset" jest kończący album
dziesięciominutowy instrumentalny
utwór "Taleton", w którym dzieje
się prawie wszystko, a nawet m-
my krótką wokalizę, ale za to
świetną, autorstwa pani Giota
Soumaki. Drugą stroną metalu
jest za to kawałek "If I Were The
Devil". Utwór sam w sobie niczego
sobie ale przez czas jego trwania
leci spicz niejakiego Paula Harvey'a.
Nie przepadam za takimi
gadkami w muzyce. Ogólnie
"Organic Mindset" to dobra rzecz,
choć nie sądzę aby Social Scream
zdobył jakiś szerszy rozgłos. Po
prostu dzisiejszy fan ma bardzo
wiele do wyboru. Natomiast jak
ktoś wybierze tę kapelę nie będzie
bardzo zawiedziony. (4,7)
\m/\m/
Solitary - The Truth Behind The
Lies
2020 Metalville
Kiedy myślimy o prężnej scenie
thrashowej lat 80./90., od razu
przychodzą na myśl Niemcy i Stany
Zjednoczone, ale Brytyjczycy
też mieli czym się pochwalić.
Onslaught, Xentrix, Slammer,
Acid Reign, Re-Animator, Cerebral
Fix to przykłady pierwsze z
brzegu i zarazem zespoły nader
znaczące, nie tylko dla angielskiej
sceny tamtych lat. Kiedy jednak
większość z nich dogorywała, bądź
zmieniała stylistykę na modniejszą,
w Preston powstawała grupa o
nazwie Solitary, hołdująca thrashowi
w najczystszej postaci. I co
ciekawe gra go do dziś, mimo zmieniających
się przez ponad 25 lat
trendów i licznych roszad w składzie
- z tego pierwszego pozostał
do dziś tylko lider, śpiewający gitarzysta
Richard Sherrington.
Wytrwałość i pasja godne uznania;
tym większego, że Solitary wciąż
utrzymuje właściwy kurs, łojąc
thrash na wysokim poziomie. Tym
większa szkoda, że podziemny status
zespołu i współpraca z niewielkimi
wytwórniami przyniosła dotąd
efekty w postaci zaledwie
trzech albumów, ale najnowszy
ukazał się już dzięki Metalville,
do tego raptem 3,5 roku od poprzedniej
płyty, gdy przerwa między
drugą a trzecią wyniosła jakieś
dziewięć lat. Sprawy przybrały
więc właściwy obrót, a surowy, dynamiczny,
momentami wręcz brutalny
(blasty), ale też i urozmaicony
technicznie thrash w wydaniu
Solitary ma wreszcie szansę
dotrzeć do szerszego grona fanów
metalu, szczególnie dzięki tak udanym
utworom jak: wściekły opener
"I Will Not Tolerate", bardziej
złożone rozbudowane "Homage To
The Broken" i "DTR (Dishonour
True Reality)" czy wręcz przebojowemu,
rzecz jasna jak na thrash,
zamykającemu całość, "Spawn Of
Hate". (5)
Wojciech Chamryk
Soulcaster - Maelstorm Of
Death And Steel
2020 Dying Victims
W którejś recenzji z tego numeru
pisałem już, że zazwyczaj "do obrobienia"
dostaję tutaj albumy w
miarę oczywiste pod względem stylistycznym,
jednak czasem trafiają
się wyjątki. I właśnie takowym wyjątkiem
jest ten album. Zanim jednak
przejdę do rzeczy i napiszę
dlaczego tak uważam, to najpierw
wypadałoby powiedzieć czym w
ogóle jest ten cały Soulcaster. Jest
to solowy projekt Andreasa Stieglitza,
belgijskiego muzyka znanego
z takich kapel Speed Queen
czy Videmur. Dlaczego zatem
uważam, że omawiany album należy
do grupy tych nietypowych?
W sumie przecież jakby na to nie
patrzeć jest to jakaś formuła klasycznego
heavy metalu. Owszem, tylko,
że wszystko jest tu powiedzmy
jakieś takie… dziwne (żadne bardziej
wyszukane słowo mi do głowy
w tym momencie nie przychodzi).
Od produkcji, przez kompozycje,
a na wokalach kończąc. Nie
wiem, czy Andreas nagrywał to po
LSD czy jakimś innym specyfiku
zaburzającym całkowicie percepcję,
ale efekt ostateczny wyszedł
co najmniej lekko schizofreniczny.
Ale po kolei. Gitary brzmią jakby
były lekko przytłumione, perkusja
jakby była nagrywana w jakimś
pomieszczeniu z echem a wokal to
już totalny kwiatek. Schowany za
instrumentami, przytłumiony, brzmi
trochę jakby ktoś próbował
krzyczeć z sąsiedniego pokoju i
przebić się przez warstwę instrumentalną.
Nie wiem, czy to zabieg
celowy, czy podczas nagrywania
coś poszło nie tak. Jeżeli pierwsza
opcja, to ja zupełnie tego nie rozumiem
i nie kupuję. Co do samych
kompozycji, to nie są one złe.
"Maelstorm Of Death And Steel"
to EP zawierające zaledwie pięć
utworów. Mieszczą się one jakoś w
ramach klasycznego heavy metalu,
nawet czasem wykraczają poza pewne
ograne patenty ("From Abamabar
to Urithiru"). Co ciekawe
"Maelstorm Of Death And Steel"
nie jest wcale pierwszym wydawnictwem
sygnowanym nazwą Soulcaster.
Wcześniej, choć jeszcze w
tym roku ukazało się dem pod
tytułem "The Way of Kings".
Wszystko fajnie, jednak tego albumu
słucha się co najmniej… dziwnie
(4).
Bartek Kuczak
SpellBook - Magick & Mischief
2020 Cruz Del Sur Music
Co prawda "Magick & Mischief"
jest piewszym krążkiem sygnowanym
nazwą SpellBook, jednakże
kapela samo w sobie nie jest całkowicie
nowym tworem. Zespół ten
ma za sobą kilka lat działalności
pod nazwą Witch Hazel. Sami zainteresowani
opisują swą twórczość
jako połączenie stylu Black Sabbath,
progresywnego rocka i klasycznego
heavy metalu. Zobaczmy
ile w tym twierdzeniu prawdy.
Otwierający "Wands The Sky" trochę
mi się kojarzy z twórczością
Led Zeppelin. Odnoszę wrażenie,
że gdyby Robert Plant i Jimmy
Page zaczynali swą przygodę z muzyką
nieco później, być może brzmieli
by właśnie tak. Przy czym
wypada tu zaznaczyć, że nie jest to
kopiowanie w takim stopniu, jak
robi to Greta Van Fleet. Spell
Book jest kapelą, która zdecydowanie
ma swój styl, Kolejny numer
"Black Shadow" również jest
głęboko zakorzeniony w latach siedemdziesiątych.
Ciekawostką jest
tutaj partia harmonijki ustnej oraz
klawiszy. Bardziej heavy metalowo
robi się w "Ominous Sky". Głównie
za sprawą świetnej gitarowej solówki.
Chłopaki nie ukrywają swych
doom metalowych fascynacji. Dają
im upust w kawałku "Not For this
World", gdzie ciężar spotyka się z
nastrojowością. Ciekawą sprawą
jest tu też wokal nawiązujący do
klasyków bluesa. "Motorcade" to
zaś najszybszy numer na płycie nawiązujący
do twórczości Motorhead,
a także do punk rocka, od
którego Lemmy i ekipa nigdy się
nie odcinali. Istotną rolę pełni tu
bardzo wyraźna lina basu. Najlepsze
zostawili na koniec. Utwór
"Dead Detectives" to trwająca prawie
dwanaście minut suita. Zaczyna
się niemalże jazzowo. Dźwięk
pianina dodaje nastroju, zwłaszcza
gdy słucha się tego, gdy na dworze
pogoda czysto barowa, a do baru z
obiektywnych przyczyn iść się nie
da. Nagle owy dżezik przeksztalca
się w czysto heavy metalowy gitarowo
perkusyjny galop, którego by
się nie powstydził Iron Maiden. I
znowu wszystko cichnie. Tyle że
tym razem te wolne fragmenty nie
powodują uczucia chilloutu, a wywołują
w słuchaczu raczej niepokój
potęgowany przez słyszalne w tle
szepty. Powiem tak, jeżeli ktoś
chce budować nastrój poprzez zmiany
tempa, łączenie motywów mających
swe źródła w różnych, czasem
bardzo odległych gatunkach
muzycznych, powinien się uczyć
tego od SpellBook. Ciekawostką
jest fakt, że na zdjęciach promocyjnych,
członkowie grupy wyglądają
raczej jak grupa hipisów wyciągniętych
z manifestacji antywojennej,
niż współczesny zespół metalowy
czy około metalowy. Patrząc natomiast
na okładkę, zastanawiam się,
jaką mieszankę specyfików zażywali,
gdy ten obrazek rodził im się
w głowie. "Magick & Mischief" to
płyta ciekawa, pokazująca, że
SpellBook to grupa o naprawdę
bogatych inspiracjach. Jednakże
ortodoksyjni metalowcy mogą na
nią kręcić nosem. Coż, istnieje
jeszcze grupa bardziej otwartych
słuchaczy (5).
Bartek Kuczak
Spirit Adrift - Enlightened In
Eternity
2020 Century Media
Recenzując kolejne płyty niezmordowanego
Nathana Garretta
204
RECENZJE
mógłbym w sumie powielać jeden
schemat z wykorzystniem opcji
"kopiuj-wklej", bowiem ten projekt
nie dość, że nie spuszcza z tonu, to
doom/heavy metal w jego wydaniu
staje się coraz ciekawszy i bardziej
urozmaicony. Aż dziwne, jak on to
robi, skoro w niecałe dwa lata zdołał
stworzyć nie tylko dwa świetne
albumy, ale też "Angel & Abyss
Redux EP", ale takie są fakty. Na
"Enlightened In Eternity" Garrett
kontynuuje ścieżkę obraną na
poprzednim albumie "Divided By
Darkness", ponownie proponując
krótsze (4-6 minut to norma) i bardziej
zwarte utwory. Korzysta w
nich z patentów typowych dla tradycyjnego
heavy lat 80. ("Ride Into
The Light", ciut judaszowy "Screaming
From Beyond" - minus za wyciszoną
solówkę), czasem sięga też
jeszcze głębiej, do początków
Black Sabbath ("Astral Levitation"),
ale za każdym razem z dużą
klasą. Nie brakuje tu też typowych,
doomowych walców o posępnym
brzmieniu ("Battle High", "Stronger
Than Your Pain"), a i te szybsze
numery im nie ustępują ("Cosmic
Conquest", niemal speedowy "Harmony
Of The Spheres"). Finał
pięknie to wszystko puentuje, bo
"Reunited In The Void" to blisko 11
minut posępnego heavy rocka/
doom metalu z psychodelicznym
klimatem wczesnych lat 70. - kto
wie, czy właśnie tak nie brzmieliby
Black Sabbath, gdyby utrzymali
bluesowy kierunek z pierwszego
okresu działalności. (5,5)
Wojciech Chamryk
Stälker - Black Majik Terror
2020 Napalm
Jeśli ktoś tęskni za dobrym oldschoolowym
speed metalem w
stylu Exciter czy Agent Steel, to
bez zastanowienia powinien nabyć
najnowszy album Stälker zatytułowany
"Black Majik Terror". Panowie
od samego początku jadą z
szybkimi riffami, porywającym
wściekłym wokalem oraz grzmiącą
i prącą do przodu perkusją, nie pomijając
świdrujących uszy solówek
i wokalnych falsetów. Nie ma w
tym miejsca na litość, choć w kilku
momentach pewne zwolnienia są.
Muzycy Stälker na single wybrali
pierwszy "Of Steel And Fire" i
ostatni kawałek "Intruder" ale w
zasadzie każdy utwór na tej płycie
bez wyjątku może być takim typem
na singiel. W ich rozpędzoną
muzykę wtłaczane są pewne ornamenty
z innych odmian heavy metalu,
ale generalnie nie zmienia to
w ogólne wyrazu tego zespołu. Dla
przykładu podam, że "The Cross"
rozpoczyna się znakomitym heavydoomowym
wstępem. Do tego w
niektórych momentach można wyczuć
klimat fascynacji horrorami
klasy, co najwyżej B. Generalnie
każdy kawałek utrzymany jest w
schemacie, Chris Calavrias od początku
szaleje na swojej gitarze,
Daif King drze japę bez opamiętania,
a dzikie tempa nabija Nick
Oakes. Niemniej ma to jaja i trzyma
za nie od początku. W dodatku
album brzmi surowo, naturalnie
ale jednocześnie instrumenty słychać
klarownie a sound ma posmak
lat osiemdziesiątych. W kilku słowy,
"Black Majik Terror" Stälker
to propozycja dla maniaków speed
metalowego oldschoolu. (5)
\m/\m/
Starblind - Black Bubbling Ooze
2020 Pure Steel
Zasadniczo żeby kupic muzykę
szwedzkiego Starblind, trzeba
spełniać dwa warunki: po pierwsze
lubić Iron Maiden, po drugie nie
być wyczulonym na daleko posuniętą
odtwórczość. Ktoś powie, że
całe NWOTHM to jedna wielka
wtórność - ok, ale tu mamy do
czynienia z totalnym worshiperem.
Maiden wylewa się w riffach, tempach,
charakterystycznych galopadach,
sekcji rytmicznej, solówkach,
wokalach... no wszędzie. Pozostawiając
tę kwestię, to granie jest
naprawdę spoko. Melodie wpadają
w ucho i są zagrane bardzo dobrze.
Marcus S. Olkerud to zdolny wokalista,
oczywiście wzorujący się na
Dickinsonie, ale słychać tu jeszcze
kilka innych inspiracji, jak Michael
Kiske, czy Todd Michael Hall.
Numery w większości zrobione w
szybkim tempie płyną sobie i nie
przynudzają. Całość nie jest za
długa - zwłaszcza w porównaniu z
poprzednim "Never Seen Again",
album ma tę zaletę, że nie męczy.
Produkcja też jest bardzo fajna,
wszystko brzmi klarownie, ale bez
plastików. W stosunku do Maiden
jest tu odrobinkę wiecej motywów
z US powerowym zacięciem, w stylu
Glacier czy Riot V ("Room 101"
mógłby spokojnie znaleźć się na
"Armor of Light", a w "Reckoning"
wysokie partie wokalne do złudzenia
przypominaja T.M. Halla).
Generalnie dużo na tej płycie dobra,
kłopot tylko w jej absolutnym
braku oryginalności. A przy obecnym
wylewie młodych zespołów
grających tradycyjny heavy metal,
jest ona bardzo przydatna. Nie
chodzi nawet o kopiowanie -
Wytch Hazel czy Riot City też
czerpią ze swoich mistrzów garściami,
ale w każdym z tych zespołów
jest bardzo wyraźna dawka tej
"swoistości". Starblind bez wątpienia
jej szuka, to widać, ale długa
droga przed nimi. Bo to jest tak, że
panowie grają dobrze technicznie,
czerpią z dobrych wzorców, więcej
- mają dobre, zapamiętywalne numery
(choćby wspominany "Room
101" czy "Here I Am") . Problem w
tym, że takich ekip jest teraz
baaardzo dużo. I zwykle tego typu
płyty mogą zrobić fajne wrażenie,
zagościć w odtwarzaczu nawet na
tydzień czy dwa, ale po odstawieniu
na półkę już na niej zostają. Aż
mi smutno na samą myśl, bo dobrze
się go słucha, ale wątpię żeby
ten krążek przetrwał w pamięci fanów
na lata. (3,5)
Piotr Jakóbczyk
Stargazery - Constellation
2020 Pure Steel
Stargazery, to fiński zespół grający
melodyjny metal, który gości na
scenie muzycznej od 2005 roku. Z
uwagi na dużą liczbę kapel o nazwie
Stargazer członkowie zespołu
zdecydowali się dodać literę "y"
do pierwotnej nazwy. Obecnie grupę
tworzą: założyciel zespołu, gitarzysta
Pete Ahonen, wokalista
Jari Tiura (ex - MSG i ex - Snakegod),
perkusista Ilkka Leskelä (od
2017 roku), a także basita Marko
Pukkila i grający na instrumentach
klawiszowych Pasi Hiltula,
którzy dołączyli do zespołu w
2019 roku. Stargazery ma na swoim
koncie już dwa albumy studyjne:
debiutancki z 2011 roku zatytułowany:
"Eye on the Sky" oraz
drugi pt.: "Stars Aligned", który
ukazał się w 2015 roku. Najnowszy
album grupy pt. "Constellation"
został wydany 29 maja br.
przez Pure Steel Records. Gościem
specjalnym grającym na basie
w czterech utworach ("Ripple
The Water", "I Found Angels",
"Constellation" oraz "Raise The
Flag") jest Samy Nyman. Album
utrzymany jest bardziej w klimacie
power niż heavy metalu i kontynuuje
ścieżkę obraną przy poprzednich
dwóch produkcjach. Charakterystyczna
dla Stargazery jest
melodyjność, chwytliwe refreny i
utwory napędzane klawiszami oraz
wzmocnione syntezatorem, jak również
współgranie między gitarą a
syntezatorowymi solówkami. Sam
zespół podaje, że na jego styl mają
duży wpływ takie zespoły jak
Rainbow Ritchiego Blackmore'a
czy Black Sabbath z czasów, gdy
wokalistą był Tony Martin. Osobiście
Stargazery momentami kojarzy
mi się z niemieckim zespołem
Edguy, choć przede wszystkim z
muzyką szwedzkiego Hammer-
Falla, a Jari Tiura śpiewa trochę
jak młody Joacim Cans. Zwłaszcza
"Self-Proclaimed King" brzmi
jak typowy hammerfallowy hymn.
Tak naprawdę trudno wybrać
utwory, które w znaczący sposób
wyróżniały by się na płycie, gdyż
większość utrzymana jest w podobnym
stylu. Mnie osobiście najbardziej
przypadł do gustu "Ripple
The Water" z basowym intro, które
później przechodzi w żwawy gitarowo-klawiszowy
rytm. Dość wyrazisty
jest również tytułowy "Constellation"
zaczynający się szybko
w stylu Helloween czy Stratovarius.
Na płycie znalazła się także
ballada "I Found Angels", w której
Pete Ahonen dodaje trochę akustycznych
gitarowych dźwięków.
Moim zdaniem album "Constellation"
jest wart przesłuchania,
zwłaszcza dla fanów power metalu
lubiących chwytliwe melodie oraz
połączenie symfonii i cięższych
brzmień. Mnie "wciągnął" dużo
bardziej niż dwa poprzednie wydania
tej grupy. (5)
Simona Dworska
Starmen - Welcome to My World
2020 Black Lodge
Szwedzka scena nie przestaje zaskakiwać
fanów rocka. Starmen to
jedno z jej niedawnych odkryć, a
po debiutanckim "Kiss The Sky"
sprzed dwóch lat zespół podsuwa
nam kolejny album. Jedyny minus
"Welcome to My World" jaki dostrzegam
to fatalne, współczesne
brzmienie, niezbyt pasujące do
tych klasycznych dźwięków - w latach
70. nagrano by ten materiał o
niebo lepiej. Cała reszta już się
zgadza, szczególnie w megachwytliwym
"Dreaming", numerze, który
spokojnie mógłby trafić na LP
Whitesnake z drugiej połowy lat
80. czy "Freewheelin'", niczym z
repertuaru Kiss. Nie brakuje też
momentów ciążących w stronę
AC/DC czy generalnie klasycznego
rocka, co najbardziej stylowo wychodzi
w tytułowym "Welcome to
My World"; hard rockowy "Mayday"
o orientalnym klimacie rów-
RECENZJE 205
nież trzyma poziom. Fajne są też te
lżejsze utwory, glamowy "Warrior"
czy niemal popowy "Mission Man"
z przebojowym refrenem, ballada
ze smyczkami "Stay The Night" pewnie
trafi z kolei do miłośników
"Beth" czy innych, romantycznych
pościelówek. Może to więc płyta i
niezbyt oryginalna, ale słucha się
jej dobrze, a o to przecież chodzi,
więc: (4).
Styxx - Wilczy głód
2019 Self-Released
Wojciech Chamryk
Premiera płyty to dla każdego zespołu
prawdziwe wydarzenie. Słuchacze
też są zwykle z takiego stanu
rzeczy zadowoleni, nawet jeśli
chodzi o wykonawcę niezbyt znanego
czy wręcz o podziemnym statusie.
Bywa też jednak i tak, że
wiąże się ona z czymś smutnym
bądź tragicznym i takie właśnie
okoliczności towarzyszyły wydaniu
EP-ki "Wilczy głód" śląskiej formacji
Styxx. To jej pierwsze wydawnictwo
i naznaczone tragedią, bowiem
w czasie sesji nagraniowej
zmarł perkusista Paweł Niedziółka.
Z planowanego albumu wyszła
więc EP; złożona z pięciu utworów,
do których Paweł zdążył nagrać
partie bębnów. Muzycznie to rasowy,
tradycyjny heavy: inspirowany
rzecz jasna latami 80., ale też
surowo brzmiący, mimo wyrazistych
melodii. Czasem mroczniejszy,
na modłę Kata ("Mgła"), gdzie
indziej bardziej dynamiczny, wręcz
zawadiacki, tak jak w utworze tytułowym,
z niskim, zadziornym
śpiewem Rafała Kani i świetnymi
solówkami. Ballada "Potępiony" też
jest niczego sobie, a nagrany w
ubiegłym roku, już w zmienionym
składzie, nowy utwór "Avalon" również
potwierdza, że warto czekać
na album Styxx. No i finał, faktyczna
"Minuta ciszy". Może i John
Cage robił takie rzeczy już blisko
70 lat temu (słynna kompozycja
"4’33”" bez jednego nawet dźwięku),
ale tutaj chodzi o coś zupełnie
innego, o symboliczne upamiętnienie
zmarłego przyjaciela, tak
więc trudno się nie wzruszyć. (4,5)
Wojciech Chamryk
The Black Noodle Project - Code
2.0
2020 Progressive Production
The Black Noodle Project to kapela
z Francji, która powstała w
roku 2001. Jeżeli się nie pomyliłem
w liczeniu to "Code 2.0" to ich
dwunasty wydany album. Niestety
poprzednich nie słyszałem czego
żałuję, przynajmniej po przesłuchaniu
omawianego krążka. Niemniej
ta sytuacja świadczy o tym,
że nie jesteśmy w stanie dotrzeć do
całej muzyki, która aktualnie pojawia
się na rynku. Także ciągle mamy
coś do odkrycia i w sumie jest
to piękne. Na "Code 2.0" znalazła
się muzyka instrumentalna w konwencji
rocka progresywnego i art
rocka z pewnymi elementami
rocka alternatywnego czy progresywnego
metalu. Oparta jest na melancholijnych
dźwiękach wymieszanych
z elementami sentymentalnymi
i lirycznymi. Kilku słowy,
nuty malują głównie pastelowymi
barwami dotykając wszelkich tonów
i odcieni smutku oraz zadumy.
Ma to też wiele wspólnego z
obrazowością muzyki filmowej. Na
pierwszym planie są głównie gitary
akustyczne i rockowe to one budują
tą niesamowitą aurę. Akompaniują
im pianino i klawisze, a całość
bazuje na rozsądnej sekcji rytmicznej.
"Code 2.0" to w zasadzie
jedna kompozycja podzielona na
siedem aktów i mimo, że to muzyka
instrumentalna to niema chwili
na nudę. Muzyka wciąga słuchacza
od pierwszej nuty i trzyma go tak
do ostatniego dźwięku płyty. Muzycy
wprowadzają też pewne głosowe
urozmaicenia i tak w "Acte
III" mamy przemówienie Victora
Hugo we współczesnej interpretacji,
w "Acte VI" mamy dziecięce gaworzenia,
natomiast w ostatniej
części "Acte Final" normalny liryczny
śpiew po francusku. Nie wiem
ile razy słuchałem tego krążka ale
jeszcze nie mam go dosyć. Mam
nadzieję, że dla inni fani rocka progresywnego
będą zauroczeni "Code
2.0" tak jak ja. W każdym razie
namawiam do zapoznania się z
tym albumem. (5)
\m/\m/
The Georgia Thunderbolts - The
Georgia Thunderbolts
2020 Mascot Records
Tych pięciu młodych Amerykanów
gra klasycznego rocka podszytego
bluesem, typowego dla południa
Stanów Zjednoczonych. Bez trudu
można więc usłyszeć w ich utworach
echa twórczości Lynyrd Skynyrd,
The Allman Brothers Band
czy ZZ Top z okresu pierwszych
płyt. Co istotne The Georgia
Thunderbolts grają nad wyraz stylowo
- gdybym nie wiedział, że ten
materiał ukazał się niedawno byłbym
przekonany, iż to jakaś produkcja
sprzed lat. Już w openerze
"Looking For An Old Friend" fajnie
łączą southern rocka z piękną melodią,
a partia slide też jest niczego
sobie. "So You Wanna Change The
World" nie jest gorszy, a mamy w
nim aż dwie solówki, normalnie
miód na uszy. "Lend A Hand" to
numer mocniejszy, bardziej surowy,
niesiony basowym pulsem, ale
refren też ma melodyjny, chóralny.
"Spirit Of A Workin' Man" jest
utrzymany w podobnej stylistyce,
to wręcz heavy rock, ale w nim również
nie brakuje bardziej przebojowych
i delikatniejszych partii.
No i na finał "Set Me Free", południowa,
niespieszna ballada, znowu
mająca w sobie coś z bluesa - aż
szkoda, że to tylko pięć utworów,
bo słucha się ich świetnie. Może
chłopaki niebawem zaskoczą nas
długogrającym materiałem? (4,5)
Wojciech Chamryk
The Neptune Power Federation -
Can You Dig Europe 2020
2020 Cruz Del Sur Music
Na albumie "Memoirs Of A Rat
Queen" ta australijska grupa połączyła
w całkiem ciekawą całość
wpływy klasycznego popu, hard
rocka i metalu, tworząc zestaw urozmaiconych,
autorskich kompozycji.
Najnowsze wydawnictwo "Can
You Dig Europe 2020" to rzecz
okazjonalna, singlowy albumik w
siedmiocalowym formacie, taka
swoista rekompensata dla fanów
po odwołaniu, z oczywistych przyczyn,
europejskiej trasy. Płytka
pierwsza zawiera dwa covery Rainbow.
"Kill The King" jest równie
dynamiczny co oryginał, a Screaming
Loz Sutch śpiewa ostro i
drapieżnie, dobrze radząc sobie z
partiami Ronniego Jamesa Dio.
"Long Live Rock 'N' Roll" jest bardziej
przebojowy i wyluzowany,
stanowiąc swoistą przeciwwagę dla
siarczystego openera. Druga 7" to
już covery Queen. Przyznam, że
miałem pewne obawy jak wokalistka
The Neptune Power Federation
podejdzie do partii Freddie'go
Mercury'ego, ale okazało
się, że zrobiła je po swojemu. W
"Son And Daughter" śpiewa więc
znacznie niżej, dynamiczny "Tie
Your Mother Down" również może
się podobać, tym bardziej, że w
obu utworach nie zabrakło też wokalnych
harmonii i ozdobników.
Efekt to wydawnictwo w żadnym
razie nie przełomowe, ale "Can
You Dig Europe 2020" na pewno
jest sporą ciekawostką dla fanów
starego, dobrego rocka w stylowym
wykonaniu. (4)
Wojciech Chamryk
The Night Flight Orchestra -
Aeromantic
2020 Nuclear Blast
Soilwork już od lat zjada własny
ogon, nagrywając coraz nudniejsze
płyty. Co innego, poboczny początkowo,
projekt Björna "Speed"
Strida i Davida Anderssona, bo z
każdą kolejną płytą The Night
Flight Orchestra zdaje się zyskiwać
na rozmachu i znaczeniu. Najwidoczniej
łączenie nowoczesnego
death metalu z melodią nie jest aż
tak popularne, jak klasyczne dźwięki
utrzymane w stylistyce lat
80., nawet jeśli wiemy doskonale,
że oryginalności w tym za grosz.
"Aeromantic" to już piąta płyta
Szwedów, a ta nacja, jak pamiętamy,
od wielu lat, miała i nadal
ma, niesamowity dryg do melodii i
tworzenia przebojów. Dlatego potencjalny
przebój goni tu przebój -
praktycznie każdy z tych utworów
byłyby mocnym punktem stadionowych
koncertów Foreigner,
Toto czy Styx w latach 80., a to
też o czymś świadczy. Zespół zaczyna
jednak, dość przewrotnie, od
najmocniejszego na płycie "Servants
Of The Air", chociaż określenie
"mocny" tyczy się tu rzecz jasna
stylistyki hard/AOR, nie jakiegoś
ekstremalnego łojenia, a i fantastyczna
melodia też robi tu swoje.
Równie chwytliwe są "Divinyls",
"Transmissions" czy "Sister Mercurial",
numery pasujące idealnie do
radia ze starymi przebojami, ale
też na swój sposób nowoczesne, w
żadnym razie nie zalatujące naftaliną.
Patetyczna ballada "Golden
Swansdown" też jest niczego sobie,
utwory takie jak "If Tonight Is Our
Only Chance" ucieszą miłośników
popu lat 80., a i odniesień do bardziej
progresywnych brzmień, typowych
dla Yes z tamtego okresu,
też nie brakuje, na przykład w
"Dead Of Winter". Jeśli więc ktoś
uważał, że dekada lat 80. odeszła
w niebyt wraz z początkiem lat
90., to zawartość "Aeromantic" na
pewno wyprowadzi go z błędu.
(4,5)
Wojciech Chamryk
The Progressive Souls Collective
- Sonic Birth
2020 Metalville
The Progressive Souls Collective
206
RECENZJE
to kolejny jasny punkt na progresywnej
scenie. Nie jest to zespół, a
raczej projekt wymyślony przez gitarzystę
Floriana Zepfa, który potrafił
namówić do współpracy niezłą
plejadę dobrych muzyków
związanych z muzyka progresywną.
W ten sposób debiutancki album
The Progressive Souls Collective,
"Sonic Birth" powstał
przy pomocy następujących muzyków,
perkusisty Aquilesa Priestera
(ex-Angra i Tony MacAlpine),
basisty Connera Greena (Haken),
Kevina Moore'a (ex-Dream Theater,
OSI, Chroma Key) który zajął
się programowaniem i podobnymi
sprawami, kolejnego perkusisty
Luisa Conte (m.in. Phil Collins),
keyboardzisty Dereka Sheriniana
(ex-Dream Theater, Sons of
Apollo) oraz wokalisty Vladimira
Lalica (Organized Chaos). Wśród
muzyków zaproszonych są też ci,
którzy obsługiwali instrumenty
klasyczne typu skrzypce, wiolonczela,
harfa, obój, róg, itp. Muzyka,
która znalazła się na tym krążku
to progresywny metal głównego
nurtu (Dream Theater) z mocnymi
akcentami współczesnego metalu
(Sons of Apollo) zanurzona w klimatycznej
i ponurej aurze. Większość
kompozycji to bardzo gęste
i dynamiczne granie z nośnymi tematami.
Pełno w nich mocy ale
także kontrastów oraz emocji. Fani
progresywnego metalu będą zachwyceni,
tym bardziej, że wykonanie
jest bardziej niż smakowite.
Śpiew Vladimira Lalica jest na
tyle charakterystyczny, że muzyka
z łatwością pozostaje w głowie.
Serb z łatwością wyciąga "górki" ale
także pięknie szafuje emocjami.
Kwintesencją takiego grania jest
najdłuższy ponad piętnastominutowy
utwór "Destiny Inc.". Oprócz
mocnych i gęstych kompozycji, na
"Sonic Birth" natkniemy się również
na te wolne, takie jak "Comfortable
Darkness", "A Formula For
Happines" czy "Inner Circle", które
przepełnione są charakterystycznymi
i swoistymi klimatami. Znajdziemy
także balladę "You And Me
Alone", gdzie pierwszym planie jest
głos kobiecy Megan Burtt a Vladimira
jedynie ją wspomaga oraz
atmosferyczny króciutki kawałek
przepełniony kosmiczną przestrzenią
"Mind Treasures". Kilku słowy
ponad godzinę znakomitej muzyki
do uważnego przesłuchania z gwarancją
na niebywałe emocje. Pod
warunkiem, że uwielbiacie progresywny
metal. (5)
\m/\m/
The Reticent - The Oubliette
2020 Heaven & Hell
The Reticent to projekt muzyczny
jednego autora Chrisa Hathcocka,
który egzystuje od 2002 roku.
Muzyka na "The Oubliette" to
progresywny rock / metal, który jednak
wywodzi się z głównego nurtu
progresywnego metalu. Może
nie ma tu technicznej ekwilibrystyki
w stylu Dream Theater ale wiele
elementów z takiego grania możemy
usłyszeć na tej płycie. A przede
wszystkim możemy docenić
wirtuozerię i biegłość obsługi każdego
instrumentu przez głównego
kreatora, który wykazuje się również
wyjątkową wyobraźnią. Niemniej
w muzycznym świecie Chrisa
zdecydowanie przeważają podniosłe
fragmenty, pełne zadumy i
refleksji, i to w nich można doszukać
się tych bardziej rockowych
wpływów. Wtedy na pierwszy plan
wypływają inspiracje Porcupine
Tree oraz Riverside. Jednak, żeby
była jasność Hathcock z wielką
swobodą może pójść w kierunku
awangardy, to zestawiłbym np. z
King Crimson albo w mroczną i
wściekłą wizję kontrastów kojarzonych
przeze mnie z Katatonią (z
wykorzystaniem growlu). Oczywiście
wszystko to jest zdefiniowane
jego własną muzyczną perspektywą,
umiejętnościami oraz talentami.
Każda z kompozycji jest długa,
mocno rozbudowana, wielowątkowa,
naszpikowana kontrastami, dynamiką,
różnorodną aurą oraz wieloma
emocjami. W dodatku Chris
do ich zobrazowania wykorzystuje
naprawdę bardzo szeroki wachlarz
środków wyrazu. Mimo, że jestem
osłuchany z taka muzyką jestem
pełen podziwu dla kompozytorskiego
talentu oraz bezgranicznej
wyobraźni muzycznej pana Hathcocka.
Wspomnę jeszcze o wokalach,
które są pełne melodii oraz
emocji ale przede wszystkim ujmującego
ciepła i nadziei. Owszem są
też wspomniane growle ale służą
one do podkreślenia stopnia rozpaczy
i strachu, które wkradają się
również muzyczną opowieść tej
płyty. Ponoć podczas nagrywania
"The Oubliette" twórca i główny
wykonawca miał problemy wynikające
z bolesnej kontuzji. Całe
szczęście nie słyszymy tego. Muzyka
zagrana jest perfekcyjnie a brzmienia
instrumentów są wyśmienite.
Słowem produkcja albumu to
istne mistrzostwo świata. Bardzo
ważna dla tej płyty jest koncepcja,
która dotyczy choroby Alzheimera.
Przez siedem kompozycji opisywane
są kolejne etapy choroby, przez
które przechodzi bohater. Niezwykle
bolesne i wzruszające to emocje,
które nie do końca potrafią zobrazować
ból rozpacz, cierpienie i
wszystkie inne doznania skupione
w tej wyniszczającej chorobie.
Artyści z kręgu progresywnego
rocka/ metalu zawsze z ogromną
pasją angażują się w swoje projekty,
na "The Oubliette" odczuwamy
ją na każdym kroku. I choćby z tego
powodu gorąco polecam te płytę
fanom progresywnego grania. Natomiast
jeżeli faktycznie album
przypadnie wam do gustu, opowiedzcie
o nim innym fanom. Płyta
jest już czwartym wydawnictwem
Chrisa Hathcocka i jakoś nie słyszałem
aby w środowisku mówiono
o jego płytach, a myślę, że warto.
(5,5)
\m/\m/
The Riven - Windbreaker/ Moving
On
2020 The Sign
To tylko singielek, raptem dwa
utwory, ale potwierdzające, że
Szwedzi z The Riven nie zamierzają
poprzestać na sukcesie debiutanckiego
albumu. Ich najnowsze
utwory są równie udane co te z
"The Riven": zakorzenione w retro
rocku, surowe i mocno brzmiące,
ale przy tym też całkiem chwytliwe
- na początku lat 70. zespół faktycznie
mógłby wylansować któryś z
nich jako niewielki przebój; taki z
dolnych rejonów list, ale zawsze.
Akurat mnie bardziej spodobał się
dynamiczny "Moving On", mający
w sobie coś z dynamiki wczesnego
Black Sabbath, ale "Windbreaker"
też jest nie do pogardzenia, bo to
kawał solidnego, archetypowego
hard rocka. No i wokalistka: bez
Totty Ekebergh te utwory nawet
w połowie nie byłyby tak dobre, bo
dziewczyna ma nie tylko głos, ale
też świetnie czuje się w takiej stylistyce.
Mocne: (4) i czekam na więcej.
Wojciech Chamryk
Thrasherwolf - We Are Revolution
2020 Self-Released
Posłuchałem tej długiej, trwającej
ponad 50 minut, płyty i wnioski
mam dwa. Pierwszy jest taki, że
chociaż zespół tworzą młodzi ludzie,
to ten thrashowy wilczek już
dawno stracił ze starości zęby, zaś
kolejny, że dumne hasło z tytułu
ma się do rzeczywistości tak, jak
deklaracje towarzyszy spod znaku
sierpa i młota, że uczynią z ZSRR
krainę powszechnej szczęśliwości,
płynącą mlekiem i miodem. Krótko
mówiąc: tragedia. Nic nie pomoże,
że chłopaki nawet potrafią
grać, skoro zżynają co mogą od
Slayera, Kreatora, Destruction i
Onslaught. Daniel Lucas poszedł
nawet jeszcze dalej, bo imituje Toma
Arayę z takim przekonaniem,
że aż obawiam się o jego równowagę
psychiczną. Nie licząc intro,
utworów jest siedem: jeśli ktoś zacznie
odsłuch od totalnego gniota
"War" (ponad 11 minut!), to ręczę,
że z kolejnych już zrezygnuje. Ja
nie wymiękłem, chciałem bowiem
przekonać się na jakiej podstawie
recenzenci piszą gdzieniegdzie o
"We Are Revolution", że to solidny,
obiecujący debiut. Nie udało
mi się - widocznie słuchałem innej
płyty... (1)
Wojciech Chamryk
Them - Return To Hemmesmoor
2020 Steamhammer/SPV
Them to kolejny międzynarodowy
konglomerat muzyczny, jakich
ostatnio nie brakuje na metalowej
scenie. Chłopaki inspiracji Kingiem
Diamondem i Mecyful Fate
nawet specjalnie nie ukrywają.
Wystarczy popatrzeć na image, całą
oprawę graficzną koncertów
oraz cały koncept przewijający się
przez wszystkie trzy albumy grupy.
Nie byłoby jednak do końca prawdą,
gdyby stwierdzić, że mistrz
metalowych horrorow jest ich
jedyną inspiracją. W muzyce
Them słychać ponadto wpływy
szeroko pojętego metalu progresywnego
oraz thrashu. Nie inaczej
sprawa przedstawia się na trzecim
albumie zespołu zatytułowanym
"Return To Hemmesmoor".
Wspomniane thrash metalowe inspiracje
słychać na przykład w pewnych
momentach "Age Of Ascension".
Warto podkreślić - w pewnych
momentach, bo spora część
utworów to popadanie w progresywne
schizy w stylu Ayreon. Niestety
u niżej podpisanego dłuższe
obcowanie z tego typu graniem powoduje
silne bóle głowy. Zatem
aby uniknąć mocnej migreny proponuję
iść naprzód! Dalej Moi
Państwo trafiają się fragmenty bardziej
heavy metalowe, chociażby
utwór zdecydowanie najlepszy kawałek
na tej płycie, czyli "Free" (a
RECENZJE 207
kto wie czy, nie jeden z najlepszych
w całym dorobku Them).
Swoją chwytliwością mógłby obdzielić
kilka innych kawałków z
tego albumu (i nie mam tu na myśli
chwytliwości radiowo-festynowej).
Słuchając pierwszy raz wstępu
do następnego numeru, czyli
"Fields Of Immortality" byłem
lekko zaskoczony. Fajny motyw na
basie przeplatający się z jakimiś
dziwnymi dźwiękami po chwili
zgrabnie przechodzi w heavy metalowy
riff. Ogólnie trzeci album
Them to płyta przyzwoita, momentami
jednakże trochę na siłę
przekombinowana i przesadnie patetyczna.
Chwilami idealnie pasuje
to do opowiadanej historii, jednakże
gdzie indziej moim zdaniem trochę
się z nią gryzie. No cóż, widocznie
nie do końca rozumiem intencje
zespołu… "Return To Hem
mesmoor" to ostatnia część historii
opowiadanej przez tą wesołą
załogę. Czy aby na pewno? Zakończenie
jest trochę niejednoznaczne,
więc przypuszczam, że można się
spodziewać powrotu KK Fossora
w przyszłości i zapewne jeszcze nie
raz przypomni nam o swym istnieniu
(4).
Bartek Kuczak
Thrust - The Helm Of Awe
2020 Pure Steel
US power metal na pewno nie byłby
bez Thrust tak porywającym
zjawiskiem - stwierdziłem w wywiadzie
dotyczącym najnowszego
wydawnictwa Amerykanów i nie
ma co, to najszczersza prawda.
Fakt, po klasycznym i debiutanckim
"Fist Held High" długo nie
mogli się pozbierać i groziło im
pozostanie zespołem jednego albumu,
ale koniec końców ogarnęli się.
Efektów tegoż, w postaci płyt
"Harvest Of Souls" i najnowszej,
trudno nie docenić - zespół Rona
Cooka jest w uderzeniu. I oby ten
stan rzeczy trwał jak najdłużej. Na
"The Helm Of Awe" mamy więc
wszystkie trademarkowe patenty
Thrust, a do tego heavy/powermetalowe
w szerszym znaczeniu, tak
klasyczne, jak tylko się da. W sumie,
to gdyby nie brzmienie, to ów
album mógłby ukazać się gdzieś w
1985 czy w następnym roku, jest
bowiem tak klasyczny i zakorzeniony
w tamtej epoce. I fajnie, ktoś
musi dzierżyć sztandar takich
dźwięków, w myśl, wciąż przecież
aktualnego, hasła z pierwszego LP
"Posers Will Die!". Na nowym albumie
też nie brakuje utworów,
które mogą stać się z czasem ponadczasowymi
klasykami Thrust:
rozpędzony, mroczny opener
"Black River", jeszcze szybszy
"Blood In The Sky", ze szponiastym
głosem Erica Claro, spokojniejszy
"Killing Bridge", bardziej epickie
"Purgatory Gates" i zamykający
płytę utwór tytułowy - prawdziwych
perełek tu nie brakuje, a ponad
50 minut odsłuchu mija błyskawicznie.
Świetna płyta, (6).
Wojciech Chamryk
Thundermother - Heat Wave
2020 AFM
Po wydaniu drugiego albumu trochę
się w szeregach Thundermother
zakotłowało. Dlatego przy
kolejnym materiale "Thundermother"
Filippa Nässil miała już
w składzie nową wokalistkę Guernikę
Mancini i perkusistkę Emlee
Johansson, a koniec końców personalne
roszady nie ominęły też
stanowiska basistki, które piastuje
obecnie Majsan Lindberg. I nie
ma co ukrywać, dziewczyny nagrały
najlepszą płytę w dyskografii zespołu.
Zastanawiałem się przed
dwoma laty jak absencja Clare
Cunningham odbije się na Thundermother,
ale Guernica Mancini
robi świetną robotę i wydaje mi
się wokalistką bardziej uniwersalną
od swej poprzedniczki. Niezależnie
od tego czy mowa o szybkich, dynamicznych,
łączących hard rocka
i rock 'n' rolla numerach w rodzaju
openera "Loud And Alive" czy singlowego
"Driving In Style", miarowych
rockerach "Free Ourselves" i
"Bad Habits", w których słychać
wpływy AC/DC, glamowym "Back
In '76" czy balladzie "Sleep" dziewczyna
radzi sobie bowiem wyśmienicie,
potwierdając, że jest wokalistką
bardzo wszechstronną, obdarzoną
mocnym głosem o ciekawej
barwie i sporej skali. Na "Heat
Wave" składa się aż 13 utworów i
co najmniej kilka z nich to potencjalne
przeboje, a cała płyta powinna
przypaść do gustu zarówno fanom
ciężkiego, jak też i bardziej
melodyjnego retro rocka, bo w reklamowym
sloganie: "Thundermother
don't just play rock'n'roll. Thundermother
are rock 'n' roll!" nie ma
krzty przesady. (5)
Wojciech Chamryk
Thunderslave - Unchain The
Night
2020 Self-Released
Do 9 czerwca meksykański Thunderslave
był młodym, rokującym
spore nadzieje zespołem, a jego
debiutancki album "Unchain The
Night" miał ukazać się nakładem
dynamicznie działającej wytwórni
No Remorse Records. Wystarczyła
jednak chwila "beztroskiej" zabawy
na cmentarzu, polegającej na
niszczeniu nagrobków, przewracaniu
krzyży, etc. i stali się zwykłymi
wandalami. Muzyka zeszła
na dalszy plan, a szkoda, bo to całkiem
udany album, 45 minut klasycznie
metalowych dźwięków,
miks Nowej Fali Brytyjskiego
Heavy Metalu z europejskim speed
metalem lat 80., głównie tym niemieckim
- siarczystym, surowym,
ale całkiem też melodyjnym. W tę
stronę ciążą krótsze, bardziej zwarte
utwory, jak fajny opener "Lightning
Strikes", singlowy "Maniac"
czy "Inner Voices" - normalnie przypomina
mi się pierwsza połowa lat
80., kiedy takie właśnie granie było
na porządku dziennym. Na drugim
biegunie są te dłuższe, urozmaicone
utwory: "Wicked Night" z
maidenową pracą gitar i basu oraz
zadziornym śpiewem Carlosa Wilda,
mocarny na modłę Accept,
patetyczny "Heavy Metal Master"
oraz "Warriors Of The Night", wykorzystujący
klawiszowe brzmienia,
z balladową zwrotką i chóralnym
refrenem. Muzycznie jest
więc całkiem nieźle - może jak
chłopaki spoważnieją będzie jeszcze
lepiej, bo czystego heavy metalu
na poziomie nigdy za wiele. (4)
Wojciech Chamryk
Tiran - No Gods, No Masters
2019 Wings Of Destruction
Rosyjscy thrashers z Tiran są
zespołem dość rozpoznawalnym w
światowym podziemiu: istnieją od
15 lat, mają na koncie trzy abumy
(najnowszy to "Apocalyptic Tales"
sprzed trzech lat), a do tego lubują
się we wszelkiej maści splitach,
koncertowych taśmach czy EPkach.
Na "No Gods, No Masters"
prezentują dwa nowe utwory, autorski
i cover Sabbath, nagrane na
przełomie 2018/19 roku oraz dwa
koncertowe, zarejestrowane latem
2018. Chociaż "Apocalyptic Tales"
i "Metal Messiah" widnieją również
w programie kasety live "Apocalypse
In Bułgaria", to są to jednak
inne wykonania, fragmenty koncertu
w "Badland Bar" w Rostowie
nad Donem. Inna sprawa, że to
bardziej oficjalny bootleg niż nagranie
koncertowe z prawdziwego
zdarzenia - sound na krawędzi czytelności,
jakby nagrano to na "jamnika"
postawionego z boku sceny,
ale słychać, że zespół radzi sobie
na niej wyśmienicie i nie bierze
jeńców, zwłaszcza w black/thrashowym
"Apocalyptic Tales". Utwory
studyjne brzmią zdecydowane lepiej.
Własny "No Gods, No Masters"
ma w w sobie coś z mroku
Slayera przełomu lat 80. i 90., połączonego
z szaleńczą bezkompromisowością
Sodom czy Nuclear
Assault. "Witchflight" też pędzi
wściekle do przodu, nie tylko jak,
oryginalnie wykonujący go Sabbath,
ale też Destruction z najlepszych
lat 80. Dla fanów podziemnego
thrashu "No Gods, No Masters"
to więc jazda obowiązkowa,
a w wydawnictwa Tiran i nie tylko
można zaopatrzyć się w prowadzonej
przez lidera grupy Wings Of
Destruction. (4,5)
Torch - Reignited
2020 Metalville
Wojciech Chamryk
Dwie świetne płyty z lat 80. i długa
cisza po rozpadzie w roku 1986 -
nie ma co ukrywać, Torch wystawił
cierpliwość swych fanów na nielichą
próbę. Co prawda w roku 2003
nastąpiła reaktywacja, ale bardziej
na pół gwizdka, a i wydany wtedy
album "Dark Sinner" to większości
nowe wersje starych numerów.
Dopiero gdy zebrał się stary skład
udało się stworzyć premierowy materiał,
czego efektem jest "Reignited".
I nie ma co owijać w bawełnę,
ten trzeci/czwarty (niepotrzebne
skreślić, wedle uznania) album
Torch trzyma poziom debiutu z
1983 roku i wydanego rok później
"Electrikiss". Przeważają tu szybkie,
dynamiczne utwory, takie jak
świetny opener "Knuckle Duster",
mający w sobie coś z AC/DC i
Krokus "Feed The Flame" czy surowy
"Cradle To Grave" - każdy z
nich, wydany w latach 80., byłby
dziś klasykiem gatunku. Niegorsze
są mocarne rockery, numery mające
w sobie coś z mocy Accept z
najlepszych lat, "Collateral Damage",
"All Metal, No Rust" i "Snake
Charmer", a owo wrażenie potęgują
jeszcze chóralne refreny. A propos
wokali: Dan Dark, chociaż nie
młodzieniaszek, daje radę, bez
dwóch zdań jego strun głosowych
rdza się nie ima. Podobnie z gitarzystami,
bo Chris J First i Hakky
wymiatają jak za dawnych lat,
zwłaszcza te pojedynki w "Intruder"
robią wrażenie. Godzi się też
208
RECENZJE
wspomnieć, że mamy na "Reignited"
również klasyczną balladę "In
The Dead Of Night", a i finałowy
"To The Devil His Due" też miewa
lżejsze fragmenty. Metalville reklamuje
tę płytę hasłem "Faster,
heavier & louder!" i faktycznie, to
prawda, o czym donoszę z przyjemnością,
stawiając: (5,5),
Toronto - Under Siege
2020 Dying Victims
Wojciech Chamryk
Wydawałoby się, że po dwóch
demówkach Toronto skupią się na
przygotowaniu długogrającego debiutu,
ale Szwedzi ponad wszystko
przedkładają podziemny etos, tak
więc pierwszym regularnym wydawnictwem
w ich dyskografii jest EP
"Under Siege". Już sam fakt, że
póki co jest dostępna wyłącznie w
wersji cyfrowej oraz na winylu też
o czymś świadczy, chociaż pewnie
zespół nie odmówi sobie oraz fanom
przyjemności posiadania tego
materiału również w edycji kasetowej.
Analogowe nośniki pasują
do surowego speed metalu wybornie,
również okładka - zainspirowana
słynnym zdjęciem z 1945 roku
- w 12" formacie wygląda znacznie
okazalej. Chłopaki nadal nie
bawią się w półśrodki: nie są zwolennikami
klasycznych ballad, nie
złagodzili brzmienia, metal w ich
wydaniu i wykonaniu jest ostry i
dynamiczny. Najdłuższy utwór
"Ride The Rails" trwa blisko cztery
minuty, najkrótszy "Mud City Maze"
niecałe półtorej, mamy tu więc
esencję muzycznej agresji, numery
krótkie, zwarte i pędzące do przodu
niczym na płytach Warfare,
Discharge, Destruction czy
Motörhead. Szczególnie do gustu
przypadły mi utwory "Fast And
Filthy" i "Frostbite Bitch" inspirowane
dokonaniami Lemmy'ego i
spółki z najlepszych lat, ale dynamiczny
"Fire In Sight" czy rozpędzający
się od połowy "Lights
Out At Bedlam" też są niczego sobie.
W sumie szkoda, że nie dodali
jeszcze dwóch-trzech utworów i
"Under Siege" nie zyskał charakteru
materiału długogrającego, ale i tak
jest nader zacnie, więc: (4,5).
Wojciech Chamryk
Töxik Death - Sepulchral Demons
2020 High Roller
Trudno określić Töxik Death pracusiami,
bo wydali przez 17 lat raptem
dwa albumy, ale jak już biorą
się do roboty to z taką werwą, że
lecą przysłowiowe wióry. OK, teraz
mają usprawiedliwienie, bo przecież
od czasu debiutanckiego
"Speed Metal Hell" zmienili nie
tylko sekcję, ale i wokalistę, jednak
te roszady w żadnym stopniu nie
wpłynęły negatywnie na formę zespołu.
Nic się więc nie zmieniło,
wciąż łoją z furią surowy black/
thrash, zapatrzeni we wczesne dokonania
Sodom, Slayera czy Sepultury.
Nowy wokalista Henning
Haugland nie odstaje od kolegów
ani na jotę, a dzięki takim utworom
jak tytułowy, szaleńczy
"Malicious Assassin" czy mający w
sobie więcej z death niż thrash metalu
"Incantation Of Annihilation"
można zapomnieć, że określenie
regularność wydawnicza nie figuruje
w ich słowniku. W sumie szkoda,
że nie nagrywają częściej, ale
poruszając się akurat w takiej stylistyce
mogą sobie na to pozwolić,
bo te dźwięki w żadnym razie nie
dezaktualizują się po roku czy
dwóch. (5)
Wojciech Chamryk
Tulkas - The Beginning Of The
End
2020 Noble Demon
Meksykańscy thrashers z Tulkas są
na 100 % maniakami metalu:
przez dobre 10 lat tkwili w
podziemiu, chociaż zdarzały im się
i większe koncerty, choćby na festialu
Wacken. Nie przekładały się
jednak na jakiś kontrakt, aż do
tego roku, kiedy zespołem zainteresowała
się, niemiecka, a jakże,
firma Noble Demon. Na
najnowszej EP "The Beginning Of
The End" Tulkas nie silą się na
jakieś daleko idące eksperymenty.
Owszem, w utworze tytułowym
nieoczekiwanie pojawia się klimatyczne
zwolnienie i mające w
sobie sporo z jazzu gitarowe solo,
ale cała reszta to thrash w czystej
formie, agresywny i piekielnie dynamiczny.
Do tego niejednoznaczny
stylistycznie, bowiem zespół
czerpie zarówno od amerykańskich,
jak i europejskich gigantów
siarczystego łojenia lat 80., co potwierdza
choćby świetny opener
"O.G.C. (Outsider God Creation)"
czy momentami całkiem melodyjny
"Extinction". Wokalista Javier
Trapero nie oszczędza głosu ani
płuc, wrzeszczy niczym ktoś obdzierany
ze skóry, a ta histeryczna
maniera sprawdza się doskonale,
dodając dodatkowego kopa i tak
już przecież agresywnej muzyce.
Na koniec grupa serwuje cover
"Shortest Straw" - Metalliki według
mnie nie przebili, ale powodów
do wstydu też nie mają. (4)
Wojciech Chamryk
Typhus - Mass Produced Perfection
Punishment 18
Przez lata grali jako Nuclear Terror,
chociaż bez większych efektów,
teraz zaczynają nowy rozdział,
już jako Typhus. Pod nowym
szyldem większych sukcesów
również im nie wieszczę, bo to nic
więcej ponad poprawny thrash, inspirowany
Megadeth czy Annihilator.
O poziomie grup Mustaine'a
czy Watersa nie ma tu rzecz
jasna mowy, bo Grecy grają może
nie siermiężnie, ale niczym nie zachwycają.
Sztampowe kompozycje,
standardowe rozwiązania aranżacyjne,
nijakie brzmienie - przeciętność
daje tu o sobie znać w każdym
aspekcie. Wyróżniłbym "Dyatlov
Pass" i "Pride Breaker", ale reszta
zlała mi się w jedną magmę -
dobrze, że to krótka płyta, bo co za
dużo, to niezdrowo. (2)
Wojciech Chamryk
U.D.O./Das Musikkorps des
Bundeswehrs - We are One 2020
2020 AFM
Co pomyśleliście sobie, jak dowiedzieliście
się, że Udo nagrywa płytę
z orkiestrą? Że "ale to już było",
bo przecież w pewnym momencie
każdy większy zespół chce nagrać
płytę z orkiestrą? A może "ale przecież
Accept jest już w wersji z
orkiestrą, po co dublować". No
dobrze, a kiedy dowiedzieliście się
już, że Udo z orkiestrą nie będzie
ze zwykłą orkiestrą, tylko wojskową,
oraz że wcale nie będzie podbijał
Accept dęciakami, tylko stworzy
nowe kawałki? Że toporność
U.D.O. i chropowaty głos wokalisty
świetnie wpiszą się w grubo
ciosaną estetykę wojskowej orkiestry?
Jeśli tak, to pudło. Ja też nie
trafiłam. Udo po prostu zrobił
szach-mat. Płyta "We are One" w
ogóle nie jest tym, co większość z
nas przewidywała. Pamiętacie dowcipne,
swingujące kawałki
U.D.O., takie jak "Devils Rendezvous"
albo "Cut me Out"? To teraz
macie tego więcej. Dużo więcej. Ale
nie tylko tego, bo Udo postanowił
wyjść poza ramy i to bardzo daleko.
Jako wzorzec postawił przed
sobą oglądany przed kilku laty
koncert z orkiestrą, na którym
instrumenty dęte wygrywały największe
klasyki popu - Abby i
Jacksona. I to one były inspiracją
do płyty, czy raczej wskoczyły jako
ostatni klocek puzzli do wizji Udo.
Wokalista od dłuższego czasu myślał
nad płytą z orkiestrą, jednak w
innym niż wszyscy stylu. Rytmiczną,
swingującą, w której metal
będzie przeplatał się chwytliwą
melodią. Wszyscy, którzy kojarzą
Udo z trwałością, czy nawet pewnym
zjadaniem własnego ogona,
mogą się zdumieć. Udo zrobił coś
zupełnie innego, niż do tej pory i
słychać, że sprawiło mu to wielką
frajdę. I choć na płycie można
usłyszeć też popową wokalistkę
oraz niemal raperską linię melodyczną,
nie da się powiedzieć, że
Udo oddał całość w niemetalowe
ręce. Płyta była komponowana nie
tylko przez instrumentalistów orkiestry,
ale przede wszystkim przez
byłych dwóch muzyków... Accept -
Petera Baltesa i Stefana Kaufmanna.
Mimo to płyta jest jedynie
muśnięta czy też ledwie uderzona
heavy metalem, a jej ogólny wydźwięk
jest bardzo rozmaity. Czego
tutaj nie ma! Jest szybki, prawie
heavymetalowy numer "We Strike
Back". Są kawałki, które mi kojarzą
się z solowym U.D.O. z okresu
płyty "No Limits" - takie jak "Love
and Sin" i "Mother Earth". Jest kawałek
ze zwrotkami a la "Accept
light" - tytułowy "We are One".
Nade wszystko jednak są utwory,
których zazwyczaj nie połączylibyście
z klasycznym, zasłużonym
Udo. Swingową, przewijającą się
dawniej w jego twórczości stronę,
słychać w "Future is the Reason
Why" i "Here we go Again". Pozostałe
utwory szaleją dwubiegunowo.
O ile otwierający płytę "Pandemonium"
to zupełnie spodziewany
(w końcu płyta z wojskową
orkiestrą) marszujący rock okraszony
chórem, o tyle kawałki instrumentalne
uciekają w finezję, z
czego najbardziej, wzbogacony o
dudy "Beyond Gravity", który można
by wręcz nazwać folkowo-progowym.
Tak, dobrze przeczytaliście
- folkowo-progowy Udo. Gdyby
ta płyta wyszła w latach 80., Udo
zostałby zjedzony za zdradę majestatu
metalu. Dziś myślimy o niej
jako o kreatywnym skoku w bok.
Mnie Udo naprawdę zaskoczył!
(4,5)
Strati
RECENZJE 209
Vanish - Altered Insanity
2020 FastBall
Vanish to przedstawiciel niemieckiego
melodyjnego power metalu
w przestrzennej, syntezatorowej
scenerii, przypominającej wręcz
uniwersum. Kapela również chętnie
wykorzystuje wycieczki w stronę
nowocześniejszych odmian metalu.
Robią to bez przesady i z dużym
wyczuciem, co daje dość przyjemny
efekt. Takie też kompozycje
znalazły się na omawianej płytce.
Zresztą znane z poprzednich wydawnictw.
Bowiem "Altered Insanity"
to jedynie antrakt, czyli
EPka, gdzie wyeksponowane są
utwory, w których udzielali się goście.
W "The Pale King" możemy
usłyszeć świetny głos Alicji Mroczka.
W kolejnym "We Become
What We Are" muzycznego obieżyświata
Tima "Rippera" Owensa.
Z kolei w "Disbelief" usłyszymy
Bena Galstera, aby w "The Grand
Design" cieszyć się z obecności
Ralfa Scheepersa. Płytkę domyka
ciekawe wykonanie utworu Black
Sabbath "Heaven And Hell", który
został nagrany na płytę będącą tributem
dla Ronnie J. Dio. Mimo,
że krążek to ciekawostka, uzupełnienie
do dyskografii Vanish, to
zainteresowanie nim jest warte gry,
bowiem nie dość, że zawiera niezłą
muzykę to, wykonana jest w ciekawych
interpretacjach.
\m/\m/
Vanishing Point - Dead Elysium
2020 AFM
Vanishing Point to kapela, którą
zaliczają do melodyjnego progresywnego
power metalu. Ja z uporem
maniaka traktuję ich jak zwykłych
przedstawicieli melodyjnego power
metalu. Niemniej ich power metal
zagrany jest wyśmienicie, ambitnie
i z wysoką kulturą muzyczną. Australijczycy
z swoistym konsekwentnie
starają się aby ich muzyka była
bezpośrednia i bez problemów
trafiała do każdego ze słuchaczy.
Kompozycje są wymyślone z niezwykłą
precyzją i dbałością, do tego
perfekcyjnie zaaranżowane. Każdy
z utworów ma swoją melodię,
która przykuwa uwagę i to ona jest
najważniejsza w perspektywie całego
albumu. Niemniej rządzą na
nim gitary, które brzmią mocno,
wyraziście, lekko nowocześnie, acz
równocześnie uwypuklają melodię.
Popisy solowe robią również spore
wrażenie. Sekcja rytmiczna jest w
punkt i bardzo wyrazista, tworząc
bardzo solidne fundamenty. Oczywiście
są klawisze ale wybrzmiewają
w konkretnych momentach i
bez szaleństw. Wodzirejem całości
jest wokalista, ze swoim bardzo
mocnym i pewnym głosem, który
podkreśla wszystkie walory muzyki
Vanishing Point. Muzycy grają
jak z nut, bardzo pewnie, wręcz
perfekcyjnie. Być może właśnie ta
precyzja jest powodem, że formację
zaliczają do progresywnego power
metalu. Nie jest to jednak zimna
i wykalkulowana perfekcja. W
wykonaniu Australijczyków, jak i
w samej muzyce jest wiele luzu i
emocji. To właśnie to, ostatecznie
nadaje muzyce Vanishing Point
wyrazistego sznytu. "Dead Elysium"
przez cały krążek słucha się
z dużą ciekawością oraz przyjemnością.
Każde wydawnictwo traktuję
jako całość, przynajmniej próbuję,
i ogarnia mnie satysfakcja,
gdy jakiś zespół sprosta tym wymogom.
Dla mnie jest to informacja,
że wykonawca nie zebrał jakichś
przypadkowych utworów a
pomyślał nad całokształtem albumu.
Być może, każdy utwór ma
swoją historię ale ma też konkretne
miejsce w większej całości. Dla
mnie to duży plus. Te wszystkie
warunki spełnia również "Dead
Elysium". Niemniej problemy r-
odzą się gdy pomysły na poszczególne
kompozycje zdają się na tym
samym poziomie, wtedy ciężko
wyróżnić którąś z nich. Mogą się
wtedy rodzić podejrzenia czy wytaczająco
uważnie wysłuchuję danego
materiału. Jednak w wypadku
"Dead Elysium" mogę zapewnić,
że wysłuchałem to wydawnictwo
wielokrotnie i uważam, że każda
kompozycja jest napisana wyśmienicie
a wykonana wręcz fantastycznie,
oczywiście jak na swoją gatunek.
Także jak ktoś lubi ambitny
melodyjny power metal spokojnie
może sięgnąć po ten album. Nie
zawiedzie się. (4)
\m/\m/
Venator/Angel Blade - Paradiser/
Angel Blade
2020 Dying Victims
Dying Victims podsuwa fanom
tradycyjnego metalu fajny split.
Austriacki Venator prezentuje debiutancką
EP "Paradiser", dostępną
też oddzielnie na kasecie i na
kompakcie. Materiał Angel Blade
z Niemiec to ich pierwsze demo,
wydane również oddzielnie na taśmie.
Ten nośnik pasuje do takiego
grania idealnie, ale winyl jest jeszcze
lepszy, przenosząc nas we
wczesne lata 80., kiedy nakładem
takich wytwórni jak choćby
GAMA, Mausoleum, Ebony czy
Scratch każdego miesiąca wychodziły
ciekawe longplaye z klasycznym
heavy. Dying Victims Productions
hołduje tym samym zasadom,
wybierając młode, zwykle
świetnie grające zespoły. Nie inaczej
jest na tym splicie. Strona A to
trzy numery Venator: szybkie,
mocne i melodyjne, ze szczególnym
wskazaniem na "Creatures
From The Sea". Trochę doskwiera
mi tu plastikowy, cyfrowy sound -
słychać, że nie jest to nagranie z lat
80., jednak poziom muzyczny rekompensuje
to niedociągnięcie.
Strona B muzycznie jest znacznie
ciekawsza, bowiem Angel Blade
inspirują się nurtem NWOBHM
oraz sceną skandynawską wczesnych
lat 80. zespołami takimi jak
Gotham City czy Syron Vanes.
Świetny, dynamiczny opener "Rock
Nights", brzmiący jakby powstał
gdzieś pod koniec 1979 roku, początkowo
balladowy "Blast From
The Past" z dynamicznym Maidenowaniem
pod koniec i zadziornym
śpiewem oraz miarowy "Angel
Blade" z długą, melodyjną solówką
i dla odmiany wyższymi wokalami
- trudno się od tego oderwać!
Całość na: (5), chociaż Angel Blade
zrobili na mnie zdecydowanie
lepsze wrażenie i to na ich kolejne
wydawnictwo będę czekać.
Veonity - Sorrows
2020 Scarlet
Wojciech Chamryk
Veonity właśnie wydał swój czwarty
album. Znalazł się na nim typowy
dynamiczny oraz melodyjny
power metal, który we wczesnych
latach 2000 zyskałby szerszy rozgłos.
Teraz brzmi to, jak jedno z
wielu wydawnictw, choć pewnej
klasy nie można zarzucić ani muzyce
ani zespołowi. Kompozycje są
konkretne, skondensowane i bezpośrednie.
Niosą w sobie również
różnorodność, choć jak dla mnie w
bardzo bezpiecznym wymiarze. Na
tę chwilę płyta zdaje się bardzo
dobrym tłem do wszelakich zajęć
lub do miłego wypełnienia sobie
czasu. Nie da się ukryć, że poszczególne
kawałki łatwo wpadają w
ucho. Tak samo jak tego, że
szwedzcy muzycy przyłożyli się do
nich, wkładając w nie sporą dawkę
serca, pracy i talentu. Wykonanie
jest również zawodowe. Niemniej
nie zmienia to faktu, że "Sorrows"
nie niesie ze sobą efektu "wow" lub
nie przyprawia ciała o gęsią skórkę.
Analizując zawartość płyty, uważam,
że każdy z kawałków może
stać się tym singlowym. Moją uwagę
zwrócił typowy rozbrykany kawałek,
ze speedowym zacięciem i
wysokimi wokalami, "Free Again".
Czasami lubię wrócić do takiego
grania. Kolejnym był "War", niestety
ten za bardzo kojarzył mi się
z Sabatonem. Najbardziej świeżym
utworem wydaje się "Acceptance"
ze znakomitymi mrocznymi i
mocnymi gitarami, choć o jakiejś
zupełnej oryginalności nie ma
mowy. Ogólnie za mało aby mówić
o dobrej propozycji. Niemniej zdaję
sobie sprawę, że dla niepoprawnych
fanów melodyjnego power
metalu, klasa wykonania tego albumu,
wystarczy aby uznać go za
znakomitość. Niestety większość
obierze go jak jeden z wielu. Ne
zmieni tego nawet fakt, że tym razem
pod względem istoty Szwedzi
sięgnęli po głębsze treści dotyczące
życia po śmierci i ogólnie dobra i
zła. (3,5) to na tę chwilę dla mnie
maks.
Veritas - Threads Of Fatality
2020 - Self-Released
\m/\m/
Veritas to muzyczny projekt, który
powstał w 2012 roku, jego
główną postacią jest perkusista
Mark Zonder, a jego prawą ręką
jest wokalista Denny Anthony.
Obaj są znakomitymi muzykami.
Takich też dokooptowali sobie
współpracowników, gitarzystę
Grega Wenka oraz basistę Geno
Alberico. Formację zalicza się do
progresywnego heavy/power metalu.
Jednak ich muzyce brakuje polotu
znanego z progresywnego power
metalu, nie ma też wygaru dotyczącego
heavy metalu. Zdecydowanie
bardziej pasuje mi do technicznie
zagranego współczesnego
hard rocka z elementami heavy
metalu i progresywnego metalu.
Kojarzy mi się on ze schyłkowym
okresem Queensryche z Geoffem
Tate oraz z solowymi projektami
tegoż ostatniego. Nie są to najlepsze
płyty na świecie, niestety tak
samo jest z "Threads Of Fatality",
choć nie tak źle jak z kolejnym
przystankiem w karierze Tate'a nazwanym
Operation: Mindcrime.
Zanim jednak pociągniemy ten wątek,
dokończmy sprawę muzycznych
powiązań. Ze względu na
wspomniane hard rockowe konotacje
muzyka Veritas kojarzy mi
210
RECENZJE
się też z King X czy The Winery
Dogs. Natomiast ze względu na
progresję czasami odnajduję też
wpływy Fates Warning a nawet
Rush. Także pod względem muzycznym
z Veritas powinno być całkiem
nieźle, tym bardziej, że faktycznie
muzycy grają znakomicie, a
Denny Anthony momentami śpiewa
nawet rewelacyjnie. Niestety
szkopuł tkwi w kompozycjach,
które ze względu, że hard rock stanowi
ich fundamenty, są bardzo
schematyczne i mają bardziej ograniczone
pole do manewrowania.
Na nic zdaje się wprowadzanie różnorodnych
pomysłów i ciekawych
aranżacji, jak w sumie każdy z kawałków
brzmi bardzo topornie. Sytuacji
nie ratuje też fakt, że większość
utworów jest zamkniętych w
krótkiej formie (bardziej lub mniej
ponad trzy minuty). Większych
błędów przy produkcji i brzmieniu
nie wyłapałem, przy takim projekcie
jak Veritas to rzadkość. Ogólnie
trudno wskazać na jakiś dobry
moment na "Threads Of Fatality",
niemniej na przyszłość wszystko
jest w rękach muzyków, a ci są jednymi
z lepszych. Więcej wyobraźni
i luzu przy tworzeniu kolejnego
materiału i powinno być lepiej.
(3,5)
\m/\m/
Vicious Rumors - Clebration
Decay
2020 Steamhammer/SPV
Pisałem niedawno o Alcatrazz i
karierze Grahama Bonneta, który
otarł się o najpopularniejsze zespoły
rockowe, a jednak sam, na pierwsze
strony czasopism muzycznych
trafiał rzadko... Jakim w
takim razie pechowcem musi być
Geoff Thorpe ze swoim Vicious
Rumors? Facet ma za sobą kawał
historii - przyjechał z rodzinnych
Hawajów do San Francisco w
przeddzień wybuchu sceny thrash
metalowej. Był naocznym świadkiem
i uczestnikiem wykuwania się
największych tuzów sceny Bay
Area. Obserwował jak jego koledzy
od szklany i z sali prób robili światowej
kariery, podczas gdy jego zespół
gasł, gdy tylko próbował
wzbić się do lotu. Najbliżej sukcesu
byli chyba przy klasycznym już
"Digital Dictator", a więc w końcówce
lat osiemdziesiątych. Co dokładnie
"nie pykło", można się długo
spierać. Możliwe, że chodzi o
samą muzykę. Vicious Rumors z
elementów thrashu czerpało i słychać
to do dziś, jednak zespół gra
muzykę bliższą klasycznemu heavy
metalowi. Przy okazji, stali się jednymi
z pionierów amerykańskiej
odmiany power metalu. Tylko co z
tego, skoro gatunek ten, choć bardziej
szlachetny od, często generycznej
europejskiej odmiany, zawsze
istniał sobie gdzieś na uboczu
spektrum muzycznego rynku. Niemniej
jednak, Vicious Rumors
mogą poszczycić się w miarę stabilną
karierą i bogatą dyskografią,
której najnowszy odcinek jest albumem
ze wszech miar udanym. Podstawą
są tu motoryczne, trochę sucho
brzmiące riffy, charakterystyczne
dla Geoffa (którego wspomaga
też nowy nabytek, młodziutki
gitarzysta Gunnar DüGrey). Słychać
w nich echa thrashu, naleciałości
te są na stałe wpisane w charakter
grupy, ale jednak jest w nim
również sporo nie przytłaczającej
melodyjności. Sprawdza się to zarówno
w kawałkach bardziej dynamicznych,
oraz tych, które idą w
przebojową podniosłość, jak "Long
Way Home". Nowy jest też wokalista,
Nick Courtney, w którego wokalu
brakuje może trochę agresji,
za to nadrabia ciekawą barwą głosu
(kojarzącą się nieco z delikatniejszą
wersją Stu Blocka z Iced
Earth). Być może komuś całość
wyda się zbyt mało agresywna, mając
w pamięci zwłaszcza starsze
nagrania zespołu. Trudno zaprzeczyć
jednak temu, że strzałka czasu
nieubłaganie płynie w jednym
tylko kierunku i wobec tego faktu
musimy zająć jakieś stanowisko.
"Celebration Decay" jest przykładem
tego, jak będąc zespołem metalowym,
w udany sposób radzić
sobie z przeszłością i jednocześnie
mieć do powiedzenia coś interesującego
dzisiaj. (4,5)
Igor Waniurski
Voivod - The End Of Dormancy
2020 Century Media
Metalowcy często mają związki z
jazzem, by wymienić choćby Alexa
Skolnicka, który oprócz wymiatania
w Testament ma też od lat trio
grające jazz/fusion. Kanadyjczyków
z Voivod też trudno klasyfikować
jako zespół jednowymiarowy,
bowiem dość szybko od
siermiężnego thrashu z czasów
"War And Pain" zawędrowali w
kosmiczno/psychodeliczno/progresywne
klimaty, naznaczone tak
udanymi płytami jak choćby trójca
"Killing Technology", "Dimension
Hatröss" i "Nothingface", a
już od dawna grają we własnej lidze.
Potwierdza to również ich
ostatni, jak dotąd, album "The
Wake", ale niedawno zespół poszedł
jeszcze dalej, biorąc udział w
Montreal International Jazz Festival.
W dodatku przygotowali
nań nową wersję "The End Of Dormancy",
który trafił na najnowszą
EP-kę w dwóch wersjach, studyjnej
i koncertowej, zarejestrowanej na
rzeczonym festiwalu. "The End Of
Dormancy (Metal Section)" zaciekawia
przede wszystkim pomysłowym
wykorzystaniem instrumentów
dętych; zwłaszcza partia
trąbki wnosi sporo do brzmienia, a
już fragment kojarzący się z pierwszym
okresem King Crimson to
już klasa sama w sobie. Wersja live
podoba mi się jeszcze bardziej, jest
bowiem ciut dłuższa, swobodniejsza,
a kwintet jazzmanów czuje się
na scenie nader pewnie, co przekłada
się jeszcze bardziej na jakość
tego wykonania. Stronę B dopełnia
"The Unknown Knows", oryginalnie
na LP "Nothingface" z roku 1989
- tak tego, gdzie jest również szalona
wersja "Astronomy Domine"
Pink Floyd. Typowo voivod'owy,
zakręcony i schizofreniczny "The
Unknown Knows" niczym mu nie
ustępuje, nic więc dziwnego, że publiczność
jazzowa zareagowała nań
nader życzliwie. A ponieważ Chevy,
autor nowej aranżacji "The End
Of Dormancy", poświęca ostatnio
nadmiar wolnego czasu również na
tworzenie nowych kompozycji,
możemy na kolejnej płycie Voivod
spodziewać się wszystkiego, co
akurat mnie wcale nie martwi. (5)
Wojciech Chamryk
Volcanova - Radical Waves
2020 The Sign
"Radical Waves" to debiutancki
album tej islandzkiej grupy, istniejącej
od sześciu lat i znanej z koncertów
u boku The Vintage Caravan.
Owo zestawienie nie mogło
być przypadkiem, bo Volcanova
również gra klasycznego rocka,
tyle, że znacznie mocniejszego od
tego w wydaniu sławniejszych rodaków,
typowo przecież retrorockowej,
grupy. Tu hard rock jest podstawą,
dopełniony progresywnymi
czy nawet folkowymi elementami,
ale Samúel Ásgeirsson i jego dwaj
koledzy dodają do niego również
akcenty typowe dla współczesnego
desert i stoner rocka. Efekt końcowy
tych zabiegów jest nad wyraz
ciekawy, bo Volcanova równie
sprawnie wymiatają na pełnej mocy
("Mountain", "M.O.O.D."), łączą
hard rocka z psychodelią ("I'm
Off") czy bardziej klimatycznymi
brzmieniami ("Lights"). Nie zapomi-nają
przy tym o fajnych melodiach
(singlowy "Sushi Sam", miarowy
"Super Duper Van", bardziej
rockowy "Stoneman"), ciekawym
patentem jest również to, że orócz
lidera śpiewają też basista Dorsteinn
Árnason i perkusista Dagur
Atlason, co zapewnia nie tylko
zróżnicowanie głównych wokali,
ale też urozmaicone chórki. Do tego
ten materiał jest dość prosty,
bez aranżacyjnych udziwnień, ale
trafia w punkt, również dzięki
świetnej pracy sekcji, bo zespół
najwidoczniej stawia tu na pełną
harmonię, bez faworyzowania gitar.
Mamy tu więc debiut, ale bardzo
dojrzały i nad wyraz efektowny
- oby zespół na kolejnych płytach
nie spuścił z tonu. (5)
Wojciech Chamryk
War Cloud - Earhammer Sessions
2020 Ripple Music
War Cloud nie są zespołem z jakimś
imponującym stażem. Również
ich dotychczasowy dorobek -
raptem dwa albumy - nie uzasadniał
wydania koncertowej płyty
akurat w tym momencie, bo dochodzi
do tego najczęściej wtedy,
gdy ma się już do wyboru więcej
materiału i można przedstawić
przekrojowy, urozmaicony set.
Chłopaki zachwycili się jednak
Earhammer Studios i postanowili
nagrać tam płytę na żywo, chociaż
bez udziału publiczności, żeby w
pełni oddać koncertowy sound zespołu.
Nie eksperymentowali, nie
napisali też niczego nowego. Wybrali
za to osiem utworów z obu
płyt i po prostu je zagrali, tak jak
czynią na koncertach. I zabrzmiało
to faktycznie nader konkretnie -
nie bez przyczyny Greg Wilkinson
jest coraz bardziej rozrywanym
producentem i realizatorem,
warto więc było pokusić się o taki
eksperyment. Co ważne styl zespołu,
archetypowy heavy metal wczesnych
lat 80., z zadziornym śpiewem
Alexa Weina, gitarowym duetem
i mocarną sekcją, na żywo
brzmi perfekcyjnie, szczególnie
kiedy War Cloud dociskają gaz do
dechy, tak jak choćby we "White
Lightning", "Speed Demon" czy w
instrumentalnym "Tomahawk".
Fajne są też wpływy hard rocka
słyszalne w "Vulture City" czy
wczesnego metalu pobrzmiewające
w "Give'r". Szkoda tylko, że to niespełna
pół godziny muzyki, ale
OK, lepszy niedosyt niż przesyt.
(4,5)
Wojciech Chamryk
RECENZJE 211
Warfect - Spectre of Devastation
2020 Napalm
Początki tego szwedzkiego zespołu
sięgają roku 2003. Wtedy działali
pod szyldem Incoma i pozostawili
po sobie dwie demówki. W 2008
roku zmienili nazwę na obecnie
obowiązującą, a omawiany krążek
"Spectre of Devastation" jest ich
czwartym albumem. Formacja łoi
bezpośredni thrash metal inspirowany
dokonaniami Kreatora, Sodom
i Sepultura. Także jest wściekle,
ostro, szybko i zabójczo, przynajmniej
w dwóch rozpoczynających
kawałkach "Pestilence" i
"Rat King" oraz w dwóch kończących
płytę "Witch Burner" i "Dawn
of the Red". Sam środek "Spectre
of Devastation" to kolejne cztery
kompozycje utrzymane w średnich
tempach z pewnymi przyspieszeniami.
Z czego chyba najfajniejszy
jest "Hail Ceasar" ze znakomitym
refrenem do skandowania. Dość
melodyjny jest również wspominany
już "Rat King". Niemniej główną
atrakcją tej kapeli to świetne
cięte riffy oraz ogniste solówki.
Całkiem nieźle prezentuje się też
wściekły i wrzaskliwy wokal.
Wszystkie kawałki są wyjątkowo
zgrabne, choć mnie najbardziej
pasują te najbardziej żywiołowe.
Mimo intensywności muzyki
Szwedów to o dziwo jest ona bardzo
dobrze technicznie zagrana i w
dodatku bardzo klarownie brzmi.
Za co odpowiada sam zespół, ale
być może, to też dobra ręka i ucho
Flemminga Rassmussena, który
robił jego mastering. Całość uzupełnia
okładka wykonana przez
Andreasa Marschalla, którego
prace znamy z obwolut Kinga
Diamonda, Kreatora czy też
Blind Guardiana. Sumując "Spectre
of Devastation" to całkiem
niezła pozycja, która może się spodobać
ale równie łatwo można
przejść obok niej obojętnie. Niestety
strasznie dużo mamy thrashowego
grania i ciężko jest zdecydować
się na coś konkretnego. Ja się
skłaniam do tej pierwszej opcji. (4)
Warrior - Boudica
2020 Golden Core
\m/\m/
Warrior z Newcastle (to istotne
dookreślenie, przy wysypie w Wielkiej
Brytanii lat 70. i 80. grup o
takiej nazwie) reaktywowował się
po długim milczeniu w roku 2014.
Zespół nie zmarnował tego okresu,
dorobiwszy się nie tylko kilku kolejnych,
krótszych wydawnictw, ale
przede wszystkim debiutanckiego
albumu "Invasion Imminent". Tegoroczny
"Boudica" jest jeszcze
ciekawszy, chociaż powstał z nowym
wokalistą. Dave Lunn okazał
się jednak godnym następcą Eda
Halliday'a, a i reszta składu jest w
formie. Oczywiście z tego dawnego
wcielenia Warrior pozostali już
tylko Dave Dawson i Sean Taylor,
ale to i tak lepiej niż w przypadku
wielu innych zespołów
sprzed lat, w których bywa czasem
i tak, że nie ma już nikogo z oryginalnego
składu. Do tego Warrior
gra jak na początku lat 80: surowo,
mocno, często sięgając przy tym do
riffowego arsenału opatentowanego
przez Tony'ego Iommi'ego
("Mordrake", "Dreamcatcher"). A
już "Boudica Warrior Queen" czy
"Persecution (Of Witches)" to już
po prostu tak archetypowy, brytyjski
metal, że już po pierwszej
nucie ma się wrażenie, że słucha
się jakiegoś zapomnianego klasyka
nurtu NWOBHM. Nie można też
nie docenić wysmakowanych solówek
(czasem nawet dwóch-trzech
w jednym utworze), sekcja również
jest nad wyraz konkretna - naprawdę
można zacząć zastanawiać się,
czy top najlepszych zespołów nurtu
nie wyglądałby nieco inaczej,
gdyby Warrior zdołał wydać album
w 1981, czy nawet jeszcze w
1982 roku. O tym, że wtedy też
nie brakowało im dobrych numerów
przypominają cztery bonusy
live, oryginalnie wydane na EPkach
"Dead When It Comes To
Love" i "For Europe Only", ale i
bez nich "Boudica" to materiał
warty uwagi. (5)
Wojciech Chamryk
Winter's Verge - The Ballad Of
James Tig
2020 Pride & Joy Music
"The Ballad Of James Tig" to kolejny
pełny album tego cypryjskiego
zespołu. Jak zwykle wypełnia
go melodyjny symfoniczny
power metal utrzymany w pirackomarynistycznym
klimacie. Po staremu
jest to koncepcja, która dotyczy
mitologicznego królestwa zwanego
Tiberon. Niemniej pomysł i
teksty do tej płyty wymyślił Frixos
Masouras, a jego opowiadanie dotyczy
się niejakiego Jamesa Tiga,
który w dzieciństwie stracił na morzu
rodzinę i od tamtej pory szuka
zemsty na legendarnym potworze
morskim Killagoraka, który dopuścił
się tej zbrodni. Muzycznie
choć to jest melodyjny power metal
to jednak większość materiału
utrzymana jest w majestatycznym,
mrocznym klimacie. Ogromną rolę
odgrywają tu imponujące oraz potężne,
a także mocno rozbudowane
orkiestracje, które podkreślają monumentalną
atmosferę tego albumu.
Tą wyniosłą aurę akcentują
też klasyczne chóry. Pojawiają się
one sporadycznie ale są. Nie inaczej
jest z operowymi kobiecymi
partiami wokalnymi, też jedynie
przewijają się przez cały album.
Jednak najlepiej wybrzmiewa ona
w kompozycji "The Sea". Podobnie
jest z wesołkowatymi i rozbrykanymi
fragmentami power metalowymi.
Po prostu na "The Ballad Of
James Tig" z rzadka bywają, niemniej
nie burzą ogólnego konceptu
tej płyty, co najwyżej zaznaczają
jej muzyczną potęgę. Właśnie te
elementy wyróżniają ten album na
tle innych podobnych produkcji.
Być może dzięki tej inności polubiłem
tę propozycję. Oczywiście
nie zniknęły ani gitary ani sekcja
rytmiczna, przecież melodyjny power
metal stanowi tu muzyczny
fundament. Te partie cypryjskich
muzyków prezentują się bardziej
niż solidnie, ba, niekiedy przypominają
ich niedościgłych mistrzów,
czyli Blind Guardian. Ta ich natura
najjaśniej błyszczy w kawałku
"I Accept", gdzie gitarzyści pokazują
swój potencjał. Bardzo dobrze
wypada również wokalista George
Charalambous. Człowiek ze znakomitym,
mocnym głosem, który
potrafi w pełni wykorzystać swoje
walory. Muzycy też wyśmienicie
wywiązali się jeśli chodzi o brzmienie
instrumentów i ogólnie produkcję
albumu. Być może fani radosnego
melodyjnego power metalu
będą trochę rozczarowani "The
Ballad Of James Tig", jednak na
mnie krążek wywarł całkiem spore
wrażenie. (4)
Zakk Sabbath - Vertigo
2020 Magnetic Eye
\m/\m/
Rozumiem koncerty, nawet fakt
wydania EP "Live In Detroit".
Wygląda jednak na to, że Zakk
Wylde zaczyna gonić w tzw. piętkę,
próbując uczynić z Zakk Sabbath
coś więcej niż tylko cover
band Black Sabbath. Wybrał jednak
metodę najgorszą z możliwych...
nagrywając płytę z samymi
coverami. "Vertigo" to hołd dla debiutanckiego
albumu kwartetu Osbourne/Iommi/Butler/Ward,
przygotowany z okazji 50-lecia tego
wydawnictwa. W lutym może
miałoby to jeszcze jakiś sens, ale
we wrześniu żadna to już rocznica.
Mamy tu więc, toczka w toczkę,
"Black Sabbath", tyle, że w wersji
amerykańskiej. Zmiany muzyczne
są czysto kosmetyczne, typu, że w
utworze tytułowym zabrakło demonicznego
śmiechu, a cała podstawa
pozostała niezmienna - od
razu rodzi się więc pytanie, komu
ta płyta jest potrzebna. Oczywiście
Zakk, Blasko i Joey Castillo grają
jak natchnieni, w dodatku zarejestrowali
"Vertigo" live w studio, niczym
za dawnych czasów, jednak
chociaż słucha się tej płyty całkiej
przyjemnie, to nie ma ona żadnego
startu do ponadczasowych oryginałów.
Trudno więc traktować to wydawnictwo
jak coś więcej niż tylko
ciekawostkę dla największych maniaków
Wylde'a i Black Sabbath.
(2)
Wojciech Chamryk
212
RECENZJE
Acid - Maniac
2020 High Roller
reedycji przez niezawodną firmę
High Roller Records. Tradycyjnie
do bezbłędnej szaty graficznej dodali
parę bonusowych nagrań, a w
tym przypadku padło na EP Acid z
1984 "Black Car". (5 )
Adam Widełka
cords można teraz z łatwością
mieć w domu. Obok plakatu wydawnictwo
zawiera dwa dodatkowe
nagrania z 1982 roku, oryginalnie
znajdujące się na 7" "Hell On
Wheels/Hooked On Metal". (5 )
Adam Widełka
ligi speed metalu. Album "Engine
Beast" to nie tylko charakterystyczny
wokal Kate. To jeszcze, tak
jak wspomniałem, typowo pompująca
sekcja rytmiczna i gitary podające
smaczne riffy przyprawione
pełnymi witamin solówkami. Jeśli
nie policzymy bonusów to całość
daje nam wynik trzydziestu sześciu
minut. Myślę, że idealniej się nie
dało. (5)
Muszę się przyznać, że nie przepadam
w metalu za grupami z
damskim wokalem. W ogóle
oprócz kilku wyjątków, mniej lub
bardziej znanych, to większość takich
tworów za mocno nic dla
mnie nie znaczą. Jednym z takich
ustępstw od reguły jest belgijski
Acid. Założony w 1980 roku w
Bruges zespół poznałem jakiś czas
temu i z miejsca zainteresował
mnie przede wszystkim świeżo podanym
europejskim speed metalem.
O dziwo również damski wokal
nie specjalnie mnie odstraszył.
Myślę, że przez to, że jest on elementem
pasującym do reszty i
nadającym kolorytu poprzez swoją
melodyjność. Album "Maniac"
musiał w 1983 roku zrobić niemałe
zamieszanie. Dźwięki, które zaserwowali
muzycy o ciekawie brzmiących
pseudonimach, to naprawdę
żwawa dawka speed metalu. W
ciągu niecałych czterdziestu minut
materiału Acid nie pozwala nam
się nudzić. Gitarzyści Demon i
Dizzy Lizzy pracują nieźle, wzajemnie
się uzupełniając. Obok soczystych
i prędkich riffów pojawiają
się zgrabne solówki. Trochę "motorheadowa"
sekcja rytmiczna, za
którą odpowiedzialni byli basista
T-Bone oraz perkusista Anvill,
sprowadzona jest tutaj do kwestii
napędzania kompozycji. Nie znaczy
to jednak, że praca sekcji jest
bezbarwna i nastawiona na mozolne
odgrywanie podstawowych rytmów
w szybkich tempach. Pojawiają
się czasem fajne wstawki,
przejścia czy zwolnienia. Słuchając
"Maniac" po raz pierwszy nie sposób
nie zwrócić uwagi na wokal.
Zamieszanie przy mikrofonie wywołała
Kate de Lambaert, ciskająca
wersy piosenek ubrane w niesamowitą
melodyjność. Debiut tej
belgijskiej formacji to doskonała
pozycja dla wszystkich, którzy
lubią stary, oldschoolowy metal.
Trochę archaiczny, ale z klimatem,
jakiego brakuje często na współczesnych
krążkach. Do tego prosta
i absorbująca uwagę okładka - jeśli
raz poddany się jej urokowi, długo
nie będziemy potrafili się od niego
uwolnić. Wszyscy Ci, którzy jeszcze
się wahają, mogą już teraz mieć
swój egzemplarz dzięki najnowszej
Acid - Acid
2020 High Roller
Kiedyś byłem święcie przekonany,
że ta płyta to debiut belgijskiego
Acid. Bo wiadomo, że jeśli na
okładce była tylko nazwa zespołu,
znaczyło, że jest to pierwsza płyta
danej grupy. Czasem jednak były
od tego odstępstwa, zresztą dość
często (do tego doszedłem później)
i ku mojemu zdumieniu okazało
się, że "Acid" to dwójka. Acid w
1983 roku wydał dwa albumy.
Były to "Maniac" i "Acid". Brzmią
dość spójnie, czego zasługą było
popełnianie ich przez ten sam
skład. Jeszcze bardziej zgrany niż
na poprzednim, więc i pojawiają się
odrobinę bardziej wyszukane kompozycje.
Słowo "wyszukane" być
może nie jest aż tak na miejscu, bo
nadal mamy do czynienia z bardzo
rześko podanym speed metalem,
ale czuć, że jakiś progres się odbył.
Lubią sobie lekko przeciągnąć zaczęcie
utworu, gdzieniegdzie zwolnić
i nadać klimatu. Tak samo jak
na debiucie zwrócić uwagę można
na rwące i szorstkie riffy przenikające
się z zgrabnymi solówkami.
Acid nie próbuje oderwać się na
drugiej płycie od wpływów Motorhead,
ale też umie umiejętnie elementy
ich muzyki wchłonąć do
swoich nagrań. Dzięki temu, że
materiał na "Acid" porywa i jest
charakterny, nie tracimy czasu na
szukanie dziury w całym. Tu
wszystko jest na swoim miejscu,
ociosane na "sztywno", ale z potężnym
ładunkiem melodii. W
głównej mierze to ponownie zasługa
charyzmatycznej wokalistki,
Kate de Lambaert. Szczerze polecam
"Acid" jako swoistą kontynuację
przygody z belgijską grupą.
Warto sięgnąć po krążek przyozdobiony
rysunkiem czaszek również
po to, żeby samemu przekonać
się o tym, że Acid nie był tylko
ciekawostką. To po latach nadal
świetna muzyka, którą dzięki najnowszej
reedycji High Roller Re-
Acid - Engine Beast
2020 High Roller
Wydany w 1985 roku "Engine
Beast" pozostaje do dziś ostatnim
albumem klasycznego składu Acid
i Acid w ogóle, ponieważ współcześnie
mimo działalności zespół nic
nie nagrywał. Na pewno nie zarejestrują
już, przynajmniej na razie,
wspólnego krążka perkusista Anvill
i wokalistka Kate de Lombaert.
Niedawno drugie z nich
ogłosiło odejście i granie pod własnym
szyldem. Pan Kowadełko zapowiedział
kontynuację idąc swoją
drogą. Ciekawie, jak będzie brzmieć
Acid bez damskiego głosu, bo
wszakże nadawał on tej muzyce
charakter. Cóż, pozostaje nam słuchać
starych płyt belgijskiej załogi.
Firma High Roller Records ułatwia
nam tę sprawę, bo właśnie wydała
najnowsze reedycje. Po "Maniac"
i "Acid" pozostaje chwycić w
dłoń i trzeci, "Engine Beast". Tradycyjnie
z ładnym plakatem i dodatkowymi
nagraniami. Niepublikowanym
przedtem "Rats" oraz alternatywną
wersją "Hooked on Metal".
Dwa lata przerwy pomiędzy
płytami nie zrobiły zbyt dużej różnicy
dla stylistyki. Materiał, jaki
zespół zebrał na "Engine Beast"
nie odbiega zbytnio od poprzednich.
Nadal to dość zróżnicowany i
brzmiący świeżo speed metal. Z,
umiejętnie rzecz jasna, zcementowanymi
z własnymi pomysłami
inspiracjami judasowo-motorheadowymi.
Zwłaszcza w sekcji rytmicznej.
Acid być może nie zaskakuje,
ale buduje więź ze słuchaczem,
która pozwala coraz głębiej zanurzać
się w kompozycje. Mogę
uznać ten krążek za szczyt możliwości
Acid, bowiem utwory zyskały
tu najwięcej mocy i przestrzeni.
Są naturalnym rozwinięciem motywów
z poprzednich, jednocześnie
pozostając bezpiecznymi stylistycznie,
co w ogólnym rozrachunku
daje ugruntowanie pozycji Acid
jako jednej z ciekawszych kapel z
Adam Widełka
Angel Dust - Into The Dark Past
2020 High Roller
Niemiecki Angel Dust to zespół,
który po świetnym starcie w połowie
lat 80., rozpędził swoją karierę
na dobre dopiero jakieś dziesięć lat
później. Wtedy zaczął regularnie
wydawać płyty gdzieś do początku
lat dwutysięcznych. Natomiast styl
zespołu na przestrzeni lat się zmieniał.
Ze speed/thrashu przeszli w
melodyjny power metal. Ciągle jednak
była to grupa mogąca zaskoczyć
i wciąż warto o niej mówić.
Teraz okazja jest pierwszorzędna,
bowiem nakładem High Roller
Records w 2020 roku ukazały się
dwie pierwsze albumy Angel Dust
- "Into The Dark Past" z 1986 roku
i wypuszczony dwa lata później
"The Dust You Will Decay". Remasterowane
i z dodanymi ciekawymi
bonusami kuszą, by wziąć je
w ręce. Debiut Angel Dust to w
sumie jedna z ważniejszych, choć
niekoniecznie wsparta dużą popularnością,
płyta. Zawierająca w raptem
czterdziestu minutach niesamowity
ładunek energii. Te przenikające
się wzajemnie gatunki -
speed, thrash a nawet ten mający
eksplodować potem power metal.
Szybka, ale cholernie melodyjna to
płyta. W sumie materiał został nagrany
w czwórkę, a tak naprawdę
wszystko co stało się po "Into The
Dark Past" to zupełnie inna historia.
Tylko tutaj znajdziemy grę
dwóch gitar Andreasa Lohruma i
Romme Keymera, odpowiedzialnego
też za wokale. Trzon grupy -
perkusista Dirk Assmuth i basista
Frank Banx - mieli trochę inną wizję
Angel Dust, więc kolejny album
powstał w innej konfiguracji.
Czym dłużej karmi się uszy dźwiękami
z "Into The Dark Past",
tym mocniej dociera do nas, że
RECENZJE 213
właśnie mamy do czynienia z krążkiem
o potężnym potencjale. Jak
wspomniałem wcześniej, wielką
zaletą jest moc oraz brak sztywnych
ram gatunkowych. Muzycy
nie trzymają się kurczowo jednego
azymutu. Granice są płynne i sprawia
to, że debiut Angel Dust nawet
po wielu latach od wydania
ciągle absorbuje uwagę słuchacza.
Co ważne, uwaga ta nie jest w żaden
sposób wymuszona. Odnoszę
wrażenie, że "Into The Dark Past"
zyskał moją aprobatę bez jakichkolwiek
żmudnych odsłuchów, dumania
i marszczenia czoła. Od
pierwszych minut Angel Dust rozdaje
karty. Warto sięgnąć po
reedycję HRR ze względu na dodatki.
Mamy tutaj bardzo smakowite
kąski. Demo grupy "Marching
For Revenge" z 1985 roku
oraz trzy utwory zarejestrowane w
Bochum rocznik 1988. Jakby komuś
było mało świetnego Angel
Dust to taki deser najzwyczajniej
w świecie musi nasycić.
Adam Widełka
Angel Dust - The Dust You Will
Decay
2020 High Roller
Po zrealizowaniu tego albumu kariera
Angel Dust uległa zawieszeniu
na dziesięć długich lat. Z perspektywy
czasu wiadomo, że zespół
wciągnął się na nowo do tworzenia
muzyki, ale wtedy na pewno
taki obrót sprawy musiał okazać
się dużym zaskoczeniem. Po
dwóch naprawdę konkretnych płytach
- co mogło pójść nie tak? Nie
mnie tutaj bawić się w detektywa.
Wiadomo natomiast, że rok 2020
przyniósł świeżą reedycję od High
Roller Records. Tak więc obok
świetnego debiutu można teraz
ustawić nie mniej ciekawy drugi
strzał Angel Dust - "The Dust
You Will Decay". Dwa lata dzielą
dwie pierwsze płyty niemieckiej
grupy. Przez ten okres czasu zmieniło
się sporo. Od 1986 do 1988
roku skład Angel Dust uległ roszadom.
Dirk Assmuth (perkusja) i
Frank Banx (bas) nadal tworzyli
trzon i sekcję rytmiczną, natomiast
do współpracy zaprosili gitarzystów
takich jak Vinni Lynn i Stefan
K. Neuer. Wokalistą został S.L.
Coe. Przez zmiany personalne
zmienił się też kierunek poszukiwań
muzycznych Angel Dust. Jeśli
na debiucie brzmiał w klimatach
(głównie) speed i thrash metalu, a
power metal był jedynie doprawianiem
dania to na "The Dust You
Will Decay" stał się ten gatunek
dominujący. Można już od razu
zauważyć, że Coe proponuje zupełnie
inne rejestry śpiewu, a kompozycje
mogą przypominać nawet
takie grupy jak amerykański Riot.
Powstał album różny od debiutu.
W tej konwencji Angel Dust odnalazł
się dobrze, przez co słucha
się tego krążka z przyjemnością.
Jeśli nie nastawimy się na kontynuację
"Into The Dark Past" tylko
odbierzemy ten materiał jako naturalne
kroki zespołu to na pewno
spodoba się od pierwszego momentu.
Zresztą brzmienie zyskało przestrzeń
i jeszcze więcej zgrabnie podanych
melodii. I tak samo jak na
jedynce - tutaj nie do końca panowie
uwolnili się od przenikania
gatunków. Fragmentami klimat z
pierwszej płyty się pojawia, co
sprawia wrażenie, że ostateczne
odcięcie się od tamtej płyty spowodowałoby
zupełne zatracenie tożsamości
Angel Dust. Mimo wszystko
"The Dust You Will Decay"
to bardzo dobry album. W żadnym
wypadku nie neguje jego odmienności.
To też wiele znaczy, że grupa
zdecydowała się wejść na stopień
wyżej. Wybrać troszkę niepewną
przyszłość niż powielać jak
kalkę pomysły przez parę lat. To
siła kontrastu. Dodatkowo High
Roller Records proponuje, jako
bonusy, kawałki z sesji. Może nie
są one aż tak ciekawe, jak te z poprzedniej
płyty, ale również dają
świadectwo tamtego czasu i pokazują,
że Angel Dust był/jest jedną
z bardziej intrygujących grup na
świecie.
Adam Wideka
Astharoth - Gloomy Experiments
2018 Dark Symphonies
Szczerze - zabijcie mnie, ale zbyt
szybko nie znalazłbym polskich
kapel podobnych do Astharoth.
Ten pochodzący z Bielska-Białej
zespół jawił się jako dość sprawny.
Co prawda nagrali tylko jeden
longplay, ale potencjał mieli, według
mnie, na kilka. Po występie
na Metalmania '89 skład Jarosław
Tatarek (wokal, gitara), Dorota
Homme (gitara), Witold
Wirth (bas) oraz Dariusz Malysiak
(perkusja) poczynili przygotowania
do fonograficznego debiutu.
Czas pokazał, że wydany w
1990 roku "Gloomy Experiments"
to bardzo ciekawa płyta. Czyżby
polska odpowiedź na Coronera
czy Voivod? W tym stwierdzeniu
jest odrobina, ba, spora ilość szaleństwa,
ale jeśli dłużej zatrzymać
się przy tym śląskim zespole, można
już dostrzec wspólne mianowniki.
Przede wszystkim kompozycje
Astharoth cechują liczne
zmiany tempa. Utwory nie są nudne,
a swoją konstrukcją przyciągają
i intrygują. Wzorem swoich bardziej
utytułowanych kolegów zza
granicy Jarek i Dorota dostarczają
wielu gitarowych pojedynków przy
wtórującej im sekcji rytmicznej.
Bas i bębny piszą osobną opowieść,
ale czujnie obserwując i zgrabnie
cementując gitarowe zagrywki. Mimo,
że "Gloomy Experiments"
jest dość zwarte i krótkie, na pewno
nie przynosi zawodu. Trochę
na przekór, bo w thrashu to właśnie
te dłuższe albumy zaliczano do
tzw. Prog-thrashu, czy też jak kto
woli - jego technicznej odmiany.
Astharoth kładzie nacisk na pomysły.
Zaprzeczają również teorii,
że żeby było ciekawie musi być
szybkość, dzikość i wulgarność. Ich
podejście do thrash metalu może
nie okaże się oryginalne (nawet w
kontekście roku wydania), ale sądzę,
że "Gloomy Experiments"
ma w sobie dość kreatywności, że
nawet po długich latach te dźwięki
namalują uśmiech na niejednej
twarzy metal maniaka. Wydanie,
które otrzymałem do recenzji jest
dwupłytowe. Poza właściwym materiałem
dostajemy drugi, bogaty w
archiwalne nagrania, dysk. Mamy
czternaście utworów dobrej jakości
(mimo lat), rejestrowanych od
1989 do 1994 roku. Są to głównie
sesje demo, co daje możliwość
prześledzenia rozwoju Astharoth
w połowie lat dziewięćdziesiątych.
Adam Widełka
Attaxe - 20 Years The Hard Way
2020 Pure Steel
Attaxe to kolejny z niezliczonych
amerykańskich pechowców. Zespół
powstał 35 lat temu, kilkakrotnie
zawieszał i wznawiał działalność,
ostatnio w ubiegłym roku, ale pod
względem fonograficznego dorobku
nie miał szczególnych osiągnięć.
Ot, garść nagrań demo i kasetowe,
tylko krótsze, materiały - album
nagrany w 1986 nigdy nie ujrzał
światła dziennego. Dopiero w roku
2006 wydał własnym sumptem
kompilację "20 Years The Hard
Way", która obecnie doczekała się
regularnego wydania nakładem
Pure Steel. To kompilacja przekrojowa,
obejmująca różne okresy
działalności grupy z Cleveland, 15
utworów z lat 1985-2005, znanych
z demówek i mających w momencie
pierwszego wydania swą premierę,
klasyczny w każdym calu
US metal lat 80. I chociaż, często
typowo demówkowa, jakość nagrania
momentami nie powala, to jednak
trudno nie docenić tak udanych
utworów jak "Metal Messiah",
"Blood On The Moon" czy "Pedal
To The Metal". Mamy też w komplecie
utwory z kasetowych wydawnictw
grupy, singla "Suicide"
oraz EP "Are You Ready?", a ciekawostką
są trzy kompozycje z demo
1989 Zyklóne, w którym
udzielali się muzycy Attaxe, wraz
ze świetnym wokalistą Juanem
Ricardo (Ritual, Dark Arena). Inni
muzycy Attaxe również są znani z
innych grup, takich jak choćby
Lizzy Borden czy Purgatory, co
tylko potwierdza, że ten zespół
miał najzwyczajniejszego pecha.
Nagrania jednak pozostały.
Wojciech Chamryk
Chastain - For Those Who Dare
2020 Divebomb
Nie pamiętam kiedy poznałem
grupę Chastain. Wiem natomiast,
że nie od razu "zatrybiło". Musiałem
poświęcić odrobinę czasu by
przywyknąć do tej muzyki. To nie
do końca oczywisty power/heavy
metal. W znakomitej większości
dźwięków, jakie wyszły spod palców
Davida T. Chastaina, próżno
szukać banału. Kiedy więc okrzepłem
i zdałem sobie sprawę z tego,
jak ciekawą i mało znaną grupą jest
Chastain z chęcią nadrabiałem zaległości.
Divebomb Records też
nie próżnuje. Po dziesięciu latach
od ostatniego wznowienia "For
Those Who Dare" proponuje kolejne.
Tym razem zdecydowali się
na zmianę koloru i samego zdjęcia
zdobiącego okładkę i dołożenie
dwóch wersji demo utworów "Play
Their Games" oraz "I Cast No
Shadows". Na szczęście muzycznie
nic nie zostało naruszone. Pieszczą
więc nasze uszy pierwotne kształty
kompozycji poddane restauracji
przez Steve Fontano z Praire Sun
Studios. Fakt, 30 lecie wydania to
nie lada gratka. Fajnie, że postanowiono
w jakiś sposób odświeżyć
album, nie ingerując na szczęście w
samą muzykę pod kątem, na
przykład, jakichś dogrywek czy
zmian linii wokalu. Tego bym nie
zdzierżył… Sama muzyka to soczysty
heavy/power metal. Krążek
"For Those Who Dare" to piąta
długogrająca pozycja w dyskografii
Chastain. Odczuwalny jest minimalny
spadek formy grupy, w porównaniu
z pierwszymi dokonaniami,
jak "Mystery Of Illusion",
"Ruler Of The Wasteland" czy
"The 7th Or Never" ale nadal
kompozycje mogą zaciekawić i,
przede wszystkim, zatrzymać przy
głośnikach na dłużej. Być może na
214
RECENZJE
ten fakt wpływ miało pożegnanie
się z dotychczasową sekcją zespołu
przez Chastaina, a i "For Those
Who Dare" był ostatnim krążkiem
na którym śpiewała charyzmatyczna
Leather Leone przed jej dłuższą
przerwą z zespołem. Ciekawostką
jest umieszczenie przeróbki
przeboju Heart "Barracuda". Pokazuje
to rozległe horyzonty penetrowane
przez gitarzystę. David T.
Chastain nie tylko intryguje partiami
gitary, ale także nieoczywistym
wyborem na cover. Oryginał
pochodzi z połowy lat 70. Jeśli nie
jest on znany to faktycznie można
wziąć go za autorski numer Chastain.
Po trzydziestu latach "For
Those Who Dare" wciąż ma moc.
A to, że pojawiają się gdzieniegdzie
przebłyski słabszej formy? Każdej
kapeli życzę takich "potknięć".
Warto sięgnąć po ten i, naturalnie,
po pozostałe albumy z szerokiej
dyskografii Chastain. Jeśli ktoś
spragniony jest wyrazistego heavy
metalu z domieszką power, okraszonego
zadziornym damskim wokalem
nie powinien czekać ani
chwili.
Adam Widełka
CJSS - World Gone Mad
2020 Divebomb
Jakże tytuł tej płyty pasuje do globalnej
sytuacji! Nie jest wesoło i
nikt nie wie, co będzie dalej z nami
i z naszą planetą. Jeśli jakimś cudem
udało się Wam uniknąć szaleństwa
związanego z Covid-19 to
pewnie z chęcią zapoznacie się z
solową twórczością Davida T.
Chastaina. Polecam z autopsji -
świetna alternatywa na codzienne
statystyki. Równo z początkiem
działalności macierzystej formacji,
gitarzysta Chastain postanowił
powołać do życia poboczny projekt.
Nazwa jego - CJSS - była
akronimem pierwszych liter nazwisk
członków. Poza liderem brali
w tym udział: perkusista Les
Sharp, basista (znajomy z bazy
głównej tj. Chastain) Mike Skimmerhorn
oraz wokalista Russell
Jinkens. Ten ostatni stanowić
mógł alternatywę na damski wokal
Leather Leone. Rok 1986 to złote
czasy dla heavy metalu. David T.
Chastain podkreślał swoje umiejętności
i wizjonerstwo w różnych
składach. W CJSS, podobnie jak w
Chastain, mamy do czynienia z
szybkimi ale i też sprawnie przemyślanymi
kompozycjami, które
mimo upływu lat nadal brzmią
świeżo. Właśnie wtedy ukazał się
"World Gone Mad" teraz wznawiany
po raz pierwszy w formacie
kompaktu przez Divebomb Records
wzbogaconego dodatkowymi
nagraniami. Szkoda, że nikt
wcześniej nie wpadł na pomysł, by
ten temat przyspieszyć. Choć
"World Gone Mad" nie jest aż tak
bogaty w pomysły jak wczesny
Chastain, to do wykonania tej
muzyki nie mam prawa się przyczepić.
Przez blisko trzydzieści siedem
minut z głośników atakuje solidny
heavy metal z lekkim, amerykańskim
zabarwieniem. Jasna
sprawa, że najbardziej fikuśne i
intrygujące są partie sześciu strun,
jednak nie sposób nie zauważyć
ciekawych wstawek basu Mike'a i
nie próżnującego Lesa Sharpa,
starających się nadać całości odpowiedni
klimat i scementować kompozycje.
Zwrócić uwagę trzeba na
poprawnie zagrany cover Led Zeppelin
("Communication Breakdown"),
który nie stracił nic ze
swojej pierwotnej mocy. Dużo również
ciekawego dzieje się w końcówce
albumu, kiedy to pewne
fragmenty mogą przynieść na myśl…
"Heaven And Hell" Black
Sabbath! Krótko mówiąc CJSS to
niezły projekt, obiecująco zaczynający
się w 1986 roku tymże krążkiem.
Być może nie nosi on znamion
muzyki wielce ponadczasowej,
ale po trzydziestu latach
ciężko jest tutaj wytykać jakieś
rażące niedoróbki. Pozycja obowiązkowa
dla fanów heavy metalu, a
nawet i tych, którzy cenią sobie
świeżo brzmiący speed metal.
CJSS - Praise The Loud
2020 Divebomb
Adam Widełka
Gitarzysta David T. Chastain to
bardzo płodny muzyk. Nie mogący
usiedzieć spokojnie na miejscu, nagrywający
sporo ciekawych płyt z
nurtu heavy metalu. Czy to z macierzystą
formacją, nazwaną (a jakże!)
od nazwiska, czy też z solowym
projektem nazwanym (całkiem
oryginalnie!) od imienia i nazwiska,
czy, wreszcie, z grupą
CJSS. Popełniał te krążki prawie
jednocześnie, zachowując natomiast
każdemu z nich osobliwy charakter.
Divebomb Records w 2020
roku przygotowało wznowienia
dwóch pierwszych albumów CJSS
na kompaktach. Trzeba odnotować,
że okazja jest niebyle jaka, bo
to debiut tych dźwięków na srebrnym
nośniku! Po wielu, wielu
latach można w końcu sięgnąć po
"Praise The Loud" i (omawiane
wcześniej) "World Gone Mad". W
sumie dwójka to nijako kontynuacja
pomysłów z "wściekłego świata".
Zarejestrowany materiał został
przez scementowany skład, przez
co brzmi spójnie. Chastain jak widać
był zadowolony z współpracy z
Lesem Sharpem (perkusja), Russellem
Jinkensem (wokal) i Mike'm
Skimmerhornem (bas), więc
panowie towarzyszyli mu jeszcze
później. Trzeba więc podkreślić doskonałe
zgranie ale i muzyczną
świadomość, że każdy z zespołów
Davida, mimo, że tworzony wspólnymi
siłami z tymi samymi gośćmi,
nie tracił nic z oryginalności. Muzyka
zawarta na "Prasie The
Loud" to czysty heavy metal, z
lekkim amerykańskim zabarwieniem.
Tak jak wspominałem wcześniej,
można zaryzykować stwierdzenie,
że jest swoistą kontynuacją
debiutu. Ponownie mamy żwawą
sekcję rytmiczną nie ograniczającą
się do miarowego wystukiwania rytmu
oraz żarliwy śpiew. Do wszystkiego
spasowane kąśliwe partie gitary
i chwytliwe solówki grane
przez lidera. Z naukowego punktu
widzenia grupa CJSS nie była na
pewno najatrakcyjniejszą na świecie,
ale na poletku heavy metalowym
w swoim czasie mogła być co
najmniej intrygującą. Co prawda
swojego macierzystego bandu Chastain
z CJSS nie przeskoczył, ale
nie wiem, czy sens jest traktować
ten projekt w takich kategoriach.
Można za to śmiało spojrzeć na
ten twór w kontekście alternatywy
na, chociażby, śpiewającą Leather
Leone. Nic nie jest złe, jest tylko
inne, a jeśli komuś mało podstawowego
krążka to wydawca postarał
się o interesujące bonusowe nagrania.
Zachęcam!
Adam Widełka
Death Angel - The Enigma Years
1987-1990
2020 HNE / Cherry Red
Death Angel. Zespół z kapitalnym
początkiem kariery i dość nieoczekiwanymi
sytuacjami w jej trakcie.
Po reaktywacji, od 2001 roku, wrócił
na właściwe tory i serwuje regularnie
porządny thrash metal. Daje
również świetne koncerty, porażające
swobodą i energią. Firma Hear
No Evil Recordings postanowiła
wydać w tym roku ciekawy box.
Zestaw czterech płyt - "The Enigma
Years 1987-1990" - skupia
się na początku działalności grupy
z San Francisco. Trzonem tej kompilacji
są dwa pierwsze albumy formacji.
Klasyczne już dziś pozycje,
których za bardzo maniakom
thrash metalu nie trzeba przypominać.
Fantastycznie przyjęty debiut
"The Ultra-Violence" z 1987 roku
oraz "Frolic Through The Park"
wydany rok później. Sama słodycz
na uszy fana szybkich dźwięków.
Energetyczny, nie pozbawiony pomysłów
thrash metal. Pierwsza
płyta słynna z powodu długiego,
instrumentalnego utworu tytułowego.
Dwójka zaś z powodu swojej
diametralnej inności. Zespół zaczął
kombinować, co niekoniecznie dobrze
się przysłużyło, ale otworzyło
pewne furtki, dzięki którym Death
Angel zaatakował swoim trzecim
krążkiem "Act III". W boksie debiut
został wzbogacony o dodatkowe
nagrania z "Kill As One" demo.
Dysk numer trzy i cztery to z
kolei koncert i rarytasy. Koncert
pochodzący z trasy promującej
"Frolic…" z 1988 roku, nagrany w
Amsterdamie, wydany pod nazwą
"Fall From Grace". Tutaj też wisienka,
bowiem ma ostatni numer
pochodzący tylko z kopii dostępnej
w Japonii. Niepublikowane
dema oraz odrzuty na "Rarities" to
nic innego niż ten sam materiał z
wydawnictwa "Archives & Artifacts"
z 2005 roku. Mały minus za
odgrzanie tego samego, ale też nie
każdy musiał akurat nabyć wcześniej,
więc kwestia czysto indywidualna.
Powiedzmy, że jest to ciekawe
dopełnienie boksu. Sam koncert
natomiast to mix numerów z
jedynki i dwójki zaprezentowany
na żywo. Zapis oddaje wiernie to,
czego można było spodziewać się
po Death Angel w końcu lat 80.
Wartość historyczna na szóstkę, a
jeśli chodzi o dobór materiału i
jego odegranie - specjalnie też nie
ma się do czego przyczepić. Box
"The Enigma Years 1987-1990"
to znakomita pozycja dla tych,
którzy z jakichś względów nie posiadają
płyt Death Angel. Chcieliby
zacząć kompletować, ale ceny pierwszych
wydań rzucają na kolana.
Tym więc szczerze polecam niniejszy
komplet - będą zadowoleni.
Zresztą, kurczę, ten zespół za mocno
żadnych powodów do niepokoju
nie dawał. Mosh!
Adam Widełka
Depressive Age - First Depression
2020 BlackBeard/Jolly Roger
Nigdy nie zdarzyło mi się miewać
stanów depresyjnych po jakimkolwiek
odsłuchu. Muzyka AŻ tak na
mnie nie działa. Nigdy też nie
pchnęła mnie do jakichś irracjonalnych
zachowań. Zresztą, sam nie
wiem jaka musiałaby być to płyta.
Na pewno nie "First Depression"
niemieckiej thrash metalowej maszyny
Depressive Age. Współcze-
RECENZJE 215
śnie grupa już właściwie nie istnieje.
Ostatni album - "Electric
Scum" - ukazał się w roku 1996, a
później, po krótkich epizodach,
ostateczna reaktywacja się nie
odbyła. Zostaje więc nam muzyka
jaką zostawili po sobie Ingo Grigoleit
(gitary), Jochen Klemp (gitary),
Norbert Drescher (perkusja),
Jan Lubitzki (wokal) oraz Tim
Schallenberg (bas). Ten skład
stworzył fonograficzny debiut Depressive
Age. Niestety, w 2017
roku zmarł Tim, co w pewien sposób
przekreśla plany o wstaniu grupy
z niebytu. Co prawda odnotowali
w karierze zmiany personalne,
ale basista był, obok Lubitzkiego,
jednym z najdłużej grających. Wystarczy
już tych suchych faktów.
Album "First Depression" jest o
wiele lepszy niż tępe chłonięcie historii
jakich wiele. Dawno nie słuchałem
tak zróżnicowanego thrash
metalu. Dźwięki, jakie wypełniają
krążek, to ambitny progresywny
thrash. Taki z licznymi zmianami
klimatu, tempa i posiadającym całą
gamę interesujących rozwiązań
aranżacyjnych. W sumie już od początku
płyty można zauważyć, że
Depressive Age to zespół z miejsca
odrzucający prostacki łomot.
Umiejętnie zagęszczają swoją muzykę,
jednocześnie dodając zmyślnie
przestrzeń, zwolnienia czy hipnotyzujące
solówki. Jedynym mankamentem
może być wokal, który
swoją barwą i manierą, dla poniektórych,
okaże się irytujący. W zakresie
czysto instrumentalnym -
"First Depression" - to solidna i
warta uwagi pozycja. Zdaję sobie
sprawę, że takie albumy leżą już na
półkach tych zagorzałych zwolenników
thrashu. Jednak dzięki najnowszej
reedycji, popełnionej
przez firmę BlackBeard, o tej niemieckiej
grupie dowiedzą się nowi.
Fajnie, że wznowienie przygotowano
z dbałością o oryginał. Nie
znajdziemy tu żadnych dodatków.
Chociaż to naprawdę dobra rzecz -
szkoda, że nie pokuszono się nawet
o jakieś dwa-trzy archiwalne
numery albo materiał wybrany z
trzech taśm demo z okresu 1990-
1991. Wtedy byłoby wręcz idealnie.
Adam Widełka
Enter - 1991 Images From Floating
Worlds
2020 Pure Prog
Enter to włoski zespół prog rockowy,
który działał w latach osiemdziesiątych.
Ich działalność nie wyszła
poza kilka nagrań demo. I
właśnie te nagrania znalazły się na
płycie przygotowanej przez ekipę
Pure Steel Records. Być może ten
zespół jest dla Was anonimowy -
zresztą jak dla mnie - niemniej
działali w niej muzycy, którzy są
znani na włoskiej scenie muzycznej.
Klawiszowiec Gabriele Bulfon
to obecnie odnoszącym sukcesy
pianista i kompozytor na scenie
jazz / fusion. Perkusista i wokalista
Marco Ferranti działa w istniejącym
od lat włoskim tribute bandzie
Queen, MerQury. Wokalista
Vittorio Ballerio przez dziesięciolecia
związany był z inną legendą
włoskiego progresywnego grania
Adramelch. Obecnie śpiewa w Caravaggio.
Basista Franco Avalli
był również związany z Adramelch
i brał udział w powstaniu
ich debiutu "Irae Melanox". Obecnie
jest cenionym basistą jazz / fusion,
znany głownie ze współpracy
z Gabriele Bulfonem. Muzyka
Enter wywodzi się z progresywnego
rocka lat siedemdziesiątych ale
zagrana jest w typowy sposób, który
obowiązywał dekadę później.
Bardzo mi to przypomina Genesis
z okresu albumów "...And Then
There Were Three..." (1978),
"Duke" (1980) oraz "Abacab"
(1981). Oczywiście Włosi zrobili
to przez swój pryzmat postrzegania
dźwięków i jak dla mnie ich
muzyka jest bardziej przestrzenna,
plastyczna oraz sugestywna. Spora
w tym zasługa klawiszy, które swoimi
pastelowymi dźwiękami bardzo
śmiało nakreślają wyjątkowe
muzyczne pejzaże. Większość
kompozycji jest długa, dzięki czemu
muzycy dość jasno potrafią
przekazać swoje postrzeganie muzycznego
świata. Chociaż w krótkiej
formie jakim jest instrumentalny,
sztandarowy utwór "Enter" zrobili
to również bardzo efektownie.
W muzyce Włochów jest pełno
emocji, które obracają się głównie
wokół radosny i melancholijnych
doznań. Każdy instrument brzmi
czyściutko i wyraźnie. Mnie jednak
brakuje trochę mocy, nie tej metalowej,
a znanej też z progresywnego
rocka. "1991 Images From
Floating Worlds" to dość fajna,
sentymentalna podróż w lata
osiemdziesiąte, która spodoba się
fanom progresywnego rocka. Nie
sądzę aby ten krążek stał sie ich
ulubionym, ale myślę, że od czasu
do czasu bardzo chętnie z Enter
zabiorą się we wspomnianą podróż.
Geezer - Plastic Planet
2020/1995 BMG
\m/\m/
Chyba każdy muzyk myśli o realizacji
własnych pomysłów. To, że
gra określony typ muzyki w macierzystej
formacji nie oznacza, że tylko
i wyłącznie takie dźwięki są dla
niego spełnieniem. Z biegiem lat
często zdarza się, że horyzonty naprawdę
ulegają poszerzeniu i, nawet
z ciekawości, dąży się do realizacji
nowych projektów. Lub też
chce się potraktować nowe jako
zwyczajną odskocznię. Po wydaniu
w 1994 roku z Black Sabbath
albumu "Cross Purposes", Geezer
Butler opuścił kolegów i poświęcił
się świeżym tematom. Już rok później
opublikował pierwszą płytę
jego nowego zespołu nazwanego
po prostu Geezer. Nosił on tytuł
Plastic Planet a w realizacji pomogli
basiście ciekawi muzycy. Na gitarze
zagrał Pedro Howse, który
to wcześniej tak naprawdę miał tylko
współpracę z Butlerem przy jego
poprzednim składzie. Perkusję
obsadził Deen Castronovo, dobry
znajomy Ozzy'ego (okres od 1994-
1995) oraz niezły sesyjny drummer.
Wokal przypadł pochodzącemu
z Fear Factory Burtonowi
C. Bellowi. Blisko pięćdziesiąt minut
muzyki to szeroki sludge metal.
Wbrew pozorom nie jest to aż
tak dalekie od tego, co Geezer robił
z Black Sabbath, ale na pewno
może okazać się zbyt ciężkie dla fanów
klasycznego hard rocka. Słuchając
"Plastic Planet" odniosłem
wrażenie, że kompozycyjnie album
utrzymano w konwencji "napompowanego"
Sabbath. Nawet Bell
śpiewa czasem "pod" Ozzy'ego. A
przynajmniej przyprawia o złudzenie.
Płyta dostarcza solidnej dawki
dobrze zagranego metalu, bez żadnych
wpadek czy zbędnych nut.
Adresowana do wąskiego grona odbiorców
na pewno, myślę, że część
osób sięgających po krążki skuszona
została osobą basisty. Efekt
jednak nie musi się każdemu spodobać.
Specyficzna muzyka. Czasem
jakieś nawet skoczne rytmy,
skandowane, mocne wokale. Gęsto,
ostro, masywie. Taka Sabbathowska
smoła, ale poddana
jeszcze dodatkowej obróbce. Zyskująca
większe stężenie metalu.
Więcej głębi, ale też więcej nowoczesności.
Dla mnie jest to poprawna
płyta, zawierająca trochę ciekawych
fragmentów, lecz nie powoduje
ciarek na tyle, żebym wracał
do niej częściej niż raz od wielkiego
święta. Tym jednak, którzy lubują
się w dźwiękach spod znaku
Fear Factory, Ministry czy typowego
groove metalu, album "Plastic
Planet" może okazać się nie
tylko ciekawostką.
Geezer - Black Science
2020/1997 BMG
Adam Widełka
Z uwagi, że nie byłem raczej wielkim
fanem solowych dokonań
Geezera Butlera, ostatnie reedycje
płyt grupy Geezer, są dla mnie
swoistym novum. Co prawda, "Plastic
Planet" nie zniechęcił mnie do
pomysłów, jakie basista realizował
od 1995 roku pod nowym szyldem,
ale zawierał muzykę dość daleką
od tego, co lubię. W obszernych
fragmentach to ciekawa, mocna
rzecz, jednak w dużej dawce
staje się nużące. Zwłaszcza, że kolejny
album - "Black Science" -
ukazał się dwa lata po debiucie i
tak naprawdę nie przyniósł nic nowego.
Zespół nagrał materiał prawie
w takim samym składzie.
Obok Geezera (naturalnie bas
oraz klawisze) stanęli ponownie
Pedro Howse na gitarze i perkusista
Deen Castronovo. Zmiana
odbyła się za mikrofonem. Świeżym
śpiewakiem został szerzej nieznany
Clarke Brown. Sama muzyka
stała się również bardziej mroczna,
industrialna. Muzyka zwolniła.
Głównie obcujemy z pełzającymi
rytmami, snującymi się niskimi
tonami. Brown unika już aranżowania
głosu "pod" Ozzy'ego a
instrumentalnie też mniej tutaj
echa Black Sabbath. Wciąż jednak
jest to mieszanka sludge/industrial.
Przez blisko godzinę obracamy
się w gęstej smole. Czasem
trochę żwawiej, ze skandującym
wokalem i "skoczną" sekcją ale fundamentem
"Black Science" jest powolność
i moc. Trzeba lubić takie
dźwięki. Może jeśli nie byłoby wokali…
Ale też czasem wstawki, jakby
pracujących maszyn, powodują
dość klaustrofobiczny klimat. Być
może nie jest to zła muzyka. Wykonawczo
- jak najbardziej. Sam
Geezer Butler to dla mnie jeden z
najlepszych basistów na świecie.
Stylistyka i pomysły niestety do
mnie nie trafiają. Słuchanie ma też
dawać przyjemność, a w przypadku
"Black Science" było po prostu
obowiązkiem.
Geezer - Ohmwork
2020/2005 BMG
Adam Widełka
Ostatnia jak dotąd płyta zespołu
Geezer ukazała się w roku 2005.
Gdybym był złośliwy, to dodałbym,
że to jedyny pozytyw, jaki
mogę o niej napisać. Kurczę, właśnie
to napisałem… Naprawdę staram
się posłuchać uważnie muzyki,
o której mam się wypowiedzieć.
Nawet jeśli nie jest ona moją ulu-
216
RECENZJE
bioną. Nie raz, nie dwa wspominałem
o tym, ale starałem się też
znaleźć pozytywy, szukać tego, co
mnie bliskie. W przypadku "Ohmwork"
były to przebłyski. Ten materiał
to totalnie przeciwny biegun
dla mojego gustu. Zresztą to muzyka
tak chaotyczna i, po prostu, męcząca,
że ciężko spokojnie wysiedzieć
do końca. Pierwsze znośne
dźwięki pojawiły się w dość spokojnym
(fragmentami) czwartym
utworze. Sam początek - jakiś
wściekły rap czy poparzony wokalista.
Do tego rytmy spod znaku,
nie wiem, Korna, Limp Bizkit czy
jakichś cudów dla zbuntowanych
nastolatek. Nawet jeśli wchodzi jakiś
riff, jakaś próba zagrania w innym
stylu, to za chwilę musi znów
Clark Brown drzeć facjatę. Ja
wiem, że to się nazywa ekspresja,
ale na Boga… Zabija to naprawdę
ciekawe kawałki w zarodku. A
chłopak umie coś zaśpiewać, bo
nawet są takie zwolnienia, kiedy
głos ma normalny. No ale za chwilę
z powrotem z akompaniamentem
rwanych gitar i mocnej sekcji.
Pod koniec "Ohmwork" przynosi
trochę ulgi, ale zakładam, że nie
wprawiony organizm będzie już
tak wyczerpany, że nawet nie
zwróci uwagi na to, co wydobywa
się z głośników. Muszę przyznać,
że zaskoczył mnie Geezer Butler
swoimi zapatrywaniami, pomysłami
i chęcią grania tak diametralnie
innej muzyki, do której mnie przyzwyczaił.
Jednak o ile na "Plastic
Planet" i "Black Science" mogłem
zaczepić ucho trochę dłużej, to po
odsłuchu "Ohmwork" to samo
ucho musiałem poddać interwencji
laryngologa. Wiem, że są fani takiego
grania i to zdecydowanie dla
nich są to dźwięki. Ktoś, kto słucha
klasycznego heavy metalu czy
thrashu, musi przygotować się na
ciężką przeprawę z tym albumem.
Girl - Wasted Youth
2020 HNE Recordings
Adam Widełka
W zeszłym roku HNE wypuściło
reedycję debiutu Girl "Sheer
Greed" z roku 1980. Jego uzupełnieniem
były nagrania "live" zebrane
pod szyldem "Live In Osaka
'82". Tym razem wytwórnia wzięła
na tapetę drugi album Girl, "Wasted
Youth", który oryginalnie
premierę miał w 1982 roku. Muzycznie
jest to kontynuacja "Sheer
Greed" czyli znajdziemy na niej
pełno odniesień do glam rocka ale
tym razem kawałki są bardziej soczyste
i nabite konkretnymi hard
rockowymi i rock'n'rollowymi naleciałościami.
W niektórych chwilach
wyczuwalne są też wpływy
punk rocka. Niemniej najważniejsze
jest to, że kapela nabrała pewności
a muzyka konkretów. Kawałki
na "Wasted Youth" są wielobarwne
oraz operują wieloma klimatami,
niemniej moc rock'n'rolla
w nich dominuje. Oczywiście najbardziej
pasują mi te utwory, które
eksponowały heavy rockową moc i
pewną przebojowość, tak jak rozpoczynający
"Thru The Twilite".
Hard rockową mięsistość jak w tytułowym
"Wasted Youth". Czy też
dynamikę hard'n'heavy podszytą
rock'n'rollem w "Nice'n'Nasty" oraz
"Overnight Angels". Pozostałe kompozycje
to już typowe granie tej
formacji ale utrzymane na solidnym
poziomie. Jednak to nie jedyny
krążek wypełniający ten w
sumie sześcio-płytowy box. Na następnym
dysku znalazła się płyta
zatytułowana "Killing Time",
która oryginalnie wyszła w momencie,
gdy formacja już nie istniała.
Zawiera on utwory przygotowane
na trzeci album, niewykorzystane
kawałki z dwóch poprzednich
sesji oraz te nigdy wcześniej
nie publikowane. Niestety nie
wiem jak wiele z tych dwudziestu
kompozycji stanowi część na wspomniany
kolejny krążek Girl, ale
ogólnie tę płytę spokojnie można
w ten sposób traktować. Album zaczyna
się przyzwoicie przygotowanymi
coverami "Juliet" Russa Ballarda
oraz "Nutbush City Limits" z
repertuaru Ike & Tina Turner.
Ten ostatni utrzymany jest w konwencji
soczystego hard'n'heavy. W
podobny sposób zrealizowany jest
następny kawałek "Mad For It". Po
nim następuje blok już typowego
dla nich glam rocka podszytego
rock'n'rollem oraz z rzadka punk
rockiem. I na prawdę jest to bardzo
solidna dawka niezłego glam
rocka. Dopiero pod koniec płyty,
utwory takie jak "King Rat" czy
"Mogal" można nazwać wypełniaczami.
Za to następujący po nich
"Love Is Game" można byłoby dołączyć
do grona przebojów kapeli.
Szkoda, że los nie pozwolił im wydać
normalnie tej płyty a później
zwyczajnie ją promować. Kto wie,
może mogliby do tej pory swobodnie
funkcjonować pod szyldem
Girl. No ale tego się nie dowiemy,
bo to już miniona historia. Kolejne
krążki tego boxu to nagrania "live"
zamknięte kolejno pod szyldami
"Live At The Marquee Club,
London 1981", "Live In Tokyo
1980", "Live At The Greyhound
1982" natomiast ostatni dysk zawiera
dzielony "Live At The Birmingham
Odeon 1982", "Live At
The Hammersmith Odeon 1982"
oraz wersje demo kawałków "Madame
Karone" i "Make It Medical".
Wszystko to ogólnie nagrania
bootlegowe różnej jakość. Najlepsza
pod tym względem jest rejestracja
koncertu w Marquee Club.
Za to jako koncert najlepiej wypadł
ten w Greyhound. Nie przepadam
za takimi koncertówkami ale rewelacyjnie
przedstawiają one zespół i
jego formę w czasie występów. Na
pewno wartościowe uzupełnienie
dyskografii tej grupy. Wspomnę
jeszcze, że to nie jedyne bootlegi
archiwizujące koncertowe wyczyny
Girl, bowiem na rynku pojawiło się
jeszcze kilka innych tytułów, ale
one nie dotyczą się wydawnictw
HNE Recordings. Tak czy inaczej,
ich wydanie Girl "Wasted Youth"
jest warte zainteresowania, szczególnie
fanów glam rocka i hard
rocka.
\m/\m/
Griffin - Flight Of The Griffin /
Protectors Of The Liar
2020 Golden Core
Amerykański power/speed metalowy
Griffin doczekał się w końcu,
po długiej przerwie, porządnej reedycji.
Firma, która podjęła się tej
kwestii, Golden Core Records,
uznała, że nie ma co gładzić się po
pyszczkach. Przygotowała więc od
razu trzypłytowy zestaw zawierający
odświeżone wersje dwóch słynnych
albumów grupy oraz garść dodatkowych
nagrań. Myślę, że dla
wszystkich, którzy jeszcze nie posiadają
oryginalnych wydań "Flight
Of The Griffin" oraz "Protectors
Of The Liar" okazja by nadrobić
zaległości nasuwa się pierwszorzędna.
Płyty zostały poddane ponownemu
masteringowi z zachowaniem
oryginalnego mixu, a "dwójka"
dostała bonus, bowiem na
trzecim dysku jest w wersji remix
2020. Szczerze to nie przekonuje
mnie to aż tak bardzo, żeby sięgać
od razu po nowe brzmienie. Hołduje
zasadzie - jak najmniej grzebania,
więc skupiłem się na dwóch
pierwszych krążkach. Cóż, Griffin
to kawał dobrego power/speed metalu.
Aż dziw bierze, że zdołali nagrać
tylko i wyłącznie te krążki.
Możliwe, że wiązało się to z uszczupleniem
składu, wszakże "Protectors
Of The Liar" zostało zarejestrowane
przez trójkę Rick Wagner,
Rick Cooper oraz William
McKay, gdzie drugi z Ricków
przejął dodatkowo obowiązki basisty
po Thomasie Sprayberry. Zrezygnowano
z drugiej gitary, którą
szarpał Yaz. Na pewno "Flight Of
The Griffin" brzmi pełniej i ma w
sobie więcej animuszu. Jednak oba
albumy zawierają multum świetnych
pomysłów odegranych wzorcowo
jeśli chodzi o ten gatunek
metalu. Dzięki remasterowi brzmią
potężnie i świeżo, choć od ich wydania
minęło już około trzydziestu
lat. Dobra muzyka obroni się w sumie
sama, dlatego kwestia odświeżenia,
moim zdaniem, nie wpływa
tutaj na radość z słuchania tak bardzo
jak po prostu chwytające za
uszy kompozycje. Tam, gdzie trzeba,
pojawiają się nawet balladowe
fragmenty. Gdzie indziej wchodzi
zadziorny riff albo kanonada perkusji.
Spójrzcie na okładkę debiutu
- dźwięki zaklęte na krążku są jak
ten gryf - obnażają pazury i kły.
Wbrew powodującej, być może
uśmiech, grafiki zarówno "Flight
Of The Griffin" jak i "Protectors
Of The Liar" to soczysty i szczery
metal.
Adam Widełka
Iscariota - Cosmic Paradox
2020 Defense
"Legenda" nie jest jedynym tegorocznym
wydawnictwem Iscarioty,
bo zespół po 25 latach doczekał się
też kompaktowej wersji debiutu
"Cosmic Paradox", oryginalnie
wydanego tylko na kasecie. Dobrze,
że ten materiał doczekał się
wreszcie wersji CD, w dodatku dopełniony
pierwszym demo "Glodgad",
bo zaskakująco dobrze zniósł
upływ czasu, a nawet słucha się go
obecnie lepiej niż kiedyś. Jak starsi
czytelnicy pewnie pamiętają we
wczesnych latach 90. niepodzielnie
rządził death metal, a w naszym
kraju też nie brakowało licznych
admiratorów takiego grania. Iscariota
nie był tu wyjątkiem, ale sosnowiecka
ekipa już od pierwszej
kasety wyróżniała się na tle konkurencji
ciekawym połączeniem mocy
i techniki, poszukując najlepszych
sposobów na jak najpełniejsze
wyrażenie tego, co grało im w
serduchach. Na "Glodgad" brzmi
to momentami jeszcze dość nieporadnie,
czasem też słychać wpływy
nie tylko death/doom metalu, ale i
thrashu, jednak "Ostatnia wieczerza"
czy "Nieustająca wojna" bronią
się do dziś, potwierdzając, że
już wtedy zespół był na dobrej drodze.
Długogrający debiut "Cosmic
Paradox" tylko to potwierdził, dobitnie
przy tym akcentując zwrot
zespołu ku jeszcze bardziej technicznemu,
chociaż wciąż mocarnemu,
graniu spod znaku Death. Co
ciekawe wiele zespołów próbowało
wtedy tak grać, ale sporo muzyków
zbyt wcześnie próbowało iść w ślady
Chucka Schuldinera, co kończyło
się różnie. Iscariota wyszedł
z tej próby z tarczą, przedstawiając
siarczysty, zaawansowany technicznie
i urozmaicony materiał, efekt
pracy pięcioosobowego składu
("Glodgad" to dzieło duetu Piotr
Piecak-Dominik Durlik). Dlatego i
dziś, mimo upływu 25 lat, nie mo-
RECENZJE 217
żna traktować "Cosmic Paradox"
wyłącznie jako archiwalnej ciekawostki,
dokumentu z czasów siermiężnych
początków i zespołu, i
polskigo death metalu, bo ten materiał
wciąż ma potencjał i moc.
Zespół nie bał się też nietypowych
rozwiązań, proponując polskojęzyczną
balladę "Lilith" z czystymi
wokalami Andrzeja Miśty, świetnie
dopełniającą takie klasyki jak:
"Shadow Zone", tytułowy czy "Just
Like You", w którym wokalista
brzmi już niczym jeszcze ostrzejszy
Mille. Klasyk, wart poznania,
jeśli jeszcze go nie słyszeliście.
Wojciech Chamryk
Ken Hensley - Tales Of Live Fire
& Other Mysteries
2020 HNE Recordings
W zeszłym roku HNE Recordings
opublikowało box "The Bronze
Tears 1973-1981", w którym znalazły
się trzy solowe albumy Kena
Hensley'a, wydane, gdy muzyk był
jeszcze związany z Uriah Heep.
Tym razem wytwórnia zaoferowała
box z płytami Hensley'a z lat 2012
- 2013. W tym zestawie znalazły
się dyski "Love & Other Mysteries"
i "Live Tales" sygnowane
imieniem i nazwiskiem artysty
oraz trzy dyski pod szyldem Ken
Hensley & Live Fire, kolejno
płyty "Live" (podwójny album) i
"Trouble". "Love & Other Mysteries"
to bardzo łagodny i nastrojowy
album z muzyką zlokalizowaną
gdzieś w środku rocka. Rozpoczynający
krążek "(This) Bleeding
Heart" bardzo kojarzy się z tym co
robi w swojej karierze Mark Knopfler
i taki właśnie charakter ma
cały krążek. Z tym, że cechuje go
bogata i ciekawa instrumentacja,
bowiem całość bardziej przypomina
projekt. Choć muzykę nagrała
konkretna grupa muzyków: Juan
Carlos Garcia na perkusji, Antonio
Fidel na basie i Ovido Lopez
na gitarze, to Hensleya wspiera
też sporo instrumentalistów, którzy
wzbogacają muzykę aranżacyjnie
z orkiestracjami włącznie. Poza
tym bardzo dużo dzieje się od strony
wokalnej bowiem nie tylko tu
Ken Hensley śpiewa. Wspieraja
go Glenn Hughes, Santra Salkova,
Sarah Rope, Irene Forniciari
oraz Roberto Tiranti. Sporą część
"Love & Other Mysteries" wypełniają
duety damsko - męskie, co z
kolei może kojarzyć się z formułą
rock opery. Ogólnie pozycja do słuchania
w romantyczne nocy. Podobny
charakter ma następny album
"Live Tales". Jednak tym razem
jest to zapis solowego występu Kena
Hensley'a, który śpiewa swoje
kompozycje skomponowane na
przestrzeni całej kariery, w tym z
czasów, gdy wspierał Uriah Heep.
W czasie występu akompaniuje sobie
jedynie na fortepianie lub gitarze
akustycznej. W sumie bardzo
fajny koncert. Kolejny album,
"Live" to również rejestracja nagrań
na żywo, tym razem jednak w
odsłonie hard rockowej. Powiem
szczerze, że w takiej formie najbardziej
sobie cenie Pana Hensley'a,
a szczególnie jego grę na Hammondach.
Niczego sobie są również
muzycy wspierający Kena, świetnie
potrafią wykreować atmosferę
poszczególnych kompozycji. Występ
ten jest też nie lada gratką dla
fanów Uriah Heep, bowiem sporą
jego część wypełniają utwory właśnie
tego zespołu. Po prostu ten album
to mus dla wszystkich fanów
tej ikony hard rocka. Pierwsza
część tego tytułu to ponad godzinne
danie główne, za to druga to zaledwie
dwudziestosześciominutowa
dostawka, która charakteryzuje
się pół akustycznym wykonaniem
"Lady In Black". Niesamowity czas
dla wielbicieli hardrockowego wcielenia
Kena Hensley'a. "Trouble"
to album, który kontynuuje hard
rockową odsłonę osobowości Hensley'a.
Tym razem są to w pełni
autorskie kompozycje i najzupełniej
świeżutkie. Niezwykle udanie
nawiązują do tego co muzyk robił
w latach siedemdziesiątych w
Uriah Heep. No cóż niektórzy
nieraz potrzebują całego życia aby
przekonać się co dla nich jest najlepsze.
A właśnie taki hard rock z
wyeksponowanymi organami
Hammonda to sedno tożsamości
Kena Hensley'a. Wszystkie kompozycje
na tym albumie są bardziej
niż solidne, ba w niektórych momentach
porywające, choć żadne z
nich nie mogą równać się z największymi
przebojami Uriah
Heep typu "July Morning", "Lady
In Black" czy też "Easy Living".
Niemniej jest to bardzo dobry krążek,
który z pewnością zadowoli
fanów starych dokonań Uriah
Heep. Także box "Tales Of Live
Fire & Other Mysteries" choć
prezentuje dość krótki wycinek kariery
Hensley'a, to przedstawia go
w różnoraki sposób, ale też jest
podpowiedzią, że ten artysta najlepiej
prezentuje się w siarczystym
i pełnym energii hard rocku.
\m/\m/
Mad Butcher - Metal Lightning
Attack
2020 Dying Victims
Kopania w starociach ciąg dalszy.
W sumie to się nigdy nie kończy i
cały czas dostarcza niesamowitych
emocji. Bo ile to już razy człowiek
myśli, że nic go nie zaskoczy a tu -
myk! - i pojawia się coś, czego
wcześniej nie znał a i muzycznie
nie przynosi wstydu. Tym razem
powodem zmarszczenia czoła jest
stara niemiecka kapela reprezentująca
heavy/speed metal o, jakże
znajomej, nazwie Mad Butcher.
Grupa powstała w Essen a wydarzenie
to jest datowane na 1981
rok. Kariera Rzeźnika trwała jedenaście
lat, do 1992 roku. Natomiast
w 2020 roku ukazała się ich
najnowsza płyta "For Adults Only"
po reaktywacji. Ja jednak skupiam
się na fonograficznym debiucie
pod tytułem "Metal Lightning
Attack". Dość niedawno Dying
Victims Records postanowiło wypuścić
wznowienie. Dźwiękowe
tylko jednak, bowiem ani w kwestii
grafiki, ani dodatkowych nagrań
nie zostały poczynione żadne działania.
W sumie i dobrze. Album
sam w sobie jest dość ciekawy i,
mimo siermiężnego brzmienia, może
przy sobie zatrzymać. To taki
pomieszany heavy metal ze speed
metalem w wykonaniu naszych
zachodnich sąsiadów, z lekką domieszką
szorstkiego thrash metalu.
Tak podpowiada mi ucho. Zresztą
pewnie nie będę w tym osądzie
osamotniony. Krążek nie jest odkrywczy
ale przynosi ze słuchania
trochę przyjemności. Po kilku odsłuchach
wyraźnie zaczyna zyskiwać,
chociaż do jakiegoś mega
aplauzu i dewastacji pokoju, niestety,
autora tej recenzji nie doprowadził.
Te lekko czterdzieści minut
muzyki to smaczek dla maniaków
gatunku i wszelkich kopaczy
w starociach. Dla bardziej zdystansowanego
słuchacza Mad Butcher
na "Metal Lightning Attack"
może nie okazać się jednak czymś
zmieniającym świadomość. To cały
czas operowanie doskonale znanymi
patentami z speed metalowej
szkoły, bardziej tej germańskiej niżeli
amerykańskiej. Wokalnie nasunąć
się może trochę skojarzeń z
Tank czy innymi angielskimi zespołami.
Mad Butcher cały czas
miesza i dość sprawnie porusza się
między gatunkami. I to w sumie
największa zaleta tej płyty.
Wszystko inne zależy od indywidualnych
preferencji odbiorcy, niemniej
proszę nie skreślać "Metal
Lightning Attack" bez uprzedniego
zapoznania.
Adam Widełka
Mindless Sinner - Master Of
Evil
2020 Pure Steel
Szwedzi są niesamowici. Nośne
melodie mają we krwi. Nieważne,
czy to jest heavy metal, hard rock,
czy też death metal. Zawsze przemycają
świetnie zaaranżowane kawałki,
fragmenty czy też całości
albumu. Nie mówię, że w każdym
momencie słychać echo ABBY, ale
łączenie i, co ważne, symbioza z
melodią nie powoduje im żadnej
ujmy. Powiedziałbym nawet, że
dodaje uroku. Weźmy taką EP
Mindless Sinner "Master Of Evil".
Oryginalnie szesnaście minut materiału.
W najnowszym, winylowym
wydaniu Pure Steel Records,
cała druga strona zapełniona
została pięcioma kawałkami z
demo '83. Od początku do końca
jest jazda. Heavy metal z tekstami
traktującymi o okultyzmie, kobietach
czy metalu samym w sobie.
Chwytliwy, zadziorny, galopujący.
Szarpany, złowieszczy, gęsty. I od
początku do końca zabarwiony
niezwykle nośnymi melodiami.
Wokale, solówki, sekcja - wszystko
zanurzone jest w świetnych aranżach,
chwytających za gardło motywach.
Cały czas ma się wrażenie,
że muzyka zawarta na "Master Of
Evil" unosi nas do samego sufitu.
Demo zespołu nasycone jest
jeszcze mocniej czystym chemicznie
heavy metalem. Czuć w tych
nagraniach surowiznę. Trochę spowodowane
jest to brzmieniem, które
już na pierwszy rzut ucha różni
się od właściwego materiału. Natomiast
daleki byłbym od stwierdzenia,
że te kawałki są w jakiś sposób
nieczytelne - nic z tych rzeczy. Słucha
się tego tak samo soczyście jak
"Master Of Evil". Lubię takie płyty.
To esencja zjawiska zwanego
heavy metalem. Kompozycyjnie,
klimatycznie, szczerze - tutaj aż
czuć pęd i radość z grania. Melodie
przenikające się z niesamowitą
swobodą z ostrymi riffami i motoryką
sekcji. Krótko i na temat, jak
to na mini albumach. Nawet bonusy
nie stanowią dla mnie problemu,
ba, są tutaj nawet świetnym dopełnieniem
"Master Of Evil". W pewnym
momencie dźwięki tak dobrze
do siebie pasują, że samoistnie
strony A i B można potraktować
jako pełen album. Krótko mówiąc -
włączyć, rozkręcić wzmacniacz i
machać głową!
Adam Widełka
Motorhead - Ace Of Spades
2020 BMG
To już kolejna - po wydanych w
2019 roku "Overkill" i "Bomber" -
reedycja z dyskografii Motorhead
w kontekście czterdziestolecia.
Wydana tak samo profesjonalnie i
zapierająca dech jak poprzedniczki.
Bogate wersje, począwszy od
winyli a skończywszy na ogromnym,
kolekcjonerskim boksie, obfitują
w dodatkowe utwory, zdjęcia i
218
RECENZJE
wybornie podnosi puls i nastraja
optymistycznie w każdym momencie
dnia. Cóż, nie umiem być w
przypadku tego zespołu obiektywnym,
ale też to najnowsze wydanie
nie daje żadnych powodów
do tego, by się czepiać. Motorhead
for life!
porcji heavy metalu ubranej w
ciekawe słowa spisane przez eksperta
gatunku, Johna Tuckera.
Adam Widełka
inne smakowite artefakty. Wydanie
"Ace Of Spades", które ja akurat
trzymałem w rękach, to 2CD
Deluxe Mediabook. W skład
wchodzą dwa dyski oraz bogata w
informacje i fotografie książeczka
w twardej oprawie. Pierwszy krążek
to, co tu dużo pisać, oryginalny
album. Płyta, którą zna chyba
każdy i o której napisano już tryliard
publikacji. Album, tak jak
utwór tytułowy, który okazał się
sukcesem komercyjnym jak i chyba
największym przekleństwem grupy.
Do dziś, o zgrozo, niektórzy
kojarzą Motorhead tylko ze
względu na "Ace Of Spades" właśnie.
Nie znaczy to, że "Ace of
Spades" to zły krążek. Absolutnie
to szczytowy okres klasycznego
składu, czyli Lemmy'ego, Philthy
Animala Taylora i Fast Eddie
Clarke'a. To dwanaście szybkich i
szorstkich kompozycji. Kontynuujący
poniekąd kapitalny, bluesowy
feeling znany z "Overkill" czy
"Bomber", ale dodatkowo eksplorujący
rejony zarezerwowane dla
raczkującego heavy metalu. Mimo
wszystko jednak to muzyka jedyna
w swoim rodzaju i nawet ciężko mi
jest jakoś konstruktywnie o niej pisać.
Wystarczy posłuchać tego
brzmienia - soczystego, rock'n'rollowego
pazura - i wszystko stanie
się jasne. Motorhead to swoisty
elementarz, jeśli chodzi o historię
ciężkiego grania. Grupa, która
wpłynęła na niezliczoną ilość zespołów.
Grupa, która wytworzyła
swoje charakterystyczne brzmienie
i styl. Krótko mówiąc "Ace Of
Spades" to jedna z tych ponadczasowych
płyt, które zawsze mogą
rozwalić łeb i zawsze smakują tak
samo wybornie. Zakładam, że spora
część czytających HMP ma już
w swoich zbiorach "Ace Of Spades".
Ale ta reedycja ma piękny
bonus w postaci niepublikowanego
wcześniej, przynajmniej oficjalnie,
pełnego koncertu w ramach trasy
promującej z 1981 roku. Nagrania
dokładnie pochodzą z Whitla Hall
w Belfaście, a Motorhead dało tą
sztukę dokładnie w przeddzień wigilii
Bożego Narodzenia. To się nazywa
prezent na święta! A jest czego
zazdrościć… Siedemnaście ówczesnych
killerów grupy, wystrzeliwanych
z nieprawdopodobnym luzem,
nasyconych oparami whisky i
najlepszych dragów. To, co wyprawiał
Motorhead we wczesnym
okresie to mistrzostwo świata i
okolic! Tej energii nie uchwycił
żaden ich album, choć w kilkunastu
przypadkach było blisko ideału.
Sam więc wyciągnę rękę po 2CD
Deluxe Mediabook, chociażby dla
tej pięknej irlandzkiej sztuki, która
Adam Widełka
NWOBHM Thunder: The New
Wave Of British Heavy Metal
1978-1986
2020 HNE/Cherry Red
Po ukazanej w 2018 roku kompilacji
"NWOBHM: Winds Of
Time" właśnie pojawiła się, poniekąd,
jej kontynuacja. Jak zapowiada
wydawca, na "NWOBHM:
Thunder" znajdziemy aż 44 utwory
ze złotej ery nurtu, a dokładniej
z lat 1978-1986. Czeka nas prawdziwa
uczta - wydawnictwo bowiem
zawiera trzy dyski po brzegi
wypchane ponadczasową muzyką.
To prawdziwe szaleństwo dla fanów
klasycznego heavy metalu. Co
prawda, pewnie wielu z nich posiada
te utwory (albo przynajmniej
większość) w swoich zbiorach już
od dawna, ale mało kto odmówi
sobie przypomnienia tych kilkunastu
świetnych riffów czy chwytliwych
melodii. Ciekawym faktem
jest to, że nie ma tutaj aż tak wielu
bardzo, że tak powiem, mainstreamowych
nazw. Pojawiają się, owszem,
takie tuzy jak Saxon, Raven,
Diamond Head, Venom,
Samson czy Jaguar, lecz w znakomitej
większości na "NWOBHM:
Thunder" znajdziemy wiele dziś
już zapomnianych kapel. I tym
bardziej takie kompilacje są potrzebne.
Po to, żeby kultywować w
pewien sposób pamięć o tych grupach,
z którymi czas nie obszedł
się zbyt łaskawie. Nie znaczy to,
broń Boże, że te zespoły proponowały
słabą muzykę. Raczej powodem
ich nie zauważenia była
zbyt poważna konkurencja, a i czasem
mało oryginalne brzmienie
mogło mieć wpływ na mniejszą popularność.
Warto sięgnąć po
"NWOBHM: Thunder" i posłuchać
w jednym miejscu wielu
wspaniałych dźwięków, które właśnie
dla szczerych i oddanych maniaków
są składane w takie wydawnictwa.
Bo kto teraz specjalnie
ogląda się za Elixir, Aragorn, Chevy,
Midas, Demon Pact, Stormtrooper,
Demon czy Siege? Ocena
więc takiego zbioru będzie czysto
subiektywna. Dla jednych wielki
sentyment, dla drugich kolejny powód,
by nie zwariować w pandemię.
Mimo wszystko każdy powód
jest dobry, by zakosztować solidnej
Random Black - Under The
Cross
2020 High Roller
Random Black to jedna z tych załóg,
która mimo kilku lat działalności
nie doczekała się żadnej długogrającej
płyty. Z okresu 1979 do
1985 ten angielski zespół pozostawił
trzy taśmy demo. Dzięki High
Roller Records możemy w końcu
wziąć spuściznę Random Black
fizycznie do ręki, w postaci ładnie
wydanej kompilacji "Under The
Cross". Dwie płyty zawierają prawie
dwie godziny muzyki. Postanowiono
zebrać zarówno dema, jak i
późne nagrania z końcówki działalności.
Są rzeczy nagrane przez różne
składy, trochę różniące się od
siebie brzmieniem, jednak trzeba
przyznać, że utwory zachowały się
w bardzo dobrym stanie. Naturalnie
poddano je jeszcze paru zabiegom,
ale starano się nie utracić tego
swoistego klimatu nurtu NWO
BHM. I udało się. Random Black
to sama słodycz dla maniaków angielskiego
grania. W tej muzyce jest
wszystko co najlepsze z tamtego
okresu. Są świetne riffy, motoryczna
sekcja. Jest klimat, jest ciekawe
podejście kompozytorskie. Są
wreszcie klasyczne harmonie wokalne,
melodie i ta jedyna w swoim
rodzaju brytyjska flegma. Każdy
kawałek to osobny rozdział i można
też wychwycić jakieś nawiązania
do innych reprezentantów
nurtu, chociażby mnie przebrzmiało
gdzieś wczesne Praying
Mantis. Dzięki zapałowi HRR kolejna
z ciekawszych kapel nie zostanie
być może skazana na wieczny
niebyt. Obcowanie z "Under
The Cross" to nie tylko kopalnia
wybornej muzyki, ale też swoista
wycieczka w czasie. Rzekłbym, że
ta kompilacja ratuje te dźwięki od
zapomnienia. Więc jeśli są one tak
profesjonalnie podane tuż pod nos,
grzech byłoby z tego nie skorzystać.
Zachęcam serdecznie!
Adam Widełka
Riot - Rock World (Rare & Unreleased
87-95)
2020 Metal Blade
Z okładki spogląda na nas jeden z
żołnierzy foczej brygady a tytuł w
sumie zdradza wszystko. To już
kolejna porcja rzadkich wersji
utworów grupy Riot. Bardzo udana
kompilacja skupiająca się na
okresie 1987 do 1995, a więc obejmująca
czas, kiedy zespół grał
speed metal i później, po zmianie
wokalisty, zwrócił się ku flirtowi z
brzmieniem znanym z późnego
Rainbow. Na "Rock World (Rare
& Unreleased 87-95)" mamy jednak
sporo wokali Tony Moore'a.
Możemy posłuchać jak z nim przy
mikrofonie mogły brzmieć kawałki
z "Nightbreaker" (gdzie śpiewał
już Michael DiMeo). Możemy zaznajomić
się z alternatywnymi wersjami
numerów z "Thundersteel" i
"Privilege Of Power". Całości dopełniają
odrzuty z różnych sesji.
Nawet w tych, wydawać się mogło,
pominiętych kawałkach Riot brzmi
potężnie i bardzo świeżo. Kompilacja
"Rock World (Rare & Unreleased
87-95)" daje świadectwo
wielkiego potencjału grupy, jaki
niezmiennie drzemał i chyba tak
naprawdę nigdy nie eksplodował
aż w takim stopniu, żeby wynieść
Riot na zasłużony piedestał. Warto
zwrócić uwagę na inaczej brzmiący
"Killer" gdzie cały numer
śpiewa Moore, warto również
wsłuchać się w dynamiczną wersję
"Magic Maker" (który nawiasem
mówiąc mógłby w takim kształcie
znaleźć się na jakimś z dwóch albumów
Foki z przełomu lat 80 i
90). Zaintrygować może wczesne
demo "Runaway", coś w stylu próby,
wariacji na przewodni temat.
Czym dalej zagłębimy się w zawartość
płyty, tym bardziej możemy
czuć się zaskoczeni. Chociażby
tym, jak giętki w swoich poczynaniach
kompozytorskich był nieodżałowany
Mark Reale, a czego
dowodem jest na przykład żwawy
"Good Lovin" albo też fajne, klimatyczne
instrumentalne "Creep"
oraz "Instrumental 1994" (odrzut z
sesji do "The Brethren Of The
Long House"). Krążek "Rock World
(Rare & Unreleased 87-95)" to dla
maniaków sympatycznej Foki
rzecz obowiązkowa. Jednak każdy,
kto choć trochę kocha dobre, hard/
heavy metalowe granie może spokojnie
po to sięgnąć. Dzięki kontaktowi
z tym materiałem być może
skusi się na poznanie szerzej doskonałej
formacji, jaką niewątpliwie
był i jest Riot (obecnie pod nazwą
Riot V). Polecam.
Adam Widełka
Sudden Death - All Or Nothing
2020 Golden Core
Nasi zachodni sąsiedzi mocno stali
w latach 80. zespołami, które obracały
się w nurcie tzw. klasycznego
heavy metalu. Część z nich przepadła
gdzieś w odmętach historii,
RECENZJE 219
ale na szczęście są jeszcze na świecie
zapaleńcy, dzięki którym pewnymi
nagraniami można cieszyć
się tak samo, jak w momencie ich
wydania. Fajnie, że ktoś w Golden
Core Records wpadł na pomysł
odrestaurowania jedynego albumu
Sudden Death "All Or Nothing",
bo to naprawdę dobra płyta.
Wiadomo - pierwsze bicie to pierwsze
bicie, kult i basta. Naturalnie,
tylko nie każdy może je zdobyć, a
druga sprawa, że nie jest to takie
proste. Mimo wszystko GCR odwlili
kawał dobrej roboty, bo oprócz
właściwej płyty na krążek trafiły
jeszcze nagrania demo. Może to
nic takiego, ale są tacy, którym
takie smaczki poprawiają humor.
Remastering został zrobiony starannie,
więc i w kwestii brzmienia
nie ma co narzekać. Trzeba pamiętać,
że Sudden Death działało
bardzo krótko i nie mieli dostępu
do niewiadomo jakiej technologii.
Tak czy siak "All Or Nothing" po
latach nadal robi niezłe wrażenie.
Osiem kompozycji i czterdzieści
minut muzyki. Taka dawka w zupełności
wystarczy, żeby słuchacz
poczuł satysfakcję. Album nie
przynosi jakichś cudów. To solidna
porcja niemieckiego, klasycznego
heavy, którą spokojnie można stawiać
w jednym szeregu z, chociażby,
Accept czy Warlock. Chwytliwe
riffowanie połączone z nibyfabryką
w postaci sekcji rytmicznej
zabarwione chrypliwym i zadziornym
wokalem. Za pierwszym razem
proszę się nie niepokoić, że to
marna kopia Udo Dirkschneidera,
każdy kolejny odsłuch powinien
utwierdzić w przekonaniu, że
Sudden Death posiadał swój charakter.
Z uśmiechem usiadłem do
tej płyty, bo znam ją już od dłuższego
czasu. Dobrze było sobie
przypomnieć ten sympatyczny zespół
i jego niezły album. Szkoda,
że Niemcy nie pograli dłużej - może
wysmażyliby coś więcej, być
może przeskakując swój debiut. Z
namaszczeniem więc obchodziłem
się z "All Or Nothing", bowiem to
taka trochę relikwia tamtych czasów.
Bardzo charakterystyczny
sposób grania i specyficzna energia.
Co z tego, że nie trzeba wybierać
- wszystko albo nic - ale to
przyjemne mrowienie na skórze
mówi więcej niż tysiąc słów.
Adam Widełka
The Alan Parsons Project - Ammonia
Avenue
2020 Cherry Red
"Ammonia Avenue" to ostatni z
klasycznych albumów zespołu Alana
Parsonsa i Erica Woolfsona,
oryginalnie wydany w 1984 roku,
w dodatku też ich ostatni komercyjny
sukces, dzięki singlowemu
przebojowi "Don't Answer Me". Od
momentu premiery płyta była
wielokrotnie wznawiana, teraz jednak
doczekała się najpełniejszej,
podręcznikowej wręcz edycji. Parsons
zremiksował bowiem i zremasterował
ten materiał, korzystając
z oryginalnych taśm, co zaowocowało
też miksem 5.1 surround
sound, nie tylko w zwykłym stereo,
które znalazły się na dodatkowej
płycie Blu-Ray, obok teledysków
do "Don't Answer Me" i "Prime
Time". Jest też wersja winylowa
2LP w gatefoldzie (oryginał wydano
w pojedynczej kopercie i na
jednym longplayu), a zawartość
boksu dopełniają trzy płyty CD,
bo do podstawowego programu
"Ammonia Avenue" dodano ponad
50 utworów bonusowych. Są
to surowe wersje demo i miksy,
przymiarki do poszczególnych
kompozycji - robocze nagrania z
komponowania tylko na głos i fortepian,
wersje instrumentalne czy
orkiestrowe, albo nagrane z innymi
wokalistami, np. utwór tytułowy z
udziałem Chrisa Rainbow, chociaż
na płycie śpiewał go Eric
Woolfson. To rzecz jasna dodatki
wyłącznie dla kolekcjonerów/ pasjonatów,
lubiących prześledzić
ewolucję poszczególnych kompozycji
do ostatecznej formy, lubujących
się w takich rarytasach, ale
też "Ammonia Avenue" wciąż robi
wrażenie, bo to świetny przykład
progresywnego rocka, przefiltrowanego
przez pop lat 80. Poszczególne
utwory mają więc sporo
aranżacyjnego rozmachu, ale też i
świetnych melodii, dzięki czemu
nawet te bardziej melancholijne
utwory przypadły do gustu masowej
publiczności. Śpiewają tu jeszcze
Colin Blunstone i Lenny Zakatek,
a wśród instrumentalistów
też nie brakuje dużych nazwisk, bo
solowe partie saksofonu w "Don't
Answer Me" i instrumentalnym "Pipeline"
gra sam Mel Collins. Szkoda
tylko, że gitary tu jak na lekarstwo
("Since The Last Goodbye",
"Dancing On A Highwire"), ale i
tak album "Ammonia Avenue" zaskakująco
dobrze zniósł upływ czasu.
Wojciech Chamryk
Uncle Slam - Say Uncle
2020 Divebombe
Trzeba lubić taką muzykę. Crossover
to dość specyficzne poletko.
Jednak jeśli już uda nam się przekonać
do tych dźwięków to jednego
możemy być pewni - nasz tapczan
jest w niebezpieczeństwie.
Takie granie to multum energii.
Od pierwszych sekund rytm nie
daje odpocząć. Czym dłużej chłoniemy
tą muzykę, tym bardziej
chcemy być jej częścią. Pomijamy
analizy, nie rozkładamy zagrywek
na części pierwsze - po prostu dajemy
porwać się szaleńczemu tempu
poszczególnych utworów. Wystarczy
35 minut z tym krążkiem, żeby
upaść wyczerpanym na łóżko, o ile
oczywiście nie zarwaliśmy go skacząc
z niego wyobrażając sobie, że
uprawiamy stage diving. Album
"Say Uncle" to pełny debiut amerykańskiego
Uncle Slam. Po latach
kopie dość mocno, więc można
uznać, że czas obszedł się z
tym materiałem łaskawie. Zresztą,
jak zaznaczyłem na początku, trzeba
lubić taki sposób wyrazu. Zakładając,
że jest to nam bliskie, możemy
poczuć się jak ryba w wodzie.
To jedna z tych płyt, które mogą
pomóc nawet zdefiniować ten odłam
metalu. Również warto odnotować,
że niektórzy muzycy działający
w Uncle Slam mieli swoje epizody
w jednej ze słynniejszych formacji
crossoverowej jaką jest niewątpliwie
Suicidal Tendencies.
Już mniej więcej można sobie
uzmysłowić, z czym mamy do czynienia.
Todd Moyer (gitara, wokal),
Simon Oliver (bas) i Amery
AWOL Smith (perkusja) na "Say
Uncle" starają się w bezkompromisowy
i niezwykle żywiołowy
sposób przekazać swoje pomysły.
Sekcja pracuje szybko, wystukując
nie tylko proste, ale i momentami
ciekawe, rytmy. Naturalnie obracamy
się w danym stylu, więc nie należy
spodziewać się jakiejś wirtuozerii
czy popisów instrumentalnych.
Gitara szatkuje powietrze niczym
wprawny kucharz marchewkę, nakładając
porcję smakowitych riffów.
Co prawda, nie są to jakieś
motywy, które będzie łatwo zanucić,
ale idealnie współgrają z całością
i dają tej muzyce potężną moc.
W sumie pisanie o takiej muzyce w
sposób wyrafinowany jest dość trudne.
To jest trochę jak tworzenie
poematu o brutalnym bokserskim
nokaucie. Pewne rzeczy powinny
być nazywane po imieniu - bez
zbędnych ceregieli. Krążek "Say
Uncle" to dobry technicznie ale
bardziej intrygujący szybkością zawodnik,
który każdą kompozycją
stara się wyprowadzić ten kończący
cios.
Adam Widełka
Velvet Viper - From Over Yonder
2020 Massacre
Zamiast wstępu garść wyjaśnień.
Wymaga tego sytuacja, bo sam
nawet nie pamiętam, kiedy ostatnio
miałem taki przypadek. Może
zawiłość nie przypomina Mody na
Sukces, ale nieuważni mogą się
zgubić. Więc - zespół Velvet Viper
to naturalna kontynuacja grupy
Zed Yago. Założyli ją wokalistka
Jutta Weinhold i perkusista Bubi,
po opuszczeniu Zed Yago w 1989
roku. W 1991 i 1992 roku wydali
dwa albumy i dopiero w 2017 roku
Jutta reaktywowała ją w nowym
składzie. Zed Yago kontynuuje
wciąż grający w niej gitarzysta
Jimmy Durand, a funkcję wokalistki
objęła jego żona Yvonne Durand,
od reaktywacji w 1997 roku.
Grupa fonograficznie milczy od
dziesięciu lat, natomiast w tym
roku ukazują się dwie pierwsze albumy
Zed pod szyldem… Velvet
Viper. Tak, zremasterowane i pod
zmienionymi okładkami, "From
Over Yonder" i "Pilgrimage" właśnie
czekają na nabywców. Wydawcą
jest obecny label grupy czyli
Massacre Records. Kosmiczna sytuacja,
bo w sumie tak naprawdę
recenzuję albumy Zed Yago. Najpierw
"From Over Yonder". Pierwotnie
wydany w 1988 roku. Krążek
zawierający poprawnie zagrany
heavy metal z tekstami traktującymi
o wiedźmach, piratach i innych
fantastycznych tematach.
Około czterdziestu minut muzyki
adresowanej do specyficznej grupy
odbiorców, bo Zed Yago nie proponowało
niczego odkrywczego.
Był to kolejny w tym okresie zespół
z kobietą w roli wokalistki pochodzący
z Niemiec. Niestety, popularności
jak chociażby Warlock,
nie osiągnęli. A można odnieść czasem
wrażenie podobieństwa z ekipą
Doro. Taka stylistyka w sumie,
no i Warlock grał zdecydowanie
szybciej i zadziorniej. Zed Yago
stawia głównie na umiarkowane
tempa. Poza mocnym głosem Jutty
z "From Over Yonder" nie wyłowiłem
nic, co spowodowałoby
szybsze bicie mojego serca. Ten
zespół to ewidentny znak czasów i
fajna ciekawostka dla fanów niemieckiego
heavy/power metalu. No
i jeszcze ten sposób wznowienia. Ja
wiem, że Velvet Viper był naturalnym
krokiem naprzód i w sumie
wychodziłoby na to, że trzeci album
Zed Yago mógł okazać się
pierwszy Velvet, ale takie podejście
do tematu w niczym nie poprawia
oceny tej muzyki. Szukałem
długo jakichś pozytywów,
próbując też zapomnieć o tym za-
220
RECENZJE
mieszaniu, ale "From Over Yonder"
w niczym nie ratował swoich
notowań. Snuł się jak dym i powodował
moją senność. Być może komuś
te dźwięki sprawią radość i
ktoś inny oceniłby to zupełnie inaczej
- ja nie umiem oszukiwać, a
tym bardziej siebie - więc jasno
stwierdzam, że Zed Velvet Yago
Viper to bardzo miałka rzecz.
Adam Widełka
Velvet Viper - Pilgrimage
2020 Massacre
Sytuacja z tym wydawnictwem jest
analogiczna jak z "From Over
Yonder". Drugi album grupy Zed
Yago wydany w 2020 roku jako
remaster pod szyldem Velvet Viper,
obecnej kapeli wokalistki
Jutty Weinhold. Może chodziło o
jakieś perturbacje, może o pieniądze
- nieważne. Jasnej informacji
nie zdobyłem, a wrażenia całość
pozytywnego nie robi. Na szczęście
muzyka jest lepsza. Album z 1989
roku był łabędzim śpiewem perkusisty
Bubiego i wspomnianej wokalistki
w Zed Yago. Wkrótce po
odejściu powołali do życia Velvet
Viper kontynuując w nim historię
o piratach, wiedźmach i innych
cudach. Szczerze to słuchając "Pilgrimage"
odniosłem pozytywniejsze
wrażenie niż obcując z "From
Over Yonder". Mimo, że to w
żadnym wypadku odkrywcza muzyka,
ba, nawet nie ma zadatków
na coś, co mogłoby ruszyć moje
serce do mocniejszego pompowania
krwi. Klimatem również przypomina
debiut Zed Yago. Jest nadal
poprawnie, bez fajerwerków,
ale jakoś lepiej. Może trochę więcej
witalności? Trudno mi stwierdzić.
Wiem tyle, że "Pilgrimage" nie powodowało
już u mnie wrażenia nudy.
Może wiedziałem, z czym mam
do czynienia? Może na dłuższą
chwilę zapomniałem o tym wydawniczym
cyrku związanym z reedycjami?
Coś było na rzeczy, że te
kolejne czterdzieści minut z haczykiem
spod znaku niemieckiego
heavy/power metalu minęło całkiem
znośnie. Nie jestem skłonny
diametralnie zmienić całościowej
oceny Zed Velvet Yago Viper, ale
pojawił się cień szansy, że innym
wydawnictwom przyjrzę się z większą
aprobatą. To był po prostu magiczny
impuls. Taki sam jak z historii,
którą Jutta pełna pasji interpretuje
na "Pilgrimage". Album to
tak spójny i podobny do poprzednika,
a mimo to udało mu się zaskarbić
trochę mojej sympatii. Nie
zachęcam, ale można spróbować,
czy i na Was tak podziała.
Adam Widełka
White Lion - All You Need Is
Rock N Roll - The Complete
Albums Collection 1985-1991
2020 Cherry Red
White Lion nigdy nie cieszył się u
nas jakąś oszałamiającą popularnością,
chociaż ich największy
przebój "When The Children Cry"
można było w latach 80. usłyszeć
w Polskim Radiu i z rozmaitych,
nieoficjalnych rzecz jasna, składanek,
a album "Mane Attraction"
doczekał się nawet pirackiej edycji
"firmy" MG. Był to już jednak łabędzi
śpiew formacji Mike'a
Trampa i Vito Bratty, bo wkrótce
po premierze tej płyty zalała ich
fala grunge - na tyle skutecznie, że
pomimo kolejnych prób reaktywacji
o White Lion mówimy do
dziś wyłącznie w kontekście trzech
pierwszych albumów. Box Cherry
Red zawiera zresztą komplet wydawnictw
grupy z lat 1985-1991,
dopełniony zapisem koncertu w
nowojorskim klubie Ritz w roku
1988. Debiut "Fight To Survive",
początkowo wydany niezależnie,
dopiero w następnych latach wznawiany
przez innych wydawców,
jest jeszcze dość nieporadny. Kiedy
słucham tej płyty dwa pierwsze
utwory zwykle odpuszczam, zaczynając
od mocnego, niesionego fajnym
riffem i surową sekcją, utworu
tytułowego. Fajny jest też "El Salvador"
z wstępem kojarzącym się z
flamenco czy patetyczna ballada
"The Road To Valhalla" z pianem i
dęciakami, ale całość niczym nie
porywa - nic dziwnego, że przebojem
ta płyta nie była. "Pride" z
roku 1987 już tak, wydał ją bowiem
Atlantic, wykrojono też z
niej aż cztery single, w tym wspomniany
już "When The Children
Cry": sympatyczną, popularną do
dziś balladę, głównie na głos i
gitarę akustyczną. Dlatego tylko w
USA sprzedano dwa miliony
egzemplarzy "Pride", a warto mieć
tę płytę również dla kilku innych
utworów, na przykład całkiem surowego
"Hungry", podszytego Zeppelinem
"All You Need Is Rock 'N'
Roll" czy również mocniejszego
"All Join Our Hands". Po dwóch
latach zespół poszedł za ciosem
wydając "Big Game". Nie był to
tak wielki komercyjny sukces jak
poprzednia płyta, bo skończyło się
tylko na złotym nakładzie, a największym
przebojem z czterech
wydanych singli okazała się przeróbka
hitu "Radar Love" Golden
Earring, ale jak dla mnie to najciekawszy
album White Lion.
Poza świetnym coverem mamy tu
przecież jeszcze kąśliwy "Don't Say
It's Over", surowy "If My Mind Is
Evil" czy "Cry For Freedom", a i te
bardziej melodyjne utwory nie epatują
nadmiarem dźwiękowego lukru.
Niestety jego następca "Mane
Attraction" rozczarował starych
fanów, a zwolenników Nirvany i
innych grup tego typu niczym zainteresować
nie mógł - za dużo tu
niestety banałów, jest odgrzany
"Broken Heart" z debiutu, a do tego
"Warsong" brzmi bardziej jak numer
Bang Tango niż White Lion,
zaś ballada "Till Death Do Us
Part" mogłaby bez problemu trafić
na płytę Aerosmith. Vito Bratta
dostrzegł też chyba sukces Gary'
ego Moore'a, stąd obecność instrumentalnego
bluesa "Blue Monday"
- nawet fajnego, ale co z tego?
Tak zwane "momenty" są tu naprawdę
nieliczne: szlachetnie hardrockowy
"It's Over" z organową partią,
melodyjny "Out With The
Boys" - nawet ballady, dotąd firmowy
znak formacji, niczym nie porywają.
Zaciekawia za to koncert z
1988 roku "Live: Ritz - New York"
wypełniający piąty dysk, bo to - z
bonusami nagranymi na próbie - aż
16 utworów, co lepsze kąski z obu
pierwszych albumów grupy. Pozostałe
płyty tego wydawnictwa, poza
pierwszą, też zawierają utwory
dodatkowe, skrócone wersje singlowe
czy wydłużone remiksy, co
może zainteresować fanów. Całość
na czwórkę, ale z zastrzeżeniem, że
trzeba lubić taki melodyjny metal
w amerykańskim, bardziej komercyjnym,
wydaniu.
Wojciech Chamryk
RECENZJE 221