21.03.2023 Views

HMP 77 Destroyers

New Issue (No. 77) of Heavy Metal Pages online magazine. 75 interviews and more than 200 reviews. 224 pages that will certainly satisfy any metalhead who loves heavy metal and its classic subgenres. Inside you will find many interesting facts and news in interviews with: Destroyers, HammerFall, Raven, Shadow Warrior, Vicious Rumors, EvilDead, Heathen, Hexx, Thrust, Onslaught, Iscariota, U.D.O., Doro, Torch, Hittman, Glacier, Iron Angel, Primal Fear, Death Dealer, Them, Alcatazz, Messiah, Wolf, Kansas, Ayreon, Exlibris, Lonewolf, Falconer, Stalker, Attick Demons, Satan’s Fall, Deathstorm, Pessimist, Nuclear Warfare, Airforce, High Spirits, High Spirits, Night, Starblind, Greydon Fields, Angel Blade, Töronto, Venator, Speed Queen, Soulcaster, Thundermother, Hexecutor, Warfect, Coltre, Fer De Lance, Stygian Crown, Pale Divine, Early Moods, Northern Crown, Northwind, Black Knight, Canedy, Darker Half, Sinsid, Moravius and many, many more. Enjoy!

New Issue (No. 77) of Heavy Metal Pages online magazine. 75 interviews and more than 200 reviews. 224 pages that will certainly satisfy any metalhead who loves heavy metal and its classic subgenres. Inside you will find many interesting facts and news in interviews with: Destroyers, HammerFall, Raven, Shadow Warrior, Vicious Rumors, EvilDead, Heathen, Hexx, Thrust, Onslaught, Iscariota, U.D.O., Doro, Torch, Hittman, Glacier, Iron Angel, Primal Fear, Death Dealer, Them, Alcatazz, Messiah, Wolf, Kansas, Ayreon, Exlibris, Lonewolf, Falconer, Stalker, Attick Demons, Satan’s Fall, Deathstorm, Pessimist, Nuclear Warfare, Airforce, High Spirits, High Spirits, Night, Starblind, Greydon Fields, Angel Blade, Töronto, Venator, Speed Queen, Soulcaster, Thundermother, Hexecutor, Warfect, Coltre, Fer De Lance, Stygian Crown, Pale Divine, Early Moods, Northern Crown, Northwind, Black Knight, Canedy, Darker Half, Sinsid, Moravius and many, many more. Enjoy!

SHOW MORE
SHOW LESS
  • No tags were found...

Create successful ePaper yourself

Turn your PDF publications into a flip-book with our unique Google optimized e-Paper software.



Od początku było dla mnie pewnym, że na okładce

naszego nowego numeru będzie Destroyers.

Nic tego nie mogło zmienić, ani odejście z zespołu

perkusisty Wojciecha Zięby czy też zgryźliwe uwagi

niektórych recenzentów czy maniax o ich nowej

płycie. Po prostu Destroyers zaliczył bardzo udany

powrót a ich najnowszy krążek "Dziewięć kręgów

zła" za kilka dekad będzie wspominany z rozrzewnieniem,

jak teraz pierwsze płyty kapeli z przełomu

lat 80 i 90. Miejmy też nadzieję, że chłopaki

zostaną z nami na dłużej i pozwolą nacieszyć się

swoimi kolejnymi produkcjami.

Na współistniejącej obwolucie tego numeru znajdziecie

także HammerFall. Moje zdanie na temat

tego zespołu znacie. Jeżeli nie pamiętacie, to przypomnę,

że to oni na nowo przypomnieli o tradycyjnych

heavy metalu i dzięki nim ponownie wszyscy

siedzimy w tym szaleństwie. Z tego powodu Szwedom

należy się stały respekt. A bezpośrednią przyczyną

do rozmowy z Joacimem Cansem był nowy

zbiór nagrań "live" HammerFall zgromadzonych

pod tytułem "Live! Against the World".

Dobór kolejnych tematów w najnowszym numerze

magazynu potoczył się w zasadzie samoistnie.

No, bo sami powiedzcie, czy można było pominąć

Raven, Vicious Rumors, EvilDead, Heathen,

Hexx, Thrust, Torch, Hittman, Glacier, Alcatrazz

itd. Każda z tych kapel nagrała dobre nowe

wydawnictwa, przez co ciężko było zdecydować się,

które z nich pierwsze przesłuchać, a co dopiero

wybrać z kim pierwszym zrobić wywiad. Ogólnie

mam niezmienne wrażenie, że zaraza przyniosła

nam zdecydowanie większą ilość nowych muzycznych

materiałów do słuchania, oraz dzięki niej,

możemy bardziej skupić się na tym, co nasi ulubieńcy

nam zaserwowali. Jak dla mnie nie to nienajgorsza

sytuacja. Poza tym sami muzycy bardziej

skupili się na promocji i z większym zaangażowaniem

przystąpili do propagowania swoich dokonań.

Myślę, że dzięki temu - drodzy czytelnicy -

będzie się Wam milej czytało wszystkie utrwalone

przez nas rozmowy.

Oczywiście nie obyło się bez polskich akcentów.

Oprócz okładkowego Destroyers z równą niecierpliwością

czekałem na duży debiut Shadow Warrior,

i nie zawiodłem się. Myślę, że "Cyberblade"

zadowoli niejednego oldschoolowca w Polsce jak i

na świecie. Choć nie będzie łatwo, bowiem aktualnie

trzeba zmierzyć się z całą masą świeżutkich

muzycznych propozycji na równie dobrym poziomie.

Ja tam za sympatycznych Lublinianami trzymam

bardzo mocno kciuki. Niespodziewanie bardzo

udaną płytę otrzymaliśmy również ze Śląska, a

3 Intro

4 Destroyers

8 HammerFall

10 Raven

12 Shadow Warrior

16 Vicious Rumors

18 EvilDead

20 Heathen

22 Hexx

24 Thrust

26 Onslaught

Intro

28 Iscariota

30 Mordred

32 U.D.O.

36 Doro

38 Torch

40 Hittman

42 Glacier

44 Iron Angel

46 Primal Fear

48 Death Dealer

50 Them

52 Alcatrazz

54 Messiah

56 Armagh, Gallower,

Necromanzer

60 Flame

62 Lonewolf

65 Falconer

68 Stalker

70 Attick Demons

72 Satan’s Fall

74 Deathstorm

76 Pessimist

78 Nuclear Warfare

80 AIirforce

Spis tresci

82 High Spirits

84 Night

86 Starblind

88 Greydon Fields

90 Angel Blade

92 Martyr

94 Toronto

95 Venator

96 Speed Queen

98 Soulcaster

100 N.N.M.

102 Eisenhauer

104 Exiled On Earth

106 Thundermother

110 Hexecutor

112 Anonymus

114 3000 AD

116 Warfect

118 Hellbender

119 Fer De Lance

120 Coltre

122 Blazon Rite

123 Stygian Crown

124 Pale Divine

126 Early Moods

to dzięki Iscariocie i ich nowego albumu "Legenda"

ze świetnym i ciętym heavy/thrashem. Zachęcam

do zapoznania się z tą płytą. To nie wszystkie

polskie akcenty, bo wystarczy wymienić chociażby

melodyjny power metalowy Exlibris w ambitniejszej

odsłonie z ich nowiutkiego "Shadowrise".

Do tej pory padło już parę nazw związanych z

thrash metalem. Niemniej na wyróżnienie zasługuje

jeszcze zreformowany Onslaught z ich siódmym

studyjnym albumem "Generation Antichrist". A

także powracający do żywych Messiah, który zaakcentował

ten powrót bardzo dobrym albumem

"Fracmont". W tym bloku był planowany również

wywiad z Ragehammer, który reprezentu-je coraz

lepszą polską scenę black/thrash metalową. Niestety

sprawy potoczyły się tak, że ta rozmowa nie miała

szans znaleźć się w tym numerze. Niemniej możecie

ją przeczytać już na naszej oficjalnej stronie internetowej.

Macie też moje zapewnienie, że wywiad

znajdzie się w kolejnym wydaniu Heavy Metal Pages.

Brak Ragehammer nie oznacza absencji tematu

polskiego black/thrashu, bo do odpowiedzi

wywołani zostali młodzi z Armagh, Gallower oraz

Necromanzer. Stosunkowo niewiele jest thrashowych

przedstawicieli w tym wydaniu, po mimo to,

jeszcze kilka rozmów odnajdziecie, chociażby z Nuclear

Warfare, Warfect, Deathstorm, Pessimist

czy Flame.

Znacznie więcej jest przedstawicieli samego heavy

metalu i to w różnych jego odsłonach. Znajdziecie

rozmowy z doświadczonymi artystami chociażby z

Doro Pesch, z Udo Dirkschneiderem (o ich projekcie

z wojskową orkiestrą Das Musikkorps der

Bundeswehr), czy z Ralfem Scheepersem, o najnowszym

dziele Primal Fear, "Metal Commando".

A także z zupełnymi żółtodziobami, którzy

rozpoczynają swoją przygodę w temacie tradycyjnego

heavy metalu. Wymienię kilku z nich, chociażby

Coltre, Töronto, Soulcaster, Venator, Angel

Blade czy Martyr, który z wiadomych powodów

nosi teraz miano Tyran. Ogólnie znajdziecie

w tym bloku bardzo wiele ciekawych rozmów z muzykami

zespołów, które powinny już coś dla Was

znaczyć, np. z Niklasem Stalvindem z Wolf,

Seanem Peckiem z Death Dealer, Jensem Börnerem

z Lonewolf, Stefanem Weinerhallem z

Falconer, a także z tymi, co wkrótce mogą znaleźć

się w kręgu waszego stałego zainteresowania, Joao

Clemente z Attick Demons, Chrisem z Stälker

czy nawet z Emlee Johansson z Thundermother.

Tak przy okazji, szykując każdy z numerów staram

się wytypować zespoły, które wydają się, że

mają coś ciekawego do zaoferowania. Bywa, że niestety

źle ocenię sytuację. Niemniej nie rezygnujemy

z tych rozmów, bo nieraz muzycy tych kapel jednak

mają coś do powiedzenia. No i być może to jedyny

ślad jaki zostanie po ich działalności. Zresztą w

naszym periodyku nie sięgamy tylko to formacje,

które są już uznanymi firmami ale także po bandy,

które dopiero zaczynają karierę, starają się zdobyć

kolejne szczebe tejże kariery, po prostu wkładają jakąś

cząstkę do rozwoju sceny. Myślę, że warto

przedstawiać szersze spektrum heavy metalu, bo

tutaj, jak w życiu nie tylko mamy do czynienia ze

zwycięzsami.

Od pewnego czasu staram się aby w magazynie

było kilka ciekawych rozmów z grupami prezentującymi

scenę doom metalową. Tym razem chyba

jest nieźle, bowiem fani niskich dźwieków mogą

poczytać sobie sporo rozmów, w tym z Pale Divine,

Early Moods, Stygian Crown, Fer De Lance

oraz Northern Crown. Podobnie jest z progresywną

sceną, choć w tym wypadku jest znacznie

skromniej ale myślę, że nikt nie ominie rozmów z

Arjenem Lucassen o najnowszej produkcji Ayreon

czy też z Tomem Brislinem o Kansas.

Słuchanie muzyki przynosi nam - mnie na pewno

- wielo przyjemności i radości. Niestety bywają

chwile, które wciągają nas w otchłań smutku i przygnębienia.

Ostatnio coraz częściej dowiadujemy się,

że ktoś z naszych niedawnych bohaterów umarł.

Niestety taki jest nasz los, z którym ciągle ciężko

jest pogodzić się. Jeszcze gorzej jest, gdy ktoś odchodzi

niespodziewanie i zdecydowanie za wcześnie.

Tak jak nasz rodak, wirtuoz gitary Jacek Polak,

który zachorował na covid-19. Wspomnienie o

Jacku oraz jego zespole Mr Pollack możecie przeczytać

w artykule autorstwa Wojtka Chamryka.

Mam nadzieję, że będzie to okazja do przypomnienia

lub bliższego zapoznania się z dokonaniami tego

artysty.

Za każdym razem, gdy piszę "wstępniaka" mam

nadzieję, że choć trochę przybliżam to, co znajdziecie

w środku każdego nowego numeru. Liczę

też, że robię to na tyle dobrze, że jednak zachęcam

do przeczytania zawartości całego magazynu. Całego,

bowiem jak dla mnie każdy pojedyńczy artykuł

jest równie ważny jak wszystkie inne. Życzę miłego

czytania oraz samych takich chwil spędzonych z

naszym magazynem. Być może już niedługo pandemia

minie i będziemy mogli spotykać się także na

koncertach czy innych imprezach, więc trzymajcie

się zdrowo!

128 Northern Crown

130 Attaxe

132 Darker Half

134 Northwind

136 Black Knight

138 Canedy

139 Sinsid

140 Dark Passage

142 War Cloud

144 Exlibris

146 Styxx

148 Moravius

150 CoverNostra

152 Mr Pollack

154 Wolf

157 Kansas

160 Ayreon

164 Reminiscencje

NWOBHM

166 Zelazna Klasyka

167 Decibels` Storm

213 Old, Classic,

Forgotten...

Michał Mazur

3


wiosny ubiegłego roku kolejno zaczęły się pojawiać

nowe kompozycje, raz moje, raz któregoś

z gitarzystów, co ostatecznie dało te

osiem kawałków, które zawiera płyta "Dziewięć

kręgów zła".

Czemu nie?!

Miał być tylko wyjątkowy i tylko jeden występ na festiwalu, ale Destroyers

wrócił na dobre - najpierw z kolejnymi koncertami, a teraz z premierowym albumem

"Dziewięć kręgów zła", pierwszym od 1991 roku. Nowy materiał potwierdza, że zespół

jest w bardzo wysokiej formie, nie odmówiliśmy więc sobie przyjemności rozmowy

z wokalistą grupy.

HMP: Początkowo reaktywowaliście zespół

jedynie z myślą o występie podczas Helicon

Metal Festival II, ale to, co wydarzyło się w

marcu 2019 roku utwierdziło was w przekonaniu,

że rezygnować po jednym koncercie z

czegoś, co zapowiada się tak dobrze, byłoby

głupotą?

Marek Łoza: Zagraliśmy ten koncert. Chociaż

wiem, że warsztatowo było mnóstwo niedociągnięć,

to fani przyjęli nas wprost fantastycznie.

Ludzie śpiewali nasze kawałki, znali

teksty, podczas gdy ja sam musiałem się tych

tekstów na nowo uczyć. Było to dla mnie pozytywne

zaskoczenie. Początkowo był plan,

źle. Zaczęliśmy, wiec próby już z nowym gitarzystą,

który przyszedł w miejsce Waldka

Lukoszka i tak na kolejnym koncercie w lipcu

w Tychach zagraliśmy już całą "Noc królowej

żądzy", plus wszystkie bonusy. Ponieważ

na koncertach słychać było glosy domagające

się kawałków z drugiej płyty, wiec zaczęliśmy

ją robić i sukcesywnie dokładać do

granej setlisty.

Na jakim etapie pojawiła się myśl, że warto

pomyśleć o kolejnej płycie? Uznaliście, że

powrót z prawdziwego zdarzenia to taki,

gdzie poza koncertami pojawia się nowe wydawnictwo?

Nawiązując do poprzedniej odpowiedzi mieliśmy

oczywiście obawy i w ogóle nie wiedzieliśmy

czy uda się coś sensownego skomponować.

To była jedna wielka zagadka, tym

bardziej ciekawie się robiło w miarę powstawania

kolejnych numerów.

Kiedy rozmawialiśmy w grudniu ubiegłego

roku wspominałeś, że nowy materiał jest już

praktycznie gotowy, brakowało tylko tekstów

do trzech utworów, tak więc pisanie

poszło wam naprawdę sprawnie?

Teksty wzbudzały moje największe obawy.

Nie pisałem nic od 30 lat, więc nie miałem

pojęcia czy uda mi się napisać choć jeden, a

co dopiero całą płytę. Do tekstów przykładam

szczególną uwagę i staram się, by treść

w nich zawarta zawsze miała jakąś wartość,

była o czymś prawdziwym, podpartym historią

czy legendą. Do tego dochodzi to, by

brzmiały w miarę metalowo, co w przypadku

języka polskiego jest niesamowicie trudne.

Wiem, że te teksty wzbudzą najwięcej kontrowersji,

ale mam czyste sumienie bo żaden

z moich obecnych, jak i poprzednich tekstów

nie był napisany na przysłowiowym kolanie.

Nie ma tekstów o niczym. O nieistniejących

smokach czy walkach rycerzy, które się nigdy

nie odbyły. Staram się także by jakiś refren

był do zaśpiewania, bo to się świetnie sprawdza

na koncertach. Tak wiec w miarę jak

komponowaliśmy kolejne kawałki, tak ja pisałem

kolejne teksty. Pierwszym tekstem napisanym

na tę płytę była "Czarna śmierć" a

ostatnim "Wszetecznica".

że tylko ta reaktywacja, że to taki kaprys, ale

po koncercie bębniarz Wojtek przyszedł do

mnie i zapytał "Ciągniemy to dalej?".

Koncertowe celebrowanie 30-lecia wydania

debiutanckiego albumu "Noc królowej żądzy"

pewnie utwierdziło was w przekonaniu,

że ten powrót ma sens, tym bardziej, że nowy-stary

skład miał też potencjał, co potwierdzał

choćby premierowy utwór "Czarna

śmierć"?

Pomyślałem "czemu nie!". Najtrudniejszy był

start, zrobienie tych kilku kawałków, które

zagraliśmy na Heliconie. Pomyślałem więc:

spróbujmy zrobić więcej, całą płytę i zobaczyć

jaki będzie odzew. Czy nadal ktoś będzie

chciał przychodzić na kolejne nasze koncerty?!

Ja nie miałem doświadczenia jak wygląda

obecnie scena klubowa. Słyszałem o koncertach,

na które przychodzi po kilka osób,

wiec chciałem sprawdzić czy będzie aż tak

Foto: Destroyers

Wasz poprzedni album, "The Miseries Of

Virtue", wyszedł wiosną 1991 roku, czyli

niemal 30 lat temu. To szmat czasu - nie

mieliście obaw, czy zdołacie stworzyć materiał

równie dobry jak kiedyś, a do tego interesujący

obecną publiczność, wytwór ery

streamingu i powierzchownego kontaktu z

muzyką, bo jednak bazowanie wyłącznie na

starych fanach byłoby czymś ryzykownym?

Po tym lipcowym koncercie Adama Słomkowskiego

zastąpił Tomasz Owczarek, kolega

Dominika z poprzedniej kapeli. Chłopcy są

bardzo zgrani, bo grają razem od trzynastu lat

czyli pół ich życia. Wiedzieliśmy, że bez nowego

materiału ta reaktywacja będzie tylko

sezonowym tzw. odgrzewanym kotletem.

Chcąc zrobić coś więcej trzeba było skomponować

kolejną płytę. Było to bardzo ciekawe

doświadczenie. Z jednej strony nie miałem

pojęcia jak od strony komponowania prezentują

się młodzi gitarzyści, a z drugiej czy ja

sam będę potrafił coś wymyśleć. Coś co nie

będzie kopią, czymś po prostu miernym, z

czego sam nie będę zadowolony. I tak od

Większość muzyków podkreśla, że komponując

i opracowując nowe utwory nie myślą

o oczekiwaniach fanów - w waszym przypadku

było chyba podobnie, bo "Dziewięć

kręgów zła" to materiał na wskroś klasyczny,

zakorzeniony wręcz w waszej twórczości,

którym w żadnym razie nie próbujecie

ani nikomu przypodobać się, ani też odkrywać

jakichś nowych lądów?

Dokładnie tak. Komponowaliśmy to, co siedziało

nam w głowach, co wypływało z nas,

absolutnie nie patrząc na modę. Mam świadomość,

że napiszą jaki to staroświecki

thrash metal, że dziś tak się nie gra, ale z drugiej

strony jak byśmy nagrali coś na tzw. czasie,

to wtedy mówiono by, że podążamy za

modą, że stare dziadki próbują robić coś, co

do nich nie pasuje. Zawsze powtarzałem, że

komponuję to czego sam chciałbym posłuchać

i nagrania z nowej płyty po prostu mi się

podobają i lubię ich słuchać.

Zaskoczeniem jest brak w składzie Destroyers

realizującym tę płytę perkusisty Wojciecha

Zięby, inicjatora reaktywacji zespołu

w roku 2018 - dlaczego wasze drogi rozeszły

się akurat w tym momencie?

Wojtek wszedł z nami do studia w lutym i

nagrał dwa nagrania z całego materiału. Jeden

4

DESTROYERS


z nich miał trafić na teledysk, który potem

nie powstał, bo zaskoczyła nas pandemia,

uniemożliwiając jego nagranie. Był więc taki

czas, jakieś dwa miesiące, że nie mieliśmy w

ogóle prób bo były nielegalne. Dom kultury,

w którym mamy salkę, był zamknięty. Tak

więc czas mijał, a Wojtek nie uczył się kolejnych,

gotowych już nagrań. Odkładał to ciągle

na później i później. Wreszcie gdy do

umówionego terminu z studiem pozostały

niecałe dwa miesiące, powiedział nam, że nie

ma teraz czasu i głowy do tego, bo ma problemy

z firmą i zdrowiem ojca. To był duży

cios, bo właśnie odchodził z zespołu kolejny

oryginalny członek, a każde takie odejście jest

oczywistym wizerunkowym osłabieniem kapeli.

Tradycji stało się więc zadość, bo w sumie

każdy z waszych albumów został zrealizowany

z innym drummerem?

Nie tylko z drummerem, ale właściwie w innym

składzie z innymi gitarzystami. Tylko

Bolek grał na poprzedniej płycie. Zarówno

gitarzyści, jak i bębniarze się zmieniali.

Brzmienie nowego albumu potwierdza, że

wybór MaQ studio był trafnym posunięciem.

Z tego co słyszę wnoszę, że zależało

wam na jak najbardziej organicznym, surowym,

acz klarownym dźwięku, jak najbliższym

brzmieniu z przełomu lat 80. i 90.?

Tak podobnie jak z kompozycjami nie próbowaliśmy

udawać, że gramy coś innego i np.

stroić się niżej, jak to jest teraz modne. Zespól

jest oldschoolowy, więc i brzmienie miało

być dobrym, sprawdzonym metalowy

brzmieniem. Jednakże realizator Jarek nie

byłby sobą, jakby jednak nie szukał czegoś

nowego. Powiedział nam studio: "Chcę byście

brzmieli inaczej, oryginalnie, a nie tak, jak sto innych

zespołów" - czy to się udało to nie mnie

opiniować. Wyjdzie płyta, każdy będzie mógł

wyrobić sobie osobiste zdanie. My jesteśmy z

brzmienia bardzo zadowoleni. Aż by się

chciało nagrać kolejna płytę wiedząc już czego

można się po Jarku i studiu spodziewać.

Foto: Destroyers

Foto: Destroyers

Bardzo klasycznie jest też w warstwie

muzycznej, mimo tego, że obecnie 3/5 składu

to nowi, młodsi muzycy - ten duch dawnego

Destroyers daje jednak o sobie znać?

Może to wynik tego, że kto by nie skomponował

utworu, to jednak na końcu ja to śpiewam

i ja układam wokale, więc to pewnie

wpływ jakiegoś tam mojego stylu. Poza tym

połowa albumu to w całości, bądź w części,

moje pomysły, co pewnie też miało na to

wpływ.

Ostatnia, tytułowa kompozycja to rozbudowany,

wielowątkowy utwór, poprzedzony

wstępem i zakończony outro - zamarzyła się

wam taka dłuższa forma, coś, jak na wasze

realia, bardziej epickiego?

Nie to chyba efekt tego, że kilka pomysłów

zlepiłem w jeden utwór. Ma on dwie części

zarówno w warstwie testowej, jak i muzycznej,

a wstęp to coś, co chciałem zrobić na

wzór intra z "Gorącego łona carycy". Outro to

kompozycja Tomka, która bazuje na motywie

głównym nagrania.

"Jeszcze gorsi" to bez pudła kontynuacja

"Złych" z debiutu. Wychodzi więc na to, że

miast z wiekiem poważnieć, stajecie się

jeszcze gorsi? (śmiech)

Tak to był pomysł Wojtka, który mówił, że

ponoć "Źli" są lubiani przez fanów i śpiewają

to sobie na imprezach, jak sobie popiwkują.

Śpiewają: "To my źli metale". Wojtek wpadł na

pomysł "a może by tak zrobić Źli 2", czyli stopniując

"Jeszcze gorsi". Tak powstał pomysł na

tekst. Dominik wymyślił riff i świadomie w

refrenie użyliśmy motywu z utworu "Źli", robiąc

z niego refren.

"Dziś już nikt nie kupuje płyt/Na koncercie

ledwie garstka ciał" - faktycznie nie wygląda

to za dobrze, ale w żadnym razie was nie

zniechęca, przynajmniej na razie?

Z tymi płytami to się przekonamy za miesiąc,

jak się ukaże nasza. A co do koncertów to jest

różnie. Bywały wyprzedane, pełne kluby, a

bywało, że przyszło kilkadziesiąt osób. Frekwencja,

a właściwie jej brak na metalowych

koncertach nie jest żadną tajemnicą. W każdym

razie nie są to już czasy Metalmanii w

Spodku, gdzie dziesięć tysięcy osób na koncercie

to była norma.

"Noc lubieżnych ciał", "Wszetecznica" czy

"Bal" potwierdzają, że wciąż jesteś wierny

tematyce tekstów z seksualnymi podtekstami,

co było przecież kiedyś swoistym znakiem

rozpoznawczym Destroyers?

Tylko "Noc lubieżnych ciał" i "Bal". "Wszetecznica"

traktuje o największej trucicielce w

historii Lukrecji Borgi i tym co się tam wyprawiało.

To, że właśnie wtedy jej tatuś, który

był papieżem, urządził sobie w Watykanie

tzw. "bankiet kasztanów" (co ten termin dokładnie

oznacza zainteresowanych odsyłam

to Wikipedi), wiec było z czego czerpać

inspiracje do tekstu. "Noc lubieżnych ciał" to

nic innego jak 13 księga "Pana Tadeusza", a

"Bal" to taka fantazja zblazowanego hedonisty.

Chyba najostrzejszy tekst na tej płycie.

Nie obwiałeś się, że w czasach posuniętej

do granic absurdu poprawności zostaniesz

oskarżony o seksizm, etc., nawet jeśli nawiązujesz

do XIII księgi "Pana Tadeusza",

przypisywanej Fredrze czy Boyowi-Żeleńskiemu?

Powiem ci tak, rzygam już tą poprawnością.

Ona nas do niczego dobrego nie zaprowadzi.

Jak słyszę, że "Murzynek Bambo" będzie zakazany

albo, że firma zmienia nazwę sosu cygańskiego,

bo jest rasistowski, to gdzieś chyba

w złym kierunku to wszystko podąża. Kto to

napisał dokładnie nie wiadomo. Jedne źródła

podają, że Boy Żeleński, inne, że Fredro.

Jest to kawałek literatury polskiej, nikt chyba

tego tematu w polskiej muzyce jeszcze nie

DESTROYERS 5


poruszył, wiec czemu by nie?! Całą winę, wylewane

przez feministki kubły pomyj, biorę

na klatę. Nikomu nie ubliżam, z nikogo się

nie naśmiewam, jestem za wolnością seksualną,

przeciwko rasizmowi, ale nie dajmy się

zwariować. Bo już słyszałem takie pomysły,

że klawiatura w fortepianie ma więcej białych

klawiszy niż czarnych i trzeba z tym coś zrobić.

To jest chore!!!

Okładka "Dziewięciu kręgów zła" też wywołała

już różne komentarze - aż dziwne,

jak świat zmienił się przez 30 lat, bo nie jest

jakoś szczególnie szokująca, nie epatuje

nadmiernie golizną? Warto tu nadmienić, że

udało wam się zwerbować do jej stworzenia,

a do tego oprawy graficznej płyty, Jerzego

Kurczaka, tak więc tradycji stało się zadość

i wszystkie okładki Destroyers, łącznie z

wydaną w Holandii jako "A Night Of The

Lusty Queen" zachodnią wersją debiutu,

zdobią jego prace?

Tak, już dochodzą mnie słuchy, że jest seksistowska,

tandetna. Postaram się to wytłumaczyć.

Destroyers słynie ponoć właśnie z rozebranych

kobiet na swoich okładkach. Tyle,

że na pierwsze dwie okładki nie mieliśmy żadnego,

albo prawie żadnego wpływu. Czasy

wtedy były takie, że Dziubiński brał od Jerzego

Kurczaka co ten namalował po kolei,

jak szło. Sam mi to ostatnio pan Jerzy mówił

jak go poznałem. Mówił to zresztą z pewna

nostalgią: "Dziubiński brał wszystko jak leci, a

teraz kolejni zamawiający wybrzydzają, ciągle coś z

kimś konsultują". Tak więc w pewnym sensie to,

że dziś naszym znakiem rozpoznawczym są

owe nagie panie, jest wynikiem przypadku,

nie my o tym zadecydowaliśmy, ale chyba tego

nie żałujemy. Natomiast już przy tej

okładce jak zacząłem się zastanawiać nad

projektem to początkowo chciałem na nim

umieścić tylko samo piekło z bramą, na której

będzie napis "Porzućcie wszelką nadzieję wy,

którzy tu wchodzicie", cytat z "Boskiej komedii"

Dantego. Grono, że tak ich nazwę doradców,

szybko mi ten pomysł wyperswadowało mówiąc,

że nie jesteśmy Behemothem, i że jak

okładka ma być utrzymana w starym stylu, to

muszą być na niej jakieś półnagie panie. Zresztą

te panie nie są zupełnie takie przypadkowe.

Noszą imiona związane tematycznie z

tekstami. Jedna to wszetecznica czyli Harlot

a druga to Lilith, która się przewijała w naszych

wcześniejszych tekstach. Tak wszystkie

nasze okładki robił pan Jerzy Kurczak.

Sporo tu nawiązań do wcześniejszych coverów

waszych płyt - aż marzy się, by "Dziewięć

kręgów zła" została wydana na winylu?

Są plany, by była wydana na winylu. Będzie

jeszcze angielska wersja, może będzie nią zainteresowana

jakaś większa zagraniczna wytwórnia.

Póki co będzie jednak wersja CD, dostępna

dzięki Putrid Cult. Jak doszło do waszej

współpracy z tą podziemną, ukierunkowaną

raczej na zespoły blackmetalowe, firmą?

Jak nagranie materiału miało się ku końcowi

to powoli zacząłem rozglądać się za wydawcą.

Obdzwoniłem kilku z nich, przeanalizowałem

warunki jakie zaoferowali i ostatecznie dogadałem

się z Morgulem z Putrid Cult. Od

Foto: Destroyers

pierwszej rozmowy wszystko się kleiło, bez

jakiś zbędnych ceregieli, bez dziwnych podchodów.

Teraz jest szczególny czas opóźnień

jakie wydawnictwa mają z powodu wiosennego

lockdownu, wiec niektórzy wydawcy

mieli zaległe płyty do wydania i nie mieli głowy,

żeby brać sobie na kark kolejny materiał,

a Morgul zgodził się i tak zostało.

Większe wytwórnie nie są już zainteresowane

takimi zespołami jak Destroyers, chyba,

że wtedy, kiedy można wznowić, bez

żadnych kosztów, ich klasyczne płyty, nie

płacąc przy tym zespołowi ani grosza?

(śmiech)

Większe wytwórnie chyba w ogóle nie są zainteresowane

muzyką rockową. Teraz sprzedaje

się rap i disco polo oraz ta cała "papka",

która na okrągło leci w radio.

Utwór "Zemsta Roninów" nabiera w tym

kontekście zupełnie innej wymowy (śmiech).

A tak na serio: są jakiekolwiek szanse na to,

że odzyskacie prawa do swych wcześniejszych

płyt? Fakt, ich wznowienia na CD

czy LP pewnie nie osiągnęłyby jakichś

oszałamiających nakładów, bo wciąż można

przecież nabyć dawne edycje, ale już

kolekcjonerskie wydania tych albumów w

wersji picture disc to byłoby coś, sam bym

coś takiego kupił!

I to pytanie zadawane było już wielokrotnie.

Mogę tylko odpowiedzieć, że materiały, czyli

taśmę i prawa do okładki ma chyba MMP.

Byłem u nich w tej sprawie wielokrotnie, pisałem

maile, Atrej do nich pisał, żeby wznowili

stare płyty. Szczególnie jest popyt na "Noc

królowej żądzy". Reakcja była zawsze taka

sama, czyli brak reakcji. Jakiś miesiąc temu

odezwali się do mnie informując, że będą robić

wznowienia, poprosili o pomoc w poprawieniu

tekstów, o konsultacje i jak na razie na

tym stanęło. Więc czuję się kompletnie niekomfortowo

odpowiadając na to pytanie,

gdyż może się okazać, że na przykład jutro

wyjdą te wznowienia, albo nigdy nie wyjdą.

Po prostu nie wiem.

Niedawno ukazały się jednak te wznowienia

w wersji CD - macie przynajmniej

satysfakcję, że wasze klasyczne albumy są

wciąż dostępne, macie co sprzedawać na

koncertach poza nową płytą, a do tego też

wiedzę, żeby niczego pochopnie nie podpisywać?

Tak MMP wydał wznowienie dwóch poprzednich

płyt. Nie obyło się po drodze bez

nieporozumień: mam na myśli to, że płyty

wyszły z zdjęciem nowego składu pomimo, że

konsultując się z MMP wielokrotnie mówiłem

im, żeby tego nie robili. Wycofali te wersje

i obecne są już takie jak powinny być, choć

słyszałem, że ktoś kupił wszystkie te płyty z

tymi zdjęciami i teraz jako wyjątkowe są

sprzedawane drożej. Co do podpisywania to

nie podpisaliśmy żadnej umowy, a płyty i tak

wyszły i dowiedziałem się o tym dopiero od

fanów. Mamy je w swojej merchowej ofercie

na koncertach ale po prostu je kupiłem, więc

nic z nich nie mamy, ale zawsze lepiej wygląda,

jak obok siebie leży cała dyskografia.

Kiedy zaczynaliście prace nad tą płytą nikt

nawet nie przypuszczał jak koronawirus

zmieni nasze życie. W tej sytuacji trudno

cokolwiek planować, szczególnie koncerty,

bo sytuacja epidemiologiczna jest bardzo

niestabilna i jesienią może być niewesoło.

Liczycie się z tym, że może być i tak, iż nie

zdołacie w tym roku zaprezentować materiału

z "Dziewięciu kręgów zła" na żywo?

Na szczęście nie jest to jakiś muzykopodobny

wynalazek, który po kilku miesiącach czy

roku straci aktualność, co może być jakimś

pocieszeniem, a do tego domyślam się, że

zaczniecie grać tak szybko, jak tylko to

będzie możliwe?

Tak, kluby maja poprzekładane koncerty

jeszcze z wiosny, więc ciężko o terminy. Z

drugiej strony wiem, że kluby boją się, bo

trudno jest zachować te reżimy na nie narzucone,

a kary są bardzo wysokie, więc boją się

ryzykować. Ale pracuję nad tym, żeby jeszcze

w tym roku zagrać jakieś koncerty. Na razie

mamy pewny koncert 3 października w chorzowskiej

Leśniczówce.

Z tego co słyszałem daliście tam czadu, podobnie

jak tydzień później w Bielsku-Białej?

Tak koncert w Leśniczówce udał się, była

duża frekwencja, praktycznie pełny klub,

6

DESTROYERS


sprzedaliśmy nawet trochę merchu, który

pierwszy raz w swojej ofercie mamy w takiej

ilości i różnorodności.

Sytuacja koncertowa jest niepewna - macie

zaplanowane jakieś kolejne występy na

najbliższe miesiące?

Chcielibyśmy, ale na tę chwilę, jak odpowiadam

na to pytanie, odwoływane są kolejne

trasy. Korzystając z tego, że płyta jest jeszcze

"ciepła", świeża chcieliśmy zagrać jak najwięcej.

Miałem taki pomysł, żeby może zagrać

choć z dwa koncerty z Katem Romana,

bo właśnie ruszyli na trasę, ale Morgul rozmawiał

z nimi i też chyba będą odwoływać

kolejne koncerty. Udało się tzw. "rzutem na

taśmę" jeszcze zagrać to w bielskim Rudeboy

i to już w dzień, w którym weszła żółta strefa.

Obawiam się, że w tym roku koncertowanie

na tym się skończy.

To chyba sytuacja najgorsza z możliwych,

że ma się nowy materiał, idealny do prezentowania

na żywo i guzik, trzeba siedzieć w

domu?

Tak dokładnie tak. Jesteśmy pełni energii,

roznosi nas, chcielibyśmy działać, a nie weźmiemy

się za tworzenie nowego materiału, bo

to trochę za szybko.

Może przygotujecie więc kolejny teledysk,

skoro "Zemsta Roninów" wywołała tak szeroki

odzew? (śmiech)

Tak, mamy taki plan, w grę wchodzą dwa

pomysły. Jeden to numer, który od początku

miał być nakręcony zamiast "zemsty rolników",

jak złośliwie niektórzy piszą czyli "Jeszcze

gorsi". Graliśmy go na tych dwóch koncertach

i widzę, że obok "Balu" ma chyba najlepsze

przyjęcie przez publikę. Drugiego pomysłu

pozwolisz, że nie zdradzę jeszcze, przygotowujemy

go w związku z wydaniem angielskiej

wersji, którą chcemy wydać w przyszłym roku.

Myślę, że pomysł się sprawdzi.

Czy to nie dziwne, że najwięcej jadu w

komentarzach wylewają ci, którzy w najmniejszym

stopniu nie czują tej stylistyki, nie

mają pojęcia jak to wyglądało w latach 80.,

a do tego brak im poczucia humoru i dystansu

do tego co zaprezentowaliście?

Ciężko mi obiektywnie odpowiedzieć. Jestem

twórcą muzyki i tekstów, mogę więc wszystko

zrozumieć z wyjątkiem tego, że tekst jest

tandetny. Ja byłem w tej świątyni, widziałem

te groby i muzeum, znam tę historię i starałem

się ją opowiedzieć w tych kilku linijkach.

Nie zdziwiłbym się jakby "Noc lubieżnych

ciał" zebrała takie opinie, bo pisana była

z takim zamiarem, ale ten numer to szybki

zwięzły tzw. konik, numer nie dający chwili

na zastanowienie. Ale komentarze mnie ubawiły

szczególnie porównania do Nocnego

Kochanka oraz do Kata. Pomyślałem, piszą

o nas w dobrym towarzystwie.

Wojciech Chamryk

Foto: Maciej Mutwil

Ponieważ wersje obu stron są nieco rozbieżne,

nie mogliśmy nie zapytać o jego wersję

wydarzeń Wojciecha Zięby, perkusisty

Destroyers w latach 1985-1990, grającego

na wydanych wówczas splitach i składankach

oraz debiutanckim LP "Noc królowej żądzy"

oraz do maja tego roku w reaktywowanej grupie.

Moja nieobecność w składzie jest zaskakująca

do dzisiejszego dnia nawet dla mnie. Na

początku grudnia 2018 roku, po kontakcie z

Atrejem, zacząłem szukać chłopaków. Zajęło

to trochę czasu, ale udało się zebrać ekipę

włącznie z perkusistą z drugiej płyty Tomaszem

Wiczewskim. Opisuję wam prawdę

rzeczywistą jaka była, bo nie lubię ubierać

sytuacji w kolory, których nie ma. W sumie

od samego początku Marek nie był zadowolony,

iż reaktywacja odbędzie się z moim

udziałem. Osobiście walczyłem tylko z tego

powodu, iż była to rocznica wydania płyty

"Noc królowej żądzy", której byłem współtwórcą.

Gorzka pigułka została przełknięta,

ruszyliśmy z próbami oraz pierwszym sławetnym

koncertem na Heliconie w Warszawie.

Po Heliconie nastąpiła mała roszada, odszedł

Waldek Lukoszek z powodu pracy za

granicą i znów podjąłem się aby znaleźć na

jego miejsce kogoś konkretnego. Po krótkim

czasie znalazłem Dudiego czyli Dominika

Dudałę, który zapowiadał się jako bardzo

dobry muzyk. Niestety dla mnie tylko to było

jego wielkim plusem. Po paru koncertach,

które wychodziły, uważam całkiem nieźle,

zaczęły się małe schody, które polegały na

tym, iż zespół podzielił się na takie powiedzmy

dwie małe frakcje: ja z moim basistą

czyli Bolkiem oraz Marek Łoza z Dudim.

Dudi, młody człowiek 26 lat, zaczął zawalać

trochę prób wskutek nałogu powszechnie

znanego nam w Polsce, czyli wóda. Marek,

skarżąc się na te sytuacje do mnie, nie umiał

spojrzeć prawdzie w oczy i wyłuszczyć to

wszystko. Fakt, że nadrabiał swoją młodością

całą grę, lecz my starsi o 30 lat troszkę inaczej

do tego podchodziliśmy. Nie rozpisując się na

nieprzyjemne tematy myślę, że można było

dalej grać razem, nagrać lepszą płytę (i przy

okazji nie krzywdzić człowieka, który w

Rozstanie z Destroyers

według Wojciecha Zięby

dużym procencie to stworzył). Po ostatnim

koncercie w Krośnie, który wyszedł bardzo

dobrze, odpadły nam dwie sztuki we Wrocławiu

i U Bazyla w Poznaniu. Rozpoczęła

się pandemia, a z pandemią moje ogromne

kłopoty związane z prowadzeniem firmy oraz

niespodziewanym bardzo złym stanem zdrowia

ojca. Ten ponad trzymiesięczny okres był

dla mnie bardzo ciężki, mimo pomocy żony

nie dałbym rady prowadzić prób i przygotowywać

się do reszty kawałków na płytę.

Moim skromnym zdaniem wystarczyło przesunąć

wszystko o kwestię trzech miesięcy i

dalibyśmy radę, niestety Marek uważał, że

tak nie może być i że młodzi gitarzyści w tej

sytuacji mogą odejść i zlać to wszystko. Mimo,

iż młodzi byli w kieszeni Marka (zakupił

im wzmacniacze, gitary) i mógł przesunąć

sprawę - nie zrobił tego. Niestety dla mnie to

już ani kolega, ani przyjaciel, mimo iż do

końca nie było między nami kłótni ani żadnej

zwady. Powiem więcej - nawet dwa nagrania,

o które pytacie, zarejestrowane w studio zostały

wycofane i Łukasz zagrał je na nowo.

Dość ciekawy kawałek pt. "Jeszcze gorsi" (byłem

jego współtwórcą muzycznym i rytmicznym)

został troszkę zmieniony, abym nie

mógł się domagać swojego udziału w nagraniach.

Reasumując, tak jak wcześniej napisałem,

uważam, że postąpili ze mną w sposób

podły. Czułem się jak guma do żucia wypluta

na ulicę.

Wojciech Chamryk

DESTROYERS 7


bardzo złej kondycji. Często różni ludzie pytali

nas "hej, czemu nie gracie czegoś, czego ludzie

będą chcieli słuchać?". Odpowiedź na to była jedna.

Gramy to, co chcemy. Po prostu. Nie

wiem czy można to nazwać czymś unikalnym,

ale na pewno dużym plusem jest u nas

praca zespołowa, proces tworzenia kawałków,

i fakt, że Hammerfall jest zespołem typowo

koncertowym. Uwielbiamy grać na żywo a naszym

koncertom staramy się dodać odrobinę

smaku. Zawsze możesz liczyć na jakieś niespodzianki.

To była ciekawostka w drugiej

połowie lat dziewięćdziesiątych i na początku

dwutysięcznych. Nie myślę tutaj o dodawaniu

efektów pirotechnicznych, bo wiele zespołów

to robiło, ale to, że nasze utwory wręcz zapraszają

fanów do śpiewania razem z zespołem.

Ma to wielki urok podczas występów na żywo.

Unikalny jest także mój wokal. Może nie

jestem najlepszym wokalistą na świecie, ale

brzmię dość oryginalnie.

HMP: Witaj. Jesteś na scenie wiele lat.

Czy po takim czasie nie masz czasem

ochoty przestać zajmować się muzyką? Co

Cię inspiruje, by ciągle być na scenie?

Joacim Cans: Myślę, że to kwestia pasji. Mówię

tu nie tylko ogólnie o muzyce metalowej,

ale o byciu na scenie. Stając na scenie osiągam

coś, co nazwałbym hajem. Porównałbym

to do bardzo mocnego legalnego narkotyku.

Zamierzam to robić dotąd, do kiedy będzie

mi to dawało radość. Szczerze Ci powiem, że

od lutego praktycznie nie występowałem na

scenie i jest to dla mnie prawdziwa katastrofa.

Marzę o występach na żywo i nie mogę się

doczekać, kiedy ponownie stanę przed publicznością.

W tym roku mija 23 lata od wydania

pierwszego albumu Hammerfall i ciągle

mam w sobie głód, by kontynuować to jeszcze

przez wiele lat. A tak jak powiedziałem,

wszystko do momentu gdy mi to daje radość.

Kiedy tej radości zabraknie, będzie to dla

mnie znak by coś zmienić w swoim życiu.

Dobrze naoliwiona maszyna

Trudno mi napisać coś odkrywczego o takiej grupie jak Hammerfall, gdyż

o nich chyba powiedziano już wszystko. Ich odbiór też jest różny. Przez jednych

są postrzegani jako "zbawcy heavy metalu" przez innych jako "syf dla gejów" itp.

Cóż, to chyba dobrze świadczy o tym zespole, że budzi takie skrajne emocje. Panująca

na świecie pandemia (chociaż coraz bardziej jestem skłonny w tym kontekście

pisać to słowo w cudzysłów) podcięła skrzydła wielu wykonawcom. Bardzo

przeżywają to zwłaszcza ci, dla których występy na scenie są niemal żywiołem. Jak

sobie z tym radzi Joacim Cans. Odpowiedź poniżej.

Jak wygląda u Was kwestia koncertów na

żywo w tych zwariowanych i niepewnych

czasach. Jakieś plany?

Na razie nie mamy kompletnie żadnych planów,

ponieważ z tego co wiem wszystkie koncerty

na świecie są wstrzymane. Co prawda

stosowane pewne rozwiązania, które mają podobno

zagwarantować bezpieczeństwo, na

przykład u nas w Szwecji nożna zagrać koncert

dla… pięćdziesięciu osób. W dodatku siedzących

na miejscach w odpowiedniej odległości

od siebie. Ciężko mi sobie wyobrazić

koncert Hammerfall w takich warunkach.

Czekam, aż wszystko wróci do normy, choć

zdaje sobie sprawę, że szybko może to nie nastąpić.

Teraz mieliśmy być w trasie po Ameryce

Południowej. Wierz mi lub nie, ale naprawdę

czuję ból siedząc tutaj zamiast będąc

tam na scenie. Liczę jednak, że następnego

lata będziemy już występować regularnie.

Co Twoim zdaniem czyni Hammerfall zespołem

wyjątkowym, wyróżniającym się

spośród pozostałych kapel?

To, co czyni Hammerfall zespołem unikalnym

to jest to fakt, że pojawiliśmy się w momencie,

gdy scena heavy metalowa była w

Foto: Picwish

Życie w trasie może być męczące. Pewnie

przebywając ze sobą długie miesiące macie

siebie dość i macie ochotę od siebie odpocząć.

Powiedz mi proszę, czy utrzymujecie

ze sobą kontakt poza sprawami związanymi

bezpośrednio z zespołem.

Owszem. Niektórzy z nas mają od siebie

cztery pięć godzin jazdy, ale mimo to widujemy

się często. Oskara znam już ok. dwudziestu

czterech lat. Jesteśmy dobrymi przyjaciółmi.

Myślę, że wszyscy w zespole żyjemy

ze sobą w dobrych stosunkach. Pontus, nasz

gitarzysta mieszka bardzo blisko mnie. Trzymamy

się wszyscy razem również w sytuacjach

nie związanych bezpośrednio z zespołem

czy ogólnie z muzyką, jednak po długiej trasie

musimy sobie zrobić od siebie przerwę

(śmiech). Po kilku tygodniach jednak dzwonimy

do siebie po prostu zapytać się co słychać.

Bycie w zespole to dość specyficzna relacja.

Nie uniknęliście jednak zmian składu. Czy

miały one wpływ na Waszą twórczość?

Nie powiedziałbym. W porównaniu z innymi

zespołami nie mieliśmy aż tak wielu zmian.

Szczególnie na początku działalności, jednak

wówczas Hammerfall nie był jeszcze tym,

czym jest dzisiaj. Można zatem powiedzieć,

że mieliśmy coś na kształt klasycznego składu.

Spokojnie tak można określić pierwszy

skład zespołu. Potem były zmiany ale należy

pamiętać, że od samego początku trzon tej

grupy stanowię ja i Oskar, ponieważ to my

jesteśmy głównymi autorami muzyki. Jeśli

któryś z nas opuściłby ten zespół, wówczas

straciłby on naprawdę część swojej tożsamości.

Bardzo mi się dobrze pracuje w obecnym

składzie zespołu. Powiem odważnie, że nigdy

nie brzmieliśmy tak dobrze, jak obecnie.

Wszystko działa jak dobrze naoliwiona maszyna.

Oczywiście zawsze gdy ktoś decydował

się opuścić zespół, pojawiał się problem znalezienia

następcy. Za każdym razem zajmowało

to trochę czasu. Nie stawiamy sobie jednak

na celu znalezienia najlepszego dajmy na

to gitarzysty na świecie. Patrzymy też na to,

czy jest to osoba, z którą będziemy mieli o

czym porozmawiać. Tak dajmy na to przez

osiem godzin bez żadnego hejtu i chęci pozabijania

się wzajemnie. Ważne jest też to, że

w zespole są sami Szwedzi. Gdybyśmy zatrudnili

kogoś innej narodowości, musielibyśmy

mówić po angielsku a tak możemy swobodnie

się komunikować w naszym ojczystym języku.

Rok temu wyszedł Wasz ostatni studyjny

album zatytułowany "Dominion". Jesteś

zadowolony z reakcji, jakie wywołał wśród

fanów i krytyków?

Jasne! Moim zdaniem to był idealny album

Hammerfall. Sprawia wrażenie niemal skrojonego

na potrzeby naszych fanów. Cieszy

mnie, że dostał bardzo dobre oceny w mediach.

Album promowała chyba największa

trasa, jaką kiedykolwiek zorganizowaliśmy.

Nigdy wcześniej nie graliśmy takich wielkich

koncertów. "Dominion" był dowodem na to,

że Hammerfall jest zespołem na którym po

dwudziestu trzech latach na scenie ciągle można

polegać!

8

HAMMERFALL


W tym roku mija dwadzieścia lat od wydania

albumu "Renegade". Jak oceniasz ten

album po tym okresie czasu?

To był jeden z tych naszych albumów, który

odniósł największy sukces. W przyszłym roku

zamierzamy wydać jego jubileuszową edycję.

Pierwotnie miała być w tym roku, ale cały ten

wirus pokrzyżował nie tylko plany koncertowe,

ale też wydawnicze. Dlatego edycja ta nie

będzie na dwudziestolecie, ale na dwudziestojednolecie

albumu (śmiech). Nowa wersja będzie

zawierała nowy miks. Miks był moim

skromnym zdaniem jedyną, ale niestety bardzo

rażącą wadą tego albumu. Teraz będzie

on brzmiał bardziej masywnie.

Jesteś w stanie wskazać album Hammerfall,

który jest dla Ciebie szczególnie wyjątkowy?

To jest bardzo trudne. Każdy album traktujemy

niemalże jak własne dziecko. Oczywiście

mógłbym powiedzieć, że to "Dominion" bo

to nasze ostatnie wydawnictwo i w tym momencie

niemal z automatu jest ono nam najbliższe.

Z drugiej strony nasz debiut "Glory

To The Brave" jest chyba najważniejszym

albumem, gdyż to on utorował drogę do naszych

wszystkich późniejszych osiągnięć.

Poza tym dokładnie pokazuje, w którym

miejscu wówczas byliśmy jako zespół.

Jak w ogóle wygląda u Was proces tworzenia

muzyki. Ma on swojego przodownika

czy pracujecie jako cały zespół?

Większość utworów jest napisana przeze

mnie i Oskara. Czasem Pontus coś od siebie

dorzuci, ale reszta w tym procesie udziału nie

bierze. Myślę, że to właśnie to jest głównym

kluczem do tego dlaczego Hammerfall ciągle

brzmi jak Hammerfall. Nie znaczy to, że zamykamy

się na propozycje innych. Gdy ktoś

nam przyniesie jakiś świetny kawałek, to nie

odrzucamy go z góry.

Czy żałujesz jakichś kroków ze swojej przeszłości?

Raczej nie. Oczywiście, gdybym sięgnął w pamięcią

w przeszłość, to zapewne odnalazłbym

wiele sytuacji, w których lepiej pewnie bym

wyszedł, gdybym postąpił inaczej. Ale nie

można zmienić przeszłości. Żałuję jedynie

trochę, że przez długi czas byłem dość zachowawczy

na scenie. Gdzieś ok. roku 2012-

2013 stwierdziłem, że będę w tej kwestii nieco

bardziej odważny. Po albumie "(r)Evolution"

faktycznie tak się stało.

Jesteście już dwadzieścia trzy lata na scenie.

Czy pomimo tego czasu zdarza Ci się czasem

czuć tremę przed występem na scenie?

Zawsze przed każdym koncertem czuć lekki

stres. Co ciekawe ma to też dobre strony,

gdyż daje swoisty zastrzyk adrenaliny. Staram

się podchodzić do każdego koncertu tak,

jakby to miał być ostatni koncert w moim

życiu. I nie ma kompletnie żadnego znaczenia

czy grasz dla pięćdziesięciu tysięcy czy dla

pięćdziesięciu osób. Musisz po prostu dać z

siebie sto procent. Inaczej to nie ma sensu.

Oczywiście czasem, gdy jesteś w trasie przez

bardzo długi okres, mam ochotę wracać do

domu, ale to chyba każdemu się zdarza. Stresującą

rzeczą jest nagrywanie albumu koncertowego.

Tu nie można sobie pozwolić na

wpadki. Tego typu wydawnictwa zawsze staramy

się nagrywać podczas jednego występu.

Nie robimy tak, jak niektóre kapele. Nie rejestrujemy

wszystkich koncertów na trasie i nie

wybieramy z tego naszym zdaniem najlepszych

momentów. Nagrywamy jeden konkretny

występ. Trzeba być wtedy skupionym

od początku do końca, a to może być trochę

stresujące.

Ciekawostką są Twoje przemowy przed

kolejnymi utworami. To improwizacja czy

masz to może zaplanowane?

Sporo w tym improwizacji. Przed każdą trasą

staram się znaleźć chwilę, siadam i staram się

robić jakieś notatki na zasadzie co powiem

przed tym kawałkiem, co przed tamtym i tak

dalej. W momencie kiedy jestem na scenie

Foto: Lukas Stumpf

często to olewam i idę w improwizacje. Są

jednak pewne utwory jak na przykład "Let

The Hammer Fall", których nie mogę cały

czas zapowiadać w ten sam sposób. Muszę

tutaj za każdym razem dać ludziom odpowiednią

zajawkę. Staram się w tym wszystkim

być elastyczny lecz z drugiej strony czasem

mnie denerwuje używanie tych samych zapowiedzi

w kółko. Mam jednak świadomość, że

na poszczególnych koncertach Hammerfall

jest spora grupa ludzi, którzy widzą nas na

żywo po raz pierwszy, więc oni moich tekstów

nie znają.

Czy jako doświadczony muzyk bierzesz

sobie do serca negatywne opinie o Twojej

twórczości?

Jasne. Ja już tak mam, że negatywne opinie

często biorę do siebie. Hejterów nie brakuje.

Mieliśmy dwadzieścia lat temu taki problem,

że ludzie często krzyczeli, że nienawidzą naszej

muzyki, naszego stylu itd. Patrząc na to

z drugiej strony nie możesz zadowalać całego

świata. Jeżeli nie podoba Ci się nasza muzyka,

nasze koncerty i inne rzeczy to ok. Masz

setki tysięcy innych kapel, których możesz

słuchać. Skup się na rzeczach, które lubisz

zamiast wylewać jad na to, co do Ciebie nie

trafia.

Czy kiedykolwiek czułeś, że Wasz wydawca

Was w jakiś sposób ogranicza?

Nie, mamy totalną wolność artystyczną. Nikt

nam nie mówi jak mamy brzmieć, jakie

kawałki pisać. Robimy to, co chcemy.

Bycie częścią Hammerfall zapewne wymaga

poświęcenia sporo czasu. Masz go

jeszcze na inne aktywności?

Na co dzień zajmuje się wieloma rzeczami.

Współpracuję z telewizją, z radiem, nagrałem

album solowy po szwedzku siedem lat temu.

Ciężko jednak na chwilę obecną jest być jakoś

szczególnie aktywnym. Praktycznie przez

ostatnie siedem miesięcy jestem ograniczony.

Czekam, aż sytuacja wróci do normy by móc

znów grać na żywo. Hammerfall to spora

część mojego życia. Ogólnie większość swoich

dni poświęcam temu zespołowi. Nie oznacza

to, że nie mam czasu na przyjemności. Czytam

książki, oglądam filmy, chodzę na spacery.

Ale nie jest to szczególnie dużo czasu.

Czy są jakieś rady, których udzieliłbyś

początkującym zespołom?

O tak! Przede wszystkim ćwiczcie, ćwiczcie i

jeszcze raz ćwiczcie. Tu nie ma "zmiłuj się". Jak

już wyrobicie sobie warsztat, nagrajcie materiał

w formie demo. Pod żadnym pozorem nie

wrzucajcie tego do sieci na Spotify itp. Nie

śpieszcie się. Bycie dobrym muzykiem wymaga

trochę większej ilości czasu. Można to

porównać do sportu. Jeśli chcesz być dobrym

zawodnikiem musisz trenować niemalże codziennie.

Dlatego ćwicz i nie bój się popełniać

błędów. Bo to właśnie z błędów można wyciągnąć

wnioski.

Dziękuję bardzo za poświęcenie nam czasu.

Dziękuje Ci i dziękuję wszystkim naszym

fanom w Polsce. W dniu moich pięćdziesiątych

urodzin występowaliśmy w Krakowie.

Polscy fani zrobili mi prawdziwą niespodziankę.

Mam nadzieję, że niebawem znowu

się zobaczymy.

Bartek Kuczak & Simona Dworska

HAMMERFALL 9


Podnoszenie poprzeczki

John Gallagher, basisto-wokalista grupy Raven to dość ciekawy rozmówca.

Wesoły, lubiący anegdoty, często swoje wypowiedzi pointujący wybuchem

śmiechu. Ciekawostką jest, że mimo, iż od lat mieszka w USA, to mówi z bardzo

brytyjskim, charakterystycznym wręcz dla arystokracji akcentem. Takim, którego

nie powstydziłaby się nawet Hiacynta Bukiet z serialu komediowego "Co Ludzie

Powiedzą". Trochę nam opowiedział o Ameryce okiem Brytyjczyka oraz o nowej

płycie Raven o prostym, ale wymownym tytule "Metal City".

HMP: Cześć John, jak się masz?

John Gallagher: Witaj Bartek, świetnie!

W takim razie zaczynajmy. Właśnie na

rynek trafił Wasz nowy album zatytułowany

"Metal City". Czy gdy wpadliście na pomysł

tego tytułu, mieliście na myśli jakieś

konkretne realne miasto? A może to miasto

istniejące tylko w Waszej wyobraźni?

Wiesz co? W sumie obie interpretacje są poniekąd

właściwe. Próbowaliśmy sobie wyobrazić

miasto zdominowane przez metalowców.

Szybko jednak doszliśmy do wniosków, że

właśnie takim miastem jest nasze rodzinne

z którego się wywodzimy (śmiech).

Twierdzicie, że nadrzędnym celem wydania

tego albumu było po raz kolejny podniesienie

sobie i tak będącej już wysoko poprzeczki.

Uważasz, że Wam się to ostatecznie udało?

Jasne! Jestem przekonany, że odwaliliśmy naprawdę

kawał dobrej roboty. Tak jak mówiłeś,

nasza poprzeczka jest dość wysoko ustawiona,

ale i tak chcieliśmy ją jeszcze podnieść. Mieliśmy

napisaną dość sporą liczbę kawałków.

Wydaje mi się, że nie można tu także pominąć

faktu, że do naszej kapeli dołączył nowy

perkusista Mike Heller. Gość jest sporo

rzeczy było poszukiwanie nowego perkusisty.

Na początku oczywiście pojawiły się myśli w

stylu "o Boże, co my teraz zrobimy". Nasz znajomy

powiedział, że ma dobrego kandydata w

Chicago. Bez większego namysłu postanowiliśmy,

więc się tam udać tak szybko, jak to

tylko było możliwe. Jednakże traf chciał, że

najpierw trafiliśmy do New Jersey, gdzie spotkaliśmy

Mike'a. Zobaczyliśmy jak gra i przyznam,

że zrobił na nas naprawdę przeogromne

wrażenie. Pogadaliśmy chwilę i stwierdziliśmy,

że podjęcie współpracy może okazać się

naprawdę świetnym pomysłem. Zaczął grywać

z nami na żywo. Pierwszy koncert w tym składzie

uważałem za jeden z najlepszych w naszej

karierze. Ale okazało się, że drugi był

znacznie lepszy od tego pierwszego, a trzeci

lepszy od drugiego (śmiech). Jak wspomniałeś,

Mike obracał się w trochę innym środowisku

muzycznym, więc pokazał nam, że pewne rzeczy

można zagrać nieco inaczej. Wiesz, on

grał w Fear Factory i paru kapelach nurtu

death metal, czyli coś innego niż gra Raven.

Jednak pomimo tych różnic udało nam się

znaleźć nić porozumienia (śmiech). Niewątpliwie

jest między nami chemia.

Wasze nowe wydawnictwo zdobi okładka

narysowana w komiksowym stylu. Skąd ten

pomysł?

Wpadliśmy po prostu na pomysł, że przedstawienie

nas jako komiksowych bohaterów będzie

bardzo fajnym motywem na koszulkę.

Ogólnie cała koncepcja wyszła od Mike'a. Facet,

który tą grafikę stworzył nie dostał od nas

żadnych konkretnych wytycznych, jedynie

ogólny zarys pomysłu. Powiedzieliśmy mu, że

ma to być odwzorowanie okładki komiksu. Finalny

efekt bardzo mi się podobał, gdyż to, na

czym mi zależało zostało idealnie uchwycone.

Newcastle. To miasto, w którym scena metalowa

zawsze była silna. Były tam i są nadal

warunki do rozwoju tej sceny. W ogóle tam

muzyka się rozwijała zanim w ogóle ktokolwiek

o metalu usłyszał. Popatrz na The Animals,

popatrz na The Shadows. Stąd też

przecież pochodzi Brian Johnson, który na

początku śpiewał w zespole Geordie, a potem

dołączył do AC/DC, stąd są bracia Knopfler,

stąd jest Sting... Można by jeszcze sporo wymieniać.

Ponadto to miasto zawsze było pełne

klubów muzycznych, w których mogli prezentować

się artyści zarówno ci początkujący, jak

i ci z nieco większym dorobkiem i doświadczeniem.

Odkąd tylko pamiętam, była tam też

masa sklepów z dużą ofertą winyli, a potem

płyt CD. Wpadliśmy na pomysł, by kawałkiem

tytułowym został utwór, który ma w sobie

pewne cechy metalowego hymnu. Więc

powstał kawałek opisujący Newcastle, miasto,

Foto: Raven

młodszy od nas i ma inną perspektywę, inne

spojrzenie na muzykę, inne inspiracje. Wniósł

on do Raven sporo świeżości, co pomogło

nam wskoczyć na wyższy poziom. To był dość

trudny proces. Praca z naszym inżynierem

dźwięku nie należy do najłatwiejszych

(śmiech), jednakże trzeba przyznać, że zna się

na swojej robocie.

Wspomniałeś o Waszym nowym perkusiście

Marku Hellerze. "Metal City" to pierwszy

studyjny album Raven z jego udziałem. Ciekawostką

jest fakt, że jest on osobą kojarzoną

z nieco innym graniem niż klasyczny

heavy metal. Czy zatrudnienie muzyka spoza

heavy metalowego światka było jakąś

przemyślaną koncepcją?

Po tym jak nas poprzedni perkusista Joe Hasselvander

miał zawał, który niestety zmusił

go do opuszczenia Raven, naturalną koleją

Na albumie znalazł się kawałek zatytułowany

"Motorheading". Rozumiem, że to hołd

dla wiadomo którego zespołu.

Dokładnie! Zresztą ten riff budzi jednoznaczne

skojarzenia. Wiesz, oczywiście kochamy

Motörhead i uważamy Lemmy'ego za

ikonę.

Pewnie miałeś okazję poznać go osobiście.

Jak najbardziej. I to wiele razy. Graliśmy z

Motörhead... poczekaj... raz... dwa... trzy...

cztery... pięć... sześć... Gdzieś tak sześć albo

siedem razy. Informacja o jego śmierci nami

wstrząsnęła. Miałem okazje widzieć jeden z

jego ostatnich występów w USA. Lemmy nie

był tylko wielkim muzykiem, ale także bardzo

inspirującą postacią.

Kawałkiem, na który zwróciłem uwagę jest

"Human Race". Ciekawym efektem jest to

zwolnienie w środku.

Na dobrą sprawę to zwolnienie, o którym mówisz

to taka cisza przed burzą, bo po nim następuje

wręcz lawina gitarowo - perkusyjna

(śmiech). Tekst tego utworu został idealnie

dopasowany do muzyki i świetnie z nią

współgra. Graliśmy kiedyś na festiwalu w

Szwecji. To było chyba w 2017r. Wcześniej

mieliśmy jakieś cztery dni wolne, które spędziliśmy

w Wielkiej Brytanii. Warunki w

trasie nie sprzyjają tworzeniu, ale pamiętam,

że to właśnie wtedy wymyśliliśmy ten riff (nuci).

Sam przyznasz, że to dość chwytliwa melodia

(śmiech). Tekst natomiast opowiada o

ludziach, którzy swą lekkomyślnością niszczą

naszą wspaniałą planetę.

10

RAVEN


Wiemy wszyscy, że czasy, które obecnie mamy

nie są zbyt wesołe ani dla muzyków, ani

też dla fanów. Powiedz mi proszę, czy mimo

całej tej sytuacji macie jakieś plany koncertowe?

Jakieś mamy. Pomimo tego całego koszmaru,

który ostatnio opanował nasz świat. Zaczynamy

w październiku i mamy ogromną nadzieję,

że cała ta sytuacja do tego czasu się uspokoi.

Koncerty w Europie mamy zaplanowane na

luty przyszłego roku. Czy do tego czasu będzie

można już swobodnie koncertować? Tego

chyba nie wie nikt. Z tego co obserwuje, to co

prawda liczba zakażeń faktycznie rośnie, natomiast

spada liczba przypadków śmiertelnych.

Niektórzy naukowcy twierdzą, że organizm

ludzki powoli wypracowuje mechanizmy

ochronne przed tym wirusem. Może dojść do

sytuacji, że co prawda nie pozbędziemy się tego

wirusa, ale będzie on traktowany jako coś

na zasadzie grypy i jego obecność stanie się po

prostu normą. Raczej gorzej już nie będzie.

Wokół tego całego covidu narosło też masę

teorii spiskowych. Niektóre mogą być prawdziwe,

ale niektóre są naprawdę szalone i

oderwane od rzeczywistości (śmiech).

W 1983 roku graliście trasę z Metallicą…

To nie prawda.

Nie?

Nie. Bo to oni grali z nami (śmiech).

(śmiech) Sorry, za to faux pas. Ale powiedz

jak wspominasz młodego Jamesa, Larsa i ich

kumpli.

Nasz ówczesny manager powiedział mi, że w

USA będzie nas otwierał najwspanialszy zespół

w San Francisco. Zapytałem: "Serio? Journey

będzie nas supportować?" (śmiech). Okazało

się, że jest to zespół o nazwie Metallica. Myślę

sobie "Kto do cholery???". Wtedy kompletnie

o nich nie słyszałem. Ale posłuchałem ich demo.

Pomyślałem, że brzmi to trochę jak Motorhead

na potężnym speedzie. Goście ewidentnie

mieli potencjał. Byli młodzi i bardzo

entuzjastycznie nastawieni do tego, co robią.

Zresztą zupełnie jak my. Trasa była świetna.

Wszyscy mieliśmy kupę zabawy.

A powiedz mi proszę u boku jakiego zespołu

występy najlepiej wspominasz?

Ciężko mi odpowiedzieć, gdyż graliśmy z masą

zespołów przez te wszystkie lata. Na festiwalach

dzieliliśmy scenę niekiedy. Graliśmy

pełne trasy na przykład z Saxon. Świetna kapela

i bardzo fajni ludzie. Wiele świetnych

kapel grało także z nami na zasadzie suportu.

Choćby wspomniana już Metallica czy Anthrax.

Wszystkie te grupy łączy to, że ich celem

było za każdym razem zagranie wspaniałego

show. My mamy dokładnie takie samo

podejście do sprawy. Jakiś czas temu graliśmy

z Metallicą trasę po Ameryce Południowej.

Przed tą trasą, nasz manager zapytał nas, czy

mam ciągle kontakt z Larsem i ekipą. Odpowiedziałem

zgodnie z prawdą, że tak a on na

to trochę chyba w żartach "To weź tam podpytaj

czy nie zgodziliby się na wspólną trasę". Zapytałem.

Zgodzili się. (śmiech).

Co sprawiło, że zdecydowałeś się grać na

basie?

Uwielbiałem gitarę ale postanowiłem nauczyć

się grać na basie. W tym instrumencie było

coś, co naprawdę do mnie przemówiło. Słyszałem,

jak bas może zmieniać całą tonację

Foto: Raven

utworu w wykonaniu takich muzyków jak

między innymi Jimmy Lea ze Slade, Gary

Thain z Uriah Heep czy Andy Fraser z Free

(żeby wymienić tylko kilku). W trzyosobowym

zespole ten instrument pełni bardzo istotną

rolę. Kiedy z bratem zakładaliśmy Raven,

on rzucił stwierdzająco "Będziesz grał na basie".

A ja na to "OK., będę". (śmiech).

Praktycznie całą poważniejszą część Waszej

kariery gracie jako trio. Nie myślałeś nigdy o

tym, by zatrudnić drugiego gitarzystę?

Zaczynaliśmy jako kwartet i tak graliśmy

przez kilka początkowych lat naszej działalności.

Myślę, że trwało to około sześciu lat.

Gdy w 1979 roku zespół opuścił Paul Bowden

zatrudniliśmy drugiego gitarzystę w osobie

Pete'a Shore'a. Niestety współpraca z nim

nie należała do najłatwiejszych, więc podziękowaliśmy

mu. Wówczas zaczęliśmy się zastanawiać

czy szukanie kolejnego gitarzysty ma

sens. Może jednak lepiej spróbować jako trio.

W sumie co nam zależało. Gdyby pomysł ten

nie wypalił, to byśmy znów kogoś poszukali.

Ale wypalił. Wszystko się zmieniło. Proces

tworzenia muzyki uległ znacznemu skróceniu.

Jednocześnie każdy z nas miał do odegrania

większą rolę i znacznie większą odpowiedzialność.

Tutaj nikt nie był na doczepkę. A gościem

na doczepkę w zespole jest być niezwykle

łatwo i wygodnie. Jest to bardzo łatwe, gdy

zespół składa się z czterech, pięciu czy więcej

osób. Często problem ten niestety dotyczy

gitarzystów rytmicznych. Zresztą trzyosobowe

zespoły to nie jakiś ewenement. Popatrz na

przykład na Rush, Cream czy Motorhead.

Granie we trzech wzniosło nas na wyższy

poziom.

Gdy zakładałeś wraz z bratem Raven, spodziewałeś

się, że będziecie słuchani przez

dwie a na chwilę obecną to już nawet trzy

generacje miłośników ciężkiego brzmienia?

Nie. Wszystko, co wówczas mieliśmy to pasja.

Byliśmy młodzi, nikt z nas nie myślał, co będziemy

robić za 45 lat. Ale kiedy cofam się w

czasie i widzę to wszystko, co udało się nam

przez te lata osiągnąć, to naprawdę robi mi się

cieplej na sercu. Trzeba przyznać, że od samego

początku sprzyjało nam szczęście. Teraz

mamy w sobie ogromną ilość pasji, ale nieco

innej niż w młodości. Widzimy jak nasz zespół

jest ważny dla wielu ludzi, jak wielu fanów

nas wspiera. Będziemy grać póki zdrowie

nam na to pozwoli. Na tą chwilę cieszymy się,

że doszliśmy do tego punktu, że możemy nagrać

tak wspaniały album jak "Metal City".

Jesteście zazwyczaj opisywani jako brytyjski

zespół, jednak od wielu lat mieszkacie w

Stanach Zjednoczonych. Jak doszło do tego,

żeście tam trafili?

Jak? Wsiedliśmy w samolot i żeśmy polecieli

(śmiech).

Dobre! (śmiech).

A tak na serio, nigdy nie planowaliśmy się

przenieść do USA na stałe. Pojechaliśmy tam

ze względu na większe możliwości jakie dawał

ten kraj. Mieliśmy tam pobyć przez krótki

czas, jednak stopniowo się on przedłużał. I

tak już zostało, jednakże ciągle czujemy nasz

związek z Newcastle. Czujemy przywiązanie

do naszych korzeni i nic tego nie jest w stanie

zmienić.

Udało Ci się przestawić na amerykański

styl życia?

Powiem Ci, że różnice w mentalności i stylu

życia przeciętnego Brytyjczyka i przeciętnego

Amerykanina są dość spore. Z drugiej strony

dzisiaj świat wydaje się mniejszy niż miało to

miejsce przed erą Internetu. Wiesz, Stany zawsze

wyznaczały kierunek w kulturze masowej

i w Europie można zaobserwować sporo

elementów amerykanizacji. I tych dobrych i

tych złych. Kiedyś dla młodego zespołu metalowego

Ameryka wydawała się czymś w rodzaju

Świętego Grala. Tu była naprawdę olbrzymia

baza fanów oraz mogłeś liczyć na

znacznie bardziej profesjonalny management.

Było też sporo pozytywnych rzeczy nie związanych

z muzyką. Na przykład wszystko było

otwarte 24h. Miałeś ochotę iść do baru o trzeciej

nad ranem w środku tygodnia, to po prostu

szedłeś. Co do metalowej społeczności, to

jest ona tak samo zwariowana jak ta w Europie,

Ameryce Południowej czy Japonii.

Bartek Kuczak

RAVEN 11


świetna wokalistka.

HMP: Słucham sobie Waszej płyty i przypomina

mi się Satan's Hallow. Ich płyta

wyszła ledwie dwa lata przed Waszą, a

można znaleźć wspólne mianowniki.

Marcin Puszka: Dzięki za to porównanie! No

tak, nie będę ukrywał, że Satan's Hallow wywarł

swego czasu na mnie piorunujące wrażenie

- jak usłyszałem takie "Beyond the

Bells" to nie mogłem za cholerę uwierzyć, że

to kapela z naszych czasów! Nasza wokalistka,

Anna, też uwielbia ich debiut, ale też to, co

potem zrobili, już pod szyldem Midnight

Dice.

Byli Waszą inspiracją?

Metal przebił się dzięki pierwotności i dzikości

Czekali na pierwszy wywiad bez odniesienia do Tokyo Blade. Nie tym

razem. Za to ja doczekałam się bardzo rzetelnych i ciekawych odpowiedzi od

gitarzysty i współzałożyciela lubelskiej ekipy - Marcina Puszki. Wygląda na to, że

Shadow Warrior jest w czepku, czy może raczej w hełmie urodzony. Ledwie co

powstał, a już zainteresowała się nimi zagraniczna wytwórnia, ma na koncie kilka

wydawnictw oraz dostał propozycję zagrania na Heliconie (przypominamy, że

grzech nie iść na taki skład, jaki się kroi na trzecią edycję tego festiwalu). Shadow

Warrior złapał wiatr w żagle i teraz jedyne, co mogłoby go powstrzymać, to zaraza.

Trzymamy kciuki, żeby już niczego nam przy koncertach nie zmajstrowała.

Pozostańmy w żeńskim wątku. Macie wokalistkę,

a logo i okładkę EP wykonały kobiety.

U progu powstawania heavy metalu

kobiety w tym światku były rzadkością. Dziś

są prawie na porządku dziennym. Jedni

twierdzą, że to dobrze ("kobiety dopięły swego").

Inni, że bez znaczenia ("nie ma znaczenia,

jakiej płci jest twórca"). Zastanawiałeś

się w ogóle kiedyś nad tym?

Wiesz, ja akurat nigdy w sumie się nie zastanawiałem

czy daną muzę tworzy facet, czy kobieta,

jeśli muzyka była dobra, to po prostu jej

słuchałem. Wiem, że dziewczyny w heavy metalu

to wciąż swego rodzaju ewenement, a co

za tym idzie, wielu ludzi podchodzi do takich

tematów ze swego rodzaju rezerwą, ale ja naprawdę

nigdy nie miałem z tym problemu.

Pierwsza dziewczyna w muzyce rockowej, z

jaką miałem styczność to była Poly Styrene z

punkującego X-Ray Spex i powiem Ci szczerze,

że laska miała więcej polotu i fantazji niż

większość kapel, które wtedy słuchałem. Nie

jestem fanem stereotypowego myślenia na zasadzie

- jak dziewczyna w kapeli, to tylko delikatny

wokal, bo kobiety są delikatne - uważam

to za straszliwą bzdurę. Więc nigdy nie

odrzucałem kobiet w rocku czy heavy metalu,

zawsze lubiłem Girlschool, Chastain z rewelacyjną

Leather Leone czy wspomniany Warlock

i tak samo teraz uwielbiam Satan's Hallow,

Midnight Dice, Smoulder, Tanith czy

Sign of the Jackal i to nie dlatego że tam

śpiewają dziewczyny, tylko dlatego, że są to

cholernie dobre kapele! Budujące jest też to,

że coraz więcej obserwuje się kobiet, które

wspierają scenę nie tylko wokalnie czy instrumentalnie,

ale też właśnie w kontekście grafiki.

Nie wiem, czy mogę powiedzieć, że byli dla

nas inspiracją, ale mogę Ci się przyznać, że na

pewno ich muzyka dźwięczała mi w uszach,

kiedy zespół był w trakcie formowania. Można

powiedzieć, że Mandy Martillo utwierdziła

mnie w przekonaniu, że heavy metal z

kobiecym wokalem ma rację bytu w XXI wieku.

Właśnie, nie czytałam jeszcze recenzji "Cyberblade",

ale czuję, że nie raz trafi się porównanie

do Warlock. Nie da się ukryć, są podobieństwa,

zwłaszcza nieokiełznane wrzaski,

które tu i ówdzie pojawiały się na ustach

Foto: Marta Gabriel

Doro. Na pewno śledzisz opinie o swoim

zespole. Jesteście porównywani do Warlock?

Myślisz, że to dobrze, że mimo tego, iż

upłynęło wiele lat, a w międzyczasie powstała

masa innych zespołów, wciąż heavymetalowe

zespoły z żeńskim wokalem porównuje

się do tego jednego wzorca?

Doro Pesch, to była chyba jedna z pierwszych,

w stu procentach heavy metalowych

dziewczyn na scenie. Więc nie dziwi mnie, że

kobiecy heavy metal od razu kojarzy się z

Warlock, zwłaszcza, że nagrali przecież tak

kapitalne płyty jak "Triumph and Agony" -

pamiętam, że jak pierwszy raz usłyszałem "All

We Are", a potem "I Rule The Ruins", to odleciałem

- ten wokal był nieprawdopodobny! Co

do tych opinii i recenzji, to faktycznie zdarzają

się takie porównania, zresztą wydaje mi

się, że każda wokalistka z heavy metalowego

bandu chciałaby być porównywana do dokonań

Doro. Tym bardziej cieszy nas, gdy ktoś

wspomni o Warlock w kontekście naszej

twórczości. Jeśli mam być szczery, to z racji

kraju pochodzenia, najczęściej zdarzają nam

się jednak porównania do Crystal Viper. Może

i jest to nieco stereotypowe myślenie, w

sensie: heavy z dziewczyną z Polski = Crystal

Viper, ale w żadnym wypadku nam to nie

przeszkadza, przecież Marta Gabriel to także

Ledwie co powstaliście, a już zasypaliście

nas wydawnictwami, w tym długogrającym

debiutem. Zupełnie jak klasyczne heavymetalowe

zespoły z lat 80. Różnica jest tylko

taka, że one często nie miały studyjnego doświadczenia

w innych kapelach i były młodsze.

Kując żelazo, póki gorące czujecie się jak

jakiś brytyjski czy niemiecki zespół sprzed 40

lat?

To ciekawe pytanie. Wiesz, w sumie to nie

staramy się bardzo analizować pewnych trendów

czy historii innych zespołów, działamy w

pewien sposób naturalnie. Skoro są pomysły i

jest dużo muzyki w naszych głowach, to ją

tworzymy i nagrywamy. Być może niebawem

będziemy mieli jakiś zastój twórczy, ale na

razie idziemy do przodu. Wiem, że fani to doceniają,

co też w pewien sposób nas napędza.

Wiadomo, że mając za sobą pewien staż na

scenie, jest nieco łatwiej realizować pewne założenia.

Faktycznie nie jesteśmy już nastolatkami

i coś tam w studiu jednym czy drugim

zdarzało nam się dłubać, aczkolwiek cały czas

się uczymy i wzbogacamy o nowe doświadczenia.

Nie obawialiście się, że za jakiś usłyszycie

na płycie coś, co będzie Was uwierać, co można

było dopracować i zwyczajnie będziecie

żałować tempa pracy?

Nie znam chyba żadnego artysty, który nie

chciałby poprawiać swoich wcześniejszych dokonań

(śmiech). Natomiast wychodzę z założenia,

że nie ma co się oglądać wstecz i rozpamiętywać

wszystkiego na zasadzie "co by

było gdyby". Dane nagrania to świadectwo

12

SHADOW WARRIOR


kondycji i możliwości bandu w konkretnym

czasie. Wiem, że w danym momencie zrobiliśmy

wszystko jak najlepiej mogliśmy, inaczej

byśmy tego nie puszczali w świat (śmiech). Z

tym jest też trochę tak, że my jako zespół nie

lubimy stać w miejscu. Wiesz, znam kapele,

które potrafią dłubać nad materiałem po dwa

lata i w efekcie gdzieś po drodze zatracają

pierwotną energię kompozycji, które stworzyli.

Heavy metal jest prostą muzyką, która w

dużej mierze zyskała popularność dzięki swojej

pierwotności i dzikości. Czasem jak słucham

wczesnych dokonań kapel z lat 80-tych

to kompletnie nie przeszkadzają mi techniczne

braki czy niedociągnięcia, bo szczerość

tych numerów, pasja i energia jaka z nich wypływa,

wychodzą na pierwszy plan i jest to

wspaniałe. I takie coś stawiamy też na pierwszym

miejscu w Shadow Warrior i staramy

się, żeby to było słychać na każdym wydawnictwie,

które wypuszczamy do ludzi. Oczywiście

pracujemy nad swoim warsztatem i sam

po sobie widzę, że zdecydowanie lepiej gram

na gitarze niż grałem, dajmy na to rok temu.

Natomiast to czy coś jest faktycznie dobre,

czy złe, weryfikują zwykle słuchacze i fani. To

od nich pochodzi najbardziej znaczący feedback,

który staramy się zawsze wziąć sobie

głęboko do serca, nawet jeśli czasem są to te

mniej pozytywne komentarze i uwagi.

Właśnie, odnoszę wrażenie, że "Cyberblade"

brzmi jak płyta "nagrywana na setkę", jest

energiczna, spontaniczna, niemalże koncertowa.

Słychać, że wpadliście do studia nakręceni

świeżością, nowością Shadow Warrior

i pełni wigoru. To chyba nie jest błędne

wrażenie? (śmiech)

O widzisz, fajnie, że tak to odbierasz. Mnie po

setkach odsłuchu tego materiału w różnych

fazach jego rozwoju ciężko się do niego zdystansować,

dlatego takie opinie niezwykle mnie

cieszą. Generalnie, nie jest to łatwe, uchwycić

spontaniczność wykonań live na nagraniu studyjnym,

bo wiadomo, że proces rejestracji materiału

wygląda znacznie inaczej niż koncert.

Jak tak sobie myślę, to możliwe, że nagrania

zyskały na spontaniczności przez efekt "nowej

miotły", którą był nowy gitarzysta, Krzysiek

Aftyka. "Cyberblade" zaczęliśmy tworzyć

jeszcze z poprzednim wiosłowym, Łukaszem,

który miał zdecydowanie inny styl gry niż

Krzysiek. Krzych wszedł do zespołu w ciężkim

momencie, raz, że szalał właśnie covid i

próby robiliśmy na "nielegalu", bo był zakaz

zgromadzeń powyżej dwóch osób, dwa, że w

perspektywie miał nagrywanie materiału za

trzy miesiące, więc wcale nie miał zbyt dużo

czasu, żeby zorientować się w sytuacji a presja

pewnie też robiła swoje. Ale szczęśliwie,

wszystko zaczęło naprawdę dobrze grać, a i

ten bardziej rock'n'rollowy, finezyjny styl

Krzycha dał o sobie znać. Zresztą, nagrywając

płytę w Hi-Gain Studio w Białymstoku też

mieliśmy sporo swobody i czasu, żeby poszaleć

w pewnych momentach. Inna sprawa, że

wiesz, my bardzo lubimy ten materiał - skomponowaliśmy

sporo fajnych riffów, do których

za każdym razem cieszyły nam się gęby, więc

kiedy w końcu weszliśmy do studia, żeby je

nagrać i kiedy usłyszeliśmy, jak brzmią w studyjnych

warunkach, to energia sama się wyzwalała.

Dla mnie to zawsze jest emocjonalny

proces, bo w sali prób czy na demówkach nie

usłyszysz wszystkiego klarownie. Natomiast w

studiu wszystko zaczyna nabierać odpowiedniego

szlifu i kolorytu i ta układanka nagle

zaczyna się zgadzać. Więc jak widzisz jest wiele

czynników, które mogą składać się na taki,

a nie inny wydźwięk nagrań. Jedno jest pewne:

mieliśmy super atmosferę wewnątrz zespołu w

czasie nagrań i jestem pewien, że przełożyła

się ona na ich ostateczny kształt.

Taką samą spontaniczność słychać w wokalach

Anny. Czasem wydaje się, że jej wokalne

szaleństwo jest przemyślane (jak pomysł

ze stopniowaną mocą refrenu w kawałku tytułowym),

a czasem wydaje się, że w trakcie

śpiewania wpada w szaleńczy trans. Zgaduję

się, że Anna miała wolną rękę i linie wokalne

są jej autorską wizją?

Foto: Marta Gabriel

Nooo, Anka lubi zaszaleć, jak ma dobry

dzień, (śmiech). Zwykle nad liniami wokalnymi

pracujemy razem, ale ostateczny kształt

nadaje im już Anka podczas nagrań. Przed

wejściem do studia rozpisaliśmy sobie, gdzie

mają być zastosowane harmonie, gdzie powinno

być pociśnięte bardziej a gdzie nieco

spokojniej, gdzie stopniować emocje a gdzie

uwolnić je od razu, które fragmenty zaakcentować

i tak dalej. Ale to był tylko zbiór luźnych

wskazówek, które potem Anka w studiu

zinterpretowała po swojemu i dodała jeszcze

wiele od siebie, że tak powiem, ponadprogramowo

(śmiech). Na przykład, kiedy usłyszałem

to, co Anka wyprawia w "Squadrons of

Steel" od razu zakochałem się w tym numerze,

choć zdradzę Ci, że przed nagraniem najmniej

go lubiłem ze wszystkich. Ogólnie rzecz biorąc,

bardzo lubię pracować z Anią, bo widzę,

że ona bardzo świadomie śpiewa teksty które

dla niej piszę, stara się je najpierw zrozumieć,

odczytać, co też pewnie wpływa na rozmiar

tego "szaleństwa", o którym mówisz. Rozumiemy

się czasem bez słów, niejednokrotnie już

się zdarzało że zanim zdążyłem opowiedzieć

jej o swojej koncepcji na daną linię wokalną,

ta już ją śpiewała!

Są zespoły, które od pierwszej płyty szokują

talentem do komponowania (jak Riot City),

a są i takie, które dopiero po kilku płytach,

oddechu i przerwie nagrały coś doskonale

dopracowanego (jak Ambush). Domyślam

się, że oba zespoły są w orbicie Waszych

zainteresowań, więc podpytam - która droga

jest Wam bliższa?

Mówiąc szczerze - nie wiem. Nie oglądamy się

za bardzo na innych w kwestiach muzycznych.

Robimy swoje. To czy jesteśmy

dojrzałym bandem, czy jeszcze czegoś nam i

naszym numerom brakuje, weryfikują fani.

My natomiast robimy to, co najlepiej potrafimy.

Gramy to, co wypływa nam z serducha i

nieustannie uczymy się czegoś nowego o

sobie, o naszych kompozycjach, o naszym stylu

gry. Zresztą, znów wydaje mi się że to jest

kwestia gustu i oczekiwań - są fani, których

jara techniczna precyzja i krystaliczna produkcja,

a są fani, którzy lubią trochę bardziej

pierwotne rzeczy i zachwycają się jeśli coś nie

jest aż tak dopieszczone. Riot City zaliczył

kapitalny debiut, Ambush natomiast konsekwentnie

z płyty na płytę stawał się coraz lepszy.

Znam oba te bandy i lubię słuchać ich

albumów, choć na przykład jeśli, idzie o Ambush,

zdecydowanie bardziej lubię "dwójkę"

niż ostatni album. Nie jestem jednak w stanie

osądzić, który z nich jest lepszy czy też przeanalizować

jak odmienne są ich drogi i która z

nich jest słuszniejsza. Ale skoro o nich wspominamy,

to znaczy, że oba te bandy robią to

dobrze (śmiech).

Niektóre polskie zespoły latami grają hobbystycznie,

niektóre - tych jest mniej - biorą

się w garść i jak Vane atakują muzyczny rynek

z całym pakietem: od muzyki, przez

gadżety po profesjonalne teledyski i show.

Jak sądzisz, a może raczej... jak planujecie -

będziecie w tej mniejszości?

Jak pewnie zauważyłaś, staramy się, aby finalny

produkt, który oddajemy fanom był solidnej

jakości. Tak sobie założyliśmy, zwłaszcza

że sami jesteśmy fanami i tego oczekujemy od

swoich ulubionych bandów. Więc staramy się

równać pod tym kątem do najlepszych, wiadomo

budżet jest, jaki jest i nie zawsze udaje się

sprostać oczekiwaniom, ale staramy się, żeby

fani byli zaspokojeni a sam zespół wyglądał

profesjonalnie. Dlatego też EP "Return of the

Shadow Warrior", przy pomocy naszych partnerów

z Polski, Japonii, Meksyku i Grecji doczekała

się naprawdę solidnej promocji i efektownej

otoczki - fani mogli kupić prócz różnych

wydań EP na CD, również winyle, taś-

SHADOW WARRIOR

13


my, koszulki czy naszywki. Wydaje nam się,

że ta droga jest słuszna, bo środowisko metalowe

jest wymagające, a w zalewie wielu, wielu

kapel z całego świata, zwykły streaming na

YouTube nie jest już wystarczający, aby zainteresować

ludzi swoją twórczością. Już na początku

istnienia zespołu umówiliśmy się, że

chcemy to robić, bo to kochamy, ale na pewno

nie interesuje nas granie po knajpach czy na

przeglądach kapel, bo jak już się za coś bierzemy,

to ma to być zrobione po prostu porządnie.

I na tym polu nie ma żadnych ustępstw.

Wracając do przywoływania lat 80. Taką

inicjatywą był Rock Out Sessions. Na pewno

mieliście z tego niezłą frajdę. A jak odebraliście

"feedback"? Nagraliście wcześniej

niepublikowane kawałki, więc na pewno było

zainteresowanie?

Zważając na to, że był to nasz pierwszy zespołowy

wyjazd od bardzo dawna - wszak

pandemia wystrzeliła w kosmos niemal wszystkie

nasze koncertowe plany - mieliśmy wiele

frajdy z tego wszystkiego, zwłaszcza że pojechaliśmy

tam już dzień wcześniej, aby się odpowiednio

zaaklimatyzować (śmiech). Samo

#RockOutSessions było świetnym doświadczeniem,

wiesz, nagle znaleźliśmy się w profesjonalnym

studiu, z profesjonalnymi muzykami

i producentami, którzy są w "biznesie"

już od lat i robiliśmy z nimi robotę! Marta,

Bart i Kosa stworzyli super atmosferę, więc

wszystko poszło naprawdę mega sprawnie i

udało nam się wykrzesać z tych numerów to

co najlepsze - mam nadzieję, że tą radość grania

słychać i widać na wideo. Feedback otrzymaliśmy

też bardzo dobry, zwłaszcza że wielu

fanów, którzy znają nas z debiutanckiej EP,

było bardzo ciekawych, jak będzie wyglądał

nasz kolejny krok. Postanowiliśmy więc nieco

zaspoilerować nowy materiał i zagrać live dwa

nowe numery, zwłaszcza że graliśmy te numery

non stop na próbach. Przede wszystkim

jednak udowodniliśmy samym sobie, że potrafimy

solidnie wykonać ten materiał live i to

przed kamerami, co było dla nas nowością,

wiesz, dotychczas nie mieliśmy okazji występować

w świetle kamer (śmiech). Możliwe, że

wrócimy do #RockOutSessions i opublikujemy

to w formie oficjalnego wydawnictwa, ale

to melodia przyszłości, bo na chwilę obecną

skupiamy się tylko i wyłącznie na wydaniu i

promocji "Cyberblade".

Foto: Grablewski

W marcu zagracie na trzeciej edycji festiwalu

Helicon. Organizatorom udało się zebrać

niesamowity skład - niemal wszystko,

co najlepsze w heavy metalu ostatnich lat.

Domyślam się, że już sama myśl o tym festiwalu

budzi w Was niemałą ekscytację?

Pewnie, że tak! To nie lada zaszczyt być w jednym

zestawie ze światową czołówką takiego

grania. Z tym Heliconem to powiem Ci zabawna

historia, bo kiedy zespół stawiał dopiero

swoje pierwsze kroki w sali prób, żartowaliśmy

sobie "no, to jeszcze tak ze dwa kawałki napiszemy

i zgłaszamy się na Helicon" i wybuchaliśmy

wszyscy śmiechem, bo wydawało nam się to

dość odległą i nierealną wizją - wiesz, dopiero

startowaliśmy, kompletnie nikt o nas nic nie

wiedział. Natomiast w ciągu roku nie dość, że

Atrej i Matt z Helicona pomogli nam pograć

tu i tam, to wzięli nas pod swoje skrzydła i zaczęli

promować. Pamiętam jak dzwoniłem do

Matta jakoś na początku tego roku z pytaniem,

jak tam plany na Helicon, luźna gadka,

a on powiedział, że w sumie to myślał o Shadow

Warrior. Nie był wtedy jeszcze przekonany,

bo przecież podobny line up miał być

na festiwalu w Czechach, ale po rozmowie

przyznał jednak, że byłoby to głupie, gdyby ta

sytuacja miała w jakikolwiek sposób blokować

ich plany. Tak więc mam nadzieję, że na Heliconie

będziemy mogli udowodnić, że był to

słuszny ruch z ich strony (śmiech).

Wybierałam się na ten koncert do Czech,

przez wzgląd na Atlantean Kodex. Pamiętam

moje zaskoczenie, że na czeskiej ziemi

zobaczę również Shadow Warrior. Nie zobaczyłam

oczywiście, ale mam nadzieję, że

przełożona edycja Heavy Metal Thunder się

odbędzie. Jak to się stało, że dostaliście propozycję

zagrania na tym festiwalu? Domyślam

się, że takich zapytań było więcej?

Wszystko wskazuje na to, że spotkamy się w

Pisku w marcu 2021, o ile znowu covid czegoś

nie odpierdoli. Jeśli chodzi o nasze uczestnictwo

w tym evencie, to nie stoi za tym jakaś

niesłychana historia. Ot, pewnego dnia dostaliśmy

maila od Petra, który jest szefem tego

przedsięwzięcia, że bardzo podoba mu się

nasza EP i chciałby zaprosić nas na swój festiwal.

Petr to niezły metalowy maniak, a od kolegów

z Roadhog słyszeliśmy, że festiwal w

poprzednich latach był zorganizowany naprawdę

porządnie. Długo się więc nie zastanawialiśmy

i przystaliśmy na zaproszenie. Niestety,

edycja 2020 została zaorana przez zarazę, czego

bardzo żałujemy, bo prócz tego mieliśmy

pograć jeszcze dwa dodatkowe gigi z Sabire.

Zresztą, nie tylko Czechy nam odpadły, mieliśmy

zabukowane jeszcze kilka gigów w Danii

i na Węgrzech, ale finalnie musieliśmy się obejść

smakiem. Trzymamy wiec wszyscy mocno

kciuki, żeby w 2021 wszystko wróciło do normy,

bo cholernie brakuje nam grania na żywo!

Wiele zespołów grających klasyczny heavy

metal deklaruje, że najwięcej fanów ma za

granicą. Domyślam się, że i Wy spotykacie

się z tym zjawiskiem. Masz jakiś pomysł,

dlaczego tak się dzieje? Podejrzewam, że ta

"zagranica" wcale nie pokrywa się z ogniskami

zespołów heavymetalowych. Np. Olof z

Enforcer, a więc z kraju, z którego ostatnio

wyszło wiele świetnych kapel, twierdzi, że w

jego kraju nie ma wielu fanów heavy metalu.

Tak, coś w tym jest. Faktycznie najwięcej

fanów mamy poza granicami naszego kraju,

choć skłamałbym mówiąc, że tutaj nie ma zainteresowania

naszym bandem, bo również

dużo wsparcia dostajemy od fanów z Polski.

Natomiast wielokrotnie rozmawialiśmy wewnątrz

naszego zespołu, o co w tym wszystkim

chodzi i powiem Ci, że nie ma jednomyślnych

wniosków. Dlatego też postanowiliśmy

nie zaprzątać sobie głowy takimi

rozmyślaniami i po prostu grać dla tych, którym

faktycznie się to podoba i chcą tego słuchać.

Was niczym Tokyo Blade fascynuje Japonia.

Widziałam, że do tego stopnia, że Wasze

wydawnictwo wydała japońska wytwórnia.

Poszliście za ciosem? Ciosem katany?

Czekam dnia, kiedy w którymś z wywiadów

nikt nie wspomni o Tokyo Blade (śmiech). A

tak serio, to te wszystkie japońskie klimaty

wzięły się bardziej z inspiracji Loudness i ich

wiekopomnym dziełem "Thunder In The

East" niż Tokyo Blade, choć i Anglików bardzo

lubimy. Ten Japoński klimat wyszedł nam

dość spontanicznie, wiesz, przecież to w metalu

akurat temat stary jak świat. Napisałem jeden

tekst o wojowniku cienia, a potem kilka

kolejnych inspirowanych japońską kulturą.

Chwilę po tym, jak "Night of the Blades" zadebiutował

w zapowiedziach czerwcowych wydawnictw

na kanale NWOTHM Full Albums,

skontaktowała się z nami Yuhmi ze

Spiritual Beast, która wyraziła zainteresowanie

współpracą z nami. Pytałem ją nawet po

jakimś czasie dlaczego zdecydowała się z nami

skontaktować raptem po fragmencie jednego

kawałka, ale nie chciała mi odpowiedzieć

(śmiech). Nasza współpraca układa się świetnie,

zwłaszcza że reedycja "Return ot the

Shadow Warrior" sprzedała się w Japonii w

bardzo szybkim tempie. Od początku mowa

była o wydaniu pełnego albumu, więc "Cyberblade"

będzie również wydany w Japonii, w

specjalnej edycji z bonusowymi kawałkami -

Japończycy kochają bonusy, to już niemal

tradycja. Otrzymujemy sporo wiadomości od

fanów z Japonii, którzy dziękują nam za dobrą

muzę i hołd jaki oddajemy historii ich kraju.

14

SHADOW WARRIOR


Jest to dla nas niezły impuls do dalszego tworzenia

i działania. Japończycy są bardzo czuli

na punkcie swojego kraju, no i bezgranicznie

kochają heavy metal. Mamy tam wielu przyjaciół,

którzy nas wspierają i mamy nadzieję,

że kiedyś będziemy mieli okazję podziękować

im osobiście za to wsparcie, które nam okazali.

Czytałam wywiad "Słychać ich nawet w

Japonii". Dziś, gdy metal nie jest już przejawem

buntu, taki artykuł w zwykłym dzienniku

nie różni się od prezentacji jazzowej

ekipy. Jak się czujecie na myśl, że jakaś przypadkowa

osoba zainteresuje się Shadow

Warrior i to przez Was pozna heavy metal?

To był chyba pierwszy wywiad ever, jakiego

udzieliliśmy pod nazwą Shadow Warrior.

Wywiad przeprowadzał redaktor Krzysiek

Kurasiewicz, jedna z pierwszych osób, która

zainteresowała się naszym zespołem i zaoferowała

swoje wsparcie. W Dzienniku Wschodnim

Krzysiek ma swoją rubrykę, w której

prezentuje lokalne zespoły, głównie z nurtu

cięższego grania. Była to wówczas fajna okazja

do zaprezentowania się, zwłaszcza że wtedy

naprawdę niewiele jeszcze o nas było słychać.

Natomiast nie mam problemu z tym, że

ktoś czytając taki artykuł złapie bakcyla na

heavy metal. Jeśli choć jedna osoba dzięki

temu wywiadowi zdecydowała się odsłuchać

nasz materiał i sprawiło jej to radość, to mogę

być z tego tylko zadowolony. Pamiętam, że w

komentarzach pod internetową wersją tego

artykułu ktoś napisał, że nie miał nawet pojęcia,

że taką muzykę można grać na Lubelszczyźnie,

z której pochodzimy. Więc chyba

artykuł spełnił swoją funkcję.

Marcin, zdradziłeś że to Zdzisław zachęcił

Cię do założenia Shadow Warrior mówiąc,

że... nudzi mu się. Można więc powiedzieć,

że Shadow Warrior powstał "z nudów"?

(śmiech)

To byłoby zbyt proste wytłumaczenie

(śmiech). Jak zapewne wiesz, ze Zdziśkiem

graliśmy swego czasu razem w zespole Black

Velvet Band. To było takie folk/doom metalowe

granie, szło nam całkiem nieźle, wydaliśmy

dwie płyty i EP, przymierzaliśmy się do

robienia trzeciej płyty, no ale w pewnym momencie

zaczęły się kwasy i radość grania przerodziła

się w niewyobrażalną udrękę - przynajmniej

dla mnie. Był to też okres, w którym na

świat przyszła moja córka, więc postanowiłem

się wycofać - po prostu. Myślałem wtedy, że

jest to koniec mojej muzycznej drogi, byłem

już tym wszystkim cholernie zmęczony -

wiesz, BvB założyłem w 2008 roku i mozolnie

budowałem ten zespół z innymi muzykami, aż

w końcu doszliśmy do rozstaju, który bardzo

mnie wtedy zdemotywował. Możesz to sobie

pewnie wyobrazić, coś, w co wkładasz wiele

swojej kreatywności, wysiłku, wolnego czasu i

energii, nagle się rozpada. Będąc zupełnie

szczerym, nie miałem żadnego pomysłu na

siebie jeśli chodzi o mnie jako muzyka metalowego

i powoli nawet zacząłem się godzić z

tym, że na scenie to już raczej nie stanę.

Owszem, cały czas grałem na gitarze, ale były

to zwykle kołysanki. które śpiewałem córce,

albo jakieś rzeczy do ogniska jak w ciepłe, letnie

wieczory siedzieliśmy z rodziną na działce.

Ale nie było to nic, co mogło wiązać się z

nowym projektem czy powrotem na scenę. Ale

był Zdzich, którego śmiało mogę nazwać nie

tyle kolegą z zespołu co po prostu przyjacielem.

Często gadaliśmy przez telefon, zwykle

nie zobowiązująco, na zasadzie: "a słyszałeś

nowy Judas Priest?" - "no, zajebisty, a co tam u

Twojej żony?"- i tak dalej. I on, po tym jak

również odszedł z Black Velvet Band w 2018

roku, czyli jakiś rok po mnie, zaczął mnie

namawiać, żeby coś znów razem pograć, bo on

również nie zaangażował się w żaden projekt,

a dawno temu rozmawialiśmy, że jeśli coś by

poszło nie tak, to na pewno chcielibyśmy dalej

razem grać. Ja na początku odmawiałem, bo

autentycznie nie miałem na to ani ochoty, ani

pomysłu, ale Zdzisiek był wyjątkowo upierdliwy

(śmiech). W końcu zgodziłem się spotkać

i o tym porozmawiać, a ostatecznie zmotywowała

mnie do tego moja żona, która powiedziała

coś w stylu "idź i załóżcie już tę kapelę, bo

prędzej czy później i tak Cię zacznie nosić z braku

grania" (śmiech). Jak już zaczęliśmy grać, to

zdałem sobie sprawę, że faktycznie bardzo mi

tego brakowało - nie grałem prawie dwa lata i

już prawie zapomniałem jakie to uczucie.

Więc jak widzisz, zganianie wszystkiego na

"nudy" to dość uproszczona wersja wydarzeń

(śmiech).

Mówiłeś też, że nie planujecie kontraktu z

wytwórnią czy grania na festiwalu. Po prostu

nagrywacie muzykę, a wszystko dzieje się

samo. Wokół coache i psychologowie krzyczą,

że trzeba planować i dążyć do zaplanowanego

celu, a Wy pokazaliście, że można

się po prostu urodzić w czepku. Naprawdę

nic nie planujecie?

To nie do końca tak. Nie wiem, czy powinienem

Ci zdradzać tajniki naszego funkcjonowania,

ale, dobra, może nikt do tego miejsca

nie doczyta (śmiech). Od początku istnienia

zespołu planowaliśmy sobie tak zwane "cele

zależne", czyli rozpisywaliśmy sobie tylko to,

co jesteśmy w stanie dokonać i osiągnąć sami,

bez angażowania osób trzecich. Wiesz, rzeczy

typu: do kwietnia 2019 będziemy mieli gotowy

materiał, który potem w maju zarejestrujemy.

Potem wiedzieliśmy, że chcemy to wydać

i tak dalej. Zespół był świeży, chcieliśmy

zobaczyć, co w ogóle z tego wyjdzie. Nie wynikało

to z naszych obaw lub zwątpienia we

własne umiejętności, ale raczej z tego, że wiele

kapel często nie mierzy sił na zamiary i potem

nadchodzi pasmo rozczarowań - że nie udało

się dostać na Wacken na przykład, bo nikt z

Wacken nie odpisał na maila (śmiech). Więc

my postanowiliśmy, że to, co możemy, to

będziemy realizować i zobaczymy gdzie nas to

zaprowadzi. A te historie z festiwalami i

współpracą z labelami wydarzyły się same. I to

funkcjonuje tak samo po dziś dzień, z tą małą

różnicą, że dziś mamy już wsparcie

Matta z Ossuary Records czy Yuhmi

ze Spiritual Beast, więc możemy ich

jednostki zawrzeć w tych celach. Opowiem

Ci taką historię: jeden gość z takiej

młodej, lokalnej kapelki zapytał

mnie kiedyś czy mam jakiś sprawdzony

sposób kontaktowania się z klubami i

labelami, bo widzi, że mamy jakieś koncerty

pobukowane i wydaną płytę i

chciał, żebym się podzielił z nim jakimś

know-how. Odpowiedziałem, że to oni

sami się ze mną skontaktowali, a ja nie

napisałem do nich ani linijki. Był bardzo

zdziwiony moją odpowiedzią, a nawet

chyba trochę rozczarowany, bo liczył, że

podam mu jakieś sprawdzone rozwiązanie

na to, jak zaistnieć i jak zainteresować

swoim bandem wydawców i agentów koncertowych.

Natomiast ja cały czas tego nie

wiem! Wiem natomiast, że zespół musi mieć

jakiś schemat zarządzania, jakieś cele, jakiś system

pracy. To trochę jak z firmą, żeby firma

zarabiała i dobrze funkcjonowała, musi być

mądrze zarządzana. Nie wiem, może to moje

doświadczenia z korpo sprawiają, że przenoszę

takie tematy na band, naprawdę nie wiem,

bo zwykle nie zastanawiam się zbyt głęboko

nad czymś, co po prostu działa. Działa i już!

Niemniej jednak wydaje mi się, że najważniejszą

rolę odgrywa w tym wszystkim muzyka,

którą tworzymy. Nawet jeśli band byłby

obstalowany super systemami do zarządzania

i wbijał case'y z gracją korposzczura, to z kiepską

muzyką nie zwojował by za wiele. I tego

się trzymajmy.

Na koniec pozwolę sobie wrócić do Satan's

Hallow. Satan's Hallow podobnie jak Wy

nagrał płytę niemal od razu po powstaniu,

ale niestety zaraz po niej się rozwiązał. Macie

jakiś zapasowy plan, żeby przypadkiem

nie iść ich śladem? (śmiech)

Na takie ewentualności nie da się chyba mieć

planu. Powiem Ci, że póki co atmosfera w zespole

jest świetna i każdy jest na maksa zaangażowany

w to, co robimy. Oczywiście, wszystkie

wydarzenia, które się dzieją, niesłychanie

nas nakręcają, więc póki koło się toczy… Nie

wiem do końca, co się stało z Satan's Hallow,

że po tak świetnym debiucie zakończyli działalność,

ale domyślam się, że poszło coś nie

tak w kwestiach personalnych. Jeśli chodzi o

Shadow Warrior, to jedyne czego mogę się

obawiać, to tego, że dopadnie nas proza życia,

która nas w pewnym momencie zablokuje.

Tego nie mogę wykluczyć, bo nie jesteśmy zawodowym

zespołem i nie utrzymujemy się z

grania. Natomiast na chwilę obecną staram się

nie zaprzątać sobie tym głowy - właśnie wydajemy

nową płytę, w kanciapie tworzymy już

materiał na następną, w perspektywie mamy

festiwale i inne atrakcje, więc… Cała naprzód!

Dzięki za poświęcony czas dla Heavy Metal

Pages. Do zobaczenia na Heliconie!

Dzięki za wywiad! Mam nadzieję, że niebawem

całe to piekło związane z zarazą się skończy

i będzie nam dane pohałasować tu i tam i

spotkać się z tymi wszystkimi ludźmi, którzy

nas wspierają!

Katarzyna "Strati" Mikosz

SHADOW WARRIOR 15


Tuż za zakrętem

Geoff Thorpe jest facetem z historią. Miłość do rocka, w nastoletnim

wieku wyrwała go z życia spędzanego z deską surfingową, kierując z Hawajów do

San Francisco. Tam brał czynny udział w formowaniu sceny pewnej dzielnicy portowej,

o której z czasem zaczęliśmy mówić jako miejscu narodzin thrash metalu.

Geoff miał szczęście być świadkiem wydarzeń historycznych. Szczęścia nieco zabrakło,

aby wywindować jego Vicious Rumors do popularność tuzów nowopowstałego

gatunku. Powód mógł być taki, że grupa thrashu nie grała. Interesowała

ich bliższa klasyce muzyka, która również miała okazję być pionierska. W ten

sposób, w cieniu swojego bardziej popularnego brata urodził się amerykański power

metal, którego zespół bohatera niniejszego tekstu był jednym z tuzów. Grupa

wraca z nowym krążkiem zatytułowanym "Celebration Decay". To świetna okazja

aby podjąć dialog z jej liderem.

równocześnie pojawiła się okazja do grania

koncertów z okazji rocznicy "Digital Dictator".

Te kilka koncertów przeciągnęło się w

półtoraroczny cykl. Mieliśmy z tego kupę

zabawy i pomogło to grupie na wiele sposobów.

Zagraliśmy 108 sztuk, co w oczywisty

sposób pozwoliło nam się zgrać z Gunnarem i

Nickiem (odpowiednio, DüGrey, Courtney,

gitara i wokal - przyp. red.). Mieliśmy trochę

zawirowań z basistami, przewinęło się ich w

ostatnich latach kilku. Obecnie gramy z gościem

ze Szwecji, nazywa się Robin Utbult i

Foto: Vicious Rumors

Zaskoczyło was tak ciepłe przyjęcie koncertów

rocznicowych? Ludzie po trzydziestu

latach nadal chcą słuchać tego materiału, to

musi ci sprawiać radość.

Byłem autentycznie wzruszony i zaszczycony

tym, że byłem częścią czegoś, co ludzie uznają

za ważne. Skoro szanują naszą muzykę i wiele

dla nich ona znaczy, to znak, że robimy to

dobrze. Fani opowiadali nam jak istotna była

to płyta dla nich czy ich znajomych. Pamiętam,

że mieliśmy niesamowitą chemię między

mną, Larym a Markiem McGee i Carlem Albertem

(ówcześni gitarzysta i wokalista grupy

- przyp. red.). Zawiesiliśmy sobie poprzeczkę

bardzo wysoko. Za każdym razem gdy zabieramy

się do nowego materiału, musimy zaharowywać

się na śmierć aby mieć pewność, że

powstanie z tego zajebista płyta. Musi ona

sprostać naszemu dziedzictwu. Mam nadzieję,

że w ten sposób ludzie będą myśleć również o

"Celebration Decay".

Jak wspominasz początki zespołu?

Założyłem Vicious Remains w 1979 roku…

Zdaje się, że mieszkałeś wtedy w Honolulu

na Hawajach?

To prawda, ale właśnie podczas wakacji tamtego

roku przeniosłem się do San Francisco.

Grupę założyłem dopiero po przeprowadzce.

Scena muzyczna tego miasta była wtedy przeogromna,

szlajałem się po tych wszystkich

klubach i salach koncertowych. Pięć razy w tygodniu

byłem na jakimś występie. Najlepsze

jest to, że na każdy z nich naprawdę przychodzili

ludzie, istniała społeczność, która wspierała

całą tę scenę. To był wyjątkowy i ekscytujący

czas aby być muzykiem. Bay Area było

wtedy interesującym i zabawnym muzycznie

miejscem, obserwowaliśmy wybuch tamtejszej

sceny. Ludzie często pytają mnie jak to wszystko

wtedy wyglądało. Zabawne, bo zespoły

takie jak Vicious Rumors, Exodus, Forbidden,

Death Angel czy Heathen, posiadające

długie kariery, wszystkie myślały, że mamy po

prostu fajną lokalną scenę muzyczną i każde

inne miasto ma pewnie swoją. Nie zdawaliśmy

sobie sprawy z tego, jak ważny ruch wtedy

tworzyliśmy. Metallica oczywiście szybko poszybowała

na szczyt, a to spowodowało, że

wszyscy staliśmy się rozpoznawalni. Niesamowite

jest to, jak wiele z tamtych zespołów

działa do dziś. Jeśli chodzi o Vicious Rumors

to nigdy nie zbankrutowaliśmy, nigdy nie przerwaliśmy

działalności. Chociaż nie, mieliśmy

przerwy na przegrupowanie, gdy zmienialiśmy

członków zespołu - musieliśmy się z nimi

ograć. Czasem zmienialiśmy też wytwórnię

płytową. Zdarzały się tragedie, sprawy życia i

śmierci. Niemniej jednak trwamy do dziś, odkąd

w wieku siedemnastu lat założyłem ten

zespół. To były naprawdę świetne czasy. Gdy

podpisaliśmy umowę ze Shrapnel Records,

na początek na pojedyncze kawałki, które

znalazły się na kompilacjach "U.S. Metal

Vol. 2" i "U.S. Metal Vol. 3", wszystko się

zaczęło na dobre. Potem przyszedł czas Roadrunner

Records w Europie, dzięki czemu nasze

dwie pierwsze płyty, "Soldiers of the

Night" i "Digital Dictator" miały poważną

dystrybucję. Czuję się zaszczycony, że mam te

wydawnictwa na koncie i mogę uczcić ich wydanie.

HMP: Vicious Rumors istnieje już ponad

czterdzieści lat. Jak udaje ci się podtrzymywać

ten płomień?

Geoff Thrope: Po prostu to ja jestem tym

płomieniem. To nie tak, że musimy się spinać,

po prostu kochamy swoją robotę. Obecnie ja i

Larry (Howe - przyp. red.), nasz perkusista,

jesteśmy najstarszymi stażem członkami zespołu.

Od zawsze staraliśmy się otaczać ludźmi,

którzy lubią działać i pragną pracować dla

grupy równie bardzo jak my. Udaje nam się

osiągnąć odpowiedni poziom satysfakcji, dlatego

nasz nowy album brzmi tak dobrze. Pracowaliśmy

ciężko, proces pisania i nagrywania

materiału był zaciekły. Jednak bawiliśmy się

przy tym świetnie, gdyż chcieliśmy stworzyć

możliwie najlepszy album heavy metalowy.

Z tego co wiem planowaliście nagrać go

wcześniej, nawet dwa lata temu, jednak trasa

wspominkowa, z okazji trzydziestej rocznicy

klasycznego "Digital Dictator", ciągle

się przedłużała.

Poprzednie wydawnictwo ukazało się cztery

lata temu, w 2016 roku. Pomyśleliśmy, że fajnie

byłoby nagrać coś w przeciągu dwóch lat.

W międzyczasie zmienił się skład zespołu, a

jest absolutnie wspaniały. Lubimy jak dużo się

dzieje i cały czas toczymy ten głaz pod górę.

Przez chwilę byliście w dużej wytwórni,

Atlantic Records. Jak się z nimi pracowało?

Było świetnie, nie mam co do tego żadnych

wątpliwości. Spotkaliśmy wtedy mnóstwo ludzi,

których byliśmy fanami. Mimo, że jestem

aktywnym muzykiem to nadal czuję się fanem,

nie wynoszę się tu ponad nikogo. Ekscytujące

czasy, wyobraź sobie, co musieliśmy

czuć, będąc częścią wytwórni, która wydawała

płyty Led Zeppelin, AC/DC i innych największych

zespołów w tej branży. Z drugiej strony,

nie był to dla nas najlepszy czas - nastąpiła

wtedy eksplozja grunge. Była to wielka zmiana

na rynku. Nirvana i Alice In Chains roznieśli

wszystko na drobny mak. Gdyby

16 VICIOUS RUMORS


Atlantic podpisało z nami umowę jakieś trzy

lata wcześniej, myślę, że nasza kariera potoczyłaby

się zupełnie inaczej. Jednak niczego

nie żałuję. Jestem szczęśliwy z tego, że moja

kariera ciągnie się już czterdzieści lat. Trzymaliśmy

się tego, co było dla nas ważne, byliśmy

w tym prawdziwi. Nie przepadliśmy, bo mieliśmy

już na koncie pięć płyt i koncertowaliśmy

na całym świecie. Dzięki temu związaliśmy

się później z mniejszymi wydawcami, nadal

wydawaliśmy płyty. Przetoczyliśmy się

przez kilka labeli, takich jak Massacre Records,

Plaint Music, Mascot Records i tak

dalej. W końcu odnaleźliśmy przystań w SPV

i współpraca ta trwa do dziś. Oczywiście, znałem

się z nimi już wcześniej. To najlepsza relacja

i współpraca, jakiej doświadczyliśmy w karierze.

Wydaliśmy z nimi już cztery płyty studyjne

oraz trochę koncertówek...

Gdy myślę o waszym zespole to w oczy rzuca

się wasza żywotność. Wspomniałeś o

tym, jak ciężkie były lata 90., wiele zespołów

przestało wtedy istnieć. Wam udało się

zachować ciągłą aktywność.

Dziękuję, takie słowa są dla mnie ważne.

Wiesz, chyba zawsze czuliśmy, że może nam

się udać, że to jest tuż z zakrętem. Nawet gdy

przeżywaliśmy gorszy okres i upadki, tworzyliśmy

plany, jak z tych problemów wyjść. Od

początku patrzyliśmy w przyszłość, zwłaszcza

ja i Larry. Przyjaźnimy się na całe życie, przeszliśmy

ze sobą już tak wiele rzeczy, że nie ma

od tego odwrotu. (śmiech) Jesteśmy jak bracia,

przeszliśmy razem przez niebo i piekło, a nasza

przyjaźń się tylko umocniła. Teraz współpracujemy

z dwójką młodszych muzyków.

Gunnar jest młodziutkim wirtuozem gitary,

ma dwadzieścia kilka lat. Gra bardzo klasycznie,

przywrócił nam coś z brzmienia, które

mieliśmy u początków. Jest w nim coś tradycyjnego,

a jednocześnie, potrafi grać nowocześnie,

ze znakomitym brzmieniem. To pozwala

nam brzmieć mocno i nie w stetryczały sposób.

Jestem zwiedziony, gdy zespoły które lubię,

z płyty na płytę grają coraz lżej. Zastanawiam

się wtedy, co się kurwa dzieje? (śmiech)

Chcemy, aby każdy album Vicious Rumors

był kurewsko zajebisty.

Wspomniałeś o Gunnarze, jak na niego

trafiłeś?

Gunnar ma najbardziej rockandrollowego ojca

na świecie. (śmiech) Jego tata jest w naszym

wieku. Odkrył talent Gunnara, gdy ten był

jeszcze bardzo młody. Wspierał go całe życie.

Każdy muzyk chciałby mieć takiego ojca.

(śmiech) Obaj są świetnymi kolesiami. Zatrudniliśmy

Gunnara gdy miał osiemnaście lat i

pojechaliśmy prosto na festiwal Bang Your

Head. Pierwszy koncert zagrał więc dla osiemnastu

tysięcy ludzi. Facet na to zasługuje, jest

świetny i bardzo pracowity. Światowej klasy

gitarzysta, który odnajduje się w bardzo wielu

stylach. Lubi ciężką i agresywną muzykę, ale

jest w stanie zagrać wszystko. Wspaniale, że

mamy go w zespole. Piszemy z nim również

muzykę. Na czterech poprzednich płytach

sam nagrywałem wszystkie gitary. Nie ma w

nich nic złego, ale tym razem chciałem większej

różnorodności. Każdy z nas, Gunnar i ja,

wykonywał swoje partie. Słychać, że to dwóch

kolesi grających razem. Zawsze to będzie brzmiało

inaczej, niż robota jednego człowieka.

Faktycznie, w partiach gitar na nowym album

słychać coś świeżego, a w każdym razie

innego niż na kilku ostatnich krążkach.

To zasługa Gunnara. Uwierzyłem w niego,

zarówno jako człowieka jak i muzyka Vicious

Rumors. Chciałem, żeby zaangażował się w

pracę zespołu tak bardzo jak tylko może. Podzieliliśmy

się swoimi partiami solowymi po

równo. Jesteśmy najlepszym gitarowym duetem

w zespole, od czasów Marka McGee.

Gunnar jest gitarzystą o zbliżonym do Marka

stylu grania. Inni gitarzyści, którzy z nami grali,

stylistycznie byli bardziej podobni do mnie,

może z wyjątkiem Steve Smythe'a. Teraz

znowu możemy grać melodie na dwie gitary i

dobrze się przy tym bawić.

Gunnar reprezentuje najmłodsze pokolenie

gitarzystów. Ciekawi mnie, jak klasyczny

heavy metal jest odbierany w USA przez

młodzież? Jakiś czas temu wydawało się, że

nastąpił renesans zainteresowania takim

graniem, przynajmniej w Europie. Jak to

wygląda w twoim kraju?

Tak jest, nie ma wątpliwości. Oczywiście, ma

to raczej podziemny charakter - w niektórych

miastach zjawisko ma większą, w innych

mniejszą skalę. Jednak zdecydowanie coś się

dzieje. Jest dużo młodych ludzi, których ciągnie

do wiekowego metalu. Dochodzi do zabawnych

sytuacji, gdy spotykamy się i wpatrując

się we mnie wielkimi oczami pytają, co się

działo w San Francisco, w 1983 roku i o inne

tego typu historie. Zawsze mnie to cieszy, staram

się opowiadać te historie najlepiej jak

umiem. Myślę, że był to specjalnie czas w muzyce,

formowały się różne formy metalu, które

wyewoluowały z hard rocka lat 70. Kiedy jakiś

zespół odniósł sukces i został zatrudniony

przez dużą wytwórnie, one jednocześnie były

zainteresowane innymi grupami do rozbudowy

swojego portfolio, grającymi co innego.

Mam wrażenie, że dziś, gdy ktoś się wybije, od

razu powstaje z pięć niemal identycznych kopii.

Możliwe, że właśnie dlatego młodzi doceniają

unikalność kapel sprzed lat i coraz częściej

sięgają po stare nagrania.

Ten wzrost zainteresowania heavy metal odnotowuje

tylko w większych miastach, czy

zjawisko nie ma charakteru zurbanizowanego?

Zdecydowanie nie chodzi tylko o wielkie aglomeracje

miejskie. Społeczność jest rozsiana w

dość zróżnicowany sposób. Niektóre ośrodki

oczywiście będą mocniejsze, na przykład Nowy

Jork, który ma silną chyba każdą scenę.

Podobnie Texas, Chicago czy niektóre miejsca

w Kalifornii. To się zmienia w ciągu lat. Zobaczymy

też jak wszystko będzie wyglądać po

zakończeniu pandemii. W końcu od miesięcy

nie odbywają się żadne koncerty. Niektóre

grupy grają w kinach dla zmotoryzowanych.

Potrafiłbyś wskazać najważniejsze momenty

swojej dotychczasowej kariery?

Zanim zacząłem Vicious Rumors wydrukowałem

tysiące wizytówek, które rozdawałem

podczas weekendowych wyjazdów do San

Francisco. Puszczałem je w klubach, sklepach

muzycznych i tym podobnych miejscach. To

najważniejsze, co wtedy zrobiłem. Wytworzyłem

iluzję tego, że mam już zespół. Po kilku

miesiącach byłem kojarzony jako "koleś z Vicious

Rumors", a nawet nie założyłem zespołu(śmiech).

Podpisanie kontraktu ze Shrapnel

Records również było czymś wielkim. Dobrze

wspominam pierwszą wyprawę do Europy,

na tournee prasowe, w 1986 roku. Koncert

na Wacken to także ogromna sprawa, która

została na zawsze w pamięci. W 2011 roku

zagraliśmy 92 koncertów w Europie, w czasach,

kiedy takich tras właściwie się już nie

grało. To była trasa klubowa, 60 sztuk, po

której zostaliśmy zaproszeni na kolejne 30

wieczorów z Hammerfall. Wróciliśmy do

tych samych miast, ale graliśmy w dużo większych

miejscach. Było wspaniale. Oczywiście

współpraca z Atlantic Records również była

udana. Świetnym wydarzeniem były pierwsze

koncerty w Japonii. Natomiast tym tragicznym,

który jednak mocno nas dotknął, była

śmierć naszego wokalisty Carla Alberta. Coś

okropnego. Aby zakończyć pozytywnie, powiem,

że dziesięcioletnia współpraca z SPV to

niesamowite doświadczenie. Trwamy nadal, o

to w tym wszystkim chodzi.

Jeśli porównasz to, jak scena metalowa wygląda

dziś z tym, jak to było w latach 80., jak

wypadnie takie porównanie?

Lata osiemdziesiąte są nie do pobicia. Przychodziło

wtedy na koncerty trochę dziewczyn

w mini spódniczkach, co raczej nie ma miejsca

dzisiaj. Były to prostsze czasy, w których

metal był wszystkim, a dziewczyny bardziej

się odstawiały (śmiech). Dzisiaj też jest dobrze,

ale świat jest dużo bardziej mrocznym i

skomplikowanym miejscem niż wtedy. Mając

to na myśli, muszę powiedzieć, że jeżeli nie

byłeś świadkiem tego, co się działo w latach

osiemdziesiątych, to masz czego żałować. Życie

było wtedy nieustanną, zajebistą imprezą.

Zastanawiałeś się kiedyś jakby wyglądało

twoje życie, gdybyś jednak nie opuścił

Honolulu?

Przyjacielu, myślałem o tym bardzo wiele razy.

Miałbym dużo ciemniejszą karnację i jakieś

dziesięć desek surfingowych. Pracowałbym

w sklepie muzycznym albo na stacji benzynowej

i surfował na falach po pięć dni w tygodniu.

Właśnie to robiłem zanim zacząłem

grać na gitarze. Wierz mi, kocham swoje życie

i to, że jestem w Vicious Rumors, ale wiem

też, że miałem wyjątkowe szczęście móc spędzić

dzieciństwo i lata nastoletnie na Hawajach.

Człowieku, byłbym surferem, bujałbym

się wszędzie w szortach i opalał na słońcu. Kochałbym

życie nad wyraz, bo Hawaje są przepięknym

miejscem. Nadal uwielbiam oglądać

filmiki z surfowania. Nigdy nie porywałem się

na wielkie fale, raczej te mniejsze. To niewiarygodne,

ale dzisiaj możesz zobaczyć szaleńców

ujeżdżających 30-sto metrowe fale. Eh,

naprawdę spędziłem piękny czas na Hawajach.

Jednak wybrałem rocknrolla. Gdy raz

wskoczysz do tej jaskini nie zechcesz z niej

wyjść.

Igor Waniurski

VICIOUS RUMORS 17


HMP: Cześć. Tytuł Waszego nowego albumu

to "United States Of Anarchy". Mamy

go traktować jako opis zastanej rzeczywistości,

czy może stan, o który walczycie?

Juan Garcia: Pierwotnie tytuł nowego albumu

miał nosić tytuł "Rise of Evil", ale otrzymaliśmy

grafikę od Edwarda Repki i postanowiliśmy

go zmienić na "United States of

Anarchy". Nowa tytuł albumu pochodzi z tekstu

utworu "Without A Cause". Pomyśleliśmy

również, że właśnie "United States of Anarchy"

będzie bardziej odpowiednim tytułem

dla naszej nowej muzyki.

Z przymrużeniem oka

Wielu młodszym czytelnikom nazwa Evil-

Dead być może jedynie gdzieś tam się o

uszy obiła, nie mniej ci, którzy thrashu

słuchają już trochę dłużej doskonale ją kojarzą.

Zespół na przełomie lat 80-tych i

90-tych wydał dwa świetnie przyjęte albumy

- "Annihilation of Civilization" z roku

1989 oraz wydany dwa lata później "The

Underworld". Potem zespół się rozpadł,

następnie próbował wrócić na scenę, ale

bez jakichś konkretniejszych rezultatów.

Wszystko wskazuje jednak, że EvilDead powraca

na dobre. Świadczy o tym niedawno wydany

trzeci album grupy o wdzięcznym tytule

"United States Of Anarchy". Przeczytajmy zatem

co na jego temat mają do powiedzenia główni zainteresowani.

zdania za pomocą naszych tekstów, teksty są

obserwacją lub dotyczą bieżących wydarzeń.

Rob Alaniz: Tak, mamy wiele tematów politycznych

i społecznych w utworach. Znaczna

część naszych tekstów na nowym albumie została

napisana w 1990 roku przez naszego

przyjaciela i współautora Boba Rangela, który

pomagał nam przy pisaniu liryk. To ironiczne,

że wciąż są aktualne w dzisiejszych czasach.

Tekst utworu "Word Of God" zdaje się być

krytycznym spojrzeniem na religie. Nie sądzisz,

że to trochę już oklepany temat jeśli

chodzi o muzykę metalową?

Rob Alaniz: Tekst jest napisany z punktu widzenia

bardzo rozgniewanego Boga. To zabawne

i obrazoburcze, że ikona dobra może być

tak obojętna i brutalna. Ale czuję, że tak właśnie

najwyższy karałby nas wszystkich, gdyby

miał swoją politykę. Zasługujemy na to, bo

pozwoliliśmy rozpieprzyć planetę. Wychowałem

się jako katolik i rozumiem z jakich powodów

bogowie chcieliby się na nas odegrać, po

prostu z czystej frustracji.

Czy przez swoje wychowanie i związane z

nim doświadczenia widzisz jakieś pozytywne

elementy podążania za religią?

Juan Garcia: Moim zdaniem, religia może

dać nadzieję w chwilach rozpaczy, może również

prowadzić kogoś w wierze duchowej. Jednak

może też służyć jako forma kontroli

mas. W zorganizowanej religii jest dobro i

wiele zła.

Rob Alaniz: Dla mnie religia jest zupełnie

bezużyteczna. Jest archaiczna, brutalna, pełna

hipokryzji i dezinformacji. Widzę, że nie wyszło

z niej nic dobrego. Czuję, że powinniśmy

ją zlikwidować. Jednak, czy to uszczęśliwia ludzi?

Czy to na nich dobrze wpływa? Niemniej

nie próbujcie wepchnąć mi jej do gardła.

Jestem zmęczony postawą wysokich i potężnych

osobistości, które każą mi "rób, co mówię,

a nie jak ja to robię". Zdecydowanie czas

na zmiany. Opodatkować kościoły!

Rob Alaniz: Tak, idealnie pasuje do obecnej

sytuacji USA i świata. Chociaż należy go traktować

z przymrużeniem oka, słowem niezbyt

poważne.

Kontynując temat, czym dla Was jest anarchia?

Juan Garcia: Nieład, chaos, powstanie... jednak

mam nadzieję na pozytywne zmiany.

Rob Alaniz: Anarchia jest opisywana jako całkowity

chaos, stan bezprawia. Z podziałem i

empatią, najlepiej oddaje to, przed czym stoją

obecnie Stany Zjednoczone.

18 EVILDEAD

Foto: Evildead

Litera "S" w tytule jest zapisana w formie

znaku dolara amerykańskiego ("$"). To pstryczek

wymierzony w kapitalizm i konsumpcyjny

styl życia? Czy nie widzicie dobrych

stron w takim podejściu do życia.

Juan Garcia: Rob, nasz perkusista, chciał

umieścić w tytule znak dolara. Pieniądze reprezentują

władzę, a wielu ludzi postrzega

Amerykę jako potężny kraj. Nie mamy na myśli

żadnej krytyki kapitalizmu. Myślę, że zależy

to od twojej interpretacji i postrzegania, a

nie od naszego zamiaru krytykowania. W każdej

ideologii jest dobro i zło. Cywilizacje pojawiały

się i znikały, powstawały i upadały.

Nasza ewolucja jako gatunku jest oparta na

tym, jak traktujemy naszą planetę. Chcielibyśmy

oczywiście widzieć rozkwit większego dobra

dla wszystkich.

Rob Alaniz: Ponownie, wszystko to ma na

celu zdefiniowanie stanu świata, ale z przymrużeniem

oka. Do tej pory Stany Zjednoczone

określano jako supermocarstwem. Niestety ze

względu na obecną administrację większość

świata traktuje nas teraz jak kiepski żart. Kapitalizm

niekoniecznie jest złą rzeczą, o ile

jest trzymany w ryzach.

Czy pisząc teksty staraliście się oddać obecną

sytuacje na świecie, czy może chcieliście

im nadać bardziej ponadczasowe znaczenie?

Juan Garcia: Nikomu nie chcemy głosić kazań

ani nie próbujemy wpływać na zmianę

Pomówmy o utworze "Napoleon Complex".

Znasz ludzi, którym można tą przypadłość

przypisać? W Polsce mamy takiego jednego.

Rob Alaniz: Syndrom ten opiera się na pewnym

radykalnym przywódcy, ale może również

odnosić się do wielu innych szalonych i

przesiąkniętych złem polityków i przywódców

z kilku ostatnich kilku lat. Prawdziwy sens

słów z "Napoleon Complex" jest taki, że to teoretyczny

kompleks niższości przypisywany

zwykle osobom niskiego wzrostu. Charakteryzuje

się agresywnym zachowaniem społecznym,

typu permanentne kłamstwa, i niesie

ze sobą sugestię, że takie postępowanie kompensuje

fizyczne lub społeczne wady delikwenta.

Powiedziałeś już, że autorem okładki jest

Edward J. Repka. Co wam się podoba w jego

pracach?

Juan Garcia: Edward Repka dawno temu

stworzył nasze dwie okładki do albumów studyjnych,

więc powierzenie mu przygotowania

nowej okładki wydawało się właściwe. Koncepcja

okładki jest luźno oparta na filmie, który

zainspirował nas w przeszłości. Film z połowy

lat siedemdziesiątych pod tytułem "Soylent

Green" ("Zielona pożywka" 1973) dał nam

wstępny pomysł na okładkę albumu. Niewielki

wpływ wywarły na nas także zamieszki w

Los Angeles z 1992 roku. Jak na ironię, wraz z


tworzeniem okładki w Ameryce rozpętało się

piekło.

Rob Alaniz: Ed Repka wykonał niesamowitą

robotę na okładce do "United States of Anarchy".

Spodziewam się, że ten obraz pobudzi i

spowoduje wiele spornych dyskusji. To bardzo

mocny i aktualny obraz. Jedna z jego najlepszych

dotychczasowych okładek. Moim

skromnym zdaniem.

Brzmienie albumu jest bardzo oldschoolowe.

Słuchając go mam wrażenie, że powstał

mniej więcej w połowie la 80-tych.

Juan Garcia: Wiele pomysłów na utwory i gotowe

już kawałki zostały napisane na początku

lat 90-tych. Po prostu zawsze staramy się

pisać jak najlepsze kompozycje. Jedynym naszym

zamiarem było stworzenie świetnego albumu.

Nasz styl thrash metalu ma bez wątpienia

klasyczny charakter i myślę, że nasz producent

Bill Metoyer wykonał znakomitą robotę,

wyłapując jego brzmienie.

Rob Alaniz: Większość utworów napisaliśmy

z Albertem w 1990 roku. Udowadnia to, że

dobra kompozycja jest w stanie przetrwać

wszystko.

Wiem, że minął już szmat czasu, ale może

pamiętacie okoliczności powstania tych

utworów?

Juan Garcia: Najważniejsze było to, że przed

nagraniem mieliśmy okazję sprawdzić materiał

na żywo. W czasie występów, celowo graliśmy

nowe utwory, okazało się, że nowy materiał

został dobrze przyjęty przez publiczność.

To dało nam informację, że z nową muzyką

zmierzamy w dobrym kierunku. Nie spieszyliśmy

się nagrywając ten album, byliśmy bardzo

skupieni na tym, co chcieliśmy osiągnąć.

Rob Alaniz: Jak powiedziałem, większość z

nich napisaliśmy z Albertem, zanim zespół

się zreformował. Kawałek "Seed of Doubt" to

jedna z nowszych kompozycji. Natomioast

"War Dance" jest połączeniem dwóch starszych

utworów z naszego poprzedniego zespołu

Rise.

Nagraliście własną wersję "Planet Claire"

zespołu The B52. Skąd ten pomysł?

Juan Garcia: Potrzebowaliśmy bonusowego

utworu, a "Planet Claire" była piosenką, którą

zawsze chcieliśmy przearanżować. Wydawało

się, że będzie trudno zrobić z niej naszą wersję

i dodać jej ciężaru. Bawiliśmy się dobrze z

Foto: Evildead

tą piosenką i myślę, że w końcu wyszła naprawdę

dobrze.

Rob Alaniz: Kilku członków zespołu to od

dawna fani The B52. Planowaliśmy nagrać to

na nasz debiutancki album, ale to się wtedy

nie wydarzyło. Cieszę się, że się doczekaliśmy.

To bardzo wyjątkowa wersja, która okazała się

lepsza niż się spodziewałem.

Czy na "United States Of Anarchy" są

utwory, które uważasz za lepsze od pozostałych?

Rob Alaniz: Muszę powiedzieć, że wszystkie

na swój sposób są świetne. Wolę słuchać ich

jako całość niż osobno. Ale wszystkie mogą

istnieć samodzielnie.

Juan Garcia: "Napoleon Complex" to świetna

kawałek do grania na żywo. Podobnie jak

"Greenhouse" i "Blasphemy Divine". Jeśli chodzi

o single promujące nowy album. W dniu

18 września 2020r. wydaliśmy singiel i teledysk

do utworu "The Descending". Natomiast

od 16 października 2020r. dostępny jest drugi

singiel i teledysk do utworu "Word of God".

Ukazał się tuż przed premierą naszej płyty 30

października 2020r.

Czy mimo sytuacji na świecie macie jakieś

plany odnośnie koncertów?

Juan Garcia: W tej chwili nie mamy planów

Foto: Evildead

koncertowych, jednak planujemy jakąś transmisję

na żywo, aby promować nasz nowy album.

Więcej wiadomości na ten temat będzie,

gdy ustalimy szczegóły. Planujemy stworzyć

dobry zestaw muzyki na żywo i dołączyć nowe

utwory.

Rob Alaniz: Tak. Nie wytrzymując tej całej

pandemii, jesteśmy w trakcie podpisywania

umowy z europejską agencją koncertową, więc

zdecydowanie planujemy wyjechać za granicę,

gdy tylko nam na to sytuacja pozwoli. Nie możemy

się doczekać!

Poza EvilDead gracie także w zespole Anger

of Arts. Nie boicie się, że może to trochę kolidować?

Rob Alaniz: Ja i Albert gramy także w Anger

As Art ze Stevem Gainesem. Dopóki możemy

wszystko odpowiednio zaplanować, nie

widzę powodu, dla którego nie moglibyśmy

kontynuować obu formacji. Jednak EvilDead

jest priorytetem.

Wyobraźcie sobie, że jesteście młodym,

dopiero zaczynającym zespołem. Czy Wasza

muzyka tworzona dzisiaj brzmiała by tak

samo?

Juan Garcia: Myślę, że jedyną różnicą byłoby

prawdopodobnie to, że każdy kawałek byłby

znacznie szybszy! Trudno to sobie jednak wyobrazić.

Nasze utwory miałyby prawdopodobnie

rzadszą strukturę, ale czuję, że byłyby dobrze

wykonane.

Rob Alaniz: Tak, nie sądzę, żeby nasze kawałki

były napisane z taką pewnością bez naszego

wieloletniego doświadczenia. Trudno

powiedzieć, gdzie byśmy byli, gdybyśmy dopiero

zaczynali.

Dzięki za rozmowę...

Juan Garcia: Dziękujemy za zainteresowanie

EvilDead i koniecznie sprawdźcie nasz nowy

album "United States of Anarchy". Na albumie

jest wiele znaczących utworów, nad których

stworzeniem ciężko pracowaliśmy ku

chwale fanów metalu. Odwiedźcie nas na

Facebooku

Rob Alaniz: Dziękujemy za wsparcie i mamy

nadzieję, że nowy album przypadnie wam do

gustu. Mam również nadzieję, że kiedyś zobaczę

was wszystkich w trasie. Trzymajcie się

zdrowo!

Bartek Kuczak

EVILDEAD

19


Pobudka świadomości, herbata z miodem i olewanie zasad

Heathen powrócił na scenę w mocnym stylu. Nowy album o dość tajemniczym

tytule "Empire of the Blind" może nieźle namieszać na rynku wydawniczym

i znaleźć się w różnych tegorocznych podsumowaniach. Kragen Lum od

2007 roku będący gitarzystą Heathen opowiedział nam nie tylko o powstaniu

wspomnianego albumu, ale także o kilku interesujących faktach z historii zespołu.

HMP: Witaj Kragen. Powiedz mi proszę,

jak to jest wrócić do studia po dziesięciu latach

przerwy?

Kragen Lum: To wspaniałe uczucie. Minęło

kupę czasu!

Co się w ogóle z Wami działo po wydaniu

"The Evolution Of Chaos"?

Cóż, koncertowaliśmy w ramach trasy promującej

"Evolution of Chaos",

co zajęło nam około trzy lata. Podpisaliśmy

kontrakt z Nuclear Blast w 2012 roku

i od razu zacząłem pracować nad nową muzyką.

Do 2014 roku - pomiędzy trasami

Heathen - miałem napisane mniej więcej połowę

materiału na nowy album. Potem poproszono

mnie o zastąpienie Gary'ego Holta

w Exodus, i przez to wsiąkłem na kilka następnych

lat. Harmonogram trasy koncertowej

Exodus był tak bardzo napięty, że dopiero

w zeszłym roku naprawdę mieliśmy

wystarczająco dużo czasu, aby skończyć pisać

i nagrywać nowy album Heathen.

Tytuł Waszego nowego wydawnictwa

to "Empire Of The Blind".

Czy to opis współczesnego społeczeństwa?

"Empire Of the Blind" to po części

opis naszego współczesnego społeczeństwa,

a po części ostrzeżenie przed

tym, czym mogłoby się stać, gdybyśmy

nie byli świadomi tego, co się wokół

nas dzieje. To potępienie manipulacji

ludźmi poprzez propagandę w konwencjonalnych

mediach i mediach społecznościowych

oraz jej wpływu na społeczeństwo.

To swego rodzaju pobudka

dla tych, którzy nie są świadomi

tego, co się dzieje.

Bardzo spodobał mi się utwór tytułowy,

szczególnie harmonie gitarowe.

Utwór tytułowy był właściwie

ostatnim utworem ukończonym na

nowy album. To była pierwsza kompozycja,

której wersje demo nagrałem

w 2012 roku, ale wymagała

więcej pracy. Wróciłem do niej i

dokonałem kilku drobnych zmian

w muzyce oraz całkowicie poprawiłem

tekst. Następnie dołożyłem

dodatkową partię gitar, które

nadały utworowi epickiego charakteru.

Cała środkowa sekcja

jest w zasadzie mroczna i chaotyczna,

po niej następuje melodyjne

solo i część harmonijna,

aby nadać utworowi napięcie,

i żeby w końcu zwolnić.

Kolejny ciekawy utwór to

"Sun In My Hand". Znacznie

się różni od reszty albumu.

"Sun In My Hand" również był

jednym z kawałków, który znalazł

się we wcześniejszych demówkach,

ale ten w ogóle się nie zmienił względem

swej wczesnej wersji. W

praktyce nawet solówki są dokładnie takie

same, jak na demo. Głównym zamysłem tej

kompozycji było stworzenie mrocznej atmosfery

w tekście, ale ostatecznie ma on pozytywne

przesłanie. Chodzi o podróż, którą odbywamy

w życiu, która czasami może być

trudna. Na koniec dnia musimy wiedzieć, że

trudne czasy są konieczne po to, abyśmy mogli

dojść do słonecznych dni i osiągnąć swoje

cele.

Na albumie znalazła się także ballada

"Shrine Of Apathy". Często słyszę głosy,

że takie kawałki nie powinny być tworzone

przez thrash metalowe zespoły. Z drugiej

strony zaś taka Metallica paradoksalnie powszechnie

znana jest właśnie z ballad, które

tworzyła jeszcze za czasów, gdy nikt nie

miał wątpliwości, że są oni thrashowym zespole.

Wygląda na to, że w dzisiejszych czasach w

thrashu obowiązuje wiele "zasad". Ale na początku

thrash metal polegał właśnie na łamaniu

tych zasad. Zespoły grały to, co dla nich

brzmiało dobrze, bez względu na to, czy było

to szybkie, ciężkie, niosło dysonans czy też

było melodyjne. Heathen zawsze był zespołem,

który robił wszystko, co przychodziło

mu naturalnie i dla niego było dobre. Tworząc

"Shrine Of Apathy" chcieliśmy napisać

klasyczną balladę w taki sposób abyś poczuł

coś słuchając jej. Utwór ten jest hołdem dla

przyjaciół i członków rodziny, których straciliśmy

w ostatnich latach. Wokal Davida jest

niesamowity i wszyscy jesteśmy bardzo zadowoleni

ze sposobu, w jaki to wyszło.

Riff "Devour" jak dla mnie ma pewne odwołania

do muzyki industrialnej.

Osobiście nie słyszę w "Devour" niczego industrialnego

pod względem muzycznym. Być

może to sample Jima Jonesa w środku utworu

powodują takie wrażenie. Kiedy tworzyłem

wersję demo, wszystkim podobał się sposób,

w jaki brzmiał ten kawałek. Jak powiedziałem

wcześniej, tak naprawdę nie przestrzegamy

zasad.

"A fine Red Mist" to zaś utwór instrumentalny.

Skąd ten pomysł?

Zawsze chciałem zrobić klasyczny instrumentalny

kawałek, w którym element muzyczny

(w tym przypadku gitara) zastępuje wokale.

W ten sposób wciąż miało brzmieć jak

normalny "utwór". Jednocześnie chciałem dołączyć

solową partię w stylu "shred". Moim

marzeniem było stworzyć coś w stylu "Bay

Area Shred-Off" z udziałem moich ulubionych

gitarzystów z tej sceny. Zadzwoniłem

do Gary'ego Holta, Ricka Hunolta oraz

Douga Piercy'ego, aby sprawdzić, czy byliby

zainteresowani zagraniem w tym kawałku.

Wszyscy zgodzili się, więc stworzyłem sekcję

gitarową, która zawiera kompromis dla oryginalnego

gitarowego H-Teamu z Exodus i

oryginalnego duetu gitarowego Heathen,

składającego się z Lee (Altus) i Douga (Piercy).

Wyszło to naprawdę świetnie i ten pomysł

jest dla mnie główną atrakcją albumu,

zwłaszcza, że wielu moich bohaterów z Bay

Area gra razem w jednym utworze.

Co z warstwą liryczną? Czy "Empire Of

The Blind" to concept album?

Istnieje kilka motywów muzycznych i liry-

20

HEATHEN


cznych, które przewijają się przez cały album,

ale "Empire of the Blind" nie jest albumem

koncepcyjnym. W tekstach utworów

"The Blight", "Empire of the Blind" i "The

Gods Divide" pojawia się kilka tematów społecznych

i politycznych, które dotyczą manipulacji

ludźmi poprzez propagandę w normalnych

mediach i mediach społecznościowych

oraz ich wpływu na społeczeństwo. Są

też bardziej osobiste teksty o osiągnięciu celów

życiowych ("Sun In My Hand"), stawieniu

czoła swojej śmiertelności ("In Black") i

doświadczeniu utraty ukochanej osoby

("Shrine of Apathy"). Na tej płycie jest duża

różnorodność tekstów i muzyki.

Jaką symbolikę zawiera okładka albumu?

Okładka albumu jest w zasadzie przedstawieniem

imperium w ruinach z gigantyczną czaszką

na pierwszym planie, jakby był częścią

gigantycznego posągu. Czaszka z zawiązanymi

oczami przedstawia imperium ślepców,

które upadło. To sięga do idei manipulacji

społeczeństwem poprzez propagandę we

wszystkich mediach oraz tego, jaki może być

efekt końcowy. Travis Smith potrafił to doskonale

wyobrazić sobie finalizując to na

okładce naszego albumu.

David jest w naprawdę świetnej formie wokalnej.

Wiesz może w jaki sposób dba o

głos?

David bardzo o siebie troszczy się pod każdym

względem. Jego głos to naturalny dar.

Od czasu do czasu wykonuje ćwiczenia wokalne

i w razie potrzeby pije herbatę z miodem,

ale ogólnie jest obdarowany świetnym

zestawem strun głosowych!

Macie nowego perkusistę Jima DeMaria.

Jak trafił do Heathen?

Znamy Jima od wielu lat i koncertowaliśmy

wspólnie, kiedy grał w Generation Kill. Jest

świetnym perkusistą i jeszcze lepszym kompanem.

Większość muzyki była już gotowa,

gdy Jim dołączył do zespołu, ale wykonał

niesamowitą robotę, ucząc się całego materiału

i dając zabójczy występ w studiu.

Wszyscy jesteśmy bardzo szczęśliwi, że jest z

nami w zespole.

To nie jedyny nowy muzyk w Heathen.

Wasze szeregi zasilił także basista Jason

Mirza.

Znałem Jasona wcześniej. We wczesnych latach

90-tych grał w Psychosis, zanim przeniósł

się do Los Angeles. Tam go poznałem,

mieszkał w Bay Area i znał Davida i chłopaków.

Zawsze był wielkim fanem Heathen,

nawet przyszedł na koncert w 2013 roku,

gdzie graliśmy razem z Death Angel. Jest

świetnym basistą i wspaniałym przyjacielem,

więc cieszymy się, że jest z nami.

Wydanie nowego albumu w obecnych czasach

może się wiązać ze sporymi ograniczeniami,

jeśli chodzi o promocję. Myślę tutaj

o koncertowaniu. Jak zamierzacie sobie z

tym radzić?

Cóż, mieliśmy wybór. Moglibyśmy albo

wstrzymać wydanie albumu, dopóki nie będziemy

mogli koncertować i sprawić, by nasi

fani poczekali dłużej, albo wydać go w momencie,

gdy ludzie najbardziej potrzebują

rozrywki. To z pewnością niezbadane wody,

że tak powiem, wydanie albumu podczas

pandemii bez możliwości koncertowania.

Zrobimy wszystko, co w naszej mocy, aby w

tym czasie jak najlepiej promować album.

Zdarzyło się już Wam zawiesić działalność

na całe dziewięć lat. Co było powodem tego

kroku?

Kiedy wyszedł album "Victims Of Deception",

stał się ofiarą swego rodzaju złego wyczucia

czasu. Grunge i bardziej rytmiczny

metal, jak Pantera i Sepultura ery "Chaos

AD", stawały się coraz bardziej popularne.

Chociaż "Victims..." jest teraz uwielbiany

Foto: Heathen

przez fanów, wtedy nie odniósł wielkiego

sukcesu. Przez kilka następnych lat zespół

miał problemy stanąć na nogach i ostatecznie

zaproponowano Lee występy z niemieckim

zespołem Die Krupps. Grał u nich kilka lat.

Heathen przestał funkcjonować jako zespół,

dopóki nie spotkaliśmy się ponownie, by

wziąć udział w koncercie charytatywnym

Thrash Of The Titans (dla Chucka Billy'ego

i Chucka Schuldinera). To był naprawdę katalizator,

który sprawił, że znowu zaczęliśmy

grać razem.

Gracie thrash metal, jednak wśród swoich

inspiracji wymieniasz takie kapele, jak Thin

Lizzy oraz Queen.

Thin Lizzy, Rainbow, Queen, Tygers Of

Pan Tang… Wszystkie te zespoły w pewnym

stopniu inspirowały lub miały wpływ

na Heathen. Heathen to po części thrash z

Bay Area uformowany w kawałki z epickim

klimatem oraz harmoniami wyżej wymienionych

zespołów. Na tym etapie to wszystko

jest DNA Heathen.

W 2005 roku po Waszym powrocie na scenę

nagraliście demo, które zostało rozesłane do

wielu wytwórni. Zakończyło się to ostatecznie

kontraktem z Mascot Records. To

była wówczas najkorzystniejsza oferta, czy

też zdecydowały o tym inne względy?

Demo z 2005 roku wzbudziło duże zainteresowanie

zespołem ze strony wytwórni. Mieliśmy

wiele oferty, w tym z Mascot Records

i Nuclear Blast. Z perspektywy czasu byłoby

lepiej, gdyby zespół w tamtym czasie podpisał

kontrakt z Nuclear Blast, ponieważ oni

naprawdę wiedzą, jak wypromować metalowy

album by trafił do właściwych odbiorców.

Mascot wykonał dobrą robotę przy wydaniu

albumu, ale było wielu fanów Heathen, którzy

nie wiedzieli o nim do momentu, kiedy

zaczęliśmy promować nowy album wraz z

Nuclear Blast.

A jak żeście trafili pod skrzydła Nuclear

Blast?

Nuclear Blast jest świetny. Od wielu lat znamy

i przyjaźnimy się z wieloma osobami z

wytwórni. Mamy świetne relacje i bardzo łatwo

z nimi pracować. Pracuje tam wielu

wspaniałych ludzi i naprawdę są najlepsi w

tym, co robią. Mamy nadzieję, że jeszcze

przez długi czas będziemy kontynuować

współpracę z Nuclear Blast.

Dziękuję za ten wywiad w imieniu redakcji

i czytelników HMP.

Również dziękuję za rozmowę! Dla tych, którzy

czytają, sprawdźcie nowe single Heathen,

"The Blight" i "Empire of the Blind" oraz

szukajcie nowego albumu, który został wydany

18 września! Nie możemy się doczekać

trasy koncertowej, zrobimy to, gdy tylko będzie

to możliwe. Do tego czasu śledźcie zespół

na Facebooku, Instagramie i YouTube!

Trzymajcie się zdrowo!

Bartek Kuczak

HEATHEN 21


HMP: Cześć. Na początku chciałem Wam

pogratulować nowego albumu "Entangled

in Sin". Powiedz mi proszę czy ten tytuł ma

jakieś szczególne znaczenie?

Dan Watson: Znaczenie tytułu "Entangled

in Sin" ma na celu wyjaśnienie i zakwestionowanie

katolickiej tezy, że wszyscy jesteśmy

urodzonymi grzesznikami i dlatego potrzebujemy

ich boga i religii. Ale nie staram się

wyróżniać tylko katolicyzmu, absurdem są

dla mnie wszystkie zorganizowane religie.

Już sama okładka dla niektórych może być

Wrogowie samych siebie

Chyba nie trzeba nikogo przekonywać, że katolicki kler nie ma ostatnio

pozytywnego "pijaru" w naszym pięknym kraju. Mimo, iż oficjalnie mówi się, że

ponad 90% w jakiś tam sposób z katolicyzmem jest związana, co swoją drogą jest

swoistym paradoksem. Albo pokazuje, że faktycznie to wcale nie jest wspomniane

90%, Lecz znacznie mniej. Mniejsza z tym. Negatywne postrzeganie kleru jak

pokazuje zespół Hexx doszło także do Stanów Zjednoczonych, kraju w którym

instytucja kościelna ma znacznie mniejszy wpływ społeczny niż w Polsce.

Dlaczego zespół zdecydował się poruszyć ten temat opowiedział nam gitarzysta

grupy Dan Watson.

Chcieliście, by teksty na tym albumie miały

głębsze przesłanie niż te na "Wrath Of The

Reaper". Co chcieliście tym razem przekazać

słuchaczowi?

Większość inspiracji dla tekstów na tym albumie

pochodziła z moich badań i studiów

nad religią, teologią i ateizmem. Niektóre z

utworów dotyczą spraw bardziej przyziemnych,

jak "A Touch Of The Creature", który

opowiada o walce alkoholików z alkoholizmem.

Treść "Over But The Bleeding" mowi o

tym, że niektórzy pozwalają swojemu umysłowi

zostać uwięzionym w przesądach i

przejść przez punkt, z którego nie ma powrotu,

ponieważ kiedy już oddałeś swój umysł i

intelekt na rzecz teologii, na zawsze tracisz

zdrowy rozsądek. "Signal 30 I-5" opowiada o

śmiertelnych wypadkach samochodowych,

natomiast "Vultures Gather Round" opowiada

o zapotrzebowaniu mas na przemoc i tragedie

oraz o tym, że kontrolowane przez rząd

media z radością im to dostarczają. Reszta

kopozycji dotyczy hierokracji w kościele i tego,

jak rządy wykorzystują wiarę, religię i teologię

do manipulowania i kontrolowania

mas, które nie są w stanie nawet skromnie

myśleć krytycznie. Jak łatwo mogą wpływać

na świat fanatycznie wierzących, a nie sceptycznie

myślących ludzi.

Nowy album, podobnie jak "Wrath of the

Reaper", został wyprodukowanyprzez naszgo

rodaka Barta Gabriela, o którym już zresztą

wspomniałeś. Jak zaczęła się ta współpraca?

Bart Gabriel pomaga zespołowi i prowadzi

go odkąd wrócilismy na scenę, od ponad pięciu

lat. Odegrał kluczową rolę w podpisaniu

kontraktu z High Roller Records i miał duży

udział w procesach produkcji i przedprodukcji

obu naszych ostatnich dwóch albumów.

Tym razem położyliście większy nacisk na

preprodukcje. Co było powodem tego kroku?

Chcieliśmy po prostu nagrać najlepszą płytę

Hexx, jaką tylko mogliśmy. Dopracowanie

wszystkich szczegółów w procesie pre-produkcji

pomaga zaoszczędzić cenny czas w studiu

nagraniowym.

Foto: Hexx

obrazoburcza.

Pomysł na okładkę był mój. Moją intencją

było zwrócić uwagę na coś zupełnie oczywistego.

Aby w ogóle ujawnić hipokryzję religii i

teologii. Jeśli niektórzy uznają to za obraźliwe,

powiedziałbym, że ci ludzie najprawdopodobniej

nie znają brutalnej i przesiąkniętej

krwią historii Kościoła Katolickiego i chrześcijaństwa.

A także, że ich ślepa wiara w ich

boga jest bezpośrednio odpowiedzialna za

wykorzystywanie seksualne dzieci, które ma

miejsce w kościele katolickim od samego początku

jego istnienia. Jeśli o mnie chodzi to,

jeżeli okładka tego albumu budzi twój sprzeciw,

to jesteś częścią problemu. Jeśli próbujesz

bronić Kościoł Katolicki i jego wspólnotę

przed odpowiedzialnością za tą najstraszliwszą

niesprawiedliwością wyrządzaną dzieciom,

będziesz miał krew na rękach i srasz na

swojego penisa. Ta sprawa jest nie do obrony.

Myślę, że jedynymi ludźmi, którzy uznają to

za obraźliwe, będą katolicy i pedofile… i

oczywiście katoliccy pedofile. Przywódcy

kościoła katolickiego są największym wrogiem

samych siebie. Swoimi czynami udowadniają,

że ich teologia to oszustwo. Pomyśl o

tym, jeśli chrześcijański bóg nie może lub nie

robi nic, aby jego własni kapłani sodomizowali

małe dzieci i niszczyli im życie, dla ich

własnych samolubnych przyjemności, to dlaczego

nie pomyślisz, że gówno go obchodzisz,

nie mowiąc o innych?

Możemy tam zobaczyć cztery demony

urbane w sutanny. Czemu akurat cztery?

Czy za tą liczbą kryje się jakaś symbolika?

Nie. Mój oryginalny pomysł był inspirowany

okładką albumu Kiss "Love Gun". Chciałem

aby wyglądało to tak, że czterech księży katolickich

oczekuje na fellatio od czterech

młodych ministrantów, którzy są w bieliźnie

i klęczą na kolanach. To Bart Gabriel zasugerował,

żebyśmy trochę stonowali i nie pokazywali

chłopców w bieliźnie. Jego pomysłem

było również to, aby księża katoliccy

pokazali swoje prawdziwe złe oblicze, które

ukrywają za bezspornymi maskami cnoty.

Od strony czysto muzycznej "Entangled in

Sin" jest bliższy Waszym korzeniom niż poprzednik.

Czy była to przemyślana decyzja

podjęta jeszcze zanim zaczęliście pisać ten

materiał, czy wyszło to samo podczas komponowania?

Nie wiem. Być może jestem zbyt blisko źródła,

aby dokonać obiektywnej oceny. Dla

mnie oba materiały są ścisłym odzwierciedleniem

korzeni zespołu. Na obu albumach postanowiłem

odtworzyć klimat i emocje sceny

metalowej Bay Area, jaką pamiętam z lat 80.

Czy tym razem podczas pisania utworów

wprowadziliście jakieś innowacje?

Zacząłem grać na gitarze w wieku dziewięciu

lat i wkrótce potem zacząłem pisać muzykę.

Mam teraz 59 lat... (dokładnie obliczając).

Przez lata udoskonalałem swoje podejście do

sztuki pisania utworów. Opracowałem kilka

różnych technik i formuł, które działają w

moim wypadku. Nie będę tutaj wchodził w

nudne szczegóły.

22

HEXX


Nagraliście ponownie dwa utwory, które

pierwotnie znalazły się na waszym debiucie

"No Escape". Trafiły na nowy album jako

bonusy. Skąd ten pomysł i dlaczego akurat

"Night Of Pain" oraz "Terror"?

To był pomysł Barta Gabriela, aby ponownie

nagrać dwa utwory z debiutanckiego albumu

"No Escape" z 1984 roku. Z powodu

nienajlepszej produkcji naszego pierwszego

materiału pomyśleliśmy, że fajnie byłoby ponownie

nagrać kilka bardziej znanych kawałków

z tego albumu i wydać je jako singiel

przed opublikowaniem nowej płyty. John

Marshall napisał i nagrał fantastyczne nowe

intro do naszego remake'u utworu "Terror".

"Night Of Pain" wyszło bardzo mocno, a wokale

Eddy'ego są niesamowite!

Dziś mamy do czynienia z trendem na ponowne

nagrywanie starych albumów w całości.

Rozważaliście kiedyś taki zabieg?

Nie rozważamy ponownego nagrania któregokolwiek

z naszych starych albumów. Myślę,

że wybraliśmy dwie najlepsze kompozycje

do ponownego nagrania, wspomniane

"Terror" i "Night Of Pain" z naszego debiutanckiego

albumu.

Nastąpiły u Was pewne zmiany w składzie.

Mam tu na myśli nowego basistę

Dona Wooda. Zastąpił on na tym stanowisku

Mike'a Horna. Skąd ta zmiana?

Po powrocie z Bang Your Head Festival doszliśmy

do wniosku, że najlepiej będzie wymienić

basistę. Konflikty z Mikiem Hornem

stawały się problemem i osłabiły wewnętrzną

atmosferę grupy. Wpływały także na nasze

morale. Mieliśmy szczęście, że udało nam się

nakłonić Dona Wooda do grania w zespole,

jak dotąd świetnie sobie radzi. Wszyscy

wciąż jesteśmy w dobrych stosunkach z Mikiem

i doceniamy jego wkład w rozwój grupy.

Życzymy mu powodzenia.

Foto: Hexx

Rok temu Wasz dawny basista Bill Peterson

odszedł z tego świata. Jak go wspominasz?

Nowy album jest dedykowany mojemu staremu

przyjacielowi i basiście Billowi Petersonowi.

Będziemy za nim tęsknić. Pociesza

mnie świadomość, że muzyka, którą razem

tworzyliśmy, wspólne chwile i rzeczy, których

się od niego nauczyłem, w znacznym

stopniu przyczyniły się do mojego doświadczenia

życiowego i są cennym atutem w moim

rozwoju jako człowieka. Uważam się za

lepszą osobę, dzięki temu, że go poznałem.

Miałem szczęście, że miałem go za przyjaciela

i kolegę z zespołu.

Eddy Vega to pierwszy wokalista Hexx,

który z tym zespołem nagrał więcej niż jeden

album. W latach 80-tych I na początku

90-tych na każdej Waszej płycie śpiewał

kto inny.

W naszej działalności były zawsze okoliczności

poza naszą kontrolą, które na wczesnych

albumach zmuszały nas do zmiany

wokalistów. Wolałbym trzymać się jednego,

ale to po prostu nie wyszło. Eddy jest bardziej

wyluzowany i łatwiejszy we współpracy

niż większość naszych byłych wokalistów.

Eddy sprawdził się w biznesie i udowodnił,

że jest niezastąpionym atutem zespołu.

Jak wogóle żeście go znaleźli? A może to on

znalazł Was?

Zmęczyło mnie szukanie wokalistów na każdą

płytę, więc dołączyłem do profilu Singer

Of The Month Club. Eddy był pierwszym

wokalistą, którego mi przysłali. Od tamtej

pory świetnie współpracuje się nam!

Podczas całej Waszej kariery zmienialiście

Wasz styl. Zdarzył się Wam min. flirt z

death metalem (album "Morbid Reality").

Nie chcieliście się dalej trzymać tej estetyki?

Przestaliśmy grać w stylu techniczno-deathtrashowym,

kiedy zespół rozpadł się mniej

więcej w 1995 roku. Myślałem, że wykonaliśmy

całkiem niezłą robotę, ale później odkryliśmy,

że granie power metalu jest naprawdę

naszą mocną stroną i gdzie leży nasza

pasja.

Czy po waszym powrocie na scenie zdarzało

się Wam grać na żywo jakieś kawałki

z tego albumu?

Jeśli masz na myśli "Morbid Reality", to nie.

Rozmawialiśmy o zagraniu kilku kawałków z

"Quest For Sanity" i "Morbid Reality", ale

nigdy nie wyszło to dalej niż nasze rozmowy.

Zespół zakończył działalność w 1995r.,

potem reaktywował się po osiemnastu latach

przerwy. Jak oceniasz zmiany w rynku

muzycznym, które nastąpiły po latach Waszej

nieobecności?

Zmiany są spore. Internet i epoka cyfrowa

miały ogromny wpływ na sposób, w jaki piszemy,

nagrywamy i sprzedajemy muzykę.

Myślę, że w pewnym sensie jest lepiej, ale nie

do końca. Jest jak jest. Nie mam nad tym

kontroli. Jestem teraz starym gościem i czasami

lubię robić rzeczy po staremu.

Jak Twoim zdaniem ten rynek radzi sobie w

tych trudnych czasach?

Cóż, teraz, gdy mamy ogólnoświatową pandemię,

cała muzyka na żywo została wstrzymana,

więc jest poważny problem. To oraz

ludzie, którzy pobierają muzykę za darmo i

w ten sposób nie wspierają swoich ulubionych

artystów, prawdopodobnie oznacza

śmierć branży. Przynajmniej w takiej formie,

jaką znamy.

Bartek Kuczak

Foto: Hexx

HEXX 23


HMP: US power metal na pewno nie byłby

bez Thrust tak porywającym zjawiskiem.

Co ważne nie poprzestaliście tylko na klasycznym

albumie "Fist Held High" - wiosną

2018 roku rozmawialiśmy o waszym nowym

albumie "Harvest Of Souls", a tu proszę, już

wydajecie kolejny?

Eric Claro: Thrust jest jak maszyna, jeśli

chodzi o pisanie nowego materiału. W ciągu

dwóch lat graliśmy koncerty, a jednocześnie

pracowaliśmy w studio nad nowymi pomysłami.

Zespół ma naprawdę silną motywację

pracy, która z kolei przynosi świetne utwory.

Zresztą niejako zapowiadaliście taki stan

rzeczy w tamtej rozmowie - w latach 80. nie

mogliście rozwinąć skrzydeł, więc gdy obecnie

pojawiła się taka możliwość trzeba ją

Iść do przodu

Jeszcze jakieś dwie, tak udane jak najnowsza "The Helm Of Awe", płyty i

Thrust przestanie w końcu być postrzegany tylko przez pryzmat debiutanckiego

albumu "Fist Held High". Posiadanie w dyskografii kultowego wydawnictwa na

pewno jest bowiem czymś nobilitującym, ale już nie do końca satysfakcjonującym,

szczególnie kiedy zespół złapał drugi oddech i w żadnym razie nie chce bazować

wyłącznie na przeszłości.

teraz w znacznie lepszej sytuacji, możemy iść

do przodu z naszą muzyką.

Wygląda na to, że prace nad "The Helm Of

Awe" przebiegały w bardzo naturalny sposób,

a fakt ciepłego przyjęcia poprzedniej

płyty tylko utwierdził was w przekonaniu,

że obraliście słuszny kierunek?

Byliśmy bardzo szczęśliwi z efektów jakie

przyniosła "Harvest Of Souls" oraz z wyboru

odpowiedniej wytwórni, to jest Pure Steel

Records. Myślę, że nasz rozwój i większe poczucie

entuzjazmu przy tworzeniu nowego

materiału przyniosły niesamowite rezultaty,

w ten właśnie sposób wraz z "The Helm Of

Awe" mocno poszliśmy naprzód.

W dodatku od lat dysponujecie stałym,

i znacznie ważniejszego?

Jeśli chodzi o bycie liderem zespołu, to Ronnie

Cooke jest jedynym pozostałym pierwotnym

członkiem-założycielem od momentu

powstania zespołu. Thrust jest jak rodzina i

w tej rodzinie każdy ma coś do powiedzenia,

a najlepsze w tym jest, że każda sugestia może

przynieść rozwiązanie. I myślę, że to właśnie

sprawia, że jako muzycy ciągle stajemy się

lepsi.

Konieczność stworzenia w określonym,

często dość krótkim, czasie całego materiału

na płytę bywa dla innych muzyków stresujące,

czasem wręcz przerażające. Chyba nie

miewacie takich problemów, bo zawartość

"The Helm Of Awe" świadczy o czymś zupełnie

przeciwnym?

Tak, opracowaliśmy ten materiał dość łatwo.

Czasami po prostu wpadasz w ten rytm pisania,

wtedy do realizacji i efektu końcowego

wkrada się ekscytacja. Osiągnęliśmy ten efekt

w taki sam sposób, jak przy poprzednim albumie

"Harvest Of Souls".

Wielu kompozytorów ma tak, że trudno im

rozstać się z ukończonym już utworem: ciągle

by coś w nim zmieniali, poprawiali, również

w studio nagraniowym. Też tak masz,

czy wolisz skupiać się na czymś nowym,

miast ciągle "ulepszać" coś już ukończonego?

Myślę, że najlepiej określił to Salvador Dali:

"Nie bój się doskonałości, nigdy jej nie osiągniesz".

Było sporo rzeczy na nowym albumie i na poprzednim,

gdzie czułem, że mógłbym się trochę

bardziej przyłożyć, niektóre części mógłbym

zaśpiewać inaczej lub użyć innych słów.

Ale ostateczny rezultat jest doskonały

wykorzystywać, nie ma innej opcji?

Zespół miał okazję działać w latach 80., wydaliśmy

"Fist Held High" pod szyldem świetnej

wytwórni Metal Blade Records. Thrust

miał też okazję wystąpić z takimi zespołami

jak Slayer, Judas Priest czy Michael Schenker

Group. Zespół pojawił się również na

albumie "The Best Of Metal Blade Volume

1." z takimi zespołami jak Slayer, Metal

Church, Fates Warning, Lizzy Borden itp.

Myślę, że to był inny czas. Thrust był młodym

zespołem, któremu z jakiegoś powodu

coś się przydarzało. Czasami było to na korzyść,

a czasami nie, działo się tak również w

przypadku kilku innych zespołów, które walczyły

wtedy o przetrwanie w branży. Jesteśmy

Foto: Thrust

zgranym i dobrze rozumiejącym się składem,

a to też jest ogromne ułatwienie przy tworzeniu

i nagrywaniu płyty?

Zawsze najlepiej jest mieć odpowiednią kombinację

twórczych muzyków. To bardzo pomaga,

bowiem podczas pisania muzyki wszyscy

w zespole są po tej samej stronie. Wszyscy

mamy też ten sam gust muzyczny. To sprawia,

że nagrywanie albumu jest dużo łatwiejsze.

Ron Cooke jest liderem zespołu, ale w żadnym

razie nie dyktatorem, dopuszcza

wasze pomysły, bo ego to jedno, a jak najlepsza

płyta, która pozostanie przecież po was,

można rzec, na wieki, to coś zupełnie innego

Muzyka jest więc twoim sposobem na wyrażenie

siebie, ale podchodzisz do niej bez jakiegoś

wyrachowania, ciesząc się, że możesz

się nią zajmować od tylu lat, że wena wciąż

cię nie opuszcza?

Obcowanie z muzyką w moim życiu, niezależnie

od tego, czy grasz ją na koncercie, czy

jej słuchasz, jest wybawieniem. Odpowiedzią

jest muzyka i będę jej częścią aż do śmierci.

Zostałem pobłogosławiony, mam dobrego

Pana, któremu mogę podziękować, że nadal

mogę śpiewać i występować na żywo.

Fakt, że tworzysz u boku kogoś może nie o

rozpoznawalności Slasha, Adriana Smitha

czy Dave'a Murray'a, ale jednak gitarzysty

znanego i w metalowych kręgach bardzo

znanego, jest ułatwieniem czy utrudnieniem,

daje o sobie znać presja oczekiwań

fanów?

Myślę, że dorastając i słuchając Iana Gillana,

Ronniego Jamesa Dio, Bruce'a Dickinsona,

wiedziałem, gdzie może tkwić wyzwanie.

Właśnie wtedy zdecydowałem, że nie będę

taki jak oni. Chciałem zaistnieć i śpiewać na

swój sposób i najlepiej jak potrafiłem. Tak,

robiłem covery Maiden, Priest, Dio itp.

wszystkie te kawałki z lat 80., to miało pomóc

w zbudowaniu mojego własnego stylu.

Nie, to wcale nie jest trudne, a nasi fani są

niesamowici. A jeśli są ludzie, którzy nie zgadzają

się z muzyką lub gatunkiem, który gramy

to ich sprawa. Nie możesz zadowolić

wszystkich, każdy ma swój własny gust i opinie.

24

THRUST


Mam kolegę powtarzającego: "To człowiek

gra, nie sprzęt". Potwierdzasz tę opinię?

Moim zdaniem to sprzęt, choć wy nim zarządzacie.

Jednak jakikolwiek dźwięk z niego się

wydobywa, dobry lub zły, to właśnie cały ty.

Muzycznie "The Helm Of Awe" to klasyczny

Thrust, materiał zakorzeniony w latach

80., ale nie chcieliście chyba być postrzegani

wyłącznie przez pryzmat przeszłości,

stąd mocne, surowe brzmienie, którego

pewnie nie bylibyście w stanie osiągnąć w

roku 1984?

Jakbyś patrzył w lusterko wsteczne to tak,

lata 80. już za nami. Nawet jeśli to była przeszłość,

zespół wydał kilka kultowych klasyków

z albumu "Fist Held High" na czele, który

wszyscy do dziś pamiętają, a kawałki z niego

nadal lubią śpiewać. Nie sądzę, by znowu

udało się to nam osiągnąć, a jednocześnie

Thrust to już nie ten sam zespół.

Ciągle słyszę narzekania, że kiedyś to

dopiero było super, nie to co teraz, ale przecież

pod wieloma względami życie muzyka

jest obecnie znacznie łatwiejsze, jest też

wiele narzędzi promocyjnych, niedostępnych

nie tylko w latach 80., ale i 90.?

Zgadzam się. Wciąż pamiętam Sunset Strip,

jedyne miejsce, aby przyciągnąć ludzi do

siebie. Koncerty organizowano za pośrednictwem

flyersów. W piątkowe i sobotnie wieczory

mnóstwo ludzi to robiło, po prostu wystawali

przed Rainbow, Whiskey, Gazzarri i

The Roxy i rozdawali ulotki reklamujące

swoje koncerty. Teraz to wydaje się zabawne,

ale wtedy było super. Obecnie media społecznościowe

to najlepszy sposób na autopromocję.

No i kiedyś, jak spadało się ze szczytu, to

na łeb, na szyję, kiedy teraz prawdziwych

gwiazd/gigantów, zwłaszcza w metalu jest

naprawdę mało, cała reszta nie ma co

marzyć o pozycji Maiden, Priest czy Metalliki?

W tym wypadku sie nie zgodzę. Wszechświat

i muzyka są nieskończone i nie chodzi tu o

marzenia ( te jak się ma 16 lat). Chodzi o

szczęście w tym, co robisz i co osiągasz po

drodze. Wszyscy się starzejemy, tak samo jak

zespoły, których słuchaliśmy dorastając, któregoś

dnia odejdą, ale muzyka zawsze będzie

żywa.

Wyobrażasz sobie świat metalu za kilkakilkanaście

lat, bez tych wszystkich zespołów?

Już jest pusto, umierają najwięksi jak

Ronnie James Dio, Lemmy czy niedawno

Pete Way z UFO, teraz Eddie z Van Halen

- nieodwołalnie kończy się pewna epoka i nic

na to nie poradzimy?

Tak. Aż trudno uwierzyć, że nasi rock 'n' rollowi

bohaterowie powoli umierają. To nie tylko

Ronnie James, Lemmy, Eddie Van Halen...

Całe szczęście zostawili nam dary w postaci

muzyki, która przetrwa całe życie. Któregoś

dnia wszyscy musimy zatoczyć pełne

koło.

Wasz amerykański power metal staje się

coraz bardziej epicki i do tego mroczny, co

tylko dodaje mu atrakcyjności, ale wciąż

potraficie przyłoić, tak jak choćby w "Still

Alive"? To jeden z tych utworów z efektownymi,

rozbudowanymi, gitarowymi pojedynkami

- to efekt wielu podejść czy nagranie

jednej, ale dopracowanej wcześniej wersji?

Pracując z tymi gośćmi, myślę, że mogę na to

odpowiedzieć. Najlepiej można to opisać jako

braterstwo między Angelem i Ronniem;

pracują ze sobą od wczesnych lat 90. i poznali

się nawzajem jako muzycy, poznali swoją grę

i style oraz w jaki sposób mogą podzielić

między sobą sola w utworze. "Still Alive" było

właściwie jednym z najłatwiejszych utworów,

Foto: Thrust

nad którym pracowaliśmy, nie ma w nim żadnej

ukrytej tajemnicy.

Zaskakuje też urozmaicony aranżacyjnie

utwór tytułowy ze zróżnicowanym wokalami;

czyżby to zapowiedź waszych kolejnych

kroków, skoro wieńczy album?

Myślę, że to był tylko fuks, że zdecydowałem

się zmienić mój śpiew z czystego na bardziej

brudny To również dzięki ciężkimi gitarowym

riffom, które wymyślił Angel. Spowodowały

one, że skierowałem się w stronę growlu.

Z Thrust nigdy nie wiadomo, w jakim

kierunku pójdziemy, ale rzeczywiście to cięższe

brzmienie zdaje się zawsze okazywać swoje

szpetne oblicze i daje o sobie znać.

Normalnie po wydaniu płyty zespół rusza w

trasę, albo gra chociaż pojedyncze koncerty,

ale w obecnej sytuacji trudno cokolwiek

planować - liczycie, że uda wam się promować

"The Helm Of Awe" również live, o

co ten materiał aż się prosi? Nie obawiasz

się, że płyta bez koncertów przepadnie,

nawet jeśli będzie promowana w sieci, choćby

w mediach społecznościowych?

To dziwny i smutny czas dla przemysłu muzycznego

i dla świata. Jednak najbardziej jest

mi żal ludzi związanych ze sceną, którzy ciężko

pracują, a nie dostają takiego poklasku jak

muzycy. Prawdopodobnie teraz mają o wiele

trudniej niż my, mam na myśli szefów sceny,

dźwiękowców, oświetleniowców, techników,

obsługę sceny, ochronę i wielu innych... są to

ludzie dzięki którym zespoły istnieją. Album

będzie promowany i sprzedawany niezależnie

od tego czy będziemy grać koncerty. Mamy

niesamowitą wytwórnię ze świetnym zespołem,

który sporo czasu poświęca na marketing

i promocję.

Pewnie cieszy cię powrót winylu do łask

słuchaczy, zresztą w Stanach Zjednoczonych

czarne płyty sprzedają się obecnie

znacznie lepiej od kompaktów i wciąż są

tendencje wzrostowe, ale nakład 300 LP

"The Helm Of Awe" potwierdza, że metalowy

underground rządzi się jednak swoimi

prawami?

Faktycznie znacznie lepiej jest z winylem.

Myślę, że posiadanie płyt winylowych i CD

wiąże się z silniejszym związkiem i zrozumieniem

zespołów przez fana, niż w wypadku

osób, które tylko pobierają muzykę? Tak naprawdę

wszystko zależy od wytwórni, jeśli

chodzi o płyty winylowe i CD. Myślę, że

masz rację, podziemny metal ma swoje własne

zasady.

Myślę jednak, że na tym etapie kariery jest

wam w Pure Steel Records po prostu dobrze

i nie zamienilibyście tej firmy na jakiegoś

majorsa?

Tylko my możemy określić, na jakim etapie

jest nasza kariera, jednak nikt w tej chwili nie

wie, co przyniesie przyszłość. Ale jeśli chodzi

o Pure Steel Records, to współpraca z nimi

bardzo nam się podoba: to świetna wytwórnia

z fajnymi ludźmi i wolę być z nimi, niż z dużą

wytwórnią i jakimiś dupkami.

Wojciech Chamryk & Kacper Hawryluk

THRUST 25


bardziej surowego i wściekłego klimatu. Naszą

intencją było stworzenie idealnej mieszanki

Onslaught z 1986r. i Onslaught z 2020r...

Wściekła muzyka dla wściekłych ludzi

Mimo wielkiej ilości agresji na nowej płycie Onslaught, jego główny twórca,

gitarzysta Nige Rockett, okazał się sympatycznym człowiekiem i pozytywnym

rozmówcą. Zresztą dokładnie argumentował to, skąd w tym wszystkim się ona

wzięła. O tym, w jaki sposób dawkować muzyczną przemoc oraz o tym, jak nie

zwariować w czasie wirusa i kilku innych tematach możecie przeczytać poniżej. A

jeśli czujecie się wściekli tak samo jak Nige… To tym bardziej jest to tekst dla

Was!

HMP: Witaj Nige! Dziękuję, że zgodziłeś

się poświęcić swój czas na tych parę odpowiedzi.

Jestem po odsłuchu najnowszego

materiału Onslaught. Muszę powiedzieć, że

dawno nie słuchałem tak wściekłej płyty!

Powiedz, skąd wzięła się ta złość?

Nige Rockett: Cześć Adam, jak się masz, bracie?

Cała przyjemność po mojej stronie!

Dzięki stary, naprawdę miło to słyszeć i oczywiście

taki był nasz zamiar. Po prostu z wiekiem

robię się coraz bardziej wściekły

(śmiech)! Na świecie dzieje się teraz tyle gówna,

że bardzo trudno jest zachować spokój,

więc po prostu kieruję tę energię do muzyki i

tekstów. Straciłem też całą wiarę w większość

światowych rządów, więc to staje się silnym

celem mojej nienawiści...

Rzuciłem okiem na line-up, który nagrał

"Generation Antichrist". Pojawiły się trzy

nowe twarze - wokalista David Garnett, gitarzysta

Wayne Dorman i perkusista James

Perry. Jak sądzisz, w jakim stopniu odświeżenie

składu miało wpływ na kształt

najnowszego albumu?

Nowi muzycy nie mieli zbyt dużego wpływu

na kawałki na nowy album, ale z pewnością

współtworzyli ogólne brzmienie płyty. Wayne

wniósł bardzo fajny wkład w pisanie utworów.

Jego solówki naprawdę zrobiły różnicę, są na

innym poziomie w stosunku do poprzednich

wydawnictw. Dotyczy to również Jamesa

Perry'ego i jego gry na perkusji. Naprawdę

rozwalił bank na "Generation Antichrist".

Oczywiście, posiadanie nowego frontmana

jest ważnym tematem do rozmowy, ale Dave

Garnett podniósł naszą agresję i nie różni się

zbytnio od Sy Keelera, za to wniósł do albumu

zupełnie nowy poziom brutalności.

Od ostatniego

krążka "VI" minęło aż siedem lat. To

druga w historii Onslaught najdłuższa przerwa

między wydawnictwami. Domyślam

się, że najnowszy album nie powstawał

przez cały jej czas - powiedz więc, co działo

się z grupą przez ten okres?

Album "Generation Antichrist" został napisany

i nagrany przez okres osiemnastu miesięcy.

Rozpoczęliśmy pracę w połowie 2018 roku,

więc od momentu od kiedy zaczęliśmy pisać,

był to dość szybki proces. Tak, to jest dość

długi okres między albumami, ale po wydaniu

"VI" w zasadzie koncertowaliśmy przez

ponad cztery lata. Objeżdżaliśmy z albumem

"VI" mniej więcej dwa lata. Potem był 2016

rok, czas 30-lecia albumu "The Force". Było

tak duże zapotrzebowanie ze strony fanów na

trasę koncertową i zagranie albumu "The

Force" w całości, że nie mogliśmy tego zignorować.

Jubileuszowa trasa trwała dwa pieprzone

lata ze względu na zainteresowanie. Było to

oczywiście bardzo fajne, ale przez to opóźnił

się proces tworzenia nowej płyty...

Nowy album brzmi bardzo konkretnie. Czy

podczas pisania materiału na "Generation

Antichrist", w związku ze zmianą składu,

pracowaliście inaczej niż nad poprzednimi

płytami?

Tak, chyba tak… Proces pisania był zdecydowanie

inny niż w przypadku ostatnich dwóch

albumów, które napisałem wraz z Andym

Rosserem-Daviesem (którego już nie ma).

Tę płytę skomponowałem prawie sam. Zanim

zaczęliśmy pisać przeprowadziliśmy kilka dyskusji

o kierunku, który powinniśmy obrać. Ponieważ

"VI" był prawdopodobnie naszym najbardziej

technicznym albumem, na "Generation

Antichrist" zdecydowaliśmy się na powrót

do naszych korzeni i wczesnych wpływów,

aby nadać mu

Teksty na nowej płycie wydają się być bardzo

dosadnym komentarzem na temat religii.

Czy przyczyniła się do tego jakaś konkretna

sytuacja czy to raczej ogólne poruszenie tej

kwestii i jak mogę rozumieć tytuł albumu?

Antyreligijne teksty na naszych albumach zawsze

dotyczą moich osobistych przeżyć z

przeszłości. Jako dziecko byłem zmuszony

przez kilka lat chodzić do kościoła, śpiewać

hymny, czytać Biblię i się modlić! Naprawdę

nie było to fajne, więc myślę, że rozumiesz

moje uczucia względem chrześcijaństwa… Jeśli

chodzi o tytuł albumu… Patrzę na moje

dzieci i ich przyjaciół. Żadne z nich nie interesuje

się w ogóle religią, prawdopodobnie nigdy

nawet nie dotknęli Biblii a religia na pewno

nie jest nauczana jako przedmiot w szkołach.

Z tego więc postrzegam je jako "Generation

of Antichrists"...

Skoro jesteśmy przy warstwie tekstowej -

czy obecna sytuacja na świecie nie jest dla

Ciebie doskonałym tematem na następny album

Onslaught?

(Śmiech) Tak, na pewno! A naprawdę dziwne

jest to, że album został w całości napisany, zanim

wybuchła pandemia, a teksty kilku utworów

całkowicie odnoszą się do tego, co się

dzieje! Straaaszne gówno!

Zostawmy na razie czasy najnowsze. Nige,

pamiętasz swój pierwszy raz z gitarą? Co

skłoniło Ciebie do tego, żebyś akurat sięgnął

po ten instrument?

Zdecydowanie to pamiętam. Była to gitara

mojego brata, a ja miałem około dziesięciu lat

i po prostu zająłem się muzyką. Moi rodzice

opłacili mi kilka lekcji. Nie trwało to długo,

mimo, że dobrze sobie radziłem. Facet uczył

mnie piosenek zespołu The Beatles, co nie

było w moim stylu, więc szybko straciłem zainteresowanie

i zrezygnowałem. Musiało minąć

kolejne sześć lat, zanim zacząłem grać na

poważnie.

Na pewno masz, jak każdy muzyk, swoje

inspiracje. Zdradź co motywuje Nige Rocketta

do pisania kolejnych zabójczych riffów?

Zawsze staram się, aby Onslaught pisał możliwie

najlepsze albumy. Fani nie oczekują niczego

poniżej standardu, do jakiego ich przyzwyczailiśmy,

więc cały czas są one bardzo

wysokie. Jestem bardzo konkretny, jeśli cho-

Foto: Onslaught

26

ONSLAUGHT


dzi o muzykę, którą lubię i muzykę, którą piszę.

Spędzam więc szaloną ilość czasu na doskonalenie

każdej najmniejszej części. Każda

konstrukcja riffu musi zapadać w pamięć. Inaczej,

myślę, nie ma to sensu.

Być może słyszałeś już to pytanie setki razy,

ale ciekawi mnie jak z perspektywy czasu

oceniasz swoją twórczość? Zastanawiasz

się czasem nad tym co było, czy raczej mówisz

- pieprzyć to - i ruszasz do przodu?

Nawet nie próbuję patrzeć wstecz. Nie przynosi

to niczego dobrego, więc cały czas myślimy

o przyszłości... Onslaught nigdy nie należał

do bardzo kreatywnych kapel, średnio

zajmuje nam około trzech lat aby przygotować

album. Jak dla mnie to wystarczająco.

Działamy dobrze. To dość dużo czasu na odbycie

trasy koncertowej oraz na napisanie i

nagranie nowego krążka. Zresztą, nasi fani i

tak zawsze chętnie wyczekują nowego wydawnictwa.

Nie mogę nie zapytać o dwa dość ważne

covery w karierze Onslaught. Wzięliście na

warsztat "Let There Be Rock" AC/DC, któremu

poświęciliście EP, a potem trafił na

pełny album i "Bomber" Motorhead, który

wyszedł na singlu w 2010 roku. W obu wersjach

dodaliście dużo od siebie, przez co zyskały

thrashowy sznyt. Pamiętasz, skąd

akurat ten pomysł i czy jednogłośnie przyklepane

zostały właśnie te kompozycje?

Tak, fani wydają się kochać pierwszą wersję

okładki EPki "Let There Be Rock" i okładkę

"Bomber". Obie płyty były spontanicznymi

nagraniami z dużą ilością energii i bardzo dobrą

thrash metalową atmosferą. Przydałoby

się, aby dołączyło do nas kilku znamienitych

gości... Nie, nie sądzę, żebyśmy za dużo rozmawiali

o obu wersjach szaty graficznej do

"Let There Be Rock" (śmiech)… To nie była

moja decyzja (śmiech)...

Skoro poruszyłem temat coverów to czy nie

chodzi Ci po głowie, żeby wydać pełne wydawnictwo

poświęcone Waszym ulubionym

kapelom?

Myślę, że jest to jedna z możliwości. Rozmawialiśmy

o tym w ostatnich tygodniach

i zaczęliśmy tworzyć listę potencjalnych utworów

do nagrania. To naprawdę ekscytujący pomysł,

nagrywanie utworów naszych ulubionych

zespołów, a byłoby jeszcze fajniej, gdyby

udałoby się nam zaprosić niektórych oryginalnych

muzyków do nagrań na tej płycie.

Na albumie "Sounds Of Violence" został dodany

jako bonus utwór "Angels Of Death",

który nagraliście jeszcze raz, a który oryginalnie

był na debiucie Onslaught w 1985

roku. Jak podchodzisz do wydawania pełnych

płyt, nagranych na nowo? Historia metalu

pokazuje, że niektórym nie wyszło to za

dobrze…

Fajnie jest wrócić od czasu do czasu do starego

kawałka, żeby go zaktualizować. Można by

tak rzec, szczególnie w przypadku starszej

kompozycji, o której wspomniałeś. A jeśli chodzi

o cały album? Jeśli okoliczności są sprzyjające,

to na pewno... Nie widzę jednak sensu

w ponownym nagrywaniu "klasycznego" albumu,

jeśli nie ma sposobu, aby naprawdę poprawić

oryginał. Na przykład Onslaught w

pewnym momencie, w przyszłości, ponownie

nagra album "In Search of Sanity", ponieważ

w tamtym czasie jego realizacja po prostu nie

była w porządku. Produkcja była zbyt przejrzysta,

a ogólny klimat tego albumu nie był

typowym dla Onslaught, więc będziemy

chcieli skorzystać z okazji, aby to poprawić i

przekształcić tę płytę w agresywny, mocno

uderzający thrash metalowy album, który powinien

powstać w 1989 roku.

Domyślam się, że ostatnie miesiące byłeś

zajęty, ba, pochłonięty zapewne pracą nad

"Generation Antichrist". Jednak pewnie docierały

do Ciebie informacje o stanie świata.

Jak sobie radziłeś ze świadomością globalnej

pandemii? Miałeś jakiś sposób, żeby

(śmiech) nie zwariować?

Cóż, byłem zamknięty przez cztery miesiące,

więc mogłem oglądać wiadomości w telewizji i

dokładnie wiedziałem, co się dzieje na całym

świecie. Radziłem sobie ze wszystkim w miarę

dobrze, ponieważ byłem naprawdę zajęty miksowaniem

i promowaniem nowej płyty. Nie

było czasu na nudę. Bardzo tęskniłem za piłką

nożną, ale myślę, że sporo piwek utrzymywało

mnie w skupieniu i zdrowym rozsądku

(śmiech)...

Na pewno brakuje koncertów i kontaktu z

fanami. Ten wirus nie tylko Onslaught

pokrzyżował plany występów. Może warto

w tym czasie pogrzebać w archiwum zespołu

i wydać jakieś DVD czy Blu-ray? Sądzisz,

że znalazłoby się wystarczająco dużo ciekawych

materiałów, jakimi można by nakarmić

wygłodniałych spotkania z wami na żywo

maniaków thrashu?

Tak, zdecydowanie tęsknimy za występami.

Powinniśmy teraz pojawić się na wielu fajnych

festiwalach na całym świecie, więc to ciężki

czas! Niestety nie wydaje mi się, aby pod ręką

leżały niewykorzystane materiały, zawsze

staramy się jak najlepiej wykorzystać wszystko,

co mamy interesującego w zakresie nagrań

wideo i innych. Dlatego może powinniśmy

częściej filmować gówniane ujęcia

(śmiech)? Na razie jednak musimy być cierpliwi

i zabić tego pieprzonego wirusa!

Skoro jesteśmy przy koncertach nie mogę nie

zapytać o pewien koncert z Polski. Domyślasz

się, o który chodzi?

(Śmiech) Może! Mieliśmy wiele fajnych koncertów

w Polsce i mamy wiele wspaniałych

wspomnień!

Tak, chciałem zapytać o "Live Polish Assault",

który pojawił się na DVD. Nagrywaliście

dokładnie w Walentynki w 2007 roku w

klubie Stodoła, w Warszawie. Jak wspominasz

ten koncert? Jesteś zadowolony w perspektywie

czasu z tego wydawnictwa Metal

Mind Productions?

W porządku… To był jeden z pierwszych

koncertów Onslaught po reformie, więc myślę,

że zespół był trochę zardzewiały, jeśli chodzi

o występy na żywo. Było natomiast naprawdę

fajnie dać fanom znać, że wróciliśmy...

Wiem, że bawiliśmy się świetnie w Warszawie.

Pamiętam, że było naprawdę zimno, jakieś

około -13 stopni i śnieg, a piwo było bardzo

dobre! Chociaż wydaje mi się, że "Live

Polish Assault" jest milion mil od miejsca, w

którym obecnie jest zespół, to jednak oceniam

to jako fajny kawałek muzyki. Bez wątpienia

jest na pewno historią Onslaught...

Zbliżamy się powoli do końca wywiadu.

Wróćmy jeszcze do najnowszego albumu.

Sporo z naszych czytelników również muzykuje.

Uchyl rąbka tajemnicy odnośnie tego

na czym grasz w studio, jakie instrumenty

"leżą" najlepiej i, co najważniejsze, jak poszło

Ci nagrywanie "Generation Antichrist"?

Naprawdę miło wspominam sesje nagraniową

do "Generation Antichrist". Odbyła się

w luźnej atmosferze i wszystko zrobiliśmy

dosłownie w dwa tygodnie. Na tym albumie

użyłem moje dwie główne gitary Charvel, obie

wyposażone w przetworniki Seymour Duncan

- Blackout... Następnie użyliśmy Marshalla -

JCM 900 w połączeniu z Peavey'em 5150 w

podwójnych szafkach Marshall 4x12, stąd ta

leniwa brutalność średniej klasy! Reszta to

magiczny dotyk Daniela Bergstranda i jego

miks.

Wiem, że to nie była pierwsza zmiana wokalisty

w obozie Onslaught, ale zawsze zmiana

po tylu latach nie pozostawia obojętnym.

Jak odebrałeś informację od Sy Keelera,

że ponownie odchodzi z grupy?

Wszystko odbyło sie w przyjaznej atmosferze,

było to konieczne ze względu na wszystkie

okoliczności w tamtym czasie. Rozmawialiśmy

o tej sytuacji przez kilka miesięcy i wyszło

fajnie. To było najlepsze dla Sy'a i najlepsze

dla Onslaught. Odbyło się bez konfliktów i

bez żadnego dramatu. Miejmy nadzieję, że w

przyszłości pojawi się kilka razy jako gość.

Jako, że czas kończyć, chciałem żebyś w jakiś

sobie tylko znany sposób zachęcił wszystkich

niezdecydowanych do zapoznania się z

"Generation Antichrist" i rzucił dobre słowo

dla polskich maniaków thrashu i czytelników

Heavy Metal Pages.

Wiem, że polscy metalowcy kochają bardzo

ciężką i brutalną muzę, więc "Generation

Antichrist" to idealny thrashowy album dla

Polski! To "wściekła muzyka dla wściekłych

ludzi we wściekłym świecie". Sprawdźcie to

moi przyjaciele, nie będziecie zawiedzeni,

weźcie album i przygotujcie się na przemoc!

Dziękuję raz jeszcze za możliwość zadania

tych paru pytań, gratuluję raz jeszcze świetnego

materiału i, mam nadzieję, do zobaczenia

na koncertach już niedługo! Pozdrawiam

serdecznie!

Dziękuję bracie, bardzo to doceniam, to była

dla mnie przyjemność... Bądź bezpieczny i do

zobaczenia za rok!

Adam Widełka

Tłumaczenie: Kinga Dombek

ONSLAUGHT

27


tylko, że były cyfrowo obrobione. Niestety

taśmy matki zaginęły na przestrzeni dziejów.

(śmiech)

Legenda na jubileusz

Icariota od momentu reaktywacji nie próżnuje, regularnie wydając kolejne

albumy. Ten najnowszy to "Legenda", potwierdzający, że nawet zespół ze znaczącym

już stażem na scenie może zaskoczyć czymś więcej, niż tylko kolejna płyta,

bo to bez dwóch zdań najciekawszy materiał grupy od iluś lat. W dodatku Iscariota

sprawił też niespodziankę swym starszym fanom, wydając reedycję CD pierwszego

albumu "Cosmic Paradox", wzbogaconego wcześniejszym demo "Glodgad",

więc tematów do rozmowy z wokalistą Piotrem Piecakiem nam nie zabrakło.

HMP: Licząc początki pod nazwą Blasphemer

istniejecie od 30 lat, ale takiego roku wydawniczo

jak obecny jeszcze nie mieliście,

ukazały się bowiem aż dwie płyty Iscarioty:

wznowienie debiutanckiego albumu "Cosmic

Paradox" oraz premierowy materiał "Legenda".

Sami zrobiliście sobie, a do tego i fanom,

najlepszy z możliwych prezent na ten jubileusz?

Piotr Piecak: Witaj Wojtku, szczerze powiedziawszy

pomysłodawcą ponownego wydania

"Cosmic Paradox" był Piotr Popiel, który

chciał ją wydać od dawna. Podchwyciliśmy

ten pomysł uznając, że fajnie byłoby, aby ten

materiał ponownie ujrzał światło dzienne przy

pojawią się inne, choć rzeczywistość nas nie

rozpieszcza, cieszymy się z tego co mamy, że

nadal gramy, planujemy, że metal nas bawi.

(śmiech)

W ostatnich latach większość reedycji tego

typu firmuje Thrashing Madness, ale wy postawiliście

na Defense - również dlatego, że

współpracujecie z nimi od lat, wydali też

wasz nowy album "Legenda"?

Zdecydowały względy osobiste, zawsze darzyliśmy

wielkim szacunkiem Piotra Popiela i tego

co robi, znamy się i współpracujemy od

wielu lat, jest w porządku, to Stara Gwardia.

(śmiech)

Zawartość tej płyty potwierdza, że nawet jeśli

podczas przygotowywania reedycji dawnych

materiałów pochyliliście się nad nimi

z sentymentem, to jednak o graniu death

metalu nie było już mowy, teraz tradycyjny

heavy i thrash kręcą was znacznie bardziej?

To nasza słabość, nigdy nie ukierunkowaliśmy

naszej twórczości w jeden z podgatunków

heavy metalu, mało kto wie, że moim marzeniem

było to, aby wokale na "Cosmic Paradox"

były zaśpiewane... Siłą natomiast jest to,

kocham podobnie jak i moi koledzy każdy jego

odłam, co znajduje odzwierciedlenie w naszej

twórczości.

Poprzednio było tak, że gdy wyszła "Historia

życia" pracowaliście już na kolejnym

materiałem "Upadłe królestwo", ale proces

powstawania "Legendy" był dłuższy, pewnie

również dlatego, że nie ominęły was zmiany

składu?

To prawda, w pracy twórczej nie zawsze da się

uzyskać równomierne tempo, może pojawić

się coś, co zakłóci proces tworzenia. Teraz jednak

mamy już koncepcję następnej płyty,

będą to utwory, które powstawały zaraz po

płycie "Cosmic Paradox". Chcemy uporządkować

naszą dyskografię i załatwić pewne

sprawy prawne związane z tymi utworami...

Mamy teraz skład, który jest w stanie je zagrać,

ale jak będzie zobaczymy.

okazji wydania "Legendy". Chcieliśmy także

wznowić "Historię życia", ale nie udało się tego

zrealizować ze względu na tzw. pandemię...

Kiedy ma się 20 lat i zaczyna się grać w pierwszym

zespole nie myśli się o czymś takim

jak długa kariera; bardziej liczą się pierwsze

sukcesy jak koncerty czy nagranie demówki.

Ale z czasem podchodzi się już do tego coraz

poważniejszego stażu chyba zupełnie inaczej,

zwłaszcza kiedy dyskografia z każdym

rokiem staje się coraz bogatsza?

Historia Iscarioty jest bardzo burzliwa z wieloma

punktami zwrotnymi, tzw. kariera nigdy

nie przebiegała tak jakbyśmy tego sobie życzyli

(śmiech). Dopiero ostatnie dziesięć lat

przyniosło nam pewną stabilizację, czego

owocem są trzy krążki i mam nadzieję, że

Foto: Iscariota

"Cosmic Paradox" to materiał, który dobrze

zniósł upływ czasu, więc pewnie tym

bardziej zależało wam, by w końcu ukazał się

na kompakcie, nawet jeśli kaseta jest wciąż

kultowym nośnikiem dźwięku, a do tego obecnie

znowu coraz bardziej popularnym,

wręcz modnym?

To bardzo dobra płyta, która powstała z naszej

miłości do zespołu Death, jesteśmy nadal

zauroczeni osiągnięciami Chucka Schuldinera

ale każdy zespół musi mieć własna drogę...

Co do kaset magnetofonowych to chyba każdy

starszy fan metalu takowe posiada

(śmiech). To dobrze. Jednak każda forma propagowania

naszej muzyki jest dobra, a nawet

wskazana. (śmiech)

Dysponowaliście oryginalnymi taśmami

matkami, czy też punktem wyjścia do cyfrowej

obróbki "Cosmic Paradox" i bonusowego,

pierwszego demo "Glodgad" były

egzemplarze tych dawnych kaset: albo nowe,

albo jak najlepiej zachowane, bez mechanicznych

uszkodzeń taśmy czy ubytków nośnika,

co może już zdarzyć się po tylu latach?

To były egzemplarze dawnych kaset. Dostarczył

je nasz dawny wokalista Andrzej Miśta,

nie wiem jaki był ich stan techniczny, wiem

Nie ma już więc w składzie klawiszy, ale po

momencie zawirowania na etapie "Upadłego

królestwa", kiedy to mieliście w składzie

tylko jedną gitarę, znowu dysponujecie podwójnym

atakiem wioseł, dokooptowawszy

do składu Tomasza Wiśniewskiego, grającego

wcześniej na "Legendzie" gościnnie?

Tomasz nagrał solówkę do utworu "Rodzinny

grób". Patent z nim polega na tym, że to człowiek

orkiestra (śmiech). Świetnie śpiewa, gra

na gitarze, basie, bębnach i właśnie na klawiszach,

tak więc klawisze są nadal w jakiś sposób

z nami (śmiech). Oczywiście teraz stawiamy

na atak gitarowy, musimy wreszcie w

pełni wykorzystać nasze możliwości, ale jakieś

smaczki klawiszowe pewnie się pojawią.

Zmiana za bębnami jest z kolei czymś na

kształt sensacji, bo Krystian Bytom to legenda

naszego metalu, muzyk znany przede

wszystkim z Dragona - jak doszło do tego,

że połączyliście siły?

Przykro mi, że Krystian stracił posadę w Dragonie

ale obiektywnie rzecz ujmując Dragon

po Nim (miał) i ma świetnego bębniarza... U

nas zwolnił się etat, zadzwoniłem do Krystiana

i ciach gramy razem. Dla mnie to żadna

sensacja, po prostu robota. (śmiech)

Trzy płyty w sześć lat z niewielkim hakiem

28

ISCARIOTA


to świetny wynik, szczególnie jak na niezależny,

metalowy zespół - należycie do malejącego

wciąż grona tradycjonalistów, dla

których album jako zwarta artystycznie całość

jest czymś niezwykle ważnym?

Cieszę się, że tak uważasz (śmiech). Zawsze

staramy się aby nasze płyty miały pewną koncepcję,

opowiadały o czymś, miały sens, poruszały

ważne dla nas sprawy. Żeby każdy mógł

odnaleźć coś dla siebie.

Co istotne z wiekiem nie tracicie impetu, bo

"Legenda" wydaje mi się waszą najlepszą

płytą z tych trzech ostatnich - komponowanie

poszło wam jak z płatka, czy nad niektórymi

utworami musieliście się jednak trochę

napocić, bardziej pokombinować, żeby

efekt końcowy był jak najciekawszy?

Paradoksalnie z roku na rok przybywa sił,

twardnieje trzon (śmiech), niektóre rzeczy

przychodzą łatwo, a niektóre trudniej, komponowanie

bywa zaskakujące ale to dobrze,

zabawa zawsze musi być. Czasami nawet w

studio przychodzą jakieś drobne poprawki,

pomysły realizatora, coś wpadnie do głowy.

Co do "Legendy" to rzeczywiście według

mnie najlepsza płyta Iscarioty.

Bywało, że wspierał was w tym twórczym

procesie wasz dawny gitarzysta Marcin Poniedziałek,

co jest nader dobitnym potwierdzeniem

faktu, że Iscariota pozostaje w ludziach

na zawsze, nawet jeśli już od lat nie

ma ich w składzie?

Mam kontakt z niektórymi załogantami Iscarioty

z Marcinem Poniedziałkiem właśnie i

basistą Jackiem Szewczuwiancem, Arturem

Wartakiem, wiem, że nas wspierają, ale odległość

i obowiązki nie pozwala nam na mocniejszą

integrację przy piwku. (śmiech)

Nie idziecie też na łatwiznę również w warstwie

tekstowej: choćby utwór tytułowy rozprawia

się z mitem Sierpnia '80, kiedy to już

krótko po nim zaczęły się w Solidarności jakieś

walki, podziały na frakcje, czego efektów

doświadczamy do dziś, a "Międzyświat"

pokazuje współczesny świat, prawdziwy raj

dla Lucjana, który "znów jest na szczycie" i

pewnie pozstanie na nim bardzo długo?

Ja nie rozprawiam się z mitem Sierpnia'80,

wskazuję tylko jak jeden człowiek, nasz Robin

Hood (tak mawiali o nim ówcześni koledzy)

zawiódł... zwyczajnie dla pieniędzy, tak samo

jak inny człowiek z Torunia, o którym wspominam

w utworze "Nie jestem nikim szczególnym".

Kiedyś stary diabeł zrugał młodego diabła

za to, że ten cieszy się z wojny, bo ludzie

na niej są okrutni, brutalni, bezwzględni, mordują

się itd. Stary dostrzega, że mimo wszystko

tli się w nich nadzieja, są zdolni do poświęceń,

wielkich czynów, uciekają do Boga,

więc trzeba ich zdobyć inaczej, świecidełkami.

"by nie wierzyć już potem w nic"... Tak w wielkim

skrócie odnośnie raju. (śmiech)

Udział na waszych płytach licznych gości to

już swoista tradycja, ale siedmiu dodatkowych

gitarzystów to jeszcze nie mieliście,

więc dla Dominika zostało raptem jedno solo

w utworze "Nie pytaj mnie" - dobrze to czy

źle? (śmiech)

Rzeczywiście to już tradycja (śmiech), swoiste

zbieranie przez nas autografów od ludzi, których

cenimy. Oczywiście lista zaproszeń jest

bardzo długa, mamy nadzieję zrealizować ją w

przyszłości, na razie odmówiła nam tylko

Foto: Iscariota

jedna osoba, a czy to dobrze, czy źle muszą

ocenić sami słuchacze, dla nas jest OK.

(śmiech)

Piotr Radecki wsparł już was po raz trzeci,

Krzysztof Pistelok drugi raz - wygląda na to,

że śląska scena jest dość zintegrowana, nie

odmawiacie sobie pomocy w takich sytuacjach?

Piotr i Krzysztof są honorowymi członkami

Iscarioty, nie wiem czy oni o tym wiedzą ale

tak jest (śmiech). Co do tej integralności śląskiej

sceny to mam swoje spostrzeżenia, ale

pozwól Wojtku, że zachowam je dla siebie.

Od czasu "Pół na pół" mamy też na waszej

płycie po raz pierwszy pełnoprawne kobiece

wokale, bo w "Nie pytaj mnie" śpiewa też

Karolina Andrzejewska, znana z Batalion

D'Amour - akurat ten utwór aż prosił się o

takie dopełnienie?

Tak, Karolina pasowała jak nikt inny, graliśmy

kiedyś koncert z Batalionem, poznaliśmy

się i polubili, w odpowiednim czasie zaproponowaliśmy

współpracę. Fajnie było znów

pracować z kobietą na wokalu. (śmiech)

Ponownie nagrywaliście w Zed Studio Tomasza

Zalewskiego - już chyba nie wyobrażacie

sobie sytuacji, że moglibyście pracować

gdzie indziej i z kimś innym?

Tomasz to niekwestionowany fachowiec, nagraliśmy

u niego pięć płyt, z których jesteśmy

zadowoleni. W sumie bardzo wiele czynników

składa się na to, że decydujemy się na współpracę

z Tomaszem, zawsze możemy liczyć na

Jego pomoc.

Finiszowaliście w marcu - zdążyliście przed

ogłoszeniem lockdownu, czy końcówka była

dość nerwowa, trzeba było spieszyć się?

Materiał nagraliśmy bez problemu, czekaliśmy

spokojnie w kolejce w Defense Records

na wydanie płyty i stało się, korona pokrzyżowała

wszystkim plany na wiele miesięcy...

Zwraca też uwagę okładka tego albumu -

uznaliście, że skoro Jerzy Kurczak wrócił do

tworzenia metalowych okładek byłoby warto,

żeby jedna z jego prac ozdobiła też cover

płyty Iscarioty?

Nie mieliśmy żadnego doświadczenia z pracą

z Jerzym Kurczakiem, to Defense Records

zaproponowało nam taką możliwość ale, co

ciekawe za pośrednictwem Piotra Mazurka,

tym niemniej wyszedł z tego bardzo ciekawy

projekt, za co jesteśmy bardzo wdzięczni, warto

było. (śmiech)

To wasz kolejny album z typowo "winylowym"

czasem trwania, do tego z efektowną

okładką - będzie też wersja LP, czyli de facto

wasz debiut na tym nośniku?

Nie będę owijał w bawełnę wszystko jest kwestią

czasu i pieniędzy (śmiech), bardzo byśmy

chcieli aby ten materiał ukazał się w takiej formie,

zresztą jak pozostałe…

Jeśli dobrze się przyjrzeć to mamy na tej

okładce pięć nagrobków z inicjałami jej autora

oraz waszymi, ale w żadnym razie nie

oznacza to, że "Legenda" jest pożegnalnym

wydawnictwem Iscarioty? (śmiech)

Miejmy nadzieję, że tak, mamy mnóstwo pomysłów

na przyszłość, choć nie wszystko zależy

od nas. Dzięki Wojtku za view, pozdrawiamy

wszystkich fanów heavy metalu i niech

Moc będzie z wami!!! Na zawsze...

Wojciech Chamryk

ISCARIOTA 29


Muzyka biurowa

Podszyty funkiem thrash Mordered na przełomie lat 80. i 90. naprawdę

robił wrażenie. Na "The Next Room" z 1994 roku zespół trochę się pogubił, by rozpaść

się wkrótce po premierze tego albumu. Od czasu do czasu przypominał o

sobie fanom w wydaniu koncertowym, by niedawno wydać powrotną EP "Volition",

zapowiadającą czwarty album "Dark Parade", planowany na styczeń przyszłego

roku. Zawartość EP-ki potwierdza, że raczej nie ma na co czekać, ale kto

wie, może panowie nas zaskoczą?

HMP: Wygląda na to, że nie byliście zadowoleni

z niezbyt udanego artystycznie powrotu

na początku obecnego wieku, stąd

myśl o kontynuacji działalności po kolejnych

pięciu latach przerwy?

Arthur Liboon: Na początku tego wieku

Mordred był w stanie z powodzeniem przygotować

i zagrać jedynie kilka lokalnych koncertów.

Niestety w tamtym czasie, realistycznie

rzecz biorąc, niewiele więcej można było

zorganizować przy naszych napiętych harmonogramach.

Wróciliście w nieco odmiennym składzie,

bliższym tego jeszcze z lat 80. Fakt, że w

poprzednim niezbyt się dogadywaliście

Mordred był w całkowitej hibernacji. Nie

było konkretnego planu przebudzenia, chyba,

że są jakieś nieznane okoliczności, o których

nie wiem.

roku na płycie "The Next Room", być może

bylibyśmy w trasie i nakręcilibyśmy teledysk

do tej płyty. Można również wyobrazić sobie

implozję lub kontynuację do końca tej dekady.

Myślisz, że w barwach innej firmy, na

przykład amerykańskiej, mielibyście wtedy

szanse na większą karierę, taką, która stała

się udziałem choćby Mind Funk czy Faith

No More?

Czy marzyliśmy o nieco większym rozgłosie?

Tak, ale tylko wspaniały mr. Karl Walterbach

z Noise Records miał wizję, żeby nagrać

z nami jakieś płyty. Czy marzyliśmy o

byciu gwiazdami rocka? Nie, nigdy nie byliśmy

wystarczająco przystojni.

Z każdym kolejnym albumem wpływy thrashu

są coraz mniej słyszalne - w latach 90.

pójście w kierunku funkowo-alternatywnym

było koniecznością, jeśli zespół chciał

utrzymać się na rynku?

Z całym szacunkiem, myślę, że pytasz, czy

Mordred przeszedł mutację z tradycyjnego

zespołu thrashmetalowego w coś innego.

Mordred zawsze był eksperymentalnym zespołem

thrashowym, od jego najwcześniejszej

formy do najnowszej. Koncepcja thrashu

wykracza poza funkcję kategoryzacji muzyki.

Czy ktoś może "thrashować" do każdej kompozycji

z katalogu Mordred? Spierałbym się,

ale tak.

miał wpływ na to, że przez sześć lat niczego

nowego nie nagraliście, tylko od czasu do

czasu koncertując?

W roku 2007 Mordred w wersji 1.0 pojawił

się, by zagrać koncert aby wesprzeć jednego z

naszych dawnych braci, gitarzystę Curtisa

Granta. Ten skład i setlista odzwierciedlały

wersję Mordred z 1985 roku. W tym samym

czasie pojawił się wariant Mordred bliższy

obecnej wersji, aby zagrać w San Francisco, w

Haight-Ashbury Street Fair. Wtedy wszelkie

dawne urazy lub wewnętrzna nienawiść do

siebie zniknęły. Wiedzieliśmy, że Mordred

może nagle otrzymać propozycję kolejnego

występu. Poza tymi kilkoma objawieniami

Foto: Mordred

Czy taka reaktywacja, na zasadzie "pograjmy

trochę starych numerów, sprawny frajdę

dawnym fanom i trochę przy okazji zaróbmy"

ma jakikolwiek sens, jeśli nie idą za

nią premierowe utwory, a często też nowa

płyta?

Absolutnie. Spotkanie, granie starego materiału

i satysfakcja, jaką publiczność prawdopodobnie

by nas poparła, dodawały nam pewności

siebie nawet w stanie uśpienia. Stworzenie

nowego materiału, który mógłby uchwycić

i dorównać naszym poprzednim sukcesom,

nie było poważnie omawiane ani rozważane,

aż do zakończenia naszych, sponsorowanych

przez publiczność, tras koncertowych

w Wielkiej Brytanii w 2014 i 2015

roku.

Macie poczucie, że w latach 80. i 90. nie

wykorzystaliście swego potencjału do końca,

mimo tego, że między 1989 a 1994 rokiem

wydaliście trzy udane płyty, których wydawcą

była firma Noise?

Uważam, że gdybyśmy mogli kontynuować

prace nad tymi samymi celami muzycznymi

bez konieczności zmiany wokalisty w 1994

"The Next Room" z 1994 roku jest do dnia

dzisiejszego waszym ostatnim albumem -

ćwierć wieku to szmat czasu, chyba najwyższa

pora zmienić ten stan rzeczy?

Tak się stanie! W 2020 roku, podczas ogólnoświatowej

pandemii Covid-19, podpisaliśmy

kontrakt z wizjonerską wytwórnią M-

Theory. EPka "Volition" w momencie pisania

tego tekstu jest dostępna na CD oraz cyfrowo.

LP "Dark Parade" pojawi się w styczniu

2021 roku.

Nieźle na tej trzeciej płycie eksperymentowaliście

- kwartet saksofonowy czy harmonijka

nie były przecież wtedy czymś

oczywistym na metalowej płycie?

W tamtym czasie zespół osiągnął dojrzałość

w kwestii naszych gustów, w indywidualnym

graniu, jak również w naszej zdolności do

komponowania osobno i razem. Kwartet The

Rova Saxophone pojawił się na pokładzie,

po tym, jak Gannon, Jim i ja wzięliśmy

udział w eksperymencie Johna Zorna, King

Cobra. Bluesowy utwór "Murray The Mover",

który opowiadał o molestowaniu mebli,

30

MORDRED


zawierał zawodzenie harmonijki Johna Poppera.

To był czas wielu eksperymentów.

Czy nie było czasem tak, że Noise pokpiła

promocję tej płyty, która w dodatku nie była

nawet dostępna na wszystkich rynkach,

poza USA i częścią Europy? A były to

czasy przedinternetowe, kiedy płyty i kasety

kupowało się przede wszystkim w tradycyjnych

sklepach?

Tak. Wygląda na to, że nie wyruszyliśmy w

trasę koncertową pomimo tego, jak dobrze

pamiętam, że mieliśmy dobre recenzje w

prasie. Odnośnie twojego pytania o posiadanie

wytwórni z siedzibą w USA. Pamiętam,

jak wtedy pomyślałem, że amerykańska

wytwórnia może mieć lepszy pomysł, jak radzić

sobie z eksperymentalnym wizerunkiem

Mordred.

Tony Iommi opowiadał w jednym z wywiadów,

że podczas trasy promującej album

"Headless Cross" chodzili z Cozy'm Powellem

po sklepach i wściekali się widząc,

że nie mają w sprzedaży ich najnowszego

albumu - też miewaliście takie sytuacje, że

bezczynność wydawcy podcinała wam

skrzydła i niweczyła efekty koncertowej

promocji?

Nie miałem żadnego podobnego wrażenia,

które opisałeś i było podobne do tego, co

odczuwali ci giganci. Ogólnie jednak czuję się

źle, gdy ludzie, którzy potrzebują naszych

rzeczy, nie mogą ich dostać.

Reaktywowaliście się w roku 2013, ale do

niedawna jedynym fonograficznym efektem

tego powrotu był tylko upubliczniony w

sieci utwór "The Baroness" - wygląda na to,

że jednak kiedyś byliście bardziej pracowici?

(śmiech)

Pracowici? Ledwie. Wydaliśmy "The Baroness"

podczas trasy koncertowej po Wielkiej

Brytanii w 2014 roku. Nawet gdybyśmy

chcieli naszego pełnego zaangażowania to,

życie w tamtej chwili było zupełnie inne niż

wtedy, gdy Mordred był zespołem pracującym

na pełnych obrotach. Zebranie naszej

szóstki wymaga dziś znacznie więcej wysiłku

niż w tamtych czasach, zanim kariery i rodziny

zastąpiły nam czas spędzony na rozwijaniu

Mordred. Przynajmniej teraz mogę

Foto: Mordred

powiedzieć, że wszyscy znów mieszkamy w

okolicy Zatoki i możemy nieco ujednolicić

nasze harmonogramy.

W czasie kiedy was nie było muzyczny

biznes uległ diametralnym zmianom - to też

jest utrudnienie dla takiego zespołu jak

Mordred, grupy obecnie w 100 % niezależnej?

Obecnie podpisaliśmy kontrakt na dwa albumy,

tak jak wspomniałem wcześniej.

Taka niezależność może być też jednak

czymś niesłychanie pozytywnym, bo ma się

w końcu pełną kontrolę nad wszystkim, a

choćby z faktu, że wasze albumy od lat nie

były wznawiane wnoszę, że nie macie do

nich żadnych praw?

Rzeczywiście, niezależność na tym polega.

Dlatego kontrakt na wydanie dwóch albumów

jest obecnie tak korzystny dla zespołu,

jak i dla wytwórni. Tak naprawdę zachowaliśmy

prawa do około połowy naszych wydań.

Zgadniesz, które to z nich?

Jest więc jakaś szansa na nowe edycje

"Fool's Game", "In This Life" i "The Next

Room"? Ta ostatnia nie ukazała się dotąd

na winylu; mimo tego, że jest dość długa, bo

trwa ponad 50 minut są jakieś widoki na

wydanie jej na tym nośniku?

Wydaliśmy zremasterowaną cyfrowo wersję

"In This Life" w 2014 roku. Kolejne reedycje

nie są jeszcze ustalone, ponieważ aktualnie

poświęcamy czas planowaniu i wydaniu

nadchodzącego LP "The Dark Parada".

Póki co mamy EP "Volition": wspomniany

już wcześniej "The Baroness" i trzy nowe

utwory - to zapowiedź waszego nowego kierunku

i czwartego albumu?

Nie. Mordred nie ma formalnego kierunku

poza tym, który wskazuje na wymachiwanie

rękami i bieganie w kółko. Jeśli twoją codzienną

pracą jest burzenie nieruchomości, to

nowa płyta Mordreda powinna być uznana

za muzykę biurową.

To materiał zdecydowanie mniej metalowy

niż te wcześniejsze - kolejne kompozycje też

pójdą w tym kierunku?

Metal to tylko gatunek muzyczny, podobnie

jak funk. Thrash to nasz główny cel. Więc

nie.

Pandemia koronawirusa pewnie pokrzyżowała

wam plany, może poza większą ilością

czasu, który mogliście przeznaczyć na

pisanie i komponowanie kolejnych utworów?

Spowolniono naszą zdolność do grania koncertów,

oczywiście dzięki Covid-19. Ale nasza

nieaktywność koncertowa popycha nas

do pojawienia się na żywo w internecie raz w

miesiącu w postaci programu "Mordred:

Acting The Fool". Będzie nadawany na cały

świat w internecie.

Wasz czwarty album ukaże się więc na

początku przyszłego roku?

Jak już mówiłem wydanie tej płyty nastąpi w

styczniu 2021. W chwili pisania tego tekstu

produkcja już trwa, choć jest powolna z powodu

pandemii i innych politycznych głupot.

Pozdrawiam Polsko!

Wojciech Chamryk & Kacper Hawryluk

Foto: Mordred

MORDRED 31


HMP: Słucham sobie Twojej nowej płyty,

"We Are One" i mam wrażenie, że sprawiała

Ci kupę frajdy. Miałeś już kilka kawałków

w tym stylu w swojej karierze. Mam na myśli

"Cut Me Out" czy "Devil's Rendezvous".

Teraz masz całą taką płytę - optymistyczną,

nawet taneczną.

Udo Dirkschneider: Tak, mogę powiedzieć,

że ta płyta to z całą pewnością zupełnie inna

historia niż normalny krążek U.D.O. Na tej

płycie mieliśmy wolność zrobienia naprawdę

Bardziej niż zadowolony

Udo jest na scenie 40 lat, a o swojej twórczości opowiada z taką pasją,

jakby właśnie udało mu się podpisać kontrakt na upragnioną, pierwszą płytę. Słychać,

że nakręca go zupełnie nowy rozdział w karierze. Do tego stopnia, że przesunięty

koncert na Wacken i przymusowe unieruchomienie spowodowane lockdownem

bierze za dobrą monetę i przekuwa w zaletę. Zapis naszej przesympatycznej

rozmowy możecie przeczytać poniżej.

bardziej już zadowolony, to prawdziwy high

light w mojej karierze.

Zespoły najczęściej nagrywają po prostu

"płytę z orkiestrą", czyli stare kawałki z dodatkiem

smyczków...

O tak, byłoby o wiele łatwiej, gdybyśmy po

prostu wzięli stare kawałki U.D.O. czy

Accept i dodali do nich aranżacje. Wiedzieliśmy

już jednak od samego początku, że tak nie

będzie. Spotkaliśmy się z orkiestrą i razem

...członek orkiestry marynarki wojennej. Rety,

cały dzień udzielam wywiadów po angielsku i

zapomniałem własnego języka! (śmiech) W

każdym razie nasz producent i zarazem członek

orkiestry marynarki wojennej miał orkiestrowy

występ w kościele. Pomyślałem, że sobie

rzucę na to okiem. Byłem ciekawy jak to

wygląda, co robią. A że był okres bożonarodzeniowy,

myślałem, że pewnie będą wykonywać

piękne kolędy albo może muzykę marszową...

A tu wszystko na opak! (śmiech)

Grali takie rzeczy jak ABBA, Michael Jackson,

a brzmienie... siedząc w kościele, pomyślałem...

to jest dokładnie to, czego zawsze szukałem!

Mówiąc całkowicie szczerze, wiedziałem,

że w Niemczech nie ma żadnej symfonicznej

orkiestry dętej. Jest wiele orkiestr, które

wykonują muzykę ludową. Jest wśród nich też

muzyka wykonywana na instrumentach dętych,

ale to jest ukierunkowane na bawarską

muzykę folkową. Myślę, że to by nie zadziałało.

A w przypadku wojskowej orkiestry

odnalazłem brzmienie, które całe wieki za

mną chodziło. Już od piętnastu lat chciałem

zrobić płytę z orkiestrą. W tym czasie zrobił

to niesamowity Scorpions, Metallica i inni.

Próbowaliśmy spotkać się z czeską orkiestrą,

ale uznaliśmy, że nie, to będzie za miękkie. To

nie byłoby to, co nam chodzi po głowie. No,

w każdym razie, nagle pojawiło się brzmienie,

którego szukaliśmy, a że akurat jest to orkiestra

wojskowa... Po prostu tak wyszło.

32

wszystkiego, czego byśmy sobie tylko zażyczyli.

Orkiestra daje też zupełnie inne możliwości.

Są tutaj rzeczy naprawdę ciężkie, ale

też takie, jak na przykład na "Here We Go

Again", czyli funky, jazz, a nawet rap. Śpiewam

też razem z moim synem, choć doszło do

tego przypadkiem. Jest też przepiękny kawałek

z saksofonem, "Neon Diamond" zaśpiewany

z Manuelą Markewitz, która już wcześniej

współpracowała z orkiestrą, a ja chciałem

mieć duet z żeńskim głosem. Jest na tej płycie

wiele różnorodnych muzycznych rzeczy, których,

jakby to ująć, nie dałoby się umieścić na

"normalnych" płytach U.D.O. I właśnie to

pozwoliło nam zrobić taki fajny album, na

którym pojawia się orkiestra i to pod orkiestrę

były pisane kawałki. A więc tak - jest fajnie,

płyta dała mi dużo frajdy. Z efektu jestem

U.D.O.

Foto: U.D.O.

omówiliśmy, co chcemy zrobić, jakiego albumu

chcemy i tak dalej. Wiedzieliśmy, że na

pewno napiszemy zupełnie nowe kawałki.

Myślę, że najważniejszym punktem było to,

że będzie to dęta orkiestra, która z sama z siebie

jest już ciężka. Jest to dźwięk, który przypadkowo

odkryłem na koncercie 2009r... nie,

później, nawet w 2012r. I tak, to zupełnie nowa

bajka, nie znam żadnego innego zespołu,

który zrobiłby to w takiej formie. W tym sensie

jest to coś nowego.

Dlaczego wybrałeś akurat wojskową orkiestrę?

Akurat nie szukałem wojskowej orkiestry!

(śmiech) Tak się samo złożyło. Kiedy nagrywaliśmy

"Steelhammer" nasz producent i zarazem

inżynier dźwięku, wtedy też członek

navy... to znaczy... ej Udo, po niemiecku!

Wspaniale! Kto komponował tę płytę - Ty i

Twój zespół czy orkiestra?

W 50% kompozytorem był zespół, a 50%

Stefan Kaufmann i Peter Baltes. Od początku

planowaliśmy, że Stefan Kaufmann

będzie nam towarzyszył na ostatnim show z

orkiestrą w 2018 roku. Miał wspomóc nas

grając na gitarze. Deklarował też, że ma wiele

pomysłów na przyszłość. Od razu powiedziałem

mu: Stefan, jeśli masz pomysły, nie ma

problemu, to nie będzie album U.D.O., to

będzie coś w rodzaju "najlepsze z najlepszych".

A teraz sprawa Petera Baltesa. Wiedziałem

wprawdzie, że odszedł z Accept (Udo mówi

oczywiście o jego drugim odejściu - przyp.

red.), wiedziałem to już od dłuższego czasu.

Jednak zapytałem, co robi. Powiedział, że

właśnie pracuje ze Stefanem nad aranżacją

kawałków. Powiedziałem więc, że dawno nie

rozmawialiśmy, a on na to, że wie, że ja przygotowuję

płytę z orkiestrą, że słyszał już parę

fragmentów, są fajne i że sam miałby jakieś

pomysły. Odpowiedziałem mu, że przecież

nigdy nie mieliśmy ze sobą żadnych problemów,

i, że pomysły zawsze są mile widziane. I

tak Stefan Kaufmann i Peter Baltes przyczynili

się do stworzenia dobrych kawałków

na ten album.

Słyszałam, że Peter Baltes słucha głównie

radia. Myślisz, że pomogło mu to w komponowaniu

wpadających w ucho melodii?

Muszę dodać, że sam w domu słucham bardzo

mało metalu. Czasem leci Motörhead,

AC/DC, Iron Maiden. Jest bardzo fajna stacja

w Niemczech, Rock Antene i tam leci w

ogóle rock, nie tylko metal. Dlatego słucham

bardzo dużo radia, a wiele melodii zapada w

pamięć. Peter z tego, co mi mówił, że przez

wzgląd na to, nad czym pracował, obraca się w

country i w zachodnich zespołach. Mieszkał w

Nashville, więc to nie jest takie odległe. Robił

wiele rockowych rzeczy dla radia i dla telewizji.

Jest bardzo zajęty. Razem ze Stefanem i


Foto: U.D.O.

Peterem przez lata graliśmy i pracowaliśmy w

Accept, dlatego doceniam ich obu jako kompozytorów.

Wspólne komponowanie przyniosło

nam dużo frajdy i, jak mówiłem, wzbogaciło

cały projekt.

Słyszałam też w wywiadzie, że dla Stefana

Kaufmanna koncert z orkiestrą był najlepszym

w jego życiu.

Tak, dla niego było to coś niezwykłego. Zaraz

potem zapytał, jak siedliśmy po koncercie z

2018 roku (Military Metal Night - przyp.

red.) czy coś takiego będziemy kontynuować i

czy mamy pomysły, żeby stworzyć taki album.

Wtedy też Stefan mi wyznał - Stefan jest

nadal jednym z moich najlepszych przyjaciół,

mimo tego, że nie jest w U.D.O. - że to jest

high light jego kariery. Jego muzycznej kariery.

To było tak fajne, że nie jestem w stanie

tego opisać. Też myślę, że ten koncert był

czymś niezwykłym. Rzeczywiście trudno jest

opisać tę atmosferę, było tak fajnie i tak... tak!

(śmiech). Ogólnie rezultatem jest teraz płyta,

która zaraz wychodzi i mam nadzieję, że ludzie

będą nią nieco zaskoczeni. Kawałki, które

do tej pory się ukazały, to są te bardziej spokojne

i komercyjne, ale są na tym krążku też

takie, które nazwałbym heavy, ciężkimi.

Na Twoich płytach od dawna pojawiają się

rosyjskie melodie. Można je usłyszeć także

na płycie "We Are One" w "Future is the

Reason Why".

Tak, ten kawałek napisał nasz rosyjski gitarzysta

Andriej Smirnov, ale linie wokalne pochodzą

ode mnie. Bez wątpienia w mojej muzyce

jest jednak wiele rosyjskich wpływów.

Można je usłyszeć w U.D.O., do którego

wniosłem coś w rodzaju rosyjskiego ducha, dotyczy

to określonych melodii gitarowych.

Automatycznie wiążę to z faktem, że z hmm...

ponad 20 lat temu miałem trasę po Rosji i

zaczerpnąłem wiele z tamtejszej kultury. Jak

posłucha się nieco rosyjskiej muzyki, to zostaje

ona w głowie. Śpiewałem też razem z Arią

duet z Kipiełowem. Tam rosyjski duch mną

zawładnął. Myślę, że to świetnie, bo rosyjskie

melodie mają wiele... jakby to ująć... wiele

głębi, nastroju i emocji. Jest to fajne, bo można

to dobrze wykorzystać.

Jest taki gatunek jak "metal symfoniczny".

Tak.

Wy jednak wysmyknęliście się tradycyjnym

ramom tego gatunku. Twoja płyta to coś

zupełnie innego niż tradycyjny "metal symfoniczny".

Myślę, że to się wiąże z faktem, że w orkiestrze

dwie osoby zajmujące się aranżacjami

też słuchają metalu. Tak (śmiech). Bardzo

ciekawe. Myślę, że to była fuzja dwóch spojrzeń,

na zespół i na orkiestrę, które się po

prostu nawzajem dopasowały. Niektóre rzeczy

dało się od razu zauważyć, kiedy otrzymaliśmy

pierwsze demówki, żeby zobaczyć, w

jakim kierunku pójdzie aranżacja, jak to działa.

Tam naprawdę poszło o aranżację. To musi

być piosenka. Oni to wszystko dobrze połączyli.

Chcieliśmy zrobić to inaczej niż inne

zespoły - nie robimy po prostu orkiestry symfonicznej.

Zadziałała chemia. Po prostu

wszyscy się razem dopasowali.

Słyszałam też płytę Accept z orkiestrą

"Symphonic Terror" i muszę przyznać, że

byłam nieco rozczarowana. Brakuje na niej

mocnych dźwięków, które podkreśliłyby charakterystyczne

brzmienie Accept.

Muszę przyznać, że od zawsze uważałem

Wolfa za znakomitego gitarzystę, ale myślę,

że to, co zrobił z orkiestrą, to głównie przerobienie

klasyki takiej jak Vivaldi, Mozart i innej

na gitarę. Myślę, że zrobił to bardzo dobrze,

ale to nie jest coś, co publika naprawdę

chciałaby słyszeć. Choć fajnie, że można coś

takiego w ogóle urzeczywistnić. To jest bardzo

fajnie i pięknie zrobione, ale wiem, że dla ludzi,

którzy oglądali ten koncert, była to godzina

samej gitary. Bez grama wokalu, tylko gitarowy

Vivaldi, Mozart i reszta. A ludzie od

niego oczekują przede wszystkim kawałków

Accept. Jak już je zagrał, to zabrakło w nich

mocy. To, co my zrobiliśmy z orkiestrą, może

nie symfoniczną, a dętą, ma zupełnie inną

moc. To coś zupełnie innego. Jest to nadal

ciężkie. To jest zupełnie inny dział. A to co

zrobił Wolf doceniam, ale na samą tylko gitarę

- hmm, trudne.

Jak sądzisz, kto kupi Twoją płytę?

Podejrzewam, że nie tylko fani heavy metalu.

Jestem prawie pewien, że wszyscy ludzie... To

znaczy tak, obserwowałem, kto przyszedł na

koncert, który zagraliśmy w 2018 roku. Było

tam 4000 ludzi i 40 procent to byli metale, a

reszta to była publiczność, która przyszła na

samą orkiestrę. Kiedy weszliśmy na scenę i to

U.D.O. 33


zobaczyliśmy, od razu pomyśleliśmy "ojej,

będzie ciężko". Co ciekawe, po 20 minutach

śpiewali już razem z nami. A to przecież była

zupełnie inna publiczność niż zazwyczaj.

Metal zna tylko odrobinę albo wręcz jedynie o

nim słyszała. Wtedy doszliśmy do punktu, w

którym powiedzieliśmy sobie "ej, inni ludzie

też mogą się tym zachwycić". Myślę, że te

osoby, które chodzą na symfoniczne orkiestry

dęte, a muszę zaznaczyć, że w Niemczech

działa ponad 80 orkiestr, nie tylko z Bundeswehry,

na pewno kupią tę płytę. Jestem tego

pewien. Uda nam się dotrzeć do zupełnie innych

odbiorców, niż fani heavy metalu. Na

pewno.

Czytałam na Twoim fanpage'u opinie na

temat "Neon Diamond". Jedni są zachwyceni,

inni krytykują wokalistkę. Byłeś zaskoczony

czy raczej przygotowany na takie

opinie?

Czy zaskoczony? Krytyka nie zaskakuje mnie

jakoś specjalnie (śmiech). Z krytyką trzeba

sobie w jakiś sposób radzić. Zawsze znajdą się

ludzie, którzy będą coś krytykować. Ta kobieta

w żadnym wypadku nie jest metalową

wokalistką. Śpiewa w musicalach, muzykę pop

i ma zupełnie inny wokal. Wydaje mi się, że ta

zła ocena pochodzi głównie od "zatwardziałych"

fanów metalu, którzy słyszeliby w tym

kawałku kogoś innego. Wokalista wykonała

ten utwór wspaniale, ale ma inny głos, z którym

oni nie mają zazwyczaj do czynienia. Byłem

przekonany, że znajdą się głosy "buu, kiepski

kawałek", albo, że powinienem go zaśpiewać

z Doro. Oczywiście nie mam nic przeciwko

Doro, broń Boże, jesteśmy zaprzyjaźnieni,

jest wspaniałą wokalistką, ale szukałem czegoś

innego. W każdym razie da się żyć z krytyką.

Pff. Prawdę mówiąc, przeżyłem już przez ponad

40 lat tyle krytyki, że do niej przywykłem.

Każdy ma swoje zdanie, więc tak będzie

zawsze.

Odbyłeś wspólną trasę z zespołem Davida

Reece'a. Fantastyczna sprawa, dwóch byłych

wokalistów Accept na jednej trasie! To

przypadek czy specjalnie zaplanowaliście ten

tour?

(śmiech) Nie, nie była specjalnie zaplanowana.

Nadal wielu ludzi jest zaskoczonych, że

jestem zaprzyjaźniony z Davidem Reece. Już

wtedy się rozumieliśmy, jak David śpiewał w

Foto: U.D.O.

Accept. I tak zapytał się nas czy mógłby wystąpić

jako nasz support. Powiedziałem, że nie

ma problemu, a on na to, że to by pasowało,

bo chciałby zaśpiewać całą płytę "Eat the

Heat". Odpowiedziałem, że jeśli to tylko jest

wykonalne, to jak najbardziej. Sprawiło nam

to wiele frajdy. Tak, to była fajna trasa.

Zarówno Twój syn, jak i Twój brat mieli

swoje zespoły. Ostatnio o nich nie słychać.

Istnieją jeszcze?

Nie, już nie, w międzyczasie przestały istnieć.

Muzycy mają teraz swoje inne zawody, nie

mają czasu dla zespołu. A mojemu synowi

trudno byłoby mieć teraz drugi zespół, bo jest

obecnie bardzo zajęty działaniem w U.D.O.,

nie mógłby się równie intensywnie trudnić w

innej grupie.

Na koniec chciałabym Cię zapytać, jak widzisz

przyszłość swoich wszystkich trzech

projektów?

Ach, na razie na pierwszym miejscu jest z

pewnością U.D.O. W dalszym planie mamy

nowy album, choć przez okres całej tej historii

z koronawirusem nie mogliśmy wiele zrobić.

Myślę, że wyjdzie w przyszłym roku, ale

kiedy, dokładnie nie wiem. To zależy od wielu

czynników. Druga rzecz, jaką mamy w perspektywie

to sprawa z orkiestrą. Pojawiła się

pewna zaleta, bo choć oczywiście szkoda, że

nie mogliśmy zagrać z orkiestrą na Wacken,

to możemy poobserwować, jak będzie odebrana

płyta, która teraz wychodzi. Zobaczymy,

czy dobrze i dzięki temu będziemy wiedzieli

jak w przyszłym toku zaplanować te koncerty

z orkiestrą. Na ten rok w Niemczech mieliśmy

zaplanowane trzy koncerty po Wacken. Może

w przyszłym roku zrobimy więcej koncertów z

orkiestrą? To jest chyba ta dobra strona tej

złej strony (śmiech), to, że możemy spokojnie

poobserwować. Dirkschneider? Tak!

(śmiech). Dirkschneider będzie wtedy, kiedy

będziemy mieli na to ochotę (śmiech). Choć

rzeczywiście, tak czy owak, mieliśmy zrobić

sobie przerwę od U.D.O., żeby pociągnąć temat

grania z orkiestrą oraz zagrać na europejskiej

trasie przed Helloween właśnie z Dirkschneider.

Nie byłem do końca zachwycony,

ale dostałem propozycję, że to będzie super

pasowało jak przed Helloween zagramy same

najsłynniejsze kawałki Accept. Dlatego po

rozmowach się zgodziliśmy. Myślę, że to nie

jest źle, iż to wszystko zostało przesunięte na

kolejny rok. Wszyscy mamy nadzieję, że uda

się zrealizować trasę Helloween po Ameryce

Południowej, Północnej, Kanadzie, Rosji.

Wacken anulował cały festiwal, dlatego zagramy

z orkiestrą w przyszłym roku. Mamy

wszyscy nadzieję, że wszystko wróci do normalności

i za rok będzie można grać normalne

trasy...

Też mam taką nadzieję! Sama nastawiałam

się na ten koncert Helloween i Dirkschneider.

Jak wiele osób (śmiech). Jak mówiłem, mam

nadzieję, że wszystko będzie dobrze i cóż, zobaczymy,

teraz nie można niczego zagwarantować.

Mamy do końca roku jeszcze pół roku,

można wszystko poobserwować i liczyć na to,

że nie przyjdzie druga fala. Wtedy będziemy

mieć problem. Wszystko jest możliwe, ale

jestem dobrej myśli. Zakładam, że ludzie będą

rozsądni, będą nosić, maski i wszystko wróci

do normalności. Muszę niestety kończyć, bo

za dwie minutki mam drugi wywiad.

Jasne! Bardzo Ci dziękuję za rozmowę!

Katarzyna "Strati" Mikosz

Foto: U.D.O.

34

U.D.O.



Koncerty w koszach plażowych i nagrywanie w dwie osoby - czyli jak dobrze

poradzić sobie z muzycznym lockdownem

Z rozmową z Doro łączę same dobre doświadczenia. Management

Doro umówił nas na czwartek. Z jakiegoś powodu rozmowy z niektórymi

muzykami odbywają się przez telefon, nie komunikatory. Pech chciał, że

w moim aparacie siadła bateria i po kilku chwilach rozmowy, wywiad się

urywał. Kiedy już myślałam, że z rozmowy z Doro nici, wokalistka sama

zaproponowała (w kilkunastosekundowej przerwie między próba połączenia

a kolejnym zerwaniem łącza), że zadzwoni do mnie w poniedziałek

i spytała, która godzina mi pasuje. W międzyczasie naprawiłam baterię, a

czy Doro zadzwoniła, sami możecie się przekonać z poniższej rozmowy.

Doro często deklaruje, że fani są dla niej szalenie ważni, a takie sytuacje

potwierdzają, że słów nie rzuca na wiatr. Rozmawiałyśmy głównie o bieżących

sprawach "pandemicznych". Dwie rzeczy, o których wspomniała -

płyta typu "best of" oraz cover Motörhead nagrany z Davidem Ellefsonem

wskoczyły w międzyczasie do spraw aktualnych. Krążek "Magic Diamonds

- Best Of Rock, Ballads & Rare Treasures" wychodzi już 13 listopada.

HMP: Cieszę się bardzo, że udało nam się

zdzwonić.

Doro: Ja też! Niestety mam tylko 20-25 minut,

bo zaraz potem muszę lecieć do studia...

Jasne, w takim razie zaczynamy. Grunt, że

wreszcie wszystko działa.

O tak!

Obserwuję heavymetalową scenę w trakcie

pandemii i mam wrażenie, że jesteś jedną z

właściwa płyta będzie gotowa w przyszłym

roku. W międzyczasie szykuję składankę typu

"best of", która będzie się nazywać "Magic

Diamonds". Teraz pracujemy nad zestawieniem

utworów, nowymi miksami, starymi kawałkami

w nowej odsłonie i w nowych

aranżacjach. Na krążek trafią też różne nagrania

live z ostatnich koncertów, na których

będzie można usłyszeć nie tylko zespół, ale

też publiczność, dzięki czemu odczuwalny

będzie klimat tych koncertów. Singiel "Brickwall"

wyszedł w zeszłym tygodniu, później

pojawi się jeszcze jego wersja winylowa. Na

pierwszej stronie jest "Brickwall", na drugiej

"Soldier of Metal" live - naprawdę piękna wersja

nagrana na poprzedniej trasie. Wtedy

rzecz jasna można było normalnie koncertować

i jeździć w trasy. Podsumowując, kiedy na

przełomie lutego i marca wszystko stanęło,

przeżyliśmy ogromny szok, jednak ja wciąż

pracuję nad nowymi kawałkami i nad "best

of". Teraz zaplanowaliśmy też kilka koncertów

w stylu "auto-kino", jeden już się odbył.

Rzeczywiście było zupełnie inaczej. Publiczność

była oddalona i siedziała w samochodach.

Choć zdarzali się i tacy, którzy z nich

wychodzili i stawali na dachach. Przede mną

jeszcze kilka "auto-kino show" oraz koncert

w... koszach plażowych. Ludzie będą ograniczeni

swoim obszarem, ale też będą mogli dawać

czadu. Byle tylko udała się pogoda

(śmiech). Robimy tak, żeby mimo wszystko

zagrać jakieś koncerty. W miejscu, gdzie normalnie

może się odbyć koncert na 2000 osób,

teraz uczestniczyć może tylko 800, ale i to pozwala

przynajmniej nadal grać koncerty. Jest

inaczej, ale trzeba być elastycznym. Muzyk

powinien być elastyczny.

najbardziej zapracowanych osób... Przez ten

czas zrobiłaś tyle, że trudno zapytać o

wszystko (śmiech). Twój nowy kawałek,

"Brickwall" powstawał całkowicie w trakcie

pandemii?

Zaczęłam go pisać już rok temu, a nagrałam w

Hamburgu z moim wieloletnim współpracownikiem,

Andreasen Bruhnem, byłym gitarzystą

Sisters of Mercy. Pracujemy razem od

1996 czy może raczej 1998 roku i tworzymy

zgrany zespół. Rok temu zaczęliśmy tworzyć

nowe rzeczy, a w styczniu znów wznowiliśmy

36 DORO

Foto: Tim Tronckoe

współpracę, nagrywając do tego utworu część

rzeczy. Potem pojechałam na Monsters of

Rock Cruise i jeszcze później wystąpiłam na

koncercie wraz Saxon. To było 7 marca i to

był mój ostatni koncert. Już tydzień później

wszystkie trasy koncertowe zostały odwołane.

Nie tylko trasy zresztą, wszystkie koncerty, festiwale...

więc zaczęłam kontynuować pracę

nad kawałkiem. Jednak już nie w Hamburgu,

ale w okolicy, gdzie znalazłam fajne studio.

Tam skończyliśmy nad nim pracować, a później

zrobiliśmy ładne wideo. A wszystko w

ciężkich okolicznościach koronawirusowego

kryzysu. W tym czasie był już totalny lockdown.

Teraz już jest co nieco otwarte, ale

wtedy nie można było wychodzić, dlatego zrobiliśmy

to w okrojonych warunkach. I udało

się w dwie osoby! Nie było to łatwe. W studio

w jednym pomieszczeniu śpiewałam ja, a w

drugim był realizator dźwięku. Nie spotykaliśmy

się, wszystko robiliśmy na telefon albo

przy użyciu mikrofonu. Potem znów zaczęłam

pracować nad kolejnymi kawałkami, pisać teksty,

myśleć nad nowymi rzeczami. Następna

Mam wrażenie, że od czasu sukcesu "All we

are" polubiłaś pisanie kawałków-hymnów.

"Brickwall" jest takim właśnie rodzajem

hymnu...

Tak! Uwielbiam hymny! Uwielbiam je dlatego,

że są tak głęboko wspólnotowe. Wszyscy

śpiewają je razem. Lubię i szybkie utwory i

ballady, ale w hymnach podoba mi się ich

czynnik społeczny. Bardzo lubię słyszeć głos

publiczności. To bardzo fajnie, niezależnie od

tego, czy to "All for Metal" czy "All we are".

Hymny sprawiają mi frajdę zwłaszcza na

żywo. Dają możliwość zaproszenia do wspólnego

śpiewania wielu gości, tak jak było na

krążku "Forever Warriors, Forever United"

w kawałku "All for Metal", w którym, śpiewając

czy grając, wzięło udział bardzo wielu

muzyków. To było jak marzenie. Tak, hymn

daje poczucie wspólnoty. To jest jak high

light. Tak samo jak, "Für Immer", który jest

tradycyjnym hymnem o przyjaźni. Gdy ludzie

śpiewają frazę "für immer" czy "forever" czują

się poruszeni. Dla czegoś takiego żyję.

Można powiedzieć, że "Brickwall" jest kontynuacją

"Herzblut"? Słyszę podobieństwo

w zwrotkach...

O tak! Ten kawałek wręcz pasuje do obecnych

czasów... Chodzi w nim o bezwarunkową miłość,

a więc taką sytuację, gdy ktoś ma problemy

i inna osoba może dla niego zrobić wszystko.

Pomóc, wspierać. W dzisiejszych czasach

wzajemne wsparcie jest szczególnie ważne.

Szczerze mówiąc, sama mam takie dobre doświadczenie.

O wiele, wiele więcej osób trzyma

się razem. Wcześniej każdy był tylko dla

siebie. Był anonimowy, zajęty tylko swoją pracą.

Teraz, w czasie epidemii, widzę, że osoby


mieszkające w sąsiedztwie, zagadują do innych

"cześć, jestem taki a taki, mieszkam blisko, w

razie czego mogę pomóc, przynieść lekarstwa, iść do

supermarketu". To takie miłe! Zupełnie obcy

sobie ludzie trzymają się razem. Ten kawałek

bardzo pasuje do teraźniejszej sytuacji. Jest

nieco dramatyczny. I tak samo "Herzblut".

Oba są napisane z całego serca i dotykają podobnego

tematu. Lubię czynić ludzi szczęśliwymi

i dawać wszystko. Fani to moja wielka

miłość.

Ostatnio brałaś udział w audycji Marka

Weissa, który promował książkę z fotografiami,

które wykonał w latach 80. Nie sposób

nie zapytać, jak wspominasz pełną detali

sesję fotograficzną do "Triumph and Agony"?

Dziś, kiedy anturaż do zdjęć tworzy się

cyfrowo, chyba te sesje wyglądają inaczej?

O tak, to było bardzo fajne. Tamte lata, 1987-

88, to czas rozkwitu metalu, a taka sesja była

niesamowitym świętem. Wspaniale było pracować

z świetnymi ludźmi, którzy włożyli w

nią wiele wysiłku. Żeby wykreować mistyczną

aurę trzeba było zbudować cały plan, drzewa i

inne rekwizyty, a przecież dla każdego artysty

powstawał inny plan! Teraz wychodzi książka

z fotografiami różnych zespołów z tego okresu,

z lat 80. Są tam fenomenalne rzeczy.

Mark był jednym z fotografów, który miał takie

możliwości dzięki współpracy z MTV i z

nieskończoną ilością metalowych i rockowych

magazynów, z których większość już w ogóle

nie istnieje. Na przykład w Stanach - Mark

Weiss pochodzi z New Jersey - było to dla nas

normalne. Teraz są może ze dwa magazyny,

dawniej była z setka. Teraz się wszystko zmieniło,

ale pięknie mieć wspomnienia. Książka

jest wspaniała. To w zasadzie potężna księga!

Jest nie tylko pięknie zrobiona, ale zawiera

masę anegdot dotyczących tła, jakie towarzyszyło

sesjom zdjęciowym. Naprawdę ciekawe,

dla ludzi, którzy interesują się latami 80. i

muzyką tego czasu to coś świetnego. W tym

spotkaniu z Markiem Weissem (odbyło się

ono online - przyp. red.) brał też udział David

Ellefson, basista i menedżer Megadeth. Zaprosił

mnie do studia, ponieważ robi płytę z

coverami. Nagram z nim kawałek Motörhead.

Wszyscy zostajemy w kontakcie. Właśnie,

muszę dodać, że ludzie, którzy pracowali

w przeszłości razem, nadal tworzą zespół.

Wrócę jeszcze na chwilę do fotografii Marka

Weissa. Jedno ze zdjęć z sesji do "Triumph

and Agony", to z wilkiem, widziałam kiedyś

w formie plakatu. Jak wspominasz czasy,

kiedy Twoje plakaty były dołączane do

Bravo?

O tak, Bravo przyciągało młodych ludzi i ukazywało

wszystkie gatunki muzyczne. Choć

grając metal, trzeba było trochę powalczyć,

żeby być w radio, mieć tekst w Bravo czy innym

magazynie dla młodzieży. Metal to zawsze

była walka. Potem pojawiło się jednak

wiele magazynów poświęconych tylko muzyce

metalowej. To było super, ale metalowcy czy

muzycy grający metal nawet w latach 80. musieli

walczyć o widoczność swojej muzyki. Metalowcy

zawsze byli trochę banitami. Ci tak

zwani normalni ludzie potrafili krzywo patrzeć,

a czasem nawet z jakimś strachem, że

ktoś z długimi włosami i w skórzanej kurtce

może być niebezpieczny. Dziś już się z tym

zupełnie oswojono, ale wtedy naprawdę trzeba

było walczyć za swoją muzykę.

Mam do Ciebie takie bardzo osobiste

pytanie. Niezależnie od tego, czy widzę Cię

na scenie, czy oglądam filmiki, jakie nagrywasz

na co dzień, zawsze pięknie wyglądasz.

Jak to robisz?

Nie robię wiele. Nakładam trochę makijażu,

mam swoje makijażowe tricki dla blondynek

czy kobiet o jasnych włosach. Jednak szczerze

mówiąc, to, co jest dla mnie najważniejsze, to

sen. Jeśli za mało śpię, w ciągu dnia nie czuję

się dobrze, i to też się odbija na zdjęciach i w

nagraniach. Jeśli się dobrze wyśpię i zregeneruję,

wtedy potrzebuję mniej makijażu. Kiedy

się nie wyśpię, wtedy potrzebuję go dużo więcej.

Lubię na oczach czerń. Kiedyś mniej, ale

teraz, z upływem czasu coraz bardziej. Uprawiam

też dużo sportu, co pozwala mi być fit,

a to jest szczególnie istotne podczas tras.

Foto: Doro

Zdrowie i dobra kondycja są bardzo ważne.

Oj, z tym spaniem to nie takie proste. Też

próbuję więcej spać, ale mi nie idzie...

Dokładnie, a co dopiero w tourbusie! Nie da

się spać, głośna muzyka, kilkanaście osób...

Staram się dobrze spać, ale podczas tras to

niewykonalne (śmiech).

Wiem, że Twoją pasją są konie.

Tak...

Ostatnio na fanpage wrzucałaś swoje zdjęcia

z końmi. Zarówno te powstałe przy nagrywaniu

wideo do "Für Immer" jak i aktualne,

bo zdaje się teraz często odwiedzasz

stadninę. Pewnie, gdyby nie pandemia, konie

zagrałyby i w "Brickwall"?

Poznałam bardzo ciekawych ludzi, którzy mi

opowiedzieli o tej stadninie. Jest ona przeznaczona

dla byłych koni wyścigowych. Kiedy

stają już zbyt stare i dały z siebie wszystko, co

mogły, wtedy trafiają do stadniny, w której

otrzymują odpowiednią opiekę. Prowadzi ją

pewna kobieta wraz ze swoim bratem. Myślę,

że to bardzo fajne, bo wiele innych koni jest

niestety uśmiercanych. A dowiedziałam się o

niej na zasadzie "ej, Ty przecież lubisz konie...",

A muszę dodać, że w ogóle kocham

zwierzęta, wszystkie, nieważne jakie. "Jest taka

stadnina, która potrzebuje ogromnego

wsparcia, bo utrzymanie mieszkających w niej

koni jest ogromnie drogie, lekarstwa, jedzenie

i inne sprawy". Wtedy tam się udałam i już po

pierwszej wizycie bardzo mi się spodobało.

Czuć tam wielką miłość do zwierząt. Mają też

małą lecznicę, dają zwierzętom dobrą opiekę i

wiele serca. Ale odpowiadając na Twoje pytanie

- było to już po nakręceniu wideo. Och,

tak, uwielbiam konie.

Doro, wiem, że nie mamy już czasu, więc to

było niestety moje ostatnie pytanie do Ciebie.

Bardzo się ciesze, że miałam okazję dziś

z Tobą dziś porozmawiać, mimo że w zaplanowany

wcześniej czwartek miałam

awarię.

Nie ma w ogóle problemu. Wiem, że tak bywa,

znam takie sytuacje ze studia. Technika

czasem zawodzi, czasem ma się super pomysły,

które przez nią nie wypalają. Jestem do

tego przyzwyczajona.

No to dobrze (śmiech).

Bardzo miło było z Tobą rozmawiać, sprawiło

mi to dużo radości. Wszystkiego dobrego i dużo

zdrowia.

Nawzajem! Do następnej rozmowy!

Może przy okazji płyty "best of" albo jak będę

grać koncert. Mam nadzieję, że to wszystko

się zmieni i będziemy wiedzieć, co jest dozwolone,

co nie. Może uda się trasa w październiku

czy w listopadzie.

No mam nadzieję, bo masz też jeden koncert

w Polsce, na który się wybieram (śmiech).

Ogromnie się na niego cieszę, bo ostatni koncert

w Polsce był jednym z lepszych na całej

trasie. Było wtedy bardzo zimno, ale było super.

Mam nadzieję, że wszystko się uda. Ale

najważniejsze to być zdrowym, to najważniejsze

dla wszystkich. Dobrze, to lecę do studia!

Katarzyna "Strati" Mikosz

DORO 37


HMP: Rok 2013 był dla was przełomowy - jak

doszło do reaktywacji oryginalnego składu

Torch?

Ian Greg: Zdarzyło się to przez przypadek. W

2012 roku skończyłem pięćdziesiątkę. Planowałem

przyjęcie, na którym mieliśmy zagrać

covery, razem ze Stevem, Chrisem i żoną

Chrisa, Susanne (ex-Crystal Pride). Dan też

został zaproszony na imprezę, więc zdecydowaliśmy

się go poprosić o przygotowanie z nami

kilku kawałków Torch. Gdy tylko wyszliśmy

na scenę, zdaliśmy sobie sprawę, że płomień

porozumienia między nami wciąż płonie.

Następnie w 2013 roku zostaliśmy zaproszeni

na Rock At Sea, rokowy rejs z Uriah Heep,

Civil War i innymi zespołami. Czuliśmy, że to

doskonały powód, aby w końcu się zjednoczyć.

Feed The Flame!

- Naszym celem na tym albumie było połączenie starego i nowego. Chcieliśmy

zachować "duszę" utworów oraz brzmienie "starej szkoły", ale z aktualnym

soundem, przy użyciu najnowszych technologii - mówi basista Ian Greg. Zawartość

nowego albumu Torch "Reignited" potwierdza prawdziwość tych słów pod

każdym względem - szwedzki zespół wrócił praktycznie w klasycznym składzie i

znowu jest w takiej formie, jak na początku lat 80.

Nie korciło ich wtedy nagranie jakiegoś dłuższego

materiału, czy z ówczesnym składem

było to bardzo trudne, wręcz niemożliwe do

zrealizowania?

Myślę, że chcieli coś zrobić na szybko, więc

zdecydowali się nagrać ponownie stare utwory

i dodać ze dwa nowe. Gdyby spróbowali napisać

wszystkie nowe kawałki, musieliby poświęcić

na to więcej czasu. Prawdopodobnie i tak

nie brzmiało by to jak Torch, ponieważ w tym

zespole nie było żadnego z oryginalnych kompozytorów.

Fani czekali na kolejny album Torch z całkowicie

premierowym materiałem ponad 35 lat!

Przez ten czas zyskaliście kolejnych, młodych

słuchaczy, ale też ci towarzyszący wam od

początku starzeli się wraz z wami, mają więc

teraz 50-60 lat. Wyobrażasz sobie ich rozmowy

przy kolejnym piwie, westchnienia:

ciekawe, czy doczekamy się kolejnej płyty

Torch, następcy debiutu i "Electrikiss" z prawdziwego

zdarzenia? (śmiech)

(Śmiech!) Tak naprawdę nie byliśmy tego

świadomi, ile osób czeka na nowe rzeczy

Torch. Mamy nadzieję, że warto było czekać.

Teraz będą musieli znaleźć coś innego do omówienia

przy piwie.

Wróciliście w dawnym składzie siedem lat

temu, ale "Reignited" wydajecie dopiero we

wrześniu obecnego roku - wygląda na to, że

powiedzieć o was perfekcjoniści to nic nie powiedzieć,

a może zabraliście się za tworzenie

tego materiału w ostatniej chwili?

Właściwie to był dość długi proces. Pisanie zaczęło

się już w 2013 roku. Czuliśmy, że jeśli

mamy coś wydać, to musi być to naprawdę dobre.

Jest wiele kawałków, które zostały odrzucone

oraz włożyliśmy wiele wysiłku w powstanie

i aranżację pozostałych utworów. W

końcu poczuliśmy, że mamy nagranych dość

dobrych kompozycji, aby wydać album. My również

byliśmy sfrustrowani czasem, który to

zajęło, ale w końcu doszliśmy do wniosku, że

jeśli ludzie czekali tak długo, mogą poczekać

trochę dłużej i dostać świetny album, zamiast

czegoś zrobionego na chybcika.

Niestety Claus ciągle był niedostępny. Postanowiliśmy

sprowadzić Hakky'ego, który grał z

Chrisem przez wiele lat w różnych zespołach.

Okazało się, że to łut szczęścia, ponieważ

Hakky wiele dodał do muzyki Torch.

Mieliście ze sobą kontakt przez te wszystkie

lata, wciąż byliście kumplami, mimo tego, że

zespół rozpadł się wieki temu, bo w 1986 roku?

W tamtym czasie mieliśmy dość przemysłu

muzycznego, ale nie siebie. Przyjaźniliśmy się

przez lata. Z jakiegoś powodu nigdy nie rozmawialiśmy

o ponownym powrocie do grania.

Myślę, że w naszym życiu działo się zbyt wiele

innych rzeczy.

Paradoksalnie były to czasy największej

Foto: Torch

świetności tradycyjnego metalu - co poszło

nie tak, że daliście za wygraną po wydaniu

zaledwie dwóch płyt? Może wsparcie Tandan/Sword

okazało się niewystarczające, a

może były inne przyczyny?

To prawdopodobnie część powodu. Tandan/

Sword planowali podpisać kontrakt z dużą

wytwórnią. Udało im się podpisać kontrakt dla

Easy Action z Atlantic i planowali dla nas coś

podobnego. Wtedy właśnie zaczęła się popularność

hair metalu. Byliśmy pod presją, żeby

grać bardziej komercyjnie. To nas zbiło z tropu,

na czym cierpiało pisanie muzyki. "Electrikiss"

nie wyszedł tak, jak chcieliśmy, ani

my, ani wydawca. Główne wytwórnie straciły

zainteresowanie nami, a my byliśmy rozczarowani.

Zamiast tego zaczęliśmy bardziej skupiać

się na imprezowym aspekcie rock 'n' rolla.

W końcu granie przestało nas cieszyć i postanowiliśmy

się rozstać.

Ta wcześniejsza reaktywacja była więc powrotem

na pół gwizdka, głównie do grania

koncertów, co potwierdza też zawartość albumu

"Dark Sinner", składająca się w większości

z nagranych na nowo klasycznych utworów

zespołu, dopełnionych dwoma premierowymi?

Tak, Dan chciał sprowadzić Torch z powrotem

na scenę. Przyszedł z tym do nas, ale my

nie byliśmy tym zainteresowani. Następnie

zdecydował się kontynuować współpracę z innymi

muzykami. Potrzebowali czegoś nowego

i postanowili wydać "Dark Sinner".

Zwerbowanie do pracy utytułowanego producenta

Jacoba Hansena było, z tego co słyszę,

dobrym posunięciem?

To był bardzo ważny ruch. Wszystko nagraliśmy

i wyprodukowaliśmy sami, ale chcieliśmy

mieć świeżą parę uszu do miksowania. Wszystkim

z nas podobało się brzmienie albumu

"Steelfactory" U.D.O. i postanowiliśmy skontaktować

się z Jacobem. Byliśmy bardzo podekscytowani,

kiedy zgodził się z nami pracować.

Naszym celem na tym albumie było połączenie

starego i nowego. Chcieliśmy zachować

"duszę" utworów oraz brzmienie "starej szkoły",

ale z aktualnym soundem, przy użyciu najnowszych

technologii. Myślę, że Jacob znalazł

idealną równowagę. Jesteśmy bardzo zadowoleni

z brzmienia tego albumu.

Jako dzieciak był fanem Torch czy przeciwnie,

wcześniej nigdy was nie słyszał, byliście

dla niego wielką niewiadomą?

Nie, jest trochę młodszy od nas ale nie miał

pojęcia, kim jesteśmy. Dopiero niedawno dowiedział

się o wpływie, jaki wywarliśmy na scenę

w latach 80. Prawdopodobnie myślał, że jesteśmy

bandą starych pierdzieli ze Szwecji.

Ale w żadnym razie nie pracowaliście nad tą

płytą z nastawieniem, że musi być tak ideal-

38

TORCH


na na wypadek, gdyby miała okazać się ostatnim/pożegnalnym

wydawnictwem Torch?

W naszym wieku nie wiesz, co będzie jutro,

więc równie dobrze możesz podejść do wszystkiego,

jakby to było twoje ostatnie dzieło. Nie

planowaliśmy "Reignited" jako naszego pożegnalnego

wydawnictwa, ale gdyby tak się to

potoczyło, przynajmniej odejdziemy z hukiem.

To dobrze, bo "Reignited" można śmiało postawić

obok waszych płyt z lat 80. - dała tu

znać o sobie magia starego składu i czar dawnych

wspomnień, inspirując was do pracy

tak, że sami byliście zaskoczeni efektem końcowym?

Zdecydowanie! Jednym z głównych składników

w latach 80. była energia. Martwiliśmy

się, że nie będziemy już mieć tej samej energii.

Wiele starych, reaktywowanych zespołów

brzmi dzisiaj jakby ich muzycy byli nieco wymęczeni.

Jednak gdy tylko znaleźliśmy się w

tym samym pomieszczeniu, było to jak wehikuł

czasu, a energia sama się odnalazła. Myślę,

że można to usłyszeć na płycie.

Czyli mimo upływu czasu nie rdzewiejecie,

co deklarujecie w "All Metal, No Rust"?

(śmiech)

Tak, to tak, jakby stary Hot Rod powiedział,

"stare Fordy nigdy nie umierają, po prostu jadą szybciej!".

Myślę też, że nie pomylę się zbytnio zakładając,

że chcieliście uniknąć losu wielu innych

zespołów sprzed lat, które pospieszyły się za

bardzo z wydaniem powrotnej płyty, czego

efektem są nieudane, bardzo słabe albumy -

jak wracać, to z przytupem?

Tak, było dla nas ważne, żeby był to świetny

album. Chcieliśmy również uniknąć pułapki, w

którą wpada wiele starych zespołów, próbując

zaktualizować swoje brzmienie. Istnieją tysiące

młodszych zespołów, które potrafią stworzyć

"nowoczesny metal" lepiej. Powinieneś trzymać

się tego, co znasz i kochasz, a w naszym przypadku

jest to "oldschoolowy" metal. Przy wyborze

utworów byliśmy bardzo selektywni.

Spędziliśmy dużo czasu na ich aranżacji i przykładaliśmy

dużą wagę do szczegółów. Nie odpuściliśmy,

dopóki nie mieliśmy dziewięciu kawałków,

które mogły istnieć same, bez dodatków.

Zajęło to dużo czasu, ale biorąc pod uwagę

wynik, było warto.

Trudno nie pokusić się o refleksję, że gdybyście

nieco podgonili tempo i wydali tę płytę w

roku 2018 czy ubiegłym sytuacja wyglądałaby

zupełnie inaczej. Oczywiście nie można było

przewidzieć, że pandemia koronawirusa sparaliżuje

nasze życie pod każdym względem,

ale zespoły planujące swe nowe wydawnictwa

na wiosnę i lato 2020 mogą mówić o pechu,

i to ogromnym?

Spojrzenie wstecz jest zawsze łatwe, ale gdybyśmy

wydali płytę w 2018 roku, prawdopodobnie

nie byłaby tak mocna. Kilka kompozycji

zostało napisanych później, poza tym, być

może Jacob Hansen nie byłby dostępny. Sytuacja

jest oczywiście frustrująca, ale oznacza

to również, że ludzie mają więcej czasu na szukanie

nowej muzyki. Jeśli natkną się na stary

zespół ze Szwecji i im się spodoba, to wszystko

będzie dobrze. Myślę też, że w 2021 roku nastąpi

wysyp nowych wydawnictw, ponieważ w

tej chwili zespoły nie mogą robić nic poza pisaniem

i nagrywaniem. Konkurencja wtedy będzie

zacięta, więc wydanie albumu w tej chwili

może okazać się dobre.

Foto: Torch

To przygnębiające uczucie, że macie w

zanadrzu materiał idealny do prezentacji na

żywo, płytę, która brzmi niczym zapomniany

klasyk z pierwszej połowy lat 80. i nie wiecie

kiedy będziecie mogli promować ją na koncertach

w jakimś szerszym zakresie?

Tak, to bardzo frustrujące. Musisz zaakceptować

sytuację i jak najlepiej wykorzystać to,

co jest dostępne. Naprawdę chcieliśmy zrobić

imprezę z okazji wydania, teraz, gdy płyta jest

już dostępna. Obecnie zdecydowaliśmy się zorganizować

wirtualną imprezę promocyjną z

okazji premiery i zaprosić na nią fanów z całego

świata. Będziemy to robić w formie transmisji

na żywo 9 października na liveandstream.se.

Mamy nadzieję, że fani spotkają się

ze znajomymi przed dużym ekranem przy

kilku piwach i dołączą do imprezy. Zagramy

kilka kawałków z "Reignited" razem z kilkoma

naszymi klasykami. Zapraszamy!

Czyli najgorszy jest brak wiedzy, ta niepewność

co wydarzy się za miesiąc, dwa czy pół

roku? Bo wiosną mieliśmy już nader dobitne

potwierdzenie jak mogą posypać się długoterminowe

plany promocyjne czy koncertowe?

Wszyscy mamy nadzieję, że sytuacja Covid-19

wkrótce zostanie opanowana. Musisz być

optymistą! Postęp w zakresie szczepień wygląda

obiecująco, a to będzie bardzo ważne. Miejmy

nadzieję, że w przyszłym roku festiwale

znów zaczną się rozkręcać i będziemy bardzo

szczęśliwi, mogąc zagrać na każdym z nich.

Z drugiej strony może warto podejść do tego

z nastawieniem filozoficznym: czekało się

tyle lat, więc kilka kolejnych miesięcy nie zrobi

już wielkiej różnicy?

To prawda, ale z drugiej strony nie możemy się

doczekać występów przed naszymi fanami.

Doczekamy się winylowej wersji "Reignited",

choćby dlatego, żeby w całej okazałości

można było docenić dzieło Thomasa Holma?

Tak! Znowu chcieliśmy poczuć "starą szkołę".

Winyl to podstawa. Chcieliśmy też, żeby

okładka była "oldschoolowa". Naprawdę chcieliśmy

prawdziwego obrazu zamiast czegoś

stworzonego cyfrowo. Po prostu taka obwoluta

ma w sobie więcej życia. Myślę, że "Don't

Break The Oath" zespołu Mercyful Fate to

jedna z najfajniejszych okładek, jakie kiedykolwiek

powstały. Mieliśmy szczęście, że udało

nam się wytropić Thomasa Holma, a jeszcze

więcej, gdy zgodził się z nami pracować. Myślę,

że jego malowanie jest po prostu genialne i

nada się również na świetne T-Shirty.

Pewnie znacie się od lat, dlatego nie było

trudno namówić go do współpracy, dzięki

czemu możecie pochwalić się okładką stworzoną

przez autora szaty graficznej kultowych

płyt Mercyful Fate czy King Diamond Band?

Tak naprawdę nie znaliśmy się, ale kiedy się z

nim skontaktowaliśmy, wiedział, kim jesteśmy

i lubił naszą muzykę. Dzięki temu praca z nim

była łatwa, ponieważ wiedział, o co nam chodzi.

Też tak masz, że widzisz okładkę i od razu

masz przeczucie, że płyta z takim coverem nie

może zawierać złej muzyki?

Tak, nie wiem, ile płyt kupiłem jako dzieciak

na podstawie okładki. Czasami muzyka pasowała

do okładki, czasami nie (śmiech!).

Sądzisz, że fani, nie mający nawet dotąd

świadomości istnienia Torch, też pójdą tym

tropem, zaintrygowani mroczną, prostą, ale

bardzo sugestywną okładką "Reignited"?

Mamy nadzieję. Gdybym był dzieciakiem i

szukającym dobrego "oldschoolowego" metalu i

gdybym zobaczył tę okładkę, na pewno dałbym

szansę tej płycie.

Przy okazji premiery nowego albumu zadbacie

o dostępność waszych poprzednich płyt?

Co prawda niedawno "Torch" ukazał się na

CD, ale "Electrikiss" jest od lat wycofana ze

sprzedaży i pojawia się tylko na serwisach

aukcyjnych, może więc warto pomyśleć o ich

wznowieniach, również w wersjach cyfrowych,

tak obecnie popularnych?

Pierwsza EP-ka i pierwszy album na pewno będą

dostępne. W przypadku "Electrikiss" jest to

trochę bardziej niepewne. Nie jest jasne, kto

jest właścicielem praw i gdzie znajdują się taśmy

matki. Kto wie, jeśli z "Reignited" się powiedzie,

to może ktoś zacznie szukać w ich piwnicy,

aby zarobić. Feed The Flame!

Wojciech Chamryk & Kacper Hawryluk

TORCH

39


Wezwanie do powstania

"Zniszczyć wszystkich ludzi" - taki oto pocieszny

tytuł nosi nowe dzieło weteranów z

Hittman. Weteranów, którzy wracają na scenę

po dwudziestu siedmiu latach przerwy.

Wracają w mocnym stylu, bo "Destroy All

Humans" to płyta, po którą warto sięgnąć.

A co naprawdę oznacza ten tytuł?

O tym opowiedzieli nam dwóch oryginalnych

członków grupy, którzy jako jedyni

z pierwszego składu Hittman grają w nim do dziś. Mianowicie wokalista Dirk

Kennedy i gitarzysta Jim Bacchi.

HMP: Witajcie. Tytuł Waszego nowego albumu

to "Destroy All Humans". Nie uważacie,

że to trochę nienawistne stwierdzenie?

Dirk Kennedy: Hej Bartek! Nie tyle nienawistne,

co zgodne z prawdą. Nasi liderzy

wpadają w amok, są tyranami i zacierają granice

demokracji. Ideologie karmi się siłą i korupcją.

Podobnie jak radziecka i nazistowska

propaganda. Nie różnią się one zbytnio od

tego, co dzieje się u nas.

Jim Bacchi: Właściwie ten utwór wcale nie

jest o nienawiści… Chodzi o brak współczucia

dla ludzkiego życia wychwalanego przez

światowych przywódców (zwłaszcza nasz

obecny amerykański rząd)… Cytuję tekst z

refrenu…

Utwór tytułowy zaczyna się od charakterystycznych

elektronicznych partii. Skąd ten

pomysł?

Jim Bacchi: Po prostu znalazłem na Facebooku,

Tony'ego Careya i wysłałem mu pytanie

czyby nie zrobił intro do tego utworu,

ale pod koniec dnia po prostu postanowiliśmy

zrobić to sami.

jakbyśmy nigdy nie mieli okazji powiedz

wszystkiego, co zamierzaliśmy powiedzieć

jako Hittman…

Czy mieliście konkretną wizję tego albumu

jeszcze przed jego tworzeniem?

Dirk Kennedy: Podejmowaliśmy świadome

decyzje, aby upewnić się, że muzyka zawiera

wszystkie główne cechy Hittman. Inspirowana

progresywnym power metalem, z podwójnymi

solówkami oraz z bogatą produkcją

w klasycznym tego słowa znaczeniu. Musiałem

też śpiewać jak tamten gość, ale nie jak z

albumu "Vivas..." (śmiech).

Jim Bacchi: Początkowo chciałem naprawdę

czerpać z korzeni, z pierwszych inspiracji zespołu…

metalu z późnych lat 70-tych i wczesnych

80-tych… więc zacząłem obierając ten

kierunek. Jednak kiedy nawiązaliśmy kontakt

z fanami, okazało się, że to, czego naprawdę

oczekują, to prawdziwy tradycyjny

metalowy album w stylu naszego debiutu.

Kiedy to odkryliśmy, to właśnie to kierowało

naszymi poczynaniami.

"Human…how do you value a human, when

power is all that you crave?

Human, and is there a life that's worth sparing,

from your idealogical rage?

Human, and who do you choose to to burden,

with bullets, bullshit and hate?

Human, but don't be too sure about tomorrow,

when we rise and retaliate…."

To wezwanie do powstania i walki z faszyzmem

i uciskiem… Coś jak "Stand Up and

Shout" Dio, tylko trochę mniej abstrakcyjne i

bardziej specyficzne dla tego okropnego stanu

świata, w którym żyjemy.

Foto: Hittman

To nie jedyny tego typu efekt na tym albumie.

W kawałku "Love, The Assassin" słyszymy

policyjne syreny.

Dirk Kennedy: To było czysto filmowe podejście.

Ten kawałek opowiada historię i powinien

wyglądać jak film. To jest świetny

film.

Jim Bacchi: Zabawne, ponieważ kiedy pracowaliśmy

nad tą kompozycją, stworzyłem

sekcję outro, więc kiedy Dirk to usłyszał,

zdecydował, żeby ta piosenka była kompletna

potrzebne jest jej także i intro… i naprawdę

ładnie komponuje się z tym utworem

oraz resztą albumu.

Kiedy w ogóle zaczęliście tworzyć materiał

na "Destroy All Humans"?

Dirk Kennedy: Właściwie wtedy, gdy zdecydowaliśmy

się zagrać na festiwalu Keep It

True. Wiedzieliśmy, że ważne jest, aby mieć

coś nowego do pokazania, bazując na fundamencie

popularności pierwszego albumu.

Jim Bacchi: Tak, jak tylko otrzymaliśmy tę

ofertę, od razu zabrałem się do pracy. Nie

chciałem spocząć na laurach opierając się tylko

na tych dziewięciu kawałkach z debiutu,

ponieważ wiedziałem (a przynajmniej w ten

sposób myślałem), że ludzie tak naprawdę

nie przepadają za naszym drugim albumem

"Vivas Machina", więc osobiście czułem się,

Siglem promującym Wasz nowy album był

"The Ledge". Dlaczego akurat Wasz wybór

padł na ten kawałek?

Dirk Kennedy: Wywiera on najbardziej bezpośredni

wpływ. Jest metalowy, chwytliwy i

brzmi jak my. Świetnie brzmi też w radiu.

Jak coś w rodzaju "czy będziesz tam?". Zespół

potrzebuje zapadających w pamięć, chwytliwych

kawałków, aby utrzymać się w dłuższej

perspektywie. Single są ważne dla zaostrzenia

apetytu.

Jim Bacchi: Jak tylko go usłyszałem, po prostu

brzmiało to jak singiel… nadal tak jest.

Ma w sobie te wszystkie klasyczne elementy.

Niektórzy członkowie Waszej grupy dołączyli

do niej tuż przed nagraniem albumu.

Mam tu na myśli perkusistę Joe Fugaziego

i basistę Grega Biera. Jak trafili w Wasze

szeregi?

Dirk Kennedy: Greg to dla nas istny cud.

Jimmy spotkał go w LA i okazało się, że

pochodzi z tego samego miasta co Michael i

co ciekawe znali się. Ich style są bardzo podobne,

Greg hołduje stylowi Mike'a, ale pozostaje

wierny swojemu brzmieniu. Mimo że,

on też ma swój styl, co jest cudowne.

Jim Bacchi: Właściwie Greg i ja poznaliśmy

się, kiedy miałem 16 lat… Jammowałem z

jego starszym bratem, kiedy graliśmy, Greg

zawsze spędzał z nami czas. Namierzyłem go

przez facebooka, zobaczyłem, że mieszka w

LA, więc skontaktowałem się w sprawie grania

na Keep It True… On niesamowicie du-

40

HITTMAN


żo gra, tak jak Mike, prawdopodobnie dlatego,

że znał Mike'a w liceum i mieszkał w tym

samym mieście… więc… te same wpływy.

Joe, to tylko perkusista sesyjny, który grał na

niektórych nagraniach. Nie jest członkiem

zespołu.

"Destroy All Humans" to trzeci album w

Waszej dyskografii. Nie byłoby w tym nic

dziwnego, gdyby nie fakt, że powstaliście w

1985r. Nie masz czasem poczucia, że coś

Was przez te lata ominęło?

Dirk Kennedy: Oczywiście. Ale biznes na to

nie pozwolił. Zostaliśmy przeciągnięci i zepchnięci

przez tak wielu korporacyjnych rekinów

i złoczyńców, że ostatecznie nie było to

już tego warte. Chcielibyśmy, aby nasza kariera

była porównywalna do Dream Theater,

Queensryche lub Maiden. Takie właśnie

mieliśmy plany.

Jim Bacchi: Cóż, po 1994 roku nikt nie

chciał słuchać metalu, hard rocka, czy czegokolwiek…

kiedy już przytrafiło się coś takiego

jak grunge i Nirvana, nawet wielkie metalowe

zespoły musiały walczyć o przetrwanie.

Dlatego, po prostu postanowiłem zająć

się innymi rzeczami. Byłem trochę wypalony

graniem metalu, a ludzie nie byli tym zainteresowani…

smutne, ale tak właśnie takie

przyszły czasy.

Od wydania Waszego ostatniego albumu

"Vivas Machina" upłynęło dwadzieścia siedem

lat. Postanowiliście tym razem skupić

się na Waszych starych fanach, czy może

pozyskać nowych?

Dirk Kennedy: Nasza baza fanów jest dla

nas wszystkim. Chcieli klasycznego albumu

Hittman i czuliśmy się w obowiązku im go

dostarczyć. Musieliśmy pokazać też, że wróciliśmy.

Mamy nadzieję, że będą z nami, kiedy

będziemy wydawać kolejne albumy. Nie

było miejsca na pomyłkę. Ten musiał być

klasyczny.

Jim Bacchi: Oczywiście obie grupy. Starzy

fani, którzy ciągle o nas pamiętali, znaczą dla

nas wiele. Są powodem, dla którego musimy

zrobić którykolwiek z tych koncertów. Oczywiście,

chcielibyśmy również zdobyć nowych

fanów. Dobra wiadomość jest taka, że istnieje

scena NWOTHM, więc tam możemy

szukać nowej, młodszej widowni tego, co robimy.

Foto: Hittman

Po wspomnianym albumie zespół zawiesił

działalność.

Dirk Kennedy: Jak powiedziałem wcześniej,

muzyczny biznes pochłonął nas w całości i

nie mogliśmy się z tego wylizać. Patrząc

wstecz, po prostu próbowałbym iść naprzód,

ale było to trudniejsze, ponieważ wtedy aby

wyprodukować album potrzebowałeś dużo

więcej pieniędzy.

Jim Bacchi: Grunge zmienił gusta odbiorców

muzyki. Po prostu był to zły czas. Nie było

już zainteresowanych tym, co robiliśmy.

Niektóre źródła mówia, że Between pomiędzy

waszymi pierwszymi płytami zaczęliście

tworzyć album "Precision Killing", który

jednak nigdy się nie ukazał.

Dirk Kennedy: Wynikało to z kontraktu.

Zawarliśmy umowę z Polygramem i SPV na

ogromną kwotę. Nie chcieli wypuścić nas za

mniej niż 1 milion dolarów. Doprowadzenie

tego do rozwiązania zajęło nam tak dużo

czasu, że straciliśmy umowę i nie mieliśmy

dokąd się udać. Do tego czasu przeszliśmy

zmianę brzmienia, dobre czy złe, nieistotne,

ale właśnie w tamtym kierunku się udaliśmy.

Jim Bacchi: Tak, te wszystkie sprawy biznesowe…

też strzeliliśmy sobie w stopę, bowiem

powinniśmy po prostu iść dalej, nie

oglądając się na wytwórnię, która określiłaby

naszą przyszłość. Jednak łatwo tak mówić z

perspektywy minionych lat i 2020 roku…

Ale hej, "Code of Honor" był jednym z tych

kawałków, który miał znaleźć się się na "Precision

Killing", więc umieściliśmy go na nowej

płycie i służy jako bezpośrednie połączenie

z naszą przeszłością.

Wasz powrotny koncert miał się odbyć już

w 2009 Jednak do tego nie doszło. Jakie były

powody?

Dirk Kennedy: Proste, Mike z powodów

osobistych nie mógł się w to zaangażować i

plan spalił na panewce.

Jim Bacchi: Właściwie tak jak powiedział

Dirk. Po prostu nie mogliśmy tego ogarnąć.

Wasz były basista Mike Buccell poniósł

śmierć w wypadku samochodowym w 2013

roku. Jakie reakcje w Was to wzbudziło?

Dirk Kennedy: Ten incydent zniszczył nas.

Czuliśmy, że to jest to. Mike był znaczącą

postacią w zespole i był spoiwem dla nas

wszystkich. Nigdy tego nie pokonamy. Możemy

go tylko z szacunkiem wspominać. Robimy

to, co robiliśmy do tej pory. Zawsze o

nim myślimy.

Jim Bacchi: Jedna z najtrudniejszych chwil,

z którymi miałem do czynienia, poza śmiercią

mojej matki, która umierała na raka, gdy

nagrywałem "Vivas Machina"… Z tego powodu

wciąż bardzo trudno mi słuchać tej

płyty. Utrata Mike'a była również ciężka.

Poznałem go, gdy miałem 20 lat. Czasami

naprawdę chcę do niego zadzwonić i przeprowadzić

tą jedną z wielu głębokich rozmów,

które miewaliśmy. Tęsknię za nim jak

szalony, wciąż…

Wasz utwór "Metal Sport" w został wykorzystany

w jednym z odcinków "Stranger

Things" w 2017 roku.

Dirk Kennedy: To naprawdę ważne, aby

Twoja muzyka była dostępna w każdy możliwy

sposób. Podobnie jak "Bohemian Rhapsody"

w "Wayne's World" (w mniejszym stopniu).

Umieszczanie muzyki w filmach i telewizji

pomaga zespołowi w wypromowaniu

się. I czy nie jest fajnie mieć swoją muzykę w

telewizyjnym programie lub filmie? Uwierz

mi, że tak!!!

Jim Bacchi: Pracuję z kilkoma konsultantami

muzycznymi w ramach mojej codziennej

pracy, czyli komponowania dla telewizji i

filmu. Dostaliśmy się tam za pośrednictwem

jednej z osób, która załatwia mi staże muzyczne.

Zrobiłem mnóstwo muzyki do programów

telewizyjnych, ale to był dobry krok.

Wiele osób to widziało.

Bartek Kuczak

Foto: Hittman

HITTMAN 41


Od starego do nowego

Założony w 1979 roku przez gitarzystę Sama Easleya, Glacier to wspaniały

amerykański heavy/power metalowy zespół, któremu nie dane było w pełni

rozwinąć swojego potencjału. Obecnie pierwszy wokalista Glacier - Michael Podrybau

przejął dziedzictwo zespołu i postanowił kontynuować to, co grupa rozpoczęła

w latach 80-tych. Owocem tego jest fenomenalny pierwszy album studyjny

pt.: "The Passing Of Time". W wywiadzie Michael Podrybau odnosi się do

przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Zachęcam do lektury, jak i zapoznania

się z twórczością Glacier.

HMP: 30 października br. wydacie nowy i

zarazem pierwszy album studyjny pt.: "The

Passing Of Time". Jak się czujesz przed jego

premierą? Zastanawiasz się, jak zostanie

przyjęty?

Michael Podrybau: Jestem tym bardzo podekscytowany.

Naprawdę kocham te utwory i

mam nadzieję, że wszyscy pokochają je tak

samo jak ja.

Co Twoim zdaniem odróżnia "The Passing

Of Time" od innych Waszych dzieł z przeszłości?

Opuściłem zespół pod koniec 1985 roku,

więc naprawdę nie mam pojęcia, co się stało.

Nie mogli znaleźć wokalisty, kiedy przeprowadzili

się do Los Angeles, a potem wrócili z

powrotem do domu. Następnie Pat (Patrick

S. Goebel - przyp. red.) i Loren (Loren "The

Master" Bates - przyp. red.) reaktywowali zespół

i stworzyli demo z 1988 roku, które również

jest wspaniałym dziełem.

Proctor, Troy Ketsdever or Mehdi Farjami)

nie chcieli wrócić?

Właściwie Tim Proctor i Loren Bates są

obecni na nowym albumie w trzech utworach.

Ludzie w naszym wieku mają życie, rodzinę i

kariery i zdecydowanie ciężko jest im wskoczyć

z powrotem do zespołu. Kilka lat temu

Tim Proctor grał z nami także na Northwest

Metal Fest w Seattle w stanie Waszyngton w

USA.

"The Passing Of Time" to pierwsza partia

nowych utworów Glacier nagrana od ponad

30 lat. Co czujesz ponownie nagrywając?

Naprawdę fajnie było wrócić do studia. To

zdecydowanie mnóstwo ciężkiej pracy i dużo

czekania w międzyczasie, ale zdecydowanie

warto to zrobić dla końcowego efektu. Nowe

utwory są naprawdę świetne i mam nadzieję,

że wszyscy pokochają je równie mocno, jak ja.

Myślę, że tytuł nowego albumu jest symboliczny,

mam rację?

Tak, zdecydowanie. Jego znaczenie to: od starego

do nowego, przekazywanie pochodni

przez wczesny zespół do nowego składu. Wymyślił

go nasz perkusista - Adam Kopecky.

Wszyscy polubiliśmy ten tytuł i od razu się

na niego zgodziliśmy.

Okładka wygląda wspaniale! Kto jest jej

autorem?

Artysta to Daniel Charles z Teksasu, który

właściwie jest niesamowitym tatuatorem. To

on wpadł na pomysł. Znałem Daniela, ponieważ

był fanem Glacier i widziałem kilka jego

prac. Zapytałem, czy byłby zainteresowany

zrobieniem okładki naszego nowego albumu,

a on odpowiedział: "O, tak!" Więc wysłałem

mu kilka nowych utworów Glacier i tekstów,

żeby zobaczyć, jakie będzie miał pomysły.

Jego pierwszy szkic był tym, co widzisz dzisiaj,

ale oczywiście jego arcydzieło zostało dopieszczone.

Super miły facet. Możesz zgłosić

się do niego, jeśli potrzebujesz oldschoolowego

stylu malowania. Jego styl naprawdę

bardzo przypominał mi okładkę "The Deluge"

zespołu Manilla Road i niektóre okładki

albumów Fates Warning autorstwa Ioannisa.

Glacier ma obecnie w zespole świetnych muzyków,

podobnie jak to było na początku, ale

to, co naprawdę robi różnicę, to fakt, że technologia

jest teraz bardziej zaawansowana, a

dźwięk nagrania jest znacznie lepszy niż w

latach 80-tych. Czas, wiek, doświadczenie i

wgląd tak naprawdę również mają znaczenie.

Nie jesteśmy już 20-letnimi młodzieńcami piszącymi

piosenki. Moim zdaniem, nasza dzisiejsza

wiedza sprawia, że to, co tworzymy

jest lepsze.

Z perspektywy czasu, jesteś zadowolony z

tego, co stworzyliście w latach 80-tych?

Aktualnie tak. Utwory były naprawdę dobre -

dobre riffy, teksty i ludzie kochali muzykę.

Zespół oficjalnie został rozwiązany w 1990

roku. Czy możesz nam powiedzieć, dlaczego

podjęliście tę decyzję?

42 GLACIER

Foto: Glacier

Czym się zajmowałeś po opuszczeniu Glacier?

Kiedy opuściłem Glacier w 1985 roku, dołączyłem

do mojego starego zespołu, Harlot,

który ostatecznie się rozpadł. Przeprowadziłem

się na jakiś czas do Los Angeles, ale tak

naprawdę nie było to miejsce dla mnie, więc

wróciłem do domu. Później właściwie nie grałem

muzyki.

Kiedy wznowiliście wspólną grę? Co Was

skłoniło do reaktywacji?

Promotor z Chicago poprosił nas o zorganizowanie

wspólnego koncertu. Rozmawiałem o

tym z naszym starym gitarzystą, Samem Easleyem,

i był zainteresowany, ale nigdy nic z

tego nie wyszło. Tak więc promotor zaproponował

założenie zespołu, abym mógł śpiewać

stare piosenki Glacier.

Nowy album, prawie kompletnie nowy

skład zespołu. Pozostali muzycy (Patrick S.

Goebel, Loren "The Master" Bates, Timm

Jakie zespoły miały wpływ na Twój muzyczny

gust?

Riot to prawdopodobnie mój ulubiony zespół,

zwłaszcza jego pierwsze albumy, w których

śpiewał Guy Speranza. On był wspaniałym

wokalistą. Poza tym Dio z jego wczesnych

lat z Rainbow i Black Sabbath, jest po

prostu niesamowity. Fantastyczne są również

czasy Maidenów z Paulem Di'Anno. To są

niektórzy z moich ulubionych wokalistów.

Co stanowi dla Ciebie inspirację przy tworzeniu

muzyki?

To uczucie, które się we mnie pojawia, gdy

ktoś wyjaśnia, jak się czuje słuchając utworów

Glacier.

Co w Twojej opinii odróżnia Glacier od innych

heavy/power metalowych zespołów?

Myślę, że tak naprawdę nie brzmimy jak inne

zespoły. Uważam, że jesteśmy bardzo oryginalni

i ogólnie mamy świetne brzmienie.

Jak wyglądało tworzenie muzyki do "The

Passing Of Time"? Czy wszyscy dodali coś

od siebie, czy byłeś jedynym liderem?


To był wspólny wysiłek wszystkich członków

zespołu.

Zastanawiam się, czy masz swój ulubiony

utwór na albumie, który ma dla Ciebie

szczególne znaczenie?

Moim ulubionym jest "Into the Night". Jest

troszeczkę thrashowy i naprawdę uwielbiam

solo, które gra Michael Maselbas. Zaczyna

się z wielką energią, a następnie zwalnia, żeby

później powrócić do krzyczącego punktu kulminacyjnego.

Jak firma fonograficzna (No Remorse Records)

wpływa na Twoją pracę? Czy możesz

cieszyć się pełną swobodą artystyczną?

Wytwórnia No Remorse była świetnym wyborem,

a Chris i Andreas są świetnymi chłopakami

i moimi przyjaciółmi. Umowa była

jasna i prosta.

Jakie są Twoje odczucia związane z współczesnym

rynkiem muzycznym? Jest lepszy

czy gorszy niż wcześniej? Jak to oceniasz?

Myślę, że dzisiejszym głównym stacjom radiowym

bardzo brakuje treści, oryginalności i

grają jedynie zaprogramowaną muzykę, więc

w kółko słyszy się tylko te same piosenki.

Współcześni artyści mają prawie pełną kontrolę

nad swoją muzyką, ale trudno jest wymyślić,

jak promować muzykę, tak jak robiono

to za dawnych czasów. Tak, Facebook,

YouTube i Instagram są świetne, ale na tych

platformach jest tak wiele rzeczy, że dla ludzi,

którzy jeszcze cię nie znają, jesteś niewidoczny.

Co powiedziałbyś młodym ludziom, którzy

zastanawiają się, czy wejść w świat muzyki?

Ćwiczcie, nie poddawajcie się i więcej ćwiczcie!!!

Czy jest coś czego żałujesz lub chciałbyś

zmienić w swojej muzycznej karierze?

Nie wiem, może nie starałem się wystarczająco

mocno, aby odnieść sukces w muzyce. Zdecydowanie

jestem wdzięczny, że mogę ponownie

to robić, a także chłopakom, z którymi

tworzę tę muzykę.

Czy są jeszcze jakieś inne marzenia, które

chciałbyś spełnić?

Naprawdę nie mogę się doczekać trasy koncertowej

po świecie i promowania naszego nowego

albumu.

Jakie są Twoje plany na przyszłość? Planujecie

dłuższą trasę po Europie?

Kochamy Europę i Amerykę Południową.

Mamy nadzieję, że zagramy na wielu festiwalach

na całym świecie.

Wasz nowy album "The Passing Of Time"

będzie dostępny na CD, winylu i kasecie

kompaktowej. Skąd pomysł na powrót do

kasety, czy to jakiś hołd dla starszych fanów?

To bardzo zabawne, ale tak naprawdę młodsza

publiczność lubi zbierać kasety. Sprzedaję

dużo demówek Glacier z 1984 roku, a nowe

kasety LP w przedsprzedaży są już prawie wyprzedane.

Szalone, co?

Zastanawiam się, czy planujesz odnowić i

ponownie wydać swoją EPkę zatytułowaną

"Glacier"?

Właściwie w tym momencie byłoby to całkowicie

niemożliwe. AxeKiller Records we

Foto: Glacier

Francji nadal ma nasze taśmy-matki i pomimo

naszych licznych starań, aby się z nimi

skontaktować, w ogóle nie dają nam odpowiedzi.

Sam Easley zatrudnił nawet prawnika,

który również skontaktował się z AxeKiller,

aby zwrócili naszą własność, ale nadal bez powodzenia.

Chcielibyśmy odzyskać taśmymatki,

ponieważ są ważną częścią historii

Glacier, a odnowione wydanie byłoby niesamowite.

Chciałbyś powiedzieć coś jeszcze Twoim

fanom w Polsce?

Jestem Polakiem!!! Miejmy nadzieję, że pewnego

dnia będziemy mogli zagrać w Polsce.

Horns Up!!!

Dziękuję bardzo za poświęcony czas i życzę

wszystkiego co najlepsze na przyszłość,

szczególnie dużo zdrowia w tych trudnych

czasach.

Dziękuję bardzo za możliwość udzielenia wywiadu.

Naprawdę to doceniamy i mamy nadzieję,

że nowy album Wam się spodoba.

Simona Dworska


Dobra muzyka nie zna granic!

W latach 80. nie zdołali się przebić, zyskali jednak kultowy status, w tym

w komunistycznej Polsce. Dzięki ciągłemu zainteresowaniu LP "Hellish Crossfire"

przed pięciu laty ponownie wznowili działalność, a ich najnowszy album, zarejestrowany

w odmłodzonym składzie "Emerald Eyes", potwierdza, że pesymiści zdecydowanie

zbyt przedwcześnie spisali Iron Angel na straty.

Tym, który zainicjował powrót zespołu był

nasz basista Didy. Zauważył status jakim cieszyła

się kapela, wzrost zainteresowania nią i

skontaktował się z Dirkiem (obaj znają się

od lat 80.) w sprawie reunion zespołu. Jednak

myślę, że w tamtym momencie nikt nie miał

pojęcia, jak ogromna była to skala kultowej

otoczki wokół bandu. Byliśmy nielicho zaskoczeni,

kiedy się o tym dowiedzieliśmy.

Warto też nadmienić, że wciąż macie coś do

udowodnienia - nie tylko sobie, ale i innym,

że wciąż stać was na wiele, że nie powinniście

być postrzegani wyłącznie przez pryzmat

dawnych dokonań?

było nieuniknione, a nasza nowa płyta jest

tego dobrym przykładem, ponieważ została w

całości napisana przez dwóch gitarzystów (po

trzy utwory każdy) i moją skromną osobę

(pięć kawałków), więc przez młodszą część

zespołu. Musiałem nawet napisać połowę linii

melodycznych Dirka z powodu jego braku

zaangażowania. Początkowo chciał zrobić inną

płytę (chciał odejść od speed metalu i

przekształcić Iron Angel w zwykły metalowy

zespół lat 80.), ale na szczęście doszliśmy do

porozumienia, zmienił zdanie i teraz pokochał

nowy album! Didy również nie był tak

zaangażowany jak wcześniej. To dziwne, że

ludzie wciąż wierzą, że tylko starzy muzycy

mają w sobie tę magiczną iskrę, która pozwala

im tworzyć tego rodzaju muzykę. Zupełnie

ignorują za to fakt, że ludzie mogą się zmienić

przez lata oraz, że ci starzy kolesie to nie ci

sami ludzie, co trzydzieści lat temu. Również

przywiązywanie większej wagi do imion i twarzy,

niż do samej muzyki, moim zdaniem to

nie jest zbyt metalowe podejście.

Wyciągnęliście wnioski z tej wcześniejszej,

nieudanej reaktywacji, stawiając na mieszankę

doświadczenia z młodością, werbując

nie tylko wieloletniego basistę choćby zespołu

Mania Didy'ego, którego znacie pewnie

od wieków, ale też młodszych muzyków?

Jak powiedziałem, to był w zasadzie jego pomysł,

aby zreformować zespół, a zastrzyk

młodej krwi był zdecydowanie nieuniknioną

rzeczą, co nawet widać patrząc na materiały

filmowe z około 2015 roku, kiedy zespół miał

znacznie wyższą średnią wieku. Występy były

ciche, łagodne i bez ikry...

HMP: Dwa lata temu zaakcentowaliście kolejny

powrót udaną płytą "Hellbound", ale

po tym co słyszę na "Emerald Eyes" wygląda

na to, że wtedy dopiero rozkręcaliście się, by

dopiero teraz uderzyć z pełną mocą?

Max Behr: Tak, czujemy to samo. Chociaż

nadal uważam, że to nie jest zła płyta. Zdecydowanie

pozostawiliśmy jednak na "Hellbound"

pewien dziewiczy obszar. Nie zwracaliśmy

wystarczającej uwagi na strukturę

utworów i drobne szczegóły w aranżacjach, co

spowodowało, że niektóre kawałki były zbyt

długie i powtarzalne, co wpływało niekorzystnie

na ich jakość. Również riffom brakowało

mocnego uderzenia i drapieżności, które można

znaleźć na naszym debiutanckim albumie

"Hellish Crossfire", więc zdecydowanie

chcieliśmy zniwelować te problemy na "Emerald

Eyes" i myślę, że to zrobiliśmy.

Jak dla mnie ta płyta mogłaby spokojnie

ukazać się tak w 1988 roku, po "Hellish

Crossfire" i "Winds Of War", ale różne

zawirowania sprawiły, że zespół pod nazwą

Iron Angel przetrwał niecałe cztery lata i w

latach 80. wydaliście tylko dwa albumy?

Były ku temu pewne powody, głównie nieporozumienia

co do kierunku, w jakim miał podążyć

zespół, ale także problemy osobiste i

niezadowolenie ze sposobów, w jaki wtedy

załatwiano biznesowe sprawy.

Tylko dwa, ale za to jakie - fakt, że dla wielu

fanów jesteście kultowym zespołem, a liczne

wznowienia waszych klasycznych płyt

wciąż cieszą się zainteresowaniem motywowały

cię co do kolejnego powrotu?

Foto: Iron Angel

Ja też tak myślę. Na przykład nowa płyta

"Emerald Eyes" jest o wiele bardziej techniczna

i wymagająca niż materiał, który zrobiliśmy

wcześniej. Cały czas czerpiemy z naszych

korzeni, ale nie mniej ważne było również to,

aby trochę się tu i tam otworzyć, ponieważ

zbyt łatwo jest zapędzić się w kozi róg i w ten

sposób za bardzo ograniczyć się, co nigdy nie

jest dobre, zwłaszcza dla kultowej kapeli. Ale

myślę też, że są w nas muzycznie pomysły, o

których świat jeszcze nie słyszał. To wciąż nie

jest nasz koniec.

Słyszałem narzekania tych ortodoksyjnych

fanów, że Iron Angel nie wraca w klasycznym

składzie z lat 80., ale Sven i Piet od

lat przecież nie żyją, Mike grał z wami krótko

na samym początku i odpuścił - chcąc

utrzymać zespół musieliście odmłodzić

skład, innej opcji nie było?

Cóż, oczywiście jestem trochę stronniczy w

tym temacie, ale tak, odmłodzenie zespołu

Czym musieliście przekonać starszych kolegów,

żeby trafić na stałe w szeregi Iron Angel?

Umiejętności były oczywiście decydujące,

ale nauczeni doświadczeniem patrzyli

też na to jakimi jesteście ludźmi, czy będzie

się z wami łatwo dogadać, dobrze współpracować?

O ile ogólnie liczy się muzyka, chemia jest

bardzo, bardzo ważna i niestety często pomijana.

Również umiejętność podejmowania

kompromisów, które nie są na twoją korzyść,

z wyjątkiem demokratycznych decyzji, wszystko

to jest ważne. Jak być może wiesz, w zeszłym

roku musieliśmy kogoś wyrzucić z zespołu,

a to dlatego, że nie był już skłonny dostosować

się do powyżej wymienionych sytuacji.

Znam sporo doświadczonych muzyków i

często słyszę od nich: ale ci młodzi teraz wymiatają,

jak ja miałem 20 lat to w życiu nie

byłem tak dobry! Też masz takie poczucie,

że poziom gry wśród młodych adeptów jest

znacznie wyższy niż kiedyś?

Jest tak nie bez powodu. W dzisiejszych czasach

masz w internecie samouczki wideo i inne

materiały dotyczące wszystkich tematów

muzycznych, które głównie odnoszą się do techniki

i sposobów grania. Dlatego tak wielu

młodych muzyków jest znacznie lepszych technicznie,

ale czasami zapominają o innych

aspektach muzyki, bo nie tylko technika jest

ważna. Osobiście uważam, że ta technika powinna

być środkiem, który doprowadzi cię

tam, gdzie chciałbyś być muzycznie. Nigdy

nie powinna być to sama droga. Wszystko

sprowadza się do tego, jak dobrze wykorzys-

44

IRON ANGEL


tujesz swoje talenty, musisz wiedzieć, kiedy je

wykorzystać, a kiedy z nich się wycofać,

szczególnie podczas pracy w zespole.

To w sumie pozytywne zjawisko, ale z drugiej

strony ma też wpływ na istną nadprodukcję

nowych zespołów - myślę, że nawet

wydając teraz lepszą płytę niż "Hellish

Crossfire" trafilibyście co najwyżej do garstki

fanów speed/thrash metalu, a w 1985 roku

bylibyście może grupą nie ze ścisłej czołówki,

ale znaną i cenioną, i to od razu po pierwszej

płycie?

W momencie wydania "Hellish Crossfire"

nie był to wielki sukces, nawet niektórym

członkom kapeli już się to wtedy nie podobało,

ale czas pracował na korzyść tego albumu.

Myślę, że pod pewnymi względami "Winds

Of War" był lepszym albumem, ale oczywiście

brakowało mu intensywności debiutu i

dlatego tak wielu ludzi postrzega go jako coś

słabszego. Jestem prawie pewien, że gdyby zespół

kontynuował granie w stylu "Hellish

Crossfie", byliby co najmniej tak wielcy jak

Sodom czy Destruction, ale już nigdy się o

tym nie dowiemy...

Nagrywając "Emerald Eyes" chcieliście nawiązać

do swych dawnych dokonań, ale nie

stać przy tym w miejscu, bo mamy w końcu

rok 2020, nie ten, wspomniany już, 1988 - dobrze

odbieram wasze intencje?

Myślę, że ważne jest, aby mieć mocne korzenie,

które zakotwiczą cię w rozsądny sposób.

Jednak, jak wspomniałem wcześniej, chcieliśmy

również rozwinąć się, co zrobiliśmy, więc

tak, dobrze zrozumiałeś nasze intencje.

To w dodatku płyta bardzo mroczna i intensywna,

nikt po jej wysłuchaniu nie powie:

eee, oni nie powinni już grać metalu?

(śmiech)

Ja też tak myślę. Oczywiście ludzie zawsze na

coś narzekają, często bez rzeczywistej przyczyny,

tylko po to, by narzekać, ale my potrafimy

sobie z tym poradzić. Zespół przetrwał

gorsze rzeczy niż ciągłe narzekanie.

Pracowaliście nad tym materiałem zespołowo,

każdy dołożył swoje trzy grosze do nowych

kompozycji, miał wpływ na ich aranżacje?

Cóż, nie za bardzo. Jak wspomniałem wcześniej,

został on stworzony przez Roba, Nino

oraz mnie, dotyczy to również aranżacji. W

pewnym stopniu każdy zrobił tutaj coś kreatywnego,

ale ilość tego jest bardzo niejednoznaczna.

Takie dawne metody sprawdzają się więc

najlepiej, chociaż nie ma co ukrywać, że nowoczesna

technologia bardzo ułatwia obecnie

pracę muzykom?

Skłamałbym, gdybym powiedział, że nie skorzystaliśmy

z tego. Nagranie tego albumu na

taśmie zajęłoby nam zdecydowanie dużo więcej

czasu, ale mimo tego, co słychać na tej

płycie, to rzeczywiście nagrywaliśmy bez użycia

technologii do "poprawiania" błędów, bowiem

kilka z nich zostawiliśmy na płycie, ponieważ

nadal chcieliśmy, aby nasza płyta brzmiała

szczerze.

Ale z brzmienia "Emerald Eyes" wnoszę, że

nie przesadzaliście z cyfrowymi bajerami -

to sound, który jesteście w stanie odtworzyć

na żywo, surowy, potężny, ale zarazem

klarowny?

Tak, taki był nasz zamiar. Czuliśmy, że produkcja

poprzedniej płyty pozbawiła nas wielu

niuansów i szczegółów i tym razem chcieliśmy

uzyskać trochę więcej klarowności. Niektóre

chórki mogą być nieco trudne do odtworzenia

na żywo (fajny fakt: syn Dirka,

Foto: Iron Angel

Nico, zaśpiewał je w studiu), ale poza tym

wszystko powinno działać.

Sęk w tym, że mało kto wie kiedy sytuacja

koncertowa wróci do stanu sprzed marca

tego roku - dlatego wydajecie nowy album

jesienią, licząc, że do tego czasu będziecie w

stanie zaplanować i dopiąć promującą go

trasę?

Początkowo chcieliśmy zrobić jesienią promocyjną

trasę koncertową "Emerald Eyes", ale z

oczywistych powodów nasze plany musiały

zostać przełożone. Mamy nadzieję, że wznowimy

to wiosną 2021 roku. Poza tym w międzyczasie

może dojść do kilku jednorazowych

występów.

Pewnie, tak jak wielu innych niemieckich

muzyków, nie utrzymujecie się z grania,

więc pandemia aż tak was nie dotknęła, ale

nie ma co ukrywać, że wielu waszych kolegów

jest obecnie w bardzo trudnej sytuacji

materialnej - pewnie jeszcze rok temu mało

kto byłby skłonny uwierzyć w prawdopodobieństwo

czegoś takiego, że jakiś wirus zdoła

sparaliżować cały świat, toż to przecież

nie średniowiecze czy nawet nie Europa wyniszczona

I wojną światową?

Zarabiam na życie jako nauczyciel muzyki,

więc to wpłynęło na mnie bezpośrednio, ale

zdaję sobie sprawę, że jest wielu innych ludzi,

którzy cierpią z tego powodu znacznie bardziej

niż ja. Chyba nikt nie spodziewał się, że

pandemia nadejdzie tak szybko, ale to pokazuje,

że my, ludzie, wciąż jesteśmy biologicznymi

stworzeniami, na zawsze przywiązanymi

do pępowiny natury matki, a natura nie

zna planów, ani nawet nie dba o nie.

Żeby więc nie kończyć naszej pogawędki w

minorowym nastroju: Kris Brankowski i

Metal Top 20. Pamiętacie jeszcze tę sytuację,

kiedy "Heavy Metal Soldiers" wszedł

na tę listę i całkiem nieźle sobie na niej radził?

Musiał to być dla zespołu niezły szok,

że w komunistycznej Polsce jest w państwowym

radiu metalowa audycja, a fani głosują

na ulubione utwory, w tym szerzej jeszcze

nieznanego, niemieckiego zespołu?

To absolutnie niesamowite i właściwie dobry

przykład tego, dlaczego liczy się muzyka

oraz, że dobra muzyka nie zna granic!

Teraz jest internet, można dotrzeć bez problemu

do fanów na całym świecie - macie co

promować, więc nie mogąc grać koncertów

będziecie jeszcze intensywnej działać w sieci,

żeby o "Emerald Eyes" dowiedziało się jak

najwięcej fanów?

Właśnie tak będziemy robić. Cóż, następny

koncert, który zagramy, odbędzie się w Portugalii

w styczniu 2021 roku, ale chcę jeszcze

powiedzieć, szczególnie teraz, w tych dziwnych

i trudnych czasach, nadal wspierajcie

swoich ulubionych artystów i ogólnie lokalną

scenę muzyczną, abyśmy bez względu na to,

co może się wydarzyć, mogli nadal słuchać w

przyszłości świetnych zespołów i zachować

przy życiu te, które już mamy. Jeśli chcecie

nas wesprzeć, przypominam, nasz nowy album

"Emerald Eyes" ukazał się 2 października

nakładem Mighty Music. Dziękuję za

wszystko!

Wojciech Chamryk & Kacper Hawryluk

IRON ANGEL 45


Lekkie odświeżenie

Ralf Scheepers to dość sympatyczny rozmówca. Opowiedział nam w krótkiej

rozmowie o nowym albumie zespołu zatytułowanym "Metal Commando", historii

grupy itp. Jest to człowiek dość wygadany, jak na Niemca bardzo dobrze

mówiący po angielsku. Zazwyczaj nie odpowiada jednym zdaniem, więc tym bardzie

zdziwiło mnie, że praktycznie od razu uciął temat swojego akcesu do Judas

Priest po odejściu Roba Halforda. No cóż, reszta wywiadu jest znacznie ciekawsza.

HMP: Cześć Ralf. Jak się masz?

Ralf Scheepers: A świetnie. Od rana wywiady,

kwestie związane z promocją i różne tego

typu sprawy. Zawsze jak po premierze nowego

albumu (śmiech).

No właśnie. Na rynek trafia już Wasza

trzynasta płyta zatytułowana "Metal Commando".

Powiedz mi proszę jak postrzegasz

tworzenie i wykonywanie muzyki po tych

wszystkich latach, które spędziłeś nie tylko

w Primal Fear, ale też innych swoich zespołach.

Czy w dalszym ciągu jest to dla Ciebie

pasja, czy może stało się to po prostu rutyną.

Tak jak wspomniałeś, jest to nasza trzynasta

płyta. Pracowaliśmy nad nią wspólnie. Nie

mam na myśli oczywiście, że wszyscy razem

gnieździliśmy się razem w studio. Każdy nagrywał

swoje, a później wzajemnie dzieliliśmy

się plikami przez Internet. Przez te wszystkie

lata, o których wspominasz na pewno udało

nam się w tej materii osiągnąć konkretny postęp.

Tym razem doskonale wiedzieliśmy co

robimy i co tak naprawdę chcemy osiągnąć.

Zaśpiewałem dokładnie tak, jak chciałem.

Oczywiście potrzebowaliśmy czasu, by się

wzmocnić jako drużyna. Proces tworzenia

idzie nam znacznie łatwiej, ponieważ jest w

niego zaangażowanych na chwilę obecną aż

pięć osób. Bębny na "Metal Commando"

były nagrywane w Danii, bas i gitary były nagrywane

razem w studio, natomiast wokale

nagrywałem u siebie. Nie chciałem tu wprowadzać

żadnych zmian, gdyż ta procedura mi

odpowiada.

Czy ostateczny efekt pasuje do Twoich wyobrażeń,

które miałeś przed rozpoczęciem

nagrania?

Tak. Zawsze kiedy tworzymy nowy materiał,

chcemy by był w nim widoczny chociaż niewielki

progres. Nie mieliśmy tym razem łatwego

zadania, bo "Apocalypse" był naprawdę

mocnym albumem i przeskoczenie go nie

było czymś łatwym (śmiech). Jednak nie było

wielkiej presji. Jak już wspomniałem, za komponowanie

jest odpowiedzialnych pięciu

członków zespołu i każdy z nas mógł na sobie

wzajemnie polegać. Napisaliśmy ok. dwudziestu

utworów i musieliśmy wybrać te najlepsze.

Metal Commando" zawiera wiele świetnych

kompozycji, ale jedna szczególnie

zwróciła moją uwagę. Mam tu konkretnie

Foto: Primal Fear

na myśli zamykający całość utwór "Infinity".

Wydaje mi się, że jest to najdłuższy, najbardziej

rozbudowany i najbardziej epicki

utwór w całym Waszym dorobku.

Zgadza się. Co ciekawe ten kawałek jest

skomponowany w taki sposób, że pomimo

tych czternastu minut wcale się słuchaczowi

nie nudzi. Kiedy usłyszałem wersję demo byłem

naprawdę pozytywnie zaskoczony. Jeśli

chodzi o wokal, bardzo zależało mi aby wczuć

się w atmosferę tego kawałka, włożyć w niego

odpowiednią dawkę emocji. Wydaje mi się, że

się to udało.

Rozumiem zatem, że nie jesteś autorem

wszystkich tekstów na nowym albumie.

Nie, tym także postanowiliśmy się podzielić.

Ja napisałem pięć tekstów, pozostali resztę.

Czy próba włożenia odpowiednich emocji w

teksty, które nie są Twoje przychodzi Ci z

taką samą łatwością jak w przypadku liryków

Twojego autorstwa?

Nie. Jak już mówiłem, zawsze staram się nadać

konkretne emocje adekwatne do historii

opowiedzianej w tekście. Za każdym razem

oczywiście staram się zrozumieć to, o czym

śpiewam. (śmiech) Czasami muszę o to podpytać

chłopaków.

"Metal Commando" to pierwsze wydawnictwo

Primal Fear, na którym nie ma orła.

Jak to nie ma?! Jest! Tylko schowany za czaszką

(śmiech).

Dobre! (śmiech)

Chcieliśmy przedstawić nieco inne podejście.

Podaliśmy tytuł albumu grafikowi, który miał

za zadanie zaprojektować okładkę. Przedstawił

nam swój pomysł, argumentując, że motyw

ten będzie się świetnie prezentował na

koszulkach zespołu. Tym nas ostatecznie

przekonał. Oczywiście jest tam nawiązanie do

starszych płyt w postaci skrzydeł.

Skąd pomysł na tytuł?

Amerykanie określili nasz zespół mianem

"Metal Commando" już przy okazji naszej

pierwszej wizyty w tym kraju. To określenie

często padało w tamtejszej prasie przy okazji

recenzji naszych płyt czy wstępów do wywiadów

z nami. Więc czemu tak nie zatytułować

płyty.

Powróciliście do Nuclear Blast - wytwórni,

dla której już kiedyś nagrywaliście. Jak w

ogóle doszło do tego, że ponownie znaleźliście

się w ich katalogu?

Chcieliśmy zmienić wytwórnię, bo czasami

potrzeba zespołowi lekkiego odświeżenia. Takiego

powiewu wiatru, który nieco przerzedzi

atmosferę. Poprzednio mieliśmy kontrakt z

Frontiers Records i uważamy, że zrobili dla

nas kawał dobrej roboty, za którą naprawdę

jesteśmy im wdzięczni. Jednakże solidarnie

zdecydowaliśmy się powrócić na nasze stare

śmieci, gdyż wielu naszych przyjaciół ciągle

pełni tam dość znaczące funkcje. Wielu z

nich było tam już, w momencie, gdy zaczynaliśmy

przygodę z Primal Fear. To wspaniałe

uczucie, gdy wracasz do ludzi, których świetnie

znasz.

Macie w składzie nowego perkusistę Michaela

Ehre. Jak on się znalazł w zespole?

To było proste. Rozpuściliśmy info po całej

branży, że poszukujemy nowego perkusisty.

46

PRIMAL FEAR


Mieliśmy pięciu kandydatów do wyboru a

jednym z nich był właśnie Michael, którego

znaliśmy wcześniej osobiście i wiedzieliśmy,

że jest fantastycznym bębniarzem. Oczywiście

pozostali kandydaci też byli fantastyczni

(śmiech). Przekonał nas tym, że po dołączeniu

do zespołu chciał uczynić Primal Fear

swoim priorytetem. Tak też się stało. Zeszłego

lata grał już z nami na kilku letnich festiwalach.

Potem w studiu zrobił na nas ogromne

wrażenie. Perkusja jest pierwszym instrumentem,

który jest rejestrowany w studio.

Michael poza tym, ze jest świetnym muzykiem,

jest także wspaniałym kumplem, co

również nie jest bez znaczenia.

W tym roku mamy chyba pierwsze lato od

niepamiętnych czasów bez dużych letnich

festiwali. Pytanie retoryczne. Jak się z tym

faktem czujesz?

Nie za dobrze (śmiech). Skupmy się jednak

na pozytywach. Czasami to, że coś tracisz

wcale nie musi oznaczać czegoś negatywnego.

Wręcz przeciwnie. Ta przerwa na pewno pomogła

nam lepiej dopieścić najnowszy album.

Oczywiście potrzebujemy letnich festiwali i

mam ogromną nadzieję, że za rok odbędą się

one bez większych komplikacji.

Wiele zespołów radzi sobie z zakazem koncertów

streamując swoje występy na żywo

w Internecie. Bierzecie taką opcję pod uwagę?

Nie. My akurat nie zamierzamy tego robić.

Uważam, że streaming na żywo by zabił klimat

naszej muzyki. Wolę już poczekać, aż

pozwolą organizować koncerty i zaprezentować

się na scenie przed żywymi ludźmi. Pojawiły

się też pomysły grania dla fanów siedzących

w samochodach, ale to też nie dla

nas.

Foto: Primal Fear

Wiem, że to może nie najlepszy moment, ale

przypuszczam, że jakieś nieśmiałe plany

koncertowe macie.

Na dzień dzisiejszy wszystko zostało przełożone

na przyszły rok. Taką decyzję podjęliśmy

razem z naszym managementem. Planowanie

czegokolwiek na jesień jest krokiem

bardzo ryzykownym. Właściciele klubów i sal

koncertowych również nie są na ten moment

chętni by planować koncerty, bo sami nie są

pewni, czy finansowo przetrwają ten lockdown.

Zarówno w Europie, jak i w USA.

Przyszły rok wydaje się pod tym względem

pewniejszy.

Primal Fear debiutował w 1997 roku. W tym

roku też pojawił się debiut Hammerfall i

ogólnie jest uznawany za rok odrodzenia się

klasycznego heavy metalu po okresie dominacji

z jednej strony bardziej ekstremalnych,

z drugiej zaś bardziej nowoczesnych form tej

muzyki. Jak oceniasz rolę Primal Fear w

owym odrodzeniu?

Szczerze mówiąc nigdy nie patrzyliśmy na

trendy rynkowe tylko po prostu robiliśmy

swoje, graliśmy to, co naprawdę kochamy. Ja

swoją przygodę z muzyką zacząłem jeszcze w

latach osiemdziesiątych na długo przed powstaniem

Primal Fear. Najpierw był Tyran'

Pace, potem Sinner, potem Gamma Ray i

wreszcie zespół, w którym występuje obecnie.

Kiedy w pełni oddajesz się muzyce, to oczywiście

śledzisz scenę, ale nie przywiązujesz

wielkiej wagi do tego, czy w danej chwili coś

jest popularne, czy nie. Podobnie było w roku

1997. Nie zastanawialiśmy się, do czego nasza

muzyka jest podobna, czy wpasowuje się

w obecne trendy tylko po prostu graliśmy. To,

że akurat zgraliśmy się w czasie z tą falą

młodych zespołów heavy i power metalowych

było czystym przypadkiem. Ale nie powiem,

fajnie się to wszystko złożyło.

Wspomniałeś o Tyran' Pace. Jak wspominasz

lata istnienia tej grupy?

Dla mnie to był przede wszystkim okres nauki.

Uczyłem się przede wszystkim poprawnie

emitować głos na żywo. Co do brzmienia

samej muzyki, to było ono bardzo dalekie

od perfekcji. Prawdę mówiąc, to dopiero w

Gamma Ray pokazałem potęgę swojego głosu

i mogłem zaprezentować w pełni jego skalę.

W czasach Tyran' Pace miałem młody

jeszcze nie wyrobiony głos, co oczywiście

może być też poczytywane jako zaleta, ja jednak

bardziej widziałem w tym wadę.

Po odejściu Roba Halforda z Judas Priest

byłeś jednym z kandydatów na jego następcę,

jednak do przesłuchań ostatecznie nie

doszło. Trochę szkoda.

Ja wiem czy szkoda… Gdyby doszło jeszcze

by mnie przyjęli i wówczas nie wiadomo, jakby

się wszystko potoczyło. A tak to wszyscy

są szczęśliwi. I oni i ja (śmiech). Było minęło,

nie ma co roztrząsać.

Byłeś też wokalistą grupy Blackwelder. Co

się w ogóle z tą grupą dzieje?

To był typowy side project. Dostałem propozycje

zaśpiewania, więc się zgodziłem. Po

nagraniu płyty nikt już się ze mną w sprawie

tej kapeli nie kontaktował, więc nie mam zielonego

pojęcia, co się z nią dzieje (śmiech).

Są jakieś rzeczy, których żałujesz w swojej

karierze?

Wiesz, wszystko co nas spotyka dzieje się z

jakiegoś powodu. Nawet jeśli w postrzegamy

jakieś zdarzenie jako negatywne, albo jakąś

decyzję za złą, to często bywa tak, że jakiś

czas później patrzymy na to zupełnie inaczej

i stwierdzamy, że dobrze się stało. Błędy są

potrzebne, żeby się na nich uczyć. Być może

mając tą wiedzę i to doświadczenie, które

mam dzisiaj, pewne rzeczy zrobiłbym inaczej.

Ale to gdzie jestem, jest konsekwencją decyzji

z przeszłości i nie uważam, bym wylądował

źle (śmiech).

Bartek Kuczak

Foto: Primal Fear

PRIMAL FEAR 47


HMP: W naszej rozmowie z 2016 mówiłeś,

że na trzeciej płycie Death Dealer znajdzie

się trochę riffów w stylu Jona Olivy. Słucham

nowej płyty i słyszę skojarzenie z Savatage

w kawałku "Hail to the King", zwłaszcza

w jego zakończeniu. W których miejscach

na płycie znajdę takich skojarzeń z

Savatage więcej?

Sean Peck: Myślę, że w utworze tytułowym

"Conquered Lands" prawdopodobnie może

być coś, o czym wtedy mówiłem. Poza tym po

prostu piszemy, to, co uznajemy za metalowe

i to, co czyni kawałek rockowym. Powiedziałbym,

że jeszcze raz zebraliśmy wspaniały

zbiór utworów.

W Death Dealer, w przeciwieństwie do Cage

pojawiają się też luźniejsze, bardziej

"rock'n'rollowe" kawałki. Podoba mi się

Jak płyta, to tylko fizyczna

Tak wkręconych i płodnych muzyków jak Sean Peck nie ma wielu. O tym,

jak odnajduje się w pracy nad kilkoma podobnymi zespołami, o niegasnącej

wenie i dumie z własnej muzyki rozmawialiśmy przy okazji wydania trzeciej płyty

Death Dealer. Słuchajcie jej szybko, bo czwarta jest już gotowa.

Was Mike LePond - basista jednego z najlepszych

zespołów, jeśli chodzi o łączenie

wysokiej klasy wykonawczej z udanymi melodiami.

Mike jest bardzo płodnym, ale też

bardzo zajętym muzykiem. Skąd pomysł, żeby

do współpracy zaprosić właśnie jego?

Od czasu kiedy wiedzieliśmy, że Mike Davis

nie będzie w stanie kontynuować z nami

współpracy, Mike był oczywistym wyborem,

ponieważ pracował już z Rossem. Ross The

Boss już wcześniej ukradł perkusistę Death

Dealerowi, Steve'a Bolognese, więc to sprawiedliwe,

że my ukradliśmy mu basistę

(śmiech!). Mike na tej płycie zrobił naprawdę

świetne rzeczy, a jego wyczucie melodii dodało

wiele naszym kawałkom.

Ma to sens, bo Mike w zespołach, w których

gra, miewa wkład w komponowanie.

o czym mają traktować teksty. Pracując nad

materiałem od kwietnia 2020 roku, podczas

lockdownu, nagrałem ponad pięćdziesiąt

utworów i jestem w zasadzie w fazie przeciwieństwa

czegoś, co można nazwa brakiem

weny. Jestem więc nakręcony na robienie super

rzeczy.

Wszystkie Twoje zespoły - co zrozumiałe -

są do siebie nieco podobne. Najpierw komponujesz,

a potem decydujesz "to pójdzie do

Cage, a to do Death Dealer" czy od początku

komponujesz z myślą np. o Death

Dealer?

Cóż, w większość wypadków muzyka jest już

ułożona, więc raczej ona decyduje, gdzie ma

ona trafić. Choć utwór "Beauty and the Blood"

wcześniej napisałem dla Denner/Shermann,

tylko że nigdy nie udało się nam go opracować,

więc postanowiłem wykorzystać go na

albumie Death Dealer. Kiedy wymyślam refren

lub linię wokalną, zastanawiam się, do

której grupy pasowałaby najlepiej. Czasami

sobie myślę "hej, może The Three Tremors potrzebuje

jeszcze jednego szybkiego utworu?" i ciągnę to

w taki sposób, aby dopasować to, co akurat

jest potrzebne, do ukończenia konkretnego

albumu.

Wiem, że dla Rossa jesteś najlepszym metalowym

wokalistą na świecie. Jak się pracuje

pod presją takiej opinii? (śmiech)

(śmiech) Nie jestem pewien, czy nadal tak

myśli, ale może tak jest! Zepsuł mnie udział

w trasach Three Tremors, ponieważ jak się

śpiewa wraz z trzema innymi wokalistami, nie

ma presji, że trzeba będzie odwołać występ,

jeśli trafi się złą noc. Kiedy już wyruszymy w

trasę (z Death Dealer - przyp. red.) i będę

wiedział, jaka będzie setlista Death Dealer,

wtedy zacznie się prawdziwa presja.

"Running with the Wolves". Ten numer

mógłby trafić na jakąś flagową płytę np.

Skid Row. Domyślam się, że tego typu numery

komponuje Ross?

Właściwie był to Stu razem ze mną. Stu miał

tytuł utworu, a ja po prostu napisałem do niego

tekst. Przygotowaliśmy do niego teledysk.

Też bardzo lubię ten utwór, to fajny rocker o

tym, jak to jest poczuć, co znaczy Death

Dealer. Prawda, wygląda jakby był to utwór

autorstwa Rossa, chociaż prawda jest inna. I

znowu się z tobą zgodzę, Cage tworzy bardziej

speedowy i thrashowy materiał, podczas

gdy Death Dealer bardziej skupia się na większej

ilości rockerów w średnim tempie.

Od początku Waszym atutem był przyciągający

uwagę skład. Obecnie dołączył do

Foto: Death Dealer

Tak, jak mówię, wymyślił kilka niesamowitych

linii basu, które naprawdę świetnie słychać

w miksie. To naprawdę mój pierwszy album,

na którym gra na basie dodała zauważalną

partię melodii, dzięki którym utwory

stały się jeszcze lepsze. Kontynuował to także

na czwartym albumie Death Dealer, który

swoją drogą, jest już zrobiony.

Właśnie, jesteś bardzo płodnym muzykiem,

piszesz ogromne ilości kawałków i tekstów

dla Death Dealer, Cage oraz The Three

Tremors. Masz w ogóle takie dni, kiedy nie

masz weny?

Cóż, czasami tak się czułem, pracując nad

"Conquered Lands", ale przedarłem się przez

to. Nigdy nie brakuje mi melodii, ale czasami

pojawia się problem w kwestii doboru tematu,

Hansi Kürsch z Blind Guardian powiedział

nam ostatnio, że "jeśli mu dać wolną rękę,

wokale będą wszędzie". Ty też lubisz zapełniać

każdy możliwy fragment wokalami i

Twój głos działa jak jeden z instrumentów

w zespole. Podpisałbyś się pod tym, co powiedział

Hansi?

Myślę, że utwory powinny być wypełnione

leadami, harmoniami oraz wokalami. Zaczynam

teraz pozwalać niektórym riffom oddychać

samodzielnie. Trochę późno, więc to

całkiem ciekawe. Mam tendencję do stosowania

wielu nakładek wokali, jest to po prostu

mój styl tworzenia i dlatego stosujemy wiele

chórków w czasie naszych występów na żywo.

Obie poprzednie płyty robiliście samodzielnie.

Domyślam się, że i tym razem tak się

stało - miksem, masteringiem i produkcją zajął

się Stu Marshall? Nie kusiło Was, żeby

tym razem zaprosić kogoś, kto spojrzy okiem

"z zewnątrz"?

Przy tej płycie mieliśmy pomoc, ponieważ

mastering został wykonany przez Maoura

Appelbauma, który jest fachowcem od masteringu.

Był jeszcze gościu, który pomagał

podczas produkcji perkusji i gitar, więc na tej

płycie z pewnością dokonaliśmy znacznych

ulepszeń w brzmieniu.

Kiedy zobaczyłam okładkę "Conquered

Lands" od razu przypomniała mi się okładka

Iced Earth "Framing Armageddon (Something

Wicked, Part I)".

48

DEATH DEALER


Cóż, mogę powiedzieć, że nasza okładka jest

znacznie lepsza niż okładka Iced Earth. Trudno

pokonać artystę, Dusana Markovica.

Nie ma to nic wspólnego z Iced Earth, ale rozumiem

porównanie. Umieścili swoją maskotkę

w egipskim klimacie. To nasza pierwsza

próba takiej koncepcji okładki. Na każdym

albumie próbujemy ją zmieniać. Kolejna

okładka również będzie zupełnie inna.

A propos okładek. Ostatnio umieściłeś na

fanpage'u okładkę debiutu Cage. Od razu

pomyślałam, że ta okładka jest graficznie

tragiczna. Z drugiej strony odzwierciedla

erę grafiki komputerowej końca lat 90. Myślisz,

że warto byłoby ją w przyszłości

zmienić czy wręcz przeciwnie, zostawić jako

relikt tamtych czasów?

Tak, prawdopodobnie zmienimy okładkę tego

albumu. Myśleliśmy, że jesteśmy nowatorscy,

ale teraz wygląda to potwornie. Uważamy,

że to całkiem zabawne, choć teraz na

swój sposób jest to klasyk. Marc Sasso przerobi

okładkę, a następnie wydamy płytę ponownie

i być może wszyscy zapomną o starej!

(śmiech)

Mówiłeś w poprzednim wywiadzie, że

skład Death Dealer sprawił, że jego powstaniu

towarzyszyła ekscytacja i niezwykłe

emocje. Oswoiliście się już z rytmem współpracy,

swoją obecnością i emocje nieco opadły?

Jak to wpływa na tworzenie muzyki w

Death Dealer?

Cóż, teraz dzięki Mike'owi LePondowi mamy

trochę nowej krwi, a to zawsze dodaje

Foto: Death Dealer

zespołowi wigoru. Nie byliśmy razem na scenie

od dawna, co również sprawia, że to świetna

jazda. Bycie na scenie z Rossem jest zawsze

ekscytujące, więc nie, nie ma mowy o

nudzie. Powiedziałbym, że dreszczyk emocji

wciąż jest. Dziękuję za wsparcie i gratulacje

dla magazynu za oddanie metalowi. Chcę

wszystkim przypomnieć, że jeśli chcecie posłuchać

nowej płyty Death Dealer "Conquered

Lands", musicie wesprzeć zespół i ją

kupić. Tylko trzy utwory trafią na platformy

streamingowe. Sprzeciwiamy się współpracy z

Spotify i innym podobnym platformom.

Prowadzimy oldschoolową kampanię, aby

pokazać fanom świetny fizyczny produkt!

Hail!

Katarzyna "Strati" Mikosz,

tłumaczenie pytań Paweł Gorgol


O bólu, stracie, cierpieniu…

O teatralizacji muzyki można pisać długie

referaty i setki (pseudo)intelektualnych

rozpraw. Często bywa tak, że zespół owe

historyjki, dekoracje sceny, stroje i całą to

otoczkę dodaje sobie w konkretnym celu.

Jakim zapytacie. Otóż wspomnianymi elementami

często próbuje ukryć swoje

braki. Czy to techniczne, czy to kompozytorskie

czy jeszcze jakieś inne… Są

też przypadki, gdy ma to jedynie na celu

wytworzenie kontrowersyjnej otoczki. Z drugiej strony mamy mistrza metalowych

horrorów Kinga Diamonda, którego twórczość trudno sobie bez owych elementów

wyobrazić. Nie przywołuje go tutaj bez powodu, gdyż jest on jedną z głównych

inspiracji dla bohaterów poniższej rozmowy. Ich muzykowanie również wiele by

straciło, gdyby nie dodana do niego złowieszcza historia i cały ten image. Więcej

opowiedział nam wokalista zespołu KK Fossor.

HMP: Witaj KK...

KK Fossor: Witam mój przyjacielu! Dziękuję

za twój czas, który poświęcasz nam, aby

zadać kilka pytań.

Wydaliście Wasz trzeci album "Return To

Hemmersmoor". Jest on jednocześnie trzecią

częścią trylogii, która miała swój początek

w 2016. Wspomniany album stanowi

jej zakończenie. Tu samo nasuwa się

pytanie co dalej Zupełnie nowa opowieść?

pozostałe. Po prostu pisaliśmy utwory i je

aranżowaliśmy. Słuchając wszystkich trzech

albumów można usłyszeć ewolucję zespołu.

Jedyną rzeczą, która różniła się w przypadku

tego albumu od dwóch pozostałych, to pandemia.

Dla niektórych członków zespołu

ukończenie sesji było dość trudne z powodu

lockdownu. Ale udało się!

Jak w ogóle było z konceptem tej historii?

Mieliście jej zarys albo nawet całą fabułę

Jak Twoim zdaniem najnowsze dzieło

Them prezentuje się na tle dwóch poprzednich?

Moim zdaniem jeden z zauważalnych progresów

dotyczy wokali. Są one całkowicie

naturalne. Nigdy nie uważałem się za "piosenkarza"

per se. Jestem wokalistą. Wokalista

może śpiewać, ale używa swojego głosu do

tworzenia różnych stylów śpiewania, mówienia

itp. Używam mojego naturalnego głosu w

wielu kawałkach na "Return to Hemmersmoor".

Stosuję również trochę falsetu oraz

szorstkiego śpiewu w niższych partiach. Niewiele

osób wie, że podczas pracy nad utworem

początkowo wypróbowuję również styl

śpiewania. Nigdy nie siadam i nie mówię

"Zaśpiewam falsetem w tym kawałku". Zwykle

zachowuje się to, co przychodzi mi do głowy.

Czasami wydaje się, że coś nie jest w porządku,

więc zmieniam to, ale w większości

przypadków tak nie jest.

Powszechnym błędem jest to, że większość

traktuje pierwsze trzy albumy jako trylogię.

W rzeczywistości wszystkie trzy albumy są

połączone, opowiadają jedną historię. Sposób,

w jaki koncepcja każdego albumu została

napisana, to koniec obecnego albumu może

być równie końcem całości. Jedno jest pewne,

że KK zniknął na końcu "Return To

Hemmersmoor". Jak więc Them poradzi sobie

z kontynuacją tematu? Czy to naprawdę

już koniec? Będziesz musiał poczekać, aby

się dowiedzieć.

Patrząc na dyskografie wielu kapel, to trzeci

album często jest jeżeli nie najlepszy, to

na pewno przełomowy. Jak będzie z "Return

To Hemmersmoor"?

Kiedy zaczynaliśmy pracę nad najnowszym

albumem, nie traktowaliśmy go inaczej niż

Foto: Them

już przed pierwszym albumem czy tworzyliście

ją na bieżąco?

Nie napisałem całej historii przed wydaniem

pierwszego pełnego albumu. Pierwszy album

był jednym strzałem z pomysłem na kontynuację

fabuły, gdyby była taka potrzeba.

Kiedy w 2015 roku wydaliśmy pierwsze video

z tekstami utworów z "Sweet Hollow",

odzew był niesamowity. Postanowiliśmy

kontynuować to i dopiero w tym momencie

powstały pomysły na "Manor of the Se7en

Gables" i "Return to Hemmersmoor"!

Uważam, że "Return To Hemmersmoor" to

najbardziej thrashujący album Them. To

Wasz zamiar czy samo tak wyszło?

To ciekawe, że tak uważasz. Słyszeliśmy dokładnie

to samo od kilku osób z branży. My,

jako zespół, nie patrzymy na to w ten sposób.

Tak, na albumie jest kilka przebojów, ale

ogólnie uważamy, że "Manor of the Se7en

Gables" był albumem bardziej thrashowym.

Nie jestem pewien, czy bycie bardziej

thrashowym jest lepsze, czy gorsze, ale gramy

to, co czujemy. Jest nas kilku, wywodzimy się

z kapel thrashowych, deathmetalowych i

progmetalowych. Kiedy zmieszasz to wszystko

razem, otrzymasz Them!

No właśnie. Często opisujesz muzykę

Them jako miks thrash metalu stylistyki

Kinga Diamonda oraz Dream Theater.

Jakie inne gatunki miały na Was wpływ?

Czasami jesteśmy zdecydowanie thrashowi,

ale wydaje mi się, że mamy więcej dynamiki.

Nastrój tematu jest przekazywany poprzez

muzykę. Ponieważ muzyka jest u nas numerem

jeden, musi być niezależna od każdej

historii. Porównywanie nas do Kinga Diamonda

to opis wielu osób, które nie poświęciły

odpowiedniej ilość czasu, aby naprawdę

posłuchać tego, co stworzyliśmy. Nie brzmimy

jak King Diamond, ale takie porównania

zawsze będą. Może śpiewanie falsetem

jest dla tych ludzi łącznikiem? Uwielbiam

Kinga Diamonda i to, co zrobił, w przeszłości

składałem mu hołd. Szanuję go jako

wielkiego artystę, ale mam też wielu innych

moich ulubieńców. Zawsze kochałem Iron

Maiden, Priest i kilka wspaniałych amerykańskich

zespołów thrashowych, jak Megadeth,

Forbidden, Death Angel, Vio-lence,

Flotsam oraz Testament. Czy nie byłoby na

miejscu powiedzieć, że uwielbiam też Billy'

ego Joela i Lenny'ego Kravitza? Potrafię

cieszyć się i doceniać większość form muzy-

50

THEM


cznych, jednak w moim przypadku wyznacznikiem

granicy jest country.

Zaitrygował mnie utwór "Maestro's Last

Stand". Są tam nawiązania do "Sweet

Hollow", czy tylko mi się wydaje?

Ahhh, rozgryzłeś to! "Maestro's Last Stand"

nie tylko zawiera odniesienia do "Sweet

Hollow", ale zawiera również niektóre wersy

z pierwszego utworu na "Sweet Hollow" zatytułowanego

"Forever Burns", część tekstu

została zmieniona, aby odzwierciedlić nowo

odkryte informacje. Jeszcze odnośnie "Maestro's

Last Stand". KK wyjaśnia swojej nowo

wskrzeszonej córce (Mirandzie), co się z nią

stało, a także z jej matką i oraz nim samym.

Przed zakończeniem "Manor of the Se7en

Gables" KK podczas procesu w Hemmersmoor

nie wiedział, kto właściwie zabił jego

żonę i córkę. Nie wiedział, dopóki Peter

Thompson nie podał tej informacji, że to on

zabił je obie. Również zakończenie początku

"Sweet Hollow" było sposobem na pokazanie,

że KK nigdy nie pogodził się z utratą

swojej rodziny. Te uczucia będą go nieustannie

torturować do końca jego ziemskich dni.

Pochodzicie z różnych kontynentów. Jak to

wpłynęło na process tworzenia albumu?

Trzech muzyków z zespołu mieszka w USA,

a trzech w Niemczech. To dla nas żaden

problem. Od samego początku Them było

odporne na pandemię, nawet nie byliśmy

tego świadomi. Wymyśliliśmy własny sposób

komunikowania się i wspólnej pracy nad

pisaniem muzyki. Niektórzy ludzie muszą

siedzieć razem w domu, aby pisać utwory, ale

nie Them. Nigdy nie siedzieliśmy razem w

sali prób aby napisać muzykę. Ani razu.

Gdybyśmy to zrobili, prawdopodobnie zamiast

tego pilibyśmy piwo i opowiadali dowcipy.

Nie byłoby to zbyt wydajne.

Foto: Them

Sam twierdzisz, że Wasza opowieść nie ma

żadnego przesłania ani ukrytych znaczeń.

Uwielbiamy horror. Jest to oczywiście fikcja.

Ale w zasadniczy sposób ta historia przypomina

moje życie w realnej rzeczywistości.

Poza tym kto nie lubi dobrych opowiadań?

Większość słuchaczy zazwyczaj na koniec

stresującej historii chce rozwiązania. Niestety

w tym wypadku nie ma szczęśliwego zakończenia.

Jak rekomendowałbyś Waszą historię

ludziom, którzy nigdy nie słyszeli Them?

To historia o bólu, stracie, cierpieniu, krwi,

ogniu, błyskawicach i zmartwychwstaniu,

wszystko w jednym. Nie jestem pewien, czy

był jakiś zespół, który stworzył motyw przewodni

i rozpisał go na trzy albumy… co

więcej? Them to dla wszystkich idealna historia

na Halloween! Być może w przyszłości

na jej podstawie zostanie wydany komiks?

Wasza muzyka jest wręcz stworzona do

grania na żywo. Jak sobie radzicie z brakiem

koncertów?

W tej chwili jesteśmy wkurzeni, jak wszystkie

inne zespoły. Them zawsze na pierwszym

miejscu stawia muzykę. Opowiadanie

historii ma zawsze charakter drugorzędny.

Tak więc dla zespołu, który naprawdę lubi

tworzyć muzykę, niemożność wykonywania

jej na żywo jest czystą torturą. Nie możemy

zmienić sytuacji i zrobić tego, co w naszej

mocy, dopóki nie będziemy mogli ponownie

grać koncertów. Kiedy gramy na żywo, dodajemy

do spektaklu pewne elementy teatralne,

które są dostosowane do aktualnego rozdziału

historii, którą w danym momencie

opowiadamy.

No właśnie, element teatralne. Czy planujecie

czymś nas zaskoczyć podczas najbliższych

koncertów? Kiedykolwiek by one

miały się odbyć…

Nie mamy dużego budżetu na koncerty, ale

robimy, co w naszej mocy, aby wywołać uśmiech

na twarzach publiczności. Kochamy

to, co robimy i widać to w naszym wykonaniu.

Celem jest, aby publiczność opuściła salę

z przekonaniem, "wow, co za wspaniały koncert"!

Koniec historii zamyka pewien etap Waszej

kariery. Nie sądzisz, że to dobry moment na

album koncertowy? A może nawet w

Waszym przypadku lepiej sprawdziłoby się

DVD.

Album na żywo lub DVD to fajny pomysł.

Niemniej, kolekcja wszystkich trzech albumów

z podsumowaniem historii i nową grafiką

też byłaby w porządku!

Czy Twój image jest zainspirowany jakąś

konkretną postacią?

Przychodzi mi na myśl Freddy Krueger.

Cierpi on na ciągły ból fizyczny (gdyby był

prawdziwy) i zależało mi, aby zobrazować

ten ciągły ból. Widzisz, w historii "Sweet

Hollow", KK został naznaczony znakiem zła

przez mieszkańców Hemmersmoor, aby można

go było łatwo zidentyfikować jako zło i

pozwolili mu żyć w prawdziwym cierpieniu

po tym, jak był świadkiem śmierci jego rodziny.

Prawa strona twarzy KK jest zniszczona

i w ten sposób nawiązałem połączenie,

aby odzwierciedlić ból. Bobby Lucas z

Attacker stworzył dla mnie kilka projektów,

które zabrałem do firmy CFX, aby stworzyć

rzeczywistą protezę z kompozytów.

Bartek Kuczak

Foto: Them

THEM

51


HMP: Powrót Alcatrazz po trzydziestu pięciu

latach to spora niespodzianka. Jak doszło

do tego, że zeszliście się pod tą nazwą?

Graham Bonnet: Wiesz co, w sumie to nie

jest cały zespół - z dawnego składu została

nas trójka. Jimmy Waldo, Gary Shea i ja. W

ciągu minionych lat zdarzało nam grać tu i

tam, chociaż nie wydaliśmy nowego materiału.

Swoją drogą, Gary nawet nie występuje na

albumie, dlatego, że mieszka w innym mieście.

W większości kawałków grają różni basiści

i gitarzyści. To trochę dziwne, że w ostatnim

okresie nie mogliśmy też dać wspólnie

żadnego koncertu. Mamy więc nowy skład,

który tak naprawdę jeszcze nie miał okazji ze

sobą zagrać. Nie mogę powiedzieć więc jak

wypadamy na żywo, po prostu tego nie wiem.

(śmiech) Poszczególne partie materiału nagrywane

były oddzielnie. Spotkaliśmy się tylko

na godzinę, podczas sesji zdjęciowej.

Rock w starym stylu

Powiedzieć, że Graham Bonnet zjadł zęby na muzyce rockowej, to nie

powiedzieć nic. Facet udział się w Rainbow, gdzie wszedł w buty nieodżałowanego

Ronniego Jamesa Dio w czasie, gdy cierpliwość fanów była wystawiona na próbę

dodatkowo, w wyniku komercyjnego zmiękczenia muzyki zespołu. Jednak wokalista

poradził sobie świetnie i mimo, że pochodził z innego muzycznego świata, na

stałe wpisał się w krajobraz hard rocka. Na własne konto tworzył już w Alcatrazz,

zespole, przez który przewinęło się wielu doskonałych muzyków (zwłaszcza gitarzystów),

który jednak z czasem popadł w zapomnienie. W tym roku Graham kończy

72 lata, jednak zamiast wybierać emeryturę, postanowił przypomnieć właśnie

Alcatrazz. "Born Innocent", pierwszy od trzydziestu pięciu lat premierowy materiał

wstydu nie przynosi. Jest też okazją do rozmowy z tym legendarnym (nie

bójmy się podkręcenia atmosfery) wokalistą.

Jednak przyznasz, że jeszcze kilka lat temu

trudno było oczekiwać, że zespół powróci z

nową muzyką.

Tak, ale myślę, że brzmimy tak samo na początku.

Przynajmniej tego chcieliśmy. Joe

Stump, nasz gitarzysta, gra bardzo podobnie

do Yngwie Malmsteena, który z nami zaczynał.

Joe jest wszechstronny, potrafi grać w różnym

stylu. Jest świetny na żywo, po prostu

to idealny gitarzysta dla nas. Ludzie go uwielbiają

i dzięki niemu płyta brzmi jak rocknroll

w starym stylu.

Foto: Alcatrazz

Faktycznie, mógłbym uwierzyć, że to zaginiony

materiał z lat osiemdziesiątych. Jednocześnie

mam wrażenie, że nie chcieliście brzmieć

zupełnie retro.

Też tak uważam. (śmiech) Planowaliśmy, aby

całość była przynajmniej trochę nowoczesna.

Mam na myśli podejście do realizacji dźwięku.

Równocześnie, zależało nam, aby materiał

był rozpoznawalny, jak na Alcatrazz

przystało. To wynika z naszych melodii oraz

gry gitary. Malmsteen czy Steve Vai mieli

charakterystyczne brzmienie, które w jakiejś

formie przetrwało do dziś. Joe jest trochę jak

kameleon, jeśli chodzi o umiejętność wczucia

się w różne stylistyki.

Na płycie gościnnie pojawili się również

tacy muzycy jak wspomniany Steve Vai,

Chris Impellitteri czy Bob Kulick...

Chcieliśmy pokazać, że ludzie ci, część z nich,

stanowili istotną historię tego zespołu. Dlatego

poprosiłem Steviego o napisanie jednej

piosenki. Chris, co prawda nie był członkiem

Alcatrazz, ale brał udział w przesłuchaniach

do grupy. Z Bobem graliśmy w innym zespole,

a teraz napisał dla nas kilka numerów. Prawdopodobnie

ostatnich przed swoją śmiercią.

Fajnie mieć ich wszystkich na jednym albumie.

Ciekawi mnie jak wspominasz pracę z

Malmsteenem?

Było świetnie, przynajmniej na początku.

(śmiech) Z czasem stawał się coraz bardziej

pewny siebie i miał coraz większe ego. Był dobrym

dzieciakiem, cieszył się gdy do nas dołączył.

Był od pierwszego przesłuchania, naprawdę

doskonały. Grał ze swobodą podobną do

Ritchiego Blackmore'a, mimo, że był dużo

młodszy. Wyglądał nawet trochę jak Ritchie.

Przez jakiś czas było naprawdę świetnie. Gdy

zaczęliśmy dawać koncerty, zdał sobie sprawę,

że ludzie patrzą głównie na niego. Granie

na gitarze jest czymś widowiskowym, zwłaszcza

jeśli robi to się w jego stylu. Szybko się

rozwijał i był coraz lepszy. Stał się jednym z

najlepszych gitarzystów, z jakimi pracowałem.

Ludzie byli zachwyceni jego umiejętnościami.

Z czasem przestał nas potrzebować i

odszedł robić karierę solową. W jakimś sensie

wiedziałem, że to w końcu nastąpi.

To niesamowite, że miałeś szczęście pracować

z jednymi z najlepszych gitarzystów

w historii rocka. Blackmore, Malmsteen,

Vai.

Z hard rockiem, ciężką muzyką w ogóle, zetknąłem

się po raz pierwszy, gdy poznałem

Ritchiego Blackmore'a. Podczas przesłuchania

do zespołu Rainbow uznałem jednak, że

nie będę do nich pasował. Wszyscy mieli długie

włosy a to nie była zupełnie moja stylówa.

Grając w zespole hard rockowym powinieneś

mieć włosy. (śmiech) Ja występowałem w garniturze,

pod krawatem i tak ubrany przyszedłem

na próbę. Musiałem nauczyć się

"Mistreated" i zaśpiewałem to z nimi chyba

cztery razy tego wieczora. Dwa razy bez mikrofonu,

ale pomimo tego mnie słyszeli - śpiewam

bardzo głośno. Chociaż zaskoczyło mnie

wtedy, że potrafię to robić aż tak głośno.

Rainbow przecież byli również potężnie grającą

kapelą. Pamiętam, że przebywaliśmy w

pewnym zamku we Francji. Ogromne pomieszczenie

z masywnym dźwiękiem. Zatrudnili

mnie i gdy miałem jechać z nimi do Londynu,

pomyślałem sobie, że nie jestem właściwą

osobą na tym miejscu. Pochodzę ze świata

muzyki pop, bluesa i soulu. Tymczasem dołączyłem

do grupy, której brzmienie opierało

się na fantastycznych klawiszach i mocnych

gitarach. Ritchie Blackmore jest odpowiedzialny

za moją dalszą drogę. Otworzył przede

mną świat hard rocka, z którym nie miałem

wcześniej do czynienia. Świat, który

mnie poznał i uznał, że jestem wokalistą

heavy metalowym. Ale ja przede wszystkim

jestem wokalistą po prostu, potrafiącym

odnaleźć się w wielu stylach. Jednak, gdy znajdziesz

się w zespole metalowym to na zawsze

pozostaniesz metalowcem. O, to heavy metalowy

wokalista Graham Bonnet! Jaki heavy

metalowy? Jestem taki sam, jaki byłem przed

przystąpieniem do Rainbow! Ale nagle, dla

słuchaczy stałem się kimś innym, nawet o

tym nie wiedząc. (śmiech) Dzięki Ritchie, że

mnie zatrudniłeś, ale równocześnie odcięło

mnie to od innych gatunków, takich jak coun-

52

ALCATRAZZ


try, blues i inne.

Czyli czułeś się trochę ograniczany, po tym

jak w wpadłeś w sidła hard rocka?

Duża część tej muzyki jest pozbawiona emocji.

Potrafi być dość toporna, grana staccato i

wywrzeszczana. Nie zawsze jest w niej odpowiednio

dużo przestrzeni, w przeciwieństwie

do muzyki soul. Tak, trochę mnie to ograniczyło.

Granie metalu jest świetne dla instrumentalistów,

uwielbiają te szybkie pasaże w

neoklasycznym stylu. Oni się cieszą, a ja czasem

zastanawiam się, co tutaj robię. Jednak,

zajmuję się tym na tyle długo, że po prostu

przywykłem.

Jak idea przyświecała ci podczas tworzenia

powrotnego materiału? Chciałeś, aby był on

akcentem mówiącym, kim Graham Bonnet

jest dzisiaj?

Staram się zawsze pisać piosenki o prawdziwym

życiu. Tak było w Alcatrazz jak również

z moim zespołem solowym. Lubię śpiewać o

tym co przeżyłem albo zobaczyłem w wiadomościach.

Nigdy nie potrafiłem pisać kawałków

o smokach, zamkach i tego typu rzeczach.

W zeszłym roku napisałem piosenkę

na album Michaela Schenkera, która mówi

o czymś przerażającym, ale będącym elementem

rzeczywistości. Dotyczy choroby Alzheimera,

wyjątkowo okrutnej. Odebrała mi brata

i ojca. Doszło do tego, że nie poznawali kim

jestem. To jest prawdziwie przerażające a nie

jakieś tam smoki.

Eskapizm i elementy fantastyki od zawsze

jednak były wpisane w metalową mitologię.

Dla mnie są to bajeczki. Opowieści pisane

dla dzieci, które tylko dzieci są w stanie przerazić.

Na przykład, historia o Pinokiu może

wywołać faktyczny lęk, kiedy czytasz ją będąc

dzieckiem. Oczywiście Walt Disney wybielał

te wszystkie gawędy i robił z nich coś bardzo

przyjaznego.

Foto: Alcatrazz

W utworze tytułowym, "Born Innocent",

śpiewasz o niewinności. W jakim dokładnie

znaczeniu tego słowa?

Mam na myśli to, że rodzisz się niewinny.

Nie zrobiłeś nic złego, jesteś na świecie zupełnie

nowy. Utwór opowiada więc o dziecku,

takim jakim się rodzi. Nie zna nienawiści,

miłości, złości czy przemocy. Wszystkiego tego

się uczy w miarę dojrzewania. Uczy, oczywiście

od innych ludzi. Rodzisz się zupełnie

świeży i powoli napełniasz wszystkim tym, co

składa się na bycie człowiekiem. Również

tym co jest negatywne, złe.

Wspomniałeś o utworze napisanym dla Michaela

Schenkera. W ostatnich latach wystąpiłeś

na kilku jego albumach. Jak czułeś

się powracając do tej współpracy?

Była to dla mnie czymś wzruszającym, bo

przed laty opuściłem jego zespół w atmosferze

wstydu, zrobiłem na scenie coś okropnego.

Miało to miejsce podczas naszego pierwszego

koncertu i było fatalne (będąc pod

wpływem alkoholu, Graham rozebrał się podczas

koncertu na trasie promującej album

"Assault Attack" - przyp. red.). Musiałem

uciekać. Wziąłem taksówkę, pojechałem na

lotnisko i wróciłem do domu. Inaczej by mnie

chyba zabili. (śmiech) Po tych wszystkich latach

świetnie mieć świadomość, że Michael

znowu cieszy się ze współpracy ze mną.

Wspaniale, że mogę być częścią jego zespołu.

Wiem, że teraz nie możemy grać koncertów,

ale będziemy to robić, gdy nadejdą lepsze

czasy.

Jak się zaczęła twoja miłość do muzyki?

Miałem pięć lat gdy usłyszałem rocka w stacji

radiowej. Były lata pięćdziesiąte. Wcześniej

śpiewałem do kawałków operowych czy jazzowych,

również usłyszanych w radiu. To były

najwcześniejsze dźwięki jakie poznałem.

Mój brat znosił do domu płyty Little Richarda,

Jerry'ego Lee Lewisa, Fatsa Domingo

i tym podobne. Uwielbiałem je, zwłaszcza

Richarda. Był wspaniały, śpiewałem z nim

"Tutti Frutti" w domu na całą parę. (śmiech)

To muzyka, na której się wychowałem. Poza

tym, moja mama i wspomniany brat śpiewali

w chórze. Wujek też na czymś grał, byliśmy

muzykalną rodziną i musiało to na mnie

wpłynąć.

Obecny rok jest wyjątkowy, pandemia koronawirusa

zreflektowała plany nas wszystkich.

Myślisz, że dojdzie do koncertów

Alcatrazz w niedalekiej przyszłości?

Nie wiem, wszystko to może potrwać jeszcze

nawet rok. Może się okazać, że wirus zostanie

z nami na zawsze, jak grypy. Możliwe, że

zawsze będziemy musieli nosić te pieprzone

maseczki. To przerażające, nawet jakbyśmy

jeszcze tylko rok musieli chodzić z zasłoniętymi

twarzami. Musimy jednak przestrzegać

zaleceń i pilnować się nawzajem. Gdy jesteś

na zewnątrz, załóż maskę. Teraz jej nie mam,

ale siedzę w swoim ogrodzie. Nikogo innego

nie ma nawet w domu. Gdy tylko idę gdzieś

dalej, zakładam maskę. Zmarły tysiące osób, i

to jest przerażające. Ludzie, którzy nie stosują

się do zaleceń nie wiedzą co robią. Możesz

przecież nie wiedzieć, że przenosisz wirusa.

Jak sobie radzisz z tą sytuacją? Próbujesz

zabić czas pisaniem nowej muzyki?

Tak, ostatnio piszę dużo nowych kawałków,

które trafią na następne wydawnictwa. To

wszystko jest okropne, nie można wybrać się

nawet do restauracji. Możesz sobie zamówić

jedzenie, dostarczą ci je pod drzwi, ale to tyle.

Wszyscy czujemy się w tej sytuacji bardzo

samotni. Żyjemy jak w jakimś filmie science

fiction. Mam nadzieję, że szybko pojawi się

szczepionka na wirusa.

Igor Waniurski

Foto: Alcatrazz

ALCATRAZZ 53


HMP: Wydawało się, że w roku 1995 Messiah

rozpadł się nieodwołalnie - nie były to

dobre czasy dla takiej muzyki, a do tego album

"Underground" był w sumie rozczarowaniem,

również i dla was?

Steve Karrer: Po odejściu wokalisty Andy'

ego Kaina poszukiwanie odpowiedniego następcy

było sporym wyzwaniem. Chcieliśmy

też dokonać pewnych zmian muzycznych i na

przykład nie chcieliśmy już używać growli.

Dla mnie ten album nie jest rozczarowaniem,

ale dla innych w zespole był.

Powrót po 26 latach

Myślę, że udało nam się przywrócić ducha

starego Messiah - mówi Steve Karrer

i zawartość najnowszego albumu "Fracmont"

jest najlepszym potwierdzeniem

prawdziwości jego słów. Fakt, trwało to

bardzo długo, ponad ćwierć wieku, ale

Szwajcarzy wrócili z płytą trzymającą

poziom ich najlepszych osiągnięć, tak

więc, mimo wszystko, warto było czekać.

Nie sądzę, że nasze ponowne spotkanie wynikło

z powodu, że "Underground" nie odniósł

sukcesu. Zebraliśmy się na dwa koncerty w

2003 roku, ponieważ chcieliśmy to zrobić. I

to samo wydarzyło się ponownie w 2017 roku.

Wróciliśmy w składzie z lat 1990 - 1993,

w którym od samego początku czułem się

dobrze.

26 lat odstępu pomiędzy studyjnymi wydawnictwami

to szmat czasu, ale z drugiej

strony wasz dorobek z lat 80. i 90. odcisnął

zauważalne piętno na ekstremalnym metalu,

zainspirowaliście wiele zespołów i jesteście

pamiętani do dziś - to też ułatwiło decyzję

o powrocie?

Fakt, to cholernie długo. Ale wokół zespołu

jest to fajnie i pobudza w tobie adrenalinę,

jesteś w stanie zagrać zawsze.

Takie powroty są często naciągane o tyle, że

nie ma mowy o wznowieniu działalności

przez dawne składy, a często pozostaje z

nich raptem jeden dawny muzyk. U was wygląda

to zupełnie inaczej, powróciliście bowiem

ze składem znanym z płyt "Choir Of

Horrors" i "Rotten Perish", czyli tym drugim,

można rzec, klasycznym. Innej opcji,

typu: ty, Andy i jacyś nowi, nieznani muzycy,

nie brałeś pod uwagę, to musiał być powrót

z prawdziwego zdarzenia?

Nazywamy to "Noise-lineup". Oczywiście nie

jest to bezsporne, że ponownie połączyliśmy

siły akurat w tej konfiguracji. Tak się po prostu

stało i nie mogę wam powiedzieć, co by się

wydarzyło, gdyby jeden lub dwóch oryginalnych

członków odpuściło. Nie bardzo wierzę,

abyśmy spotkali się wtedy z innymi muzykami.

Na pierwszym planie zawsze był tylko ten

skład.

Pewnie nic by z tego nie było, gdyby nie dobre

relacje między wami - pozostaliście dobrymi

kumplami, co pozwoliło wam odbudować

zespół, mimo jakichś dawnych zaszłości,

nieuniknionych przecież w każdej

grupie ludzi, nie tylko zespole?

W przerwie rzadko mieliśmy między sobą

kontakt. Wszyscy robili swoje. Patrick był

właściwie jedynym, którego zawsze spotykałem

na koncertach. Ale naprawdę zdumiewające

było to, jak szybko za każdym razem

wracała między nami stara magia. Wszyscy

się zestarzeliśmy, co oczywiście wzmocniło

też ego każdego z nas. Więc nie zawsze jest to

takie proste i często musimy się mocno spierać

z powodu różnych zdań. Ale ostatecznie

wychodzi z tego zwykle coś dobrego.

54

Wasi fani często podkreślają, że udział w tej

sesji Christofera Johnssona nie wyszedł temu

materiałowi na dobre, że Messiah zatracił

swój pierwotny charakter, unowocześniając

się trochę na siłę. Po latach odbiera

się tę płytę już nieco inaczej, nie zmienia to

jednak faktu, że nie jest ona mocnym punktem

waszej dyskografii?

Znaliśmy Christofera ze wspólnych koncertów

i był pod ręką, kiedy poprosiliśmy go, aby

do nas dołączył. Logicznie rzecz biorąc, nowy

skład przyczynił się również do zmiany brzmienia.

W tamtym czasie nie byliśmy jedynym

zespołem, który dokonał zmiany swojego

stylu. Ale dla mnie "Underground" nie

jest złym albumem. Po prostu nie brzmi jak

Messiah.

Dokładnie. Dlatego mieliście niedosyt, stąd

też krótki powrót Messiah na początku tego

wieku i regularna reaktywacja przed trzema

laty?

MESSIAH

Foto: Messiah

nigdy nie było ciszy. Nasz gitarzysta Brögi

przez ostatnie lata utrzymywał nazwę Messiah

przy życiu i regularnie wydawał stary

materiał. Fani nie mogli więc o nas zapomnieć

i dlatego po naszym ponownym spotkaniu

było nam trochę łatwiej.

Nie ma też co ukrywać: lata lecą, za jakiś

czas byłoby wam już trudniej grać tak

ekstremalną muzykę - Rolling Stonesom jest

jednak łatwiej, bo aż tak nie łoją, nie mieli

też długich przerw w działalności, co pozwala

utrzymać się w im koncertowej formie,

mimo słusznego już wieku?

Wszyscy mamy około pięćdziesięciu lat, a

więc akurat jesteśmy w najlepszym wieku.

(śmiech!). Oczywiście po koncercie czuję

swoje kości trochę bardziej niż trzydzieści lat

temu. Niektórzy z muzyków, jak Stonsi, zawsze

byli aktywni i grali koncerty. Dopóki

Fakt, że dla wielu fanów staliście się zespołem

kultowym, wymienianym jednym tchem

obok Celtic Frost czy Coroner, też miał tu

znaczenie? Pomyślałeś: może warto dorzucić

do tych, ciągle wznawianych, dawnych

płyt, coś nowego, skoro pomysłów nam nie

brakuje, a powstające utwory nie są wcale

gorsze od tych klasycznych?

Kiedy w styczniu 2018 roku oficjalnie zdecydowaliśmy

się zreformować zespół, podjęliśmy

też decyzję, że wspólnie napiszemy nowy

album. Na szczęście nie zabrakło nam pomysłów

i nieżle pasowały do albumów "Choir..."

i "Rotten...".

Jednak na początek podsunęliście fanom EP

"Fatal Grotesque Symbols - Darken Universe",

gdzie premierowy utwór tytułowy

powstał po części jeszcze przed laty, a dopełniają

ją nowe wersje waszych klasyków z

płyt "Hymn To Abramelin" i "Extreme Cold

Weather" - miało to być dobitne zaakcentowanie

związków z przeszłością, faktu, że na

nowej płycie zamierzacie powrócić do korzeni?

W rzeczywistości pomysł na EP-kę narodził

się w studiu bardzo spontanicznie. Zostało

nam jeszcze trochę czasu i po prostu nagraliśmy

na żywo dwa klasyki "Space Invaders" i

"Extreme Cold Weather". Ponieważ napisaliśmy

więcej utworów, niż zmieściłoby się na

nowym albumie, wpadliśmy na pomysł, aby

wrzucić "Fatal Grotesque Symbols - Darken

Universe" na EP-kę. Dokładnie z powodu, o


którym wspomniałeś powyżej.

Wykorzystanie w tytule albumu historycznej

nazwy Fracmont również zdaje się

potwierdzać takie właśnie podejście?

Długo studiowaliśmy sagę Poncjusza Piłata i

zauważyliśmy, że temat ten doskonale pasuje

do Messiah. Zawsze stawialiśmy Kościół w

krytycznym świetle.

Ponoć reszta zespołu zareagowała bardzo

pozytywnie na materiał, który stworzyliście

- to wtedy, jakieś dwa lata temu, doszliście

do wniosku, że reunion tylko po to, żeby zagrać

trochę koncertów ze starymi klasykami

nie ma większego sensu, tylko wydanie premierowego

albumu uczyni go powrotem z

prawdziwego zdarzenia?

To nie do końca prawda. Brögi nagrał wiele

riffów i pomysłów na nowy materiał. Następnie

już w komplecie udaliśmy się do sali

prób gdzie wiele pomysłów zaaranżowaliśmy

w gotowe kompozycje. Tak więc nowa płyta

to wspólny wysiłek, z którego wszyscy jesteśmy

bardzo dumni. Pracowaliśmy tak, jak w

latach 90. Jak już wspominałem, naszym głównym

celem było wydanie nowego albumu.

Ale na początku zagraliśmy kilka większych

koncertów ze starym materiałem, aby ponownie

zwrócić na nas uwagę.

Plany to jedno, ich realizacja drugie - pewnie

musieliście nieźle się sprężyć, żeby ogarnąć

próby, szlifowanie nowego materiału,

wreszcie samą sesję, ale bez dwóch zdań

było warto, bo wrócił duch dawnego Messiah?

Dzięki! To były bardzo intensywne miesiące,

które spędzaliśmy w sali prób, poza zwykłymi

zajęciami. Ostatecznie jednak było to bardzo

opłacalne i jesteśmy bardzo dumni z tego, co

tam stworzyliśmy. Myślę, że udało nam się

przywrócić ducha starego Messiah.

W czasie sesji wspierał was V.O. Pulver -

innej kandydatury nie było, nie tylko dlatego,

że jeszcze w latach 80. wspierał was gościnnie

na koncertach?

Grałem z V.O. przez kilka lat w jego zespole

Gurd, z którym nagrał parę niezłych studyjnych

albumów. To była moja sugestia, aby z

nim pracować, ponieważ jest bardzo sympatycznym

facetem i ma wiele do zaoferowania.

Efekt uboczny jest taki, że po odejściu Brögiego

z Messiah zaczął grać z nami na gitarze.

A więc to prawie "członek rodziny".

To było wyzwanie, nagrać płytę utrzymaną

w waszym klasycznym stylu, a jednocześnie

brzmiącą nowocześnie, na miarę drugiej

dekady XXI wieku?

Myślę, że dlatego tak dobrze zadziałała

współpraca z V.O. Bardzo dobrze zna dawne

czasy Messiah i stworzył w brzmieniu rewelacyjną

mieszankę starej szkoły z nowoczesnością.

Rezultat brzmi naprawdę intensywnie,

ale nadal naturalnie.

Zawartość "Fracmont" potwierdza, że było

warto podjąć to wyzwanie - teraz możesz

już spać spokojnie, że gdyby - odpukać! -

miała to być ostatnia płyta Messiah, to nie

będzie odstawać od waszych klasycznych

albumów?

Nie chcemy odpoczywać i czekać kolejnych

26 lat. W naszych głowach wciąż jest wiele

pomysłów. Dzięki temu powinniśmy znowu

napisać kolejny album. Oczywiście cieszymy

się, że wraz z "Fracmont" nawiązaliśmy do

naszych klasyków.

Co ciekawe ten materiał wydaje się łączyć

najlepsze cechy obu wcieleń Messiah, może

więc trafić zarówno do zwolenników tego

surowego okresu spod znaku "Hymn To

Abramelin", ale też zakręconych, bardziej

dopracowanych dźwięków z płyt "Choir Of

Foto: Messiah

Horrors" i "Rotten Perish"?

Nas samych zdziwiło to, że udało nam się

stworzyć takie połączenie wszystkich epok.

Jasne, brzmienie z roku 2020 brzmi trochę

schludniej i jest bardziej uporządkowane niż

to z roku 1986, ale miejscami faktycznie można

poczuć klimat.

Zrezygnowaliście z umieszczenia na

"Fracmont" utworu "Fatal Grotesque Symbols

- Darken Universe" - mając tyle nowych

kompozycji postanowiliście wskrzesić

dawną tradycję, że na EP-kach często ukazywały

się kompozycje dostępne tylko na

nich?

Jak wspomniałem wcześniej, mieliśmy za

dużo utworów na album. Zatem zachęta dla

kolekcjonera i fanów jest znacznie większa,

jeśli ten kawałek zostanie wydany tylko na

EP-ce. To sprawia, że to wydanie jest niezależnym

produktem, a nie rodzajem "single release".

Co do wydawcy chyba nie musieliście

szukać zbyt długo, bo High Roller Records

wznawiała wcześniej wasze płyty. Zdołaliście

się więc poznać od tej biznesowej strony

i bez wahania oddaliście w ich ręce swoje

nowe materiały?

Dokładnie tak było. Ponieważ High Roller

wykonali świetną robotę przez te wszystkie

lata, poprosiliśmy ich o wydanie naszego nowego

albumu. Byli dostępni od razu i oszczędziło

nam to żmudnych poszukiwań wytwórni.

"Fracmont" ukazuje się w wrześniu - liczysz,

że do tej pory sytuacja koncertowa i ogólna

unormują się na tyle, że będziecie mieli szansę

promocji tego materiału na żywo, może

nawet w całości?

Niestety, musieliśmy odwołać nasz koncert z

12 września. Oczywiście to bardzo boli, ponieważ

nie możemy podzielić się tym wydarzeniem

z naszymi lojalnymi fanami. Wygląda

na to, że nie będziemy mogli ponownie

występować na żywo do 2021 roku. Ale nie

sądzę, żebyśmy grali cały nowy album. Fani

nadal chcą posłuchać klasyki, w ten sposób

czasu na koncertu nam nie wystarczy. Mamy

już kilka potwierdzonych występów na przyszły

rok i oczywiście mamy nadzieję, że znowu

zagramy w Polsce. Zagraliśmy u was kilka

bardzo fajnych sztuk w 1992 i 1993 roku.

Może być również tak, że jesienią nastąpi

nawrót pandemii, bo sytuacja nie jest jednak

stabilna - macie jakiś plan rezerwowy na

taką okoliczność, czy aż tak czarnego scenariusza

nawet nie bierzecie pod uwagę?

Oczywiście nie mamy wpływu na dalszy przebieg

pandemii. Mogę sobie wyobrazić, że w

tym roku moglibyśmy wykorzystać ten czas

na nakręcenie kolejnego teledysku do utworu

z "Fracmont". Bardzo bym się z tego cieszył i

bardzo dziękuję za ciekawy wywiad.

Wojciech Chamryk & Kacper Hawryluk

MESSIAH 55


Armagh, Gallower, Necromanzer

Nieślubne dzieci Cronosa, Angelrippera i Toma Warriora

Znakami firmowymi polskiego metalu od lat 90. jest death i black metal.

Dzięki takim kapelom jak Armagh, Gallower, Necromanzer, wkraczamy na światowy

poziom również w stylistyce z pogranicza black/speed i thrash metalu. W

zespołach tych grają muzycy, którzy rozpoczynali swoją przygodę z metalem już

w erze Internetu, 30 lat po debiutach Venom, Helhammer, Kreator i Sodom. Początki

trzech zespołów wyglądały zatem podobnie, stąd łączona formuła wywiadu.

Na końcu znajdziecie kilka pytań skierowanych już konkretnie do poszczególnych

kapel. Odpowiedzi muzyków Necromanzer proszę potraktować z przymrużeniem

oka - trzeba im przyznać, że mimo młodego wieku dobrze czują atmosferę

zinów lat 90.

które zasługują na uznanie, ale jednak większość

ulegała trendom wspomnianego "modern

metalu", który całkowicie mi nie leży.

Telewizory na plecach, naszywki. Dziś w

takie rzeczy przystrajają się celebrytki. Nie

czujecie się okradzeni?

Armagh/M: Gdybym przejmował się takimi

rzeczami, to po filmie Vansa Mc Burgera

musiałbym się chyba zabić. (śmiech) Gniew

ustąpił miejsca żałości jaką w takich sytuacjach

czuje.

Necromanzer/KonDon: Mam to w dupie.

Necromanzer/Griszka: Nie znam takich.

Typowo zinowe niecenzuralne sformułowania

są w tym pytaniu mile widziane.

Armagh/E: Życzę dobrej zabawy na nieodbywających

się koncertach. To oczywiste, że zawsze

będą istnieć pozerzy, a metalowa estetyka

jest na tyle kusząca, że zdarzają się zapożyczenia

wśród różnych niepowiązanych środowisk.

Ja mam to w dupie, nijak to na mnie

nie wpływa.

Necromanzer/KonDon: Zależy co se tam

ponaszywał, jak faktycznie jakieś fajne zapomniane

rzeczy, to sobie myślę "hmm, fajne

rzeczy", ale raczej… mam to w dupie.

Necromanzer/Demon_Hunter666: Myślę

se kuuuuurwa to moje bagno!

Necromanzer/Pepi: Jak lubi Garego Mura,

to spoko, może być.

Gallower/Nocturnitier: No i tu wkracza cecha

mojego charakteru - czyli mam to w dupie,

niech każdy nosi, co uważa za słuszne i

mimo, że jest takie coś dla mnie jako heavy

metalowca drażniące, to nie zareagowałbym

na to w żaden sposób, bo w sumie po co?

Mody nie zmienimy, możemy przyglądać się

z boku jak odpływa w dal.

Gallower/Tzar: Również mam to w dupie.

Drażni mnie to, ale co mogę zrobić? Tyle ode

mnie.

HMP: Patrzę sobie na dostępne biogramy i

widzę, że urodziliście się w połowie lat 90.

Zdajecie sobie sprawę jak wówczas wyglądał

metal i kondycja jego poszczególnych

gatunków?

Armagh/G: W głównym nurcie coś nie pykło,

klawisze, orkiestracje, "innowacje", zapożyczenia

z gotyckiego rocka, walka o MTV z flanelowym

Seattle, depresja, kiepskie brzmienie,

badziew. Underground oczywiście swoimi

ścieżkami.

Necromanzer/Maciek: Nie

Necromanzer/KonDon: Tak.

Necromanzer/Pepi: Starszyzna zwykła mawiać,

że kiedyś to było, że kolejki, wszystko

na kartki i w sklepach sam ocet na półkach…

Brzmi to jakkolwiek słabo, aż do momentu,

kiedy po namyśle dodają, że po przemianie

ustrojowej można się było dorobić na byle gównie,

więc ja to już sam nie wiem.

Gallower/Nocturnitier: Cześć, więc no myślę,

że ogarniam to całkiem dobrze, pomimo

tego, że lata 90-te w muzyce metalowej interesują

mnie najmniej. Jest to powszechna wiedza,

że rozwijał się wtedy death i black metal,

a heavy, speed, thrash zostały przyćmione.

No i startowało też wtedy dużo innych podgatunków

metalu, które poniekąd uznawane

są za pozerskie. Modern metal stawał się coraz

bardziej popularny, a prawdziwa stara

szkoła podgatunków metalu lat 70 i 80 odchodziła

w zapomnienie, to tak w ogólnym

skrócie.

Gallower/Tzar: Siema, mam to samo zdanie

co Nocturnitier, lata 80-te przyniosły nam

muzykę dzięki, której gramy to co gramy i

ukształtowaliśmy nasz gust muzyczny. Dekada

później jest w moim odczuciu nudna i

wtórna, powstało kilka niezłych albumów,

Foto: Armagh

Necromanzer/Pepi: No panie, telewizor mi

wyniosły na plecach, ale nie zgłaszałem, bo

do 250 zł policja nawet się nie interesuje.

Gallower/Nocturnitier: Moda jak to moda,

przychodzi i przemija, nie zwracam na to

jakiejś szczególnej uwagi, ale jeśli już pytasz

to uważam, że przykładowo taka Kardashian

ubierająca koszulkę Slayera, prawdopodobnie

nie znając żadnego utworu to kwintesencja

żenady XXI wieku. Swoją drogą nigdy nie

rozumiałem i prawdopodobnie nie zrozumiem

ludzi interesujących się w jakikolwiek

sposób tymi "celebrytami", tabloidami i tego

typu papką amerykańską.

Gallower/Tzar: Nie czuje się okradziony ale,

widok koszulek Anthraxa i Slayera w sieciówkach

budzi we mnie politowanie. To samo

się tyczy ludzi, którzy kupują te koszulki

myśląc, że to nie zespół tylko budząca kontrowersje

nazwa. Znak czasów.

Wchodzicie do sklepu po browar, a przed

wami stoi gość w dżinsowej kamizelce

obszytej nazwami nieistniejących zespołów

i jakimiś bohomazami. Opisz swoją reakcję.

Kult thrashu ale tego nieopierzonego, brzydkiego,

śmierdzącego jeszcze szatanem a nie

chemikaliami zatruwającymi oceany. Skąd,

jako ludzie jeszcze bardzo młodzi, czerpaliście

o nim wiedzę. Na ile przesądził o tym

Internet, a na ile starsi koledzy?

Armagh/M: Najchętniej czerpałbym wiedzę z

glinianych tablic i starożytnych papirusów,

ale w przeszłości zdarzało mi się poznawać

fajne zespoły za pomocą witryny youtube.

(śmiech)

Armagh/E: Starsi internetowi koledzy bardzo

mi pomogli - dziękuję wam!

Necromanzer/Ghriska: W sumie to pierwszy

raz usłyszałem Sepe od starszego kolegi

na obozie tańca towarzyskiego kiedy miałem

8 lat, później zacząłem czytać gazety w rockowym

klimacie i chodziłem do sklepów sieci

empik i słuchałem tam muzyki z działu "ciężkie"

brzmienie. A jak poznałem innych słuchających

tej muzy to było jak z kartami pokemon,

wymienialiśmy się tym co znamy.

Necromanzer/KonDon: Już za dzieciaka coś

tam się zasłyszało. Ojciec słuchał paru fajnych

łomotów i łatwo to było podłapać. Ja to

jestem raczej mało internetowy, wiadomo,

coś tam się poszperało, ale największy udział

miało chyba trafienie na takie a nie inne towarzystwo.

Gallower/Nocturnitier: U mnie w głównej

mierze był to internet, zdarzało się gdzieś, coś

doczytać w bookletach płyt lub zasłyszeć na

koncercie/imprezie ze znajomymi, ale najwięcej

dowiedziałem się w internecie. Momentem

przełomowym u mnie była EPka "Sentence

Of Death" Destruction, którą w ciemno

dawno temu kupiłem w Saturnie i odkryłem

te niemiecką, surową drogę thrashu,

gdzie dominowało więcej zła, wiedźm i ewidentnych

wpływów Venom. Oczywiście, wiadomo,

że później te kapele ewoluowały, nieraz

na lepsze, ale ta EPka wywarła na mnie

ogromne wrażenie i przesądziła w ówczesnym

czasie co i jak chcę grać.

Gallower/Tzar: Thrashu zacząłem słuchać w

wieku około 16 lat i wyssałem tę muzykę raczej

od starszych znajomych, którzy byli kli-

56

ARMAGH, GALLOWER, NECROMANZER


maciarzami, było to poprzedzone kilkoma latami

słuchania zespołów, od których większość

zaczyna, czytaj Metallica, Amon Amarth

czy jakieś badziewie. Im więcej zespołów poznawałem

tym bardziej chciałem poznać coś

co by strzeliło mnie w pysk od pierwszej sekundy

no i stało się to, gdy odkryłem Slayera,

a konkretnie zaczęło się to od kawałka

"Black Magic", potem już z górki. Po jakimś

czasie drugi policzek nadstawiłem Venom,

no i zaczęła się jazda z muzyką na pograniczu

thrashu, black i heavy, która jara mnie do

teraz. Nie przepadam za amerykańskim thrashem,

zawsze bardziej mnie jarała ta niemiecka

strona tj. Sodom czy Kreator, a czymś co

mogę słuchać na okrągło jest black thrash reprezentowany

przez japoński Sabbat.

Czy black/speed jest dla was gatunkiem

rozwojowym czy konserwatywną twierdzą

wymagająca od muzyków wierności ideałom

wypracowanym pomiędzy 1983 a 1992 rokiem?

Da się tu zrobić coś na kształt Voivod,

tak jak niegdyś w tharshu czy Deathspell

Omega i Bal Sagoth w blacku?

Armagh/M: Dziękuje za zadanie tego pytania.

Metal z założenia hołduje pionierom i

dawnej formule, więc bez wierności tym ideałom

materiał black speedowy nie miałby prawa

zaistnieć. Na tej bazie można robić swoje

i zagrać coś inaczej, niż ktoś wcześniej, ale

Elvis i Wagner muszą być z tyłu głowy.

Armagh/E: W żadnym wypadku nie może

być mowy o latach 1983-1992. Obchodzi

mnie tylko rok 1985.

Armagh/M: Jeśli by się skoncentrować na

tym co czyni brzmienie unikatowym zamiast

odgrzewać kotlety to tak.

Armagh/E: Coś wyklepiemy

Necromanzer/KonDon: Mnie osobiście głęboko

pierdoli, czy to co gram będzie odkrywcze,

czy dostanę za to Nobla, czy chuj wie co.

Gram to co lubię i staram się to robić w taki

sposób, żeby utrzymać ducha tej muzy.

Necromanzer/Pepi: Chłop musi coś robić.

Gallower/Nocturnitier: Personalnie nie widzę

potrzeby nic w tym gatunku, ani w żadnym

innym zmieniać. Nie jestem fanem

udziwnień i unowocześnień w metalu, nie

widzę nic złego w graniu ciągle tak samo jak

grało się 30/40 lat temu. Kucharze trzymają

się receptur i po 50 lat i zawsze smakuje dobrze,

po co zmieniać pierogi ruskie skoro są

zajebiste? W ten sam sposób postrzegam muzykę,

nowoczesność, "świeżość" i próba bycia

jak najbardziej oryginalnym nie są dla mnie

żadnym wyznacznikiem kapeli. Wiem, że w

dzisiejszych czasach dla większości ludzi

właśnie to co wymieniłem wyżej jest wyznacznikiem,

ale ja tego tak nie postrzegam i

pewnie dlatego nie trawie polskiej sceny black

metalowej (chociaż w ogóle nie specjalnie

przemawia do mnie ten podgatunek).

Gallower/Tzar: Również uważam, że old

school w dalszym ciągu robi robotę i te gatunki

istniały, istnieją i będą istnieć bez jakiś

urozmaiceń, weźmy na przykład Toxic Holocaust.

Zespół tworzony przez Joela wyrobił

sobie swój toksyczno-nuklearny styl, a przy

tym słychać tam pobrzmiewanie klasycznego

speedu z surowością blacku i punkowym crustem,

a to wszystko bez zbędnych ozdób. Tak

powinno to wyglądać.

Wasz gatunek u swego zarania był tworem

bardzo obrazoburczym. Czy uważacie, że

straszenie przedstawicieli klasy średniej

szatanem odzianym w skóry i ćwieki ma

dziś taką samą moc jak w czasach debiutu

Venom?

Armagh/M: Uważam, że nie.

Armagh/E: Trudno wskazać coś skuteczniej

wywołującego odruch wymiotny i pulsującą

żyłkę na skroni u świętoszkowatych biznesmenów

niż rock’n’roll. Myślę, że nigdy nie

powstało.

Necromanzer/KonDon: Dzisiaj na moje oko

wygląda to raczej tak, że trudniej jest szokować,

bo każdy stara się to robić żeby zdobyć

swoje 5 minut sławy. Jeśli chodzi o odbiór naszej

muzy, to gówno mnie obchodzi czy to się

w ogóle komuś podoba czy nie.

Necromanzer/SnowNigga: Totalnie nie.

Tzn. w naszym kraju dużo łatwiej wzbudzić

jakieś głębokie emocje posługując się jakimiś

obrazoburczymi treściami aniżeli w zachodniej

części starego kontynentu, co nie zmienia

faktu, iż takich emocji i bólu dupy już nie powtórzy

się raczej. Chociaż patrząc z drugiej

strony ludzi dzisiaj triggerują zupełnie inne

rzeczy związane z seksualnością i płcią ale nie

chce mi się w to zagłębiać...

Necromanzer/Pepi: Ludzie mają wszystko

gdzieś, a zwłaszcza muzę. Liczy się wszystko

Foto: Armagh

poza nią, otoczka i jakieś pierdoły jej towarzyszące.

Gallower/Nocturnitier: Zdecydowanie nie

ma! W tamtych czasach był to szok, teraz

ludzie przyzwyczaili się do wszechobecnego

okultyzmu, ot chociażby przez takie platformy

jak Netflix czy masową produkcję horrorów,

które obdzierają temat z jej pierwotnej

tajemniczości. Na pewno wpływ na odbieranie

takich rzeczy ma coraz bardziej rosnący

odsetek ateistów, ludzie dookoła, szczególnie

zatwardziali w wierze, widzą że świat się

zmienia i przyzwyczajają się do rzeczy, które

kiedyś wystraszyłyby większość społeczeństwa.

Skóry i ćwieki, stały się czymś prawie

normalnym, na pewno nie są takim szokiem

jak kiedyś.

Gallower/Tzar: Nigdy nie odbierałem tej

muzyki jako obrazoburczej, nawet gdy jej nie

słuchałem. Uważam, że nie trzeba odwróconych

krzyży i diabła na koszulkach żeby ludzie

myśleli, że jesteś pojebany. Niektóre

gwiazdeczki pop bywają bardziej nachalne w

odbiorze i są tak samo piętnowani jak metalowcy

przez różne środowiska, tak jak inne

środowiska są wyczulone na diabelskie znaki.

Myślę, że możemy co najwyżej nastraszyć

parę babć z koła różańcowego i nic poza tym.

W ostatnich latach w metalu pojawiają się

próby cenzury. Dość przypomnieć kluby,

które z przyczyn ideowych nie zgadzały się

aby grał u nich Destroyer 666. Tom Warrior

zapytany przed jednym z gigów Hellhammer

nie potrafił odpowiedzieć na pytanie czy

niektóre treści w metalu powinny być cenzurowane.

Jakie jest wasze zdanie na ten

temat?

Armagh/E: Świńskie łby i gołe baby są tutaj -

wskazane

Necromanzer/KonDon: Artystom wolno

wszystko.

Necromanzer/Shrekster: Nie, jak się nie podoba

to spadówa!

Necromanzer/Pepi: Bez kontrowersji nie ma

kontrowersji. Teraz to wręcz nie wypada nie

objąć jakiegoś skrajnego stanowiska w kwestii

obyczajowych rewolucji, politycznego bałaganu

i ogólnie, tych wszystkich gorących tematów

na które entuzjastycznie pierdoli się naokoło.

Niech se każdy pisze o czym chce,

przecież i tak opinia publiczna, co najwyżej

to zeżre, przetrawi i wysra. Minie trochę czasu

i nikt nie będzie pamiętał o co chodziło.

"Mądra" głowa stwierdzi, że wszystko i tak

rozbija się o nazizm, rasizm, x-izm czy też publiczną

masturbację albo pedofilię w jakichś

tam elitarnych kręgach, ale to wszystko chyba

już niespecjalnie szokuje. Wywołuje jedynie

ARMAGH, GALLOWER, NECROMANZER

57


setną dyskusję o tym samym prowadzącą do

tych samych wniosków z którymi większość

ludzi zrobi to samo, czyli nic.

Gallower/Nocturnitier: Na pewno nie popieram

naziolstwa, to zaznaczam od razu,

więc wszystkie kapele promujące tego typu

idee idą u mnie w odstawkę, ale jeśli ktoś tego

słucha i lubi i doskonale wie co prezentuje jego

ulubiony zespół, nawet jeśli jest to tylko

sposób wyrazu artystycznego, to moim zdaniem

nie powinno się tego blokować na koncertach,

bo przypadkowy obywatel tam raczej

nie trafi, a negowanie rzeczywistości udając,

że takie zespoły nie istnieją nazwałbym odklejeństwem.

Gallower/Tzar: Odnosząc się do słów Nocturnitiera.

Jeśli ktoś lubi NSBM, a przy tym

nie jest nazistą to spoko, pamiętajmy, że w

większości przypadków dalej jest to muzyka,

przesiąknięta ideologią, ale muzyka i nic poza

tym. Uważam, że właściciel klubu powinien

móc mieć możliwość organizować sobie nazistowskie

spędy, niech tylko bierze za to odpowiedzialność.

Świat byłby lepszy, gdyby skupiało

się na to co się robi samemu, a nie to co

robi ktoś inny. Jeśli chodzi o inne rodzaje

cenzury, uważam, że nie powinna mieć miejsca,

gdyż wraca nas to do czasu PRL, gdzie

liczyło się zdanie jedynie słusznej partii, a

patrząc po wydarzeniach z trasy "Rzeczpospolita

Niewierna", zaczynamy cofać się w

tą stronę.

Foto: Gallower

Kilka lat temu do środowiska metalowego

zaczęły przenikać postulaty ruchu metoo.

Zgadzacie się z nim? Czy uważacie, że problem,

który ów ruch definiuje występuje za

kulisami gigów metalowych?

Armagh/E: Ja nie gwałcę koleżanek. Od tego

są koledzy.

Armagh/M: Jestem zdania, że kobiety nie

powinny być gwałcone wbrew ich woli.

Necromanzer/Pepi: Ja to chyba za bardzo

pod skałą żyję.

Necromanzer/Maciej S: Totalnie o tym nie

słyszałem. Jednakże pamiętam jak x lat temu

byłem na brutalu, na którym w trakcie jednego

z koncertów jakąś pijaną laskę rozebrano

praktycznie do naga. Mega chujowa sytuacja...

Gallower/Nocturnitier: Nieraz widziałem

na koncertach jak pijani 50-latkowie, próbują

się przystawiać do dziewczyn w wieku 16/

17/18 lat i kładą łapy tam gdzie nie powinni,

a do czego takie rzeczy i przyzwalanie na to

może doprowadzić to myślę, że wszyscy wiemy.

Osobiście nie zauważyłem postulatów jakoś

specjalnie tych postulatów, o których

wspominasz, ale jeśli faktycznie się pojawiają

to popieram pełną gębą. Takie rzeczy zdarzają/mogą

się zdarzyć wszędzie, i w subkulturach

i poza nimi, więc warto to nagłaśniać.

Gallower/Tzar: Nie spotkałem się z tym ruchem

w półświatku metalowym. Jak najbardziej

trzeba piętnować przypadki molestowania

na tle seksualnym, ale należy też uważać,

gdyż nieraz można komuś zniszczyć życie

niesłusznymi oskarżeniami.

Czy renesans kaset to dla was ruch czysto

sentymentalny? Czy ten nośnik może

konkurować z CD lub LP?

Armagh/M: Dla mnie CD wygrywa pod

względem funkcjonalności, ale zarówno

winyle jak i kasety są dużo ładniej wydawane

i pozwalają na zróżnicowany odsłuch. Lepiej,

niż wybierać między nośnikami jest mieć je

wszystkie i ze wszystkich słuchać metalu.

(śmiech)

Necromanzer/Pepi: Zależy, są dobrze brzmiące

taśmy, ale to co jest ogólnodostępne,

czyli jakieś piraty i używki, w większości ma

gównianą jakość. Ja akurat używam często,

bo mam radio kasetowe w samochodzie. Do

winyla ten nośnik jednak nie ma startu. Co

do CD… My chyba nigdy nie daliśmy ostatecznej

wersji miksu na wszystko, co do tej pory

wydaliśmy w tym formacie, tak bardzo mamy

go w dupie.

Necromanzer/KomandoSzwadronWilków

Alfa: Jak przedmówca mam samochód na

kaseciaki i zajebiście mi się tego słucha tam.

Gallower/Nocturnitier: Ja jestem w posiadaniu

starej wieży muzycznej, którą przekazali

mi rodzice i kasety śmigają na niej nieraz z

lepszym brzmieniem niż CD. Ponadto, z nieznanych

mi przyczyn kasety dają mi o wiele

więcej frajdy, fajnie jest tak przewinąć i poczekać

chwilę aż muzyka zacznie grać, jest to

swoisty mały rytuał domowy. Ja mega lubię,

jest to dla mnie tak samo użytkowe jak winyl,

CD czy digital.

Gallower/Tzar: Dla mnie ma to znaczenie

wyłącznie kolekcjonerskie, nie słucham kaset.

Dobrym koncertowym startem dla apeli

takiej jak wy jest występ na Black Silesia.

Co sadzicie o formule tego festu?

Armagh/M: Podoba mi się lokalizacja. Organizatorzy

mogliby częściej wykorzystywać

potencjał takich miejsc jak grody, czy zamki

w kontekście koncertów metalowych.

Necromanzer/KonDon: Fajnie, że czasami

ściąga dobre starocie. Poza tym, mam to w

dupie.

Necromanzer/LoveDestroyer: Chyba jest

okey, nigdy nie byłem

Gallower/Nocturnitier: Świetna sprawa,

organizator Michał z Black Silesia Productions

odwala świetną robotę i z tego miejsca

pozdrowienia dla niego. Open Air w pełnym

słońcu roztacza naprawdę zajebistą aurę koncertową,

nieporównywalną z zakrytymi

klubowymi deskami, aczkolwiek je też lubię!

Gallower/Tzar: Dokładnie, dla Michała wieczny

szacunek i oczywiście pozdrawiamy go

serdecznie.

Jakie polskie kapele z nurtu black/thrash czy

black/speed uważacie za godne polecenia?

Armagh/G: Z tych młodszych składów co się

nie rozleciały to na pewno chcielibyśmy pozdrowić

naszych kumpli z Mor Fhuar, Black

Hosts, Gallower, Sexmag, Frightful oraz resztę

naszej własnej załogi, Torpor, Necrömanzer,

Fukkin' Vengeance, Street Jammers

i Schlejer.

Necromanzer/MeatGrinder: Nie słucham

Necromanzer/Pepi: Gallower, Torpor,

Black Hosts, Sexmag.

Gallower/Nocturnitier: Zdecydowanie kumple

z Armagh, Necrömanzer, Brüdny Skürwiel,

Torpor, Necromästery, Total Slaughter,

Butchery, Horned Cult, na pewno też

mocno w Polsce znany Ragehammer i czysto

thrashowy Black Hosts, którzy przez odwrócony

krzyż w logo często nazywani sa black/

thrashem.

Pewnego dnia spotykacie w pubie zmartwychwstałych

Qorthona i Chrisa Witchhuntera.

O co byście ich zapytali?

Armagh/M: Quorthona spytałbym, czy powie

"i cóż, że ze Szwecji", a Chrisa, czy pijemy.

(śmiech)

Necromanzer/Destructor: Czy warto było

szaleć tak...

Necromanzer/KonDon: Chrisa bym zapytał

58 ARMAGH, GALLOWER, NECROMANZER


jak jebnąć na hejnał litra i zagrać gig.

Necromanzer/Pepi: Ja bym z nimi pogadał o

tej legendarnej trasie Blood Fire Death, co

mieli wspólnie robić ale jednak stwierdzili, że

ciekawszy od przygotowań będzie tygodniowy

ciąg alkoholowy. To musiała być dobra

impreza.

Gallower/Nocturnitier: Witchhuntera o to

czy naprawdę wypijał 15 piw przed koncertem,

bo mi by się tyle w brzuchu nie zmieściło

w odstępie kilku godzin, a Quorthona o

dokładne kulisy tworzenia dźwięku gitar i

produkcji całości pierwszych płyt.

Gallower/Tzar: Stawiałbym im kolejki całą

noc, byle opowiedzieli o swoim życiu. Czuje,

że o Quorthonie można by napisać parę tomów

niezłych książek.

Wasz styl oparty jest na dwóch filarach. Z

lat 80. wymieniłbym tu Exciter, Bulldozer i

Bathory z drugiej fali blacku - Darkthrone i

wczesny Rotting Christ maksymalnie do

debiutu.

Armagh/M: Są to zaiste nieśmiertelne melodie,

które jak trafnie spostrzegłeś miały na

nas duży wpływ.

Ciekawe rzeczy dzieją się w drugiej minucie

"Serpent Cross". Najpierw koło 2:40 mamy

przerywnik żywcem wyjęty z kawałków

"Sentinel" czy "Between the Hammer and

the Anvil" Judas Priest a zaraz potem kolejny

riff to czyste Dissection. Fascynacje

Jonem słyszę też w Knights of Hell. Uszy

mnie mylą?

Armagh/G: No zdecydowanie nie, Nödtveidt

był świetnym muzykiem a jego Dissection

to jedna z najlepszych kapel zza Bałtyku ever.

Z tego co pamiętam, to właśnie "Sentinel" był

ważną inspiracją do głównego motywu z

"Serpent Cross". Jeśli faktycznie to słychać, to

ten numer jest taki, jaki miał być.

Skąd wziął się pomysł aby zespół black/

speedowy nazwać na cześć jednego z miast

w Irlandii?

Armagh/G: Chodziło bardziej o pierwotne

znaczenie tej nazwy sprzed przekształcania

jej na przestrzeni wieków przez ludy anglojęzyczne.

Współczesny sposób wymowy jest

bardziej wyrazisty niż ten gaelicki, no i ma

tyle samo liter co Slayer. Czysty ekstrakt z

tego słowa, rzekłbym, świetnie się ono wymawia

po pijaku, to chyba najbardziej istotne

przy podejmowaniu decyzji o nazwaniu

zespołu w jakiś sposób. Mieścina o której mowa

za czasów Cú Chulainna oryginalnie nosiła

nazwę Ard Mhacha, na cześć celtyckiej

bogini utożsamianej między innymi z wojną,

naturą, suwerennością. Biorąc pod uwagę naszą

słabość do klimatu i muzyki z tamtego

rejonu świata uznaliśmy, że ta nazwa pasuje

do nas jak pięść do nosa. Czyli zajebiście!

Na metal archives autor waszego profilu

określił was jako black/thrash. To tak samo

mylące pojęcie jak w przypadku np. grupy

Destroyer666, do której zdecydowanie bardziej

pasuje termin black speed. Nie ma u

was promila Bay Area jest za to sporo Excitera

i Iron Angel. Jak bardzo w ogóle jesteście

przywiązani terminologii?

Gallower/Nocturnitier: To akurat ciekawa

uwaga i zgadzam się z tobą, ja jestem taką

osobą próbującą się raczej mocno trzymać

terminologii i tak naprawdę muzykę Gallower

nie umiałby jednoznacznie sklasyfikować.

Z jednej strony pasuje do nas black/

speed/punk, a z drugiej jednak thrash jest

dominujący w naszej muzyce, a przecież nie

musi być z Bay Area, u nas jest to teutoniczny

thrash, który sam w sobie mocno bazuje na

speed metalu i nieraz nim właściwie jest. Na

pewno na brzmienie całości mocno zalatujące

speed metalem, duży wpływ ma ustawienie

brzmienia mojego wzmacniacza. Bardzo zbijam

basy, nieprzegainowywuje dźwięku, żeby

nie robić z tego nowoczesnego death metalu,

używam też dużo midów, bo wyznacznikiem

metalowego brzmienia gitary są dla mnie lata

1980-1985 i taki sound staram się uzyskać.

Próbuję tworzyć coś na styl mieszanki Anvil,

Raven z Sodom z czasów "Obsessed By

Cruelty". Na pewno wszystko to ma wpływ

na odczuwanie naszej muzyki i problem z jednoznaczną

terminologią, ale może to i dobrze,

że każdy słyszy tam coś innego.

Gallower/Tzar: Ja lubię nazywać naszą muzę

"witching metalem". No chyba nie powiesz, że

nie pasuje.

Jeden z was studiuje w Krakowie, reszta

mieszka Tychach. Czy to nie odbije się na

częstotliwości prób i spoistości zespołu?

Foto: Necromanzer

Gallower/Nocturnitier: Hm, akurat odnośnie

tego to podejrzewam, że ciężko było znaleźć

jednoznaczne informację, ale tak naprawdę

w Tychach ulokowani byliśmy tylko ja i

Speedfire (na weekendy poza studiami nadal

jesteśmy). Tzar mieszkał w Mysłowicach, a

aktualnie przeniósł się do Katowic. Ponadto

od dwóch lat Speedfire studiuje w Cieszynie,

a mi został ostatni rok w Krakowie, co będzie

dalej nie wiemy. Na częstotliwości i tworzeniu

nowego materiału odbija się to bardzo, za

bardzo jak dla mnie, ale na to nic nie poradzimy,

ważne żebyśmy nadal wszyscy byli zaangażowani

i poświęcali tyle czasu ile możemy,

bo na tym polega gra w zespole. O stosunki w

zespole dbamy ciągłymi wyjazdami razem, do

tego na przestrzeni pięć lat skład kapeli ani

razu nie uległ zmianie, więc myślę że to dobrze

świadczy o kondycji spoistości zespołu.

Gallower/Tzar: Może zabrzmi to obcesowo,

ale czujemy się wspólnie jak rodzina, uwielbiamy

spędzać ze sobą czas pomimo że się

różnimy i to w niektórych kwestiach znacznie,

ale myślę że to dobrze. Tak jak Nocturnitier

wspomniał, każdy z nas żyje w

innym mieście i ma swój świat, niestety przez

życie zawodowe sam nie jestem poświęcać się

muzyce tyle ile bym chciał, ale robię co mogę.

Myślę, że jak skończy się ta cała afera z koronawirusem

to wrócimy do regularnych prób i

wykrzesamy kolejne kawałki.

Teksty waszych utworów to historie rozgrywające

się w fikcyjnym świecie przypominającym

czasy feudalne. Mi ta rzeczywistość

przypomina książki Jacka Piekary czy

Jacka Komudy. Znacie ich opowiadania?

Gallower/Nocturnitier: Ja kojarzę z nazw,

niestety nie czytałem (jeszcze). Nie jestem

pewny, ale wydaje mi się, że Tzar dość mocno

się na nich wzorował. Dzięki za wywiad i pozdro!

Gallower/Tzar: Kojarzę i bardzo lubię, cykl

inkwizytorski Piekary miał spore znaczenie

przy tworzeniu tekstów do Gallowera. To

czym się jednak inspiruje najbardziej w moich

tekstach to średniowieczny mistycyzm oraz

historia. Staram się również wplątywać ważne

dla mnie tematy oraz nawiązania do literatury

czy poezji. Wielkie dzięki za zaproszenie i

pamiętaj, Witch Hunt is On!

Jakub “Ostry” Ostromęcki

ARMAGH, GALLOWER, NECROMANZER 59


teraz EP "Ignis Spiritus".

HMP: Wygląda na to, że nie przepadacie za

albumami, skoro "March Into Firelands" wydaliście

w 2011 roku, a przez ponad 20 lat istnienia

dorobiliście się raptem dwóch długogrających

materiałów?

Blackvenom: Pozdrowienia dla wszystkich!

Tak, było kilka lat ciszy między "March Into

Firelands", a nowym minialbumem "Ignis

Spiritus". Dopadły nas wszelkiego rodzaju

trudności, aby znaleźć czas na próby, a to

prowadziło również do problemów personalnych.

Zdecydowaliśmy się więc pracować tylko

we dwóch, aby doprowadzić do wydania

"Ignis Spiritus" i uważam, że to był dobry

wybór.

Długo musieliśmy czekać na waszą kolejną

płytę "Ignis Spiritus" - nowe utwory powstawały

aż tak długo?

Zrobiłem wszystkie te kawałki bez pośpiechu

i zajęło mi to sześć lat. Po prostu piszę, kiedy

czuję inspirację. Oczywiście, kiedy już z perkusistą

Pimeą połączyliśmy te numery w całość

wszystko potoczyło się dość szybko. W

latach 2015-2018 grałem także w deathmetalowej

grupie Purtenance, więc w tamtym

okresie nie poświęcałem tak wiele czasu na

pisanie materiału na "Ignis Spiritus".

Wielu muzyków koncentruje się na teraz na

cyfrowych singlach bądź EP-kach, bo taki

jest wymóg ery streamingu, ale zespoły

grające ekstremalny metal nie muszą się na

to oglądać - wydajecie więc płyty, krótsze

Własne piętno

Flame to jeden z tych zespołów, które

nie porażają wydawniczą aktywnością,

ale jak już biorą się do pracy nad kolejnym

materiałem, to wióry lecą, bo łoją

thrash/black tak prymitywny, jak tylko

się da, idąc w ślady Venom, Beherit czy

Sarcófago - aż szkoda, że tak rzadko

wydają jakiś dłuższy materiał, tak jak

lub dłuższe, gdy uznajecie, że nowy materiał

powinien ujrzeć światło dzienne?

Czasy się zmieniły, ale ludzie nadal uwielbiają

kolekcjonować płyty, szczególnie w środowisku

metalowym. Wydanie cyfrowe jest jednym

z wyborów, jeśli nie chcesz fizycznych

nośników, ale nadal wspierasz artystę. Nie

mam z tym problemu!

Wydaliście co prawda niedawno cyfrowego

singla "Firespirit Of Rebellion", ale odnoszę

wrażenie, że muzyka w sieci zbytnio was nie

rajcuje, większą wagę przykładacie do fizycznych

nośników, stąd wydanie "Ignis Spiritus"

na kompakcie i na winylu?

Nasza wytwórnia chciała to zrobić ze względu

na promocję, zanim wyjdzie prawdziwa płyta,

Foto: Flame

jako zwiastun dla fanów. Jestem oldschoolem

i uwielbiam kolekcjonować, głównie płyty winylowe.

Myślisz, że ta łatwość dostępu do ogromu

muzyki w sieci sprawia, że ludzie, nawet

fani, przestają kolekcjonować płyty czy kasety

na taką skalę co kiedyś?

Nie widzę tego w ten sposób. Wygląda na to,

że wciąż są ludzie, którzy uwielbiają kolekcjonowanie

płyt ale są też preferujący cyfrowe

formaty. Wydaje się, że ludzie nadal wspierają

zespoły w taki czy inny sposób, jak chociażby

za pośrednictwem stron Bandcamp,

więc wszystko się zgadza.

Dziwią cię takie postawy czy podchodzisz

do nich na luzie, z pełnym zrozumieniem,

traktując jako taki znak cyfrowych czasów,

rzecz nie do uniknięcia?

Jeśli ktoś wspiera i kupuje cyfrowy wydanie

płyty, absolutnie nie mam z tym problemu!

Czemu miało by mnie to obchodzić?

Wciąż jesteście zespołem oldschoolowym

do szpiku kości - muzyczne eksperymenty na

szerszą skalę czy zmiana stylistyki absolutnie

wam nie grożą; przed laty zawładnął wami

ekstremalny metal i tak już pozostanie?

Nasze muzyczne korzenie zdecydowanie

wywodzą się z wczesnych zespołów, takich

jak Slayer, Sodom, Sarcófago, Beherit, Infernäl

Mäjesty itp. itd. Nadal uważam, że

nasz styl może naturalnie rozwijać się w swoim

własnym, unikalnym brzmieniu.

Co istotne nie ma w waszych utworach

czegoś praktykowanego przez inne zespoły,

gdzie mamy intensywną, thrashową młóckę,

przechodzącą w siarczysty black i tak na

zmianę - u was thrash i black łączą się w

jedną, soniczną miazgę, stanowią ekstremalną

jedność?

Wydaje się, że ludzie wrzucają nas do worka

z napisem black/thrash. Jednak odkryłem, że

nasz styl jest bardziej hybrydowy. Dla mnie

podgatunki nie są jednak ważnymi czynnikami

do postrzegania muzyki.

Dyskusje czym jest true heavy metal trwają

od lat - pokusiłbyś się w takim razie o własną

definicję, wymieniając co składa się na

ową prawdziwość?

Jeśli grasz swoją muzykę z prawdziwą i płomienną

pasją, zawsze jesteś true!

Trwający blisko osiem minut "Force And

Fire" to jak dotąd najdłuższy utwór w waszym

dorobku - stylistyka pozostaje więc ta

sama, ale szukacie w jej obrębie nowych

rozwiązań?

Po prostu muzycznie trwa to dłużej niż zwykle.

Tekstowo jest to trochę nowy kierunek.

Każdy kawałek na "Ignis Spiritus" może być

postrzegany jako magiczna i mistyczna podróż.

W mojej głowie łączyły się one bardzo

mocno ze sobą, nawet jeśli ciągle są pojedynczymi

utworami.

Lubisz takie podejście u innych zespołów,

czy przykładowo odpuszczasz takie płyty

jak "Calm Before The Storm" Venom czy

"Cold Lake" Celtic Frost, bo sami zapędzili

się na nich za daleko, w ten przysłowiowy

kozi róg?

Może "Cold Lake" i "Calm Before The

Storm" to nie najlepsza epoka, ha! Niemniej

ja lubię wiele albumów niejednoznacznych w

dyskografiach zespołów, jak "Monotheist"

Celtic Frost. Uwielbiam także albumy Black

Sabbath z czasów Tony'ego Martina: "Eternal

Idol", "Headless Cross" i "TYR".

W sumie plusem takich wydawnictw jest jednak

to, że po różnych niewypałach muzycy

zwykle jak niepyszni wracają do swego dawnego

stylu i nagrywają coś naprawdę dobrego

(śmiech). U was jednak nie ma mowy

o ryzyku: każdy, kto kupuje płytę Flame wie

doskonale co na niej znajdzie?

Nasz styl rozwija się naturalnie po każdym

nowym wydawnictwie! Myślę, że nasza muzyka

ma swoje własne piętno, które sprawia,

60

FLAME


że zawsze brzmi jak Flame!

Tekstowo również nie odpuszczacie, to taka

swoista symbioza, tematy idealnie pasujące

do złowieszczych, brutalnych dźwięków?

Zawsze staram się jak najlepiej dopasować

klimat utworów do tekstów. Im bardziej prosta

kompozycja, tym prostsze teksty. To samo

dotyczy sytuacji, gdy utwór jest bardziej epicki

lub mistyczny, teksty podążają w tym samym

kierunku.

Gracie tylko we dwóch, tak więc koncertowa

posucha z powodu pandemii koronawirusa

i tak was nie dotknęła, bo pewnie

rzadko, jeśli nie wcale, pokazujecie się na

żywo?

Zamierzamy wykorzystać kilku sesyjnych

muzyków z drugą gitarą i basem na nadchodzące

koncerty. Pandemia koronawirusa jest

oczywiście wyzwaniem dla każdego zespołu i

prawdopodobnie będzie nim jeszcze w przyszłym

roku... zobaczmy!

Morowe powietrze, dżuma i inne epidemie

są od lat bardzo eksploatowanym tematem

w tekstach metalowych zespołów - teraz

zastąpi je koronawirus, a takie utwory jak

choćby "Covid-19" Tiran będą pojawiać się

coraz częściej?

Jak zajmuję się tekstami: przysięgam, że Covid-19

to ostatnia rzecz, o której pomyślę.

Moje teksty pochodzą z moich wewnętrznych,

duchowych źródeł. Łączą głównie

elementy z osobistej filozofii satanistycznej i

wszelkiego rodzaju tradycji okultystycznych.

Foto: Kristiina Lehto

Myślisz, że groźba całkowitego sparaliżowania

koncertowego rynku jest realna? Wyobrażasz

sobie sytuację, że nie będzie można

wybrać się na jakikolwiek metalowy koncert,

jeśli Covid powróci z jeszcze większą intensywnością?

Największym problemem w tej chwili są

wszystkie bary i kluby, które wkrótce znikną

z rynku, jeśli nie będzie żadnych imprez. W

rzeczywistości koronawirus nie jest nawet wystarczająco

zabójczy, za to kryzys gospodarczy

jest realnym zagrożeniem, bardziej niż

Covid rzeczywistą chorobą. Nadchodzą pewne

wydarzenia, a niektóre podziemne koncerty

już się odbyły. Nie martwię się tak bardzo

i na pewno kiedyś znowu będziemy mieli

świetną metalową imprezę, jeśli bary i kluby

będą nadal działać!!!

Wojciech Chamryk & Kacper Hawryluk


W domu nie mam sprzętu do nagrywania

62

Lonewolf jest jednym z tych zespołów, które wciąż pozostają wierne klasycznemu

heavy metalowi. Nie chodzi tu tylko o sam styl muzyki, ale też o sposób

komponowania, niegasnącą pasję i nietracenie z oczu inspiracji. Jeśli ostatnio zatraciliście

zainteresowanie tym zespołem, a lubicie pierwsze płyty - posłuchajcie

najnowszej, "Division Hades". Nie tylko oddaje klimat pierwszych surowych płyt

Lonewolf, ale też posiada ciekawy bonus. Na drugim krążku znalazły się kawałki

z demówek i pierwszych wydawnictw Lonewolf, nagrane na nowo. Sam Jens widzi,

że tkwił w nich potencjał przysłonięty przez kiepską produkcję i początkujące

umiejętności samych muzyków. Powrót do przeszłości w wykonaniu Lonewolf

wiąże się częściowo z dołączeniem oryginalnego gitarzysty, Damiena Capolongo,

a historia jego powrotu jest niemal wzruszająca. Wszystko przez to, że Jens nie ma

w domu sprzętu do nagrywania.

HMP: "Division Hades" to Wasza dziesiąta

płyta. Pamiętam Wasz świetny debiut,

jakby to było wczoraj (śmiech). Też masz

takie uczucie?

Jens Börner: (śmiech). Tak, rzeczywiście

"dziwnie" brzmi, że mamy już dziesięć płyt

na koncie, ale jeszcze dziwniej brzmi fakt, że

minęło 20 lat od naszego debiutu! Aż trudno

uwierzyć, że minęły już dwie dekady! Tyle

się zmieniło, przez te 20 lat... Jestem teraz

LONEWOLF

dumnym ojcem, młodość już za mną - przynajmniej

jeśli chodzi o ciało, nie ducha

(śmiech). Świat się ogromnie zmienił. W czasach

"March into Arena" jeszcze pisaliśmy

listy, bo nie było internetu ani komórek.

Społeczeństwo też się zmieniło, ale my wciąż

istniejemy, z tą samą pasją. Na swój sposób

to wspaniałe i nadal ekscytujące, zupełnie jak

w czasach młodości. Myślę, że pasja to jeden

z tych kluczy, dzięki którym wciąż istniejemy.

To zabawne, bo ostatnimi miesiącami

musiałem wracać myślami do "March into

Arena". To rzecz jasna dlatego, że skłonił

mnie do tego powrót Damiena - dzięki niemu

przypomniało mi się wiele rzeczy z początków

zespołu, w tym radocha, jaką miałem

z pisania kawałków. Ale też dziesiąty album

jest dla mnie czymś wyjątkowym. To

coś w rodzaju koła, które się zamknęło, a

rozpoczęło się wraz z wydaniem "March into

Arena". Oczywiście mamy teraz lepsze

brzmienie, lepiej gramy, mamy dużo większe

doświadczenie, ale duch naszych kawałków

wiele się przez te lata nie zmienił. Nigdy nie

Foto: d'Alumine

zeszliśmy z naszej ścieżki. Inna sprawa to to,

że w ostatnich dwóch, trzech latach zaczęliśmy

znów grać kawałki z debiutu, których nie

graliśmy od lat, takie jak "Forgotten Shadows"

czy "Holy Evil". Może to w jakiś sposób był

podświadomy sygnał, że musimy wrócić do

korzeni.

Jaką masz receptę na to, żeby utrzymać unikatowy

"styl Lonewolf", a jednocześnie

tworzyć różnorodne płyty? Bardzo łatwo o

powtarzanie się...

Dzięki, to wielki komplement. Naprawdę

trudno jest znaleźć odpowiedź. Myślę, że

składa się na nią kilka spraw. Pierwsza sprawa

to to, że zawsze bardzo ciężko pracujemy,

gdy zabieramy się za tworzenie nowej płyty.

Kiedy pojawia się jakiś pomysł niepasujący

do naszego stylu, dajemy mu czas, żeby się

"zlonewolizował". Mamy więc kilka kawałków,

które są dla nas "nowe", ale wciąż brzmią

jak czysty Lonewolf. Są na przykład takie

kawałki jak "When the Angels Fall",

"Army of the Damned", "Funeral Pyre" czy

"Werewolf Rebellion", które nie są w 100%

tym, czego fani oczekują od Lonewolf, ale są

jednak całkowicie sygnowane naszą marką.

Wydaje mi się, że takie właśnie utwory różnią

się z płyty na płytę, i to sprawia, że różnią

się i całe albumy. Wpływa na to też fakt,

że niektóre płyty są bardziej epickie, jak

"Heathen Dawn", niektóre bardziej surowe,

jak "Cult of Steel" czy "Raised on Metal",

albo chłodniejsze, jak "Army of the Damned".

To zależy od tego, jaki mamy nastrój w

czasie komponowania, a komponujemy zawsze

od serca. Aktualny nastrój wpływa zatem

bardzo mocno na płytę, która w danym

momencie powstaje. Nigdy nie mówimy sobie

"musimy spróbować tego, a tego", tylko

podążamy za sercem, a kiedy spodoba nam

się jakiś riff, bierzemy go bez dyskusji. Innym

ważnym punktem powinny być refreny. Pracujemy

nad refrenami bardzo ciężko, zakładając,

że to być może nawet ważniejsza część

składowa kawałka, niż główny riff. Poświęcamy

całe godziny na to, żeby znaleźć taki refren,

którego wcześniej jeszcze nie mieliśmy.

Co prawda zawsze zdarzy się, że trafi się jakiś

refren przypominający inny, ale to normalne.

Na ogół, jeśli słychać, że refreny są różne,

rzutują one odbiór płyt, które wtedy też wydają

się odmienne. A dużo łatwiej jest znaleźć

refren, którego jeszcze nie było, niż taki

riff. Jesteśmy zespołem, który nie może zmienić

sposobu riffowania, bo mamy pewną ścieżkę

i jeśli chcemy zachować ducha kapeli, nie

powinniśmy z niej schodzić. Dużo łatwiej

jest znaleźć coś, co można zmienić w linii

wokalnej refrenu. Ale nawet jak zmieni się

nieco refren, mój głos sprawi, że będzie brzmiał

jak Lonewolf. Poza tym mieliśmy też

kilka zmian w składzie, a nowy gitarzysta

prowadzący zawsze wprowadzał swoje sposoby

gry, pomysły czy feeling, a ja zawsze próbowałem

wpasować się w ten styl i komponować

w jego obrębie. Wydaje mi się, że odpowiedź

na Twoje pytanie mieści się we

wszystkich tych kwestiach.

Na nowej płcie słychać ten "stary, surowy

Lonewolf". Zgaduję, że ma to związek z powrotem

Damiena Capolongo?


Szczerze mówiąc, tak. Damien ma swój własny

styl, którym wyznaczył klimat starych

płyt, na których grał. A że jego styl się nie

zmienił, przywrócił ten dawny feeling. Niektóre

riffy mogłyby pochodzić z "The Dark

Crusade", niektóre z "Made in Hell". Powiedziałbym,

że najnowszy album to miks naszego

dawnego materiału z kilkoma muśnięciami

a la "Heathen Dawn". Co wydaje się

normalne: pewien dawny duch powrócił, ale

od tamtych czasów rozwinęliśmy się i pojawiły

się pewne nowe elementy, elementy,

które już od lat wdrażam i które zostaną w

Lonewolf.

Foto: Lonewolf

Foto: Christian Balard

Jego powrót był jego pomysłem, czy raczej

Ty czułeś, że Lonewolf bez Damiena jest

niekompletny?

Nie powiedziałbym, że "niekompletny", ponieważ

każdy gitarzysta prowadzący, który

przyszedł po Damienie wiele wnosił. Alex

Hilbert nagrał wiele płyt i odcisnął piętno w

historii Lonewolf, jest kompozytorem czy

współkompozytorem wielu ważnych kawałków

w naszej karierze, takich jak choćby

"Army of the Damned", "Hail Victory" czy

"Wolfsblut". Lista jest bardzo długa. Michael

Hellström zagrał z nami tylko na jednym

krążku, "Raised on Metal", dlatego nie odcisnął

takiego piętna jak Damien czy Alex,

niemiej jest kompozytorem takich numerów

jak "Souls of Black" czy "Through fire, Ice and

Blood", które szybko stały się ulubionymi fanów,

i które "musimy" grać na koncertach.

Także więc i on ma swój wkład w naszą historię.

Mówiąc szczerze, powrót Damienia

nie "wypełnił" niczego, ale tak, przywrócił

znów coś, czego nie czułem już od dawna.

Jakąś magię w procesie pisania. Gdy komponujemy,

"rozumiemy" się dziś tak dobrze,

że idzie nam bardzo łatwo. Myślę, że słychać

to na "Division Hades". Historia powrotu

Damiena jest zabawna, bo na początku w

ogóle się na nią nie zanosiło. W rzeczywistości,

gdy Michael Hellström opuścił zespół, a

Lonewolf zaczął szukać nowego gitarzysty

prowadzącego, z pisaniem nowych kawałków

zostałem sam. Nie jestem jednak typem gościa,

który nagrywa demówki w domu. Wszystko

robię metodą oldschoolową - trzymam

wszystko w głowie. Nie mam sprzętu do nagrywania

w domu - potrzebuję jakiegoś gościa,

który będzie mnie nagrywał, wciskał guzik

mówiąc "ok, graj", albo "stop, spróbuj

jeszcze raz". Kiedy w mojej głowie pojawiło

się już bardzo wiele pomysłów, zadzwoniłem

do Damiena, prosząc go czy mógłby nagrać

mnie w swoim domu, jako że miał wszystko,

czego potrzeba, żeby to zrobić. Od razu się

zgodził i tak zacząłem nagrywać demówki u

niego. Czas płynął, on dawał mi pewne wskazówki,

a koniec końców zaczął nawet grać

pewne pomysły, które mu się nasunęły pod

wpływem moich demówek. W końcu pewnego

dnia pracowaliśmy razem nad jakimś

utworem. Wydaje mi się, że był to "The

Fallen Angel", nawet nie zdając sobie sprawy,

że razem piszemy kawałek - zupełnie jak 10

lat temu! W zasadzie Damien wrócił bez

wcześniejszych rozmów, po prostu rozumieliśmy

się nawzajem, wszystko więc przyszło

naturalnie. Pewnego dnia po prostu powiedziałem:

witaj z powrotem!

Wspomniałeś wcześniej, że niektóre riffy

brzmią jak z pierwszych płyt. Zastanawiam

się, czy mieliście też coś "w szufladzie"

i skorzystaliście z pomysłów z

otchłani przeszłości?

Nie, daję słowo. W przeciwieństwie do poprzednich

płyt, na których rzeczywiście korzystaliśmy

z pomysłów, które wcześniej

schowaliśmy głęboko w szufladzie i później

odnaleźliśmy, wszystko z "Division Hades"

to nowy materiał. Większość kawałków

stworzyłem z Damienem, kiedy wrócił do

Lonewolf. Jedynie jeden riff jest starszy, ale

znowu nie tak bardzo stary, bo napisany

wraz z Michaelem Hellströmem, głównym

gitarzystą na "Raised on Metal", zaraz po

wydaniu tej płyty. To riff wykorzystany w

kawałku "Drowned in Black". Nie ma więc tu

starego materiału w tym sensie, jaki miałaś

na myśli. Ale masz absolutnie rację, niektóre

kawałki brzmią jak stary Lonewolf. Na przykład

"Alive" to jeden z tych numerów posiadających

ducha wczesnych lat. Mógłby trafić

na "Unholy Paradise", prawda. "Underground

Warriors" to kolejny przykład, czuć w

nim klimat takich starych kawałków jak

"Seawolf" czy "The Wolf Division".

Kiedy przeczytałam, że na nowej płycie

Lonewolf znajdą się na nowo nagrane kawałki,

od razu pomyślałam, że będą to późniejsze

numery, pierwotnie nagrane bez

Damiena. Sądziłam, że chcecie je nagrać na

nowo, ale z jego udziałem. Zaskoczyłam

się, kiedy okazało się, że to same starocie z

pierwszych płyt i demówek.

Jako że "Division Hades" to nasza dziesiąta

płyta - raczej symboliczna liczba jak na podziemny

zespół - musi być wyjątkowa. Wyjątkowa

jako podziękowanie dla fanów, bo to

oni sprawili, że do dziś wciąż istniejemy.

Pragnęliśmy uczynić ją wyjątkową właśnie

dla nich. Jednym z pierwszych pomysłów

było wydanie albumu koncertowego. Jednak

szybko okazało się, że trudno będzie zrobić I

nową płytę i album koncertowy jednocześnie.

Nie mówiąc już, że podjęliśmy w ten

sposób dobrą decyzję, bo w trakcie obecnej,

pandemicznej sytuacji nie mam pojęcia, jak

byśmy to w ogóle zrobili! Pewnego dnia z pewnością

wypuścimy koncertówkę, po płytach

studyjnych, ale teraz nie jest na to odpowiedni

moment. Jestem bardziej niż zadowolony,

że wybraliśmy inne rozwiązanie - nagranie

płyty-bonusu, którą nazwiemy "Into the

Past we Ride". Na ten album nagraliśmy różne

stare, rzadkie oraz ultrarzadkie kawałki.

Wydaje mi się, że fani zainteresują się posiadaniem

ich w wersji wzbogaconej o aktual-

LONEWOLF

63


ny standard brzmienia i o niebo lepsze

umiejętności muzyczne, niż w przeszłości.

Mamy kawałki z pierwszej demówki "The

Dark Throne", nagranej w 1992 roku! To

demo nie pojawiło się nawet na YouTube,

więc przypuszczam, że większość naszych

fanów nawet nie zna tych kawałków! Mamy

też utwory z naszej drugiej taśmy demo,

"The Calling", nagranej w 1994 roku. Zawsze

uważałem, że te numery były dobre, ale

brzmienie i sposób grania były tragiczne. Nawet

sobie nie wyobrażasz, jak jestem szczęśliwy

prezentując naszym fanom takie numery

jak "Into the Battle we Ride" z dobrym brzmieniem!

Jestem pewny, że im się podobają!

Ponowne nagranie daje im drugą młodość.

Dzięki temu, że posłuchałem ich na nowo,

przekonałem się, że one już wtedy były dobrymi

kawałkami, ale potrzebowały nowej

produkcji, która wydobędzie ich potencjał.

Poza tym nagraliśmy na nowo dla fanów kilka

ich ulubionych kawałków z dwóch pierwszych

płyt - "March into the Arena" i

"Unholy Paradise". Dla mnie, mimo tego, że

między powstaniem demówek a tymi

płytami, minęło trochę czasu, należą one do

tego samego okresu. Kolejna płyta, "Made in

Hell" to pierwszy wielki krok w naszej historii.

Wszystko co powstało wcześniej, należy

do innego rozdziału, a my chcieliśmy pokazać

go jako całość w nowej odsłonie. Myślę,

że dla fanów to fajna sprawa. Zupełnie

jakby dostali na jednym krążku dwie płyty,

ale bez wypełniaczy. Na tym bonusowym

CD też jest prawie stary skład Lonewolf, bo

nasz basista z trzech pierwszych krążków,

Dryss, zagrał partie basu i wszystkie gitary

prowadzące. Chcieliśmy zaangażować go w

proces. Fajnie było znów po 10 latach mieć

go na płycie.

Kiedy zaczynaliście z Lonewolf, klasyczny,

surowy heavy metal był popularny tylko

wśród nielicznych heavy metalowych maniaków.

Dziś powstaje masa zespołów, która

próbuje przenieść tradycyjny heavymetalowy

klimat do 2020 roku, a takie granie ma

fanów. Myślisz, że powrót oryginalnego

gitarzysty i zarazem jego "surowego" stylu,

pomogą Lonewolfowi zyskać nowych

słuchaczy?

Bardzo trudno jest odpowiedzieć na to pytanie.

Rzecz jasna, ta "surowsza" strona może

zadowolić nowych słuchaczy, ale styl zespołu

przecież pozostał ten sam. Myślę, że jeśli uda

nam się pozyskać "nowych" słuchaczy, to

będzie tylko efekt dobrej promocji. Inna

rzecz, która pomaga zdobyć "nowych" słuchaczy,

to granie koncertów i festiwali, a to

niestety jest dziś trudne. Jednak to z kolei

prowadzi mnie do kolejnego punktu, który

może nam pomóc - skoro fan metalu nie

może iść na koncerty, być może zostaje mu

nieco więcej wolnych pieniędzy pod koniec

miesiąca. To może być szansa dla zespołów,

które właśnie teraz wydają nowe płyty. Fani

mogą wydać większe kwoty na oryginalne

płyty, a poczta pantoflowa może zadziałać

Foto: Lonewolf

na korzyść, jeśli fanom ten album się spodoba.

Żeby jednak jasno odpowiedzieć na pytanie

- może fakt, że dawny członek, Damien

(który grał na bardzo ważnych płytach,

takich jak "Made in Hell" oraz "The Dark

Crusade"), powrócił, ze swoim stylem i fakt,

że płytę bonusową także zagrali dawni

członkowie, może ludzi zaciekawić, a nam

dać szansę. Koniec końców, nigdy nie powiem,

że zrobiliśmy najlepszy album, bo

trudno mi to ocenić. Mocno jednak w tę

płytę wierzę i wydaje mi się, że jest jedną z

lepszych, dlatego jestem pewien, że fanom

się spodoba i być może pozyskamy też

nowych. Czas pokaże (śmiech).

Widziałam na Waszym fanpage'u na Facebooku,

że nagrywanie "Division Hades"

odbywało się na początku roku. Album

zatem na wydanie musiał trochę poczekać.

Zgaduję, że to przed lockdown?

Właściwie na początku roku zrobiliśmy preprodukcję.

To znaczy, nagraliśmy dema, a

proces komponowania wciąż trwał. Wydaje

mi się, że nagraliśmy, czy choćby opracowaliśmy

12, czy 13 kawałków. Zachowaliśmy

kilka pomysłów na zaś, ponieważ widzieliśmy,

że "nie działają" tak, jakbyśmy tego

chcieli. Daliśmy im poleżeć kilka miesięcy i z

pewnością skorzystamy z nich na kolejnej

płycie. Cała reszta wylądowała na "Division

Hades". Końcowy proces nagrwania rzeczywiście

był opóźniony przez covid, ale nie aż

tak bardzo. Może z dwa tygodnie. Staraliśmy

się płytę dostarczyć na czas naszej wytwórni,

Massacre Records. Był to mały stres, ponieważ

z powodu covidu nie byliśmy pewni,

czy dopniemy wszystko przed deadlinem, ale

w końcu poszło dobrze. Ostatecznie, opóźnienie

miało tylko kilka linii wokalnych, ale

staraliśmy się wysłać je do studia, kiedy zaczęło

się miksowanie, co nie było specjalnym

wyzwaniem i wszystko poszło dobrze. Charles

Greywolf znów dokonał świetnej pracy

w zakresie miksów i masternigu. Jako że był

świadomy sytuacji covidowej, robił wszystko,

co w jego mocy i ogarniał te małe opóźnienia.

Na nowej płycie znalazł się utwór-hołd dla

Marka Sheltona z bardzo pomysłowym tytułem.

Ciekawe jest to, że kawałek jest w

100% stylu Lonewolf. Na przykład Night

Demon nagrał "Made in Hell", które brzmi

jak Iron Maiden, a Cage ma kawałek "King

Diamond" brzmiący jak Mercyful Fate.

Nie kusiło Was, żeby napisać utwór w stylu

Manilla Road?

O tak, prawda. Właściwie z jednej strony

mieliśmy muzykę, z drugiej słowa. Finalnie

jedno i drugie dobrze się zgrało. Mówiąc

szczerze, to rozmawialiśmy na temat, który

poruszyłaś w pytaniu. Zastanawialiśmy się,

czy powinniśmy nadać muzyce lekkie muśnięcie

Manilla Road albo, czy dodać do kawałka

mały riff w stylu Manilla Road. Jednak

w końcu zdecydowaliśmy się na to, co

jest, zwyczajnie dlatego, że kawałek zadziałał

i naprawdę nie potrzebował żadnych dodatkowych

pomysłów. Baliśmy się, że go "przepracujemy"

i straci swoją "jedność". Ostatecznie

jestem bardzo zadowolony, że utrzymaliśmy

go w typowym stylu Lonewolf. W

końcu to nasz hołd dla tego magicznego

zespołu, a my jesteśmy bardziej znani raczej

z niemieckiej, a nie epickiej estetyki. Jest to

coś, co dodatkowo czyni ten hołd prawdziwym,

czymś, co dyktują nasze serca. Swoją

drogą, to zabawne, bo Manilla Road jest w

trójce moich ulubionych zespołów wraz z

Runnig Wild i starym Stormwitch. Riffuję

jednak zawsze bardziej w niemieckim stylu i

choć Manilla Road jest jedną z moich największych

inspiracji, nie słychać tego zbytnio

w moich riffach. Wiem, że kryje się to w kilku

kawałkach, ale słuchaczowi trudno będzie

się tego doszukać. To poniekąd nieco

zabawne, ale taka prawda. Tak samo jest

zresztą z Bathory, kolejną moją ogromną inspiracją

wszech czasów - nie da się tego wychwycić.

W rzeczywistości przetrawiam te

inspiracje w mój własny true metalowy sposób

i to także składa się na nasz styl.

Katarzyna "Strati" Mikosz

64

LONEWOLF


Szwedzki Falconer nigdy

nie był zespołem, o którym

byłoby bardzo głośno.

Wydawać by się mogło,

że ukoronowanie ich

wysiłków i większa rozpoznawalność,

kilka razy

były już za zakrętem, ale

widocznie czegoś zabrakło

by wejść weń ze zdecydowaną

pewnością. Nie

chodzi o muzykę, by ich

power metal o folkowym

zabarwieniu ujmy nie

przynosi. Może to kwestia pecha? Nie dana im będzie zmiana tej sytuacji, gdyż

zespół niedawno ogłosił definitywne sprzątnięcie zabawek i zejście ze sceny. Żegnają

się udanym albumem "From A Dying Ember". Przy owej okazji rozmawiamy

z założycielem grupy, Stefanem Weinerhallem.

HMP: Zakładająć Falconer wszyscy mieliście

już doświadczenie w innych zespołach.

Jakie założenie przyświecało tej grupie?

Stefan Weinerhall: Masz rację, zarówno

Karsten (Larsson, perkusja - przyp. red.) jak

i ja występowaliśmy wcześniej w zespole

Mithotyn. Było nam w nim zupełnie dobrze,

ale chciałem grać coś bardziej heavy metalowego,

z czystymi wokalami. Nasza wytwórnia

płytowa zamknęła się w 1999 roku więc

poczuliśmy, że była to okazja do rozwiązania

zespołu i zajęcia się muzyką której naprawdę

słuchałem.

Coś, co mną pokieruje

Stawaliśmy się coraz bardziej sfrustrowani.

Zdecydowaliśmy, że chcemy grać i skorzystać

z możliwości i, że jest to ważniejsze od

Mathiasa. Zmieniliśmy wokalistę a chwilę

po tym przestaliśmy dostawać propozycję

koncertów. (śmiech)

całkiem spora, i w dużej mierze opierała się

na pisaniu do siebie listów. Działo to się jednak

zanim na dobre zacząłem odnosić jakiekolwiek

sukcesy w muzyce.

W 2011 roku wydaliście album "Armod" zaśpiewany

w języku szwedzkim. Opowiesz

jak do tego doszło?

Pomyślałem, że musimy zrobić coś nowego

aby nie powtarzać się po raz kolejny. Muzyka

folk zawsze była w nas silna i zdarzało

nam się wcześniej wtrącić coś w tym stylu po

szwedzku. Dlaczego więc nie pójść na całość

i nie wydać materiału w całości zaśpiewanego

w naszym języku? Tak zrobiliśmy i dzięki

temu osiągniemy pewną oryginalność. Przy

kolejnej płycie znowu robiliśmy coś innego,

bo "Black Moon Rising" to nasz najbardziej

metalowy, a jednocześnie najmniej folkowy

Początkowo nie planowaliście grania koncertów,

ale zmieniło się po sukcesie pierwszego

albumu.

Występy na żywo nigdy nie mnie pociągały.

Nie należę do ekstrawertyków, nie lubię się

lansować i skupiać na sobie uwagę. Chcę pisać

muzykę, tylko tyle. Sukces debiutu był

jednak na tyle duży, że dostaliśmy poważne

oferty ze strony różnych festiwali i trudno

było odmówić. Połechtali nasze ego i zdecydowaliśmy

się iść za ciosem.

Zaskoczyło was to, jak dobrze został przyjęty

wasz debiut?

Tak, zwłaszcza, że nie byłem przekonany co

do tego, czy udało mi się taką muzykę jaką

chciałem. Było w tym niej dużo melodii, a

Mathias (Blad, wokal - przyp. red.) swoim

śpiewem wcale nie czynił całości bardziej metalową.

Uważałem, że album jest dobry, ale

nie brzmi tak mocno jakbym chciał. Z pokorą

muszę jednak zauważyć, że pewnie to było

powodem, dla którego się wyróżniał.

Niedługo po wydaniu drugiego krążka Mathias

opuścił zespół. Przyczyną był rzeczywiście

konflikt harmonogramów, jak to wtedy

komunikowaliście?

Wiesz, nie byłoby żadnych problemów z

kalendarzem, gdybyśmy nie zdecydowali się

wtedy na poważnie zostać zespołem koncertującym.

Dostawaliśmy propozycje z Wacken

Open Air, Bang Your Head i od różnych

kapel oferujących nam miejsce supportu.

Chcieliśmy z tego skorzystać! Pragnęliśmy

sprawdzić, czy będziemy w stanie wykorzystać

taką szansę. Mathias pracował w owym

czasie z wieloma projektami oraz w teatrze,

więc nie miał dla nas czasu w weekendy.

Foro: Rickard Monéus

Jakie inspiracje wpłynęły na wykształcenie

się stylu Falconer jaki znamy, z silnie zaznaczonymi

elementami folklorystycznymi?

Właściwie to żadne zewnętrzne inspiracje mi

nie przyświecały. Folk zawsze był moim stylem

i jedyne co zmieniło się w podejściu do

komponowania pomiędzy Mithotyn a Falconer,

było to, że zacząłem się pisać więcej

melodii dla wokalisty oraz dbać o bardziej

rozsądne tempa. Sprężyć musiałbym się, gdybym

miał tworzyć muzykę nie nasiąkniętą

folkiem. Nie byłoby to w moim stylu.

Szwecja posiada bogatą tradycję zespołów

rockowych i metalowych. Myślisz, że to

dobre miejsce do prowadzenia zespołu?

Chyba nie korzystamy z tych wszystkich dobrodziejstw

- mieszkając w małym miasteczku

prawie nie gramy na żywo i rzadko mamy

kontakt z innymi zespołami. Podziemna

scena death metalowa w latach 90-tych była

materiał.

Niedawno Opeth zrobili coś podobnego,

ich ostatnia płyta ma swoją szwedzką wersję.

Obecnie jest to niczym przełomowym.

Wydając "Armod" obawialiście się potencjalnej

reakcji odbiorców?

Nie, raczej nie. Czułem, że płyta może sprzedać

się nieco mniej egzemplarzy ze względu

na język oraz na to, że fani power metalu

preferują raczej szybkie tempa których

"Armod" był pozbawiony. Niczego poza tym

się nie obawiałem.

FALCONER

65


Foto: Falconer

Nie myśleliście wtedy, aby w całości przejść

na język szwedzki?

Nie, raczej nie. Wydaje mi się, że jeden numer

na naszym najnowszym i jednocześnie

ostatnim albumie to wystarczająca ilość.

Jednocześnie, jest to nasz najbardziej folkowy

kawałek.

Jak się zaczęła wasza współpraca z Andy

LaRocque w roli producenta? Byliście fanami

jego twórczości z King Diamond?

Drugi album Mithotyn nagraliśmy w jego

studiu, w 1997 roku. Brzmiał naprawdę

świetnie. Wiedziałem, że będę chciał do niego

wrócić również z Falconer. Uwielbiam

jego sposób gry, mimo, że nie jestem zbyt

wielkim fanem Kinga Diamonda. "The Eye"

jest świetną płytą, wystarczająco dla mnie

kiczowatą. (śmiech) Uwielbiam za to jak Andy

zagrał na "Individual Thought Patterns"

Death. Jeden z najlepszych albumów death

metalowych w historii!

Falconer zaliczał przerwy w działalność,

domyślam się, że związane z tym, że jednak

nie udawało wam się utrzymywać z działalności

muzycznej?

Zespół nigdy nie stanowił mojej głównej

aktywności. Czasem trzeba było poświęcić

Foto: Falconer

więcej czasu życiu w ogóle. Przykładowo, gdy

musiałem wychowywać małe dzieci albo wtedy,

gdy u mojej żony zdiagnozowano nowotwór.

Bywa, że po prostu nie chce ci się zajmować

zespołem i wolisz popracować w

ogrodzie. (śmiech) Gdy zaczynaliśmy, pracowałem

sezonowo w utrzymaniu parku miejskiego.

Później, dwa lata spędziłem w rzeźni

świń. Następnie zacząłem pracować jako

nadzorca cmentarza, co trwa do tej pory, nie

licząc dwuletniej przerwy na składanie wózków

widłowych. Obecnie zarządzam cmentarzem

na parafii, przy której mieszkam. Pamiętam,

jak pracowałem na czworaka odchwaszczające

trawnik, jednocześnie myśląc

nad tekstami piosenek. Zawsze miałem przy

sobie notatnik.

Bazując na twoich doświadczeniach, czy łatwo

jest w dzisiejszych czasach funkcjonować

zespołowi takiemu jak Falconer?

Jeżeli nie zamierzasz sprzedawać muzyki a

zajmować się nią wyłącznie dla zabawy, to da

się to robić. Cieszę się, że Falconer był przynajmniej

w stanie finansować swoją działalność.

Dostawaliśmy pieniądze na studio i

udawało nam się zarobić co nieco na wydatki

i pokrycie czasu pracy. Gdybym miał zajmować

się pisaniem muzyki dla pieniędzy,

tworzyłbym

zupełnie inne dźwięki.

Wasz poprzedni krążek "From

A Dying Ember" wydany został

prawie sześć lat temu. Dlaczego przerwa

trwała tak długo?

Przez dwa albo trzy lata po wydaniu

tamtego krążka nawet nie dotykałem

gitary. Byłem na tyle z niego zadowolony,

że nie chciałem się zmuszać do nagrywania

czegoś nowego. Czułem, że zacznę

pisać gdy rzeczywiście pojawi się ku temu

potrzeba. Pewne pomysły się wykluwały, ale

był to proces powolny. W międzyczasie zadałem

sobie pytanie, czy nie doszedłem do

ściany w swojej twórczości. Zdecydowałem,

że nagram jeszcze jeden, ostatni album Falconer

i sobie odpuszczę. Nie chciałem aby

finalne dokonanie zespołu było średnie, więc

zrobienie go jak należy zajęło trochę czasu.

Część kawałków wyrzuciłem do śmieci, z

kolei inne musiałem mocno przerobić. Nie

chciałem też narzucać sobie zbyt dużej presji

czasu. Podsumowując, myślę, że to idealne

zakończenie wielowymiarowej twórczości

Falconer.

Jesteś przekonany, że będzie to wasz ostatni

album?

Tak.

Z jakiego powodu podjęliście taką decyzję?

Kocham muzykę ale uznałem, że podążam

znanymi i przechodzonymi ścieżkami. Jakbym

chciał obejrzeć ulubiony film i zdał sobie

sprawę, że widziałem go już zbyt wiele

razy. W tej chwili nie wiem co chciałbym robić

zamiast tego. Bawię się i sprawdzam różne

możliwości. Nie mam określonej drogi,

zobaczymy co przyniesie najbliższy rok. Pewne

pomysły chodzą mi po głowie.

Patrząc wstecz, jakie momenty waszej historii

były najlepsze a jakie najgorsze?

Najlepsze to na pewno pobyt na Wacken

Open Air 2002, gdzie czuliśmy się jak gwiazdy

rocka, choć sam koncert raczej był do

dupy. Świetny był za to ten na ProgPower

USA, w 2016 roku. Cała wizyta w Atlancie,

spotkanie z fanami, które trwało kilka godzin,

wszystko to było super. Najgorsze

chwile to weekend w busie, w drodze do

Norwegii czy jakiegoś małego miasteczka w

Szwecji, gdy na koncercie pojawia się dwadzieścia

osób. Co za strata czasu!

Z perspektywy 2020 roku, czy możesz powiedzieć,

że Falconer stał dokładnie tym,

czym widziałeś ten zespół zakładając go?

Nie pamiętam już czego oczekiwałem gdy

zaczynaliśmy, w 2000 roku. Jestem zadowolony

z tego co udało nam się osiągnąć, przeżyliśmy

mnóstwo wspaniałych chwil. Ciekawi

mnie jak daleko moglibyśmy zajść, gdybyśmy

zdecydowali się oddać się zespołowi

na maksa - zainwestować w jego promocję,

grać dużo koncertów, udzielać się w mediach

i tak dalej. Może bylibyśmy naprawdę wielcy?

Muzyka to zajebista sprawa, ale mieliśmy

zbyt leniwych ludzi w zespole żeby mogło się

to udać. (śmiech)

Czego będzie ci najbardziej brakowało po

66

FALCONER


rozwiązaniu grupy?

Uznania i miłości ze

strony fanów, zwłaszcza

spotkań z nimi na żywo.

Wsparcie, które od nich dostawaliśmy

jest nie do przecenienia. Pisali do

nas wzruszające listy, uważam, że to coś

wspaniałego. Ale teraz jesteśmy już reliktem

przeszłości, którego echo może

będzie gdzieś się unosić jeszcze przez

chwilę.

W materiałach promocyjnych piszecie, że

staraliście się zawrzeć na płycie trochę nowości,

odbiegających od waszego stylu.

Wynika to ze znudzenia dotychczasowymi

formułami?

To nasz ostatni album, starałem się zawrzeć

na nim tak wiele różnych wpływów, jak to

tylko możliwe. Miał to być album tak bardzo

nasz, jak tylko się da. Owszem, byłem też

trochę znudzony, więc postanowiłem wypróbować

nowości. Mimo wszystko myślę, że

jest to muzyka, którą robię od lat.

Może uznasz to pytanie za drażliwe, ale

czy są jakieś rzeczy, które mimo wszystko

inspirują cię obecnie do bycia kreatywnym?

Staram się aktywnie słuchać różnych rodzajów

muzyki i jest trochę elektronicznych klimatów

w które nieźle się wkręciłem. Mam na

myśli synthwave, synthpop czy EDM a

nawet gatunki takie jak tropical house. Nie

mówię, że to będzie kierunek w jakim podąża

w swojej twórczości, ale obudził we mnie

Foto: Falconer

płomień wobec muzyki na nowo.

Jak to jest z twoimi ulubionymi zespołami,

oczekujesz, że będą dostarczać cały czas

podobnej muzyki czy wolisz jak podążają za

eksperymentem?

Wolę gdy moi ulubieńcy robią najlepiej to, za

co ludzie ich uwielbiamy. Tak ma chyba większość

ludzi. Bywam zirytowany, gdy jakaś

kapela wraca po latach niebytu i próbuje

ulepszać swoje brzmienie. Nie, chcę żebyście

brzmieli tak jak zawsze, bo z tego właśnie z

powodu owego brzmienia staliście się sławni!

Wiem już co się stanie z Falconer. Jakie są

natomiast twoje plany na przyszłość?

Utrzymywać w sobie płomień i, miejmy nadzieję,

nie pogubić się w ciemności, zanim

nie odnajdę swojej ścieżki. Nie będę się poganiał,

nie chcę robić niczego w pośpiechu, natomiast

planuję w końcu trafić na coś, co

mną pokieruje.

Igor Waniurski


HMP: Powstaliście w 2016 roku i od początku

łoiliście energetyczny oldschoolowy speed

metal. Jak to się stało, że w Nowej Zelandii

znalazła się grupka maniaków, która uwielbia

takie granie, co was w nim zachwyciło?

Chris: Mój stary zespół Razorwyre rozpadł

się w 2014 roku, od początku, ale w odpowiednim

czasie, miałem zamiar założyć inny zespół.

Ten właściwy czas nadszedł, kiedy ponownie

spotkałem Daifa i zaprezentował mi kilka

swoich riffów. Dosłownie mnie zmiotło. O

wiele szybsze, mocniejsze i o wiele bardziej złe

niż w moim starym zespole. Nie mogłem być

szczęśliwszy. Powiedziałem mu, że ten materiał

powinien być grany przez zespół oraz, że

mam perkusistę (Nick, perkusista z Razorwyre).

Potrzebowaliśmy tylko wokalisty ale

...aby zachować tradycję

Co niektórzy pewnie wyłuskali ich już przy "Shadow of the Sword". Teraz

Nowozelandczycy atakują "Black Majik Terror" i chociaż stosują zmyłki to i tak,

wcześniej czy później odstrzelą Wam głowy. Także dopóki je macie machajcie

karkami, a w przerwie przeczytajcie wywiad.

współtworzyliście nieźle zapowiadający się

zespół Razorwyre. Co nie zadziałało w

wypadku tego zespołu?

Chris: W zespole było nas pięciu, a uporządkowanie

działań pięciu osób to tytaniczna

praca. Głównym powodem zatrzymania się

kariery kapeli był wokalista Z Chylde, który

przeniósł się do USA. To był prawie koniec

Razorwyre. Powiedziałem Nickowi, aby poczekał

chwilę, do momentu aż znajdę nowy

projekt. Zawsze chciałem z nim grać, to świetny

gość.

Speed metal to styl, który poprzedzał thrash

metal i w zasadzie bardzo szybko zniknął ze

sceny. Myślisz, że teraz są warunki aby ten

styl przetrwał dłużej?

kapel jak Exciter czy Agent Steel, jakie

jeszcze kapele miały na was wpływ?

Daif: Słucham dużo starej muzyki psychodelicznej,

progresywnej i tureckiej. Moje

upodobania muzyczne składają się w połowie

z metalu i w połowie z innych rzeczy. Myślę,

że dzięki temu mogę wnieść świeże podejście

do muzyki, którą tworzę, ponieważ nie odwołuję

się tylko do tych samych pięciu albumów,

które słyszałem już milion razy. Uwielbiam

tureckiego artystę Barisa Manco i cały ten turecki

rock/folk rock… nawet ich disco jest

świeże jak cholera! Japończycy w tym samym

czasie też robili niesamowite rzeczy. Far Out

i Far East Family Band były niesamowite i

nadal są jednymi z najczęściej słuchanych

przeze mnie kapel. Jeśli chodzi o metal, osobiście

lubię słuchać demówek. Myślę, że mają

pewien wgląd w ludzi grających na skraju swoich

możliwości, często wychwytuję w tym pewną

energię, której nie można usłyszeć na ich

nagraniach studyjnych. Jestem też wielkim fanem

rzeczy, które brzmią jak gówno...

(śmiech). Jedna z najmądrzejszych kobiet powiedziała

mi kiedyś: "Jeśli to nie jest złe, to na

pewno nie jest dobre".

Chris: Ogromny wpływ na mnie miały Exciter,

Razor, wczesny Slayer i Exodus itp. To

jest to, co kocham i zawsze będę kochać!

Daif czasem masz zaśpiewy niczym Tom

Araya, jakie znaczenie w waszym życiu ma

Slayer?

Daif: Kurwa, wiesz, że przez długi czas byłem

zniechęcony do Slayera? Jedyne rzeczy, na

które się natknąłem, to ich najnowsze albumy,

które mnie nie zachwyciły. Ludzie mówili

"Och, posłuchaj ich wczesne kawałki… najlepiej

posłuchaj albumu "Rein In Blood"". Rzuciłem

okiem na okładkę i mówiłem "Nie, to jest

wstrętne i musi być kiepskie". Więc dopiero, gdy

Chris zagrał mi "Show No Mercy", zrozumiałem,

dlaczego ludzie w ogóle ich lubią. Nadal

drążyłem temat, dopóki nie usłyszałem, jak

Tom krzyczy, i już wiedziałem, że są niesamowici.

Nadal pieprzę się tylko z ich kilkoma

pierwszymi krążkami, skłaniając się do tego,

że ich ostatni dobry tytuł to "Haunting The

Chapel". Sądzę, że ich późniejsze rzeczy mogą

się pieprzyć, ale więcej niż nadrabiają to

tymi kurewsko wyśmienitymi dwoma pierwszymi

wydawnictwami. Mam teorię, że z

biegiem czasu każdy zespół ma tendencję do

brzmienia coraz bardziej jak U2 (w ich własnej

wersji), w miarę jak się starzeją ich fani

też się starzeją.

okazało się, że Daif potrafił też śpiewać.

Każdy z was wcześniej udzielał się w różnych

kapelach, jak wiele wpływu miały wasze

wcześniejsze doświadczenia na powstanie

Stälker?

Chris: Tak, zgadza się, ja i Nick graliśmy razem

w Razorwyre, w dodatku Nick przez lata

pogrywał w wielu zespołach, od punka, przez

power violence, aż po death/black metal. Ja

grałem tylko w Razorwyre, Daif ma o wiele

większe i bardziej różnorodne doświadczenie,

poza tym w pierwszym swoim zespole grał na

basie i gitarze.

Jak już wspominałeś, wraz z

Nickiem

Foto: Stalker

Chris: Masz rację. Niemniej, nie sądzę, żeby

teraz istniały warunki, aby to mogło potrwać

dłużej. Pewne warunki dla speed metalu są i

to właśnie lubię!

Czy wy też uważacie, że speed metal to

wczesna forma thrash metalu? Jak na ten

temat się zapatrujecie?

Chris: Zgadza się. Myślę, że rewolucja speed

metalu miała miejsce na początku lat 80-tych.

Był mniej techniczny i bardziej surowy. Wokale

prosto w twarzy. Wszystko w nim było

bardziej prymitywne. Pomyśl, wczesny Exciter,

Razor, pierwszy album Metallica i Slayer,

wczesny Exodus itp...

W waszej muzyce słyszę inspiracje takich

Trzyosobowy skład to dla was optymalne

zestawienie? Exciter w najlepszym okresie

też łoiło jako trio...

Daif: Nawet próba ogarnięcia trzech osób to

więcej niż wystarczająco dużo pracy. Czy kiedykolwiek

próbowałeś przekonać pięciu znajomych,

aby wyjechali na wakacje? Następnie

dodaj specjalistyczny sprzęt, bez którego nie

mogą się obejść. Wyobraź sobie, że gdyby ktoś

musiał mieć 40-kilogramową maszynę do dializy,

inny potrzebowałby dostępu dla wózków

inwalidzkich i tak dalej. Nie, dziękuję. To jak

zaganianie kotów. Ile naprawdę wzmacniaczy

gitarowych chciałbyś wnieść każdej nocy po

schodach? Poza tym, "trzy" to liczba magiczna,

więc...

W roku powstania kapeli wydaliście demo

"Satanic Panic" to wystarczyło aby zainteresować

Napalm Records?

68

STALKER


Chris: Dostaliśmy wiadomość od gościa z promocji

z Napalmu, którego cholernie pochłonęło

to demo. Powiedział, że to przywróciło

mu młodość. Wielki fan wczesnego thrash/

speed. Myślę, że był bardziej fanem zespołu i

chciał go wydać za pośrednictwem wytwórni.

Praca z Napalm jest niesamowita, współpracujemy

z najlepszymi, jacy są w zespole.

Wspomniane demo wydaliście na kasecie,

ten nośnik jak również winyl przeżywa renesans

swojej popularności, jak się odnosicie do

tych nośników i czy wy też jesteście kolekcjonerami?

Chris: Dla mnie pierwsze wydawnictwo powinno

być zawsze wydawane na taśmie, aby

zachować tradycję. W naszym gatunku tak

było kiedyś i nadal tak jest. Dema zespołów

podtrzymują tradycję. Nie jestem wielkim kolekcjonerem

winyli i kaset, oczywiście mam

swoją małą osobistą kolekcję, która stale się

powiększa, ale myślę, że jest to bardziej ważne

dla sceny i kolekcjonerów! Myślę też, że fizyczny

format rządzi i zawsze będzie rządził.

Czy z tych samych powodów wydaliście 7"

winylowy singiel "Powermad"?

Chris: Oczywiście! "Powermad" było wydawnictwem,

które zapowiadało nowy album.

Z jakiego nośnika dźwięk najbardziej sobie

cenicie?

Daif: To woda. Mówi się, że wieloryby mogą

komunikować się na tysiące kilometrów. Jakkolwiek

to nie byłoby chore... (śmiech)

Czy jest szansa aby "Satanic Panic" został

wznowiony na pytlach winylowych i CD?

Chris: Wszystko jest możliwe! W tej chwili o

tym nie myślimy.

Jaką pozycję zdobyliście dzięki "Shadow of

the Sword", czy można powiedzieć, że Stälker

ma już swoje stałe miejsce na scenie

tradycyjnego heavy metalu?

Chris: Myślę, że tak, ale wiesz co, to ogromna

scena, której częścią jest mnóstwo zespołów.

To bardzo zdrowa światowa scena.

Jak promowaliście "Shadow of the Sword"?

Dużo zagraliście koncertów? Który z nich

był dla was najważniejszy?

Chris: Szczerze mówiąc, nie gramy dużo. W

Nowej Zelandii można grać tylko niewiele.

Myślę, że zagraliśmy więcej koncertów w Europie

niż w naszym własnym kraju (śmiech).

Granie na żywo jest dla nas bardzo ważne

Myślę, że między "Shadow of the Sword" a

"Black Majik Terror" nie ma większych różnic,

mam rację?

Daif: Zgadza się, po prostu zagraliśmy na nowo

wszystkie riffy z "Shadow Of The Sword"

i przyspieszyliśmy je o 6,66%...

Przez cały "Black Majik Terror" emanujecie

niesamowitym powerem i energią, jak myślicie,

na jak długo wystarczy wam siły aby

grać tak intensywny i energetyczny speed

metal?

Daif: W rzeczywistości wolna gra wymaga

więcej energii i koncentracji. Kiedy jesteś w

środku tego wszystkiego, adrenalina przejmuje

kontrolę i zajmuje się resztą. Będę to kontynuował,

dopóki coś na moim ciele nie pęknie

w sposób, który fizycznie uniemożliwi mi

dalszego grania speed metalu. Mimo wszystko

jestem pewien, że nawet wtedy będę siedział i

wymyślał riffy i pomysły na kawałki. To będzie

frustrujące jak cholera, kiedy moje ciało

się podda i nie pozwoli mi się zniszczyć. Będę

jeszcze bardziej irytujący niż teraz.

W waszych kawałkach na "Black Majik

Terror" wyczuwam waszą fascynację niższej

klasy horrorami. Trafiłem z moja opinią?

Daif: Tak, wszyscy jesteśmy wielkimi fanami

horroru i fantastyki. Musiałem w intro uchwycić

tę atmosferę filmów z Hammer Horror,

Foto: Stalker

aby nadać ton krwawemu chaosowi, który nadejdzie

z kolejnymi utworami. Kiedy słucham

intro, czuję zapach maszyny do dymu i stęchłego

dywanu.

Tak w ogóle jakie treści najczęściej poruszacie

w swoich tekstach?

Daif: Podoba mi się idea wyższych istot, które

będą panować nad ludzkim rodzajem. Artykuł

napisany przez Michaela Toppera zatytułowany

"Pozytywne i negatywne sfery wyższych

istot" wyjaśnia proces, w którym istoty

te karmią się negatywną energią ludzi, co

wykorzystują do ich prześladowania. Staram

się też świadomie nie przedstawiać tekstów w

pierwszej osobie. Śpiewanie o sobie nie sprawia

mi żadnej radości. Chcę jak najbardziej

wciągnąć słuchacza w historię i nie dopuszczać

do tego swojego ego. Zachowuję to na

scenę (śmiech).

W swój speed metal od czasu do czasu

wplatacie także inne style, chociażby "The

Cross" zaczyna się wręcz doomowo...

Daif: Tak, to moje pomysły, których inspiracje

pochodzą z muzyki z lat 70-tych. Chciałem

spreparować tak kawałek, aby uspokoić słuchaczy

w fałszywym tempie, zanim odstrzelimy

im głowy.

Nagraliście teledyski do utworów "Of Steel

And Fire" i "Intruder". Dlaczego wybraliście

właśnie te kawałki?

Chris: Cóż, pierwszy utwór, "Of Steel and

Fire", moim zdaniem był świetnym sposobem

na pokazanie powrotu "jaj na ścianie" w stylu

klasycznego speed metalu. To wszystko,

(śmiech). Poza tym, to mogła być jakakolwiek

inna kompozycja. To samo jest z "Intruder".

"Of Steel and Fire" to pierwszy utwór z albumu,

a "Intruder" jest ostatnim. Wybór singli

jest dziwny. Nie zaczęliśmy pisać z myślą,

żeby robić single, nie sądzę, żeby ktokolwiek

tak robił?

No właśnie po zastanowieniu się, to w

zasadzie teledysk możecie nagrać do każdego

utworu "Black Majik Terror". Każdy z nich

może być waszym singlem...

Daif: To było moje marzenie od samego początku,

ale do cholery, to naprawdę dużo pracy!

W równym stopniu podoba mi się pomysł

nagrywania tylko singli, gdyby nie organizowanie

całej produkcji, koncertów, promocji

i tym podobne. Czy ludzie nie słuchają już

pełnych albumów?

Wasze brzmienie jest naturalne i surowe, ale

jest też klarowne i ma posmak brzmienia z

lat osiemdziesiątych. Gdzie i z kim nagrywaliście

"Black Majik Terror"?

Chris: Nagrywaliśmy gdzie tylko się dało.

Perkusję rejestrowaliśmy z doświadczonym

undergroundowym punkiem o imieniu Vanya.

Dobry przyjaciel naszego perkusisty, więc

to była fajna zabawa. Ja i Daif w tym roku

postanowiliśmy założyć studio w budynku po

drugiej stronie ulicy naszego miejsca zamieszkania.

Tak to chore. Miejsce, w którym można

przychodzić i nagrywać. Wspólnie, mając

na myśli mnie i Daifa. Zbudowaliśmy budkę

do nagrywania wokalu, pomalowaliśmy ściany,

rozkleiliśmy chore plakaty, ustawiliśmy

kanapę, szklany stolik na kawę, na nim kilka

magazynów o wrestlingu i byliśmy gotowi.

Wysłaliśmy wszystko do Auckland do naszych

przyjaciół Camy i Raja, którzy prowadzą

studio Dynamic Rage. Cam pracował z

nami wiele razy, zanim zmiksował nasze gówno,

jednak tym razem bardzo chciał wypróbować

swój nowy analogowy sprzęt. Dostał

starą konsolę DDA i prawie wszystko odnowił

od podstaw. Ustawił wszystkie potencjometry

na maksimum i zrobił to na gorąco. Raj nagrał

ponownie wszystkie nasze utwory wzmocnione

przez Peavy na kanale Rhythm. Całość

solówek przeszła przez stary ADA MP1. Ale

powiem ci, jak to tylko wyszło z miksera,

STALKER

69


stwierdziliśmy, że to jest to brzmienie!

Okładka do "Black Majik Terror" zrobiona

jest w typowo heavy metalowy kiczowaty

sposób. W jaki sposób okładka płyty nawiązuje

do muzyki na niej zawartej?

Chris: Po pierwsze, okładka wygląda na

staroświecką, ale tego właśnie chcieliśmy. Nic

nowego, tylko niesamowity obraz olejny. W

okładce jest wiele ukrytych elementów, które

odnoszą się do muzyki i poszczególnych

utworów. Po wysłuchaniu i przeczytaniu tekstów

szybko będziesz miał własne przemyślenia

na ten temat. Uwielbiam tego typu rzeczy

z innymi zespołami i ich okładkami. Okładka

została wykonana przez mistrza Boba Eggletona,

zerknij na jego dzieła!

Myślę, że waszym naturalnym środowiskiem

jest także scena. Jak się czujecie gdy

pozbawiono was występów na żywo?

Daif: Tak, masz rację. To najlepsza zabawa,

jaką możesz samemu wymyśleć! Ale cała ta

pandemia była dla nas naprawdę niesamowita.

Dało nam to cenny czas i miejsce na nagranie

i wypromowanie tego albumu. Niczego nie żałuję.

Czy na tę chwilę swoje wysiłki kierujecie w

internetowa promocję, a może po prostu

wzięliście się już za pisanie kolejnego albumu?

Daif: My zawsze robimy około dziesięciu rzeczy

naraz. Oczywiście jesteśmy już bardzo zajęci

kolejną płytą, ale wciąż pracujemy przy

przygotowaniach do premiery. Te pieprzone

koszulki też nie będą się same produkować

(śmiech).

HMP: Cześć. Właśnie wydaliście Wasz

trzeci album zatytułowany "Daytime Stories…

Nigtmare Tales". Jak mamy zrozumieć

ten tytuł? Czy oznacza on, że ten album

jest dzielony na dwie części?

Joao Clemente: Nie. Głównym powodem

jest to, że na albumie pojawiają się dwa rodzaje

tekstów. Niektóre są wesołe, inne smutne,

a nawet przerażające. Niektóre są oczywiste

i mówią o faktach historycznych, inne

pozwalają słuchaczowi na samodzielne przemyślenie.

Pomyśleliśmy, więc o umieszczeniu

pewnej sprzeczności i kontrastu w tytule. I

tak narodził się "Daytime Stories… Nightmare

Tales".

Album zaczyna się od świetnego kawałka

zatytułowanego "The Contract". Tekst mówi

o pakcie z diabłem. Czy myślisz, że takie

pakty mogą mieć prawdziwą moc?

Jest wiele różnych rodzajów "umów" z diabłem.

Dla nas to przesłanie może być również

postrzegane jako coś metaforycznego, ponieważ

ludzie często sprzedają swoje przekonania

i wartości za jakąś sławę i bogactwo, lekceważąc

innych. Nie jesteśmy zespołem satanistycznym

ani nie reprezentujemy żadnej

innej religii.

Ok, zaczęliśmy rozmawiać o tekstach, więc

opowiedz mi proszę o procesie pisania. Czy

teksty pisze jedna osoba, czy może piszecie

je razem?

Nasze teksty to zazwyczaj praca jednej osoby.

W większości przypadków zaczynamy najpierw

od skomponowania refrenu (musi to

być dobry i wpadający w ucho refren), a potem

zaczynamy pisać resztę tekstu. Inspiracją

Sprzeczność i kontrast

Attick Demons można by uznać za zwykły heavy metalowy zespół, jakich

ostatnimi czasy wiele. Od tych wielu zespołów jednak różni ich to, że grają już od

dobrych dwudziestu pięciu lat, a nowy album "Daytime Stories… Nigtmare Tales"

zadaje się być kamieniem milowym w ich karierze. Skąd taki tytuł? Czy udało się

im wybić poza swój ojczystą Portugalią? Jak to jest, że mimo lat ciągle im się chce?

Odpowiedzi na te i inne pytania poniżej.

do tekstów może być wiele różnych rzeczy:

przeszłość, teraźniejszość lub przyszłość. To

naprawdę zależy od nastroju i inspiracji w danym

momencie. Ale kochamy przeszłość i

mamy kilka tematów związanych z historią

Portugalii.

W drugim kawałku "Make Your Choice"

śpiewasz o wyborze między dobrem a złem.

Czy nie myślałeś by uczynienie z tego główny

motyw tekstów z "Daytime Stories…

Nigtmare Tales"?

Nie całkiem. "Make Your Choice" to piosenka

o okultyzmie, która przedstawia ścieżkę, którą

dusze podążają do czasu wydania wyroku,

gdzie mogą wybierać między dobrem a złem,

decyzja należy do nich, a sędzia jest tylko po

to, by przeszkodzić. Ogólnie rzecz biorąc,

prawdziwe przesłanie tego tekstu brzmi: po

prostu bądź sobą, nie próbuj być kimś, kim

nie jesteś i nie bądź tym, kim inni chcą, żebyś

był, tylko po to, by ich zadowolić.

Na Waszym nowym albumie możemy znaleźć

jedną piosenkę w Waszym ojczystym

języku. Mam na myśli "O Condestavel".

Czy kiedykolwiek myślałeś o nagraniu całego

albumu po portugalsku?

Nie całkiem. Ta piosenka rozpoczęła się melodią

refrenu (przyniesioną przez Artura), a

ze względu na jej równowagę, nastrój i emocje,

tekst po portugalsku miał sens.

OK, portugalski nie jest powszechnie znanym

językiem. Przypuszczam, że niewielu

naszych czytelników go zna. Czy możesz

nam powiedzieć, o czym mówi ten tekst?

Tak w ogóle portugalski jest jednym z dziesięciu

najczęściej używanych języków na świe-

Na koniec zadam pytanie, które mnie bardzo

intryguje. Jak przedstawia się scena tradycyjnego

heavy metalu w Nowej Zelandii?

Jakie kapele już się wybiły a jakie jeszcze

czekają na odkrycie?

Chris: Niestety, w tej chwili u nas tradycyjna

scena metalowa praktycznie nie istnieje. W

latach 80. mieliśmy kilka zespołów, takich jak

Stonehenge. Ale dzisiaj nic. Jedną z nowych

płyt, która ma się ukazać, jest Forsaken Age!

Michał Mazur

Tłumaczenie: Kacper Hawryluk

Foto: Attick Demons

70

STALKER


cie. Ale mniejsza z tym. Tekst opowiada o

portugalskim generale z XIV i XV wieku, D.

Nuno Alvaresie Pereirze, który odegrał wielką

rolę w odzyskaniu przez Portugalię niepodległości.

Mówi się, że wygrał wszystkie bitwy,

które stoczył. Zwłaszcza tą pod Aljubarrota,

która zakończyła główny kryzys niepodległościowy.

We wspomnianym kawałku użyliście tradycyjnych

portugalskich instrumentów...

Jak powiedzieliśmy wcześniej, balans utworu

wymagał portugalskich tekstów i niektórych

tradycyjnych instrumentów. To jest jak metalowa

wersja "Chula", która jest tradycyjnym

portugalskim stylem. A ponieważ mamy kilku

członków, którzy mają doświadczenie w

tradycyjnych stylach i instrumentach, było to

dla nas bardzo naturalne. W tym utworze

brało udział również dwóch naszych wspaniałych

przyjaciół i muzyków, Nelsona Raposo

na klawiszach i Pedro Sarmento na tradycyjnych

instrumentach, którzy pomogli nam

stworzyć odpowiedni nastrój do tej piosenki.

Wspaniale było z nimi pracować i obaj wykonali

świetną robotę.

Również bardzo interesującym kawałkiem,

choć pod zupełnie innym względem jest

"Headbanger". To naprawdę brzmi jak hymn

Waszego zespołu. Mimo wieku i upływającego

czasu wciąż jesteście aktywnymi

rockmanami. Powiedz mi proszę, czy pogląd

na muzykę, którą uprawiacie zmienił się z

biegiem lat?

Domyślamy się, że nasze perspektywy zmieniają

się z czasem… to nazywa się doświadczeniem…

i starzeniem się (śmiech). Może

muzyka zmienia się mniej, ponieważ nie

obchodzi nas, co wszyscy mówią, a jeśli chcemy

grać heavy-metal, zagramy to… W miarę

upływu czasu wprowadzane są pewne zmiany,

na przykład na "Daytime Stories…

Nightmare Tales" zdecydowaliśmy się umieścić

bardziej nowoczesne dźwięki i riffy.

No właśnie. Podczas nagrywania "Daytime

Stories… Nigtmare Tales" chcieliście eksperymentować

z nowymi obszarami muzycznymi.

Czy Twoim zdaniem cel został

osiągnięty?

Całkowicie. Uważamy, że ten album to świetne

połączenie starego i nowego stylu. Nagraliśmy

już bonusowy utwór dla "Let's Raise

Hell", "Thank you" z Hugo Andrade i byliśmy

bardzo zadowoleni z ogólnego wyniku,

więc wszyscy postanowiliśmy dać sobie szansę

i nagrać pełny album. Wiedzieliśmy już, że

Hugo wniesie na płytę więcej "cięższych

melodii" i tak się stało.

Na tym albumie użyliście gitar siedmiostrunowych.

Czy zamierzacie robić to więcej

w przyszłości?

Po raz pierwszy wypróbowaliśmy siedmiostrunowe

gitary na tym albumie i byliśmy bardzo

zadowoleni z wyniku. Głównym zamysłem

było połączenie tradycyjnych gitar sześcio-strunowych

z ciężkością siedmio-strunowych…

Myślę, że będziemy trzymać się tego

pomysłu w przyszłości.

Okładka albumu została stworzona przez

Mayte GC. Dlaczego zdecydowałeś się

wybrać tę grafikę?

Zabawnym faktem dotyczącym grafiki jest to,

Foto: Rui M Leat

że znajdujemy niesamowitą artystkę Mayte

CG, prawie przez przypadek, ale kiedy wyjaśniliśmy

jej koncepcję, była bardzo podekscytowana

i kilka dni później zaprezentowała

nam pierwszy szkic. Kiedy zobaczyliśmy

to byliśmy naprawdę podekscytowani. A

więc, żeby trochę wyjaśnić… wielką przerażającą

wroną jest Kikimora, duch lub, jeśli wolisz,

Demon, związany z koszmarami. Niewinne

dziecko jest zaprzeczeniem tytułu. Jeśli

przyjrzysz się bliżej, nadal mamy naszą maskotkę

obecną na tej grafice.

Graliście na żywo w wielu różnych miejscach,

jak Hiszpania, Szwecja czy Niemcy.

Czy jesteś zadowolony ze zdobycia rzeszy

fanów poza Portugalią?

Jasne… mieszkanie na krańcach Europy nie

ułatwia nam grania na reszcie kontynentu,

gdzie odbywa się wiele festiwali. Nie zrozumcie

nas źle, granie w Portugalii to jedna z najlepszych

rzeczy, jakie możemy zrobić, a przed

Covidem wiele świetnych koncertów i festiwali

odbywało się w głównych miastach kraju

niemal co tydzień. Ale tak, wspaniale jest rozpoznawalnym

poza naszym krajem.

Czas podbić nowe miejsca swoją muzyką.

Masz jakieś konkretne plany?

Obecnie plan polega na przezwyciężeniu kryzysu

związanego z pandemią. Attick Demons

zawsze chcemy więcej. Wiemy, że nie

jest to łatwe, ale dążymy do osiągnięcia nowych

celów. Wierzę, że jeszcze zagramy na

różnych festiwalach i miejscach.

Na swoim pierwszym albumie "Atlantis"

współpracowałeś z legendami jako Paul

Di'Anno i Ross the Boss. Na drugim albumie

gościem specjalnym był Chris Caferry.

Jak doszło do tych kooperacji?

Wszyscy byli bardzo zadowoleni z udziału w

albumach. Z Paulem Di'Anno mieliśmy nawet

koncert w Portugalii, przy okazji nagrał

swoje partie na "Atlantis".

Co Twoim zdaniem było punktem zwrotnym

w karierze Attick Demons?

Przez te prawie 25 lat mieliśmy kilka takich

punktów. Na przykład każdy album, który

nagrywaliśmy, wykazywał pewną zmianę w

naszym ogólnym brzmieniu. Nasi idole z

dzieciństwa pojawili się na naszych albumach.

Graliśmy na wielkich festiwalach, takich

jak Metaldays, Sabaton Open Air, Vagos

Open Air, Swordbrothers Festival, etc.

Ważne jest również, aby wspomnieć, że byłoby

to możliwe bez naszych fanów, którzy

wspierali nas przez lata, więc chwała im za to!

Minęło 20 lat od wydania twojej pierwszej

EP-ki zatytułowanej nazwą zespołu. Czy

myślisz, że to dobra okazja na reedycje?

W 2017 roku nagraliśmy "Back To The Attick…

Live", na którym zagraliśmy wszystkie

utwory z EP w lepszych wersjach. Więc na razie

uważamy, że nie ma powodu, aby ponownie

to wydawać.

Skąd pomysł na nazwę zespołu? Czy jest to

coś oparte na horrorach lub lękach z dzieciństwa?

Cóż, wszystko zaczęło się na początku lat 90-

tych, kiedy Nuno Martins (gitara), Goncalo

Pais (perkusja) i Miguel Estevao (bas) i kilku

innych przyjaciół, którzy byli w pobliżu,

zjednoczyli się ponownie na strychu Miguela,

aby trochę pograć. Zespół nazywał się Olisipo

(nazwa Lizbony w czasach inwazji rzymskiej).

Pojawiły się nieśmiałe marzenia graniu

na żywo zatem zaczęli częściej ćwiczyć. Hugo

"Bostinha", kolega ze szkoły, dołączył do

nich jako wokal, a kilka miesięcy później pojawił

się Luis Figueira i był to pierwszy poważny

skład. Zdecydowano się zmienić nazwę

zespołu na bardziej profesjonalną i zaczęli

ciężko pracować nad kilkoma utworami.

"No Pride" i "War Cry" były pierwszymi nagranymi

piosenkami, a po zmiksowaniu i masteringu

producent zapytał o nazwę zespołu.

Spojrzeliśmy na siebie w szoku i musieliśmy

szybko zdecydować. Luis zawsze był wielkim

fanem Aerosmith i pamiętał nazwę jednego z

najlepszych albumów Aerosmith ("Toys in

the Attic") . Tak się złożyło, że pierwsze lata

spędził na próbach na starym strychu... ale

Luis napisał słowo "Attic" z dodatkowym "k"

i stało się "Attick" (właściwie Helloween i Megadeth

również mają błędy w nazwach i nikogo

to nie obchodzi!!!), a "Demons" miało tylko

zaszokować umysły konserwatywnych ludzi.

Tak wszystko się zaczęło od Attick Demons.

Bartek Kuczak

ATTICK DEMONS

71


HMP: Wasza dyskografia to jak na razie

jedno demo, jeden singiel, jedna EPka i jedna

kompilacja. Jakieś szanse na pierwszy

pełny album?

Satan’s Fall: Tak. Właśnie zakończyliśmy

nagrywanie albumu dzisiaj (10.7) i idzie on

na mastering w następnym tygodniu. Zajmie

się tym Mika Jussila (Stratovarius, Children

of Bodom, Nightwish). Album został nagrany

i zmiksowany przez naszego gitarzystę

Lassiego i wyprodukowany przez sam zespół.

To chyba najlepszy sposób, żeby to zrobić,

bo sami najlepiej wiemy, jak powinniśmy

brzmieć. Album zawiera 8 utworów. W sumie

ok. 36 minut heavy metalu. W przeszłości

byliśmy bardziej nastawieni na rytm, ale

Nie ma co tęsknić za latami 80-tymi

Ile znacie kapel z "nieświętym" imieniem w

nazwie. Pewnie całkiem sporo. Fani black

metalu mają tu pole do popisu.

My, fani klasycznego heavy

oczywiście nie pozostajemy w

tyle. Mamy chociażby brytyjski Satan

i jeszcze pewnie by się też

trochę tego znalazło. Ale mniejsza

z tym. Skupmy się na naszych

bohaterach czyli wesołej

fińskiej ekipie o nazwie Satan's Fall. Lada moment chłopaki wydadzą swój debiutancki

album, zetem zobaczmy jak nastroje w drużynie

Właśnie wydaliście kompilację "Past Of",

która zawiera wszystkie Wasze nagrane

dotychczas utwory. Skąd ten pomysł?

To był nasz pomysł, a głównym powodem

było to, że wszystkie nasze wydawnictwa zostały

wyprzedane, a debiutancki album dopiero

się ukaże, więc High Roller Records

uznało, że to dobry sposób aby przedstawić

nas nowym słuchaczom.

No właśnie, High Roller Records. Jak się

Wam współpracuje?

Cóż, kompilacja "Past Of" była jedną z wielu

okazji, takich jak dobra dystrybucja, marketing

i promocja. Doskonale rozumieją też nasze

wizje artystyczne i to czas, że wyprodukowanie

albumu wymaga czasu. W zamian

dostarczamy im zajebisty album!

Od początku przyjęliście bardzo szybkie

tempo nagrywania nowych rzeczy.

Wiesz, na początku mieszkaliśmy w tym samym

mieście, ale po zmianie składu w 2017

roku zaczęliśmy próby w Tampere, gdzie

mieszkają Lassi i perkusista Ville. Innym powodem

było to, że musieliśmy zacząć koncentrować

się na napisaniu albumu. Wydanie

EP-ki z 4 utworami lub 2-utworowego singla

jest łatwiejsze niż wydanie longplaya.

Zwłaszcza gdy z tyłu głowy masz myśl, że

album nie może być "dobry". To musi być

zajebiste!

Istniejecie od pięciu lat, ale jak już wspomniałeś,

zmiany w składzie Was nie ominęły.

Jak znaleźliście odpowiednich muzyków,

którzy godnie zastępują swoich poprzedników?

Znałem Lassi i Ville z ich poprzednich zespołów,

ponieważ Lassi grał na gitarze w tribute

bandzie Judas Priest, a Ville walił w

bębny w black metalowym zespole Wömit

Angel, ale także dla tego samego tributu Judas

Priest. Poprosiliśmy więc ich o gościnny

udział podczas występów w Grecji i dwóch

występów w Niemczech. Później zdecydowali

się dołączyć do zespołu jako pełnoetatowi

członkowie. Miikę, naszego nowego wokalistę

znaleźliśmy przez Internet.

zamiast tego skupialiśmy się bardziej na treści,

pisząc chwytliwe riffy, melodie, a nawet

dodając chórki do wspólnego śpiewania.

72 SATAN’S FALL

Foto: Shok Paris

"Past Of" jest dostępny na płycie CD oraz

w wersji cyfrowej. Niektóre z twoich poprzednich

nagrań były również dostępne jako

płyty winylowe i kasety. Czy możemy

się tego spodziewać również w przypadku

tej kompilacji?

Nie, to tylko płyta CD. Nie widzę sensu wydawania

LP kompilacji tuż przed ukazaniem

się pełnego albumu. Oczywiście byli ludzie,

którzy o to prosili.

Czy dołączenie Miiki do zespołu miało

wpływ na Waszą stylistykę?

Zdecydowanie. Miika wniósł więcej głębi do

pisania piosenek i ma naprawdę dobry gust,

jeśli chodzi o aranżacje wokalne i tego typu

rzeczy. Ale nie byłoby nas też bez Lassi i

Ville. Umiejętności Lassiego jako gitarzysty

i producenta wykraczają poza to, na co tak

naprawdę zasługujemy, a Ville jest molochem

stojącym za zestawem perkusyjnym.

Na początku używałeś nazwy Satan's

Cross. Dlaczego zdecydowaliście się na

zmianę?

Prawda. Zmieniliśmy to, ponieważ jakiś meksykański

zespół black metalowy używał tej

nazwy na długo przed nami.

Przez długi czas byliście całkowicie undergroundowym

zespołem. Jestem ciekawy jaka

była Wasza strategia dotarcia do słuchaczy?

Nie zastanawialiśmy się nad tym. Jeśli jednak

uznamy, że za tym wszystkim stoi jakaś strategia,

to powiedziałbym, że należy być uczciwym

w tym, co robimy, nie podążać za innymi

zespołami i tym, co robią, i dostarczać

słuchaczom niesamowite wrażenia. Dość często

zdarzało się, że po każdym występie, który

zagraliśmy, docieraliśmy do większej liczby

nowych słuchaczy.


Sami twierdzicie, że jesteście zespołem

głęboko zakorzenionym w metalu lat 80-

tych. Co Waszym zdaniem sprawia, że ta

muzyka jest tak wyjątkowa?

Oczywiście, ale to nie tylko metal. Lubimy

każdą dobrze napisaną muzykę, która jest inspirująca.

Od metalu lat 80-tych po Modern

Talking. Oczywiście metal lat 80-tych był

muzyką, która rozpaliła nasz wewnętrzny

ogień w kierunku grania metalu, ale jeśli się

nad tym zastanowić, w heavy metalu lat 80-

tych jest dużo magii, ale niektóre zespoły w

2000 roku mają też takie wyczucie i umiejętności

pisania piosenek. Dobrym przykładem

może być tu Enforcer.

Nie tylko Wasza muzyka, ale także image

prezentuje się dość oldschoolowo. Czy żałujecie,

że nie żyjemy teraz w latach 80-

tych?

Do diabła, nie! Nie ma co tęsknić za latami

80-tymi. Ludzie są często zbyt przeceniają

przeszłość i nie doceniają tego, co mają teraz.

We wrześniu mieliście grać na Nordic Metal

Meeting Festival, jednak impreza została

odwołana…

Właściwie ten festiwal nie został odwołany,

ale przenieśli go na 2021 rok. Muszę przyznać,

że ta pandemia zadziałała dla nas, ponieważ

pracowaliśmy nad albumem i mieliśmy

więcej czasu na dokończenie nagrań.

Ostatecznie dobrze się dla nas stało, że koncerty

przeniosły się na następny rok.

Na Youtube możemy znaleźć jeden wywiad

z waszym zespołem prowadzony w

Foto: Satan’s Fall

języku francuskim. Wydaje mi się, że był on

bardzo spontaniczny i ostatecznie wyszedł

trochę zabawnie.

Tak, to było całkiem spontaniczne. Zrobiliśmy

to po tym, jak zagraliśmy koncert, więc

wszyscy byliśmy w dobrym nastroju.

Jak powiedziałem, istniejecie zaledwie pięć

lat. Jak sprawa z koncertami poza Waszą

ojczyzną?

Jeśli dobrze pamiętam, zagraliśmy co najmniej

8 koncertów za granicą i może 11 w

Finlandii. Jest dość duża różnica między koncertami

w Finlandii i za granicą. Tutaj w

Finlandii tradycyjny metal jest na marginesie,

chyba że mówimy o kapelach pokroju

Iron Maiden lub Judas Priest. Jednakże za

każdym razem, gdy gramy za granicą, dobrze

się bawimy i mamy wspaniałą publiczność.

Mamy więc nadzieję, że po wydaniu debiutanckiego

albumu będziemy mogli swobodnie

ruszyć w trasę

Bartek Kuczak


HMP: Cześć! Co się zmieniło od waszego

ostatniego albumu, "Reaping What Is Left"?

Mac: Cześć Jacek! Doceniamy, że robisz z

nami ten wywiad. HMP zawsze nas wspierało,

co jest super sprawą. Co się zmieniło?

Zasadniczo wszystko i nic. Gramy znowu

jako trio, co jest całkiem dużym wyzwaniem,

szczególnie jeśli chodzi o dawanie występów

na żywo, jednak dla nas to nic nowego,

ponieważ nasze pierwsze trzy lata spędziliśmy

jako trio. Jesteśmy znowu tam, gdzie zaczęliśmy,

co według nas jest raczej dobre. Po

tym, jak odszedł od nas gitarzysta, zaczęliśmy

Dla mnie metal idzie w parze z horrorem

Tak o swoim podejściu do hobby mówi basista

i wokalista zespołu, Mac. Sam Deathstorm jest

już ugruntowaną kapelą z czterema długograjami,

takimi jak "As Death Awakes", "Blood Beneath

the Crypts", "Reaping What Is Left", oraz

najnowszym, niedawno wydanym "For Dread

Shall Reign". Mój gość opowie o rotacjach w kapeli,

o tym, jak musieli przystosować swoją

muzykę do zmniejszonego składu, o inspiracjach

na najnowszy album i różnicach, które

dzielą go z poprzednimi albumami formacji.

Poza tym Mac zreferuje nam kwestie

o barwie muzyki oraz nowych kapelach, na które warto rzucić oko. Nie przedłużając...

Mówiąc ogólnie, jest bardziej zróżnicowany.

"Reaping What Is Left" ma bardziej specyficzną

formułę, która zaczyna się od "Agent of

Dismay" i kończy na "Dying Insane". Jest bardzo

bezpośrednim materiałem, czymś, o

czym bym powiedział, że był absolutnym

albumem Deathstorm w momencie wydania.

To płyta, którą chcieliśmy nagrać, po wydaniu

"As Death Awakes" oraz krążek, który

próbowaliśmy zrobić na "Blood Beneath The

Crypts". Jest to album, który zasadniczo powinien

być debiutem. Tak więc, mając już to

doświadczenie za sobą, możemy zacząć na

Jak długo pracowaliście nad waszym najnowszym

albumem?

Nie mam stuprocentowej pewności, ale sądzę,

że prace zaczęliśmy we wczesnym 2019 roku,

potem na przełomie lat 2019 i 2020 skończyliśmy

etap wstępny i zaczęliśmy nagrywać

w pierwszej połowie marca, idealnym czasie

dla nas ze względu na Covid-19. Spędziliśmy

siedem dni w studio i mieliśmy go zmiksowanego

i zmasterowanego w ciągu dwóch

tygodni. Okładka została zrobiona przez Bvll

Art, który jest utalentowanym i świetnym gościem

z Indonezji obecnie mieszkającym w

Dystrykcie Kolumbii. Ukończenie całej grafiki

zajęło mu mniej niż dwa tygodnie.

Czy mógłbyś powiedzieć więcej o współpracy

z Mathiasem Garmuschem przy

okazji nagrywania "For Dread Shall Reig"?

Jak przebiegał proces nagrań i produkcji?

To była nasza druga współpraca z nim. On

jest dla nas jak czwarty członek zespołu. Jest

raczej wyluzowany i zrelaksowany, ale również

bardzo profesjonalny, co jest tym, czego

dokładnie szukaliśmy, kiedy chodzi o właściwego

inżyniera dźwięku. Współpraca z

nim jest zawsze przyjemnością, co skutkuje

najlepszymi wynikami, jeśli chodzi o brzmienie,

jak i jakość. Z pewnością sprawił, że jesteśmy

lepszym zespołem.

pisać nowy materiał i teraz jesteśmy tutaj, z

czwartym albumem powoli wyłaniającym się

z mroku.

Czy powiedziałbyś, że redukcja zespołu do

trio wpłynęła na wasz najnowszy album?

Tak, jeśli chodzi ogólnie o motywację stojącą

za albumem oraz sposób, w jaki on został

napisany i nagrany. Jednak nie, jeśli chodzi o

sposób, w jaki działamy. "Storming With

Menace" oraz "As Death Awakes" były albumami,

które nagrywaliśmy jako trio, więc czujemy

się tak, jakby to był znowu rok 2010.

Jesteśmy nawet młodsi i świeżsi niż w rzeczywistości.

Nasza trójka i tak jest esencją tego

zespołu.

Czym się różni "For Dread Shall Reign" od

"Reaping What Is Left"?

Foto: Deathstorm

czysto z pustą kartką papieru. Niektórym słuchaczom

może się to wydawać bardzo podobne

do tego, co robiliśmy do tej pory, jednak

dla nas jest to coś innego i świeżego.

Powiedziałbyś, że muzycznie jesteście bliżej

black/thrashu?

Nie, wcale nie i nie wiem skąd to przekonanie.

Mieliśmy utwór "Nihilistic Delusion" na

naszym pierwszym albumie i potem "Consummate

Horror" na EPce "The Gallows", które

były bliżej black metalu, ale to tyle. W naszym

brzmieniu jest więcej death niż black

metalu. Jeśli miałbym przypasować gatunek

do muzyki, to raczej stwierdziłbym, że jest to

death/thrash, ale z pewnością nie black/

thrash.

Niektóre utwory z waszego najnowszego

albumu brzmiały trochę jak stary Kreator,

Slayer i Sadus. Czy byliście w jakikolwiek

sposób zainspirowani tymi zespołami? Kto

jeszcze miał wpływ na waszą muzykę?

Wszystkie z tych zespołów są ważne i z pewnością

nas inspirują, jednak obecnie nie w

ten sam sposób jak kiedyś, kiedy pracowaliśmy

nad pierwszymi wydawnictwami. Obecnie

skupiamy się na tym, co robiliśmy w przeszłości,

nie zaś na tym, co robili lub robią

inni. Inspiracja przychodzi z wielu różniących

się rzeczy. Jest oczywiście wiele muzyki (metalowej

i tej niemetalowej), która nas pośrednio

inspiruje, tak samo jak filmy i książki.

Kiedyś to była bardziej przemyślana rzecz.

Weźmy na przykład "Verdunkeln", cały środek

jest wielką zrzynką z "Tired And Red",

tylko dlatego, że chcieliśmy być jak Sodom.

Obecnie wiemy, kim jesteśmy i mamy trochę

inne spojrzenie na te rzeczy.

Czy czasem tytuł "For Dread Shall Reign"

nie brzmi jak coś wziętego z "Evil Dead"?

Nie, nie ma w tym "Evil Dead". Jest to tylko

tytuł, który pasuje do poprzednich albumów.

Z pewnością ma ten klimat filmów grozy, jednak

to jest to, czego szukamy, wybierając tytuły

i tak dalej.

74

DEATHSTORM


Jak duży wpływ ma horror, jako gatunek, na

waszą muzykę?

Jest dla mnie bardzo istotny ze względu na to,

że jest jedną z moich głównych pasji. Lubię

horror, tak jak lubię heavy metal, tak więc w

moim świecie oba zawsze idą w parze. Jednak

w poprzednich nagraniach było więcej bezpośrednich

odniesień, gdzie "For Dread

Shall Reign", jest bardziej realistyczny, jeśli

chodzi o tematykę tekstów. Wciąż używam

mocno nacechowanego grozą języka i zawsze

będę to robił.

Co jeszcze was inspirowało lirycznie?

Rzeczywistość, chore i pokręcony umysły ludzkie,

hipokryzja, seryjni mordercy, kulty, a

także poezja romantyczna oraz gotyckie powieści.

Które utwory z "For Dread Shall Resign"

wybierzecie na swoje kolejne koncerty?

Na występach w ostatnich roku graliśmy już

utwory takie jak "Funeral Depths", "Unforgotten

Wounds" oraz "Ripping And Tearing",

więc jak sądzę, będą również na przyszłych.

Obecnie uczymy się dwóch setów, w których

jeden w całości zabiera najnowszy album, zaś

drugi składa się z naszych najlepszych utworów.

Będziemy próbować połączyć najlepsze

rozwiązania z obu podejść na przyszłe występy.

Z pewnością bardzo ekscytujemy się

możliwością zagrania nowych kawałków, pomimo

tego, że wciąż sprawia to nam kłopot.

Foto: Deathstorm

Co zainspirowało grafikę na "For Dread

Shall Reign"?

Myślę, że główna inspiracja na okładkę przyszła

od "Eternal Nightmare" Vio-Lence.

Oba covery nie mają nic wspólnego ze sobą,

poza tymi szkaradnymi zębami i w sumie od

tego się zaczęło. Jednakże od początku wiedzieliśmy,

że chcieliśmy ją utrzymać w barwach

zieleni. Określiliśmy główny kolor na

"Reaping What Is Left" jako zieleń, jednak

muzyka sama w sobie nie była taka zielona.

Ale zawsze jest ten kolor, który towarzyszy

muzyce od jej pierwszych kroków.

Czy polecisz nam zespoły, które grają

podobną muzykę do waszej?

Nowe zespoły? Myślę, że Schizophrenia jest

świetnym zespołem. Mają naprawdę brutalne

riffy i prawdopodobnie jest to mój nowy ulubiony

thrashowy zespół. "Voices" jest ciągle

w moim odtwarzaczu. W dzisiejszych czasach

niewiele jest prawdziwego thrashu, ponieważ

wszystko jest zwykle black/speed/thrash. Wypatruję

tego, co przyniesie przyszłość i czekam

na drugi album Hexecutora. Są bardziej

black/thrashowi, ale wciąż brutalni i okrutni,

czego zdecydowanie potrzebuję, jeśli chodzi o

thrash.

Jeśli miałbyś opisać rok 2020 jednym słowem,

to jakie ono by było?

Samospełnienie.

Dziękuje za wywiad! Powodzenia!

Dziękuje, dbajcie o siebie i kontynuujcie

dobrą robotę!

Jacek Woźniak


Powrót po długim czasie

Pessimist jest całkiem znaną ka-pelą,

a ich "Call to War" oraz "Death from

Above" były ciepło przyjęte przez fanów

thrash metalu. Jednak po roku

2013 mieli przerwę, jeśli chodzi o wydawanie

i tworzenie muzyki. Przerwę zarzucili

stosunkowo niedawno, wraz z najnowszym

krążkiem "Holdout". O samej płycie,

o inspiracjach oraz o tym, dlaczego

tak długo musieliśmy czekać na nowe wydawnictwo

opowie nam gitarzysta zespołu

Eric Tobian. Poza tym zrelacjonuje pracę nad albumem, tematykę utworów i

zdradzi plany zespołu.

HMP: Cześć! Z tego, co mi wiadomo, to

ostatni raz gościliście na łamach Heavy

Metal Pages w 2013 roku. Co się zmieniło

od tamtego czasu?

Eric Tobian: Cześć Jacek! Dziękuje, że kolejny

raz możemy być na waszych łamach! Z

tej strony Eric, od 2012 roku jestem gitarzystą

w Pessimist. Wydanie "Death from

Above" w 2013r. było dla nas świetnym

okresem. Niestety od tamtego momentu mieliśmy

wiele zmian w składzie zespołu. Nasz

wokalista TZ (Michael "TZ" Schweitzer -

przyp.red.) oraz ja jesteśmy ostatnimi pozostałymi

członkami zespołu ze składu z

"Death from Above". Jednak wszystko inne

pozostało takie same. Bezwzględny thrash

metal tak jak zawsze.

Czemu tak długo trwała przerwa pomiędzy

poprzednim albumem a "Holdout"?

Jak wspomniałem, musieliśmy stworzyć nowy

skład. Chcieliśmy grać koncerty tak szybko,

jak było to tylko możliwe, tak więc nie od

razu wzięliśmy się za pisanie. Po wielu zmianach

w zespole, w końcu uznaliśmy, że nie

możemy dalej przekładać wydania naszego

trzeciego albumu i zaczęliśmy pisać na niego

materiał w roku 2018.

Jak wyglądały prace nad waszym najnowszym

albumem?

Zwykle zbieramy się razem w salce prób i zaczynamy

grać. Każdy z członków zespołu

zwykle przynosi jakieś pomysły i sprawdzamy,

który z nich działa, a który nie. Ze

względu na to, że thrash metal jest bardzo

energicznym rodzajem muzyki, istotne jest

pisanie utworów w salce prób. Z drugiej strony,

chcemy, żeby utwory były interesujące i

nie za proste, dlatego przygotowujemy bardziej

melodyczne lub progresywne motywy w

domu.

Jakbyś opisał muzykę, która znalazła się na

waszym najnowszym albumie?

Powiedziałbym, że jest to miks naszych

dwóch poprzednich albumów. Agresywny i

bardzo szybki, staroszkolny thrash metal ze

stosunkowo dużą ilością melodii i motywów

utrzymanych w nowym stylu. To, co różni

ten album od poprzedników jest zwiększone

użycie groove oraz bardziej progresywne podejście

do części kompozycji czy struktur

utworów.

Powiedziałbym, że to perkusja sprawia, że

wasza muzyka jest wyjątkowa. Zgodzisz

się?

Dobrze wiedzieć, nasz perkusista Jan będzie

zadowolony (śmiech!). Jeśli o nią chodzi,

wiele się dzieje na tym albumie. Po pierwsze,

nasz pierwszy perkusista Zufi miał wkład w

tworzenie pierwszych kompozycji na "Holdout"

("The King of Slaughter", "Death

Awaits", "Landsknecht"). Po drugie, nasz inżynier

dźwięku Christoph Brandes (z Iguana

Studios) również jest perkusistą, tak więc

ma doskonałe podejście do nagrywania i

aranżacji perkusji. Ostatnia, choć nie mniej

ważna kwestia to to, że Jan ma naprawdę

ostry i techniczny styl. Tak więc trzech perkusistów

pracowało nad tym albumem. Jeśli

chodzi o moje zdanie, to połączenie wszystkich

instrumentów czyni go wyjątkowym. Te

szalone sekcje perkusyjne, nawały riffów,

zróżnicowane solówki, detale w sekcji basowej

i charakterystyczne wokal - to wszystko

sprawia, że ten album dla mnie jest wyjątkowy.

Czym się różni wasz najnowszy album,

"Holdout" w porównaniu do waszych poprzednich

albumów długogrających, "Call

to War" oraz "Death from Above"?

Podczas pracy nad tym albumem prawie

wszyscy muzycy byli zaangażowani w tworzenie

nowego materiału. Została poświęcona

większa ilość czasu na skomponowanie

utworów. Tak jak powiedziałem wcześniej,

użyliśmy także bardziej progresywnego podejścia

do naszej muzyki (np. "Holdout" czy

"7:28"). Największą zmianą jest to, że nasz

główny twórca tekstów, Ritchie opuścił zespół

w roku 2015. Tak więc na początku nie

mieliśmy pojęcia, jak pisać teksty do utworów.

Po tym, jak próbowaliśmy paru innych

rzeczy, wróciliśmy do starej formuły, która

zadziałała doskonale.

Powiedziałbyś, że "Holdout" miejscami jest

inspirowany kapelami takimi jak Flotsam

and Jetsam, Slayer oraz niemiecki Necronomicon?

Tak, z pewnością w naszej muzyce jest trochę

Slayera! Oczywiście jesteśmy fanami wszystkich

wymienionych zespołów, jednak nie było

tutaj żadnych bezpośrednich sugestii, poza

tymi od staroszkolnego Slayera, oczywiście.

Jeśli chodzi o mnie, to moją główną inspiracją

jest prawdopodobnie Sepultura oraz

Dew-Scented. Z tego, co mi się wydaje, to

Murphy bierze dużo inspiracji od Testament

oraz Exodus. Jednak staramy się nie

kopiować żadnego z naszych idoli, jednak

czasami z całą pewnością zdarzają się pewne

Foto: Pessimist

76

PESSIMIST


po-dobieństwa (śmiech).

Kto był najbardziej rozpoznawalnym

Landsknecht'em?

Spytałem się o to naszego wokalistę TZ (który

jest ekspertem historycznym w naszym

zespole), a on opowiedział mi o Georgu von

Frundbergu. Nazywa się go "Ojcem Landsknechtów"

i jest dobrze znany z wielu nowych

sposobów prowadzenia wojny (na przykład

"Gewalthaufen", to formacja, w której

pikinierzy odpowiednio wystawiają piki w

rzędach tak, by skontrować nadciągającego

przeciwnika - przyp. red.). Uświadomił sobie,

że czas kawalerii się skończył i teraz to piechota

miała grać pierwsze skrzypce. Wypowiedział

słynne słowa: "Im większe niebezpieczeństwo,

tym więcej honoru". W Niemczech jest

wiele jego popiersi i pomników, więc jest on

naprawdę znaną postacią historyczną.

Co zainspirowało "Mountain of Death"?

Jest to utwór o Harmannswillerkopf. Jest to

góra w Vosges, znajdująca się blisko naszego

miejsca zamieszkania. Była ona strategicznym

miejscem w czasie pierwszej wojny

światowej, gdzie ponad 30.000 żołnierzy zginęło,

walcząc za nią, a ponad 60.000 było

rannych. Odwiedziliśmy ją w 2019 r. i zrobiliśmy

tam zdjęcia do naszego albumu.

Co oznacza "7:28"? Czy możesz powiedzieć,

do czego nawiązuje ten utwór?

O godzinie 7:28 porankiem, pierwszego lipca

roku 1916 zaczęła się bitwa pod Sommą,

wraz z jedną z największych eksplozji, które

wywołał człowiek. Ona sama była tak głośna,

że ludzie w oddalonym o 450 km Londynie

ją słyszeli. Była to jedna z największych i najstraszniejszych

bitew pierwszej wojny światowej,

gdzie zabito, zraniono oraz zaginęło

razem ponad jeden milion ludzi. Był to konflikt

pomiędzy Francją, Anglią i Niemcami -

stąd refren jest w trzech językach.

Skąd zainteresowanie Japonią z czasów

drugiej wojny światowej? Co was nakierowało

do napisania takich utworów jak

"Holdout", a wcześniej "Massacre of Nanking

(z Call to War)"?

Temat wojny jest tak fascynujący, jak i straszny.

Sądzimy, że dobrze on pasuje do naszej

szybkiej i agresywnej muzyki. Jednak przede

wszystkim dla nas, ważne jest pokazanie wojny

z neutralnej i historycznej perspektywy.

Wiele zdarzeń z drugiej wojny światowej jest

szeroko znanych, tak więc chcieliśmy przedstawić

te wydarzenia, które zwykle są zapominane

w zachodniej kulturze. Stąd też utwory

takie jak "Holdout" czy "The Massacre of

Nanking". Chcemy pokazać te części wojny,

o których czasami zapominamy.

Czy nie uważasz, że temat drugiej wojny

chińsko-japońskiej (1937 - 1945) jest ogółem

rzadziej wspominany w dyskusjach o drugiej

wojnie? Czy można powiedzieć, że ona

rozpoczęła drugą wojnę?

Jest to bardzo trudne pytanie, bo my jesteśmy

tutaj tylko amatorami. Powiedziałbym,

że wojna chińsko-japońska nie jest początkiem

drugiej wojny światowej. Raczej dużym

konfliktem, który do niej prowadził, jednak

nie jestem w stanie definitywnie na to

odpowiedzieć.

Foto: Pessimist

Co zainspirowało okładkę na "Holdout"?

Chcieliśmy odwzorować to, co czuł japoński

żołnierz, żyjący przez lata w dżungli, samotny,

zmuszony przetrwać i walczyć dla swojego

kraju dzień po dniu. To podsumowuje

tekst naszego tytułowego utworu.

Czy jesteś zadowolony z grafik i teledysków,

które zostały stworzone na potrzeby

najnowszego albumu? Opiszesz przebieg

współpracy z artystami za nie odpowiedzialnymi?

Byliśmy zadowoleni, kiedy zobaczyliśmy wyniki!

Jednak nie ma tu zbyt wiele rzeczy do

omówienia, jeśli chodzi o przebieg współpracy,

ponieważ daliśmy tym artystom wiele

swobody (śmiech). Mieliśmy trochę pomysłów,

spisaliśmy małą listę i wysłaliśmy je do

grafika oraz edytora wideo. Kiedy otrzymaliśmy

rezultaty, nic nie

zmienialiśmy, byliśmy

tak bardzo zadowoleni

z wyniku ich pracy.

Naprawdę podoba mi

się to, że "Holdout"

kontynuuje styl okładki

poprzedniego albumu,

co jest zasługą naszego

grafika. I uwielbiam

oglądać nasz lyric

video, cieszy mnie,

jak profesjonalnie on

wygląda.

Co sądzisz o MDD

Records? Czy nie robili

wam problemu po

tak długim czasie?

Jesteśmy wdzięczni

MDD Records za

cierpliwość. Przekładaliśmy

produkcję albumu

wielokrotnie i mieliśmy

tyle zmian personalnych

w kapeli, że

baliśmy się o to, że

MDD Records może

zawieść z nami współpracę.

Jednak dali nam

czas, którego potrzebowaliśmy

i jesteśmy z

tego powodu bardzo,

Foto: Pessimist

bardzo zadowoleni.

Na co czekacie w 2021 roku?

Na powrót na scenę! Tak szybko, jak to tylko

możliwe! Odwołaliśmy wszystkie nasze koncerty

ze względu na globalną epidemię i nie

możemy się doczekać, by zaprezentować nowe

utwory naszej widowni. Jest to naprawdę

dziwny czas na wydanie albumu, jednak zamierzamy

świętować jego wydanie jeszcze

mocniej, jak tylko będziemy mogli.

Dziękuje za wywiad. Powodzenia!

Dziękuje Jacek za ten interesujący i długi

wywiad! Mam nadzieję, że trzymacie się dobrze,

udanego dnia!

Jacek Woźniak

PESSIMIST 77


Codziennie grill, piwo i metal

Ech, gdzie te fajne czasy, o których wspominają chłopaki z Nuclear Warfare.

W chwili, gdy to piszę za oknem szaro, deszczowo, nastrój też nie ten. Ponadto koronawirus

ciągle szaleje, a gadające głowy z telewizji kreślą wizje, które sugerują, że

przyszłoroczna wiosna i lato mogą przypominać to, co było w tym roku. O swobodnych

wypadach na koncerty, a nawet spotkaniach w gronie znajomych można na dłuższy

czas chyba zapomnieć. Na szczęście w takich można sobie puścić nowy album wesołych

thrasherów z Nuclear Warfare. Album o wesolutkim tytule "Lobotomy". Florian

Bernhard opowiedział nam o kulisach jej powstania oraz o tym, że Brazylijczycy to nie

jacyś dziwacy załatwiający swe potrzeby fizjologiczne z balkonu.

HMP: Witam, właśnie ukazał się Wasz

szósty album zatytułowany "Lobotomy".

Nagraliście go w Brazylii. Dlaczego właśnie

tam?

Florian Bernhard: Witam, poprzednią płytę,

"Empowered by Hate", nagraliśmy także

w Brazylii. Dzięki naszemu perkusiście Alexandre

Brito mamy tam dobre kontakty.

Producent Friggi jest starym przyjacielem zespołu,

zagrał z nami w 2016 roku podczas

naszej trasy koncertowej po Brazylii. Znamy

go więc dobrze i lubimy jego pracę. Jest naprawdę

świetnym producentem, zawsze pracuje

bardzo skupiony i skoncentrowany, ale

Czy w zachowaniu Brazylijczyków było

coś, co Cię szczególnie zszokowało?

Różnice kulturowe nie są tak duże, jak myślałem

na początku. Przed pierwszym lotem

do Brazylii w 2014 roku byłem bardzo podekscytowany.

Bałem się, że zrobię coś źle.

Bałem się, że są tam jakieś dziwne tradycje,

na przykład kupa do zlewu albo siusiu z balkonu

(śmiech). Po kilku dniach było zupełnie

jasne, że są tymi samymi szalonymi metalami,

co tutaj. No, może odrobinę bardziej

szalonymi.

Uważasz, że lobotomia jest zabiegiem na

tyle interesującym zabiegiem, że warto o

nim napisać kawałek, a potem jego tytułem

zatytułować płytę?

sease" opowiada o żołnierzu z I Wojny Światowej

i jego powojennym urazie. "Gladiator"

jest o gladiatorze inspirowanym telewizyjnym

serialem "Spartakus". "Fuckface" jest o

tym, że jako metalowiec nadal nie jesteś w

stu procentach akceptowany przez społeczeństwo.

"Betrayers From Hell" dotyczy

ewangelicznej sekty w Brazylii. "The Blood

Lord Will Returne" to opowieść o naszej maskotce,

która znajduje się na każdej naszej

okładce. "They Live" jest zainspirowany filmem

Johna Carpentera o tym samym

tytule. "Death by Zucchini" opowiada o prawdziwej

historii, która przydarzyła się ogrodnikowi-hobbyście.

"Ages of Blood" dzieje się

po wojnie. Myśleliśmy, że teraz ludzkość wykorzysta

swoje doświadczenia, aby iść naprzód.

Ale widzimy, że wciąż skupia się na

walce o władzę.

daje też mocne wsparcie i pomaga nam w trakcie

sesji.

No właśnie, Wasz perkusista mieszka tam

na stałe. Czy odległość między Niemcami

i Brazylią nie jest dla Was problemem?

Normalnie nie, ponieważ Alex pracuje obecnie

ze swoją agencją koncertową "On Fire"

tutaj w Europie. Ale w tej chwili wszystko

jest trudne, bo trwa pandemia. Listl i ja tęsknimy

za naszym bratem.

Foto: Nuclear Warfare

Tak, czytałem o Walterze Freemanie i jest

to dla mnie naprawdę interesujący temat.

Więc napisałem o tym kawałek. Podczas

prac nad albumem zdecydowaliśmy się nazwać

go "Lobotomy". Tym razem pracowaliśmy

nad nim wolniej, ponieważ mieliśmy

wiele różnych pomysłów. Każda napisana

kompozycja została na nim. Na "Empowered

by Hate" mieliśmy nadrzędny motyw,

gdzie pojawiał się od czasu do czasu...

Czyli tematyka albumu jest zróżnicowana?

Owszem, na "Lobotomy" mamy wiele różnych

tematów. "Just Lobotomy" dotyczy eksperymentów

medycznych. "Bomb Shell Di-

Kawałek "The Blood Lord Will Return" ma

bardzo ciekawe intro. Skomponowaliście je

podczas pisania, czy dodaliście je potem.

Listl przyniósł ten utwór na próbę, następnie

razem pracowaliśmy nad szczegółami. Tekst,

który napisałem do niego powstał później.

W "Fuckface" pojawia się mniej agresywny

wokal. Brzmi on raczej jak punk albo bardzo

wczesna forma thrashu. Solówka za to w

ogóle thrashu nie przypomina.

Większość utworów, które napisaliśmy powstały

w maju zeszłego roku. Wynajęliśmy od

znajomego mały dom na łonie natury. Codziennie

grill, piwo i metal. Listl zaczynał

grać riffy, a potem pracowaliśmy razem nad

kawałkiem. Szukaliśmy tego uczucia speed

metalu i pozwalaliśmy naszym uczuciom

uwolnić się (śmiech!).

"Death By Zuccini" jest już zaś totalnym

odstępstwemm od reszty albumu. Ten kawałek

mógłby się spokojnie znaleźć na płycie

Sex Pistols.

To był jeden z ostatnich kawałków, który

zrobiłem, zanim polecieliśmy do Brazylii,

aby nagrać płytę. Po napisaniu tego utworu

powiedziałem Alexowi i Listlowi, że jest zupełnie

inny niż reszta. Mój pomysł był taki,

żeby zrobić z niego utwór bonusowy. Ale po

tym, jak Listl i Alex usłyszeli go, oszaleli i

zażądali aby był na albumie.

W kawałku "Age Of Blood" pojawia się

wers "welcome to the new age/ welcome to

the age of blood". To opis naszej rzeczywistości?

Już wspominałem o tym. "Ages of Blood" dzieje

się po wojnie. Myśleliśmy, że teraz lu-

78

NUCLEAR WARFARE


dzkość wykorzysta swoje doświadczenia, aby

iść naprzód. Ale widzimy, że wciąż skupia się

na walce o władzę. Po wstępnym optymizmie

nastąpiło rozczarowanie.

Twierdzicie, że nowy album w porównaniu

z "Empowered by Hate" ma znacznie cięższe

gitary. Skąd pomysł na ten zabieg?

To pojawiło się podczas pisania muzyki.

Tym razem zostawiliśmy trochę na boku

hardcore-punk, aby mieć więcej heavy metalowej

gitary. Niemniej myślę, że ten punkowy

wpływ wciąż mamy, choć z większą ilością

heavy metalu.

Zmieniliście też styl okładki albumu z kreskówkowych

na bardziej złowieszcze grafiki.

Podoba nam się praca Edu Nascimentto.

Nie chcieliśmy zbytnio ingerować w jego styl,

więc miał wolną rękę. Wyjaśniliśmy mu tylko

temat utworu "Lobotomy".

Obecnie gracie jako trio, jednak w przeszłości

mieliście w składzie drugiego gitarzystę.

Wasi starsi koledzy z Sodom czy

Destruction przez długi czas grail w trójkę,

jednak ostatnio dorzucili drugą gitare. Cz

Wy również bierzecie czasem pod uwagę

przemianę w kwartet?

Zespół ma swoją strukturę. Powodem, dla

którego zdecydowaliśmy się grać jako trio,

było to, że wewnątrz zespołu naprawdę dzieje

się dobrze. Ale może nadejdzie dzień, gdy

znajdziemy kogoś, kto jest metalowym maniakiem

jak my i przy okazji będzie potrafił

grać na gitarze (śmiech). Wtedy znowu zagramy

na dwie gitary.

Foto: Nuclear Warfare

Jak już poruszyliśmy ten temat, to przez

Wasz zespół przewinęło się wielu muzyków.

Jakie były powody tej rotacji?

Powodów było wiele. Odmienne wyobrażenie

o muzyce, zmiana stylu życia, problemy

osobiste, brak zainteresowania muzyką lub

tworzeniem muzyki. Potrzeba większej ilości

czasu dla rodziny lub w ogóle zakładasz rodzinę.

Wasza przygoda z muzyką zaczęła się w

roku 2001. To czas kiedy thrash metal był w

odwrocie (nie mówię tu oczywiście o starych

kultowych bandach). Czy uważacie, że było

Wam trudniej niż dzisiejszym młodym

grupom.

Myślę, że zawsze trudno jest założyć zespół,

znaleźć garstkę ludzi, którzy mają ten sam

cel oraz ten sam pomysł na muzykę. Aby

razem iść tą samą drogą. Oprócz zabawy jest

dużo pracy, więc nigdy nie jest łatwo założyć

zespół. Poza tym kiedy dana muzyka jest popularna,

wtedy jest dużo podobnych zespołów

i musisz się bronić. Myślę, że przy thrash

metalu, to po prostu wybór ciężkiej drogi.

Jakie są Wasze najbliższe plany?

W tej chwili nic z naszych planów nie jest na

sto procent pewne. Musimy poczekać, aż

pandemia się skończy. Mamy nadzieję, że

będzie to niedługo, bo chcemy wrócić na scenę

i zagrać nasz nowy materiał na żywo.

Dzięki wielkie za wywiad.

Dziękuję za rozmowę. Wszyscy maniacy

trzymajcie się zdrowo! Keep on thrashing!

Bartek Kuczak


Metalowe korzenie

Londyn wczesną jesienią jest bardzo urokliwym miejscem. Tętniąca życiem

miejska aglomeracja, zwykle skąpana w ulewnym deszczu, ma swój niepowtarzalny,

tajemniczy klimat. Jako fan Iron Maiden, uwielbiam przechadzać się

ciasnymi uliczkami w Strattford, które niekiedy wydają się być żywcem wyjęte z

pierwszych okładek zespołu. Traf chciał, że prawie dwa lata temu, udałem się w

Londynie do legendarnego pubu Cart & Horses, czyli miejsca gdzie Steve Harris i

spółka zagrali swój debiutancki koncert. Tam właśnie spotkałem się po raz pierwszy

z muzykami formacji Airforce - Chopem Pitmanem i Tony Hattonem, którzy

prócz tego, że kultywują tradycję prawdziwego, brytyjskiego metalu, są też wielkimi

fanami Maiden. W roku 2020 nie jest mi dane przechadzać się londyńskimi

uliczkami ani spijać chłodnego Troopera w Cart & Horses - pandemia wywróciła

cały świat do góry kołami i pokrzyżowała wiele planów. Na szczęście mamy internet

i on na chwilę obecną musi nam wystarczyć. Zwłaszcza, że Airforce to zespół

bardzo aktywny, czego dowodem niech będzie ich najnowszy krążek, zatytułowany

"Strike Hard". Z tej więc okazji postanowiłem porozmawiać z Tonym,

Chopem ale też Dougiem, czyli perkusistą formacji, którego większość może kojarzyć

z pierwszego wydawnictwa Iron Maiden, "The Soundhouse Tapes". Panowie

dość wyczerpująco omówili mi kulisy powstawania nowej płyty, ale też opowiedzieli

kilka historii z dawnych czasów.

HMP: Cześć Panowie! Trochę słabo, że

tym razem nie możemy spotkać się na

jakimś piwie w Londynie, ale mam nadzieję,

że niebawem wszystko wróci do normy!

Tak czy inaczej, gratuluję Wam wydania

tak świetnego albumu jak "Strike Hard"!

Tony Hatton: Dzięki, staraliśmy się zrobić

wszystko najlepiej jak mogliśmy. Pracowaliśmy

bardzo ciężko żeby wszystko brzmiało

jak brzmi. Wiesz, wielu ludzi czasem pyta

jak my to robimy, że wszystko brzmi tak old

schoolowo. A dla nas to po prostu coś naturalnego,

ten sound nie jest wyprodukowany,

to po prostu nasze metalowe korzenie od dawien

dawna.

Nawet jeśli Wasze dokonania brzmią klasycznie

po Brytyjsku, to i tak da się wychwycić

kilka mniej oczywistych wpływów.

Wiem że Chop jest wielkim fanem Accept

no i, co tu dużo mówić, trochę klimatów a'la

Wolf Hoffmann w gitarowych partiach

słychać...

Chop Pitman: Faktycznie, Accept i Wolf

Hoffman jako gitarzysta to dla mnie spore

źródło inspiracji. Lubię też Adriana Smitha,

Foto: Airforce

Tony Iommiego, Michaela Schenkera czy

KK Downinga. Nie jestem pewien czy dobrze

pojąłem nauki ze Szkoły Brzdąkania

Wolfa Hoffmana, ale jeśli mówisz, że moje

partie brzmią trochę jak te robione przez

Wolfa, cóż, to dla mnie zaszczyt. Ja generalnie

lubię melodię w solówkach i staram się je

tak układać, żeby każdy mógł sobie te solówki

nucić, tak jak linie wokalną. Wydaje mi

się, że to już nieodłączny element brzmienia

Airforce.

Wasza nowa krew, czyli wokalista Flavio

Lino dał z siebie wiele na nowym albumie.

Jak bardzo Lino był zaangażowany w proces

twórczy?

Tony Hatton: W zasadzie każdy miał swój

wkład w powstawanie tego materiału i nie

inaczej było z Lino. Airforce to w pełni demokratyczny

band jeśli chodzi o tworzenie

materiału. Nawet jeśli główna idea pochodzi

od kogoś konkretnego, końcowy produkt jest

zawsze wynikiem demokratycznej pracy i

nigdy nie byłby tak dobry jakościowo gdyby

był wynikiem pracy jednej osoby. Lino miał

duży wpływ w aranżacje oraz tworzenie własnych

linii wokalnych. Zwykle było tak, że

jeśli stworzyliśmy jakiś numer tutaj w Anglii,

od razu wysyłaliśmy go do Lino, który mógł

popracować nad nim w Portugalii i dodać

swoje sugestie i pomysły.

"Strike Hard" to kompozyt nowych numerów

z kilkoma starszymi. Powiedzcie, dlaczego

zdecydowaliście się nagrać również

takie numery jak "Fight" czy "Finest Hour"

które już wcześniej pojawiały się na Waszych

wydawnictwach?

Tony Hatton: Głównym powodem dla którego

nagraliśmy te kawałki jeszcze raz, było

to, że chcieliśmy pokazać fanom jak wiele

wniósł do nich Lino. Te kawałki były poprzednio

nagrane tylko w ramach EP-ek

"Black Box Recordings" i nigdy nie znalazły

się na pełnym albumie.

Skoro jesteśmy już przy starszych rzeczach…

Na "Strike Hard" mamy również

nową wersję "Band of Brothers", która oryginalnie

zaśpiewana była przez pierwszego

wokalistę Iron Maiden, Paula Daya i wydana

jedynie na singlu...

Tony Hatton: No tak, "Band of Brothers"

wydaliśmy tylko na limitowanym do 150

kopii singlu CD który miał być specjalnym

wydawnictwem z okazji Cart Day w styczniu

2019. Jako, że chcieliśmy zachować wyjątkowość

tego singla, nie chcieliśmy powielać

ścieżek na nowej płycie, więc nagraliśmy ten

numer od nowa, tym razem już z kapitalną

interpretacją wokalną Lino. Cart Day to impreza,

która miała miejsce w legendarnym

Cart & Horses (to ten pub w którym Iron

Maiden zagrało pierwszy raz w swojej karierze

na żywo - przyp. red.). Impreza została

zorganizowana przez Steve'a "Loopy" Newhouse'a

(pierwszy techniczny Iron Maiden -

przyp. red.), z okazji przylotu do Anglii

Paula Daya. Paul przyleciał do Anglii na

zaproszenie Steve'a Harrisa - spotkali się

wtedy prawie wszyscy członkowie pierwszego

składu zespołu (prócz Rona Matthewsa, perkusisty

- przyp. red.). Jako, że wszyscy jesteśmy

jedną wielką rodziną, skorzystaliśmy z

tego faktu i namówiliśmy Paula do nagrania

80 AIRFORCE


gościnnych wokali - wszystko w studiu Steve'a

Harrisa, Barnyard w Essex. "Band of

Brothers" jako singel jest już niedostępny,

więc ci co go posiadają, mają naprawdę dość

rzadki, kolekcjonerski rarytas!

Z Paulem mieliście okazję również zagrać

live podczas wspomnianego Cart Day - jak

wspominacie tę przygodę?

Tony Hatton: O tak, to był świetny event!

Cały dzień wypełniały występy przeróżnych

zespołów, a byli członkowie Maiden zagrali

krótkie, specjalne sety. To był wielki zaszczyt

zagrać razem z Paulem Mario Dayem na

żywo i wykonać kilka numerów! Graliśmy

min. "Breaking the Law" Judas Priest oraz

wspomniane "Band of Brothers". Kapitalny

czas.

Myślisz, że jest szansa w przyszłości powtórzyć

tą współpracę?

Tony Hatton: To nie łatwe, bo Paul mieszka

na codzień w Australii, ale, cóż, nigdy nie

mów nigdy. Może uda się to zrobić właśnie w

Australii? Chętnie tam zajrzymy! Logistycznie

to nie łatwe, ale lubimy wyzwania. Na

razie wirus krzyżuje jakiekolwiek nasze ruchy,

więc to wszystko na razie jest w sferze

luźnych pomysłów. Sam Cart Day był raczej

jednorazową imprezą i cóż, pozostanie wielkim

przeżyciem dla wszystkich którzy tam

byli. Wiesz, że na tę imprezę przyjechali fani

z całego świata? Niesamowite!

Jeszcze zanim pandemia wybuchła, Doug

został zaprezentowany jako członek nowego

składu, Ides of March. W skład formacji

wchodzili inni ex-członkowie Iron Maiden -

gitarzyści Terry Wapram i Terry Rance

oraz wokalista Paul Di'Anno. Wiem, że

covid-19 pokrzyżował Wam plany, ale

Doug, myślisz że jest szansa na reaktywację

tego projektu?

Doug Sampson: Tak, projekt Ides of

March został przesunięty na rok 2021. Bardzo

nam zależy żeby to zrobić, wiesz, ja i

Paul Di Anno po tylu latach znów pracujemy

razem - to wspaniałe! Mam nadzieję, że

do lata 2021 wirus będzie już opanowany.

Mieliście w ogóle okazję zagrać razem jakąś

próbę?

Doug Sampson: Niestety, wirus nas ubiegł.

Nie udało nam się spotkać póki co na żadną

próbę, ale każdy z nas pracował nad kawałkami

z setlisty indywidualnie.

Z Paulem mieliście jednak okazję popracować

w ramach "Strike Hard"...

Tony Hatton: No tak, Paul to nasz kumpel,

więc chętnie przystał na propozycję ponownego

zaśpiewania z nami. Chop zna się z

Paulem od dawna, chyba nawet zanim Paul

wstąpił do Maiden. Doug zawsze trzymał

się z Paulem blisko kiedy grali razem w Ironach.

Ja poznałem Paula najpóźniej, bo dopiero

w 2017r., kiedy Paul nagrywał swoje

wokale do kawałka "Sniper" z EP "Black Box

Recordings vol 2". To znaczy, znałem Paula

wcześniej, bo przecież kumplował się z Chopem,

ale dopiero podczas nagrań miałem

okazję z nim pogadać i faktycznie poznać gościa

bliżej.

Panowie, możecie wytłumaczyć mi jedną

rzecz? Jak to się stało, że Airforce, choć istnieje

od 1986 roku, dopiero w 2020 roku

wydało swój pierwszy długogrający album?

Tony Hatton: Wiesz, w latach 80-tych Airforce

nie istniało długo - raptem niecałe cztery

lata, bo zaczęliśmy gdzieś w środku 1986

roku a rozpadliśmy się na początku 1990.

Nagraliśmy jakieś kawałki, ale nie daliśmy rady

znaleźć wydawcy. Byliśmy wtedy młodzi i

dość naiwni i nie wszystko układało się po

naszej myśli. Dopiero kiedy ponownie się zeszliśmy,

wydaliśmy te wczesne nagrania na

CD "Judgement Day". Płyta ukazała się nakładem

Watch Out Records, małej, niezależnej

wytwórni. Teraz, licząc od 2016 roku

wychodzi na to, że istniejemy już dłużej niż

za pierwszym razem, więc postanowiliśmy

pójść za ciosem i oto nagraliśmy płytę i znaleźliśmy

sensownego wydawcę którym jest

Pitch Black Records.

Przez Airforce przewinęło się już wielu wokalistów.

Teraz Waszym głosem jest wspomniany

już Flavio Lino. Myślisz, że facet

zagrzeje miejsce w Airforce na trochę dłużej?

Tony Hatton: Dopóki będzie mi stawiał

piwo, jego posada jest niezagrożona!

(śmiech) A tak serio, mam nadzieję, że Lino

będzie miał długą i wspaniałą karierę w Airforce.

Pasuje świetnie i wszyscy razem świetnie

się czujemy w swoim gronie - Lino to nie

tylko świetny gość, ale też bardzo dobry muzyk.

Jesteśmy trochę jak na wczasach, gdzie

musisz czuć się dobrze żeby czerpać z tego

radość.

"Strike Hard" brzmi świetnie nie tylko dzięki

Wam. Produkcja zajął się Pete Franklin,

na co dzień członek zespołu Chariot. Dlaczego

akurat jego wybraliście jako producenta

Waszej najnowszej płyty?

Tony Hatton: No tak, Pete wykonał świetną

robotę, no i wywodzi się z podobnych kręgów

co i Airforce. Inspirujemy się w zasadzie

tym samym. Znam Pete'a od ponad czterdziestu

lat. Pierwszy raz poznałem go, kiedy

moja siostra przedstawiła mi go jako swojego

nowego chłopaka w 1979 roku (śmiech). Byli

ze sobą przez kilka lat, więc w sumie to Pete

jest jak rodzina, przyszywany brat, ale oczywiście

to też kapitalny muzyk, gitarzysta,

wokalista, ale też perkusista. Więc mieć kogoś

takiego za inżyniera dźwięku i producenta,

to wielka sprawa!

Z tego co wiem, podczas Waszej pierwszej

wizyty w Polsce, w Marcu 2019 roku, zarejestrowaliście

swój pełny show, który zagraliście

w Polskim Radiu Lublin. Macie

jakiś plan w związku z tym materiałem?

Możemy liczyć że powstanie z tego coś na

kształt "live" albumu?

Tony Hatton: Tak! Mamy plan zrobić z tego

koncertówkę jako swego rodzaju "follow up"

dla "Strike Hard". Generalnie to materiał z

radia jest gotowy i liczymy na to, że uda się

go wypuścić w okolicach maja lub czerwca

2021r. W zasadzie została nam do ogarnięcia

jedynie kwestia okładki i decyzja co do tytułu

albumu. Wszystko oczywiście zostało

opóźnione przez tą cholerną epidemię, na

przykład "Strike Hard" miał wyjść w okolicy

maja 2020, a tymczasem ukazał się on we

wrześniu.

Tak swoją drogą, jak wspominacie swoją

pierwszą wizytę w Polsce?

Tony Hatton: Kapitalna wycieczka! Każda

minuta naszego pobytu w Lublinie jest warta

zapamiętania. Lublin to piękne miasto pełne

kapitalnych ludzi, zyskaliśmy wielu przyjaciół

podczas tej wizyty. Dużo się wtedy działo,

ale jednym z takich ciekawych wydarzeń

był fakt, że po naszym koncercie w piątek, w

sobotę mieliśmy okazję wpaść do klubu

Graffiti na koncert zespołu Kat z Romanem

Kostrzewskim. To był dla nas duży

zaszczyt być gośćmi Romka i wypić po koncercie

wspólnie kilka piw. A w sumie nawet

nie kilka, a sporo (śmiech). Było wesoło.

Świetny moment.

Chop, jesteś również dobrym znajomym

Steve'a Harrisa i fanem Maiden. Zapewne

słyszałeś o tym, że Barry Purkis aka Thunderstick

wykopał jakiś czas temu Maidenowego

Świetego Graala, czyli oryginalną

taśmę demo z 1977 roku, gdzie zarejestrowany

został min. klawiszowiec, Tony

Moore. Miałeś okazję posłuchać tych nagrań?

Chop Pitman: Tak, słyszałem, że Barry ma

te nagrania - znam się z Barrym bardzo dobrze.

Niestety, nie miałem jeszcze okazji posłuchać

tego materiału.

Pytam, ponieważ nie wierzę, że ludzie tacy

jak Ty czy Doug nie są w posiadaniu innych

tego typu nagrań, starych bootlegów sprzed

lat 80-tych czy jakichś nagrań z prób. Lepiej

się przyznajcie!

Chop Pitman: No dobra, przyznaje się: faktycznie,

mam kilka bootlegów z koncertów.

Jeden to koncert z Music Machine z 1979r.,

gdzie na bębnach gra Doug. Mam też bardzo

starą kasetę z jakiegoś koncertu Maiden

z Cart & Horses, wydaje mi się, że może być

coś około 1977 roku.

Więc jednak! Ok, Panowie, dotarliśmy do

końca naszego wywiadu. Życzę Wam szybkiego

powrotu na scenę! Ostatnie słowo dla

Polskich fanów zostawiam Wam.

Tony Hatton: Nie możemy się już doczekać

kiedy wrócimy do Polski i znów się z Wami

spotkamy! Nasze plany zostały zweryfikowane

przez pandemię, bo mieliśmy już ustawione

koncerty w Polsce na czerwiec 2020.

Ale nie martwcie się! Na pewno do Was

przyjedziemy, bo wolimy przekładać daty niż

je po prostu odwoływać, więc już pracujemy

nad datami na 2021. Trzymajcie się mocno,

na pewno wrócimy!

Marcin Jakub

AIRFORCE 81


Artefakt "sprzed korony"

Po płytowym rozpasaniu w szeregach Professor

Black Chris Black przypomniał sobie o High

Spirits. Najnowszy album tego projektu "Hard

To Stop" to stylowy hard'n'heavy w starym

stylu, z odniesieniami do twórczości

Accept, Black Sabbath lat 80. czy Thin

Lizzy, nie stroniący też jednak od sporej

dawki melodii. Warto więc dać tej płycie

szansę na koncertowym bezrybiu.

HMP: Faktycznie trudno cię zatrzymać:

raptem jesienią 2018 roku wydałeś jednego

dnia trzy płyty Professor Black, a tu proszę,

mamy już kolejny album High Spirits -

uznałeś, że prawie cztery lata przerwy od

wydania "Motivator" to zbyt długi odstęp

czasu i najwyższa pora na coś nowego i

dłuższego niż EP-ka?

Chris Black: Tak, początkowo mieliśmy rozpocząć

kolejny cykl tras koncertowych, a do

tego oczywiście nowy album. Dopóki nie zacząłem

pracować, nie zdawałem sobie sprawy,

że większość materiału mam już w kieszeni.

Te utwory i fragmenty utworów gromadziły

się w tle stopniowo od około 2015 roku.

Gdyby więc ktoś pokusił się o sporządzenie

zestawienia dziesiątki metalowych pracoholików,

to które miejsce spodziewałbyś się w

nim zająć? (śmiech)

Miło, że tak myślisz, bo szczerze, czuję, że

nie jestem wystarczająco produktywny. Mam

wiele pomysłów, ale ich realizacja zawsze

trwa dłużej, niż się spodziewam. A tymczasem

kosz pomysłów wciąż się zapełnia. Tak

więc publiczność śledzi muzykę i albumy,

które kończę, ale ja śledzę też te, które jeszcze

nie zostały nagrane. Czasami w rezultacie

czuję, że muszę pracować więcej i szybciej.

Ale nie powinienem narzekać i staram się tego

nie robić. To moja szczera odpowiedź. Doceniam

komplement!

Z High Spirits jest chyba łatwiej o tyle, że

poruszasz się jednak w określonej stylistyce,

gdy płyty "LVPVS", "I Am The Rock" i

"Sunrise" były odmienne muzycznie, każda z

nich wymagała od ciebie innego podejścia?

Myślę, że jednak z High Spirits jest to trudniej,

ponieważ granice nie zawsze są tak

wyraźne. Mam na myśli to, że w przypadku "I

Am The Rock" jest całkiem oczywiste, co

chciałem osiągnąć. Ale w przypadku High

Spirits, takie "Since You've Been Gone" i "Now

I Know" to zupełnie inne utwory pod względem

muzycznym.

Lubisz więc wyzwania, bo bez nich nagrywanie

kolejnych płyt przypominałoby pracę

na jakiejś taśmie montażowej w fabryce, nie

byłoby w tym niczego nowego, ekscytującego?

Hmmm... tak, zawsze muszę dotrzeć do

czegoś nowego, ale nie wiem, czy to jest to samo,

co wyzwanie. Myślę, że lepszym słowem

byłoby "ryzyko". Ale może będziesz zaskoczony,

wiedząc, że znajduję też radość na "linii

montażowej". Proces pisania i nagrywania

może być bardzo powtarzalny. Wyzwanie, ryzyko,

to niezupełnie prawda odnośnie pisania

utworów, czy nawet grania koncertów.

Nagrywasz wszystko sam - to też ułatwia

pracę, bo nie musisz nikomu niczego tłumaczyć,

uczyć jego partii - masz sprecyzowaną

wizję całości i trzeba ją, tylko i aż, urzeczywistnić?

Tak, dokładnie. Nie ma dyskusji poza moją

własną głową, żadnych delikatnych ego, o

które trzeba się martwić, z wyjątkiem mojego

własnego. Ale są oczywiście wady. W normalnej

sytuacji podczas nagrywania perkusista

może nalewać drinki, gdy wokalista nagrywa

swoje harmonie wokalne. Z High Spirits moja

praca nigdy się nie kończy.

Zdarza się w tym procesie, że wprowadzasz

na gorąco jakieś zmiany, zastępujesz na

przykład solówkę jej inną wersją, bardziej

pasującą do danego utworu?

Cały czas. Tak jest ciągle, ponieważ w mojej

głowie bez przerwy trwają rozmowy, dyskusje

i toczą się debaty. W takich warunkach bardzo

łatwo jest przeprowadzić tego rodzaju

eksperymenty. Zdarza się nawet, że muszę

zmienić kilka akordów w gitarach rytmicznych

czy nawet partie perkusji. Z gitarowymi

solówkami zawsze tak jest, zazwyczaj robię

jedną późno w nocy, która brzmi idealnie,

dopóki nie wrócę następnego dnia i nie zagram

całej rzeczy ponownie.

Podczas nagrywania tej płyty sytuacja była

jednak inna o tyle, że kończyłeś sesję w połowie

marca, kiedy ogłoszono już lockdown -

było nerwowo, czy wyrobiłeś się ze wszystkim

bez problemu?

Tak, większość albumu została napisana i nagrana,

zanim jeszcze usłyszeliśmy słowo koronawirus.

Dopiero podczas procesu miksowania

wiadomości stawały się coraz gorsze i

zaczęły obowiązywać obostrzenia i inne nakazy.

Ale w kwestii artystycznej, album jest

artefaktem "sprzed korony".

"Hard To Stop" to już czwarty album High

Spirits - w takiej sytuacji trzeba już bardziej

przysiąść nad materiałem, żeby nie zacząć

powielać pewnych rozwiązań, nie powtarzać

się?

Tak, zwłaszcza w przypadku tekstów, jest to

bardzo trudne. Podobny problem mam wybierając

zestaw do grania na żywo, ponieważ

mamy dużo utworów "na żądanie" a my chcemy

spełnić życzenia każdego. Poza tym,

oprócz wspomnianych czterech albumów,

Foto: High Spirits

82

HIGH SPIRITS


mamy także cały album z demami z 2009

roku, który zawiera wiele dobrych utworów,

takich jak "Torture", "Wanted Dead" oraz mój

ulubiony "I Need To Know".

Nawet jeśli dany zespół nie czyni tego

świadomie, to jest to w sumie dość bezpieczne,

bo fani oczekują zwykle kontynuacji

stylistyki, która im się spodobała, co wiele

kapel wykorzystuje. Ty najwyraźniej nie należysz

do ich grona, wolisz eksperymentować,

czerpiąc natchnienie nie tylko z hard

rocka czy metalu, ale też melodyjnego rocka,

czego dowodem jest "Voice In The Wind"?

Tym razem był to bardzo ryzykowny kawałek

dla mnie, i myślę, że wywoła reakcję "kochaj

to lub nienawidź". Ogólnie myślę, że dla wielu

zespołów jest to problem, być może największy

ze wszystkich: jak dużo zmienić? Jak bardzo

pozostać na tej samej ścieżce? Ponieważ

nie chcesz zrazić swoich fanów wypływając na

zupełnie nieznane morza, ale jednocześnie

nie chcesz zanudzać ich wypuszczając w kółko

takie same albumy.

Czy to nie dziwne, że tak wielu muzyków z

metalowych zespołów zapomina o tym, że

to melodia jest podstawą każdej kompozycji,

a umieszczenie w niej nawet kilkunastu

świetnych riffów, licznych przejść czy aranżacyjnych

patentów wcale nie uczyni z niej

czegoś dobrego, bo wciąż będzie tylko zlepkiem

różnych pomysłów, których przeciętny

słuchacz nie będzie w stanie docenić ani

zrozumieć?

Szczerze, myślę, że to zależy od zespołu i jego

publiczności. Metal to gatunek wszechstronny,

pozwalający na melodyjną i rozpoznawalną

muzykę, ale także na bardzo dysonansową

i chaotyczną technikę. Więc nie sądzę, aby

była to dobra teoria. Muzykalność przybiera

różne formy.

"Hard To Stop" słucha się bardzo dobrze,

poszczególne utwory płynnie przechodzą

jeden w drugi tak, że nie sposób się przy nich

nudzić. Były wśród nich takie, nad którymi

musiałeś się jednak trochę pomęczyć, posiedzieć

dłużej, żeby osiągnąć zamierzony efekt?

Myślę, że "Face To Face" pod tym względem

był najtrudniejszy. Przeszedł wiele zmian.

Również druga część "We Are Everywhere"

była wyzwaniem, ponieważ tego rodzaju

"uwodzicielska" sekcja jest bardziej powszechna

podczas grania na żywo. Trudno jest stworzyć

na albumie idealnie taką samą atmosferę

gry zespołowej.

Wielu muzyków podkreśla, że samo nagranie

kolejnej płyty to pestka w porównaniu z

ułożeniem na niej utworów we właściwej

kolejności, aby stanowiły zwartą całość, pasowały

do siebie. Miewasz z tym czasem

zagwozdkę czy przeciwnie, to najmniejszy

problem?

Dla mnie to nigdy nie jest problem. Zwykle

podstawową sekwencję mam w głowie już

przed zakończeniem pisania utworów. Oczywiście

czasami zmieniam zdanie, ale dla mnie

bardzo łatwo jest wyczuć, jakie utwory będą

dwoma pierwszymi, który zamknie stronę A

czy otworzy stronę B oraz, które będą dwiema

ostatnimi. To kolejny punkt, w którym

praca w pojedynkę prawdopodobnie oszczędza

wiele konfliktów.

Czas trwania w granicach 35 minut to już

norma w przypadku płyt High Spirits -

masz takie założenie by nie komplikować

sobie życia, bo ukazują się również na płytach

winylowych?

Tak, myślę, że 35 minut to optymalny czas

dla tego stylu muzycznego oraz typu albumów,

a to prawdopodobnie ze względu na

wspomniany czas odtwarzania LP. Nasze apetyty

- w każdym razie mój - zostały przeskalowane

właśnie przez to fizyczne ograniczenie.

Foto: High Spirits

Zdajesz się też wciąż lubić kasety magnetofonowe,

stąd dostępność wydawnictw High

Spirits również na tym nośniku?

Nie. Jako dzieciak miałem dużo kaset, a jako

nastolatek dzięki nim miałem możliwość ćwiczenia

na perkusji, ale nie czuję do nich żadnej

szczególnej nostalgii. Obecnie preferowane

są zarówno płyty CD, jak i LP. Oczywiście

nie wszyscy się z tym zgadzają, niektórym

ludziom nadal podoba się format kasetowy,

więc może w ten sposób sprawdzą też

High Spirits. Dostępność jest najważniejsza.

Czy to nie dziwne, że analogowe, skazane

na zapomnienie, nośniki znowu święcą triumfy

w tych cyfrowych czasach? W dodatku

ich sprzedaż systematycznie wzrasta, można

więc tu chyba mówić już o pewnym fenomenie?

Jeśli chodzi o format winylowy, myślę, że było

już wiele dyskusji na ten temat. Nasza wytwórnia

High Roller Records prowadziła od

około 2003 roku butikowy, zorientowany na

kolekcjonerów biznes, więc kiedy winylowe

szaleństwo naprawdę się rozpoczęło, może

dziesięć lat później, byli w doskonałej sytuacji.

A kiedy to szaleństwo się skończy, oni

nadal będą temu oddani.

Sieć ma jednak również swoje atuty, szczególnie

teraz, kiedy pandemia koronawirusa

tak skomplikowała życie nam wszystkim?

Tak, ciekawie będzie zobaczyć, jakie będą wyniki

pobierania "strumieniowego" tego albumu.

Fizyczna dystrybucja kopii CD i LP albumu

poza Europą przebiega powoli. Nasze

własne kopie zespołu dotarły dopiero 6-7 tygodni

po dacie premiery. W najmniejszym

stopniu to nie wina wytwórni, tylko skutek

nagłych zmian logistycznych w zakresie usług

transportowych. Myślę, że wszystko działa

całkiem nieźle, biorąc pod uwagę ogólną sytuację,

z wyjątkiem oczywiście koncertów.

Gorzej, bo póki co nie ma mowy o koncertowej

promocji "Hard To Stop". Musieliście

odwołać ileś koncertów - część jest przełożona

na przyszły rok, ale co do reszty wciąż

tkwicie w zawieszeniu, bo trudno przewidzieć

dalszy rozwój sytuacji?

Tak, dokładnie, zgadza się, a właśnie mieliśmy

pierwsze odwołanie na 2021 rok. Myślę,

że koncerty będą jedną z ostatnich rzeczy,

które wrócą do normalności. To jest do bani!

To duże utrudnienie dla takiego zespołu jak

High Spirits? Co prawda masz tylko koncertowy

skład, ale bez imprez trudno go

utrzymać, szczególnie jeśli ktoś żyje wyłącznie

z grania?

Nie jest to dla nas duża przeszkoda, nie zarabiamy

na koncertowaniu. Ale jest to niesamowicie

satysfakcjonujące pod innymi względami

i przede wszystkim jest po prostu smutne,

gdy cała część muzycznego biznesu została

całkowicie unicestwiona.

Liczysz, że jednak sytuacja prędzej czy

później unormuje się, pojawią się szczepionki,

etc., dzięki czemu życie, nie tylko koncertowe

czy artystyczne, ale w każdym jego

aspekcie wróci do poprzedniego stanu?

Wierzę, że ostatecznie osiągniemy znacznie

lepsze poziom niż obecnie. Ten okres przejściowy

jest niestety bolesny. Ale oczywiście

musisz wierzyć w dobrą przyszłość, w przeciwnym

razie przekaż mi wszystkie swoje płyty

Motörhead.

Myślę, że masz je w komplecie, może poza

tymi rosyjskimi, pirackimi wydaniami na LP

z wczesnych lat 90. czy kilkoma koncertowymi

bootlegami (śmiech). Dzięki za pogawędkę!

Wojciech Chamryk & Kacper Hawryluk

HIGH SPIRITS 83


recenzje. Jednak, jak już wspomniałem, występy

na żywo muszą poczekać, aż przyszłość

będzie wyglądać trochę jaśniej. Odnośnie własnej

kreatywności, kilka tygodni temu braliśmy

udział w transmisji na żywo, którą zagraliśmy

razem z Siena Root i potężnym Ambush.

Działo się kilka rzeczy za kulisami.

HMP: Wrześniowy termin wydania "High

Tides-Distant Skies" był ustalony wcześniej

czy początkowo planowaliście wcześniejszą

premierę, ale z racji pandemii uznaliście,

że lepiej ją opóźnić?

Highway Filip: Niezupełnie, razem z naszą

wytwórnią od samego początku zdecydowaliśmy,

że będziemy zgodnie z planem kontynuować

wydanie całego albumu, łącznie z singlami.

Jeśli chodzi o konkretną datę, musieliśmy

dostosować się do planów wytwórni,

ponieważ w tym samym okresie zaplanowano

znacznie więcej wydawnictw. Zawsze trzeba

planować z wyprzedzeniem, a nasza wytwórnia

robi to świetnie!

To chyba pierwszy taki kataklizm w historii

muzycznego biznesu. Owszem, wcześniej

też bywały problemy, na przykład kryzys

paliwowy na początku lat 70., co przełożyło

się na mniejsze ilości granulatu do tłoczenia

płyt, ale teraz stanęła cała branża - praktycznie

nie ma koncertów, mało kto z muzyków

zarabia. Katastrofa to mało powiedziane?

Cała sprawa z tym Covid-19 jest fatalna. Każdy

koncert jest odwołany, a wszystkie trasy

przełożone. Poza tym nasze plany również

zostały zmienione, wszystkie koncerty, które

chcieliśmy zagrać niestety zostały odwołane!

Jak już wspomniałem, wszystko jest do bani.

Ale w tych trudnych czasach ważne jest, aby

Stworzyć coś nieco innego

- Nadal nie wiemy, jak zakończy się rok 2020, ale mamy kilka pomysłów,

nad którymi będziemy pracować do tego czasu - mówi Highway Filip. My też nie

wiemy, ale jeśli ktoś ma nadmiar wolnego czasu, to nowy album Night "High

Tides-Distant Skies" na pewno go nie rozczaruje, bo to heavy/hard rock najwyższych

lotów.

pomagać sobie nawzajem jako członkowie

zespołu, fani, promotorzy i tak dalej. Kupuj

płyty oraz gadżety i spraw, by twoje wsparcie

się liczyło!

W wielu państwach rządy lub organizacje

zrzeszające muzyków starają się im pomagać.

Jak to wygląda w Szwecji, zespoły takie

jak wasz też mogą liczyć na wsparcie, choćby

w postaci dopłaty do kosztu wynajmu

sali prób, jakieś bezzwrotne zapomogi, etc.?

Tak, są sposoby na uzyskanie pomocy finansowej

od rządu, ale to raczej dla bardziej znanych

artystów. Dla mniejszych zespołów, takich

jak my, jest to trochę trudniejsze ze

względu na liczbę aktywnych kapel w Szwecji.

Ale tak, w pewnym stopniu możesz ubiegać

się o wsparcie nawet na naszym poziomie.

Wybitny dyrygent Peter Shannon powiedział

niedawno, że dobrą stroną pandemii

jest możliwość rozwijania własnej kreatywności,

żeby po epidemii mieć coś wartościowego

do zaoferowania słuchaczom. Niewątpliwie

ma rację, ale akurat w waszym

przypadku jest tak, że już wcześniej dopracowaliście

nowy materiał - tyle, że jego premiera

przypadnie na bardzo trudny czas?

Cóż, bez wątpienia na całym świecie jest teraz

trudna sytuacja. Miejmy nadzieję, że nowe

utwory zostaną rozpowszechnione na całym

świecie dzięki internetowi i zdobędą dobre

Jesteście w o tyle korzystnej sytuacji, że w

przeciwieństwie do zespołów wydających

płyty choćby w marcu czy kwietniu możecie

liczyć na to, że do września sytuacja uspokoi

się na tyle, że będziecie mogli zacząć promować

"High Tides-Distant Skies" na żywo,

nawet jeśli w bardzo ograniczonym zakresie?

Miejmy nadzieję, że tej jesieni sytuacja znacznie

się uspokoi! W tej chwili zbliżająca się

trasa koncertowa wraz z naszymi przyjaciółmi

z Hällas została przełożona na… być

może 2021 rok? Z przyjemnością ogłaszamy

jednak, że we wrześniu będziemy mieli możliwość

zorganizowania mniejszej imprezy

premierowej!

Wielu muzyków rockowych podkreśla, że

koncerty online w ich przypadku to nieporozumienie,

bo nie da się oddać w ten sposób

i bez publiczności atmosfery koncertu. Wygląda

jednak na to, że ta hybrydowa rzeczywistość

koegzystujących koncertów online

oraz na żywo może okazać się czymś, co

przetrwa dłużej, nawet gdy pandemia pozostanie

już tylko wspomnieniem?

Oczywiście transmisja na żywo bez publiczności

nie przypomina koncertu na żywo.

Ale co zrobić, gdy sytuacja jest taka, jak jest?

Nawet jeśli dziwnie jest być na scenie bez

ludzi przed sobą, nadal dajesz fanom szansę

usłyszenia twoich utworów na żywo. A może

będziesz miał szansę zyskać nowych fanów,

którzy polubią twoją muzykę?! Bez fanów

jesteś nikim, więc lepiej zrób, co możesz, aby

dać im wszystko! Chyba nikt nie wie, jak w

przyszłości będziemy doświadczać muzyki!

Nie obawiacie się, że spora część ludzi, rozbestwiona

łatwością dostępu do ogromu

muzyki w cyfrowych czasach i już wcześniej

niezbyt chętnie chodząca na koncerty, zupełnie

je odrzuci, z wygodnictwa czy z innych

powodów, choćby bezpieczeństwa? Oczywiście

nie wszyscy, ale może to mieć wpływ

na frekwencję, a więc i rację bytu choćby

tych największych festiwali, stawiających

nie tylko na zagorzałych fanów, ale przede

wszystkim masową publiczność?

Zawsze znajdą się ludzie, którzy szukają najłatwiejszego

i najwygodniejszego sposobu na

słuchanie muzyki, a jeśli jest to oglądanie filmów

w internecie lub korzystanie z witryn

streamingowych, niech tak będzie. Nadal

wspierają muzykę! Uważamy, że ogólnie ludzie

będą uczestniczyć we wszystkich koncertach

i festiwalach, w których będą mogli brać

udział, gdy tylko te wszystkie ograniczenia

znikną. Wszystkim nam brakuje gorącej

atmosfery, która istnieje tylko na koncertach!

A jeśli chodzi o większe festiwale, to nasza

hipoteza jest taka, że raczej skorzystają na tej

sytuacji, niż odbije się to na nich negatywnie.

Każdy robi wszystko, żeby ich życie wróciło

do normy. Kiedy więc ograniczenia zostaną

zniesione, myślimy, że będzie duża presja na

wszystkie formy wydarzeń, które obecnie

cierpią z powodu obecnych warunków.

Foto: Night

84

NIGHT


W przypadku Night sytuacja wygląda

korzystnie o tyle, że może i jesteście zespołem

niszowym, ale też z płyty na płytę idziecie

do przodu, rozwijacie się, powiększając

tym samym bazę fanów?

Przynajmniej mamy nadzieję, że tak jest! Po

prostu lubimy pisać muzykę, która nam się

podoba, wraz z inspiracjami, które mamy.

Staramy się nie słuchać opinii innych ludzi.

Dzięki "Raft Of The World" odkryliśmy

nowe miejsca w Anglii, Grecji, Hiszpanii i

Francji. Świetnie spędziliśmy czas w tych krajach

i poznaliśmy wielu nowych przyjaciół, co

było naprawdę zabawne! Byłoby zabójczo

wrócić tam tak szybko, jak to możliwe!

"High Tides-Distant Skies" to już wasz

czwarty album. Praca nad tym materiałem

różniła się czymś w porównaniu z wcześniejszymi

płytami?

Opracowujemy proces pisania dla każdego

albumu, co sprawia, że za każdym razem jest

on trochę inny. Tym razem, zanim wzięliśmy

się za prace nad nowym albumem, wszyscy

muzycy kapeli przez długi czas sami pracowali

nad swoimi pomysłami. A kiedy nadszedł

czas, aby przenieść pomysły, najpierw osobno

stworzyliśmy dema, a potem wspólnie przejrzeliśmy

cały materiał. To sprawiło, że każdy

z autorów mógł wygodnie wypróbować różne

pomysły i opracować w całości utwór, aby go

pokazać zespołowi, później omówić go z resztą

muzyków i wyłapać istotne uwagi.

Tym razem mieliście więcej czasu na

stworzenie i dopieszczenie tego materiału -

to chyba dobra opcja, żeby nie grzęznąć w

schematach, nie zacząć zjadać własnego

ogona w obrębie wybranej stylistyki?

Jak wspomniano wcześniej, większość pracy

wykonaliśmy sami, a następnie zebraliśmy

się, aby podjąć ostateczne decyzje. Kiedy pisaliśmy

kawałki, wszyscy mieliśmy na nie

wpływy oraz dokładaliśmy swoje uczucia i

przemyślenia. Minęło około trzech lat, odkąd

wydaliśmy "Raft Of The World" a tym samym

mamy kolejne trzy lata doświadczenia i

rozwoju.

Czyli wszystko to kwestia odpowiedniego

podejścia, otwartego umysłu czy ciągłej

chęci artystycznych poszukiwań - wtedy

stagnacja nikomu nie grozi?

Z "High Tides-Distant Skies" chcieliśmy

stworzyć coś wspaniałego, kontynuować nasze

poprzednie dokonania, ale także stworzyć

coś nieco innego. Zawsze wspaniale jest zrobić

nowy album w taki sposób, żeby wszyscy

bez wstydu mogli do niego wrócić. Tym razem

staraliśmy się zrobić to tak, podobnie,

jak w wypadku poprzednich płyt, abyś nie

miał wątpliwości, że brzmi tak jak nasza każda

płyta, którą zrobiliśmy do tej pory. I naprawdę

takie mamy odczucia, jeśli chodzi o

ten album!

Poprzedziliście "High Tides-Distant Skies"

winylowym singlem z dwoma utworami

"Feeling It Everywhere" i "Kings Of The

Night". Wiedzieliście, że nie trafią na

album, stąd myśl, żeby podzielić się nimi ze

słuchaczami w innej formie, takiego kolekcjonerskiego

wydawnictwa?

Cóż, w przypadku 7-calowego singla chodziło

bardziej o połączenie przeszłości z przyszłością.

Zbudowanie pomostu między "Raft

Of The World" a "High Tides - Distant

Skies". Nie wydawaliśmy niczego od kilku lat

i pomyśleliśmy, że singiel byłby fajny. Mieliśmy

również okazję sprawdzić się z naszym

nowym perkusistą Linusem (Fritzson, Ambush)

zarówno w kontekście studyjnym, jak i

koncertowym. I właśnie dlatego zrobiliśmy

to. Zabawnym faktem jest to, że "Kings Of

The Night" miała znaleźć się na "Raft Of The

World", ale nigdy nie dotarła do etapu finalnego

produktu.

Wiele innych zespołów opublikowałoby je w

postaci cyfrowych singli czy wyłącznie w

wersji cyfrowej - wy jesteście jednak tradycjonalistami,

co płyta to płyta?

Dokładnie, fizyczny nośnik jest zawsze

czymś wyjątkowym. Zapach, dotyk i dźwięk

igły dotykającej płyty po raz pierwszy... gęsia

skórka!

To była sesja na żywo w studio, wróciliście

więc do praktyki z początku istnienia zespołu.

"High Tides-Distant Skies" też nagraliście

w ten sposób?

Nagrywanie tego singla na żywo było zabawne

i mieliśmy szansę naprawdę sprawdzić

się w studiu. Jednak w przypadku "High

Tides - Distant Skies" każdy instrument był

nagrywany oddzielnie. Zasadniczo wykreśliliśmy

w naszych kalendarzach około dwóch

tygodni i mieszkaliśmy w tym czasie w studio,

aż do zakończenia sesji.

Brzmienie tej płyty jest jednak bardzo organiczne,

nie zalatuje cyfrą - to chyba niezwykle

ważne, nawet w dzisiejszych czasach,

żeby brzmieć dobrze, szczególnie jeśli ma się

też własną muzykę dostępną również w winylowej

wersji?

Bardzo ważne jest dla nas, aby słuchając naszych

albumów fani poczuli się wyróżnieni.

Jednym z głównych powodów, dla których

nam się to udało, są magiczne palce Ola

Ersfjorda! Podjęliśmy współpracę z Ola przy

naszym poprzednim albumie, który okazał

się świetny, a teraz jest naszym powiernikiem

i dobrym przyjacielem, z którym możemy

prowadzić otwarte i szczere rozmowy o całym

procesie twórczym. Co z kolei, miejmy nadzieję,

sprawi, że wszyscy będą zadowoleni z

ostatecznego rezultatu. Dobrą rzeczą podczas

pracy z Ola jest to, że naprawdę dba o całość

albumu i chce być częścią tego wszystkiego,

od momentu pisania materiału do mety, jaką

jest koniec sesji.

Analogi totalnie skompresowane, brzmiące

dziwnie sterylnie, przygotowywane z cyfrowych

źródeł i bez oddzielnego masteringu

dla wersji winylowej to według mnie kompletne

nieporozumienie - może niektórym zespołom

chodzi tylko o to, by mieć w dyskografii

tak modnego teraz "winyla", a rzeczywistą

jakością dźwięku tej edycji nie zawracają

już sobie głowy?

Wszyscy wiedzą, że tylko winyl jest prawdziwy!

Oczywiście potrzebujesz różnych masterów

dla CD i winylu, one nawet nie brzmią

tak samo! CD jest nieco ostrzejszy w swoim

brzmieniu, a winyl jest nieco cieplejszy.

Wszyscy z naszej czwórki preferują winyl i

może dlatego ważne jest, aby od samego początku

wszystko było idealne. Winyl to coś

więcej niż styl retro, dla niektórych to styl

życia i przez to nie można ryzykować ani

ignorować faktu, że musi to być oddzielny,

unikalny produkt.

Teledysk nakręciliście do utworu "Under

The Moonlight Sky" i zamyka on album - to

też nietypowe podejście, bo taką lokomotywę

każdego wydawnictwa zamieszcza się

zwykle na początku płyty. Uznaliście, że

wasza publiczność to świadomi słuchacze,

dla których album jako zwarta artystycznie

całość to wciąż coś ważnego?

Kiedy przyszło do podjęcia decyzji, do którego

utworu powinniśmy nakręcić wideo,

decyzja była jednomyślna, "Under The Moonlight

Sky". Wszyscy doceniamy brzmienie i

muzyczny aspekt tego utworu. Wyróżnia się

tym, że jest to nasza kompozycja, a także

świetnie pasuje do pozostałych utworów do

reszty albumu. Jeśli chodzi o to, że zdecydowaliśmy

się umieścić go na końcu albumu,

była to świadoma decyzja. Nie w tym sensie,

że chcieliśmy, aby jako singiel zajął miejsce

bliżej, ale w tym sensie, że jeśli spojrzysz na

album jako całość, to właśnie tam powinien

być. Tak, jest dla nas bardzo ważne, abyś

widział płytę jako całość, a nie kompilację

pojedynczych utworów. Na dzisiejszej scenie

muzycznej ludzie wydają się skupiać głównie

na koncepcji "jednego utworu na raz", zamiast

wydawać albumy, co może wydawać jako coś

naprawdę zacofanego. Jeśli lubisz muzykę, z

jakiego powodu chciałbyś zamienić 45 minut

odkrywania swojej muzycznej strawy na trzy

minuty karmienia się tymi samych kombinacjami

smaków w kółko?

Liczycie, że już niebawem spotkacie się z

fanami na koncertach? Macie tzw. plan B,

gdyby okazało się, że nie będzie to możliwe

zbyt szybko?

Oczywiście! Fani są dla nas ważni! Bez nas

nadal będą istnieć, ale my bez nich nie. Świetny

koncert i spędzanie czasu z tymi wszystkimi

wspaniałymi ludźmi to jedna z najlepszych

rzeczy w robieniu tego wszystkiego!

Nadal nie wiemy, jak zakończy się rok 2020,

ale mamy kilka pomysłów, nad którymi będziemy

pracować do tego czasu ...

Życzę więc i wam, i sobie, żeby do tego nie

doszło i dziękuję za rozmowę!

Wojciech Chamryk & Kinga Dombek

NIGHT 85


HMP: Zdaję sobie sprawę, że możesz być

znudzony tym tematem, jednak chciałbym

znać twoje zdanie na temat tego, jak Szwecja

radzi sobie z pandemią?

Daniel Tillberg: Myślę, że radzimy sobie

zupełnie dobrze. Nie doszło u nas do całkowitego

zamknięcia kraju. Osobiście niewiele

się dla mnie zmieniło gdyż zamieszkuję na

wyspie, na której tak naprawdę nic ciekawego

się nie dzieje. Wszystko wygląda tak jak

dawniej.

Z kolei w Polsce od miesięcy nie odbywały

Robimy to co lubimy

Szwedzki Starblind nie jest zespołem, który stałby na czele metalowej

awangardy i podejmował eksperymenty poszerzające granice muzyki metalowej.

Szwedzi, korzeniami pochodzący ze Sztokholmu, dzierżą raczej sztandary klasyki,

na których powiewają logotypy Judas Priest, Saxon czy przede wszystkim Iron

Maiden. Robią to dobrze, dlatego najnowsze wydawnictwo grupy "Black Bubbling

Ooze" może przypaść do gustu zwłaszcza tym fanom klasycznego grania, którzy

rozczarowani są ostatnimi dokonaniami wymienionych w poprzednim zdaniu brytyjskich

nazw. W krótkim wywiadzie, o zespole i jego istocie opowiedział basista

Daniel Tillberg.

czasie zagrać żadnego koncertu. Myślę sobie

jednak, że trzeba być kreatywnym i zajmować

się innymi rzeczami.

Jak to wszystko wpłynie na przemysł muzyczny

jako całość?

Wiesz, dla zespołów jeżdżących w trasy, dla

których koncerty są głównym źródłem dochodu,

jest to katastrofa. Jeżeli już wcześniej

ledwo wiązały koniec z końcem, to wyobraź

sobie, jak przerwa musi wpływać na ich

funkcjonowanie. Myślę jednak, że powstanie

duże ciśnienia na muzykę na żywo i kiedy to

czego oczywiście zachęcam. Opowieści Lovecrafta

są niesamowite, te wszystkie tajemnice,

którymi naszpikowana jest jego twórczość,

pozostawiają mnóstwo do pobudzenia

wyobraźni.

Wasze brzmienie jest mocno osadzone w

tradycji Nowe Fali Brytyjskiego Heavy

Metalu, szczególnie Iron Maiden. Co was

szczególnie interesuje w takiej stylistyce?

To czysty heavy metal, jego definicja. Muzyka

mocna, melodyjna i pełna energii. Jednocześnie,

można zrobić bardzo wiele w ramach

takiego brzmienia. Gdybyśmy grali jak, na

przykład AC/DC, nasze możliwości byłoby

mocno ograniczone. Jakbym porównał to do

malarstwa, to chcemy używać większej palety

kolorów do pokrycia płótna.

się koncerty, zresztą podobnie jest w większości

krajów Unii Europejskiej.

Racja, sprawa z graniem koncertów to zupełnie

inna bajka. Wprowadzono u nas przepisy

mówiące, że nie można organizować zgromadzeń,

na które przyjdzie więcej niż pięćdziesiąt

osób. Nie jest możliwym więc zagranie

normalnego koncertu, po prostu nie jesteśmy

w stanie tego zrobić. Jednak potrafimy

znaleźć sobie zajęcia, takie jak kręcenie

teledysków i pisanie nowych piosenek. Zajmujemy

się również promocją naszego nowego

albumu.

Nie jest tak, że sytuacja pandemiczna jest

katastrofą dla zespołu?

Tak jak wspominałem, nie mogliśmy w tym

Foto: Starblind

wszystko się skończy, nie będzie problemu ze

zorganizowaniem trasy koncertowej.

Wracając do samej muzyki, jak wyglądało

tworzenie nowego materiału? Od poprzedniej

płyty upłynęły całe trzy lata.

Tak po prostu, wybieramy nowe kawałki,

ogrywamy je na próbach a następnie przystępujemy

do nagrań.

Zechcesz wyjaśnić znaczenie tytułu albumu?

O ile wiem, jest nawiązaniem do starych

opowieści z gatunku horroru.

Tytuł płyty zaczerpnęliśmy z opowiadania

"W górach szaleństwa" H. P. Lovecrafta.

Czym jest szlam (z ang. ooze - przyp. red.)?

Musisz sam przeczytać opowiadanie, do

Lubisz najnowsze dokonania Iron Maiden?

Oczywiście. Uważam, że są to arcydzieła.

Jak sobie radzisz z krytyką, że brzmicie zbyt

podobnie do tego zespołu?

Zdarza mi się z taką krytyką spotkać, ale

kogo to obchodzi? Gramy to co lubimy, albo

ci się to podoba, albo nie.

Gdy zdarza ci się jeszcze słuchać muzyki

dla przyjemności, sięgasz głównie po

klasykę, czy puszczasz sobie rzeczy bardziej

współczesne?

Zdecydowanie wolę starocie. Nowsze rzeczy

wychodzące obecnie, są zbyt gładkie w brzmieniu,

które zupełnie pozbawione jest dynamiki.

Brzmi sterylnie i po prostu nudno.

To smutne, bo istnieją zespoły, które brzmiałby

fenomenalnie, gdyby

zdecydowały się na

szczerość podczas sesji

nagraniowych. Jednak,

decydują się robić inaczej.

Podobnie sprawa

ma się z młodymi

gitarzystami, wszyscy

brzmią w ten sam

sposób.

Ruszasz czasem

wyobraźnię i starasz

się przewidzieć

w jakim kierunku

może rozwinąć

się Starblind w

przyszłości?

Oczywiście, mamy

bardzo wiele pomysłów,

które moglibyśmy

wypróbować.

86

STARBLIND


Nie chcę jednak w tym momencie niczego

takiego zdradzać.

Podoba mi się surowe i energetyczne brzmienie

waszych nagrań. Nie wiem jak realizowaliście

ostatnie wydawnictwo, ale

brzmi, jakby w dużej mierze rejestrowane

było na setkę. Zdecydowanie w kontraście

do typowych, współczesnych albumów.

Oczywiście, to jest dokładnie to, co sobie

założyliśmy. Staramy się uchwycić brzmienie

jakie posiadamy grając na żywo. Zgadzam się

z tym, że współczesny metal brzmi zbyt nudno

i męcząco. Dlaczego wszystko musi być

tak bardzo przeprodukowane i chłodne?

Szwecja jest krajem obfitującym w zespoły

metalowe. Scena tradycyjnego heavy metalu

nadal jest u was silna?

Klasyczny heavy metal zawsze będzie miał tu

swoje miejsce. Czasem jest lepiej, czasem gorzej.

Pewne mody znikają a potem znowu powracają.

Obecnie trudno ocenić jak wygląda

sytuacja, gdy nikt nie może w pełni koncertować.

Jakie czynniki wpływają na to, że metal w

Szwecji czy krajach skandynawskich w

ogóle, jest tak silny?

Naprawdę nie wiem. Możliwe, że to dlatego,

że pół roku jesteśmy spowici w ciemnościach.

Więc co zostaje nam wtedy robić innego, niż

grać muzykę?

Koncertów raczej szybko grać nie będziecie.

Jakie są plany zespołu na resztę obecnego

roku?

Foto: Starblind

Oprócz promowania albumu zawsze znajdzie

się coś do roboty. Wszyscy piszemy muzykę

i tworzymy jej w sumie bardzo dużo, więc

fajnie będzie zebrać się do kupy i zobaczyć

co tam przyszło nam do głów.

Igor Waniurski


Zasady dobrego wychowania, najwyraźniej zostały zapomniane w

internecie.

Miałem przyjemność rozmawiać z dwoma muzykami niemieckiego

heavy/thrashowego zespołu Greydon Fields: gitarzystą Gregorem Vogtem

oraz wokalistą Volkerem Mostertem. Sam wywiad dotyczy nowego albumu

zespołu, "Warbird", który został wydany w 2020, dwa lata po jego

poprzedniku "Tunguska". Członkowie zespołu opowiedzą o przesłaniu albumu,

inspiracjach oraz o ich podejściu do obecnej sytuacji politycznej.

HMP: Cześć! Czego możemy się spodziewać

po najnowszym "Warbird"?

Gregor Vogt: Przywalimy heavy metalem. W

wywiadach porównywani jesteśmy często z

Iced Earth, także częściowo z Nevermore.

Całkiem nieźle, ale najlepiej po prostu posłuchać

i samemu wyrobić sobie pogląd na ten

temat.

Volker Mostert: Zawiera wszystkie cechy

szczególne Greydon Fields jak ostre riffy i

chwytliwe refreny. Jeśli spodobał Ci się nasz

poprzedni album, to z tym będziesz jak w domu.

Jakie są różnice pomiędzy waszym poprzednim

albumem "Tunguska" i najnowszym?

Gregor Vogt: Wydaje mi się, że jako zespół

zrobiliśmy duży krok w naszym rozwoju.

Utwory na albumie "Warbird" są bardziej

spójne, zarówno pod względem instrumentalnym,

jak i również wokalnym. Album "Warbird"

jest także naszym pierwszym, wydanym

na winylu, ma w związku z tym także zupełnie

inny artwork aniżeli płyty na CD. Jesteśmy

z tego powodu niezwykle szczęśliwi.

Volker Mostert: Nie powiedziałbym, że

"Warbird" czy "Tunguska" znacząco się różnią.

Na obu albumach są utwory, które różnią

się między sobą ciężkością i agresywnością.

Tak samo teksty, ich tematyka to mikstura

rzeczywistości i fikcji. Jeśli chodzi o proces

nagrywania i produkcji to, z każdym albumem

zauważamy nowe rzeczy, które można

poprawić przy okazji kolejnych sesji. Sądzę,

że "Warbird" jest krokiem naprzód, jeśli chodzi

o końcową produkcję.

Kiedy Riccardo Vinti opuścił Greydon

Fields? Dlaczego?

Gregor Vogt: Riccardo opuścił nas w roku

2016 i zawiesił granie na perkusji na kołku.

Miał wrażenie, że nie jest w stanie sprostać

własnym wymaganiom w kwestii jakości gry.

Bardzo się ucieszyliśmy, że w osobie Marco

znaleźliśmy godnego następcę. A jego partii

Czy mógłbyś opisać proces powstawania

waszego najnowszego albumu?

Gregor Vogt: W większości wypadków sam

w domu piszę utwory, które później rozsyłam

w formie demo do pozostałych członków zespołu.

Jeżeli Volker ma odpowiednie pomysły

wokalne, uzupełnia te nagrania, a następnie

już wspólnie dopracowujemy wszystkie

utwory, częściowo w sali prób, częściowo w

warunkach domowych. Natomiast numer tytułowy

jest autorstwa naszego basisty Patricka.

"Death From Within" jest o politycznej

zdradzie?

Volker Mostert: Nie, absolutnie nie. Opisuje

biologiczny proces apoptozy, czyli zaprogramowanej

śmierci komórki. Komórki popełniają

samobójstwo w momencie, w którym

nie mają możliwości zostać naprawione.

Jednak część "Warbird" jest o obecnym

środowisku politycznym, mam rację?

Volker Mostert: Zasadniczo to choć "Warbird"

nie wiąże się mocno z obecnymi wydarzeniami,

raczej z technologią wojenną, dronami,

sztuczną inteligencją, fikcyjnym zautomatyzowanym

systemem walki, takim jak jak

"Warbird", jednak wcale nie jest tak oddalona

(od tego zagadnienia - przyp. red.).

Czy powiedziałbyś, że "Empire of The

Fools" wciąż jest aktualne?

Volker Mostert: "Empire of The Fools" jest

obecnie bardziej aktualne niż kiedyś, ponieważ

możemy zobaczyć efekty ogłupiania naszych

społeczeństw, szczególnie w Stanach

Zjednoczonych, chociażby patrząc się na pandemię

koronawirusa. Ludzie nie chcą nosić

maseczek, myślą, że wirus to jakaś mistyfikacja

i nie wierzą w to, co mówią naukowcy.

Preferują słuchać twórców teorii spiskowych

w internecie i wybierać najgorszych kretynów

na swoich przywódców. Tak, "Empire of The

Fools" wciąż ma swoje miejsce na świecie.

Foto: Greydon Fields

perkusyjnych można było już posłuchać na

płycie "Tunguska".

Czy zmiana perkusisty negatywnie wpłynęła

na zespół?

Gregor Vogt: Na pewno nie. Naturalnie na

początku wszyscy byli nieco zszokowani, ponieważ

Riccardo należał do osób, które zakładały

zespół. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności

dokładnie w tym samym czasie zespołu

poszukiwał Marco i tym sposobem doszło

do bezkolizyjnej wymiany na tym stanowisku.

Jak możemy uciec z takiego Imperium Idiotów?

Powiedzmy, że jestem obywatelem takowego

państwa. Co mogę zrobić?

Volker Mostert: Trudne pytanie. Wygląda

na to, że kretyni i idioci są rosnącą grupą w

naszych wspólnotach, zaś media sprzyjają temu

stanowi, rzeczy rozsiewając fałszywe informacje.

Głupi ludzie są łatwiejsi do kontrolowania

i szybciej się rozmnażają. Jeśli Stany

pozbędą się Trumpa w wyborach, to będzie

nasze pierwsze zwycięstwo. Zobaczymy.

Co zasadniczo zainspirowało "Keyboard

Warrior"? Czy ta postać jest czymś, co

może wydarzyć się jedynie przy specyficznych

okolicznościach, czy raczej czymś,

co może się wydarzyć przy dyskusji na

każdy dowolny temat?

Volker Mostert: Możesz zobaczyć internetowych

wojowników, przeglądając media społecznościowe.

W każdej debacie politycznej

niezwłocznie się pojawiają, by pisać głupoty

w sekcji komentarzy. Próbują wyciszyć głosy

rozsądku ilością swoich komentarzy. Część z

nich wydaje się kierowana przez zagraniczne

siły, które próbują wpłynąć i zdestabilizować

nasze społeczeństwa. Jednak nawet na niższym

poziomie, trolle internetowe zawsze są i

szybko zostawiają swoje nienawistne i uwłaczające

komentarze nawet pod dziennymi te-

88

GREYDON FIELDS


matami jak moda, muzyka, technologia, cokolwiek,

o czym pomyślisz. Zasady dobrego

wychowania, najwyraźniej zostały zapomniane

w internecie.

Kiedy podziemie powstało najsilniej i najliczniej?

Czy mieliście jakiś zespół na myśli,

tworząc "Rise Of The Underground"?

Volker Mostert: Nie, ten utwór jest tylko

hołdem dla podziemnego metalu, który jest

bardzo silny w naszym regionie Niemiec (Zagłębie

Ruhry). Wsparcie lokalnych fanów i

współpraca między zespołami jest naprawdę

świetna. Ten utwór był naszym sposobem,

aby powiedzieć "dziękuję wam!".

Czy mógłbyś porównać "Cathedrals z

Room with a View" oraz "Warbird"? Co się

zmieniło. Czemu ponownie nagraliście ten

utwór?

Gregor Vogt: Element, który zwraca uwagę

w pierwszej kolejności, to naturalnie wokal.

Wtedy naszym wokalistą był Patrick "Ted",

dzisiaj w tej roli występuje Volker. To nadało

temu songowi zupełnie innego charakteru.

Utworu "Cathedrals..." życzyli sobie zawsze

ludzie na koncertach, więc uważaliśmy, że to

świetny pomysł, nagranie tego kawałka na

nowo w aktualnym składzie. Nasz basista Patrick

napisał dodatkowo intro, ja przerobiłem

kompletnie gitarowe solo, w taki sposób, żeby

nie było tylko kopią 1:1 poprzedniej partii solowej,

dopasowanej tylko do nowego wokalu.

Kto stworzył grafikę na "Warbird"? Jak przebiegała

współpraca z artystą?

Volker Mostert: Tak jak nasze poprzednie

grafiki, "Warbird" został zaprojektowany

przez Björna Goossesa z Killustrations.

Wysłałem im tekst z tego, co później zostało

utworem tytułowym i wyjaśniłem, co miałem

na myśli. W zamierzeniu był to mały hołd dla

Judas Priest i ich "Screaming for Vengeance".

Björn szybko wrócił z pomysłem, który

wszystkim się spodobał i od tego momentu

wszystko przebiegło szybciej. Z tym że ten

album jest naszym pierwszym, który ma

wyjść też na winylu, dlatego zaoferowaliśmy

dwie różne wersje odpowiednio dla CD i LP.

Mieliśmy bardzo pozytywny odzew.

Czy powiedziałbyś, że jesteście aktywni w

mediach społecznościowych? Wnioskuje

chociażby z tego, że wrzuciliście więcej niż

dwa klipy na Youtube.

Gregor Vogt: Poprzez social media znaleźliśmy

jako band możliwość dotarcia do wielu

ludzi i to jest wspaniałe. Chcielibyśmy oczywiście

zwrócić także uwagę na nasz nowy

album, dlatego opublikowaliśmy w formie

wideo klipów trzy nasze kawałki "Rise Of The

Underground", "Death from Within" oraz

"Empire Of The Fools". Takie postępowanie

ma znaczenie szczególnie wtedy, gdy chodzi

o promowanie koncertów po to, żeby potrafić

się dobrze zaprezentować. Niestety plan występów

koncertowych w roku 2020 zakończył

się fiaskiem z powodu koronawirusa, ale pomimo

tego dzięki wielu ludziom udało nam

się już teraz zabukować kilka występów "live"

w roku 2021.

Foto: Greydon Fields

Co zamierzacie robić w 2021?

Volker Mostert: Spróbujemy nadrobić to, co

straciliśmy w roku 2020. Łącznie z koncertami,

których nie mogliśmy zagrać, bądź występów

innych kapel, na które byliśmy poszli.

Mamy nadzieję, że muzyka i scena koncertowa

powróci do normalności w przyszłym

roku.

Dziękuje za wywiad. Powodzenia!

Jacek Woźniak

Tłumaczenie z niemieckiego, odpowiedzi

Gregora Vogta: Włodek Kucharek

GREYDON FIELDS 89


bez zdjęcia wykonawcy też nie wiedziało się

o nim zbyt wiele. Ba, są słynne historie jak

ta, że pod koniec lat 70. czarnoskórzy słuchacze

z USA odkryli Queen dzięki funkującemu

numerowi "Another One Bites The

Dust" i nie znając zespołu ze zdjęć, telewizji

czy koncertów nie mogli uwierzyć, że tworzą

go biali muzycy. Ale teraz, w drugiej dekadzie

XXI wieku, wiemy wszystko o wszystkich

i to bardzo szybko, bo jest internet, a wy

jesteście temu przeciwni?

Nie, nie mamy nic przeciwko temu. Ale naszym

celem nigdy nie była długa kariera i dlatego

nie aspirowaliśmy do tego, aby założyć

strony społecznościowe, otworzyć sklep internetowy

czy coś w tym rodzaju. Zrobiliśmy demo

dla siebie i szczerze mówiąc, nie sądziliśmy,

że ktokolwiek będzie się tym przejmował.

Ale oczywiście jesteśmy niezmiernie szczęśliwi,

że tak wielu ludzi się tym zainteresowało!

W naszym następnym projekcie z pewnością

wykorzystamy niektóre możliwości, których

po prostu nie było w latach 70. i 80.

Wielki tygiel

- Chodzi o utwory i brzmienie - mówi gitarzysta Luke C., dodając, że cała

reszta jest już tylko otoczką. I tak jest w istocie, szczególnie jeśli ma się w zanadrzu

tak kapitalny materiał jak demo "Angel Blade", łączące wpływy NWOBHM

oraz sceny skandynawskiej wczesnych lat 80. Zła wiadomość jest taka, że split

Angel Blade z Venator będzie jedynym, poza wersją kasetową tego materiału, wydawnictwem

niemieckiej grupy. Dobra zaś taka, że ma już ona nowy skład i zapowiada

na przyszły rok debiutancki album, wydany już pod inną nazwą.

HMP: Tajemniczy z was goście - nigdzie nie

ma informacji na temat waszego zespołu i

jego składu, ani nawet jednego, choćby niewyraźnego

zdjęcia - pozazdrościliście anonimowości

blackmetalowcom, czy są inne powody

takiego podejścia?

Luke C: Aby odpowiedzieć na to pytanie, muszę

najpierw coś wyjaśnić. Nagraliśmy demo

jako trio, ale nigdy nie byliśmy "prawdziwym"

zespołem. Od czasu do czasu ćwiczyliśmy razem,

a kiedy stało się oczywiste, że już nie

tych nagrań była jakaś tajemnica. Wiele osób

zastanawiało się, skąd to pochodzi i kto to

nagrał. Dla nas oglądanie i słuchanie tej całej

dysputy było po prostu bardzo zabawne i myślę,

że ta otoczka sprawiła, że całość była o

wiele bardziej interesująca, niż gdybyśmy tylko

wydali demo; w ten sposób nie było już o

czym rozmawiać.

W latach 80. często było podobnie, bo słysząc

jakiś utwór w radiu czy kupując płytę

Muzyka ma się więc bronić sama, niezależnie

od tego, kto ją komponuje i wykonuje?

Można tak powiedzieć. Myślę, że są dwie rzeczy,

które są ważne w muzyce metalowej, a

mianowicie same kompozycje i towarzysząca

im produkcja. W naszym przypadku są to proste,

bezpośrednie heavymetalowe utwory, bez

żadnych wyszukanych, niepotrzebnych sztuczek.

Tak samo jak produkcja. Zasadnicza,

surowa i ostra. Dokładnie taka, jak chcieliśmy.

Jak zapomniana taśma demo, którą ktoś znalazł

w piwnicy po 35 latach. A jeśli te dwie rzeczy

się połączy, wszystko inne jest drugorzędne.

Nie ma znaczenia, kto to zrobił, czy uważasz,

że projekt okładki jest do bani, czy też

nie podoba ci się logo zespołu. Chodzi o utwory

i brzmienie.

Trzy utwory z waszego debiutanckiego demo

potwierdzają, że musicie lubić zespoły nurtu

NWOBHM w tej najbardziej archetypowej

formie przełomu lat 70. i 80., a do tego scenę

skandynawską wczesnych lat 80. - to słuszny

trop?

To jest zdecydowanie właściwy trop! Zawsze

mówiliśmy, że to musi brzmieć jak jakieś demo

nagrane w garażu gdzieś w Szwecji. Kawałki

są bardzo podobne do NWOBHM, zwłaszcza

"Blast From The Past", który oczywiście

mocno przypomina wczesne Iron Maiden.

Podsumowując, prawdopodobnie NWOBHM

opisałbym, jako mój ulubiony "metalowy kierunek"

ze wszystkich innych. Zawsze podziwiałem

jedyne w swoim rodzaju, oryginalne

brzmienie tych zespołów. Więc tak, te dwie

sceny miały zdecydowanie największy wpływ

na nasze nagrania.

będziemy w stanie tego robić, zdecydowaliśmy

się nagrać przynajmniej część kawałków, które

graliśmy, aby zachować dla potomności nasz

wspólnie spędzony czas. Są dwa powody, dla

których zrobiliśmy to tak, jak zrobiliśmy. Nie

miało to nic wspólnego ze sceną blackmetalową.

Przede wszystkim oczekiwaliśmy uczciwych

opinii, nie chcieliśmy otrzymywać pozytywnych

recenzji od ludzi tylko dlatego, że są

naszymi przyjaciółmi. Bowiem nawet nasi najbliżsi

przyjaciele nie wiedzieli o nagraniu

przez nas muzyki, a oglądanie ich komentarzy

i postów oraz wysyłanie nam wiadomości typu

"Słyszałeś już ten nowy zespół?!", było dla nas

świetną zabawą. Innym powodem jest to, że

pomyśleliśmy, że byłoby fajnie, gdyby wokół

Foto: Angel Blade

Wielu fanów i muzyków podkreśla, że w

rocku i metalu wymyślono i zagrano już

wszystko, ale to chyba kwestia podejścia, no

i motywacji, żeby coś klasycznego zainspirowało

powstanie czegoś nowego, pod czym

możecie się podpisać z pełną świadomością,

że nikogo nie kopiujecie?

(Śmiech) To trudne pytanie. Nie powiedziałbym,

że wszystko, co robimy w tych trzech

utworach, jest zupełnie nowe, ale z pewnością

jest to interesująca mieszanka różnych wpływów.

Weźmy na przykład kawałek "Angel

Blade". Główny riff jest w pewnym sensie inspirowany

Ratt, słowa są typowym tekstem

thrashmetalowym o końca świata, refren to

klasyczne NWOBHM, a całość jest wyprodukowana

jak demo FWOSHM. To jest jak wielki

tygiel. Wciąż pamiętam, do czego dążyłem

w niektórych miejscach. Na przykład pierwsza

część solówki "Rock Nights" była inspirowana

solówką z utworu "I Am Me" Heavy Load,

którą zawsze uwielbiałem. Jednak jeśli coś brzmi

zbyt podobnie do czegoś innego, natychmiast

się tego pozbywam. Czasami jest to jak

chodzenie po ostrzu brzytwy między "inspiracją"

a "kopiowaniem". Nie powiedziałbym, że

zrobiliśmy coś nowego z tym demem, ani też

niczego specjalnie nie skopiowaliśmy. Po prostu

muzycznie i tekstowo przyłożyliśmy lustro

do wszystkiego, z czym heavy metal lat 80.

miał coś wspólnego.

90

ANGEL BLADE


Dying Victims Productions od razu wydała

"Angel Blade", tak więc byliście w tej komfortowej

sytuacji, że nie musieliście szukać

wydawcy - to nietypowa sytuacja, bo zwykle

takie demonstracyjne wydawnictwa mają

pomagać w zdobyciu kontraktu?

Jak wspomniałem wcześniej, nie szukaliśmy

kontraktu, ponieważ nie myśleliśmy o wydaniu

czegokolwiek. Dying Victims wydało

debiutancką EP-kę głównego zespołu naszego

perkusisty, więc była to jedyna wytwórnia,

którą zapytaliśmy, czy byłaby zainteresowana

wydaniem tego materiału. Na szczęście Flo z

Dying Victims polubił te kawałki i jesteśmy

bardzo, bardzo wdzięczni za całą pracę, jaką

włożył w wydanie tego materiału. Może bez

niego wypuścilibyśmy tylko dziesięć kaset i tyle.

Jak powiedziałem, to demo jest tylko podsumowaniem

kilku prób, które mieliśmy w

ciągu kilku miesięcy i jest bardziej ostatecznym

finałem, niż początkiem.

Dlaczego postanowiliście zadebiutować tak

krótkim materiałem? Nie lepiej było trochę

poczekać, dopracować jeszcze kilka utworów

i wydać coś dłuższego, MLP czy LP?

W czasie nagrywania wyglądało na to, że

nasza trójka nie będzie miała możliwości kontynuowania

wspólnych prób, ponieważ nikt z

nas nie miał na to czasu. Dlatego właśnie nagraliśmy

trzy z pięciu utworów, które opracowaliśmy

przez kilka miesięcy. Poza tym byliśmy

po prostu zbyt leniwi, aby włożyć w to

więcej wysiłku. Nie było sposobu na zebranie

pełnego składu, a zatem nie było widoków na

granie koncertów i na całą tę otoczkę do prowadzenia

zespołu. Dlatego wybraliśmy trzy

utwory, które dawały najlepsze wrażenie tego,

co robiliśmy. (śmiech)

Jesteście więc zwolennikami małych kroków,

stopniowego zdobywania zaufania słuchaczy

i zwiększania ich zainteresowania, żeby

z zaciekawieniem czekali na wasze kolejne

wydawnictwa?

Tak, można tak powiedzieć. Po prostu myślę,

że to właściwy sposób. Nienawidzę tego, kiedy

ludzie tworzą zespoły i zachowują się, jakby

byli czymś super, a nie wydali nawet jednego

utworu. Po prostu nie rozumiem ich priorytetów,

ponieważ w końcu chodzi o dostarczanie

dobrej muzyki, a wszystko inne przyjdzie

z czasem. I oczywiście bardzo się cieszymy,

że istnieje tak duże zainteresowanie naszym

następnym krokiem.

W sumie macie podwójne powody do radości,

bo najpierw to demo zostało wydane

samodzielnie na kasecie, a niebawem będzie

dostępne na winylu, jako split z Venator?

Tak, zwłaszcza, że w ogóle się tego nie spodziewaliśmy!

Taśma była niedostępna już

przez ponad pół roku, gdy Flo przysłał mi

SMS-a, z pytaniem, czy bylibyśmy zainteresowani

wydaniem demo jako splitu, wyszło to

więc zupełnie nieoczekiwanie. Split to dla nas

świetny sposób, aby poinformować większą

ilość ludzi o naszej muzyce i gdyby nie wydanie

winylowe i późniejszy wzrost zainteresowania

nami oraz pozytywne recenzje, Klay

(wokal) i ja (Luke, gitara) nie zdecydowalibyśmy

się kontynuować wspólnej pracy. Mamy

więc nie tylko podwójne powody do radości,

ale nawet więcej, ponieważ cieszymy się, że

możemy kontynuować naszą współpracę,

świętujemy również, że pojawiliśmy się na

znakomicie wyglądającym wydawnictwie, z

innym świetnym zespołem, które uderzyło jak

bomba!

Lubicie takie łączone wydawnictwa

o stricte podziemnym charakterze,

adresowane do największych

maniaków i kolekcjonerów?

Nigdy wcześniej nie przejmowałem

się tym, ale na pewno, jeśli są to dwa

dobre zespoły, które dobrze do siebie

pasują, jest to świetna okazja,

aby te kapele dotarły do większej

liczby ludzi. Natomiast dla fanów to

szansa, aby zdobyć więcej muzyki za

bardzo uczciwą cenę, a dla wytwórni,

aby rozpowszechniać informacje o

swoich nowych nabytkach. Nie mogę

wypowiedzieć się o żadnym innym

splicie, ale nasz wygląda po prostu niesamowicie,

więc na pewno dostajesz

wysoką jakość w stosunku do ceny i

myślę, że maniacy i kolekcjonerzy to

doceniają!

To chyba dobra forma promocji dla młodych

kapel, no i obniżenie kosztów, bo tłoczenie

niecałych 15 minut muzyki na jednej płycie,

nawet w 10" formacie, mijałoby się w sumie z

celem?

Dokładnie. Wytwórnia może rozpowszechniać

muzykę za mniejsze pieniądze. Każdy wygrywa.

Znaliście się wcześniej z chłopakami z Venator

czy też była to inicjatywa wytwórni, a

wy jej przyklasnęliście?

Oczywiście słyszałem o nich wcześniej, ponieważ

prawie wszyscy o tym rozmawiali i

udostępniali to na platformach społecznościowych.

Byliśmy niezwykle podekscytowani,

gdy Dying Victims zapytała nas, czy jesteśmy

zainteresowani wydaniem z nimi splitu, od

razu powiedzieliśmy "tak". Naszą jedyną prośbą

było to, abyśmy mieli czas na zaprojektowanie

odpowiedniej okładki i na szczęście

zajęło to tylko tydzień, zanim otrzymaliśmy

ostateczną okładkę, więc nie było z tym problemu.

Tak, wiedzieliśmy już o Venatorze i byliśmy

bardzo szczęśliwi, że Dying Victims dało

nam taką możliwość. Nawiasem mówiąc,

nie znam osobiście chłopaków z Venator, ale

jak tylko wydamy oświadczenie o naszej dalszej

przyszłości, pierwszą rzeczą, jaką zrobię,

będzie wysłanie do nich SMS-a i podziękowanie

za zgodę wypuszczenia z nami splita.

Nie będzie wersji kompaktowej "Angel Blade",

w czasach streamingu ten nośnik nie ma

już takiego znaczenia jak jeszcze w latach

dwutysięcznych?

W tej chwili nie planujemy wydawać żadnego

wznowienia, ale być może wydamy reedycję

specjalnej edycji deluxe na nasz powrót na

Keep It True 2038. Szczerze mówiąc, myślę,

że wystarczy wydać demo jako taśmę dla

ultrazagorzałych podziemnych maniaków, na

winylu dla przeciętnego fana undergroundowego

metalu i na Spotify dla tych, którzy chcą

go posłuchać w samochodzie.

To chyba jakiś znak czasów, że tak nowoczesny

kiedyś krążek CD odchodzi powoli do

lamusa, a skazane na wymarcie kasety i

winylowe longplaye odnotowują triumfalny

powrót?

Tak, być może. Ale nie sądzę, żeby można to

sprawdzić na małym zespole, który ledwo

wyprzedał 500 taśm i trochę czarnych płyt.

Osobiście uważam, że winyl jest najlepszym

nośnikiem, ze względu na cały pakiet. I, jak

już wspomniałeś, wielu ludzi z najgłębszego

undergroundu to kolekcjonerzy i nerdowie,

więc na pewno zawsze wybierają opcję ze

świetnym dźwiękiem, ogromną okładką i

świetnym wydaniem. Muszę przyznać, że posiadam

tylko kilka taśm, ale jak na demo takie

jak nasze to z pewnością odpowiedni nośnik.

Nie widzę żadnych korzyści w kupowaniu

płyt CD, ale ostatecznie musisz po prostu kupić

to, co wydaje się najlepsze dla ciebie! Kim

jestem, aby to oceniać?

Trzy, nawet najlepsze, utwory to jednak

mało - myślicie o jakimś dłuższym wydawnictwie,

chcecie pójść za ciosem i wydać

kolejny materiał jeszcze do końca tego roku?

Wiemy, że sporo osób chce od nas usłyszeć

więcej. Dlatego spotkaliśmy się kilka tygodni

temu, Klay i ja, i zdecydowaliśmy się kontynuować

współpracę, podczas gdy Janos (perkusja)

chce się skupić na swoim głównym zespole.

Do tej pory stworzyliśmy nowy skład i

będziemy kontynuować działalność z nową

nazwą. W końcu nigdy nie planowaliśmy wydawać

więcej pod nazwą Angel Blade niż ta

taśma demo i chcemy się tego trzymać. W tej

chwili zaczynamy próby z naszym nowym

składem, w ciągu ostatnich kilku miesięcy napisałem

kilkanaście utworów, które są gotowe

do wydania! Musimy tylko dopracować wszystkie

szczegóły w ciągu następnych kilku

tygodni i chcemy nagrać album na początku

2021 roku. Tak więc, mam wielką nadzieję, że

możemy wydać album następnego lata, a następnie

zagrać na żywo. Mogę was zapewnić,

że choć będziemy mieć nową nazwę, będziemy

trzymać się naszej wizji heavy metalu!

Chociaż może nie będzie brzmieć tak niedojrzale

jak demo, dźwięk pozostanie surowy,

wokale będą wrzaskliwe, a kawałki będą w

większości szybsze, bardziej wszechstronne i

na pewno lepsze niż na demo! Jeszcze raz

dziękujemy wszystkim, którzy słyszeli lub nawet

kupili nasze demo! Wkrótce się odezwiemy!

Wojciech Chamryk & Kacper Hawryluk

ANGEL BLADE 91


Kult klasyki

- Chodzi o to, by pokazać mój prawdziwy podziw dla muzyki, która tak

wiele znaczy dla tak wielu ludzi - mówi Nicolas Peter. Na razie dokonał tego za

sprawą dwóch EP-ek "Fists Of Iron" i "Highway Warriors", wypełnionych heavy

metalem starej szkoły, niczym z lat 80. Zapowiada też już jednak debiutancki

album swej formacji, nagrany w pełnum składzie i pod inną nazwą, bo obecna

jednak nierozerwalnie kojarzy się z innym zespołem.

HMP: Pierwsze pytanie nasuwa się od razu:

czemu akurat Martyr? Równie dobrze

mogłeś przecież wybrać inną znaną, powtórzoną

już przez ileś zespołów nazwę, jak

choćby: Sinner, Rage, Avenger, Salem,

Hunter czy Fist - tam gdzie mieszkasz nie

ma jeszcze internetu?

Nicolas Peter: (śmiech), Taaa, zabawna historia...

Po prostu wcześniej nie wygooglowałem

tej nazwy, co świadczy o mojej głupocie.

Ale wtedy naprawdę nie byłem świadomy istnienia

klasycznego holenderskiego zespołu o

tej samej nazwie, a te dwie EP-ki były tak

spontaniczne, że nie przemyślałem wszystkiego

przed ich wydaniem.

Kiedyś takie zdublowane co do nazw zespoły

były na początku dziennym, ale teraz w

pięć sekund można sprawdzić, że coś się powtarza

- nie obawiasz się, że twój Martyr

będzie mylony z innymi? Ja sam byłem przekonany,

że dostałem do recenzji pliki holenderskiego

zespołu o takiej samej nazwie, tego

od świetnego LP z 1985 roku "For The

Universe" i dopiero odsłuch "Lightning Strikes"

uświadomił mi, że to nie głos Roberta

van Harena...

Ehhh, w momencie kiedy dowiedziałem się o

holenderskim Martyr, byłem już tym trochę

zaniepokojony...

Swoją drogą ciekawe czy chłopaki z Utrechtu

zastrzegli tę nazwę, wzorem znacznie

bardziej znanych zespołów, bo jeśli tak, to

możesz spodziewać

się sporego zamieszania,

którego efektem

będzie nowy

szyld Martyr

Germany czy

jakiś podobny?

(śmiech)

Coś takiego jak

"Martyr (Ger)" nigdy

się nie wydarzy.

Postanowiłem

całkowicie

zmienić nazwę i wkrótce zostanie to ogłoszone,

wraz z nowym logiem.

OK, odpuszczamy temat nazwy, bo uznasz,

że z tym starym marudą nie ma co

gadać. (śmiech). A odpuszczamy, bo nagrałeś

naprawdę świetny materiał - od razu poczułem

się tak, jakby znowu był rok 1983 czy

1984, gdzie niemal każdego tygodnia ukazywały

się wydawnictwa zapierające dech w

piersiach i robiące wrażenie do dziś. Musisz

być wielkim maniakiem takich dźwięków, co

przełożyło się na zawartość "Fists Of Iron"?

Zdecydowanie. Chociaż nie siedzę zbyt głęboko

w podziemiu, bardziej w znanych nazwach

europejskiego metalu lat 80.: większość

NWOBHM, wszystkie niemieckie grupy,

takie jak Accept, Helloween itp. Właśnie

one zdecydowanie miały na mnie największy

wpływ.

Czyli tytuł ostatniego utworu "Nothin' But

Metal" nie jest tylko czczą deklaracją; to

swoisty manifest Martyr i kwintesencja

twojej postawy jako fana i zarazem muzyka?

(śmiech). Nie podchodziłbym do tego tak

bardzo poważnie. Jest to bardziej efektowny

slogan na temat tego, czym jest heavy metal,

który mieści się w tradycji "Heavy Duty" z

"Defenders Of The Faith" Priest, "Denim

And Leather" Saxon czy "Blow Your Speakers"

Manowar. Nie chodzi też o wyśmiewanie

tych heavymetalowych imitatorów, a raczej

o to, by pokazać mój prawdziwy podziw

dla muzyki, która tak wiele znaczy dla tak

wielu ludzi. Ustawiam pokrętło ironii na "jedenastkę",

że tak powiem, ale z miłością i szacunkiem

dla tej muzyki.

Zespół to w przypadku Martyr określenie

nieco naciągane, bo za wszystko odpowiadasz

sam, od tworzenia repertuaru do nagrania

wokali, gitar, basu i programowania

perkusji - jesteś perfekcjonistą, stąd obranie

takiej właśnie drogi, czy też nie znalazłeś

odpowiednich muzyków, więc zostałeś do

niej zmuszony, nie chcąc marnować czasu?

Nieustannie piszę muzykę, więc repertuar nie

był dla mnie wyzwaniem. Fakt, że zrobiłem

wszystko sam, wynikał z koronawirusa, który

wstrzymał wszystko, z moim zespołem włącznie.

Nie powiedziałbym, że jestem perfekcjonistą,

po prostu mam bardzo konkretne

pomysły na to, jak chcę, żeby wszystko brzmiało,

co oczywiście jest łatwiejsze do przeforsowania,

gdy nie masz z kim się spierać i

znacznie przyspiesza proces tworzenia i produkcji.

Ale brakuje też czynnika zespołowości,

kiedy masz wokół siebie ludzi, z którymi

można byłoby razem pracować, dobrze bawić

się podczas nagrywania, wypić kilka zimnych

piwek podczas próby...

Masz jakiś wiodący instrument na którym

się koncentrujesz, a może jesteś wokalistą,

który z konieczności nauczył się grać na tym

i owym?

Za swój główny instrument prawdopodobnie

uznałbym gitarę, ale od czasu objęcia w moim

głównym zespole Invictus, w 2017 roku, stanowiska

wokalisty, jestem bardziej skłonny

przychylić się do stanowiska, że gram na gitarze

tylko na potrzeby komponowania i nagrywania

demówek. Nauczyłem się grać na perkusji

- tu i tam - po próbach, tu beat, tam

przejście, ale na Martyr to nie wystarczyło,

jak powiedziałem, mam bardzo konkretne pomysły,

jak to powinno brzmieć, więc nie jest

to brzmienie "prawdziwych bębnów", ale, które

w ostatnich latach nimi są? Większość dużych

metalowych produkcji realizowanych w

dużych studiach zastępuje je samplami lub

przynajmniej mocno w nie ingeruje, więc nie

mam żadnego problemu z przyznaniem się do

tego.

Planujesz poszerzenie składu z myślą o koncertach,

kiedy będą już możliwe na szerszą

skalę, czy też Martyr pozostanie projektem

wyłącznie studyjnym?

Nikt nie wie, kiedy regularne koncerty znów

się pojawią. Ale są zmiany w składzie, które

zostaną ogłoszone wraz z nowym logo i nazwą.

Wydałeś w marcu tego roku dwie EP-ki: nie

tylko "Fists Of Iron", ale też "Highway

Warriors". To łącznie osiem utworów - nie

korciło cię, by stworzyć z tego materiału

debiutancki album Martyr, wolisz takie

krótsze wydawnictwa?

Kiedy wydałem "Highway Warriors", było to

krótkie przedsięwzięcie, w którym napisałem

i nagrałem wszystko w jakieś trzy dni. Dopiero

całkiem pozytywne przyjęcie tej pierwszej

EP-ki zachęciło mnie do zrobienia

"Fists Of Iron", która była planowana jako

pełnometrażowe wydawnictwo. Niestety ten

proces został przerwany, gdy Covid-19 uderzył

wielką siłą, przez co nie mogłem wyjść z

domu, aby dostać się do mojego sali prób/studia,

więc po prostu poszedłem z pięcioma

ukończonymi utworami i wydałem je, nie

wiedząc, kiedy będę w stanie dokończyć pozostałe

kawałki.

Zakładałeś, że skończy się na wersji cyfrowej

i niskonakładowej kasecie, czy też liczyłeś

na taki rozwój sytuacji, że jakiś wydawca

zainteresuje się "Fists Of Iron"?

Nie zastanawiałem się zbyt wiele, nie planowałem

tego wszystkiego. Wydałem to "cyfrowo",

a odzew zachęcił mnie do zrobienia

dwóch wydań na kasecie. I już wtedy skontaktowało

się ze mną kilka wytwórni chcących

wydać ten materiał na taśmie lub płycie

CD. Ale nie planowałem tego wcześniej.

Pomogłeś szczęściu, wysyłając demo do

Gates Of Hell Records, czy też to oni skontaktowali

się z tobą, proponując reedycję

EP-ki?

Tak, trochę. Wiedziałem o nich i po kilku

ofertach innych wytwórni, próbowałem zorganizować

kilka dodatkowych opcji, aby znaleźć

tę najbardziej odpowiednią.

To chyba wytwórnia wymarzona dla Martyr,

skoncentrowana na promowaniu praw-

92

MARTYR


dziwego, surowego metalu i kolekcjonerskich

wydawnictwach, przede wszystkim winylowych

- chciałeś mieć tę EP na czarnej

płycie i udało się?

Tak, to całkiem nieźle zapowiadająca się

współpraca. Brigida i Enrico są naprawdę

mili, to pełni troski i empatii ludzie, którzy

pomogli mi w wydaniu wspaniałego wydawnictwa.

Zwłaszcza, że po raz pierwszy mam

swoją własną muzykę na winylu. A winyl w

mojej kopercie musi być czarny, nie lubię

kolorowego winylu.

A wersja CD, choćby z materiałem z

"Highway Warriors" jako bonusem? Planujecie

jej wydanie, skoro nie wszyscy fani

mają gramofony, a zagorzali kompaktowcy

odpuszczają zwykle wersje cyfrowe?

Tak, to już jest w przygotowaniu, ale przygotowanie

takich wydawnictw zajmuje dużo

czasu.

Wiosną wszyscy mieliśmy znacznie więcej

wolnego czasu. Jak spędziłeś lockdown, może

pracując nad nowymi utworami Martyr?

Tak, ja i moi nowi koledzy z zespołu w zasadzie

zebraliśmy wystarczająco dużo kompozycji,

aby wydać album. Ale pracowałem też

nad innymi projektami muzycznymi i starałem

się spędzać dużo czasu samotnie na wsi,

poruszając się autostopem i tak dalej.

Będzie to kolejna EP-ka, czy już ten najważniejszy

dla każdego zespołu, debiutancki

album?

W końcu będzie to album. Już nad nim pracujemy,

będzie zawierał kilka utworów z pierwszych

dwóch wydawnictw w nowych wersjach

oraz siedem świeżutkich utworów.

Jakaś diametralna zmiana stylistyki nie

wchodzi raczej w grę, będziesz kontynuować

stylistykę zapoczątkowaną na pierwszych

wydawnictwach?

Oczywiście będziemy się starać rozwijać pod

względem swojej gry i pisania utworów, ale

korzenie naszego stylu pozostaną takie same.

Myślisz o premierze tego krążka jeszcze w

tym roku, czy ukaże się on raczej w pierwszych

miesiącach 2021?

Myślę, że będzie to dopiero w 2021 roku, ale

w tej chwili nie mogę powiedzieć nic konkretnego.

Wojciech Chamryk, Kacper Hawryluk

MARTYR 93


Wcześniej wydaliście dwie kasety demo, z

czego debiutancką nakładem polskiej wytwórni

FUKK - jak doszło do tej współpracy?

Szukaliśmy kogoś, kto wydałby nasze pierwsze

demo i taki zainteresowany się znalazł.

Zostało wydane zarówno na czarnej, jak i zielonej

kasecie. Nasza druga taśma demo została

wydana przez Dying Victims.

HMP: Dotarły już do was jakiekolwiek opinie

na temat tego jak mieszkańcy Toronto

przyjęli wieść, że kolejny zespół rozsławia

ich miasto, przyjmując jako szyld jego nazwę?

Staffan: Kiedy Edde i ja poszliśmy zobaczyć

Voivod jakiś czas temu, podszedł jakiś facet

i zaczął się kłócić o nazwę naszego zespołu.

Nie wiem, o co mu chodziło, prawdopodobnie

był po prostu zrzędliwym starcem w trakcie

kryzysu wieku średniego. Poza tym żadnych

problemów!

Jesteście Szwedami, skąd pomysł akurat na

taką nazwę, nawet jeśli z ciut zmienioną

pisownią w porównaniu z kanadyjskim

Toronto, grającym hard/AOR na przełomie

lat 70. i 80.?

Symbol rebelii piekła

Chłopaki z Toronto nie są żadnymi nowatorami. Grają jednak heavy/

speed metal na tyle dobrze, że najnowszą EP "Under Siege" wydali już nakładem

Dying Victims Productions. Zapowiadają też debiutancki album, bo jak podkreśla

gitarzysta Staffan, nowych utworów mają mnóstwo.

bardziej tradycyjnie, tak jak właśnie wy?

Myślę, że większość z nas zaczęła od słuchania

heavy metalu, ale potem przeszła do bardziej

ekstremalnych rzeczy, takich jak death

czy black metal. Nadal nam się to podoba, po

prostu nie robimy tego w Toronto.

Pseudonim jednego z was, 79-83, jest dobitnym

podkreśleniem faktu z jakiego okresu

muzykę metalową lubicie i cenicie najbardziej?

Tak, w latach 1979-1983 wydano dużo

świetnego metalu. Ale lubimy też muzykę,

która przyszła później.

Można rzec, że to symptomatyczne, bo już

od lat 60. powtarza się sytuacja, że zawsze

pierwszy okres w rozwoju nowej stylistyki

Taśmy w przypadku takiego zespołu jak

Toronto są naturalnym nośnikiem: tanim,

praktycznym i podkreślającym podziemny

charakter zespołu?

Tak.

Nie da się jednak nie zauważyć, że kasety

są znowu modne - nie uważasz, że to nieco

dziwne, ale potwierdzające również, że ludzie

znowu zatęsknili za analogowym brzmieniem,

nawet jeśli słuchają popu, disco

czy czegokolwiek innego, nie tylko metalu?

Tak naprawdę to wcale nie jest dziwne. Muzyka

w wersji cyfrowej jest wygodna, ale jako

format dość nudna. Taśma niekoniecznie jest

lepsza, ale dla wielu ludzi jest klasyczna i

nostalgiczna. To także prawdopodobnie najtańszy

sposób na uzyskanie analogowego dźwięku,

tak jak powiedziałeś.

Mogło wydawać się, że po materiałach demo

szybko zabierzecie się za jakiś poważniejszy

materiał, tymczasem najwyraźniej

nie spieszyliście się - co nagle, to po diable,

czy były inne powody? (śmiech)

Cały czas piszemy nową muzykę, nie ma

znaczenia, czy wyjdzie to w wersji demo, czy

w postaci albumu. Mieliśmy nagrać "Under

Siege" wcześniej, ale trochę się opóźniło.

Wróciliście z EP "Under Siege" - uznaliście,

że na album jest jeszcze za wcześnie, chociaż

bez trudu mogliście przecież dodać

dwa-trzy kolejne utowry i mieć tym sposobem

długogrający debiut?

Tak naprawdę tego nie planowaliśmy. W sumie

mieliśmy tylko półtora dnia w studiu,

więc nagraliśmy tyle, ile mogliśmy, tak szybko,

jak tylko mogliśmy. Zastanawialiśmy się

nad zrobieniem z tego dwóch oddzielnych

EP-ek, ale potem zdecydowaliśmy się wydać

to wszystko razem.

Ta nazwa brzmi ciężko. Lubimy też Slaughter

z Toronto.

Muzycznie zresztą nie da się was z nikim

pomylić, bo preferujecie zupełnie inne, mocniejsze

dźwięki - zaczynaliście chyba jednak

w innych zespołach od ekstremalnego metalu,

by stopniowo dojść do speed metalu w

duchu lat 80.?

Tak, lubimy również inną muzykę. W Toronto

skupiamy się na tworzeniu szybkich i

brudnych kawałków.

To ciekawe o tyle, że młodzi ludzie albo

koncentrują się na black czy death metalu,

albo stają się one dla nich punktem wyjścia

do poszukiwań i wtedy zaczynają grać

Foto: Toronto

jest tym najciekawszym i metal wcale nie

jest tu wyjątkiem?

Tak, z pewnością jest pewien urok tych zespołów,

którym po raz pierwszy udało się

stworzyć coś nowego i ekstremalnego. Ale jak

powiedziałem, lubimy również późniejsze zespoły,

które kontynuowały tworzenie czegoś

nowego.

Coraz częściej słyszy się, że formuła albumu

jako zwartej artystycznie całości w dobie

streamingu jest już kompletnym przeżytkiem.

Nawet metalowe zespoły, jak

choćby Within Temptation, zaczynają regularnie

publikować w sieci pojedyncze

utwory, które w bliżej nieokreślonej przyszłości,

być może zostaną zebrane na płycie

- ma to według ciebie sens, czy to poroniony

pomysł, bo jednak fani rocka czy metalu

wciąż preferują fizyczne nośniki, nawet jeśli

dla wygody korzystają też z możliwości

odsłuchu w sieci?

Prawdopodobnie ma to dla nich sens. Nie

myślę zbytnio o dystrybucji ani marketingu.

Po prostu lubię fizyczny format albumu, nawet

jeśli się starzeje.

Przygotowaliście dla kolekcjonerów kilka

wersji "Under Siege", na czarnym i kolorowym

winylu, ale zabrakło, póki co, kompaktu

i kasety - pojawią się później czy tym

razem ich nie planujecie?

Są plany wydania specjalnej płyty CD, miej

oczy szeroko otwarte!

Winylowy nośnik dla takiego oldschoolowego,

siarczystego grania jest wymarzony,

okładka w 12" formacie też wygląda znacznie

lepiej. Cover "Under Siege" wygląda

94

TORONTO


znajomo - zdaje się, że zainspirowało was

słynne zdjęcie amerykańskich żołnierzy na

Iwo Jimie, wykonane w 1945 roku?

Tak.

Nie jesteście tu w żadnym razie pierwsi, bo

były już podobne okładki choćby "Conquest"

Uriah Heep czy "Fight For The

Rock" Savatage, ale podeszliście do tematu

inaczej, dzięki czemu wasza okładka jest

znacznie mroczniejsza?

Tak, dodaliśmy odwrócony krzyż. Można

powiedzieć, że to symbol "rebelii piekła".

Myślę, że gdyby Lemmy miał okazję posłuchać

takiego "Fast And Filthy" czy "Frostbite

Bitch" pokiwałby głową z aprobatą.

Pewnie nie pomylę się zbytnio zakładając,

że byliście i wciąż pewnie jesteście, pod

wpływem Motörhead, ale też choćby

Warfare, Discharge czy Destruction?

Tak, bardzo lubimy te wszystkie zespoły!

Premiera płyty pod koniec maja to wyzwanie,

bo na pewno nie będziecie mogli promować

jej na koncertach i ta sytuacja potrwa

licho wie jak długo. Uznaliście jednak,

że nie ma co czekać, bo nie jesteście przecież

jakimiś gwiazdami rocka, gracie dla największych

maniaków, a do tego jesienią nowych

wydawnictw może być tyle, że

"Under Siege" mogłoby przejść niezauważone?

Szkoda, że nie możemy teraz wyruszyć w

trasę, ale wrócimy z pełną mocą, z jeszcze

większą ilością nowego materiału.

Macie pewnie mnóstwo kumpli w branży

muzycznej i ich sytuacja jest nie za wesoła

- może być i tak, że jak pandemia potrwa

dłużej, to nie będzie gdzie wracać, bo kluby,

puby, agencje koncertowe czy promocyjne,

etc. po prostu padną?

Powrót do stanu sprzed Covid-19 może trochę

potrwać, ale jestem pewien, że po nim

nadal będą miejsca do grania i koncerty.

Są też optymiści, twierdzący, że cała ta sytuacja

oczyści scenę, że pozostaną na niej

wyłącznie ci najtwardsi, najbardziej oddani

muzyce - pewnie jest w tym coś z prawdy,

ale tak brutalna weryfikacja o czysto ekonomicznym,

nie stricte artystycznym, podłożu

nie wydaje się dobra?

Nie, nie wierzę w takie "oczyszczenie". Poza

tym większość z nas i tak nie zarabia na

muzyce.

Muzyka i styl życia

Venator to pięciu młodych Austriaków, zafascynowanych tradycyjnymi

odmianami heavy metalu. Grają od niedawna, inspirując się zarówno najlepszymi

europejskimi, jak i amerykańskimi zespołami, ale już na tyle dobrze, że decyzja

Dying Victims Productions o wydaniu ich EP na winylowym splicie z Angel Blade

oraz, już oddzielnie, na kompakcie i kasecie, wcale nie dziwi.

HMP: Na zdjęciach wyglądacie niczym

przeniesieni wehikułem czasu z wczesnych

lat 80., gracie równie oldschoolowo. Domyślam

się, że to nie przypadek, a dochodzi

do tego pewna aura tajemniczości, tak jak

przy dawnych zespołach, kiedy usłyszało

się utwór w radiu albo kupiło płytę, ale nic

się o nich nie wiedziało. To przypadek, czy

też świadomie nie podajecie żadnych informacji

na swój temat?

Johannes Huemer: Tradycyjny heavy metal

jest znany ze swojego wpływu na wszystkie

inne gatunki, które rozwijały się w latach 80.,

a także dziś. Jednak nie tylko sama muzyka,

ale także styl i atmosfera sprawiają, że jest on

tak wyjątkowy. Kiedy twój ulubiony gatunek,

którego słuchasz przede wszystkim,

wpływa na ciebie tak bardzo, że nie możesz

powstrzymać się od samodzielnego ożywienia

tego stylu. Odkąd oldschoolowy metal

znów stał się czymś znaczącym w podziemiu,

nagle poznaliśmy ludzi, którzy grają go na

festiwalach, a nawet w naszym rodzinnym

mieście. Jest to rzeczywiście styl życia, który

łączy ludzi i pomaga ci wiele przejść. Dlatego

właśnie w ten sposób tworzymy naszą muzykę.

Aby przekazać tę atmosferę i dać metalowej

społeczności i sobie coś piekielnie dobrego.

Jak więc zaczęła się wasza przygoda z ciężkim

rockiem, pod czyim wpływem postanowiliście

sięgnąć po instrumenty i czy Venator

jest waszym pierwszym zespołem?

Każdy z nas podszedł do tej muzyki w inny

sposób, ale mimo to wszyscy znaleźliśmy w

tym wspólny punkt. Naszą najważniejszą inspiracją

jest Judas Priest, ale także wiele innych

zespołów tamtej epoki (W.A.S.P., Iron

Maiden, kapele z nurtu NWOBHM, Omen,

itp.). Jeśli chodzi o pisanie utworów, każdy

dodaje własne pomysły, ale wciąż udaje nam

się znaleźć wspólną płaszczyznę. Tak, Venator

to nasz pierwszy poważny projekt muzyczny

Austria nie jest powszechnie kojarzona z

tradycyjnym heavy metalem, ale również

mieliście od końca lat 70./wczesnych 80. zespoły,

które zdołały szerzej zaistnieć, choćby

na niemieckim rynku - No Bros, U8 czy

Blind Petition również was inspirowały?

Niektórzy z nas słyszeli o nich, a nawet słuchali

ich muzyki, ale generalnie te kapele nie

miały na nas wpływu. Jeśli chodzi o austriackie

zespoły z lat 80., to Maniac jest naszym

ulubionym.

Trwa to chyba od niedawna, skoro macie na

koncie dopiero jedno wydawnictwo, w dodatku

niezbyt długie, bo EP "Paradiser"?

Nie, nie tak długo, odkąd w 2017 roku założyliśmy

ten zespół, ale dopiero po dwóch latach

uzupełniliśmy skład. Wtedy też zagraliś-

Toronto, tak czy siak, przetrwa, bo jednak

poddać się na tym etapie byłoby czymś bezsensownym,

skoro wciąż macie coś do udowodnienia

- nie tylko sobie, ale i światu?

Nie ma powodu, żeby się zatrzymywać,

wkrótce wrócimy. Mamy wiele nowych utworów

do nagrania oraz kilka koncertów i tras

planowanych na przyszły rok. Piekło czeka!

Wojciech Chamryk & Kinga Dombek

Foto: Venator

VENATOR 95


my nasz pierwszy koncert, który sami zorganizowaliśmy.

Dał nam dobry start. Planowaliśmy

najpierw wydać trzy utwory na EP-ce, a

potem popracować nad naszym pierwszym

albumem.

Początkowo wydaliście ten materiał samodzielnie

wyłącznie w postaci cyfrowej i jego

odbiór musiał was nieźle zaskoczyć, a

szczególnie to, że błyskawicznie dostaliście

ofertę od Dying Victims Productions?

Z powodów finansowych wydaliśmy go cyfrowo.

Bardzo nam pomógł kanał "NWOT

HM" na YouTube dzięki któremu nasza EPka

otrzymała spory odzew. Jesteśmy bardzo

zadowoleni z wyników jakie osiągnęła, a

zwłaszcza z ofert, które otrzymaliśmy od różnych

wytwórni, w tym od Dying Victims

Productions.

Czy na progu drugiej dekady XXI wieku

wytwórnie są młodym zespołem jeszcze do

czegoś potrzebne? Wiele kapel wydaje swoją

muzykę samodzielnie i bardzo to sobie

chwali - nie chcieliście iść w ich ślady, zdając

się na kogoś znającego się na rzeczy?

Oczywiście dzięki internetowi samodzielne

wydawanie muzyki wydaje się teraz dużo łatwiejsze.

Mam wrażenie, że zmieniła się kwestia

ryzyka. Wcześniej niektóre wydawnictwa

było trudniej zdobyć, obecnie muzyka bardzo

łatwo może zniknąć w całej masie innych

zespołów. W tym miejscu konkretne kanały i

strony internetowe mogą odgrywać ważną

rolę. Pozyskanie wytwórni było szczególnie

pomocne w przypadku wydania analogowego

naszego materiału.

Ważne jest chyba również to, że Dying Victims

to mała, niezależna firma o podziemnym

etosie, a Florian to ogromny pasjonat

prawdziwego metalu?

Nie tylko polecono nam Dying Victims Productions,

ale my sami bardzo pozytywnie

odnieśliśmy się do wizerunku tej wytwórni.

Komunikacja z Florianem działa bardzo dobrze

i jesteśmy bardzo zadowoleni ze współpracy

z nim.

W sumie macie podwójne powody do radości,

bo w maju "Paradiser" ukazał się samodzielnie

na kasecie i CD, a niebawem będzie

dostępny na winylu, jako split z Angel

Blade?

Tak, to naprawdę wspaniałe móc trzymać w

rękach swój materiał i słuchać go w analogowy

sposób, co jest szczególnie ważne dla takich

fanów winylu jak my.

Lubicie takie łączone wydawnictwa? To

chyba dobra forma promocji dla młodych kapel,

no i obniżenie kosztów, bo tłoczenie niecałych

15 minut muzyki na jednej płycie, nawet

w 10" formacie mijałoby się w sumie z

celem?

Rzeczywiście, wydanie go w formacie 10-calowym

było interesujące, a do tego taki split

okazał się lepszą opcją, ponieważ jest to korzystne

zarówno dla zespołów, jak i słuchaczy.

Znaliście się wcześniej z chłopakami z

Angel Blade czy też była to inicjatywa wytwórni,

a wy jej przyklasnęliście?

Nie mieliśmy wcześniej od nich informacji,

ale gdy tylko otrzymaliśmy możliwość wydania

z nimi splitu, natychmiast się zgodziliśmy.

Bardzo podoba mi się ich EP-ka, zwłaszcza

kawałek "Rock Nights". Mam nadzieję, że

wkrótce wydadzą więcej materiału.

Nośniki fizyczne dla metalowych zespołów

to podstawa, ale "Paradiser" będzie też dostępny

w wersji cyfrowej - nie ma co udawać,

że coś takiego nie istnieje, a dla wielu

słuchaczy to bardzo wygodne rozwiązanie?

Nawet jeśli fizyczne nośniki wydają się nas

bardziej fascynować niż cyfrowe pliki, tak

naprawdę nie chcemy udawać, że technologia

nie rozwinęła się. Większość ludzi sprawdza

cyfrowo muzykę, zanim zdecyduje się na jej

zakup, lub korzysta z platform takich jak

Spotify, aby się nią nacieszyć. Ważne jest dla

nas, aby ludzie mogli słuchać naszej muzyki

tak, jak chcą. Dlatego wspaniale jest mieć

wszystkie opcje, zarówno wydania fizyczne,

jak i wersje cyfrowe.

Sukces debiutanckiej EP-ki zachęcił was do

pracy nad pierwszym albumem, szczególnie,

że mieliście ostatnio więcej czasu na

tworzenie nowych utworów?

Tak. Choć to smutne, że w tym roku mieliśmy

bardzo mało koncertów. Za to cieszymy

się, że nasza EP-ka dała nam dobry start i

oczywiście dużą motywację do pisania nowego

materiału na album. Już nie mogę się doczekać

jego produkcji.

Kiedy możemy spodziewać się tego

wydawnictwa? Będzie pewnie utrzymane

w stylistyce trzech utworów z

"Paradiser", nie ma innej opcji?

Obecnie nad tym pracujemy. Większość

utworów na album jest już napisana,

więc będzie to prawdopodobnie

w pierwszej połowie przyszłego

roku. Ale dokładny czas, kiedy to

wyjdzie, jest trudny do określenia.

EP-ka daje przedsmak tego, jak będzie

wyglądał ten album.

Wojciech Chamryk &

Przemysław Doktór

HMP: Patrząc na Wasz styl, image i ogólnie

caly content, zastanawiam się co tak

naprawdę znaczy słowo "speed" w Waszej

nazwie? Szybka jazda czy może bardziej rodzaj

pewnej substancji o specyficznym

działaniu (śmiech).

Lander Savelkoul: Oznacza to, że lubimy

szybko żyć, grać głośno i robić to, co tylko

chcemy i kiedy tylko chcemy! Również

nazwa brzmiała ładnie.

"So grab your leather jacket and put on your

sister's jeans, 'cause that's heavy metal if

you know what I mean! " - to dość obrazowy

cytat z kawałka "Live Hard". Czy wyobrażacie

sobie inny styl życia?

Tak, możemy. Robię to prze całą dobę każdego

dnia tygodnia i otrzymuję za to zapłatę.

Co powiesz o kawałku "Stay Drunk". Czy

zdarzyło Ci się grać będąc totalnie nawalonym?

Nie. Następne pytanie poproszę.

Sami stwierdzacie, że Wasza muzyka to po

prostu rock'n'roll. Termin ten ostatnio jest

często używany. Powiedz mi proszę co on

tak naprawdę oznaczas dla Ciebie?

Rock'n'roll oznacza wyrażanie siebie w dowolny

sposób, byle tylko było głośno! Zacytuję

Lestera Bangsa: "Rock'n'roll to postawa,

nie jest to forma muzyczna w jej ścisłym

znaczeniu. To sposób na tworzenie i podejście

do sprawy. Tworzenie rock'n'rolla lub

filmu może być rock'n'rollem. To sposób na

życie".

Speed Queen to aka dość ciekawa mieszanka

glam metalu i estetyki NWOBHM. W

Foto: Speed Queen

96

VENATOR


jaki sposób narodziła się Wasza stylistyka?

Wszyscy dorastaliśmy wśród klasyków,

Priest, Maiden itp., Więc oni oczywiście

wywarli na nas wpływ. Nie wydaje mi się,

żebyśmy chcieli podążać za jakimś stylem, po

prostu gramy to, co lubimy, a jest to bez

wątpienia muzyka zorientowana na heavy

metal. Choć nie powiedziałbym, że jesteśmy

czystym heavy metalowym bandem, tak

naprawdę mocno na nas wpływa również

punk. W taki sposób, że nie wszystkie nasze

teksty dotyczą tylko stereotypowych rock-

'n'rollowych spraw, ale o również kwestii

wyrażania samego siebie.

Graliście koncerty w całej Europe. Pamiętacie

jakiś jeden wyjatkowy show?

Cóż, raz zagraliśmy koncert na Mise Open

Air. To było w stodole w szczerym polu, było

tam pełno pupliki i było niesamowicie! Był

to także nasz pierwszy występ po zamachu w

paryskim Bataclan, który wywołał szok w

społeczności rock n rollowej (i na świecie),

więc to coś znaczyło!

Co zazwyczaj? Myslę, że w waszym przypadku

to coś dość ciekawego?

To samo, co robimy przed i podczas pokazu.

Pewnego razu przejechaliśmy vanem naszego

basistę.

Speed Queen od samego początku gra w

tym samym składzie.

To dzięki dużej ilości krwi, potu i łez. Aha, i

przeklinaniu.

Widać, że macie dużo zabawy przy tym,

czym sie zajmujecie. Nie macie jednak wrażenia,

że spora część heavy metalowych

zespołów podchodzi do tego zbyt serio. Tak

jakby zapomnieliże to przecież tylko rock'n'

roll!

Sposób na życie

Oj tak. Rock'n'roll (jakkolwiek go rozumiemy)

może być sposobem na życie.

Oczywiście czasy, gdy rockendrollowców

było stac na wille, drogie fury, wylewanie

najdroższego szampan do toalety czy robienie

skrętów z banknotów o wysokich nominałach

się skończyły i kompletnie nice

nie wskazyuje na to, by miały kiedykolwiek

wrócić. Są jednak zespoły takie jak

Speed Queen, które wcale tej otoczki nie

potrzebują, by się dobrze bawić.

Tak oczywiście. Chodzi o dobrą zabawę i luz.

Oczywiście muzyka jest najważniejszą częścią,

ale wydaje mi się, że postawa ma też

duży wpływ na całość. Kiedy gramy koncert,

zwykle spędzamy większość czasu z innymi

zespołami z takim samym nastawieniem jak

my, a nie z kapelami, które chowają się za

kulisami. Nie musisz być poważny podczas

grania rock and rolla, po prostu powinieneś

nawiązać kontakt z ludźmi i grać muzykę, za

którą stoisz.

Rok temu ukazałs się Wasza druga EPka

zatytułowana "Still On The Road". Co

przekazuje jej tytuł?

Po prostu chcieliśmy pokazać ludziom, że

wciąż tu jesteśmy. Minęło trochę czasu, odkąd

wydaliśmy naszą pierwszą EPkę. To

wszystko.

Wydawnictwo to zawiera dwa nowe kawałki.

Te piosenki były gotowe od dawna, nagraliśmy

je jednak dopiero rok temu. Czuliśmy,

że nadszedł czas, aby wydać coś nowego.

Jeden z Waszych nowych kawałków nosi

tytuł "Church Avenue". To nazwa prawdziwej

ulicy?

Tak jest! Właściwie to nazwa ulicy, na której

znajdował się nasz ulubiony bar, De Volbloed.

To bar, w którym zdecydowaliśmy się

założyć Speed Queen! To było naprawdę

jedyne miejsce w swoim rodzaju. Tam wszystko

było możliwe, dobrze go wspominamy!

Niestety, jakiś czas temu został zamknięty,

właściwie napisaliśmy kawałek ku chwale

tego miejsca.

Omawiane EP dwa kawałki nagrane na

żywo podczas koncertu w Waszym rodzinnym

mieście. Nie pomysleliście, żeby nagrać

cały koncert?

Tak właśnie zrobiliśmy! Niemniej nie mamy

planów na album koncertowy, może pewnego

dnia pojawi się jako bootleg.

Może faktycznie jeszcze nie czas na album

koncertowy, ale na pierwszy pełny studyjny

album chyba już tak.

Tak jest! Naprawdę ciężko nad tym pracujemy,

mamy wiele przygotowanych utworów,

którymi naprawdę chcemy się podzielić ze

światem!

Jakie macie cele jako zespół?

Mamy całą listę rzeczy do zrobienia:

- Być sponsorowanym przez Duvel Moortgat.

- Być sponsorowanym przez Alken-Maes.

- Uzyskać sponsoring oferowany przez

Heineken i odrzucić go.

- Kupa pirotechniki na koncertach

- 100-metrowa ściana wzmacniaczy Marshalla,

wysoka na trzy piętra. Wszystkie mikrofony.

- Oczywiście koncert z Judas Priest.

- Więcej cowbell!

- Umrzeć jednocześnie na scenie

- Grać głośniej na scenie niż na sali. Och,

czekaj, już to zrobiliśmy.

- Pokój na świecie.

Bartek Kuczak

SPEED QUEEN 97


Płyty winylowej w pociągu nie posłuchasz

Belgia to mały kraj znany głównie z piwa, ale jeśli chodzi o scenę metalową

(tą opartą na klasycznych odmianach tej muzyki) również sporo się w nim

dzieje. Wystarczy wspomnieć takie kapele, jak Butcher, Evil Invaders czy Witchlords,

a także klasyków z Acid czy Killer. Nazwa Soulcaster ma całkiem spore

szanse do tego grona dołączyć.

HMP: Soulcaster jest dość młodym

zespołem jednak w ciągu roku wydaliście

jedno demo i jedno EP . Zdaje się, że nie cierpicie

na brak pomysłów.

Andreas S.: W 2020 roku miałem premierę z

trzema innymi projektami, więc rzeczywiście,

brak pomysłów nie jest moim problemem.

Cała sytuacja Covid-19 też trochę pomogła, z

jednej strony uwalniając czas, i z drugiej sprawiając,

że jestem bardziej świadomy moich

celów.

Mamy koniec sierpnia. Czy jeszcze w tym

roku zamierzasz coś wydać?

Kilka utworów jest już napisanych na kolejny

tym razem pełny studyjny album. Grafika i

koncepcje są już prawie gotowe, więc miejmy

nadzieję, że ujrzy światło dzienne w przyszłym

roku!

Masz jakąś metodę na tworzenie tylu

dobrych kompozycji w tak krótkim czasie?

Codziennie staram się pracować nad muzyką,

nawet jeśli trwa to tylko kilka minut albo bez

instrumentu w rękach. Staram się też słuchać

muzyki (wiele gatunków), kiedy tylko mogę,

co zdecydowanie pomaga w poszukiwaniu

inspiracji. Kiedy już masz mocny pomysł,

ważne jest, aby w tej chwili wycisnąć z niego

każdą kroplę inspiracji, ponieważ kilka dni

później nie poczujesz tego w ten sam sposób.

Soulcaster to dość tajemniczy zespół.

Ciężko znaleźć jakikolwiek informacje o

Waszym składzie.

Ja - Andreas S. - zdecydowałem się nagrać

EPkę "Maelstrom of Death and Steel"

samemu podczas lockdownu Covid-19, głównie

dlatego, że trudno było zebrać ludzi, biorąc

pod uwagę okoliczności.

Słuchając wspomnianego wydawnictwa

mam wrażenie, że wokal jest nieco schowany

za gitarami.

EP-ka ma przywołać pewien klimat, do czego

przyczynia się muzyka, produkcja, tajemnica i

grafika. Chodzi o to, aby do albumu pełnometrażowego

wprowadzić trochę bardziej mainstreamowych

elementów, zarówno w produkcji,

jak i przy pisaniu utworów, ale w przypadku

"Maelstrom of Death and Steel"

brzmienie jest przemyślanym, stylistycznym

wyborem.

Co Cię zainspirowało by nadać EPce taki

tytuł?

Tytuł pochodzi ze sceny z "The Way of Kings",

pierwszej książki "Stormlight Archive"

(serii, która zainspirowała cały zespół). Jedna

z postaci rozkoszuje się dreszczem bitwy i

czuje się jak "wir śmierci i stali". Wydawało mi

się, że to bardzo dobrze oddaje całą atmosferę

opowieści przedstawionych na tej EPce.

"Maelstrom of Death And Steel" ukazał się

jako CD oraz winyl. Wasze demo ukazało

się na kasecie. Czy według Ciebie ciężko

jest być fanem tradycyjnych nośników

dźwięku?

Jest mnóstwo zespołów i wytwórni wydających

kasety, winyle i płyty CD. Te formaty

służą zupełnie innym celom niż wydania

cyfrowe. Nie można "zbierać" albumów Spotify,

ale nie można też odtwarzać płyty winylowej

w pociągu. Media fizyczne i cyfrowe

współistnieją teraz i miejmy nadzieję, że nadal

będą istnieć.

Czy uważasz zatem, że platformy pokroju

Bandcamp pomagają młodym zespołom w

promocji ich muzyki?

Bandcamp zawsze był dla mnie jedną z

najbardziej przyjaznych dla artystów platform.

Zapewniają również łatwą opcję dla

zespołów DIY do sprzedaży ich fizycznych

towarów. Scena muzyczna jest przesycona

nowymi i starymi zespołami dowolnego

gatunku; gdyby wszyscy sprzedawali

tylko płyty CD, większość z nich nigdy

by nie została odkryta. Kiedy było

niewiele zespołów do naśladowania,

trzymanie się fizycznych wydań było

łatwe, ale nie zadziałałoby we

współczesnym świecie. Platformy

cyfrowe pozwalają zespołom budować

grono lojalnych fanów, którzy,

miejmy nadzieję, będą kupować ich

wydawnictwa na fizycznych nośnikach.

Zmieńmy temat i pomówmy o

waszych tekstach. Nie jest tajemnicą,

że są one zakorzenione

głęboko w tematyce fantasy. Jacy

autorzy Cię najbardziej inspirują?

Jestem fanem fantastyki i science

fiction, autorstwa znanych nazwisk,

takich jak Tolkien, Moorcock,

Pratchett, by wymienić tylko kilka,

nowszych, jak James S. A. Corey czy Brandon

Sanderson. Ten ostatni jest autorem

serii "Stormlight Archive", która jest tym, na

czym opiera się Soulcaster.

Czy zatem teksty "Maelstorm of Death

And Steel" są ze sobą powiązane i tworzą

jedną spójną historię?

Z grubsza każdy utwór dotyczył jednego z

głównych bohaterów "The Way of Kings",

pierwszego tomu serii "Stormlight Archive"

("Truthless of Shinovar" - Szeth, "Shardbearer"

- Adolin, "The Wretch" - Kaladin, "The

Heretic's Apprentice" - Shallan, "From

Abamabar to Urithiru" - Dalinar dla zainteresowanych).

Starałem się jednak, aby teksty

nie były zbyt mocno oparte na książce. "The

Wretch" jest lirycznie bardziej osobistą

pieśnią, wykorzystującą postać bohatera do

pisania o depresji itp. Podczas gdy "From

Abamabar to Urithiru" zawiera bardziej polityczne

przesłanie (każde życie ma znaczenie).

W opisach swej twórczości często posługujesz

się słowem "epickie" we wszystkich

możliwych odmianach. Co to słowo znaczy

według Twojej definicji?

Myślę, że to specjalne słowo: jest używane

często, ale w większości kontekstów jest dość

niejasne. Dla mnie chodzi o aspekt opowiadania

historii, ważniejszej niż życie, ujęte w

całość ponad poszczególne części. To zupełnie

inne podejście do muzyki niż na przykład w

rock'n'rollu.

Epickość epickością ale "The Wretch" jest

dość chwytliwym rockandrollowym numerem

znacznie odróżniającym się od reszty.

W Soulcaster staram się zachować równowagę

między tradycyjnym heavy metalem a epickimi

materiałami. Mimo, że "Maelstrom of

Death and Steel" jest albumem koncepcyjnym,

każdy utwór działa samodzielnie.

Niektóre kompozycje skłaniają się bardziej ku

epickiej stronie (nie chodzi o to, że te utwory

mają ponad osiem minut), a inne, takie jak

"The Wretch", będą skłaniały się bardziej w

drugą stronę.

Jak trafiłeś do Dying Victims Productions.

Od dłuższego czasu jestem fanem Dying

Victims, od zespołów zawsze słyszałem o

nich pozytywne opinie. Rozmawiałem o nich

z Ricardo z The Night Eternal i to naprawdę

mnie przekonało. To pierwsza i jedyna

wytwórnia, z którą skontaktowałem się w

sprawie Soulcaster.

Masz jakieś ulubione zespoły z Twojej rodzimej

sceny?

Bütcher i Schizophrenia są moimi dobrymi

przyjaciółmi (i przez przypadek towarzyszami

z wytwórni) i wydali w tym roku znakomite

wydawnictwa. Oczywiście są większe zespoły,

takie jak Evil Invaders, Carnation i Stake,

które są świetne, jest jeszcze Psychonaut,

Wiegedood, Hemelbestormer, oraz mnóstwo

zespołów z lat 80., takich jak Killer,

Ostrogoth, Scavenger, Acid… Jak na tak mały

kraj dużo się u nas dzieje. Wiele zespołów

przyjeżdża koncertować, więc zawsze jest

mnóstwo gigów (przynajmniej wtedy, gdy nie

ma pandemii).

Bartek Kuczak

98

SOULCASTER



HMP: Witajcie. Wszyscy jesteście doświadczonymi

muzykami grającymi w wielu

różnych zespołach. Zdecydowaliście się

założyć Neanderthal Nöise Machine w

2018 roku. Skąd wziął się ten pomysł?

RR: Horns Up Bartek! Neanderthal Noise

Machine (N.N.M.) to dzikie stworzenie zrodzone

z naszych obłąkanych umysłów. Ideą

zespołu jest utrzymanie przy życiu ducha

narodzonego w połowie lat 70-tych oraz brzmienia

wykutego we wczesnych latach 80. takich

zespołów jak Motörhead, Venom, Saxon,

AC/DC i tak dalej. Jesteśmy braćmi od

dekad, a pomysł założenia zespołu pojawił

się po jednym z wielu targów płyt winylowych,

na których byłem. Zdarzyło się w

Twickenham (miejscu urodzenia Fast Eddie)

w drugiej połowie 2018 roku, gdy znalazłem

egzemplarz książki z trasy "Another Perfect

Day". Było następujące zdanie dotyczące zamiany

Fast Eddie na Robbo: "Jak jego (Robbo)

nieskazitelnie wysmakowane solówki i wirtuozowskie

ćwiczenia mogą pasować do tej neandertalskiej

maszyny hałasu?". Kiedy to przeczytałem,

było to wezwanie do Walki! Powiedziałem

Alimai'emu i Ace'owi o pomyśle założenia

zespołu o nazwie "Neanderthal Noise Machine",

a oni powiedzieli: "Jesteśmy za!!!".

Alimai: Hell-o Maniaks! Tak, jak wiesz,

gram w League With Satan, Bestial Evil i

innych zespołach, które należą już do przeszłości.

Jeśli chodzi o N.N.M., myślę, że Bastard

już w pełni odpowiedział na Twoje pytanie.

Nie ma nic więcej do dodania, oprócz

zagrania naszego debiutu na maksymalnym

poziomie głośności i szaleńczego upicia się

dobrą skrzynią piwa. Aaaarrrgggghhhhhhhh!!!!!!

Ace: Cześć Bartek!!! Tak, jestem założycielem

i gitarzystą oldskulowego heavy metalowego

zespołu Witchunter i grałem także z

Aaaarrrgggghhhhhhhh!!!!!!

"Ale wkoło jest wesoło…" . Tak sobie nuciłem ten polski klasyk czytając

wypociny chłopaków z kapeli o wdzięcznej nazwie Neanderthal Noise

Machine. Nie myślcie sobie jednak, że muzyka "neandertali" ma cokolwiek

wspólnego z twórczością polskiej grupy rockowej, której utwór tutaj przywołałem.

Absolutnie. Zresztą wystarczy posłuchać. Użyłem tego cytatu, gdyż

chłopaki reprezentują naprawdę wesołe podejście do swej twórczości i ogólnie

do życia, z drugiej zaś strony ciężko się oprzeć wrażeniu, że mimo to traktują

swoje muzykowanie dość serio. Da się to pogodzić? Da. Jak? Przeczytajcie

poniższy wywiad. Najlepiej z otwartym piwem w ręce.

Bestial Evil, w którym obecni byli także Bastard

i Alimai. N.N.M. narodził się z pomysłu

Bastarda... kiedy wezwał mnie do gry

na gitarze w projekcie, w którym główną ideą

jest "utrzymanie przy życiu ducha starego metalu,

a w szczególności Motörhead", od razu byłem

podekscytowany! Dla mnie szczególnie stymulujące

było granie w pełni w moim stylu i

składanie hołdu niektórym z moich gitarowych

bohaterów, takich jak Eddie Clarke,

Brian Robertson, Paul Quinn, Graham

Oliver itd.

Mieliście także doświadczenia w ekstremalnych

zespołach metalowych. Jakie elementy

tej estetyki znajdziemy w muzyce

N.N.M.?

RR: Postawiłem na pewno mój sposób grania

na basie i zniekształcone brzmienie, które

idealnie pasuje do stylu i koncepcji N.N.M.

Alimai: Zawsze stawiam na swoją klasyczną

grę. Mój zwykły dudniący i dziki styl, szybki

i brudny jak bestia… Powód? "Jestem pieprzonym

speedfreakiem" (cyt.)!!! Jeśli chodzi o wokale,

zawsze śpiewałem w przeszłości. Chórki

we wszystkich moich poprzednich zespołach,

wstępach itp. Ale tym razem w końcu mogłem

krzyczeć do wszystkich pieprzonych

suk, mój wyraźnie wczesny styl wokalny z lat

80-tych… Zajmuję się wyłącznie głównym

wokalem (i oczywiście tekstami). Zawsze ten

sam sposób pracy i bycia, idealny dla stylu i

koncepcji N.N.M. Prawdziwy oldskulowy

metal kurwa mać!!!

Ace: Grałem również w bardziej ekstremalnych

bandach, ale mój styl gitarowej gry jest

bardzo związany z hard rockiem i wszystkimi

tymi heavy metalowymi gitarzystami, którzy

grali w zespołach wczesnych lat 80-tych. Zacząłem

grać, próbując naśladować i odkrywać

sekrety tych gitarzystów, którzy inspirowali

mnie i na pewno Eddie Clarke jest jednym z

nich. Miałem bardzo naturalne i osobiste podejście

do płyty N.N.M., a także innych

członków zespołu i uważam, że jest to jedna

z wartości dodanych albumu.

Nie jest tajemnicą, że N.N.M. to zespół

inspirowany Motörhead.

RR: Oprócz Motörhead (szczególnie z epoki

Bronze), inne zespoły, które mają wpływ na

naszą muzykę to solowy projekt Fast Eddie

Clarke, Venom (1980-84), Saxon (1978-

1985), AC/DC (1975-1979), szwedzka

Gehennah, Mentors (1981-1989), Discharge

(1981-1984), Fingernails (1984-

1988), Bathory (1983-1984), Rose Tattoo

(1978-1982), Eatmyfuk, Wendy O'Williams,

Tank (1981-1984).

Alimai: Wieczny zaszczyt dla najlepszego

zespołu wszechczasów, Motörhead. Żadne

inne słowa nie są potrzebne!!! Jeśli chodzi o

inne zespoły, które miały na nas wpływ, podpisuje

się pod tym, co napisał Bastard.

Ace: Całkowicie zgadzam się z zespołami

wymienionymi przez Bastarda. Poza Motörhead

z pewnością wiele wpływów każdego

członka zespołu miało namacalny

wpływ na album. Na przykład jestem totalnie

pieprzonym maniakiem Ace'a Frehleya i

Kiss!!! (śmiech)

Ile alkoholu wypiliście podczas tworzenia

swojego materiału? Tylko szczerze proszę,

bo prędzej uwierzę w płaską Ziemię niż w

to, że pisaliście to na trzeźwo (śmiech).

RR: Nagraliśmy "Neanderthal Nöise Machine"

w potężnej jaskini Mara "Cro-Magnon"

w 2019 roku, gdzie spędziliśmy trzy

dni na totalnie szalonej i absolutnie zwariowanej

sesji nagraniowej. Zaczęliśmy (prawie)

trzeźwo, ale trwało to tylko 20-30 minut

(śmiech).

Alimai: Nie ma sensu zaprzeczać... Byłem

nieustannie pod wpływem alkoholu i W.L.F.

(nie wiem co to i chyba wolę nie wnikać -

przyp. red.), kiedy wymyślałem wszystkie

tytuły i teksty piosenek N.N.M. Wszystko

pisałem wyłącznie nocą. Każdej nocy mam

obsesję i inspirację do pisania anegdot z mojego

prawdziwego, pojebanego życia. Prawdziwe

stare historie, diaboliczne opętanie,

bestialskie wspomnienia i totalne szaleństwo.

I tak samo, jak nagrywałem perkusję i wokale

sesja nagraniowa była jak cholerna wielką imprezą!!!

(śmiech) W szczegóły może lepiej

nie wchodzić (śmiech). 666!!!

Wasz debiut to właściwie taki środkowy

Foto: N.N.M.

100

N.N.M.


palec skierowany prosto w twarze niektórych

ludzi. Komu chcecie go pokazać najbardziej?

RR: Wszystkim kurwa!!! Zaufanie jest dobre,

ale jego brak jest lepszy!!!

Alimai: Całe moje życie to pieprzony środkowy

palec wymierzony prosto w twarz

wszystkiego i wszystkich! Za dużo fałszu

wokół. Za dużo kutasów i gównianych.

N.N.M. to najlepsza odpowiedź dla całego

tego ścierwa!!! Fukk You! Jebać Jezusa!!!!!!

Die In Fireeeeee!!!!!!

Ace: Jesteśmy pełnym pasji i szczerym zespołem,

w którym prawdziwa pasja do metalu

jest z pewnością na pierwszym miejscu.

Chcemy więc pokazać środkowy palec wszystkim,

którzy podążają za pieprzonymi chwilowymi

modami, nie żyjąc muzyką, którą

maniakalnie uwielbiamy z bezkompromisową

pasją.

Nagrywacie dla Dying Victim Productions.

Ta wytwórnia jest związana z bardziej

epickimi zespołami. Jak trafiliście do

ich katalogu?

Alimai: Po nagraniach pomyślałem o kilku

ważnych i oddanych wytwórniom (z którymi

byłem w kontakcie od dziesięcioleci), które

mogłyby być zainteresowane naszym rodzajem

muzyki. Pomyślałem między innymi o

Dying Victim Productions i od razu zaproponowałem

chłopakom, że wyślą Florianowi

nasze przedpremierowe piosenki. Powiedziawszy

to słowo stało się ciałem.

Ace: Byliśmy w kontakcie z różnymi wytwórniami

i wreszcie znaleźliśmy umowę z Dying

Victims Productions. Lubię DVP, który

produkuje takie zespoły jak Sign Of The

Jackal i Blackevil: doskonałe zespoły naszych

przyjaciół, którzy wiele razy dzielili

scenę z moim zespołem Witchunter.

Obecnie wiele zespołów metalowych (czy

raczej "metalowych") wydaje się być nastawionych

na progresję, tworzenie długich

kompozycji itp. Wy za to skupiacie się na

tym, co nazywam pozytywnym prymitywizmem

nawiązującym do korzeni metalu.

Powiedzcie mi proszę, czy Waszym zdaniem

dzisiaj metal jest tym, czym był na początku?

RR: Oczywiście, współczesne zespoły metalowe

różnią się od tych, które stworzyły ten

gatunek pod koniec lat 70-tych i na początku

80-tych. Jednak w podziemiu ten sam duch

wciąż żyje. Jeśli chodzi o N.N.M., to mogę

powiedzieć, że chociaż nie jesteśmy oryginalni,

jesteśmy osobliwym zespołem. Rzeczywiście,

moim zdaniem, nasza muzyka nie jest

prostym kopiowaniem/wklejaniem starych

pomysłów (to drugie zjawisko można zamiast

tego rozważać w odniesieniu do ton fałszywych

thrashowych zespołów, które pojawiły

się w pierwszej połowie lat 2000, a teraz

prawie całkowicie zniknęły). Nasza muzyka

czerpie inspiracje ze złotej ery metalu, ale w

riffach, aranżacjach i stylu włożyliśmy wiele

osobowości. N.N.M., choć bardzo klasyczny

pod względem utworów, ma bardzo charakterystyczne

brzmienie w tym krajobrazie plastiku

jednorazowego użytku. Ten aspekt pochodzi

bezpośrednio od członków zespołu, z

naszego doświadczenia życiowego i kultury

muzycznej.

Alimai: Godzinami rozmyślałbym nad tym

pytaniem, ale wyrażę swój punkt widzenia w

sposób bezpośredni i zwięzły: Old-School

Metal Is The Only Fucking Way!!!!!!

Ace: Dla mnie najważniejsza jest prawdziwa

pasja, osobowość, determinacja i odrobina

złośliwości. Konieczne jest również wydobycie

i wywyższenie osobowości każdego członka

zespołu, pomijając modę w danym momencie

i sterylne eksperymenty. Dziś ogólnie

doceniam zespoły, które wyraźnie grają z pasją

i szczerością, podążając za swoim pomysłem

przez lata z podniesioną głową, komponując

w pocie czoła.

Najbardziej "progresywną" (jeśli w ogóle w

tym wypadku można tego słowa użyć) częścią

waszego EP jest początek utworu

"Rolling Through the Night". Co to za dziwne

dźwięki?

RR: To był pomysł Cianomana, naszego inżyniera

dźwięku i twórcy potężnej jaskini

Mara "Cro-Magnon". To chaotyczna mieszanka

wszystkich wyczynów z sesji nagraniowej!!!

Czyste szaleństwo (śmiech)!!!!!

Alimai: Cianoman był diabelskim twórcą tej

ohydnej części. Nasz inżynier dźwięku, The

Unholy Master! Miałem przyjemność współpracować

z nim przez wiele lat. Zawsze wybieraliśmy

studio "Mara Cave" do wszystkich

sesji nagraniowych wykonywanych z innymi

zespołami, w których gram (In League

With Satan, Bestial Evil itp.). Kilkakrotnie

pracowaliśmy też razem nad masteringiem

płyt mojej wytwórni Blasphemous Art Records.

Jest cholernie odrażający i profesjonalny

w swojej pracy! Satan Bless Mara Cave!!!

Aaaaarrrgggghhhhh!!!

Ace: Współpracuję od wielu lat z Cianomanem,

z którym nagrałem wszystkie wydawnictwa

Witchhunter od pierwszego albumu.

Topowa osoba w swojej twórczości, ale także

przyjaciel, który ma tę zasługę, że potrafi

wtopić się w brzmienie zespołu, często

wzmacniając jego potencjał.

Jak powiedziałem, dziś zespoły metalowe

skupiają się na czymś innym niż Wy. To

samo możemy powiedzieć o fanach metalu.

Większość z nich oczekuje czegoś innego od

swoich ulubionych zespołów. Nie boisz się,

że w dzisiejszych czasach Wasza muzyka

może być niezrozumiała? A może po prostu

macie na to głęboko wyjebane? (śmiech)

RR: Osobiście nie obchodzi mnie to, bo jestem

pewien, że prawdziwi metalowcy docenią

naszą pracę.

Alimai: Szczerze, nie obchodzi mnie to. Nasza

muzyka to oldskulowy metal dla pieprzonych

oldskulowych sukinsynów!!! Prawdziwy

metal dla prawdziwych metalowców!!! To

wszystko!

Ace: Kiedy podchodzę do napisania płyty,

skupiam się na swoich pasjach i odczuciach,

nie myśląc o potencjalnym słuchaczu. Myślę,

że ważne jest, aby chronić swoją artystyczną

pasję i tworzyć autentyczną muzykę.

NNM to młody projekt. Czy kiedykolwiek

graliście na żywo? Nadal mamy pandemię,

więc ciężko o jakieś konkretne plany koncertowe?

RR: Chcemy grać na żywo, ale nie jest to łatwe,

ponieważ mieszkamy w różnych krajach.

Chcielibyśmy jednak umówić się na jeden

koncert na 2021 rok!

Alimai: Naprawdę mam nadzieję, że wkrótce

ustalę kilka dat koncertów (na pewno w

2021). Nie jest to dla nas takie łatwe, ponieważ

mieszkamy w różnych krajach. Ale kiedy

to się stanie po prostu spodziewaj się czegoś

naprawdę niepokojącego, prawdziwego, lepkiego

i bestialskiego !!! Jak tylko to się stanie,

zdasz sobie sprawę, że najgorsze zło naprawdę

istnieje! Przygotujcie się suki!!! Aaarrrggggggghhhhhh!!!!!!

Ace: Najbardziej lubię granie na żywo! Ale

nie jest to łatwe, ponieważ mieszkamy w różnych

krajach. Jestem pewien, że możemy coś

zorganizować w najbliższej przyszłości.

Kiedy możemy się spodziewać pełnego

albumu N.N.M.? Czy macie jakieś plany?

RR: Planowaliśmy kolejną sesję nagraniową

na wrzesień 2020 r., ale z powodu Covid-19

zdecydowaliśmy się odłożyć do 2021r. W każdym

razie nadchodzą nowe kawałki. Po drodze

pojawiają się bardziej zapadające w pamięć

riffy i natychmiastowe klasyki. Jeśli pozwolą

na to Covid i III Wojna Światowa, to

dostarczymy sporą ilość neandertalskiego hałasu

do końca 2021 roku!

Alimai: Nowa płyta będzie gotowa w 2021

roku. Ponieważ pieprzona pandemia nie pozwoliła

nam naprawić wcześniej (wrzesień

2020, jak planowaliśmy, na początku). Od

kilku miesięcy pracuję nad nowymi, ponętnymi

tekstami i pieprzonymi pomysłami na

bębny do nowego zabójczego riffu, zgodnie z

najlepszą tradycją!!! Fukk Covid-19!!!

N.N.M. jest bardziej niebezpieczne niż to

gówno!!! oczekuj prawdziwego metalu tylko

dla prawdziwych metaluchów!!! Machaj

łbem dla szatana!!!

Ace: Myślę, że ten debiut z pewnością będzie

miał kontynuację. Między członkami zespołu

jest wielka przyjaźń, a nagrywanie tego albumu

było naprawdę zabawne więc jesteśmy

gotowi powtórzyć to doświadczenie!

Bardzo dziękuję za rozmowę. Pozdrawiam!

RR: Pozdrawiam i dziękuję za wsparcie! Aaaaaaaaäääääääärrrggghhhhhh!!!

Alimai: Dzięki! Życzę powodzenia w kolejnych

planach! Stay Wild, Dirty & No Fukking

Remorse!!!!!!666!!!

Ace: Pozdrawiam Bartek i dzięki za wywiad!!!

Keep On Metal !!!

Bartek Kuczak

N.N.M.

101


Muzyka wykonana pracą własnych rąk

Eisenhauer jest kapelą heavy metalową, która zaczęła swoją działalność

w roku 2007, przypieczętowała swoje istnienie w roku 2013, debiutem "Never

Surrender", dwa lata później wydała EPkę. Natomiast kolejny album, "Blessed To

Be Hunter" na wydanie czekał aż pięć lat. Z okazji jego wydania mam okazję porozmawiać

z gitarzystą i wokalistą Christianem "Waxe" Wagnerem. Opowie nam

o muzyce kapeli, o inspiracjach, tym, co sprawia, że brzmią wyjątkowo, jaki mają

stosunek do porównań z Grand Magus oraz jakie jest pochodzenie ich nazwy.

HMP: Hej! Czy mógłbyś opisać muzykę

osobom, które was jeszcze nie znają?

Christian "Waxe" Wagner: Cześć Jacek, z

tej strony Christian "Waxe" Wagner z Eisenhauer.

Jestem gitarzystą i wokalistą zespołu.

Powiedziałbym, że gramy ponadczasowy,

szczery, mroczny i epicki heavy metal

w najczystszej postaci.

Grand Magus? Co sądzisz o tym zespole?

Szczerze, są gorsze rzeczy niż bycie porównanym

do Grand Magus. Uwielbiam ich i

sądzę, że to trio gra świetną muzykę na żywo.

Tak dobrze, by zrozumieć, czemu ludzie

odnajdują u nas pewne podobieństwa, co

oczywiście jest związane z muzyką samą w

sobie. Barwa mojego głosu przypomina trochę

wokal JB Christofferssona. W każdym

razie mogę potwierdzić, że tego typu porównania

częściej występują przy wokalu śpiewanym,

niż przy zwykłym growlu czy ryku.

Jeśli do tego masz baryton, to ludzie nie mają

interpretowaliśmy wczesne utwory kapel

takich jak Iron Maiden, Slayer, Metallica

oraz Pantera. Te inspiracje są bardziej widoczne

na naszym debiucie "Never Surrender".

Ten album w całości został nagrany przez

nas. Obecnie mogę powiedzieć, że był bardziej

demem niż oficjalnym albumem. "Blessed

Be The Hunter" z pewnością jest lepiej

dopracowany i jest mocniejszy od strony

kompozycji. Podszlifowałem swoje wokale, w

ogóle znaleźliśmy swój styl. Poświęciliśmy

czas jako zespół, by dopracować naszą wizję

metalu. Zagraliśmy nasze brzmienia tak, jakbyśmy

je chcieli usłyszeć z perspektywy słuchacza.

102

Co sprawia, że brzmicie wyjątkowo?

Gramy old school, jednak nie kopiujemy

przeszłości. Myślę, że stopiliśmy i uformowaliśmy

muzykę, która była z nami przez dekady,

w naszą własną stal. Naszymi ulubionymi

artystami są między innymi Black Sabbath,

Dio, Mercyful Fate, Trouble, Manilla

Road, Cro-Mags, Danzig oraz Slayer.

Uwielbiam głębokie głosy Jima Morisson'a

oraz Johnny'ego Cash'a. Sądzę, że mój, głęboki,

melodyczny głos jest wizytówką zespołu.

Nie jest to dokładnie coś, czego niektórzy

oczekują od klasycznego heavy metalu, być

może jednak docenią tę różnicę. Nasz metal

możemy określić jako ten "ręcznie wykonany".

Jest w nim wiele pasji, w każdej nucie,

każdym słowie czy w grafice albumu. I możesz

to usłyszeć, zobaczyć oraz poczuć!

Co sądzisz o byciu porównywanym do

EISENHAUER

Foto: Eisenhauer

już do czego tego porównać. Wtedy rzucają

nazwami takimi jak Grand Magus czy Falconer,

nawet jeśli nie spotkałem się z tym

ostatnim. Jeśli słuchasz naszych utworów na

poważnie, to odkryjesz, że mamy inne podejście

do pisania utworów, co oczywiście jest

zasługą tego, że mamy dwóch gitarzystów w

zespole. Nasze brzmienie zawiera pewne subtelne

smaczki, których Grand Magus nigdy

nie użyło i prawdopodobnie nie użyje.

Jak wypada "Never Surrender" na tle

"Blessed Be The Hunter"? Czym różni się

debiut od najnowszego albumu?

Na początku istnienia zespołu, kiedy nie myśleliśmy

o tworzeniu własnych utworów,

Czy powiedziałbyś, że bliżej "Horse Of

Hell" do "Blessed Be The Hunter" niż debiutowi

do "Horse Of Hell"?

Tak, niezależnie od tego, jak na to spojrzysz.

Nasza ostatnia EPka, "Horse Of Hell" określiła

kierunek naszego nowego albumu "Blessed

Be The Hunter". W przeciągu tych pięciu

lat trochę dopracowaliśmy nasz warsztat

kompozycyjny i ujednoliciliśmy nasz styl. Co

do tekstów, pozostaliśmy wierni swoim przekonaniom.

Co obecnie sądzisz o "Horse Of Hell"?

"Horse Of Hell" był świetnym projektem, w

którym wzięli udział nasi dobrzy przyjaciele.

Mieliśmy sporo uwagi i dobre recenzje z całego

świata. W perspektywie czasu zawsze są

rzeczy, które można było poprawić, lub zrobić

inaczej. Jednak, jak powiedziałem, ten album

jest kamieniem węgielnym naszego brzmienia

i wciąż jesteśmy z niego dumni.

Jak duży wpływ na teksty miała twórczość

Roberta E. Howarda i Michaela Moorcocka

na wasz najnowszy album? Co poza

tym zainspirowało teksty?

Trochę czytam, jednak bardzo zróżnicowaną

literaturę. Znam wszystkie historie o Conanie

Barbarzyńcy, jednak żaden z tych

dwóch wymienionych autorów nie miał bezpośredniego

wpływu na moje teksty. Lubię

mitologię oraz zabawę z jej przedstawieniami,

jednak pozostawiam przestrzeń do interpretacji.

Dla mnie główną rolę szczególnie

gra germańska i nordycka mitologia, bliska

zażyłość z naturą oraz światem naszych

przodków. Lubię stylizować moje historie w

archaizmy. W kilku recenzjach autorzy określili

"Ode to the Hammer" jako utwór wojenny.

Niestety jest to błędna interpretacja.

Utwór jest obietnicą zostawienia lepszego

świata dla moich potomków. Zwykle chcę,

żeby ludzie sami interpretowali teksty moich


utworów, jednak tutaj wolałbym to poprawić.

Jeśli miałbyś użyć jednego słowa, by opisać

motywy na "Blessed Be The Hunter", to

jakie ono by było i dlaczego? Osobiście powiedziałbym,

że jest to - siła - wychodząc z

tego, jak wiele utworów traktuje o jej różnych

manifestacjach.

Pewnie! Totalnie się z Tobą zgadzam! Motyw

siły manifestuje się przez cały album z

całą jego złożonością. Chociażby moc miłości

na "Priestess Of Delight", która sprawia, że

powrót z życia pozagrobowego jest możliwy.

Siła na "Gods Of Pain" objawia się w przeciwstawieniu

się bogom. Potęga, którą dzielimy

ramię, w ramię w "Wild Boar Banner" z

naszymi sojusznikami, jakimi są słuchacze.

Moc węża, która nas pochłania i wyzwala w

nas zwierzęta w "Release The Beast". Moc

młota w "Ode To The Hammer", który pomaga

nam przekuć świat na lepszy, czy moc,

którą czujemy, gdy wzbudziliśmy bogów na

"Cult".

Istnieje jakiś inny porządek utworów, poza

tym z tracklisty, którego powinniśmy spróbować?

Mogę tu zdradzić, że "Sun Under My Breast"

powinna być przed "Wild Boar Banner", zaś

"Tyrannus" przed "Cult". Co do reszty, proszę

ustawiać wedle uznania. Z pewnością są tutaj

interesujące kombinacje do odkrycia. Oczywiście

pomyśleliśmy o tym. Niemniej chcieliśmy

również wydać całość jako LP, a ograniczony

czas muzyki na stronę nieco ułatwił

nam decyzję.

Szczerze, to po samej okładce powiedziałbym,

że jest to black metalowy album. Też

masz takie wrażenie? Czym była zainspirowana

ta grafika?

Rozumiem, co masz na myśli. Lubię czarne

obrazy i pewną black metalową estetykę.

Mogę się z Tobą zgodzić, jeśli chodzi o klimat

i stylistykę. Jednak rzeczy, które widzę

na tej grafice, raczej bym nie przypisał do

black metalu. Wydaje się też zbyt kolorowa

jak na ten gatunek. Grafika "Blessed Be The

Hunter" pokazuje dokładnie

pierwszy wers "Ghost Warrior",

w którym nasz protagonista

powraca ze świata umarłych,

by się zemścić. Kapłanka

Rozkoszy ("Priestess of

Delight") pożyczyła mu skrzydła,

by umożliwić powrót.

Wielki dzik jest jego zwierzęcym

znakiem, który z nim

podróżuje. Jesteśmy bardzo

zadowoleni z naszych relacji

ze wspaniałym malarzem, grafikiem

i fotografem Gabrielem

Turnerem Burne (www.

gabrieltbyrne.com), który jest

również naszym przyjacielem.

Byliśmy z nim nieustannym

kontakcie od pierwszego pomysłu

i szkicu, do ukończonego

obrazu i bookletu. Gabriel

zrealizował nasze pomysły

perfekcyjnie oraz dał albumowi

więcej niż wartościową

grafikę.

"Open The Gates" czy "Crystal

Logic"?

Oh, co to za trudne pytanie!

To jest jak wybieranie pomiędzy

dwiema pięknymi paniami.

"Crystal Logic" jest po

prostu klasyczne. Poza tym

naprawdę lubię "Open the

Gates" ze względu na trochę

mocniejszą różnorodność. Na

obu albumach jest wiele wspaniałych

utworów. Jednak stężenie

dobrych kawałków jest

ciutkę większe na "Crystal

Logic", z pewnością ten album

bym wybrał. Jednak to nie

oznacza, że nie spotykałbym

się z inną kobietą (śmiech).

Foto: Eisenhauer

Czy w wywiadach często pytają się was o

konotację nazwy z prezydentem USA,

Dwightem Davidem Eisenhowerem? Co

Eisenhauer zasadniczo oznacza? Czy to

"kopacz żelaza"?

Tak, ciągle to tłumaczymy, jednak nasza

nazwa nie ma nic wspólnego z prezydentem

Eisenhowerem. "Eisen" po niemiecku oznacza

żelazo, "hauer" to kuźnia. Jednak "hauer"

może oznaczać również kieł lub żądło. Tak

więc żelazny kieł. Możesz sobie wyobrazić

jak dzik z żelaznymi kłami rwie Ci rzyć?

(śmiech). Nie bez powodu mamy dzika w

naszym logo. Wszyscy dzielimy ten sam gust

i humor, a słowo "Eisenhauer" brzmiało mocno

i zajebiście. W sumie dlatego ta nazwa.

Czego się spodziewasz po 2021?

Mam nadzieje, że szaleństwo z covidem się

skończy, wtedy będziemy mogli znowu zagrać

wiele koncertów i dotrzeć z naszą muzyką

do tylu osób, jak to tylko możliwe.

Dziękuje za wywiad! Powodzenia!

Dziękujemy bardzo! Zostańcie w zdrowiu,

salutujemy żywiołowo wszystkim Eisenheads!

Eisenheads United!

Jacek Woźniak

Foto: Eisenhauer

EISENHAUER 103


...myślę, że w każdym z nas drzemie odpowiedzialność za nasze życie

Miałem przyjemność zamienić parę słów z Tiziano Marcuzzim z włoskiego

progresywno/techniczno thrashowego Exiled on Earth, który swoją karierę

zaczął całkiem dawno i do tej pory stworzył trzy albumy długogrające: "The Orwell

Legacy" w 2009r., "Forces of Denial" w 2016r. oraz najnowszy "Non Euclidean"

w 2020r., który będzie jednym z głównych punktów naszej rozmowy.

Omówimy tematykę tekstów i rozmawialiśmy o tym, jaki mamy mały wpływ na

świat i jak duży na swoje własne życie. Nie przedłużając, oddaje głos Tiziano...

tutaj! Wraz z nowym, świeżym albumem, z

którego jesteśmy dumni!

Myślę, że wciąż mamy to samo podejście do

każdego utworu, dobre riffy oraz struktura

utworu, a rozwijaliśmy się w kierunku czegoś

bardziej dojrzałego i zdefiniowanego, dochodząc

do momentu, gdzie prędkość i dzikość

stały się kluczowymi elementami naszych

utworów. Można to usłyszeć, słuchając naszego

nowego albumu. Na początku próbowaliśmy

się skupić na bardziej technicznych i

rozbudowanych częściach, nie po to, aby

zaimponować komuś, ale aby lepiej wyrazić

siebie. Teraz kiedy nasze brzmienie jest zdefiniowane

i rozpoznawalne, wrzuciliśmy nowe

elementy do wszystkich kompozycji, tak,

aby każda z nich była świeża i prowadziła

nas do rozwoju zespołu.

Z tego, co wiem, użyliście utworów z drugiego

demo na "The Orwell Legacy", ale czy

nagraliście ponownie zawartość z "Duality

Conflicts"? Jeśli nie, to dlaczego i czy planujecie

to nagrać ponownie?

Nosiliśmy się z takim zamiarem przez jakiś

czas, ale nigdy go nie zrealizowaliśmy. Ponownie

nagraliśmy "Forgotten Lore" z czasów

Maelstorm i jest trochę utworów z "Duality

Conflict", nad którymi myślimy, aby zmienić

im aranżacje i nagrać je ponownie.

Co sądzisz obecnie o waszym debiucie,

"The Orwell Legacy"?

Osobiście jestem z niego bardzo dumny. Jest

on sumą lat spędzonych w salce prób, pomiędzy

piwem i piłkarzykami. Zawiera wiele

wspaniałych utworów, a my sami gramy

przynajmniej połowę tego albumu na każdym

koncercie. Poza tym zawiera mocny

przekaz, ostrzeżenie. Każdy utwór mówi o

aspekcie naszego obecnego świata oraz o

tym, jak my, jako ludzie, oddziałujemy z nim

i między sobą.

HMP: Cześć! Możesz nam powiedzieć jak

Exiled on Earth zaczęło swoją karierę?

Tiziano Marcuzzi: Cześć! Zaczęliśmy naszą

aktywność w 2000 roku, wzmocnieni doświadczeniem

z poprzedniego wcielenia naszego

zespołu, Maelstorm. Luca i ja graliśmy

w tym zespole do 1997 roku, w którym

to nagraliśmy i wydaliśmy demo. Powrót był

trudny. Nie grałem przez jakiś czas i od początku

musiałem ponownie się skupić na projekcie.

Częściowo byliśmy zainspirowani

dziełami zespołów takich jak Death, Annihilator,

Watchtower oraz wszystkimi technicznymi

kapelami tamtego czasu. Stworzyliśmy

naszą osobistą wizję metalu, coś, co

może być łatwo rozpoznane jako "styl Exiled

on Earth". Grupy, która stworzyła coś interesującego

bez tracenia własnej indywidualności.

Na początku powstały dwa utwory, "The

Illusory Ground of Betrayal" oraz "Duality

Conflicts", które pojawiły się wraz z dwoma

innymi kawałkami na naszym pierwszym

mini-CD, "Duality Conflicts". Pokazują one

mocne elementy technicznego thrashu i czystego

wokalu. Był to nasz pierwszy krok w

stronę koncertów oraz kolejnych nowych

kompozycji. Co nastąpiło potem, to był

okres, w którym nasz kunszt muzyczny rozwinął

się, a nasz zespół uległ wzmocnieniu.

Przetrwaliśmy ciężkie czasy, jednak jesteśmy

Foto: Exiled On Earth

Wydaje mi się, że pracujecie nad muzyką

tylko wtedy, kiedy na to macie ochotę i

możliwość, wnioskuję to po tym, jak długie

okresy dzielą wasze kolejne wydawnictwa.

Wiele lat minęło pomiędzy wydaniem pierwszego

i drugiego albumu, ale znacznie mniej

czasu pomiędzy "Forces..." a "Non Euclidean".

Było to związane głównie z obowiązkami,

rodzinami, dziećmi i naszą pracą. To

wszystko zabiera nam dużą część naszą

dnia… Jesteśmy ugruntowani w przekonaniu,

że chcemy bardziej skupić się na zespole

oraz na tym, czym ma być nasza muzyka.

Rozwinęliśmy się jako muzycy i znaleźliśmy

nowe sposoby na pisanie i realizację utworów.

Ten proces przyspieszył kwestię pisania

muzyki. Mechanizm tworzenia przebiega

gładko, szczególnie było to widoczne podczas

prób i nagrań na "Non Euclidean". Osobiście

tworzę większość partii gitarowych i

struktur utworów, potem wszystko łączymy

wraz z aranżacjami. Obecnie pracujemy nad

czymś nowym.

Czy styl/gatunek muzyki, który graliście

zmienił się przez lata, czy pozostał ten

sam?

Czy obecne wydarzenia i środowisko przypominają

wam to, opisywane przez Orwella?

Muszę powiedzieć, że tak, w początkowych

latach naszego zespołu, napisałem teksty o

drodze zniszczenia, jaką przebywamy jako

ludzkość. Byłem zainspirowany wieloma autorami,

którzy wierzą, że istnieją jakieś tajemne

moce, które działają przeciwko nam,

w celu dokonania na nas samozagłady. Oni

dali mi parę podpowiedzi, jak wzmocnić teksty

swoich utworów. Myślę, że zbieramy to,

co zasialiśmy: wojny, kontrolę nad każdym z

osobna. Trochę przypomina mi to przepowiednie

Orwella na temat Wielkiego Brata,

który wyłania się z mroków. Z punktu widzenia

realisty, myślę, że w każdym z nas drzemie

odpowiedzialność za nasze życie i za dążenie

do jego poprawy dostępnymi nam środkami.

Mały krok naprzód ku lepszemu społeczeństwu

zawsze jest możliwy.

Powiedziałbyś, że "Forces of Denial" był

ewolucją stylu wypracowanego na debiucie?

Tak, album jest jednocześnie thrashowy i

melodyjny. Również pokazuje ewolucje w

tworzeniu tekstów i sposobie śpiewania.

Utwory są trochę krótsze w porównaniu do

"Orwell's…" ale w swoich tekstach podążają

za pomysłami z debiutu. Z tego albumu gramy

parę utworów, takich jak "Vortex of Deception",

"The Mangler" oraz tytułowy.

104

EXILED ON EARTH


Co zainspirowało was do stworzenia waszego

najnowszego krążka "Non Euclidean"?

Ciemność, zewnętrzna pustka i niewiadoma.

Oraz coś więcej, stwory, które żyją w ciemnych

stronach kosmosu, Bogowie z Zewnątrz,

królowie rządzący prawami przestrzeni.

Są oni fizycznymi manifestacjami

praw rzeczywistych i reprezentują istotne

koncepcje, takie jak czas i przestrzeń (gdzie

Yog Sothoth jest zarówno kluczem, jak i zamkiem).

W poprzednich wydawnictwach zawsze

staraliśmy się umieścić parę utworów o

Lovecrafcie i jego okropnościach, tym razem

spróbowaliśmy uchwycić i zobrazować wysiłki

Lovecrafta włożone w nasze postrzeganie

wszechświata, jako tego okrutnego, w

którym znaczymy nie więcej, niż krople w

morzu, całkowicie na łasce zdarzeń i decyzji

większych od nas wszystkich. Zakazana wiedza

i szaleństwo, które za nią podążają, są

główną częścią pomysłu. Istnieją zagadnienia

i tajemnice, które lepiej zostawić w spokoju,

by nie uciec w odmęty szaleństwa.

Czy "Tindalos" jest o miejscu z Mitów

Cthulhu, czy raczej o czymś innym?

Jest to nazwa istot poza kontinuum czasowym.

Frank Belknap Long dał nam je w

zbiorze opowiadań "The Hounds of Tindalos".

Zawsze uwielbiałem jak one manifestowały

swoją obecność przed pechowym "przyzywającym"

pojawiając się w ostrych kątach

pokoju. Te stworzenia zamieszkiwały ziemię

w prehistorycznych czasach. Podróżnicy w

czasie przypadkiem mogą zwiedzać te dzikie

czasy i zostać zauważonym przez jednego z

tych okrutnych "psów". Jest to wyrok śmierci.

Te nieeuklidesowe przestrzenie będą podróżować

przez czas, docierając do swojej ofiary.

Szaleństwo będzie trwało, szczególnie że ta

biedna istota nie wie, kiedy ten "pies" pokaże

się w jej życiu.

Foto: Exiled On Earth

"Vordeghast Wood" jest czymś, co stworzyliście

wy, czy było już wcześniej gdzieś

wspomniane?

Stworzyliśmy ten termin, bawiąc się niemieckim

tłumaczeniem, słów oznaczających

"głęboki mrok" lub coś podobnego. Stworzyliśmy

las, w którym składane są okropne ofiary

w imię Matki, Shub Niggurath. W głębokim

lesie coś okropnego i bluźnierczego się

odbywa wtedy i teraz. Jest to hołd dla kultu

Czarnej Kozy Lasów.

Czy dobrym określeniem zawartości tego

albumu byłoby słowo "nadnaturalne"?

Tak, mówimy o potworach i bóstwach wznoszących

się ponad przestrzeń i czas, o szaleństwie

i tajemnych kultach. Tym razem pozwalamy

koszmarom zawładnąć scenie i nie

ma tu światła ani nadziei, ponieważ to są

koncepty dalekie od percepcji tych istot.

Ciemnie i nadnaturalne elementy grają kluczową

rolę w całym projekcie. "The Outer

Gods" jest manifestacją praw kosmicznych, fizyki

oraz niewiadomej, o której wcześniej

wspomniałem. My nie jesteśmy w stanie temu

zapobiec, ani nawet tego pojąć. Istnieją

tajemne wymiary za obecną okrutną fasadą

rzeczywistości, którą znamy, a która jest iluzją.

Bierzemy tę iluzję i tniemy ją na kawałki

przystępne dla słuchacza, tak, aby mógł

przez nią przejrzeć.

Możecie opisać jak przebiegała produkcja

"Non Euclidean"?

Zaczęło się wraz z procesem wstępnym, gdzie

podzieliliśmy wszystkie utwory na serię sesji

nagraniowych. Napisałem tonę riffów i chciałem

je wszystkie sprawdzić, szczególnie te,

które pasowały najlepiej do motywu albumu.

Następnie zabraliśmy najlepsze rzeczy z tych

nagrań i pracowaliśmy głównie nad sekcjami

rytmicznymi i perkusją. Zwykle tak działamy

w celu uzyskania gotowego rezultatu. Kiedy

jesteśmy zadowoleni ze struktury utworu,

następnie nasz wysiłek wkładamy w sekcje

gitar prowadzących oraz bas. W tym wypadku

"Non Euclidean" nie był wyjątkiem. Wokale

tym razem zostały zmienione, ponieważ

chciałem zaśpiewać w inny sposób. Ostre i

prawie death metalowe wokale były tymi,

których używam na tym albumie, jednak jest

również trochę czystych wokali i chórków.

Rezultat jest bardzo efektowny. Spędziliśmy

dobrze czas podczas nagrywania, wszystko

wyszło tak, jak chcieliśmy.

Czy zamierzacie ponownie współpracować

z Eleną Bonamonetą? Co sądzicie o jej

dziełach?

Daliśmy jej parę wskazówek na temat tego,

co chcemy pokazać na okładce, a ona przygotowała

nam parę szkiców. Byliśmy pod

wrażeniem, jak dobrze wyszło jej dopasowanie

ich do naszych pomysłów. Tak, planujemy

z nią ponownie współpracować!

Co sądzicie o Punishment 18 Records?

Jest to nasz wydawca od 2012 roku i jesteśmy

bardzo zadowoleni ze współpracy.

Punishment 18 oraz InfinityHeavy (nasze

biuro prasowe) robią doskonałą robotę, jeśli

chodzi o promowanie swojego katalogu i robią

wspaniałe rzeczy dla nas w sprawie promocji

naszego nowego albumu. Wydanie go

cyfrowo (8 maja 2020) dało nam szansę, by

wypromować materiał w czasie kryzysu pandemii.

Fizyczne wydawnictwo zostało zaplanowane

na wrzesień, stąd mamy cały ten

czas, żeby promować go ponownie! To jest

prawie jak podwójna promocja.

Co zamierzacie robić w 2021 roku?

Naszym głównym celem jest dopracowanie

wszystkich utworów na czwarty album i granie

"Non Euclidean" tak często, jak to tylko

jest możliwe.

Dziękuje za wywiad! Powodzenia!

Dziękuje wam i pozdrowienia z Włoch dla

wszystkich waszych czytelników!

Jacek Woźniak

Foto: Exiled On Earth

EXILED ON EARTH 105


Nowy rozdział

- Wierzymy, że każdy człowiek w głębi serca kocha rocka! - podkreśla

Emlee Johansson i trudno się z jej opinią nie zgodzić, ale pod warunkiem, że jest

to muzyka tak dobra, jak na najnowszym wydawnictwie Thundermother. "Heat

Wave" to czwarty i jak dotąd najbardziej udany album w dyskografii szwedzkiej

grupy - złożonej wyłącznie z kobiet, ale w żadnym razie nie chcących, by oceniano

je wyłącznie na tej podstawie, bo w zespole są przede wszystkim muzykami.

Przede wszystkim zdecydowałyśmy się grać ze

sobą, dzięki swoim osobowościom i jakimi jesteśmy

muzykami. Świetnie się razem bawimy

i naprawdę dobrze się rozumiemy, kiedy gramy,

zarówno na scenie, jak i na sali prób. Uważamy

również, że to wspaniałe, że wszystkie jesteśmy

kobietami, ponieważ chcemy coś zmienić

w przemyśle muzycznym, pokazując, że

potrafimy rozbujać scenę tak dobrze, jak każdy

"boysband". A świat musi to zobaczyć, muszą

nas zobaczyć, abyśmy mogły położyć kres

wszystkim istniejącym uprzedzeniom. Ale na

nam jeszcze bardziej rozwinąć się. Kiedy nasz

kontrakt z nimi wygasł, zdecydowałyśmy się

przenieść do niemieckiej wytwórni, w której

mamy już management, agencję koncertową i

wydawcę. Zdecydowałyśmy się na AFM i do

tej pory jesteśmy z nich bardzo zadowoleni.

Czujemy się tak szczęśliwe, że mamy wytwórnię,

która wkłada w ten zespół tyle ciężkiej

pracy oraz pasji, i w dodatku przenieśli nas na

inny poziom. Nawet Szwecja coraz bardziej się

nami interesuje, (śmiech!). "Heat Wave" uplasował

się na ósmym miejscu szwedzkich list

przebojów! I naprawdę mamy nadzieję, że znowu

pomożemy rozwinąć się muzyce rockowej

w Szwecji. Wiemy, że w tych czerwonych drewnianych

domach jest wielu rockmanów.

Ponoć trzeci album jest przełomowym wydawnictwem

dla każdego zespołu i dla was był

również, ale o tyle, że przed jego nagraniem

miałyście zmiany składu z tą najbardziej dostrzegalną,

kiedy Guernica Mancini zastąpiła

Clare Cunningham?

Dołączyłam do zespołu w tym samym czasie

co Guernica i była to bardzo wyjątkowa sytuacja

ze względu na dużą zmianę składu. Znalezienie

nowych muzyków i kontynuowanie

współpracy z zespołem było poparte bardzo

silnym dążeniem ze strony Filippy. Guernica

czuła, że wskakuje w duże buty, ponieważ Clare

była świetną wokalistką. Pamiętam, że byłyśmy

przygotowane na wiele nienawiści ze

strony fanów, że będą rzucać w nas butelkami

na scenie i takie tam, (śmiech)… Ale fani byli

niesamowici. Od początku przywitali nas z

otwartymi ramionami. W tym składzie zespół

ciągle wchodził na wyższy poziom. Guernica

ma niesamowity głos i wniosła do Thundermother

wyjątkowe brzmienie, jesteśmy bardzo

szczęśliwe i wdzięczne, że mamy tak niesamowitą

osobę i muzyka w naszym zespole. Pamiętam

pierwszą wspólną próbę i jedyne, co przyszło

mi do głowy, to to, jak bardzo fajnie jest

grać razem z tak wspaniałą wokalistką. Myślę,

że ma doskonały rockowy głos. Dzięki temu na

pewno znajdzie miejsce w podręcznikach historii!

HMP: Female rock band - to określenie nie

jest już w dzisiejszych czasach chyba niczym

szokującym, w końcu od pierwszych sukcesów

The Runaways czy Girlschool minęło

już ponad 40 lat i rock w żadnym razie nie jest

już kojarzony wyłącznie z mężczyznami?

Emlee Johansson: Tak, nie jesteśmy fankami

określenia "female rock band". To znaczy, jesteśmy

oczywiście zespołem składającym się

wyłącznie z kobiet, ale nie rozumiemy, dlaczego

jesteśmy klasyfikowane razem z innymi zespołami,

w których są kobiety. Często nie gramy

w tym samym stylu, więc to bardzo

wprowadza w błąd. Miałyśmy wiele sytuacji, w

których ludzie nie doceniali nas jako muzyków

tylko dlatego, że jesteśmy kobietami. Przykładem

może być to, że niektórzy ludzie myślą, że

w naszych nagraniach nie gram na perkusji,

ponieważ wydaje im się, że "brzmi to tak, jakby

grał mężczyzna". Strasznie głupie. Nigdy

nie pozwoliłabym nikomu zastąpić mnie w

czasie nagrań. Rock jest nadal bardzo zdominowany

przez mężczyzn, ale mamy nadzieję,

że my możemy być częścią tego gatunku, aby

choć trochę zrównoważyć tę różnicę płci.

Chcemy pokazać ludziom, że nie ma znaczenia,

czy jesteś mężczyzną czy kobietą, liczy się,

jakim jesteś muzykiem i osobą!

Dokładnie! Takie było założenie od początku

istnienia Thundermother, że skład będzie złożony

wyłącznie z kobiet, czy też wyszło to

zupełnie przypadkowo?

Foto: Franz Schepers

scenie było z nami kilku facetów, na przykład

Mats Rydström wielokrotnie zastępował basistkę,

więc nie jesteśmy przeciwne grze z mężczyznami.

Chcemy po prostu grać z ludźmi i

muzykami, których lubimy!

Waszą debiutancką płytę "Rock 'N' Roll Disaster"

wydał szwedzki oddział Warnera, później

trafiłyście jednak do znacznie mniejszej

firmy Despotz Records - Szwecja nie była

jeszcze gotowa na Thundermother, chociaż

tak zwany retro rock zaczynał już zyskiwać

popularność?

Nadal mamy zachowane dobre relacje z Warner

i myślę, że to był po prostu zły moment.

Najważniejsze jest, aby znaleźć wytwórnię,

która wierzy w ciebie i nadaje ci priorytet. Bez

względu na to, czy jest to duża, czy mała wytwórnia,

potrzebujesz ich, aby byli gotowi do

ciężkiej pracy dla ciebie. Z Despotz stworzyłyśmy

dwa świetne albumy, które pomogły

Jak doszło do tej współpracy? Jej muzyczna

przeszłość i doświadczenie były pewnie dodatkowym

atutem, a rozpoczęcie nowego rozdziału

postanowiłyście zaakcentować tytułem

"Thundermother"?

Tak naprawdę od samego początku zaiskrzyło

między nami i myślę, że wniosło to do zespołu

dużo nowej energii. Filippa pozwoliła nam dodać

do kawałków swoje akcenty i to dużo mówi.

Po prostu dalej się rozwijamy i razem rośniemy

w siłę, co jest po prostu niesamowite.

Wspieramy się i wspólnie rozwijamy, jesteśmy

zespołem. Tak, zdecydowałyśmy nadać naszemu

trzeciemu albumowi tytuł "Thundermother",

ponieważ czułyśmy, że zespół potrzebuje

nowego startu w nowym składzie.

Każdy zespół ma album o tytule jak nazwa zespołu,

prawda (śmiech)... Po prostu wydawało

się to właściwe, bardzo czyste, a także było komunikatem

dla fanów, że nie muszą się martwić,

bo zespół ciągle działa. To był zdecydowanie

nowy rozdział dla zespołu, bardzo dobry,

pozytywny!

Po zmianie basistki poszłyście za ciosem, nagrywając

jeszcze ciekawszy materiał "Heat

Wave". Nie wiemy jeszcze z jakim spotka się

odzewem publiczności, ale jedno jest pewne,

że pierwszy sukces macie już za sobą, to jest

przejście z Despotz Records do AFM Re-

106

THUNDERMOTHER


cords, co na pewno pomoże jeszcze bardziej

wypromować zespół?

Jak dotąd reakcje są niesamowite! Top 10 na

listach przebojów w Niemczech i Szwecji. Nie

mogłyśmy być szczęśliwsze. Jesteśmy bardzo

zadowolone z AFM, oni stawiają nas na pierwszym

miejscu i wierzą w nas, co wiele znaczy.

Wspierają wszystkie nasze pomysły i pozwalają

nam mieć we wszystkim coś do powiedzenia.

I tak, promowali nas jak nikt wcześniej i naprawdę

widzimy tego rezultaty. Teraz są tak

wspaniałe i ekscytujące czasy i nie możemy się

doczekać, aby zobaczyć, co nas czeka w przyszłości!

Ta płyta gdzieś w połowie lat 70. byłaby

istną kopalnią przebojów, nie unikacie bowiem

łączenia w swej muzyce różnych wpływów,

od glam rocka do takiego klasycznego,

lżejszych i mocniejszych, hardrockowych

akcentów, jest piękna, klasyczna ballada

"Sleep" - liczycie, że współcześni słuchacze

też docenią te utwory?

Naprawdę lubimy składać taki hołd i czerpać

inspirację ze wszystkich naszych ulubionych

zespołów! Wszystkie kochamy klasyczny rock,

ale wywodzimy się z nieco innych muzycznych

wpływów i kiedy łączymy nasze ulubione style,

tworzymy coś naprawdę dobrego. Jestem wielką

fanką Johna Bonhama (perkusisty Led

Zeppelin) i myślę, że można to usłyszeć, słuchając

perkusji na tej płycie. Jest dużo dźwięków

niczym duchy z przeszłości i prostych rytmów

(śmiech). Uważamy również, że musimy

nieść ze sobą pochodnię rock 'n' rolla, aby mieć

pewność, że pozostanie on przy życiu. Wiele

zespołów z lat 70. i 80. nadal działa, ale jest

tylko kwestią czasu, kiedy nie będą w stanie

koncertować, więc ciągle muszą pojawić się nowe

zespoły, które nadal będą grać ten rodzaj

muzyki. Uwielbiamy go zarówno słuchać, jak i

grać, i mamy wielką nadzieję, że nasi słuchacze

również to docenią. Mamy również nadzieję,

że uda nam się dotrzeć do szerszej publiczności

i stać się zespołem mainstreamowym, ponieważ

wierzymy, że każdy człowiek w głębi serca

kocha rocka.

Czyli zreformowanie składu wyszło wam na

dobre, nie ma co bać się takich, czasem nawet

bardzo znaczących, zmian?

Oczywiście zawsze istnieje jakieś ryzyko.

Wiem, że Filippa miał naprawdę ciężki czas

między dwoma składami kapeli, decydując się

Foto: Franz Schepers

Foto: Franz Schepers

na kontynuowanie działalności zespołu i znalezienie

nowych muzyków. Naprawdę miała

dużo szczęście z nami wszystkimi i jest po prostu

niesamowita w wyszukiwaniu właściwych

ludzi, kiedy tego potrzebuje. I chyba najważniejszą

rzeczą jest być odważnym i nigdy nie

tracić nadziei. Guernica i Filippa znały się

trochę wcześniej, bo grały razem jakiś czas

temu. W tym samym momencie, gdy muzycy

z poprzedniego składu zdecydowali się opuścić

Thundermother, były zespół Guerniki The

Royal Ruckus postanowił zrobić sobie przerwę.

Guernica napisała do Filippy: "Cześć Filippa,

czy znasz kogoś, kto potrzebuje wokalistki…",

a Filippa odpowiedziała: "Właściwie szukam

nowej wokalistki dla Thundermother".

Guernica przyjechała kilka dni później do

Sztokholmu, aby spotkać się z Filippą, a reszta

to już historia! W tym czasie studiowałam w

Royal College of Music w Sztokholmie. Bardzo

lubiłam szkołę, ale tęskniłam też za zespołem.

Naprawdę brakowało mi grania w zespole, grania

na żywo i innych takich rzeczy. Aż pewnego

dnia zadzwoniła do mnie Filippa i moje życie

zmieniło się na zawsze (śmiech). Wszystko

to było po prostu idealne dla wszystkich i

wszystkie jesteśmy za to bardzo wdzięczne.

Były zespoły, które miały mniej udane zmiany

w składzie, ale Thundermother dostało dzięki

temu prawdziwy zastrzyk energii.

To wasza pierwsza, kolektywnie stworzona

płyta, co dotąd się nie zdarzało. Może właśnie

dlatego jest tak udana?

Chyba, zresztą kto wie? Z pewnością zrobiło

to ogromną różnicę dla nas jako zespołu.

Świetnie się razem bawiłyśmy, pisząc kawałki

na ten album i to niesamowite, że mogłyśmy

zrobić to razem. To nasze dziecko! Filippa

wykonała świetną robotę, pisząc muzykę na

poprzednich trzech albumach, jest bardzo utalentowaną

autorką utworów. Jesteśmy bardzo

szczęśliwe, że otworzyła ramiona i pozwoliła

nam być częścią komponowania. A więcej

umysłów tworzy więcej pomysłów! (śmiech),

więc czasami miałyśmy zbyt wiele pomysłów.

Ponadto fakt, że jesteśmy różnymi muzykami

z różnymi doświadczeniami sprawiło, że nasze

brzmienie rozwinęło się i to jest bardzo ekscytujące.

Wszystkie dzielimy się swoimi różnymi

mocnymi stronami, co daje nam naprawdę dobrą,

twórczą wymianę pomysłów. Próbowałyśmy

też napisać materiał na ten album z kilkoma

różnymi autorami, co również było nowością

dla zespołu, co było twórcze, wiele się nauczyłyśmy

od innych kompozytorów, z którymi

pracowałyśmy.

Trzy tygodnie na sesję nagraniową to chyba

niezbyt wiele, ale jak na zespół grający klasycznego

rocka aż nadto?

Właściwie to było idealne… chciałybyśmy jednak

eszcze jeden tydzień, ponieważ świetnie

się bawiliśmy i to były naprawdę kreatywny

czas dla nas! Nie musiałyśmy stresować się poszczególnymi

kompozycjami, miałyśmy czas

na zabawę różnymi pomysłami, aby każdy

utwór osiągnął jak najlepszy rezultat. Właściwie

pracowałyśmy nad każdym kawałkiem,

ponieważ był to nasz następny potencjalny

singiel. I naprawdę uważam, że każda kompozycja

jest bardzo mocna. Studio było naprawdę

fajne, Medley Studios w Kopenhadze.

Takie fajne, legendarne studio. Mogę polecić je

do nagrywania każdemu zespołowi!

"Heat Wave" brzmi bardzo organicznie, więc

chyba nie przesadzaliście z nadmierną obróbką

dźwięku, różnymi efektami - istotne było

oddanie w warunkach studyjnych waszego

koncertowego soundu?

Zdecydowanie chciałyśmy uzyskać naturalne

brzmienie. Wszystkie wywodzimy się z klasycznego

rocka i preferujemy organiczne brzmie-

THUNDERMOTHER

107


nie lat 70., ale z odrobiną ataku! A nasz producent

Soren naprawdę zrozumiał, jakiego rodzaju

brzmienia szukamy i trafił w dziesiątkę!

Bardzo się cieszę z tego, jak nagrałyśmy mój

bęben taktowy, użyłyśmy naciągu bez otworu

na mikrofon z przodu. Po prostu umieściłyśmy

jeden mikrofon przy stopie, drugi przed bębnem.

Stworzyło to przyjemne "bum", dźwięk

kopnięcia, który bardzo przypomina brzmienie

Johna Bonhama. Oczywiście nadal będziemy

brzmieć trochę inaczej na żywo niż w

studio; po pierwsze, nie możesz porównać

energii, którą mamy na żywo do tej, gdy jesteśmy

w studio. Zawsze pobieramy część naszej

energii z publiczności i to jest powód, dla

którego tak bardzo lubimy grać na żywo. Ale

zdecydowanie myślę, że w studiu uchwyciłyśmy

nas w najlepszy możliwy sposób. Nasza

energia wciąż tam jest i jest przyjemna, organiczna

i czysta!

Jaka była w tym wszystkim rola Sorena

Andersena? Był dla was kimś takim jak Kim

Fowley czy Desmond Child, pomógł stworzyć

i dopracować poszczególne utwory,

nadał im ostateczny szlif?

Soren wiele zrobił dla tego albumu. Nie tylko

jest świetnym producentem, który sprawił, że

album brzmi niesamowicie. Razem z nim napisałyśmy

też sześć kawałków, jest bowiem

świetnym autorem tekstów i muzykiem. Sprawił,

że każda kompozycja na albumie stała się

trochę lepsza dzięki wszystkim pomysłom

aranżacyjnym, które wniósł. Ma świetne ucho.

Jest też niesamowitą osobą, wszystkie dobrze

się dogadywałyśmy z nim. Po prostu czułam

się jak w niebie, a bez Sorena ten album nie

byłby tak wspaniały!

Z wiosennych koncertów nic nie wyszło - liczycie,

że jesienna, długa trasa "Heat Wave

Release Tour 2020" odbędzie się zgodnie z

planem?

Byłyśmy w połowie europejskiej trasy koncertowej

razem z Rose Tattoo, kiedy zaczęła się

blokada. Byłyśmy tak zszokowane, że musiałyśmy

zakończyć trasę i po prostu wrócić do

domu. Było ciężko, ale nigdy nie straciłyśmy

nadziei, że letnie festiwale nadal będą się odbywać.

A potem całe lato też zostało odwołane.

To było naprawdę straszne. Jesteśmy bardzo

wdzięczne, że mogłyśmy odbyć naszą trasę

koncertową w Niemczech pod koniec lipca,

kiedy ukazał się "Heat Wave". To była naprawdę

fajna i wyjątkowa trasa, pełnia szczęścia!

Liczyłyśmy, że jesienna trasa będzie możliwa,

ale teraz musiałyśmy odwołać tę trasę i to rani

nasze dusze. Ale zamiast tego staramy się odbyć

inne pomniejsze trasy i naprawdę mamy

nadzieję, że skupiamy się na tym w roku 2021,

gdy znów wszystko wróci do normy. Bardzo

tęsknimy za trasami koncertowymi, a takie

czekanie jest bardzo frustrujące, zwłaszcza gdy

wydałyśmy nowy album, bo chcemy po prostu

wyruszyć w trasę i promować go na całym

świecie!

Macie jakiś plan rezerwowy na wypadek

(odpukać!) jej odwołania? Jakiś koncert w

sieci z wyłącznie premierowymi utworami,

kolejne teledyski, etc.?

Zawsze robimy plany zapasowe, nasz management

jest naprawdę kreatywny i ciężko pracuje,

aby utrzymać zespół. Zagrałyśmy kilka koncertów

na żywo w ciągu ostatnich miesięcy,

oczywiście z zachowaniem wszelkich wymogów

sanitarnych. Bardzo mocno skupiłyśmy

się na jak największym promowaniu wydanego

albumu oraz na tworzeniu zabawnych i interesujących

materiałów na naszych kanałach społecznościowych.

Planujemy wykorzystać ten

czas na wiele sposobów, na przykład na pisanie

nowego materiału i na wydanie nowych teledysków…

miejcie oczy szeroko otwarte i zaglądajcie

na nasz Instagram lub Facebook, aby

uzyskać świeże informacje…

Foto: Franz Schepers

Zagrałybyście tzw. koncert samochodowy,

czy też taka namiastka prawdziwego koncertu

nie jest dla was niczym interesującym, tak

jak choćby dla muzyków Primal Fear?

Tak, zagrałyśmy koncert samochodowy podczas

naszej trasy! To była świetna zabawa, a

ludzie byli tacy podekscytowani, (śmiech).

Niektóre samochody miały na dachach napis

Thundermother! To było naprawdę fajnie.

Doceniam to, że są ludzie i promotorzy aż tak

kreatywni i pełni pasji, aby w tych czasach

utrzymać koncerty na żywo. Dzięki temu w

tych smutnych i trudnych czasach nadal możemy

zrobić małą trasę koncertową. Ludzie

potrzebują teraz muzyki na żywo bardziej niż

kiedykolwiek i naprawdę czujemy to podczas

koncertów, które zagrałyśmy. Tyle szczęścia i

miłości w każdym miejscu!

Brak koncertów jest dla was chyba szczególnie

dokuczliwy - nie tylko z powodu uniemożliwienia

promocji nowej płyty, ale też dlatego,

że uwielbiacie grać na żywo, bo tylko w

ubiegłym roku zagrałyście ponad 90 sztuk?

To było dla nas naprawdę trudne. W tym roku

zaplanowaliśmy ponad sto koncertów i wydaje

mi się, że wszystko zostało odwołane lub przełożone.

Zespół to nasza jedyna praca i z tego

powodu straciłyśmy dużo naszych dochodów.

Wszyscy muzycy na całym świecie naprawdę

zostali zepchnięci na boczny tor. Robimy to,

ponieważ to kochamy i wielkim smutkiem

było to, że nie mogłyśmy tego robić. Zdecydowanie,

duży kryzys tożsamości (śmiech). Na

szczęście wydany w tym okresie album nie

poniósł tak wielkiej szkody. To był ogromny

sukces i czujemy, że chęć zobaczenia nas na

żywo jest teraz większa niż kiedykolwiek i postrzegamy

to jako pozytywną rzecz. Jak tylko

będziemy mogły normalnie koncertować, to

będzie wielka eksplozja! Z niecierpliwością na

to czekamy.

To, że album ukazał się latem było ustalone

już wcześniej, czy też doszło do zmiany terminu

wydania na bezpieczniejszą datę, kiedy

pandemia dała już o sobie znać w aż takim

stopniu?

Data premiery została ustalona przed nadejściem

pandemii i zdecydowałyśmy się ją utrzymać.

Czułyśmy, że świat potrzebuje teraz muzyki

bardziej niż kiedykolwiek! Było też trochę

ekscytujące, gdyż zaryzykowałyśmy aby zobaczyć,

co się stanie. Tak naprawdę nigdy wcześniej

nie doświadczyłyśmy tego rodzaju pandemii

i pomyślałyśmy, że może nam przydać

się wyróżnienie się i nie przesuwanie daty premiery.

I wyszło bardzo dobrze, więc czujemy

ulgę i radość z tego powodu! A tytuł albumu

"Heat Wave" stał się samospełniającą się przepowiednią,

(śmiech). W dniu jego wydania

było strasznie gorąco, a właściwie podczas całej

trasy koncertowej też. Prawie rozpłynęłyśmy

się w autobusie! To były jedne z najcieplejszych

dni w historii Niemiec!

Trzeba więc jak najlepiej robić to, co się kocha

i próbować przetrwać te ciężkie czasy, licząc

na to, że sytuacja w końcu unormuje się i

będziecie mogły znowu podbijać koncertowe

sceny?

Tak, będziemy nadal trzymać głowę w górze,

będziemy kreatywne i elastyczne. Nigdy nie

zrezygnujemy z naszych marzeń, po prostu

musimy zaakceptować fakt, że życie nie zawsze

toczy się tak, jak je planujesz! Wydanie

albumu i obserwowanie, jak zyskuje popularność,

to było coś ożywczego, a gdy tylko

wszystko wróci do normy, będziemy więcej niż

gotowe, aby ponownie wyruszyć w trasę i podbić

świat naszą muzyką! Mam nadzieję, że

zobaczymy się tam w przyszłości, do tego czasu

bądźcie bezpieczni, zdrowi i nastawieni pozytywnie!

Wojciech Chamryk & Kacper Hawryluk

108

THUNDERMOTHER



HMP: Właśnie wydaliście Wasz drugi pełny

album zatytułowany dość filozoficznie "Beyond

Any Conception Of Knowledge…".

Hexecutor: To cytat z tekstu "Belzebuth's

Apocryfical Sign". Dopuszczamy jednak wiele

osobistych interpretacji. Istnieje również paradoks

między tym tytułem a ogólną koncepcją

tego albumu. Chodzi o legendy, mity, opowieści

i historię. Wszystkie tematy są oparte

na książkach lub opartych mniej lub bardziej

na faktach opowieściach. Ale z drugiej strony,

jeśli skupisz się na tekście "Belzebuth's Apocryphal

Mark", tytuł jest całkowicie trafny. Opiera

się na legendzie o demonicznej księdze zaklęć,

która jest żywym złym bytem (książka,

którą widzisz na okładce). To swego rodzaju

lovecraftowski sposób na opisanie treści książki

i jej natury. Tytuł kończy się na "…",

ponieważ planujemy stworzyć kontynuację

tego albumu.

Tak, jak Jacek Kaczmarski

Hmmm… jakby to tu zacząć… Wiecie

gdzie leży Bretania? Przypuszczam, że

w tym momencie, że spora część z

Was by się upewnić pewnie sobie to

musiała "wguglować". Dobra, skoro

już wiemy, że to północna część

Francji, to zapytam czy znacie jakieś

historie związane z tamtejszą

mitologią. Przypuszczam,

że nie. Zatem thrasherzy z Hexecutor doskonale Was w ten temat wprowadzą. Co

ciekawe są oni dobrze zorientowani w polskiej scenie metalowej, a nawet w polskim

slangu.

Foto: Hexecutor

"Beyond Any Conception Of Knowledge…"

jak już zresztą wspomniałeś to album koncepcyjny

nawiązujący do folkloru Bretanii.

Jak narodził się pomysł na ten koncept?

Cóż... teksty o historii pisaliśmy od naszego

pierwszego dema. "Violent Destiny" powstało

w oparciu o I Wojnę Światową. Właściwie

wszystkie teksty z EP "Hangmen of Roazhon"

były oparte na tematach historycznych:

II Wojna Światowa pojawia się w "Soldiers of

Darkness" i "Napalm Assault". "St. Roazhon"

mówi o rodzinach oprawców, którzy w przeszłości

wydawali wyroki śmierci w imię sprawiedliwości.

Chyba tak jak Jacek Kaczmarski

lubimy teksty historyczne. Na albumie "Poison,

Lust and Damnation" nagraliśmy trylogię

("Macabre Ceremony", "Marquise de

Brinvilliers" i "La Sorciere du Marais") o słynnej

trucicielce z Bretanii, Helenie Jegado (tak

swoją drogą, myślę, że trucizny były tematem

przewodnim naszego pierwszego albumu, ponieważ

ostatnie piosenki dotyczą głównie naszych

nawyków związanych z piciem...). Potem

wydawało się całkiem naturalne, żebym

zagłębił się w tematykę naszego regionu, który

ma silną i bogatą kulturę. Co ciekawe rozprzestrzeniła

się poza granice Francji. Na przykład

podczas pobytu w Polsce byłem nawet w katowickiej

bretońskiej restauracji "La petite Bretagne".

Niektórzy z Was pewnie są ze Śląska.

Spróbujcie, jeśli będziecie mogli, będziecie

mieli pojęcie o tym, jak smakuje nasze tradycyjne

jedzenie (dla zainteresowanych - restauracja

ciągle działa jednak z racji sytuacji w kraju

oferuje tylko jedzenie na wynos lub dowóz

- przyp. red.). Zaczęliśmy kupować książki,

aby znaleźć więcej informacji, i znaleźliśmy

tak wiele wspaniałych historii i mitów. Bardzo

szybko zdecydowaliśmy się poświęcić temu

cały album. A ponieważ jest to w większości

zbiór ustnych mitów z XIX/wczesnego XX

wieku, można znaleźć wiele wersji tej samej

historii, co daje więcej możliwości interpretacji

danego tematu. Wiele zespołów chce pisać

o Hrabinie Batory czy inkwizycji. W porządku.

Kocham to. Ale mamy własne historie,

własne mity, własne legendy. Nasz region jest

pełen magii, duchów i demonów. Nasza ziemia

jest piękna, ma fascynującą historię i zasługuje

na więcej niż to, co już zostało zrobione.

Czy nie obawiasz się, że teksty mogą zostać

całkowicie źle zrozumiane przez kogoś, kto

nie ma pojęcia o folklorze i mitologii tego

regionu? Może mógłbyś polecić jakieś historie

jako wprowadzenie do tego tematu.

To oczywiście ryzyko. Ale dlaczego nie... Wiele

wspaniałych piosenek ma tajemnicze teksty.

Na przykład weź tekst uwielbianego "Hotelu

California". Wszyscy na świecie wciąż się zastanawiają,

o co tak naprawdę chodzi, ale każdy

może dokonać własnej interpretacji. Ale w

naszym przypadku użyliśmy konkretnych nazw

miejsc i osób. Jeśli spojrzysz na tekst, dla

mnie jest całkiem jasne, że chodzi o coś precyzyjnego.

Jeśli chcesz zacząć, jest słynna książka

napisana w języku francuskim o legendach

Bretanii autorstwa Anatole Le Braz. Nie

jesteśmy jednak pewni, czy jest dostępna w

innych językach. Myślę, że można znaleźć w

Internecie kilka tekstów o Ankou, żniwiarzu

bretońskim lub o korriganach, upiorach, Ker

Ys / Is, która to legenda ma również swą walijską

wersję. Oparliśmy też niektóre teksty na

książkach Francois Kadic lub Paula Sebillota.

Ale po raz kolejny myślę, że ciężko będzie

znaleźć jakieś angielskie wersje. Kultura bretońska

jest bogata w legendy i stare opowieści,

ale nie cieszyła się taką popularnością jak na

przykład inne kultury, takie jak na przykład

skandynawska czy irlandzka, stąd brak tłumaczeń.

Możemy jednak dać Wam trochę wprowadzenia

do naszych piosenek: "Buried Alive"

to opowieść o Białej Damie z Trecesson, duchu

młodej damy zakopanej żywcem w sukni

ślubnej przez jej braci z nieznanego powodu.

"Ker Ys" i "Eternal Impenitence" opierają się na

starej legendzie o mieście otoczonym morzem,

z wysokimi murami i bramą, dzięki czemu nie

zalewa podczas przypływu. Diabeł dostaje

klucz do bramy, uwodząc córkę króla, Dahut,

i otwiera bramę. Dahut została utopiona pod

wodami zatoki Douarnenez i zamieniona w

syrenę za jej cielesne grzechy. "Tiger of the Seven

Seas" to gloryfikacja bohaterstwa korsarza

z Saint-Malo, Roberta Surcoufa. "Belzebuth's

Apocryphical Sign" jest wglądem w legendę o

Agryppie/Ar Vif/Egremont/An Negromans,

księdze zaklęć podpisanych przez tysiące diabłów

i naznaczonej kopytem samego Belzebutha,

działającego jako żywa istota z własną

wolą, zilustrowany na okładkach (między innymi

tematami związanymi z tym albumem i

naszymi wcześniejszymi wydaniami). "Danse

Macabre" opowiada o klątwie na dwóch kalwariach

Kerguh, zwanych "Krzyżem nieumarłych",

gdzie co noc legion potępionych duchów

wychodzi z piekła i tańczy pod rozkazami

szatana. "Kroez Er Vossen" jest oparty na

opowieści, w której plaga uosabia postać starszej

kobiety podróżującej do wioski Camors,

by siać śmierć. "Brecheliant" to instrumentalna

oda do wspaniałego lasu Paimpont. Żadne słowa

nie są potrzebne, ponieważ większość legend

przypisywanych temu miejscu zależy od

historyczności legend arturiańskich lub pochodzi

z kampanii marketingowych mających

na celu przyciągnięcie turystów. Każdy, kto

spędziłby tu noc, poczułby jego nieopisaną siłę

i zrozumiałby, dlaczego żadne słowa tego

nie oddadzą.

Zdecydowaliście się również nagrać kilka

utworów po francusku. Czy braliście pod

uwagę nagranie całego albumu w swoim języku?

Próbowaliśmy tego już na pierwszym albumie.

Jedna piosenka jest po francusku. Myślę, że

110

HEXECUTOR


mogłoby to być trochę jak "sztuczka". Osobiście

bardzo mi się ta metoda podoba. Jeden

kawałek po francusku, reszta po angielsku.

Moglibyśmy kiedyś nagrać cały album po

francusku, czemu nie… Osobiście uwielbiam,

gdy zespoły śpiewają w swoim własnym języku

("Metal i Piekło" ponad "Metal i Hell"…).

Ale na razie angielski pasuje całkiem dobrze.

To przychodzi naturalnie, w ten sposób. I

bardzo podoba nam się to, że "non-żabojat

people" (pisownia oryginalna) mogą nas zrozumieć.

Album ten jest dedykowany Mathieu Broquerie,

francuskiemu muzykowi, który zmarł

dwa lata temu. Jak go pamiętasz?

Nie znaliśmy go tak dobrze, ale poznaliśmy

całkiem dobrze jeden z jego zespołów o nazwie

Voight Kampff i jego pozostałych członków.

Spędzaliśmy trochę czasu na bardzo niewielu

imprezach. On też był znacznie starszy

od nas, nie pochodziliśmy z tego samego pokolenia.

Był znanym muzykiem w naszym

mieście Rennes, zorientowanym w wielu stylach

muzycznych. Był cichą i raczej nieśmiałą

osobą.

Autorem okładki albumu jest John Whiplash.

Współpracowaliście z nim także przy

swoim debiutanckim albumie "Poison, Lust

And Damnation". Czy uważasz, że jego grafika

jest najlepszym odzwierciedleniem Waszej

muzyki?

Nie wiem, czy "najlepiej odzwierciedla naszą

muzykę", ale z pewnością jest wspaniałym

artystą z niesamowitymi umiejętnościami i

prawdziwą wizją. U nas dobrze się sprawdza,

bo jesteśmy dobrymi przyjaciółmi i całkiem

dobrze się znamy. Doskonale wie, co chcemy

wyrazić, dużo czasu spędzamy na rozmowie o

wszystkich szczegółach, głównych kolorach,

punktach widzenia, elementach, które widać

wszędzie itp. Ważna była praca z kimś, kogo

znamy, poprosiliśmy o coś bardzo konkretnego.

John jest do tego świetny, potrafi opanować

wszystkie nasze pomysły i nadal dodawać

bardzo osobisty akcent. W rzeczywistości praca

z nim przy drugim albumie była obowiązkowa,

ponieważ musieliśmy wyrazić ciągłość z

"Poison, Lust i Damnation". Grał w death

metalowym zespole Skelethal.

Kontynuując ten temat, macie bardzo interesujące

logo. Czyj to był pomysł?

To był pierwszy nasz pomysł, ten, który zobaczysz

już na demo "First Hexecution",

kształt litery oraz idea gilotyny i szubienicy,

elementy pasujące do wczesnej koncepcji (zabijać

za wszelką cenę!). Potrzebowaliśmy lepszej

wersji i daliśmy ją artyście o nazwisku

Doomer MacGregor. Zamienił nasze gówno

w fantastyczne logo, które możesz teraz zobaczyć.

Dodał ogromną liczbę pomysłów, czaszkę

głowy, bagnet i nadał temu niesamowicie

ciężki charakter. Gość jest fantastyczny. Nadal

jestem zdumiony, kiedy patrzę na okładkę

"Hangmen of Roazhon"... To logo wygląda

po prostu tak cholernie agresywnie... Doomer

zasługuje na wieczne podziękowania od nas.

Jego logo naprawdę nam pomogło.

Nieczytelne logo (nieco w inny sposób niż

Wasze) są zwykle związane ze sceną black

metalową. Niektórzy członkowie Hexecutor

mają (lub mieli je w przeszłości) powiązania

z tą sceną. Czy ten styl i twoje doświadczenia

mają duży wpływ na Waszą muzykę?

Trudno odpowiedzieć jednoznacznie. Tak naprawdę

nie postrzegamy tego jako osobnej sceny

w oddzieleniu od reszty metalu. Wszyscy

jesteśmy fanami hard rocka/heav/thrash/

death/black metalu i klasyki/sothern rocka/

bluesa/punk rocka. Tak samo uwielbiamy

"Worship Him" Samaela jak i Pretty Maids.

O ile nasza muzyka jest głównie zakorzeniona

w starym stylu wykonywanym przez takie kapele,

jak Slayer, Destruction, Kreator, Sepultura,

Razor, Infernäl Mäjesty, to naszymi

wzorami do naśladowania są takie zespoły

jak Thin Lizzy, UFO, Uriah Heep, cały klasyczny

heavy metal, a jednocześnie jesteśmy

pod silnym wpływem Bathory, wczesnego

Gorgoroth, Darkthrone i Satyricon, Absu,

Damnation, Gospel of the Horns, Sarcofago,

Dawn, Dissection, starego Ancient, Nifelheim

itp. Chociaż Deströyer 666 może

być jednym z naszych największych wpływów

i ulubionych zespołów. Tak samo jak The

Eagles.

Od wydania "Poison, Lust And Damnation"

do nowego albumu minęły cztery lata. Jak

spędziliście ten czas?

Przez te cztery lata graliśmy sporo, głównie we

Francji, ale coraz częściej zdarzało nam się

zajrzeć za granicę. Raz też byliśmy w Europie

w 2018 roku, gdzie po raz pierwszy odwiedziliśmy

sporo krajów, w tym Polskę. Nie spieszyliśmy

się, by skomponować i napisać ten

drugi album, zrobiliśmy sobie przerwę od grania

koncertów, poza kilkoma okazjami, których

nie mogliśmy odmówić. Granie na żywo

to duża rola dla Hexecutor. Mieliśmy szczęście,

że właśnie zakończyliśmy nagrywanie

przed zamknięciem we Francji, nie straciliśmy

przez to dużo czasu.

Porozmawiajmy o czasach, gdy byliście początkującym

zespołem. Mieliście jakiś pomysł

na wyjście do szerszej publiczności, czy

też wszystko robiliście na totalnym spontanie?

Wszystko było bardzo spontaniczne, nie było

żadnych planów poza graniem muzyki, którą

lubimy. Z czasem zaczęliśmy trochę bardziej

interesować się innymi aspektami tego, co

oznacza prowadzenie zespołu, takimi jak planowanie,

promocja, pokrycie przynajmniej

kosztów, ponieważ po drodze popełniliśmy

błędy. Ale idea Hexecutora pozostaje taka sama

jak na początku: granie muzyki, którą

lubimy, zarówno na płytach, jak i na żywo.

Zaczęliście w 2011 roku. Powiedz mi proszę,

czy francuska scena undergroundowa bardzo

się zmieniła przez te 9 lat?

Niektóre zespoły odchodzą, inne zostają

przez lata, a rzadko dobre wracają po wielu

latach nieobecności. Niektórzy ludzie nadal tu

są, ale w różnych projektach. Myślę, że największe

zmiany dotyczą Internetu. Ale wydaje

mi się, że wszędzie jest tak samo… Ludzie

słuchają dużo muzyki z legalnych platform

streamingowych… dla mnie to wszystko jest

dziwne. Nie jestem pewien, czy dobrze to rozumiem.

Ale tak naprawdę mnie to nie obchodzi.

Liczy się tylko muzyka, teksty, dzieła

sztuki i koncerty. Wszystko inne jest tematem

drugorzędnym. Dostosujemy się, jeśli będziemy

musieli.

Patrząc na Wasze zdjęcia, widzę, że używacie

sporo skóry, pasów z pociskami itp. Czy

image jest dla ciebie ważny?

Tak, kurwa! I to nie jest pieprzona poza. Spójrz

na zdjęcia Hammer, Dragon lub Stos na

okladce płyty LP "Metal Mania" z 1987 roku

lub zdjęcie na okładkę "Lwy Ognia" z Open

Fire… to jest duch! Musi przyjść to naturalnie.

Nigdy o tym nie myśleliśmy, to po prostu

oczywista rzecz: więcej skóry, więcej kolców,

więcej brudu... to wojna z Jezusem Chrystusem

i więcej, kurwa, więcej! To nie jest kwestia

robienia jak wszyscy, to po prostu jedyny

obraz, który może pasować. Poza czasem pracy

(ponieważ jesteśmy ludźmi z klasy robotniczej,

nosimy odpowiednie stroje w czasie

wykonywania naszych służbowych obowiązków)

zawsze przyjmujemy prawdziwą buntowniczą

postawę rock and rolla: dżins i skóra,

ciężkie buty i łańcuchy. Oczywiście jesteśmy

pod wpływem imagi wczesnych Possessed,

Judas Priest, Manowar, Destruction, Morbid

Angel, Bathory, Deströyer 666, Absu,

Sodom, Sarcofago, Immortal, Deicide itp.

Od kiedy byliśmy nastolatkami. Całe to gówno

jest teraz w naszej krwi.

Od początku gracie w tym samym składzie.

(Śmiech)... Po prostu nie mieliśmy żadnych

powodów do zmiany składu. Nasza czwórka

jest głęboko zaangażowana w zespół. Myślę,

że jest to zespół, o którym każdy mógłby marzyć,

w tym sensie, że nie ma tu "turystów".

Wiesz, ludzie, którzy są po prostu dobrzy, aby

nauczyć się jakiejś partii muzycznej, ale nigdy

w niczym nie uczestniczą. Wszyscy jesteśmy

w 100% członkami Hexecutor i to nasza największa

duma i osiągnięcie. Byliśmy czasem

zmuszeni korzystać z muzyków sesyjnych.

Wynikało to jednak z obowiązków zawodowych

lub ze względów zdrowotnych. Rdzeń

pozostaje ten sam i nie sądzę, że to się zmieni.

Graliście na Hellfest dwa lata temu. Jak

wspominasz ten program?

Nie byliśmy zbyt pełni energii, kiedy graliśmy,

alkohol i brak snu nie pomagały. Jednak zawsze

naszym głównym celem jest dać z siebie

wszystko na scenie. Ludziom się to podobało,

byliśmy pierwszym zespołem tego dnia, więc

wydaje mi się, że wszyscy, którzy przyszli nas

zobaczyć, byli naprawdę zainteresowani naszym

występem. Hellfest przyciąga coraz więcej

głupiego tłumu, który nie ma nic wspólnego

z metalowym/ekstremalnym festiwalem

muzycznym, ale wciąż jest sporo osób zainteresowanych

odkrywaniem nowości.

Twoja muzyka wydaje się być idealna do

grania na żywo. Czy koncerty we Francji są

teraz dozwolone? (wywiad był przeprowadzany

w okresie letnim - przyp. red.)

Koncerty jeszcze nie wróciły, ale wydaje się,

że surowe zasady się rozluźnią i będziemy mogli

ponownie zagrać. Wiele osób z branży rozrywkowej

na żywo cierpi z powodu tych zasad,

a dla nas najwyższy czas, abyśmy znów

wyszli na scenę, z zupełnie nowym setem obejmującym

dużą część nowego albumu.

Bartek Kuczak

HEXECUTOR 111


Lubimy eksperymentować z językami

Anonymus jest zespołem z Kanady, którego główną cechą wydaje zróżnicowana

lingwistycznie dyskografia, która zawiera na swoich albumach elementy

języków: francuskiego, włoskiego, angielskiego oraz hiszpańskiego. W tym ostatnim

jest napisany najnowszy album formacji, "La bestia". O podejściu do języka i

najnowszego albumu czy problemach związanych z posiadaniem na obecnym rynku

muzycznym dość specyficznej nazwy zespołu, opowie nam perkusista Carlos

Araya.

HMP: Cześć! Jakbyście opisali swoją muzykę

nowym słuchacz?

Carlos Araya: Powiedzmy, że jesteśmy zespołem

thrash metalowym, zainspirowanym

przez kapele takie jak Metallica, Slayer,

Megadeth, Anthrax, Testament, ale również

przez takie zespoły jak Iron Maiden,

Slipknot, Cannibal Corpse, Pantera, Suffocation,

Sick of It All oraz wiele innych

rzeczy. Ale w ciągu lat wypracowaliśmy nasze

własne thrash metalowe brzmienie z wyjątkowymi

cechami. Głównie śpiewamy po

francusku, jednak także używamy angielskiego,

włoskiego i hiszpańskiego.

Wiecie, jak trudno jest znaleźć wasz zespół,

red.). Jednak kiedy nas wyszukujesz w

internecie, istotnym jest dodanie słowa "metal".

Wpisz do wyszukiwarki Anonymus Metal

i z pewnością nas znajdziesz!

Czy ta różnorodność lingwistyczna w waszych

utworów była od początku? Który

język jest waszym ulubionym?

Zaczęliśmy od coverów, jednak szybko przeszliśmy

do pisania własnych utworów i oczywiście,

że napisaliśmy je po angielsku, mimo

że francuski był naszym językiem na co

dzień… potem zdecydowaliśmy się na napisanie

jednego kawałka po francusku, który

okazał się natychmiastowym sukcesem. Zdecydowaliśmy

się napisać więcej utworów po

języki zawsze były tym znakiem rozpoznawczym.

Kwartet z Montrealu, synowie imigrantów

z różnych krajów.

Jak bardzo się różni wasza obecna muzyka

od debiutu?

Na pierwszym albumie wciąż się uczyliśmy.

Gdy zaczęliśmy odbywać trasy koncertowe,

zauważyliśmy, że potrzebujemy krótszych,

bardziej bezpośrednich utworów i hymnów,

których refreny mogą być śpiewane z podniesionymi

rękoma przez publikę. Zawsze

próbujemy rozwijać się na każdym albumie,

nie stać w tym samym miejscu, nie poświęcając

jednak brzmienia zespołu. Nie zmieniliśmy

go na przestrzeni lat, ale też nie zostaliśmy

w tym samym miejscu. Nigdy nie

chcieliśmy zmieniać drastycznie naszego

brzmienia. Mam na myśli to, że w każdym

albumie, który nagraliśmy, zawsze było

trochę tego lub tamtego, co korygowało nasze

brzmienie, ale zawsze pchało nas naprzód

i pozwalało się nam rozwijać.

kiedy większość wyszukiwarek "poprawia"

Anonymus na Anonymous?

Z pewnością nie pomaga to zespołowi i czasami,

kiedy piszemy maile i wspominamy w

nich o naszym zespole, auto-korekta błędnie

zmienia naszą nazwę. Czasami po prostu zapominamy

tego sprawdzić! Jednak hej, byliśmy

pierwsi i zwykle nie robimy tych samych

rzeczy. Jest to zabawne, ponieważ czasami

dostajemy maile od ludzi, którzy proszą nas

o wyłączenie lub złamanie jakiejś strony internetowej

czy fanpage'a. Wciąż nie rozumiem,

o co biega! (chodzi tutaj o grupę Anonymous,

która jest ugrupowaniem znanym z

anonimowego działania hakerskiego - przyp.

Foto: Anonymus

francusku, bo w tamtym czasie byliśmy jedynym

metalowym zespołem, który śpiewał

w całości po francusku. Wtedy stworzyliśmy

nasz pierwszy album w tym języku, wydany

w całości naszym sumptem, zatytułowany

"Ni vu, Ni Connu". Zebrał dobre opinie, ponieważ

to był jedyny francuski album metalowy.

Wtedy zostaliśmy dostrzeżeni, zdecydowaliśmy

na zawarcie naszej pierwszej oficjalnej

współpracy z wydawnictwem, której

owocem był "Stress". Wtedy uznaliśmy, że

dodamy trochę smaczku, tworząc album w

większości po francusku, wraz z jednym kawałkiem

po hiszpańsku, jednym po włosku i

dwoma po angielsku... tak więc te wszystkie

Czy śpiewanie w różnych językach ma

wpływ na waszą popularność? W jaki

sposób? Czy na przykład rozważaliście

dodanie angielskich tłumaczeń do każdego

nieanglojęzycznego utworu?

Szczerze uważam, że śpiewanie w różnych

językach, nie wpływa na naszą popularność.

Mam na myśli to, że zawsze śpiewaliśmy w

tym języku, na który mieliśmy ochotę, a w

muzyce nie szliśmy na kompromisy. Lubię to

od dnia, w którym zaczęliśmy i pewnie nie

spocznę na tym, dopóki nie umrzemy. To

definiuje, kim jesteśmy i jacy jesteśmy. Zawsze

robiliśmy to, co lubiliśmy, bez kompromisów

i zawsze byliśmy sobie wierni, dlatego

nie widzę powodu, dla którego śpiewanie po

angielsku miałoby być lepsze.

Czy najpierw wybieracie język, w którym

nagrywacie album, czy język przychodzi

wtedy, kiedy macie motyw? Na przykład w

wypadku "La Bestia" był to hiszpański.

Większość zawartości na paru ostatnich albumach

nagraliśmy głównie po francusku,

jednak w pewnym momencie musiałem się

spytać pozostałych członków, jakiego innego

języka chcielibyśmy użyć. Pamiętam, jak

pytałem się chłopaków o to w 2011 roku,

przed pracami nad "Etat Brute". Na samym

początku procesu pisania, pytaliśmy siebie,

czy powinniśmy napisać go po angielsku, czy

po francusku. Pamiętam odpowiedź wszystkich

"En francais!". Była ona szczera i bezpośrednia

od wszystkich, bez rozmyślania.

Prosto z serca.

112

ANONYMUS


Czy możesz porównać wasz najnowszy

album "La Bestia" do poprzedniego, "Sacrifices"?

Nie możemy porównać tych dwóch albumów.

Mam na myśli to, że "Sacrifices" był

no-wym albumem z nowymi kompozycjami i

tekstami. "La Bestia" jest czymś w stylu

kompilacji. Zdecydowaliśmy się wziąć utwory

z różnych albumów i przetłumaczyć je na

hiszpański. Trochę utworów już było wcześniej

w tym języku. Część utworów była ponownie

nagrana na ten album jak w przypadku

"Maquinas" i "Bajo Pression". Tak więc,

nie ma co tu porównywać, ponieważ nie wykonaliśmy

tej samej roboty na tych albumach.

Wiedzieliśmy od początku, że mamy

przetłumaczyć część utworów i nie było to

łatwe zadanie. Tłumaczenie w tym wypadku

to nie było wrzucenie tekstu w Google Translate

i skorzystanie z wyniku. Najczęściej

musieliśmy zmienić wiele rzeczy, by nadążyć

z melodiami i oddać sens tekstu.

Co do tekstów na najnowszym albumie, to

zdaje mi się, że lubicie mieszać języki w tekstach

utworów, jak na przykład w "Violencia

Versus Violence", gdzie mamy hiszpański,

angielski oraz francuski, mam rację?

Tak, lubimy eksperymentować z wszystkimi

językami, w których mówimy. Jednak pierwsza

wersja "Violence…" była po francusku i

znalazła się na "Sacrifices". Potem nagraliśmy

ją po hiszpańsku. Zmieniliśmy ją w ostatniej

chwili, żeby pozwolić naszym gościom ją

zaśpiewać, co sprawiło, że stała się ona wersją

francusko-hiszpańską. Mieliśmy Carlosa

z Lethal Creation z Meksyku oraz Arno z

Black Bomb z Francji. I to jest świetna wersja

tego utworu!

Głównymi motywami na "La Bestia" jest

zdrowie psychiczne, siła natury i emocje,

czy mam rację?

Nasze teksty są o rzeczach, które pojawiają

się w wiadomościach telewizyjnych lub

jakichkolwiek innych i które nas martwią.

Zwykle nasze utwory zaczynają się od tytułu,

który uznajemy za sugestywny. Wtedy słuchamy

kompozycji i próbujemy wykonać do

niej interesujące melodie wokalne, pracujemy

nad tym i dopiero wtedy pojawiają się teksty.

Foto: Anonymus

Jednak większość naszych utworów ma pozytywne

przesłanie o negatywnym motywie. I

nie próbujemy mówić ludziom jak myśleć lub

działać, raczej prowadzimy ich do własnej

opinii.

Jak duży wpływ mają maszyny na nasze

życie? Czym one są w waszych "Maquinas"?

Napisaliśmy ten utwór już w latach 1996-

1997. Wtedy mieliśmy wrażenie, że machiny

czy technologia przerosną nas. Być może nie

widzieliśmy wtedy tego, co się teraz dzieje w

internecie lub w mediach społecznościowych.

Jednak już wtedy widzieliśmy coś, co było

grane i to sprawiło, że myśleliśmy o rezultatach

tego rozwoju. Uważam, że utwór wciąż

jest na czasie, pomimo upływu lat.

Który utwór z waszego najnowszego albumu

jest najtrudniejszym do zagrania? Czy

powiedziałbyś, że "La Bestia" jest ogólnie

ciężka do wykonania?

Nawet jeśli utwory wydają się łatwe, to zawsze

jest ten mały zwrot akcji, który jest trudny

do zagrania. Zasadniczo nasze utwory są

łatwe, ale pewne motywy mogą sprawić kłopoty.

Jednak najistotniejsze było zaśpiewanie

tych utworów po hiszpańsku, ze względu na

to, że większość utworów została przetłumaczona

z francuskiego na hiszpański, co nie

było najłatwiejsze do zrobienia. Mówię to jako

wokalista! (śmiech)

Czym była zainspirowana okładka "La

Bestia"?

Grafika na "La Bestia" została stworzona na

koszulkę dla "Ja suis la bete", która była

francuską wersją utworu. Mieliśmy pomysł,

aby napisać hiszpańskojęzyczny album, tytuł

"La Bestia" sam przyszedł. Tak więc zdecydowaliśmy

się zostawić tę grafikę na album,

ponieważ jest ona zajebista. Tak wiele detali

na niej, to było oczywiste, że będzie świetną

grafiką!

Co zamierzacie robić w 2021 roku?

Oczywiście wciąż nie wiemy, co będziemy

mogli robić ze względu na szalejącą pandemię.

Tak więc skupiamy się na promowaniu

"La Bestia". Zobaczymy, co możemy zrobić

w przyszłości. Mamy nadzieję, że wrócimy

na trasę i będziemy grać koncerty wtedy, kiedy

tylko będzie to możliwe.

Czy powiedziałbyś, że obecny rynek muzyczny

jest łatwiejszy niż ten z lat 90.?

Absolutnie nie! Muzyka stała się nawet cięższa

niż wcześniej, ale również sytuacja zmieniła

się w porównaniu do tego, co mieliśmy

okazję widywać. Dzięki platformom internetowym

każdy zespół z kuli ziemskiej jest w

stanie zaprezentować swoją muzykę… ale

czy ona jest na tyle dobra? Jest naprawdę

wiele kapel, ale czy one są na tyle dobre, by

się wybić!?

Dziękuje za wywiad! Powodzenia!

Dziękujemy Ci i całej redakcji!

Jacek Woźniak

Foto: Anonymus

ANONYMUS 113


...przypadek spośród wielu

Tak opisywał pewne zbiegi okoliczności

występujące na debiucie 3000AD

"The Void" gitarzysta Sam Pryor. Jest

on członkiem młodej, ale całkiem dobrze

(przynajmniej dla mnie) brzmiącej

kapeli, która przypomina zespoły jak Black Fast. O tych podobieństwach, jak

i o tym, co sprawia, że muzyka zespołu jest oryginalna, oraz o samej tematyce

utworów (głównie ocierającej się o science-fiction), a także inspiracjach kapeli,

przeczytacie w poniższym wywiadzie.

HMP: Cześć! Czy mógłbyś opisać nam

muzykę zespołu? Czego możemy się po niej

spodziewać?

Sam Pryor: Hej! Nasza muzyka jest często

opisywana jako crossover. Powiedziałbym, że

jest ona mieszanką thrash metalu i staroszkolnego

punku. Jednak jest w niej także trochę

progresywnych i melodycznych elementów.

Jak sądzisz, co sprawia, że jesteście oryginalni?

Mieszanka gatunków, o której wspomniałem

oraz fakt, że nasz perkusista jest również głównym

wokalistą. Wszyscy w zespole jednak

udzielają się wokalnie. Przez co, byliśmy porównywani

do Beastie Boys, pewnie ze

względu na kilkugłosowy wokal.

Masz to uczucie, że wasza nazwa (3000

AD) wymusza na was przywiązanie do jednego

motywu, jakim jest science fiction?

To jest dobre pytanie! Kiedy pracowaliśmy

nad motywami do tego albumu, wyobrażaliśmy

sobie nowoczesną despotyczną cywilizację.

Pomimo tego, że tematyka całego

albumu dzieje się w przyszłości, połowa z

utworów okazała się bardzo na czasie. Dla

przykładu utwór "Network" jest o manipulacji

dokonywanej przez media, oraz szaleństwo,

które może dzięki niej powstać. "Cells" jest o

globalnej pandemii, zaś "These Fires" może

zostać łatwo odebrana jako nawiązanie do

pożarów lasów w Australii. Stąd, nawet jeśli

próbujemy zostać wierni temu motywowi

"przyszłości", to same utwory mogą odzwierciedlać

obecną rzeczywistość. Jednak tak,

nazwa sprawia, że w najbliższym czasie prawdopodobnie

nie będziemy śpiewać o smokach

czy wikingach.

Wasza muzyka troszkę przypomina mi miks

Black Fast i Hallas z crossoverowym nastawieniem.

Czy słyszeliście te zespoły? Czy

zgadzasz się z tym (całkiem śmiałym)

stwierdzeniem?

Chcę tutaj podziękować za informację o tych

zespołach, nie słyszałem o nich wcześniej i

oba są naprawdę zajebiste, na swój różny

sposób (śmiech). Trochę rozumiem, dlaczego

słyszysz to podobieństwo. Black Fast ma tę

energię, aś Hallas ma melodię i chwytliwe

motywy. Ogółem - naprawdę świetna muzyka.

Co inspiruje was lirycznie? Wymienisz

dzieła, które zainspirowały utwory na "The

Foto: 3000 AD

Void"? Powiedziałbym, że trochę czuć tu

"System Shock" oraz "Blade Runner".

Liryczne inspiracje przychodzą zewsząd. Filmy,

książki, wiadomości, nawet sny! Tak,

masz w pełni rację, jeśli chodzi o inspiracje

sztuką. Kiedy rozmawialiśmy z Eliranem

Kantorem na temat grafiki albumu, nawet

wspomnieliśmy o "Blade Runner". Sądzę, że

udało mu się przekazać tę wizję doskonale,

wciąż będąc totalnie oryginalnym. Myślę, że

właśnie dlatego jest jedną z ikon grafiki metalowej.

Czy możesz opisać to, w jaki sposób ona

powstała?

Mieliśmy wizję posępnej dystopijnej przyszłości

i był to motyw, który często pojawiał

się w naszych utworach, o czym już wcześniej

wspominaliśmy. Mieliśmy ten obraz w naszych

głowach i trzeba było go zrealizować

tak, żeby wszystko było bardziej emocjonalne

i rzeczywiste. Tutaj wchodzi Eliran Kantor,

absolutna legenda grafik muzyki metalowej.

Jego praca nad "Dark Roots of Earth" Testamentu,

mnie po prostu zmiotła. Wiedziałem,

że muszę spróbować zagwarantować sobie z

nim kontrakt na grafikę. Najpierw poprosił

utwór. Na szczęście po jego wysłuchaniu poinformował

nas, że chciałby być częścią projektu.

Końcowy rezultat był jego wizją, wizją

tego przyszłego świata, którą przez jakiś czas

poznawał, słuchając naszej muzyki i wchodząc

w klimat. Po tym, jak stworzył tę grafikę,

stało się dla nas oczywiste, że znaleźliśmy

idealną osobę do wykonania naszego oryginalnego

pomysłu.

Który utwór z "The Void" jest najtrudniejszy

do zagrania?

Prawdopodobnie "Journeys", przynajmniej dla

mnie. Jest to brutalna kombinacja szybkiego

tremolo, następnie mocnego kostkowania w

dół. Refreny wchodzą w idealnym czasie i pozwalają

lekko odpocząć mojemu przedramieniu.

"Cells" jest w jakiś sposób metaforą systemów

centralnego planowania?

To akurat utwór o globalnej pandemii! Co

dziwniejsze, wydanie singla odbyło się prawie

dokładnie w tym samym momencie (chodzi

najpewniej o marzec 2020, kiedy został wydany

materiał promocyjny, aczkolwiek sam

utwór już był wcześniej dostępny - przyp.

red.), co pierwszy wybuch pandemii. Do tego

zawsze trzeba zaplanować wydanie singla

wcześniej, jak to wymagają platformy streamingowe.

Jednak zawsze możemy inaczej

interpretować te teksty. Być może są dodatkowe

warstwy, których nie jestem świadomy,

ze względu na to, że nad większością tekstów

pracuje Hellmore.

Myślisz, że zawsze powinniśmy przejmować

się tym, że ktoś śledzi nasze niektóre

działania? Jeśli nie, to gdzie jest ta linia, co

jest prywatne, a co nie?

Zgaduje, że jest to odniesienie do "Who's

Watching"? Tak, powiedziałbym, że zwykle

różne rządy pokazywały gotowość do zabrania

praw obywatelom zawsze wtedy, kiedy

miały tylko do tego okazję. Jest to równia

pochyła. Tak jak to Franklin powiedział: "Ci,

którzy są gotowi oddać swoją Wolność za poczucie

przelotnego Bezpieczeństwa, nie zasługują ani na

Wolność, ani na Bezpieczeństwo".

Powiedziałbyś, że "The World We Knew" to

114

3000 AD


przestroga?

Oczywiście, wydaje się być ona na czasie. Nie

bierzcie dóbr swojej cywilizacji za coś wiecznego.

Historia nam już pokazała, że cywilizacja

jest mniej wytrzymała, niż to, co zdajemy

się przypuszczać. Na przykład, kto by się spodziewał

tego, co się obecnie dzieje w Amerye?

Myślę, że szybki powrót do historii

mógłby tylko to potwierdzić… tak wiele imperiów

upadło, mimo że wydawały się wieczne.

Czy ten sam czas trwania kawałka, 7:17, na

zarówno "Journeys", jak i "Born Under a

Black Sun" były celowe?

To akurat był totalny przypadek, kolejny w

serii wielu, które wystąpiły na tym albumie.

Kiedy po raz pierwszy to zauważyłem, myślałem,

że to był jakiś błąd (śmiech), jakby ktoś

coś błędnie skopiował i wkleił.

Czemu nie dodaliście "Devolution Theory"

do "The Void"? Czy zbyt różnił się od reszty

zawartością?

Na początku był na płycie! Jednak spędziliśmy

mnóstwo, czasu próbując dopasować najlepszą

kolejność utworów, aby nadać albumowi

płynność i dynamikę w odpowiednich momentach.

Mając to na uwadze, po prostu nie

byliśmy w stanie znaleźć dla niego logicznego

położenia. To był wtedy jedyny powód! Jednak

jak o tym teraz wspomniałeś, to prawdopodobnie

była to też kwestia lekkiego zróżnicowania

tematycznego.

Muszę dodać, że teledysk do "Who's Watching"

jest świetny. Kto go stworzył?

Foto: 3000 AD

Dziękujemy za pochlebną opinię! Został

stworzony przez YOD Multimedia, których

polecam z całego serca. Naprawdę daliśmy im

dość niesprecyzowany szkic motywu, inspirowanego

"1984", zaś rezultat był po prostu

wspaniały. Myślę, że dzika natura teledysku

dobrze współgrała z muzyką.

Czy określiłbyś jeden moment definiujący

gatunek science fiction?

Myślę, że to jest "2001: Odyseja Kosmiczna",

czyż nie? Ten film absurdalnie wyprzedzał

czas. Poza tym ta widoczna geneza

iPada!

Co zamierzacie robić w 2021?

Mam nadzieję, że zagramy sporo koncertów,

jeśli tylko granice się otworzą i nie będziemy

mieli kolejnej sytuacji, takiej jak z "Cells".

Myślimy o trasach takich jak ta z Necronomicon

po wschodniej Europie, która zacznie

się we wczesnym 2021 roku. Jeśli nie to skorzystamy

z naszego planu awaryjnego, pracy

nad kolejnym albumem.

Dziękuje za wywiad! Powodzenia!

Dziękujemy HMP za wsparcie, mamy nadzieję,

że niebawem zagramy w Polsce!

Jacek Woźniak


Uważam, że idzie nam to całkiem nieźle

Trio grające thrash metal ze Szwecji pod nazwą Warfect niedawno wydało

swój najnowszy album, "Spectre of Devastation". Miałem okazję porozmawiać

o nim z basistą formacji, Krisem Wallstromem, który opisał nam proces powstawania

tego albumu oraz różnice pomiędzy nim a wydanym w 2016r. "Scavengers".

Odniesie się do tekstów występujących na powyższym albumie, jak również

opowie trochę o oprawie graficznej.

116

HMP: Cześć! Czy mógłbyś opisać waszą

muzykę naszym czytelnikom?

Kris Wallström: Warfect skupia się przede

wszystkim na thrash metalu. Gramy bezpośredni

thrash metal z niewielkim dodatkiem

black metalu. Jeśli lubisz starą szkołę reprezentowaną

przez Sodom i Sepulturę to myślę,

że też polubisz Warfect.

Co zmieniło się od czasu waszego ostatniego

albumu, "Scavengers", wydanego w

2016r.?

Rozwinęliśmy się jako muzycy i kompozytorzy.

Myślę, że da się to zauważyć na najnowszym

albumie. Pozwoliliśmy na to, żeby

upłynęły cztery lata od wydania "Scavengers"…

i to było za długo. Chcieliśmy kontynuować

klimat "Exoneration Denied" oraz

"Scavengers", aczkolwiek dając więcej dynamiki

albumowi i każdemu utworowi z osobna.

Uważam, że dynamika jest ważna i wkładamy

dużo wysiłku w odpowiednią listę utworów

tak, aby każdy z nich był tak dynamiczny, jak

jest to tylko możliwe. Ważne jest utrzymanie

słuchacza w stałym zainteresowaniu, a przy

okazji takie dynamiczne kawałki przyjemniej

gra się na koncertach.

WARFECT

Posłuchałem trochę waszych utworów z

"Spectre of Devastation", brzmi to, jak Onslaught

połączony z Kreator i Dissection.

Powiedziałbyś, że te zespoły były dla was

wzorem?

Inspirują nas zespoły, których słuchaliśmy

podczas dorastania, ale też nowe kapele.

Thrash metal z lat 80. do wczesnych 90. Sepultura,

Slayer, Sodom, ale także Megadeth.

Uwielbiam "Rust In Peace", jak i ich

wcześniejsze albumy. Ja i Fredrik mamy także

black metalowe korzenie, dlatego przenosimy

je nieco do naszego grania. Słuchaliśmy dużo

black metalu podczas jego złotej ery w latach

90. w Szwecji i Norwegii. Fredrik grał w Lord

Belial, a ja w Bestial Mockery. Poza tym osobiście

słucham dużo Kreatora i Exodus, ciężko

jest nie brać tych kapel pod uwagę. Dissection

jest świetne!

Czy czujesz, że termin black/thrash pasuje

do waszego najnowszego albumu? Powiedziałbym,

że tak, ale raczej byłby to ten

Foto: Mikael Martinsson

black/thrash w stylu demówek Sodom i debiutu

Dissection niż na przykład Razor połączony

z Mardukiem. Co o tym sądzisz?

Tak, absolutnie! Zwykle nazywam naszą muzykę

blackened thrash metal. Myślę, że te inspiracje

sprawiają, że nasza muzyka jest bardziej

interesująca, jak sądzę. Wykorzystujemy

inspiracje z muzyki, którą lubimy. W naszym

wypadku jest to thrash metal, jak i black metal.

Sodom jest dla nas dużą inspiracją, jednak

kiedyś słuchaliśmy równie często Dissection.

Świetne kapele!

Mógłbyś nam opisać proces tworzenia tego

albumu? Jak to się zaczęło, jak długo trwało,

z kim i gdzie?

Nie pamiętam, kiedy zaczęliśmy komponować

muzykę na nasz nowy album, jednak to mogło

być w 2017r. lub mniej więcej koło tego czasu.

Zwykle to Fredrik ma pomysł i nagrywa demówkę

z wieloma ścieżkami gitar oraz cyfrową

ścieżką perkusyjną. Następnie wysyła ją do

mnie i do Mannego. Potem bierzemy utwór

do salki prób i zaczynamy go grać i pracować

nad nim. Jeśli mam już napisany tekst, który

zdaniem Fredrika pasuje do utworu, próbujemy

również z tym tekstem. Testujemy inne

kombinacje. Myślimy nad różnymi pomysłami

na refreny i tak dalej. Czasami zdarzają się

nam zmiany w ostatniej chwili, kiedy już nagrywamy

utwór w studio. Tym razem też tak

było. Nagraliśmy album w styczniu 2020, postprodukcję

w lutym i z tego, co pamiętam, ale

również i w marcu. W tygodniu pracujemy zawodowo,

więc takie rzeczy zwykle dzieją się w

weekendy, co oczywiście przedłuża proces

produkcyjny. Fredrik zrobił produkcję i miks,

następnie zaczęliśmy dyskusję na temat masteringu.

Fredrik na "Scavengers" zrobił również

master, ale tym razem uznaliśmy, że fajnie

by było włączyć osobę trzecią w proces

kończenia albumu. Zaczęliśmy wymieniać

imiona inżynierów. Choć Flemminga rzuciliśmy

pół-żartem, skończyło się na kontakcie z

nim. Mieliśmy to szczęście, że był dostępny i

chciał z nami działać. Wykonał fantastyczną

pracę. Mam nadzieję, że to będzie początek

dłuższej współpracy z nim, jako inżynierem

odpowiedzialnym za mastering i być może nawet

więcej. Zobaczymy, co przyniesie przyszłość.

Czym się różni "Spectre of Devastation" od

"Scavengers"?

Chcieliśmy podążać śladem "Scavengers", jednak

oczywiście rozwinęliśmy się jako muzycy

i kompozytorzy. Uważam, że ten album

jest bardziej dynamiczny niż poprzednie.

"Scavengers" był bardziej albumem koncepcyjnym.

Uznałem, że już to robiliśmy i nie

chciałem, żeby nasz kolejny album również

nim był. Jeśli chodzi o kwestie produkcyjne,

to nie różni się tak bardzo. Próbujemy robić

wszystko sami tak dużo, jak tylko możemy, co

na tym albumie jest z pewnością słyszalne.

Fredrik zrobił produkcję i miks. To, co różni

nasz najnowszy album od poprzedniego, to

fakt, że tym razem osoba z zewnątrz zrobiła

mastering.

Czy "Pestilence" było utworem inspirowanym

obecnymi wydarzeniami?

Nie, nie był. To tylko zbieg okoliczności. Album

został nagrany w styczniu 2020r., kiedy

wszystkie sprawy z Covid-19 w Chinach dopiero

zaczynały się dziać, jednak wtedy nic o

tym nie wiedziałem. Teksty zostały napisane

rok przed nagraniem albumu. "Pestilence" jest

o pladze i jak zostało to przedstawione na

okładce, jest to średniowieczny setting. Napisałem

również utwór pod tytułem "Inflammatory",

który był na "Exoneration Denied", on

był również na temat wirusa i grypy. Album


był wydany w roku 2013, a sam tekst był zainspirowany

przez pandemię wirusa świńskiej

grypy z roku 2009.

"Left To Rot" jest utworem na temat Czarnej

Śmierci w Szwecji, czyż nie?

Zasadniczo to nie. Choć "Pestilence" jest o

Czarnej Śmierci, nie możemy tego powiedzieć

o "Left to Rot". Traktuje on o budowie linii

kolejowej, którą Sowieci przedsięwzięli w północnej

Syberii, jednak nigdy jej nie skończyli.

Budowali ją skazańcy, wielu z nich zmarło

podczas budowy. Działo się to w czasach

gułagów. Mieli pomysł na połączenie dwóch

miejsc koleją, by bardziej efektywnie umożliwić

transport towarów, jednak samo miejsce

było zbyt odległe i nieprzyjazne, tak, że pomysł

został zarzucony. Sytuacja była straszna,

a więźniowie byli traktowani jak niewolnicy.

Wyobrażam sobie, jakiej musieli doświadczyć

grozy.

Czy "Dawn of the Red" jest inspirowany

drugą wojną światową? Jego tekst to sugeruje

(z perspektywy Związku Sowieckiego).

Tak, to prawda. Dotyczy on "Operacji Barbarossa",

która była największą operacją militarną

w historii. Siły Osi zaatakowały Związek

Sowiecki w roku 1941, w sile 4,5 miliona ludzi.

Zostali zepchnięci przez Armię Czerwoną.

Oddziały Osi były zmechanizowane do pewnego

stopnia, jednak wciąż używali około

750.000 koni, co jest wręcz szalone.

Co zainspirowało Cię do napisania o wypadku

Kurska w kawałku "K-141 Kursk (Into

the Fray)"?

Piszę o rzeczach, które mnie interesują i ten

wypadek do takowych należy. Nie jest to coś,

co piszę zazwyczaj - a piszę o wojnie i konfliktach

- jednak jest to coś innego. Nie jest to

konflikt zbrojny, ale mimo wszystko militarny

incydent. Parę lat temu oglądałem wiadomości,

kiedy się to zdarzyło i jakoś to wydarzenie

przyszło mi do głowy, kiedy pisałem teksty na

ten album. Być może też widziałem o tym dokument,

bo często oglądam dokumenty. Poza

tym napisałem już parę tekstów, które nawiązywały

do wydarzeń z historii Rosji, więc pomyślałem,

czemu nie?

Czy "Colossal Terror" również jest zainspirowany

przez rosyjską historię? Wersy

"Fabricated Trials - Convictions overturned"

przypominają o powojennych procesach wytoczonych

Armii Krajowej przez sowietów.

Słyszałeś o nich?

Nie mogę powiedzieć, że wiem o tych sprawach,

o których wspomniałeś, jednak masz

rację, że te liryki są zainspirowane przez rosyjską

historię. "Colossal Terror" jest o Wielkiej

Czystce, która zdarzyła się, kiedy Związek Sowiecki

zgładził więcej niż 750.000 ludzi, którzy

byli przeciwko bolszewizmowi. To się zdarzyło

przed Drugą Wojną Światową. Byli to

między innymi naukowcy i politycy. Stalin

uznał, że wzmocni kraj, poprzez usunięcie

tych, którzy mogą mu się sprzeciwić.

Jeśli miałbyś wybrać między teledyskami

"Pestilence" i "Left To Rot", to który byś

wybrał? Czy jesteś zadowolony z klipów

stworzonych przez Mikaela Martinssona?

Tak, jesteśmy zadowoleni z roboty Mikaela.

Technicznie ujął to, co chcieliśmy, dokładnie

co do kadru. Wiedział, czego chcemy i zawsze

wychodziło świetnie! Poza tym jest moim

bratem (śmiech). Nie wiem, który z nich wybrać,

oba mi się podobają w różny dla siebie

sposób. Jest pewna surowość w teledysku do

"Pestilence". Na "Left To Rot" mieliśmy kilka

różnych pomysłów, jak chcieliśmy go przedstawić,

ale ograniczał nas budżet i musieliśmy

trochę je przyciąć (śmiech). Myślę, że pomimo

tego wypadły świetnie mimo naszych ograniczonych

środków.

Czy możesz opowiedzieć więcej o procesie

produkcji teledysków?

Tak jak z produkcją muzyki, staramy się robić

wszystko sami, jak to tylko możliwe. Mamy

zwykle jakiś ogólny pomysł na to, czego chcemy

i omawiamy to z Mikaelem. Wyszukujemy

miejsca, gdzie uważamy, że jest możliwość

złapać motyw utworu. Jeśli chodzi o sprzęt, to

posiadamy go trochę, resztę kupujemy lub pożyczamy

do nagrań. Ostatnie dwa teledyski

zostały nagrane i edytowane przez Mikaela,

jednak kiedyś edycję robiłem sam. Tym razem

Foto: Mikael Martinsson

chcieliśmy pójść trochę dalej z produkcją i pożyczyliśmy

wytwornicę dymu do "Left to Rot"

i mieliśmy tę wstawkę na "Pestilence". To

wszystko jest robione własnym sumptem, jednak

staraliśmy się robić to tak dobrze, jak nam

tylko budżet pozwalał. Ważne jest też to, by

teledysk pasował do utworu. Nie chcieliśmy

jakiegoś przesadnie nowoczesnego teledysku z

tymi wszystkimi gwizdkami do staroszkolnie

brzmiącego thrash metalowego utworu. To by

zrujnowało klimat. Teledysk musi być zgodny

z muzyką i sądzę, że nasze takie są.

Czy możesz opowiedzieć nam jak przebiegała

współpraca z Andreasem Marschallem,

który jest twórcą waszej okładki?

Przebiegła całkiem gładko. Jego imię pojawiło

się w dyskusjach, kiedy rozmawialiśmy o poprzednich

albumach i tym razem uznaliśmy,

że zaczniemy współpracę z nim. Mieliśmy pomysł

na okładkę, który mu wysłaliśmy. Chwilę

potem otrzymaliśmy szkic. Zrozumiał nas

co do joty. Kiedy dostaliśmy skończone dzieło,

byliśmy wręcz zdumieni. Wyszło świetnie i

okładka spełniła to, czego pragnęliśmy. Po

prostu perfekcyjnie.

Jeśli chodzi o samą okładkę, to "Spectre of

Devastation" trochę mi przypomina miks pomiędzy

okładkami Wehrmacht "Shark Attack"

oraz Artillery "Terror Squad", a Tobie?

Tak, być może podobieństwo jest widoczne

przez te zwierzęta w łańcuchach. Właściwie

nie mieliśmy na myśli tych okładek, kiedy

przedstawialiśmy Marschallowi pomysł

naszej maskotki trzymającej trzy szczury w

łańcuchach. Myślę, że i tak nasza grafika wyszła

fantastycznie.

Która z okładek stworzonych przez Andreasa

Marschalla jest Twoją ulubioną? Moją

jest Messiah "Psychomorpia" mrożąca krew

w żyłach, ciemna i dobrze pasuje do EPki.

Powiedziałbym, że okładka do "Spectre of

Devastation" jest absolutnie brutalna i jest

jedną z moich ulubionych prac Marschalla.

Stworzył tak wiele świetnych okładek do muzyki,

której słuchałem, kiedy dorastałem, że

jest to po prostu niedorzeczne. "Agent Orange"

jest moją ulubioną. Poza tym okładki do

albumów Kreatora, Blind Guardian, Sodom

oraz Running Wild są świetne! Jest wspaniałym

artystą. Grafiki nie tylko są dobre same w

sobie, ale Andreas jest w stanie przekazać klimat

danego albumu.

O ile łatwiejsza byłaby wasza muzyka do

grania z dodatkowym gitarzystą?

Nie powiedziałbym, że byłaby łatwiejsza do

grania, ale z pewnością brzmiałaby inaczej.

Kiedy stanęliśmy się trio, uznaliśmy, że chcemy

spróbować tego na jakiś czas. Okazało się

jednak, że chcemy przy tym zostać. Świetnie

się pracuje w trójkę, daje nam to większą przestrzeń

do poruszania się. Ponieważ jest nas

tylko trójka, moja gra koncertowa różni się od

tej w studio. Czasami gram akordy, żeby wypełnić

pustkę drugiego gitarzysty, gdy Fredrik

gra solówkę lub jakiś inny motyw gitarowy. W

paru momentach gram to, co gra druga gitara,

by koncert był bardziej interesujący. Uważam,

że idzie nam to całkiem nieźle!

Dziękuje za wywiad. Powodzenia!

Jacek Woźniak

WARFECT 117


HMP: Cześć! Czy mógłbyś opisać waszą

muzykę? Czego możemy się po niej spodziewać?

Eric Lee: W Hellbender chodzi o wejście z

ciężkim pierdolnięciem. Lubimy tworzyć

chwytliwe utwory, które zapadają w pamięci!

Chcemy, żebyś darł się z nami, kiedy gramy

nasze utwory!

Dlaczego Hellbender?

Fajna nazwa, która po prostu z nami została.

Próbowaliśmy przez wiele miesięcy wpaść na

nazwę i tylko ta jedna była dobra!

Część z Was wcześniej współtworzyła inną

kapelę, Malicious. Co mógłbyś powiedzieć o

tym zespole? Czy doświadczenie zdobyte w

tej formacji pomogło Wam wejść do obecnego

środowiska muzycznego?

Historia Malicious zaczyna się w szkole średniej.

Znasz tych ludzi? (śmiech). Clee śpiewał

z nimi na paru występach w latach 80. On i ja

graliśmy razem od roku 1996 w dwóch różnych

projektach, Wingnut z Timem Solyanem

(Victims Family) oraz Crimeseen (Ray

Luv, Mac Mall). Dolla Bill w latach 90. był w

Seeds of Hate oraz Indulgence. Rob Rampy

z DRI nagrał z nami "American Nightmare",

jednak opuścił zespół ze względu na to, jak

bardzo był zajęty w DRI. Obecnie gramy z Jasonem

Jacobsem, perkusistą z Seattle, który

grał w Pinned Red.

Wszystko co nas jara!

Hellbender to amerykańska kapela z pogranicza groove i thrash metalu,

która obecnie debiutuje albumem "American Nightmare". Na koncie ma również

EPkę z 2016 roku, zatytułowaną "Falling Down". O obu płytach, sesji nagraniowej

na najnowszy album, ewentualnej konotacji tytułu EPki z filmem śp. Joela Schumachera,

bezsensownych podziałach ludzi oraz temacie religii, opowie basista

zespołu Hellbender, Eric Lee.

Co inspiruje Waszą muzykę?

Wszystko, co nas jara! Słuchamy zróżnicowanej

muzyki, jednak w sercu jesteśmy metalowcami.

Słucham dużej ilości klasycznego

rocka i metalu (oczywiście kapele takie jak

Iron Maiden, Judas Priest, Slayer, Exodus),

lubimy też nowe zespoły (Lamb of God, Hatebreed,

Mastodon). Niemniej do naszej playlisty

wrzucamy również country, evergreeny i

jazz. Czasami po prostu chcę się wychillować,

natomiast, gdy chcę się rozerwać, to odpalam

metal!

Czy Wasza pierwsza EPka, "Falling Down"

była sukcesem?

Dzięki niej byliśmy na wspólnej trasie z naszą

legendą - Destruction! To jeden z moich ulubionych

zespołów, z którymi dorastałem. Jednak

sama trasa też była fajna. Warbringer

oraz Jungle Rot również na niej byli. Dwa kolejne

zespoły, które oglądałem każdej nocy przez

dwa tygodnie. Wszyscy to prawdziwi profesjonaliści.

W tym roku mieliśmy też możliwość

zagrania w czasie świątecznego koncertu

Death Angel w San Francisco i było to świetnie!

Kolejny zespół, którego słuchałem, kiedy

dorastałem. Poza tym zrobiliśmy dwa materiały

wideo z naszym przyjacielem, Mikem Sloata

(Testament, Machine Head), na które dostaliśmy

wspaniały odzew.

Jak bardzo się różni ta EPka w porównaniu do

waszego najnowszego albumu, "American

Nightmare"?

Zasadniczo posiadanie dwóch perkusistów trochę

zmienia stan rzeczy, jednak ogólny klimat

naszej kapeli został zachowany. Podczas nagrywania

mieliśmy zmiany na miejscu perkusisty.

Jeden opuścił zespół dwa dni przed tym,

jak mieliśmy wejść do studia, więc rok 2018

był dla nas wielką pustką, do momentu, w którym

znaleźliśmy Roba (Rampy, perkusistę z

DRI - przyp. red.), tj. w grudniu 2018.

Czy mógłbyś opisać jak powstał "American

Nightmare"?

Ponownie współpracowaliśmy z Nickiem Bothelo

z Hatchet oraz Julianem Kiddem (Seeds

of Hate, Profits of Doom), ponieważ dobrze

Foto: Hellriders

nam wychodzi owa kooperacja. Mają dobre

wyczucie tego, co chcemy osiągnąć. Nick pomógł

nam zarówno z perkusją i wokalami, jak

i z miksem. Julian zajął się ogarnięciem ścieżek

gitarowych i basowych oraz dodatkowymi

partiami na "American Nightmare". Nagrywał

w Santa Rosa, u naszego przyjaciela, Ty'a

Sowersa, we wspaniałym studio na wsi, Beyond

The Oaks Studios!

"Left With Nothing" jest na temat, jak to jest

być uniezależnionym od boga, czy to prawda?

Co zainspirowało ten utwór?

Tak, użyłeś dobrego sformułowania. Ludzie

próbują znaleźć swój sposób życia poprzez podążanie

za religią, jednak tych osób jest zepsutych

- są tym, przeciw czemu nawołują.

"Wszystko, co obiecali, było kłamstwem, nie zbawieniem"

jest tutaj trafnym podsumowaniem.

"Czysta nienawiść" do politycznych podziałów,

o to chodzi? Czy jest to głos ludzi, którzy

nie chcą używać etykiet w dyskusji? Co

możesz jeszcze powiedzieć o "Pure Hate"?

Obecnie wiele kiepskich rzeczy dzieje się na

świecie, w związku z protestami i tym podobnym.

Ludzie są tak podzieleni głównie przez

swoje ideologie. My zaś po prostu odczuwamy

to jako, "niezależnie jakiej rasy jesteś, wszyscy krwawimy

czerwienią!". Część ludzi tego nie widzi w

ten sposób i jest to po prostu złe. Poza tym był

to nasz pierwszy utwór, który napisaliśmy na

ten album.

Gdybyś miał opisać "American Nightmare"

w jednym zdaniu, jakby ono brzmiało?

Wchodzisz do opustoszałego świata bez przyszłości

i schodzisz w dół, aż do samego piekła.

Czy płyta "Falling Down" jest zainspirowana

filmem śp. Joel Schumachera o tym

samym tytule?

Świetny film, którego nie widziałem od wielu,

wielu lat. Jednak nie! Nasz krążek nie był zainspirowany

tym filmem.

Co sądzisz o tym filmie? Czy wciąż jest

aktualny?

O czym był ten film? (śmiech) Poważnie, nie

widziałem go kawał czasu. Przepraszam chłopaki!

Jak przebiega współpraca z wydawcą No

Life 'Til Metal Records?

Clee gadał z nimi przez ostatni rok i przez ten

czas wspierali nas. Jesteśmy naprawdę zadowoleni

z ich wsparcia. Mamy nadzieję na kontynuację

dalszej współpracy, do tej pory byli

dla nas bardzo spoko.

Co zamierzacie robić w 2021?

Problem w tym, że nie możemy grać koncertów,

aby promować nasz nowy album, więc

obecnie próbujemy robić relacje na żywo i pracować

nad teledyskami byście mieli co oglądać!

(śmiech). Również pracujemy nad nowym

merchem. Serio, nie mamy co planować, bo

wszystko to wielka niewiadoma. Mamy zaplanowanych

parę występów z DRI w październiku.

Liczymy, że będziemy mogli je zagrać,

jednak teraz tego nie wiemy, co mocno nas

drażni! Lubię grać na żywo!

Dziękuje za wywiad. Powodzenia!

Jacek Woźniak

118

HELLBENDER


HMP: Ostatnio format EP znów jest bardzo

popularny. Niektóre zespoły wolą EP, bo mogą

na nim umieścić różne utwory niestanowiące

całości jak w przypadku LP, inne wolą

EP, bo szybciej, prawie na bieżąco mogą wydać

aktualną muzykę, jeszcze inne, bo przywołują

klimat lat 80., kiedy EP były bardzo

popularne.

Rusty: Wiele zespołów śpieszy się, żeby jak

najszybciej wydać pełny album. Kończy się to

często płytą z kilkoma świetnymi kawałkami,

ale też masą wypełniaczy i niewykończonych

utworów. W naszym przypadku czuliśmy, że

mamy cztery mocne kawałki, które mają

wspólny mianownik zarówno tematyczny, jak i

muzyczny. Nie wiemy jeszcze, czy nasze kolejne

wydawnictwo będzie kolejną EPką czy pełną

płytą, bo mamy jeszcze sporą porcję materiału

do opracowania, ale rozważamy obie

opcje.

Gatunek "epic doom" ma swoje korzenie we

wczesnych płytach Manowar i płytach Bathory

z wczesnych lat 90. Na EP słychać obie

inspiracje, zarówno Bathory ("City on the

Sea"), jak i Manowar (np. potężne wejście

bębnów w utworze tytułowym). Te zespoły

są fundamentem czy raczej tylko inspiracją

dla Fer de Lance?

Całą muzykę i słowa na EPkę "Colossus" napisał

MP (wokalista i gitarzysta - przyp. red.).

Manowar inspiracją nie był, ale był nią z pewnością

Bathory z wikińskiej ery, tak samo jak

Amorphis, Primordial, Rotting Christ oraz

folk rock w rodzaju Jetrho Tull czy Stana Rogersa.

Wszystkie one składają się na brzmienie

i klimat Fer de Lance. Bębny w pierwszym

kawałku są potężne, ponieważ pragnęliśmy

osiągnąć brzmienie jak najbardziej zbliżone do

grzmotu.

Tytuł "City on the Sea" to wiersz Edgara

Allana Poego. Brzmi jakby wprost napisany

był do tego rodzaju muzyki (śmiech). Jakie

trudności mieliście z dopasowaniem rytmu

wiersza do utworu?

Chcieliśmy stworzyć dużo mroczniejszą muzykę

w Fer de Lance w porównaniu z tym, co

napisaliśmy już wcześniej. "The City in the

Sea" Poego doskonale uchwycił chaotyczną

symbolikę i klimat, których wymagała muzyka

napisana wcześniej przez MP. W rzeczywistości

nie mieliśmy specjalnych trudności. Wiersz

Poego nie wydawał się szczególnie odległy od

niejednego lepszego metalowego tekstu, zawierającego

całą symbolikę śmierci czy chaosu.

Ostatni wers poematu i zarazem ostatni wers

naszego kawałka wydaje się napisany przez

artystę i dla odbiorców, którzy oczekują od artystów

mrocznych i ciężkich klimatów, niezależnie

od epoki historycznej.

Multiinstrumentaliści

spotykają Edgara Allana

Poego

Gra epic doom, choć próbuje się wymknąć

gatunkom. Przemyślany i

twórczy, choć celowo wydał tylko

EP. Fer de Lance to trójka Amerykanów, która - póki nie gra koncertów - nie ma

nawet podziału na rolę w zespole. Liczy się fuzja kreatywności, a daną partię może

zagrać każdy - bo każdy umie grać na wszystkim, czego epic doom metal potrzebuje.

Typowe dla gatunku "artystyczne" podejście odzwierciedla się też w słowach

wywiadu. Choć trudno oddać to w tłumaczeniu - Rusty używa naprawdę szlachetnego

słownictwa.

Testowaliście też inne wiersze czy "City on

the Sea" był tym jedynym, który koniecznie

chcieliście wykorzystać?

Nie braliśmy pod uwagę innych wierszy. Co

nie zmienia faktu, że rozważymy to w przyszłości

na kolejnych wydawnictwach.

Zastanawiałam się, do czego nawiązuje tytułowy

"Colossus". Podejrzewam, że to jakaś

luźna interpretacja ze świata mitologii.

"Colossus" to aluzja do starożytnego Kolosa

Rodyjskiego, choć patrzymy na niego raczej

jak na fuzję różnych osiągnięć ludzkości - od

Cudów Świata - po fasady, które budujemy w

samych sobie. Ogólnie, kawałek jest o nietrwałości

rzeczy i daremności wiązania się z nimi.

Współcześnie w tym gatunku świetne płyty

nagrywa Atlantean Kodex... Czytałam, że

Manuel Trummer słyszał wasz materiał, zanim

wydaliście EP i nie mógł się doczekać,

kiedy to EP wyjdzie.

Mamy ogromny szacunek dla Atlantean Kodex.

Wspaniale mieć świadomość, że Manueal

Trummer wspiera Fer de Lance!

Shon Vincent, kolega Collina Wolfa ze

Smoulder zapytany, czy zna polski zespół

grający epic doom - Evangelist odpowiedział,

że dopiero niedawno odkrył, że Evangelist nie

gra black metalu, jak wcześniej sądził. Pomyślałam,

że to może przez czarno-białe

okładki. Okładka i logo "Colossus" też wyglądają

bardzo w stylu black metalu. Nie

obawiacie się, że miłośnicy magicznego epic

doomu Was nie znajdą?

Mamy nadzieję, że fani epickiego metalu nie

odrzucą płyty ze względu na okładkę. To prawda,

czarno-białe okładki są zazwyczaj kojarzone

z black metalem. Nasza muzyka czerpie

inspiracje z wielu stylów, włączając też black

metal, ale nie piszemy tak, żeby muzyka pasowała

do konkretnego gatunku. Stworzyliśmy

tę okładkę korzystać ze zdjęcia, które zrobił

MP. Spędzał zimę na północy w Nowej Funlandii.

Jego praca ma oznaczać uchwycenie zarówno

ogromu pejzażu, jak i osamotnienie fotografa.

Podobał nam się też pomysł stworzenia

własnych okładek do pierwszych EPek.

Pozwala nam to dopasować layout do konkretnych

kawałków i do ogólnej tematyki płyty.

Myślę, że większość ostatnich okładek nie ma

związku z zespołem jako takim. Pewnie, wiele

z nich wygląda ikonicznie, ale ja bym wolał raczej

mieć obraz reprezentujący muzykę płyty,

niż jakiś gatunek.

W zespole są trzy osoby, z czego każda zajmuje

się graniem na kilku instrumentach. Ten

obecny podział jeszcze nie jest ugruntowany

czy uznaliście, że wymienianie się rolą w zespole

tylko podkręci twórczą atmosferę?

Zaczęliśmy już pracować nad składem koncertowym

na nadchodzący występ na niemieckim

Keep it True 2021. Jednak ze względu na obecną

zarazę i brak pewności w sprawie możliwości

grania na żywo w przeciągu najbliższego

roku czy dwóch lat, wróciliśmy do pierwotnego

składu, żeby tej zimy znów nagrywać. Jesteśmy

multiinstrumentalistami i kiedy przychodzi do

nagrywania, robimy tak, że nagrywa ten, który

zagra najlepiej. Kiedy już znajdziemy jakiś

sposób na radzenie sobie z chorobą, będziemy

wspólnie pracować nad zagraniem koncertów,

które odzwierciedlą nasze brzmienie zarówno

te z "Colossus", jak i z nowego wydawnictwa.

Aż dwie osoby z trzech grających w Fer de

Lance gra też w Profesor Emeritus. Czego nie

dawało Wam granie w Profesor Emeritus, że

postanowiliście wziąć udział w Fer de Lance?

Razem z MP graliśmy w Moros Byx jeszcze

zanim pomagaliśmy w Professor Emeritus,

więc gramy i razem piszemy muzykę już od ponad

sześciu lat. A znamy się od jeszcze dłuższego

czasu. Kiedy pisałem nowy materiał dla

Moros Nyx, MP także zaczął pisać więcej klimatycznych

rzeczy. Te kawałki tak wspaniale

na mnie zadziałały, że zasugerowałem, żeby

odłożyć Moros Nyx na bok i skupić się na Fer

de Lance. Później, w 2018 roku pomogłem

Smoulderowi zagrać koncert w Niemczech.

Podczas tej wyprawy zgadaliśmy się z Collinem

(gitarzystą i basistą - przyp. red.) się w

sprawie naszego upodobania do pisania doom

i epic metalu, więc naturalnym wyborem było

poproszenie go o dołączenie do nas - mnie i

MP.

Katarzyna "Strati" Mikosz,

Tłumaczenie pytań: Kacper Hawryluk

Foto: Fer De Lance

FER DE LANCE 119


Nie chcemy zostać nowym Iron Maiden

Pewnie niektórzy z czytelników kojarzą Marco Stamignę z włoskiego zespołu

HI-GH, grającego siarczysty speed metal o punkowym momentami sznycie.

Obecnie ten wokalista i gitarzysta udziela się w Coltre, międzynarodowej grupie

bazującej w Londynie, grającej tradycyjny, typowo brytyjski metal starej szkoły.

EP "Under The Influence" potwierdza, że zapowiadany na przyszły rok debiutancki

album Coltre może być łakomym kąskiem dla fanów starego metalu.

HMP: Wychodzi na to, że na koncerty

warto chodzić nie tylko dla dobrej zabawy i

okazji do posłuchania muzyki na żywo, bo

również wasz zespół powstał dzięki temu,

że poznaliście się z Danielem podczas występu,

konkretnie Midnight?

Marco Stamigna: Powiedzmy, że na koncercie

metalowym jest spora możliwość spotkania

ludzi zainteresowanych graniem takiej

muzyki, ale to dość oczywiste. Właściwie w

tamtym czasie Daniel i ja chodziliśmy do tej

samej uczelni, ale długo się nie znaliśmy.

Kiedy w końcu spotkaliśmy się na koncercie

Midnight, rozmowa i piwo było naturalne.

Musieliście od razu nieźle się dogadywać,

Przeprowadziłeś się do Londynu właśnie

dlatego, żeby po rozpadzie Hi-GH poszukać

szansy na sformowanie nowego zespołu,

czy też decydowały tu raczej względy

ekonomiczne, a muzyka była też istotna, ale

jednak na drugim planie?

Marco Stamigna: Nie wiem czy to interesujące,

ale przeprowadziłem się do Londynu,

ponieważ zakochałem się w damie, która dziś

jest moją żoną, ale w wywiadzie na temat zespołu

wolę nie skupiać się na swoim życiu

prywatnym.

Stolica Anglii nie jest już może centrum

muzycznego biznesu jak w latach 60.-80.

ubiegłego wieku, ale i tak ma się tam znacznie

większe szanse na osiągnięcie czegoś

niż w Rzymie?

Marco Stamigna: Trudno mi powiedzieć, bo

jednak pora na twórcze zaakcentowanie

właśnie tej fascynacji brytyjskim metalem

końca lat 70. i początku 80.?

Marco Stamigna: A dlaczego nie? Granie

tradycyjnego heavy metalu było moim pragnieniem,

które narastało we mnie przez lata.

Nie żałuję swoich poprzednich doświadczeń i

nie mówię, że nie zagram w żadnym innym

gatunku metalu niż NWOBHM. Wraz z

Coltre chciałem stworzyć zespół, który reprezentowałby

muzykę, której chciałbym

słuchać i chciałbym grać. Oczywiście duża

część tego dotyczy NWOBHM, ale można

znaleźć inspiracje w innych rodzajach muzyki,

której słuchamy. Na przykład w "Plague

Doctor" możecie odnaleźć wpływy Diamond

Head, a także Megadeth.

To wręcz temat na naukową rozprawę, bo

nie dość, że w Anglii na masową skalę zainfekowanej

punkiem, nową falą, cold wave

czy new romantic powstał najpierw tak potężny,

metalowy ruch z ogromną ilością

świetnych zespołów, to jeszcze jest on pamiętany

i popularny do dziś, również wśród

młodych ludzi, czego sami jesteście kolejnym

przykładem

Daniel Sweed: Nie, obecnie heavy metal nie

jest popularny wśród londyńskiej młodzieży.

Łatwiej jest rozmawiać o heavy metalu i hard

rocku z dorosłym facetem po pracy w pubie,

niż z młodzieżą uczącą się w szkole.

skoro tak szybko pojawił się pomysł by zacząć

też razem grać?

Marco Stamigna: Kiedy spotkaliśmy się z

Danielem, obaj wyraziliśmy chęć grania

heavy metalu, ale oczywiście tamtej nocy

Coltre nie od razu zaczął swoją działalność.

Dopiero kilka dni po koncercie zaczęliśmy

dzielić się riffami i konfrontować nasze muzyczne

pomysły oraz ambicje i wkrótce stało

się dla nas obu jasne, że chcemy iść w tym

samym kierunku. Następnie zaczęliśmy ćwiczyć

i szukać pozostałych muzyków, którzy

pasowaliby do Coltre.

Foto: Coltre

kiedy byłem w Rzymie, nigdy nie miałem

problemów ze znalezieniem ludzi do grania,

podczas gdy w Londynie znalezienie muzyka

zajęło nam prawie rok, a skład nie jest jeszcze

kompletny. Z drugiej strony realizacja

podziemnego heavymetalowego koncertu w

Londynie jest o wiele łatwiejsza niż we Włoszech.

Hard rock / heavy metal jest tam traktowany

poważniej i jest bardziej szanowany

w porównaniu z Włochami. Nie mówię, że

Londyn jest typowym heavymetalowym miastem,

ale na pewno nie skończysz z pustą salą,

jeśli zorganizujesz dobry koncert.

Dlaczego akurat New Wave Of British

Heavy Metal? Wcześniej grałeś thrash czy

metal podszyty punkiem, w końcu przyszła

Dostrzegam tu jednak pewien minus, bo z

tej istnej powodzi zespołów przebić mogły

się tylko nieliczne, poza tym moda na ciężkie

brzmienie wypaliła się nader szybko, bo

wytwórnie i media mają określoną politykę,

ciągle muszą kreować jakieś nowe trendy

czy "odkrycia"?

Marco Stamigna: Trudno mi to skomentować,

ponieważ jestem za młody i nie mam

bezpośredniego doświadczenia płynących z

tamtych czasów. Moje pokolenie może polegać

tylko na doświadczeniu poprzedniej epoki

i na muzyce tamtych lat, aby spróbować

wyobrazić sobie, jak wyglądał muzyczny krajobraz

między latami 70. i 80. Myślę o tym,

że w tamtych latach ciężka muzyka nieustannie

się rozwijała i zmieniała, w wyniku czego

aby być na szczycie, mówiąc o kwestii popularności

i sprzedaży. Jeśli pomyślimy o tym,

jak heavy metal brzmiał w roku 1984 i jak

brzmiał w roku 1986, w ciągu zaledwie

dwóch lat można było znaleźć mnóstwo różnic.

Niektóre zespoły były w stanie, świadomie

lub nie, poradzić sobie z tą zmianą,

podczas gdy inne po prostu nie. Jeśli mówimy

o wartości artystycznej ich muzyki, musimy

trzymać poza nią liczby i czas, ponieważ

to nie wskaźnik sprzedaży określa, czym

jest sztuka. Ale jeśli mówimy o branży, to

trywialne jest stwierdzenie, że przemysł nie

dba ani o sztukę, ani o heavy metal, ale skupia

się tylko na sprzedaży i wiele zespołów z

tego powodu zostało na lodzie. Nie wierzę

też, że przemysł muzyczny kreuje trendy,

wręcz przeciwnie uważam, że przemysł inwestuje

pieniądze w trend, nasycając go, a

następnie zabija go, inwestując w kolejny

nowy trend, zrodzony jako odpowiedź na poprzedni.

Do ponownego nasycenia.

Nie znaczy to rzecz jasna, że muzyka tych

mniej znanych od Maiden, Leppard czy

120

COLTRE


nawet Saxon zespołów nie była i nie jest

godna uwagi, co potwierdzają choćby zwichrowane

kariery Angel Witch czy Diamond

Head - grup w pewnych kręgach kultowych,

ale w żadnym razie nie mających

komercyjnego startu do tych gigantów?

Daniel Sweed: Jak powiedziałem wcześniej,

zależy to od punktu widzenia, z którego patrzymy.

Jeśli mówimy o Iron Maiden, Saxon

i Def Leppard, to mówimy o zespołach,

które były chętne do grania bezpiecznych

tras koncertowych po całym świecie, corocznego

wydawania albumów, z odłożeniem

na bok osobistych problemów, stawiając zespół

na pierwszym miejscu, i z solidną bazą

fanów. Wszystko to nie oznacza grania lepszej

muzyki, ale sprawia, że zespół jest opłacalną

inwestycją dla dużej wytworni. Z artystycznego

punktu widzenia nie ma małego

ani dużego zespołu, ponieważ pod tym

względem w ogóle nie ma konkurencji.

O takiej karierze nie ma teraz już co marzyć,

czasy są już zupełnie inne. Ale na

pewno macie plan, by dorównać mistrzom

nurtu NWOBHM przynajmniej w sensie

artystycznym, żeby starsi, pamiętający jeszcze

tamte czasy fani, kiwali z aprobatą

głowami, mówiąc o was: dobrze chłopaki

grają, całkiem jak kiedyś?

Marco Stamigna: Szczerze mówiąc, nie było

takiego planu i nadal go nie ma. Nie chcemy

zostać nowym Iron Maiden ani dorównać

komuś innemu. Zwykle zespoły, które pamiętamy,

są tymi, których muzyka wzbudza

w nas uczucia, które bardzo rezonują z nami,

takimi jakimi jesteśmy. Dopiero zaczynamy

z Coltre i czas pokaże, jak to się potoczy, nie

ma sensu się tym martwić. Gramy muzykę,

którą lubimy, bez marzeń o byciu gwiazdami

rocka. Wszyscy mamy normalną pracę poza

zespołem.

Najpierw było was dwóch, potem dołączył

Max Schreck, ale cały czas skład zespołu

jest niepełny, bo brakuje w nim perkusisty -

poprosiliście kogoś o pomoc przy nagraniu

"Under The Influence" czy wykorzystaliście

automat?

Marco Stamigna: Niestety, w wypadku

"Under The Influence" byłem zmuszony

użyć automatu perkusyjnego, ponieważ nie

znaleźliśmy perkusisty, który pasowałby do

tej roli. Mimo to dużo czasu poświęciłem na

jego zaprogramowanie, aby brzmiało jak najbardziej

"ludzko" i jesteśmy bardzo zadowoleni

z efektu. Poza tym obecnie pracujemy z

dwoma różnymi perkusistami. Jeden z nich

nagra kolejny album i będzie nas wspomagał

na koncertach, podczas gdy drugiego ciągle

przesłuchujemy.

To raczej demo czy od razu zakładaliście, że

te cztery utwory staną się debiutancką EP

Coltre?

Marco Stamigna: Zdawaliśmy sobie sprawę

z jego długości i nie byliśmy zainteresowani

wydaniem dłuższego materiału demo.

Dostrzegam tu udaną próbę połączenia

ostrego i przy tym przebojowego grania

(singlowy "Crimson Killer") z najlepszymi

brytyjskimi tradycjami tworzenia długich,

rozbudowanych i wielowątkowych kompozycji

("Lambs To The Slaughter", "Plague

Doctor"). Nie chcieliście się w żadnym

razie ograniczać, jeśli było to artystycznie

uzasadnione dany utwór stawał się dłuższy,

pojawiały się kolejne partie?

Daniel Sweed: Tak, kiedy piszemy, nie

martwimy się o długość utworów, jeśli uważamy,

że należy dodać kolejną sekcję, nie

ograniczamy się. "Plague Doctor" jest tego dobrym

przykładem, z sekcjami szybszymi,

wolniejszymi, cichszymi i głośniejszymi.

Chyba nie chciałbym usłyszeć "edycji radiowej"

"Plague Doctor". (śmiech)

"On The Edge Of The Abyss" nie ma wokali

- uznaliście, że instrumental na koniec

to będzie dobra sprawa?

Daniel Sweed: Zawsze uwielbiałem utwory

instrumentalne, Iron Maiden ma "Gengis

Foto: Coltre

Khan", "Transylvania" oraz "Losfer Words",

Angel Witch ma "Dr. Phibes", Rainbow natomiast

ma "Still I'm Sad". Dobrze zrobiony

instrumental wprowadza wielką zmianę i

myślę, że to świetny sposób na zakończenie

EP-ki.

Nie unikacie też odniesień do klasycznego

hard rocka - nie ma co udawać, że tradycyjny

metal wziął się znikąd, takie grupy

jak choćby Deep Purple, Black Sabbath,

UFO czy Thin Lizzy miały ogromny

wpływ na jego powstanie?

Daniel Sweed: Oczywiście te zespoły były

początkiem tego, co stało się heavy metalem

i wyraźnie słychać wpływ, jaki te zespoły wywarły

na cały NWOBHM. Uwielbiamy te kapele

z lat 70., więc wspaniale, że słyszysz inspiracje

nimi w naszej muzyce.

Zaskoczył was sukces tego materiału,

początkowo opublikowanego wyłącznie w

wersji cyfrowej?

Daniel Sweed: Zaskakujące było to, że gdy

sami wydaliśmy 50 kopii na płycie CD, wyprzedały

się one w mniej niż dwa tygodnie.

To było niesamowite! Ten zespół pojawił się

znikąd a ludzie od razu go polubili.

Dying Victims Productions ostatnio specjalizuje

się w wyławianiu młodych, perspektywicznych

zespołów z demo czy EP

na koncie - propozycja wznowienia "Under

The Influence" przez tę firmę pewnie nieźle

was ucieszyła, szczególnie, że ich wydawniczym

priorytetem są wersje winylowe?

Marco Stamigna: Oczywiście, byliśmy bardzo

podekscytowani, że nasza EP-ka pojawiła

się na winylu, a limitowana kolorowa wersja

jest naprawdę fajna. Myślę, że każdy zespół

marzy o wydaniu winylowym, a dla nas wydanie

naszej pierwszej EP-ki w tej formie, jest

niewiarygodne i jesteśmy naprawdę wdzięczni

za tę możliwość. Oczywiście, Dying

Victims to naprawdę świetna wytwórnia do

współpracy, do tego ma tak wiele świetnych

zespołów i wydawnictw.

Musieliście jednak przygotować utwór bonusowy

- "Fight" to coś najnowszego, zapowiedź

obecnego kierunku Coltre?

Daniel Sweed: "Fight" był właściwie jednym

z pierwszych utworów napisanych przeze

mnie i Marco, razem z "Crimson Killer". Kiedy

"Under The Influence" miało być ponownie

wydane przez Dying Victims, chcieliśmy

dodać coś ekstra, aby dać ludziom trochę

dodatkowego materiału na winylu i nowej

płycie CD. Nagraliśmy go wraz z innymi

utworami, ale Marco musiał dokończyć jego

miks i było gotowe.

Lockdown sprzyja twórczej pracy w domowym

zaciszu - są szanse, że do końca roku

lub na wiosnę 2021 zdołacie przygotować i

nagrać debiutancki album, czy też nie

będziecie się z tym spieszyć, żeby nie przedobrzyć?

Daniel Sweed: Nie mamy jeszcze planu, kiedy

ponownie będziemy nagrywać, ale materiał

piszemy. Myślę, że na album mamy

ukończonych pięć lub sześć utworów. Nie

chcemy się spieszyć, musimy poświęcić trochę

czasu, aby uczynić go tak dobrym, jak to

tylko możliwe. Być może będzie to wiosną

2021 roku, ale w tym momencie trudno powiedzieć.

Bardzo dziękuję za rozmowę. Pozdrawiam.

Wojciech Chamryk & Kinga Dombek

COLTRE 121


HMP: Pomysł na Blazon Rite był prosty.

Zmusić ludzi do headbangingu.

James Kirn: Tak, od samego początku miałem

jasną wizję. Chciałem stworzyć epicki

heavy metal, który brzmiałby klasycznie i natychmiast

wyczarowywał tamtego dzikiego

ducha. Kiedy upuszczasz tę igłę, przenosisz

się do czasu, gdy muzyka metalowa była szorstka,

z serca i prawdziwa.

Wasza muzyka to dość oryginalna kombinacja

hardrocka z lat 70-tych i epickiego heavy

metalu. Masz może ambicje by wprowadzić

coś nowatorskiego w ten mocno wyeksploatowany

gatunek?

Nie sądzę, żebyśmy mogli wymyślić coś nowego.

Staramy się oddać hołd dawnym bogom

metalu i hard rocka. Chcemy przekazać nasze

spojrzenie na formuły, które zostały przed nami

wymyślone, ale oczywiście z odrobiną naszego

własnego talentu. Dla ekscytacji lubimy

wrzucać w nasze kompozycje pewną nieprzewidywalność,

aby utrzymać słuchaczy w niepewności.

Jesteś założycielem I liderem tego zespołu.

Według jakiego klucza dobrałeś sobie współpracowników?

Powstaliśmy z popiołów naszego wcześniejszego

zespołu Crazy Bull. Byliśmy kapelą inspirowaną

hard rockiem z początku lat 70-

tych. Po tym, jak jeden z naszych gitarzystów

wrócił z Filadelfii do Alabamy, zdecydowałem

się zacząć pisać muzykę, która była nieco bardziej

ostra i ciężka. Reszta zespołu od razu się

w to włączyła. Zrobiliśmy małą zmianę. Nasz

basista, Johnny, został wokalistą i zatrudniliśmy

Piersona, który na gitarze i syntezatorze.

Słodka Wojna

Grywacie w Dungeon and Dragons? Ja nie.

Co więcej, przyznam się iż swej ignorancji

przez większość swego życia myślałem, że

to jakaś gra komputerowa… Mniejsza z

tym… Prawdą jest, że większość maniaków

tej gry używa specjalnego slangu,

którego niewtajemniczeni raczej nie zrozumieją.

Lider świeżego projektu Blazon Rite, James Kirn łączy ten slang z ciekawym

miksem bardzo staromodnego hardrocka i epickiego heavy metalu.

Cała muzyka jest Twojego autorstwa czy

inni członkowie też mieli wkład w ten materiał?

Piszę teksty i komponuję utwory na gitarze, a

Pierson gra teraz na basie, gitarze prowadzącej

oraz syntezatorze.

Na rynek trafił Wasza pierwsza EP "Dulce

Bellum Inexpertis". Skąd pomysł na łaciński

tytuł?

Czytałem książkę o średniowiecznych wojnach,

kiedy natknąłem się na cytat rozsławiony

przez Erasmusa, "Dulce Bellum Iexertis", co

oznacza "wojna jest bardzo słodka dla tych, którzy

nigdy jej nie próbowali". Pomyślałem, że dobrze

pasuje do jednego z tematów mojego pomysłu

na tekst utworu, który dotyczy pochwały wojny

oraz skutków dla osób zaangażowanych w

wojnę. Postanowiłem też tak nazwać album.

Poza tym brzmi to dla mnie całkiem epicko.

Podwójna wygrana.

W tekstach używasz slangu z "Dungeons

and Dragons".

Zdecydowanie byłem wtedy zainspirowany

grą "Dungeons and Dragons" i chciałem

sprawdzić się w kreowaniu świata. To dla

mnie była najbardziej fascynująca część gry.

Skoncentrowanie się na szczegółach oraz

unikalnym spostrzeganiu oraz różnych perspektywach

w szybki i skuteczny sposób. Podobał

mi się cel, jakim jest próba uzyskania

wnikliwego spojrzenia na tę wojenną eskapadę

w zaledwie czterech kompozycjach. Myślę, że

choć trochę mi się to udało. Zdecydowanie,

historia zawiera metafory z życia wzięte. Czy

to walka z tożsamością, duchowością, radzenie

sobie z ezoterycznym okultyzmem i demonologią,

czy po prostu trudami życia.

Zauważyłem, że większość kawałków ma

podwójne tytuły.

Lubię to czasami robić, kiedy czuję, że podwójny

tytuł sprawdzi się lepiej. Moim zdaniem

ma to większe znaczenie dla słuchacza i

może brzmieć bardziej epicko. Żeby być szczerym,

bywa, że przedobrzę (śmiech).

Co w takim razie oznacza tytuł "Udug

Hul"?

Udug Hul to imię demona ze starożytnej kultury.

Charakteryzuje się ogłuszającym głosem,

zatrutymi pazurami i gigantycznym mrocznym

cieniem. W tym utworze bohater z mojej

historii ma z nim do czynienia.

Dość ciekawy jest wstęp do tego utworu.

Balladow leniwa gitara przechodząca w

ostry riff…

Uwielbiam, kiedy zespoły przechodzą z ciężkich

partii w lżejsze lub odwrotnie. Zawsze

uwielbiam dynamikę, spiętrzenie i zmiany tematów,

które mają sens i są przyjemne. Nie

sądzę, żebyś pomylił delikatne lub akustyczne

brzmienie strun gitary z ciętym ciężarem gitar

lub jej popisami w stylu shred.

-"Dulce Bellum Inexpertis" zostało wydane

w formie kasety. Myślisz, że ten nośnik ma

szansę na nowo podbić serca mas, czy raczej

pozostanie jedynie gadżetem dla freaków?

Uwielbiam kasety, zbieram je, ale szczerze

mówiąc bardziej kocham winyle. Myślę, że

taśmy są wyłącznie dla zagorzałych maniaków.

Jak wszystko inne. Myślę, że to dla niszowej

publiczności, która uwielbia różne formaty

nośników oraz zespoły, które wydają

dema, a także inne fizyczne wydania tego typu.

Masowy powrót kaset raczej nie nastąpi

(śmiech). I dobrze! Pzostaną one gadźetem

dla takich maniaków jak my!

Wasze EP jest dostępne jako wersja cyfrowa

oraz winyl. A co z CD, które mimo wszystko

ciągle wydaje się być podstawowym nośnikiem

dla muzyki?

EPka będzie dostępna w Stanach Zjednoczonych

i Europie w przeciągu września i listopada,

w zależności od tego, jak podczas pandemii

przebiegnie wysyłanie paczek. Wszystko

się opóźnia. Tak, będzie wersja CD wydana

przez Alone Records z Grecji.

Jaka jest symbolika okładki EPki? Można

tam wypatrzeć min. diament oraz glowę

kozła.

Okładkę albumu wykonał nasz perkusista

Ryan Haley. Grafika przedstawia koncepcje i

wizualizacje tematów wymienionych w fabule

tekstów EPki. Jeśli ktoś jest zainteresowany,

może przeczytać teksty i zrozumie całość grafiki.

Przedstawione są na niej Wojownik, Udug

Hul, Diamond Daggyr i ogrom kosmosu.

Jedno EP już jest. Co dalej?

Następny będzie nasz pierwszy pełny studyjny

album. Skończyliśmy już pisać na niego

muzykę i teksty, miejmy nadzieję, że będzie

nagrany i ukończony do końca tego roku. Jesteśmy

bardzo podekscytowani! Uważamy, że

znacznie przewyższy naszą EPkę i powali

ludzi na kolana. Zamiast albumu koncepcyjnego,

będzie to swego rodzaju antologia baśni,

każdy z utworów opowiada osobną historię.

Bartek Kuczak

Foto: Blazon Rite

122

BLAZON RITE


Własne podejście

"Candlethrower" - z czym Wam się to kojarzy? Tak, zgadza się. To nawiązanie

do dwóch legendarnych kapel metalowych (swoją drogą też mogłaby być to

całkiem fajna nazwa dla zespołu). Tak właśnie grupa Stygian Crown określa swą

twórczość. Jeśli ktoś jednak spodziewa się kopii Candlemass czy Bolt Thrower może

być bardzo zdziwiony. Poczytajmy zatem o kulisach powstania zespołu i jego

debiutu zatytułowanego po prostu "Stygian Crown".

HMP: Większość z Was jest związanych ze

sceną death i black metalową. Skąd zatem

pomysł na czysto doom metalowy project?

Rhett A. Davis: Chciałem założyć zespół

doom metalowy z czystym wokalem. Candlemass

i Trouble to moje dwa ulubione bandy,

więc chciałem od tego zacząć. Zaangażowałem

innych muzyków z ich indywidualnymi gustami,

i tak wszystko się zaczęło.

Waszą stylistykę opisujecie używając nazwy

"Candlethrower". Każdy chyba zauważy,

że to połączenie nazw Candlemass oraz

Bolt Thrower. "Candlethrower" mólby być

świetnym tytułem Waszego debiutanckiego

krążka. Zgodzisz się?

Nie. Myślę, że wciąż udoskonalamy nasze brzmienie.

Na początku ten termin był dla nas

bardziej wewnętrznym żartem. Dział promocyjny

wytwórni rozwinął ten termin, który

stał się sloganem. Przy naszym następnym

wydaniu lepiej poradzimy sobie z takim handlowym

terminem.

"Candlethrower" jest świetnym opisem Waszego

stylu, ale w jednej kwestii nie do końca

się pokrywa z prawdą. Chodzi o wokal. Na

albumie nie znakdziemy żadnych wspólnych

mianowników z Messiah Marcolinem czy

Karlem Willetsem. Zamiast tego mamy wokalistkę

Melissę Pinion.

Wokalistkę, która w dodatku potrafi zaaranżować

linię wokalną bez niczyjej pomocy, ma

wyszkolony głos. Niełatwo kogoś takiego znaleźć.

W dodatku, jeśli jest osobą, z którą możesz

udanie nawiązać relację i współpracować.

Nigdy też nie chcieliśmy być czyjąś kopią.

Jasne, mamy podobieństwa do innych kapel,

ale mamy też własne podejście. Odkąd wydaliśmy

debiutancki album, mamy wgląd w nasze

brzmienie. Nadszedł czas, aby to udoskonalić.

Poza śpiewem gra ona też na klawiszach

oraz jest autorką wszystkich tekstów. Pomówmy

zatem o lirycznej stronie Waszego

debiutu. Teksty nawiązują w dużym stopniu

do mitologii, historii oraz tradycji wielu kultur.

Masz swoją ulubioną mitologię?

Melissa jest zainteresowana w przybliżeniu

folkloru z wielu różnych kultur. Na naszym

debiucie skupiła się na kulturze egipskiej, nordyckiej

i greckiej. Na następnym albumie ma

zamiar sięgnąć po wiele innych. Ja nie mam

ulubionej kultury i nie sądzę, żeby Melissa też

taką miała. Jesteśmy bardziej fanami dawnych

dziejów, innych kultur i ogólnie kondycji ludzkiej.

To dla nas fascynujący temat.

Pierwsze demo nagraliście już w 2018. Jak

długo zajęła Wam praca nad tamtym materiałem?

Napisaliśmy demo, a następnie nagraliśmy je

w ciągu sześciu miesięcy, choć faktycznie poświęciliśmy

na to mniej lub więcej niż miesiąc.

Nie mieliśmy wtedy wokalu, więc przesiedzieliśmy

ponad rok, aż znaleźliśmy Melissę.

Jak wyglądał proces tworzenia debiutu?

Wszyscy mamy w tym swój udział, ale pomysły

na demo są gitarzysty Nelsona i wokalistki

Melissy. Ogólnie piszemy i aranżujemy

razem jako grupa.

Zarówno w Waszym logo, jak i na okładce

debiutu możemy dostrzedz węże. Mają one

dla Was jakieś symboliczne znaczenie?

Stygia to kraina węży z filmu opartego na powieści

Roberta E. Howarda, "Conan Barbarzyńca".

Nasza nazwa dosłownie oznacza koronę

węża (Serpent Crown).

Osobą odpowiedzialną za miks i mastering

jest Mark Kelson. Pojawił się również jako

gość na Waszym albumie. Czyj to pomysł?

Obu stron. Jesteśmy dobrymi przyjaciółmi, zawsze

chcieliśmy razem pracować.

Jak trafiliście do Cruz Del Sur Music?

Początkowo skontaktowała się z nami Skol

Records, która następnie skierowała nas do

Cruz Del Sur Music. To świetna wytwórnia!

Jak już wspomniałem, praktycznie wszyscy

angażujecie się jednocześnie w inne zespoły.

Jak zatem traktujecie Stygian Crown? To

coś więcej, czy tylko side project?

Stygian Crown to zespół pełnoetatowy. W

tej chwili cały nasz czas poświęcamy jemu.

Foto: Stygian Crown

Śledzisz współczesną scenę doom metalową?

Jakie kapele Ci się najbardziej podobają?

Na tę chwilę podoba mi się Thronehammer i

kilka lokalnych zespołów z południowej Kaliforni,

na przekład Behold! Monolith oraz

Destroy Judas.

Graliście w ogóle na żywo przed wydaniem

debiutu?

Zagraliśmy trzy koncerty. Byłoby cztery, ale

okoliczności zewnętrzne nam to uniemożliwiły.

Z jaką kapelą najchętniej byście dzielili scenę?

Sorcerer, Slough Feg, Orodruin, Solstice,

Thronehammer, Grand Magus, Atlantean

Codex, itd...

Wydaliście debiutancką płytę. Kolejne plany?

Ponieważ nie możemy grać koncertów przed

publicznością, naszym celem jest nagranie występu

na żywo. Nadal zastanawiamy się czy

ma to być transmisja na żywo czy też zmontowany

profesjonalny film.

Bartek Kuczak

STYGIAN CROWN 123


Własny zestaw wyzwań

Nie wiadomo kiedy Pale Divine stuknęło 25 lat. Ćwierć wieku nieprzerwanego

istnienia dla amerykańskiego zespołu grającego doom metal to nie lada

święto, ale z wiadomych względów nie będzie ono szczególnie celebrowane. Zespół

wydał jednak kolejny album "Consequence Of Time" i zapowiada, że będzie

promować go na koncertach tak szybko, jak tylko to będzie możliwe.

HMP: Pomiędzy wydaniem "Painted Windows

Black" a "Pale Divine" upłynęło ponad

sześć lat. Z "Consequence Of Time" uwinęliście

się jednak znacznie szybciej, bo

minęło może półtora roku od poprzedniej

płyty - wszystko szło sprawnie, mieliście

nowego wydawcę, więc nie było co zwlekać?

Darin McCloskey: Tak naprawdę nie było

jakichś specjalnego powodu opóźnień. Jednak

w wypadku "Consequence Of Time"

podpisaliśmy kontrakt z Cruz Del Sur i byliśmy

podekscytowani, że ta nowa umowa

dojdzie do skutku tak szybko, jak to możliwe.

Będąc szczerym nie jestem pewien, dlaczego

tak dużo czasu minęło między wydaniem

"Painted Windows Black" a "Pale Divine".

Wtedy dużo graliśmy, mieliśmy zmiany

basistów i być może to przyczyniło się

do pewnego opóźnienia, choć myślę, że po

prostu zajęliśmy się innymi sprawami. Pamiętaj,

że w tamtym czasie byliśmy już po

czterech studyjnych albumach, więc było

mnóstwo materiału do wykonania na żywo i

wydaje mi się, że po prostu nie czuliśmy potrzeby

tworzenia kolejnego tylko po to, żeby

to zrobić. Nagrywamy albumy, kiedy jesteśmy

gotowi… czasami wcześniej niż później,

jak w przypadku "Consequence Of Time".

Zyskaliście też więcej czasu po zawieszeniu

działalności przez Beelzefuzz, co też nie

było bez znaczenia, choćby w tym sensie, że

dołączył do was Dana?

Nie, Beelzefuzz działał równolegle, chociaż

do pewnego stopnia zajmowało to również

trochę czasu. Jednak nie w jakimś ogromnym

stopniu, ponieważ w tym czasie skupialiśmy

się jednakowo na każdym zespole. Tyle, że

materiały dla Beelzefuzz były gotowe wcześniej.

Kiedy Beelzefuzz zdecydował się powiedzmy

"rozwiązać" działalność, nie było to

dla nas aż tak dużą zmianą. Dana dołączył

do Pale Divine, zanim Beelzefuzz się rozpadł

i wkrótce po wydaniu albumu "Pale Divine",

po prostu całkowicie przenieśliśmy

swoją uwagę z jednego zespołu na drugi.

Znalazło to również odbicie w urozmaiceniu

partii wokalnych, co też jest w waszym

przypadku swego rodzaju nowością?

Jasne, na wszystkich poprzednich albumach

Foto: Pale Divine

to Greg był głównym wokalistą, chociaż na

"Pale Divine", Ron "Fezzy" McGinnis w kilku

miejscach przyczynił się do ich ożywienia,

ale żaden inny muzyk kapeli nigdy wcześniej

nie wniósł wokalu, więc tak, to był nowy

krok dla Pale Divine.

W żadnym razie nie czujecie się więc jakimiś

weteranami, wciąż macie coś do udowodnienia:

i sobie, i światu?

Będziemy tworzyć muzykę tak długo, jak

długo będzie inspiracja. Mam na myśli, że

nie jest dla nas inspirujące ciągłe przetwarzanie

tego samego rodzaju muzyki. Inspiracja

pochodzi z nowych muzycznych pomysłów

i wyzwań. To sprawia, że po 25 latach

jest to ciągle ekscytujące i przyjemne. Trzeba

docenić to, gdzie byliśmy, dokąd chcielibyśmy

iść, i jak próbowaliśmy to urzeczywistnić.

Jak więc powstawał ten nowy materiał?

Szukaliście świeżego spojrzenia na styl zespołu,

nie chcieliście zasklepić się w czymś

przewidywalnym?

Nie, nie chcieliśmy pozostać stylistycznie

stłamszeni, tylko po to, aby spróbować zachować

tę "tożsamość" jako "tradycyjny" zespół

doommetalowy. Kiedy Pale Divine wydaje

"nowy" album, to podoba nam się to, że

jest to naprawdę "nowy" album.

Stąd te odniesienia do klasycznego hard

rocka, rocka progresywnego czy tradycyjnego

metalu - nigdzie nie jest powiedziane,

że doom metal musi być schematyczny i

przewidywalny?

Cóż, to jest muzyka, której słuchamy i którą

kochamy, więc jest częścią muzyki, którą piszemy.

Tak było zawsze. Zawsze włączaliśmy

elementy klasycznego hard rocka, heavy metalu,

doom metalu, psychodelicznego rocka

do naszego własnego "doomu", więc w przypadku

tego albumu są to te same wpływy,

aczkolwiek w innej odsłonie.

Praca z dobrym producentem nie jest obecnie

czymś powszechnym, bo wiele zespołów

tnie koszty i nagrywa/produkuje płyty samodzielnie.

Wy jednak skorzystaliście z

usług Richarda Whittakera, zdając się przy

miksie i masteringu na fachowca, dzięki

czemu końcowe brzmienie "Consequence

Of Time" na pewno zyskało?

Pracowaliśmy z Richardem nad dwoma albumami

Beelzefuzz i poprzednim albumem

Pale Divine, więc wydawało się logiczne, że

będziemy z nim pracować również teraz. Nawiązaliśmy

z nim dobre stosunki i mieliśmy

praktykę, którą uważaliśmy za produktywną

i wydajną. Oczywiście najważniejsze jest to,

że Richard jest również utalentowanym inżynierem.

Jesteśmy zadowoleni z wyników,

jakie daje współpraca z Richardem. Oczywiście

później zawsze jest coś, co chciałbyś

trochę "poprawić". Być może przy następnej

płycie to zrobimy, ale na razie myślę, że nowy

album brzmi świetnie, a Richard wykonał

fantastyczną robotę!

Rok 2020 jest dla wasz szczególny o tyle, że

to jubileusz 25-lecia istnienia Pale Divine.

Jesteście zaskoczeni, że zdołaliście przetrwać

aż tak długo, będąc, mimo wszystko

zespołem niszowym, chociaż cenionym?

Cóż, "doom" lub "tradycyjny doom metal",

czy jakkolwiek chcesz nazwać to, co robimy,

jest dość specyficzną muzyką, więc tak, ma

swój własny zestaw wyzwań, jeśli chodzi o

długowieczność. Wydaje mi się, że nasze

przetrwanie jest mniej istotne dla samego gatunku

oraz jego popularności (lub niepopularności,

w zależności od przypadku), a bar-

124

PALE DIVINE


dziej zależy od naszej chęci tworzenia muzyki

w tych ramach. Dopóki to, co robimy, jest

zgodne z tą "formą" i jest dla nas ekscytujące

i przyjemne, będziemy to robić.

Co sprawia, że jeden zespół staje się długowieczny,

mimo zmian składu, tak jak w waszym

przypadku, a drugi rozpada się po

płycie czy dwóch?

By wyjaśnić, nigdy nie "przerwaliśmy" naszej

kariery... mogliśmy "wydłużyć" przerwę między

albumami, ale nigdy nie przestaliśmy występować

na żywo i spotykać się na próbach,

co przekładało się na czas w pomiędzy albumami.

Jeśli chodzi o to, co sprawia, że "trwa

to tak długo", to po prostu chęć i inspiracja,

aby to robić dalej.

Z wiadomych względów ten jubileuszowy

rok nie będzie pewnie wyglądać tak, jakbyście

sobie tego życzyli, bo choćby na żywo

raczej za dużo nie pogracie?

Nie będzie żadnych występów na żywo, co z

pewnością dla nas jest kłopotem. Wydaje mi

się, że wszędzie normy są jednakowe, więc

wszyscy są na tej samej łodzi. Nie możemy

nic na to poradzić, więc musimy po prostu

podłączać się do tego, co jesteśmy w stanie

zrobić i mieć nadzieję, że sytuacja zmieni się

tak szybko, jak to możliwe.

To bardzo deprymująca sytuacja, kiedy ma

się nowy, udany materiał i nie ma szans na

prezentowanie go na żywo - fakt, że w takiej

sytuacji jest znacznie więcej muzyków nie

jest tu chyba żadną pociechą?

Pociecha? Cóż... jeśli chodzi o to, że każdy

inny zespół jest w tej samej sytuacji, myślę,

że to nie tyle pocieszające, co uspokajające,

że powody, dla których na razie wszystko się

skończyło, są bardzo realne i uzasadnione.

To nie jest tylko kwestia subiektywna, dotyczy

to wszystkich i wszyscy musimy razem

przez to przejść, a wznowimy koncertowanie,

gdy nadejdzie odpowiedni czas.

Nie rozważaliście wobec tego zmiany terminu

wydania płyty, zresztą jesienią zrobi

się pewnie tak tłoczno od premier, że może

faktycznie nie było co z tym czekać?

O dacie wydania albumu zadecydowała firma

Cruz Del Sur, ponieważ pasował ona do ich

Foto: Pale Divine

Foto: Pale Divine

harmonogramu premier. Myślę, że wydanie

albumu ma mniej wspólnego z pandemią niż

z mocami przerobowymi wytwórni. Ludzie

nadal mogą bezpiecznie słuchać muzyki i kupować

albumy, więc wszystko jest w porządku.

Kiedy będziemy w stanie zagrać na żywo

i wesprzeć album tak, jak byśmy to robili w

normalnych okolicznościach, to wtedy to

zrobimy... teraz będziemy musieli to po prostu

na chwilę odłożyć. Miejmy nadzieję, że do

tego czasu wszyscy będą mieli dużo czasu,

aby posłuchać naszego nowego albumu i lepiej

zapoznać się z tym materiałem. Myślę, że

to coś pozytywnego.

Myślisz, że obecna sytuacja zainspiruje

muzyków do jej opisywania, zaczną powstawać

utwory o różnych aspektach pandemii,

czy jest jeszcze na to zdecydowanie

za wcześnie?

Jasne, niektórzy to zrobią, jeśli będzie pasować

do ich kreatywnych "preferencji". Niektóre

zespoły włączają osobiste doświadczenia

do swojej muzyki, a inne nie, zależy od

kapeli. Z pewnością dla tych, którzy uwewnętrznią

te sytuacje i będą czerpali z nich

inspirację, może to być z pewnością bardzo

owocne.

Wcześniej wydawaliście długie, ponad

godzinne płyty, ale już od jakiegoś czasu te

stan rzeczy uległ zmianie: mniej znaczy

więcej, a do tego krótszy materiał bez żadnych

cięć można również wydać na płycie

winylowej?

Myślę, że nasze pisanie utworów właśnie

ewoluowało do miejsca, w którym jesteśmy

teraz. Jeśli coś musi być o dziesięć minut dłużej

to tak będzie... jeśli nie, to nie. Staliśmy

się nieco bardziej uważni przy edycji, ale tak

naprawdę nie ma dla nas żadnych "zasad". Z

pewnością krótszy całkowity czas na dwóch

ostatnich płytach pozwolił nam na bezproblemowe

umieszczenie ich na pojedynczych

płytach winylowych. W dzisiejszych czasach,

gdy winyl jest znowu bardzo opłacalnym

nośnikiem, warto to robić, ale nie jest to

konieczne. Media mogą i zawsze będą dostosowywać

się do materiału... czasami okazuje

się, że jest to bardziej opłacalne, a jeśli

tak, to w porządku.

Wasze wcześniejsze wydawnictwa nie były

nigdy albo też od lat wznawiane - może

przy okazji podjęcia współpracy z Cruz Del

Sur Music warto pomyśleć o ich reedycjach

na CD /LP, nawet jeśli miałyby to być

czysto kolekcjonerskie, limitowane edycje?

Oczywiście, myślę, że byłoby wspaniale wydać

ponownie niektóre albumy, szczególnie

te, których nakład już się skończył. Miejmy

nadzieję, że w pewnym momencie tak się

stanie.

Nikt nie ma pojęcia kiedy wrócą koncerty

klubowe, halowe czy festiwale, a to obecnie

podstawa działalności rockowo-metalowej

branży. Nie obawiacie się, że jeśli obostrzenia

potrwają dłużej nie będzie gdzie i do

kogo wracać, a wiele zespołów po prostu nie

przetrwa tej sytuacji?

Tak, to jest problem... ale to się jeszcze nie

wydarzyło. To strach i bardzo realna możliwość,

ale są sposoby, aby temu zapobiec,

przekazując darowizny na różne fundusze,

które pomagają firmom i lokalom pozostać

otwartymi w tym trudnym czasie.

Wojciech Chamryk &

Przemysław Doktór

PALE DIVINE 125


Czy to w sumie trochę nie dziwne, że w XXI

wieku, przy tak rozwiniętej farmakologii i

opiece medycznej, mogło dojść do czegoś

takiego? Toż to nie średniowiecze czy nawet

nie 1918 rok, kiedy po I wojnie światowej

śmiertelne żniwo zebrała grypa hiszpanka, a

tu proszę: multum ofiar, paraliż wielu dziedzin

życia, lockdown i nadal niepewna sytuacja

co do przyszłości - mroczne czasy wróciły?

Edward Andrade: Tak, to szalone, myśleć, że

wirus jest obecny we współczesnym świecie i

niszczy ludzi. Fakt, że może to doprowadzić

do śmierci, uświadamia ci, że historia może się

powtórzyć. Doskonały przykład czarnej zarazy

i hiszpanki.

HMP: Gracie doom metal i przyszło wam

debiutować płytowo w trudnym dla wszystkich

czasie pandemii - nie korciło was wobec

tego, by zatytułować ten MLP jakoś bardziej

symbolicznie, choćby "MMXX"?

Edward Andrade: Cóż, wymyśliliśmy tytuł

płyty i utworu "Spellbound", zanim jeszcze

wybuchła pandemia. Właściwie mieliśmy napisaną

muzykę do tej kompozycji lata temu.

Wszyscy czuliśmy, że ten song i jego tytuł naprawdę

dopełniają materiał, więc zdecydowaliśmy

się nadać temu MLP taki sam tytuł. Nie

Od ekstremy do klasyki

Przed pięciu laty w Los Angeles powstał zespół, który podszedł do archetypowego

doom/heavy metalu w sposób na tyle ciekawy, by już na starcie swej

wydawniczej drogi zainteresować Dying Victims Productions. MLP "Spellbound"

to materiał bardzo udany, nie tylko dlatego, że gościnnie Early Moods wsparł Alan

Jones z Pagan Altar, a zespół zapowiada już długogrający debiut.

O czym opowiada więc "Isolated"? Wolicie

teksty tratujące bezpośrednio o czymś, czy

przeciwnie, takie o uniwersalnej wymowie,

które każdy może interpretować po swojemu?

Alberto Alcaraz: "Isolated" został napisany

rok przed pandemią. Utwór opowiada o rozstaniu

z byłą dziewczyną i moim ogólnym spojrzeniu

na ponurość życia. Po prostu moja ówczesna

dziewczyna nagle ze mną zerwała. W

tamtym czasie czułem, że zostawiła mnie w

zupełnej izolacji i musiałem się podnieść, aby

Myślisz, że w ten sposób przyroda może

dawać nam jakieś ostateczne ostrzeżenie, że

stoimy już pod przysłowiową ścianą?

Edward Andrade: Tak, z pewnością może to

być ostrzeżenie przed ostatecznością. Przebiegiem

tego roku nie jestem zaskoczony. Wiele

części świata dosięgły już katastrofy. Doskonały

przykład, w Kalifornii właśnie stanęliśmy

w obliczu pożarów, które rozprzestrzeniły się

wzdłuż wybrzeża na pobliskie stany. Kto wie,

dokąd to nas zaprowadzi.

Ne brakuje też różnych teorii spiskowych, a

wiele tych głosów pojawia się też w Stanach

Zjednoczonych, że tak naprawdę nie ma

żadnej pandemii, że to po prostu ściema, spisek

grubych ryb biznesu czy choćby skutek

powstania sieci komórkowej 5G, a celem

tego jest też ostateczne podporządkowanie

sobie ludzi - nawet jeśli to tylko mrzonki, to i

tak nie wygląda to wszystko dobrze, nieprawdaż?

Edward Andrade: Zgadza się. Nawet jeśli to

wszystko jest mistyfikacją, nadal nie wygląda

to dobrze. Sprawia, że zastanawiasz się, czy

sytuacja się pogorszy. Kto wie?

sądzę, byśmy w ten sposób odnieśli się do

ogólnoświatowej pandemii lub innych problemów

dzisiejszego świata. Same teksty w większości

są oparte na osobistych doświadczeniach

lub pomysłach dotyczących określonego

tematu, który akurat nas interesował.

Teksty utworów powstały pewnie wcześniej,

ale zważywszy na to, że problematyka

wszelkich epidemii jest dla metalowych zespołów

bardzo wdzięcznym tematem, pewnie

pojawią się i takie dotyczące Covid-19,

bo są już tego przykłady, np. singel thrashowej

grupy Tiran. Pytanie, czy was też to

wszystko, czego doświadczamy obecnie, może

zainspirować do powstania utworu, czy

nawet jakiejś większej całości?

Edward Andrade: Pandemia zdecydowanie

wprowadziła więcej inspiracji do pisania i tworzenia.

Obecnie pracujemy nad pełnowymiarowym

materiałem, więc przebywanie w kwarantannie

i pozostanie w izolacji zmusiło nas

do tworzenia i konceptualizacji na dobre i na

złe.

Foto: Nightwish

znów zacząć normalnie żyć. Kiedy sam coś

czytam, na przykład opowiadania, wolę teksty

o uniwersalnym znaczeniu. Powodem jest to,

że teksty/sztuka, które są uniwersalne, mogą

dotyczyć dowolnej osoby, bez względu na

wiek, płeć czy rasę. Moim zdaniem każda

sztuka/dzieło takie powinny być, powinny

odnosić się do dowolnej osoby.

Czyli wracamy do punktu wyjścia, jest o

czym pisać (śmiech). Z kolei muzycznie brzmicie

bardzo klasycznie - pewnie punktem

wyjścia był dla was klasyczny hard rock i

doom metal, zespoły pokroju Black Sabbath,

Candlemass, Pentagram czy Saint Vitus?

Edward Andrade: Tak, punktem wyjścia dla

nas był tradycyjny rock. Najpierw poznaliśmy

klasyczne bandy, takie jak Iron Maiden,

Budgie, Kiss i Black Sabbath, a stamtąd

przeszliśmy do cięższych podgatunków, takich

jak oldschoolowy death metal i black

metal. Wszyscy mamy różne pochodzenie i

graliśmy w różnych zespołach, ale bardziej

pociągało nas to ciężkie, doomowe brzmienie,

ponieważ byliśmy wielkimi fanami klasycznych

zespołów, takich jak Witchfinder General,

Trouble, Pagan Altar i oczywiście

Black Sabbath. Early Moods powstało dlatego,

że jesteśmy fanami i chcieliśmy oddać hołd

tym wszystkim kapelom. Mimo, że gramy

doom metal, staramy się włączyć do naszej

muzyki wiele stylów i wpływów, szczególnie z

NWOBHM i klasycznego rocka.

Co ciekawe wróciliście do tych korzeni po

okresie fascynacji ekstremalnymi odmianami

metalu - odkrywaliście te starsze zespoły

stopniowo i w końcu okazało się, że takie

granie kręci was bardziej, chociaż wciąż

udzielacie się również w tych ostrzejszych

zespołach, na przykład deathmetalowych?

Edward Andrade: Tak, pod koniec dnia

wszyscy byliśmy bardziej zainteresowani tego

typu muzyką. Jak wspomniałem wcześniej,

wszyscy graliśmy w ekstremalnych kapelach,

ale doszliśmy do wniosku, że o wiele bardziej

wolelibyśmy grać doom w stylu klasycznego

rocka niż death czy speed metal. Projekt ten

na początku był dla nas punktem wyjścia do

wyrażania tych pomysłów i stopniowo stał się

dla nas pełnoetatowym zespołem. Niektórzy z

nas nadal balansują między innymi zespołami,

tak jak perkusista Chris, który udziela się też

w speedmetalowym Nightmare oraz gitarzysta

Eddie, który gra na perkusji w deathmetalowym

Rude. To, że gramy w tym stylu, nie

oznacza, że całkowicie straciliśmy zaintereso-

126

EARLY MOODS


wanie ekstremalnym metalem.

Musicie też bardzo cenić Pagan Altar, skoro

we wspomnianym już "Isolated" gra gościnnie

Alan Jones z tego zespołu. Jak zareagował

na waszą propozycję? Był zdziwiony, że

młody zespół z USA zna i ceni jego twórczość

aż tak, że aż zaprasza go na swoją płytę,

co nigdy wcześniej mu się przecież nie

zdarzyło?

Edward Andrade: To wielki zaszczyt, że

Alan Jones był specjalnym gościem na naszym

pierwszym wydawnictwie. Jesteśmy

wielkimi fanami Pagan Altar i zachwycamy

się jego grą. To jest legenda. Mieliśmy szczęście

być jednym z zespołów otwierających ich

pierwszy koncert w Los Angeles we wrześniu

2019 roku. To był dla nas niesamowity moment

nie tylko dlatego, że jesteśmy wielkimi

fanatykami Pagan Altar, ale także dlatego, że

był to nasz pierwszy występ na żywo od

trzech lat. Występ wypadł niesamowicie i pozostaliśmy

w kontakcie z Alanem. Kiedy nadszedł

czas na nagranie "Spellbound", zastanawialiśmy

się, czy poprosić go o gościnny występy

i ku naszemu ogromnemu zaskoczeniu

zgodził się i wykonał niesamowitą robotę. Byliśmy

bardzo szczęśliwi, że utwór wyszedł, był

to również jego pierwszy gościnny występ na

wydawnictwie innych zespołów.

"Spellbound" to klasyczny minialbum: od początku

założyliście, że dyskografię Early

Moods otworzy taki krótszy materiał, a album

wydacie dopiero wtedy, kiedy zbierzecie

wystarczająco dużo utworów wartych publikacji,

no i też środki na jego nagranie?

Edward Andrade: Tak, od samego początku

mieliśmy plan, aby stopniowo wydawać muzykę,

gdy nadejdzie odpowiedni czas. Dlatego

naszym celem było opublikowanie kilku

mniejszych wydawnictw, które ostatecznie doprowadzą

do pierwszego albumu. W tej chwili

jesteśmy w trakcie kończenia naszej debiutanckiej

płyty, która jest kontynuacją EP "Spellbound".

Na wiosnę wydaliście ten materiał samodzielnie

i pewnie byliście nie lada zaskoczeni:

nie tylko jego pozytywnym odbiorem, ale też

faktem, że wywołał zainteresowanie potencjalnych

wydawców?

Edward Andrade: Wypuściliśmy dwa single,

Foto: Nightwish

"Starless" i "Isolated". W chwili, gdy je wypuściliśmy,

dostawaliśmy tylko świetne opinie.

Ciągle otrzymujemy dobre recenzje i opinie z

różnych części świata. Będąc zespołem z Kalifornii,

nie sądziliśmy, że zostanie to usłyszane

przez innych ludzi spoza tego miejsca, więc

fajnie było to wszystko zobaczyć. Muzyka

rozprzestrzeniła się, co doprowadziło do podpisania

kontraktu z niemiecką wytwórnią

Dying Victims Productions, która wydała

"Spellbound". Wydadzą też nasz debiutancki

album.

Dying Victims Productions wydaje się idealną

firmą dla zespołu takiego jak wasz, a do

tego zapewniła wam wydanie "Spellbound"

na CD i na winylu - która z tych edycji cieszy

cię bardziej?

Edward Andrade: Jesteśmy bardzo szczęśliwi,

że jesteśmy w dobrych rękach, w Dying

Victims. Świetna wytwórnia ze świetnym

składem i celem. Zawsze chcieliśmy wypuszczać

naszą muzykę w formatach fizycznych i

nadarzyła się taka okazja, dzięki Dying Victims

Productions. Cieszymy się, że wszystko

wyszło. Zarówno płyty CD, jak i LP wyszły

świetnie, zwłaszcza niebieski, limitowany winyl,

który jest dostępny tylko w stu egzemplarzach.

Jesteście młodymi ludźmi, dla których muzyka

dostępna w internecie jest czymś naturalnym

- cenicie fizyczne nośniki dźwięku,

uważacie, że pełnią ważną rolę, szczególnie

w metalowym podziemiu, stąd wasza chęć

zaistnienia nie tylko w sieci, ale i na płytach?

Edward Andrade: Odkrywanie muzyki w

dzisiejszych czasach nie jest takie, jak kiedyś.

Wtedy trzeba było włożyć więcej wysiłku w

odkrywanie zespołów niż obecnie, kiedy w internecie

można znaleźć wszystko. Zdecydowanie

łatwiej jest znaleźć nową muzykę, która

może przynieść korzyści nowym zespołom.

Wielu naszych fanów odkryło nas w ten sposób

i ma nadzieję, że będą chcieli zobaczyć

nas na żywo, aby doświadczyć siły tego materiału

podczas koncertu.

"Desire" czy "Living Hell" wydają mi się

świetnym punktem wyjścia do prezentowania

ich na koncertach w jeszcze dłuższych,

swobodniejszych wersjach, wzbogaconych

na przykład o długie, improwizowane solówki

- zdarzało się już wam odchodzić od dopracowanych

aranżacji, wzbogacać w ten sposób

struktury poszczególnych kompozycji?

Edward Andrade: Te dwie kompozycje mają

zdecydowanie wolniejsze tempo w porównaniu

do innych utworów na "Spellbound". Na

żywo jesteśmy w stanie eksperymentować, dodając

więcej sekcji, solówek i improwizacji. Na

życzenie przedłużamy solówki i robimy dość

ciężką improwizację, która może trwać całkiem

długo.

Teraz o koncertach, przynajmniej na taką

skalę jak przed marcem, nie ma mowy - pewnie

tęsknicie za graniem, bo na żywo taki

heavy/doom brzmi zdecydowanie najlepiej?

Edward Andrade: Nasz ostatni koncert odbył

się w lutym w San Diego, gdzie frekwencja

i reakcja były bardzo dobre. Ta noc była

świetna. Naprawdę tęsknimy za tym uczuciem

i mamy nadzieję, że będziemy mogli wrócić do

grania na żywo, by wykonywać ten materiał

dla publiczności. W tym roku dużo zaplanowaliśmy,

ale wszystko to zrujnował Covid.

Chcieliśmy zagrać trasę promującą "Spellbound",

ale na tę chwilę wiadomo, że będziemy

to robić w 2021 roku.

Wojciech Chamryk & Kacper Hawryluk

EARLY MOODS 127


W bladym cieniu doom metalu

Northern Crown są zespołem w 100 % niezależnym, hołdującym klasycznemu

podejściu nie tylko w kontekście muzyki (epicki, mocarny doom metal),

ale też podejścia do tworzenia i regularnego wydawania kolejnych płyt. Dlatego

Amerykanie tak co dwa lata wypuszczają kolejną płytę, a najnowsza "In A Pallid

Shadow" potwierdza, że są coraz lepsi - tym większa szkoda, że nie mają kompletnego

składu i nie mogą grać koncertów.

HMP: Jesienią 2018 roku wydaliście drugi

album "Northern Crown" i bardzo sprawnie

stworzyliście i nagraliście następny. Wiosną

tego roku jednak wszystko stanęło, pandemia

rozłożyła też na obie łopatki muzyczny

świat - nie rozważaliście w tej sytuacji

przełożenia daty premiery "In A Pallid Shadow",

choćby na jesień czy nawet koniec roku?

Zachary Randall: O dziwo, opublikowaliśmy

"In A Pallid Shadow" nieco wcześniej niż planowaliśmy.

Mieliśmy jeszcze w planach wydanie

longplaya, którego wyprodukowanie zajmuje

trochę czasu, więc celowaliśmy z jego

premierą na w sierpień lub wrzesień.

Posępny doom metal grany na słonecznej

Florydzie - skąd wybór akurat tej stylistyki?

Wcześniej prężnie rozwijał się u was death

metal, więc nic w tym dziwnego?

Cóż, warto zauważyć, że nikt z nas nie pochodzi

z Florydy i nie wszyscy już tam mieszkamy.

Rozumiem, jak miejsce, w którym mieszkasz,

może wpływać na rodzaj muzyki, którą

tworzysz, ale tak nie jest w naszym przypadku.

Poza tym, chociaż Floryda jest oczywiście

słoneczna przez cały rok, ma też kilometry

pięknych plaż, to wcale nie jest rajem.

Wydawałoby się, że mało kto będzie teraz

wydawać płyty, ale mamy wręcz wysyp nowych

wydawnictw - to strategia dobra o tyle,

że ludzie mają teraz więcej czasu, nie ma

muzycy przynajmniej mają zasiłki, bodajże

600 dolarów tygodniowo, ale w świecie rocka

czy metalu nie ma o tym mowy, każdy musi

radzić sobie sam, bez względu na to czy jest

gwiazdą, czy gra w Northern Crown?

Na szczęście nikt z nas nie polega na Northern

Crown, jeśli chodzi o zarabianie pieniędzy.

Zawsze byliśmy kapelą całkowicie samofinansującą

się, bez oczekiwań na zarobek. Na

szczęście podczas wybuchu pandemii wszyscy

byliśmy w pełni zatrudnieni, więc jesteśmy

względnie bezpieczni. Dla amerykańskich

artystów koncertujących jest to okropna sytuacja.

W Stanach Zjednoczonych nie mamy

dobrego systemu wsparcia i wielu artystów

musi walczyć, aby znaleźć nowe źródła dochodów.

Wy jesteście w o tyle trudniejszej sytuacji,

że sami wydajecie swoje płyty, nikt was nie

wspiera, wszystkie koszty działalności zespołu

musicie pokrywać sami?

Nie czuję, żeby sytuacja byłaby dla nas trudniejsza,

z powodu działalności na własny rachunek.

Mamy pełną swobodę, nie mamy wytwórni,

która podejmuje za nas decyzje, w tym

te biznesowe.

W przypadku najnowszego albumu zadbaliście

jednak o każdy aspekt, bo za mastering

"In A Pallid Shadow" odpowiada sam Dan

Swanö - na brzmieniu płyty nie ma co oszczędzać,

szczególnie tej trzeciej, ponoć dla

każdego zespołu przełomowej?

Nie zamierzaliśmy iść na skróty przy tym albumie,

dotyczy to także masteringu. Mam

wielki podziw dla Dana Swanö, więc współpraca

z nim w jakikolwiek formie to zaszczyt.

Wykonał świetną robotę.

Tytuł tego wydawnictwa ("W bladym cieniu")

odnosi się jakoś do pandemii czy nie ma

z nią żadnego związku?

Ta fraza pochodzi z utworu "A Vivid Monochrome":

"Dancing in a pallid shadow, a gleam of indigo

The feeling of a long summer's twilight, sepia

A lover's embrace bathed in regal red and gold

Color burns into an image of a time before, a time

of its own"

Frank i ja napisaliśmy ten tekst wspólnie; on

twierdzi, że to ja wymyśliłem "In A Pallid

Shadow", ale szczerze mówiąc, nie pamiętam.

Napisaliśmy to na długo przed pandemią,

więc nie ma z nią żadnego związku.

Foto: Northern Crown

więc co czekać do jesieni i trzeba przyciągnąć

ich uwagę już teraz?

Myślę, że rozrywka jest zawsze ważna! Ludzie

potrzebują pozytywnej rozrywki, nawet w najlepszych

czasach. Ja też nie jestem zbyt skłonny

do czekania. Trzeba przyznać, że jestem

niecierpliwym człowiekiem i byłem gotowy,

aby świat usłyszał tę muzykę.

Sytuacja muzyków w USA również nie

wygląda optymistycznie, bo na przykład

słynna nowojorska Metropolitan Opera stanęła

do końca roku, mówi się o stratach sięgających

nawet 100 milionów dolarów. Jej

Okładka też przyciąga wzrok - jak nawiązaliście

współpracę z Travisem Smithem?

Znajomość z Travisem zaczeła się, kiedy robiliśmy

przymiarkę do grafiki na naszą pierwszą

EP-kę "In The Hands Of The Betrayer", ale

ostatecznie stworzyliśmy ją z kimś innym.

Skontaktowałem się z nim ponownie, kiedy

robiliśmy okładkę do "Northern Crown", całe

szczęście był zainteresowany współpracą z

nami. Travis to świetny facet i lubię z nim pracować.

Co będzie, jeśli ta pandemia potrwa dłużej,

nawet rok-dwa? Powrót na scenę dla wielu

zespołów będzie już wtedy niemożliwy, bo

najzwyczajniej w świecie nie przetrwają. Do

tego nie będzie w sumie gdzie wracać, bo kluby,

puby i inne miejsca gdzie można było

koncertować też w większości zostaną zamknięte

- tragedia, to mało powiedziane?

Przyszłość jest teraz bardzo niejasna. Nie chcę

niczego przewidywać. Jednak my, w swoim gatunku,

jesteśmy bardzo innowacyjni i elastyczni.

Znajdziemy przez to sposób by przetrwać

i miejmy nadzieję, że wyjdziemy z tej tragedii

silniejsi.

W dodatku trudno tu mówić o jakimś planie

rezerwowym, bo skala tego pandemicznego

kryzysu jest niewyobrażalna - trzeba po prostu

uzbroić się w cierpliwość i liczyć, że

wszystko w miarę szybko wróci do pewnej

normalności, bo o stanie sprzed marca nie ma

nawet co marzyć?

Po prostu staram się żyć z dnia na dzień, najlepiej,

jak potrafię. Pandemia dotknęła mnie

znacznie mniej niż wiele innych osób, chociaż

128

NORTHERN CROWN


bardzo trudno jest nie spotykać się z ludźmi,

z którymi jestem blisko i nie pójść z nimi do

pubu na kilka drinków. Muszę tylko ciągle

sobie przypominać, że to w pewnym momencie

się skończy i do tego czasu muszę pozostać

silny.

Czyli nie ma co załamywać rąk: macie nową,

dobrą płytę i musicie ją promować wszelkimi

dostępnymi środkami, przede wszystkim w

internecie, bo koncertów pewnie i tak nie planowaliście?

I tak byśmy nie grali. Jest nas tylko troje i

jesteśmy zbytnio rozproszeni. Myślę, że pewnego

dnia skorzystamy z okazji, aby zagrać

koncerty, ale trudno będzie znaleźć muzyków,

których potrzebujemy i zebrać ich wszystkich

na próby.

Northern Crown to obecnie trio, od jakiegoś

czasu pozbawione perkusisty. W studio

wspierają was więc dodatkowi muzycy,

choćby już od pierwszej płyty gitarzysta

solowy Evan Hensley, ale zwerbowanie na

stałe nowego drummera czy drugiego gitarzysty

jest, szczególnie w obecnej sytuacji,

niemożliwe czy po prostu nieopłacalne?

Niekoniecznie chcę szukać nowych członków

zespołu, żeby tylko ich mieć. Zarówno Dan,

jak i Evan bardzo chętnie dołączyliby do naszego

zespołu na stałe, ale obaj są bardzo zajęci.

Tworzę muzykę z Leoną od 2012 roku, a z

Frankiem od 2014 roku. Mamy do siebie zaufanie

i bliskie relacje, ta sytuacja sprawdza się

w tworzeniu świetnej muzyki.

Frank nie zasiądzie na stałe za bębnami, chociaż

bywa, że występuje w tej roli, choćby na

poprzednim albumie, zdecydowanie bardziej

woli być gitarzystą?

Główny etat Franka to wokalista. Zajmuje się

także graniem solówek, których Evan i Leona

nie grają, ale Frank w zespole skupia się głównie

na roli wokalisty. Jest jednak niesamowicie

utalentowany. Jestem prawie pewien, że jest w

stanie grać na dowolnym instrumencie, na jakim

tylko by chciał. Jeśli chodzi o jego grę na

perkusji, lepiej jest zatrudnić muzyka sesyjnego

z własnym studiem.

Doom metal w waszym wykonaniu nie jest

jednowymiarowy, sięgacie bowiem zarówno

do hard rocka, epickiego czy tradycyjnego

Foto: Northern Crown

Foto: Northern Crown

metalu, a momentami pojawiają się nawet

organowe czy syntezatorowe partie kojarzące

się z rockiem progresywnym - to skutek

tego, że nasiąkaliście przez lata różnymi

wpływami, zdobywaliście doświadczenie w

innych zespołach i to wszystko przekłada się

na styl prezentowany przez Northern

Crown?

Myślę, że różnorodne dźwięki, które słyszysz

w Northern Crown, tak naprawdę wynikają z

mojego muzycznego gustu. Oczywiście słychać

moją miłość do rocka i progresu z lat 70.,

klasycznego doom metalu, czy nawet trochę

black metalu. Po prostu nie chcę, żebyśmy

tworzyli sobie jakieś sztuczne granice. Możemy

popchnąć ten styl w dowolnym kierunku,

o ile nadal brzmi jak Northern Crown.

Po raz kolejny waszą płytę zamyka najdłuższy

utwór, tym razem trwający blisko 10 minut

"Observing" - to nie przypadek, ale zapewne

zamierzone działanie?

Układanie kolejności utworów to trudna sprawa.

Planowaliśmy wydać ten album na winylu,

więc długość poszczególnych utworów i album

jako całość została zaplanowana tak, aby

muzyka zmieściła się na jednym LP. Utwory

również mają to odzwierciedlać. To powiedziawszy,

jestem pewien, że tak epicka kompozycja,

jak "Observing", jest idealnym zakończeniem

tego albumu.

Tym razem obyło się bez coveru, bo można

rzec na przykładzie waszych wcześniejszych

płyt, że cudze utwory pojawiają się na co

drugiej, licząc od debiutanckiej EP-ki?

Próbowaliśmy ograniczyć album do około 40

minut, co nie pozostawiało miejsca na cover.

Wydaje się, że fani czasami dziwnie reagują

na nasze przeróbki. Niemniej na przyszłość

mamy zaplanowane coś zabawnego i specjalnego,

jeśli chodzi o covery.

Wiele zespołów sięga w takiej sytuacji po

bardzo znane i nie ma co kryć, bardzo ograne

już utwory, ale chyba nie tędy droga, żeby

mieć na koncie udaną przeróbkę, co potwierdzają

też wasze wybory kompozycji Candlemass

czy My Dying Bride?

Chciałbym nagrywać utwory, które kocham.

Przeróbka My Dying Bride była dla mnie

szczególnie wyjątkowa, ponieważ są jednym z

moich ulubionych zespołów i mają ogromny

wpływ na wszystko co robię. "Your River" to

również bardzo wymagający utwór.

Obserwujecie obecnie większe zainteresowanie

waszymi wydawnictwami na Bandcampie?

To obecnie chyba najlepsza forma dystrybucji

muzyki dla podziemnego zespołu,

ale wydaliście też "In A Pallid Shadow" na

CD - planujecie do kompletu wersję winylową?

"In A Pallid Shadow" to jak dotąd nasz najlepszy

album, praktycznie pod każdym względem

(sprzedaż, streaming, recenzje). Bardzo

chciałbym wydać całą dyskografię Northern

Crown na winylu, ale to nie jest właściwy moment.

Wojciech Chamryk & Przemysław Doktór

NORTHERN CROWN 129


HMP: Jakie to uczucie trzymać w rękach

pierwszą, oficjalną płytę Attaxe, wydaną za

pośrednictwem wytwórni płytowej? Zajęło

wam to naprawdę wiele lat, ale w końcu doczekaliście

tej chwili?

Juan Ricardo: Witam "Heavy Metal Pages"

oraz fanów metalu w Polsce… To prawie nierealne

i naprawdę niesamowite uczucie, gdy

wreszcie mam w rękach album Attaxe. Wyobraź

sobie, że minęło 25 lat, odkąd zebraliśmy

się w piwnicy w zachodniej części Cleveland,

marząc o byciu wielkim metalowym zespołem.

Mieliśmy kilka naprawdę udanych

wzlotów i mrocznych upadków, ale myślę, że

w końcu osiągnęliśmy to, co zamierzaliśmy,

kiedy ja na wokalu, Scott Stage na gitarze,

Steve Sinur na perkusji oraz Ray Hitchcock

Hołd dla młodości

- Wytwórnia może kochać lub nienawidzić

zespół, ale nie ma to wpływu na

to, ile płyt ten zespół sprzedaje. Z tego

samego powodu będą trzymać się trendów

- tak Juan Ricardo tłumaczy, dlaczego

Attaxe w latach 80. nie zdołał się

przebić, podobnie jak setki innych,

amerykańskich zespołów. Nie ukrywa

też, że na dalszych losach jego grupy zaważyło tragiczne wydarzenie, wskutek

którego ówczesny gitarzysta Attaxe trafił do więzienia, a o kontrakcie z Epic czy

IRS nie było już mowy.

Tę kompilację "20 Years The Hard Way"

wydaliście oryginalnie przed blisko 15 laty

własnym sumptem - wtedy żadna z firm nie

była zainteresowana tym materiałem,

musiał on doczekać się właściwego momentu?

W 2006 roku mogłem zrozumieć argumenty

wytwórni płytowych i ich rozważania typu

"dlaczego powinniśmy zainwestować w ten

zespół i wznowić ich album?". Ale nigdy nie

zrezygnowałem z mojego marzenia i byłem

zdeterminowany, aby wydać ten album oraz

aby tę muzykę usłyszała szersza publiczność

na całym świecie. Dlatego w 2012 roku, kiedy

podpisałem kontrakt z Pure Steel Records

na wydanie albumu Sunless Sky "Firebreather",

upewniłem się, że reedycja albumu

Attaxe "20 Years The Hard Way" również

była częścią tej umowy.

Fakt, że Pure Steel Records jest również

wydawcą Wretch ułatwił wam pewnie nawiązanie

tej współpracy?

Tak. Fakt, że podpisałem kontrakt z Pure

Steel Records i jest to wytwórnia płytowa,

która wydaje również Wretch i Sunless Sky,

bardzo nam pomogło. To moja wytwórnia i

czują, że wszystko, co nagram, powinno być

wydane w jednym miejscu… u nich, co jest

dla mnie świetne. Ma to sens w każdym aspekcie...

W marketingu, promocji, wydawnictwa,

dystrybucji i finansach. Chodzi o to, że

fani będą wiedzieć, że jeśli śpiewam lub gram

zespołów… Śmieliśmy marzyć. Byliśmy

młodzi i ekscytujące było patrzeć, jak szybko

staliśmy się jednym z największych zespołów

na metalowej scenie w Cleveland. Od naszego

pierwszego do ostatniego występu graliśmy w

wypełnionych po brzegi klubach. Nasze pierwsze

demo zatytułowane "Out Of The

Storm" zajęło pierwsze miejsce na ogólnokrajowych

koncertach metalowych. Radia uniwersyteckie

były wówczas jedynymi stacjami w

Ameryce grającymi undergroundowy metal.

Mieliśmy pod drzwiami wytwórnie gotowe do

podpisania kontraktu... Wtedy wydarzyła się

tragedia: nasz gitarzysta wdał się w bójkę w

barze, w której zginął mężczyzna. Ostatecznie

został skazany za zabójstwo i trafił do

więzienia. Kiedy go aresztowano, poszły z

nim również nasze marzenia. Wytwórnie płytowe

ulotniły się... próbowałem kontynuować

z innym gitarzystą, ale nigdy nie było to samo...

Jeśli nawet jednak wydawało się wam w

tych trudnym momentach, że to już nieodwołalny

koniec, to jednak w końcu zespół

zawsze wracał do pełnej aktywności, ostatni

raz w ubiegłym roku - chęć grania ciągle

okazywała się silniejsza?

Zdarzyło się, że w 2019 roku zapytałem zespół,

czy byliby zainteresowani koncertem na

Pure Steel Metalfest. Wszyscy się zgodzili i

byli bardzo zmotywowani do powrotu na scenę.

Nasz występ był tak dobry, że Pure Steel

zdecydowało, że teraz jest właściwy czas na

wznowienie naszego debiutanckiego albumu

"20 Years The Hard Way". Reedycja albumu

i występ zostały tak dobrze przyjęte, że zespół

zdecydował, że będziemy kontynuować

karierę, grać więcej koncertów i nagrywać nowy

album.

na basie zebraliśmy się razem, aby tworzyć

metalową muzykę.

Foto: Attaxe

na jakimś albumie, to znajdą to na płytach

Pure Steel. Może to również prowadzić do

większej sprzedaży dzięki odsyłaczom... Na

przykład fan Wretch, który mógł nigdy nie

słyszeć o Attaxe, ponieważ jest zbyt młody i

nie pamięta tego, gdy album został pierwotnie

wydany, może kupić go, ponieważ sklep

internetowy Pure Steel pokazuje wszystkie

albumy, przy tworzeniu których miałem

udział.

Zespół powstał w 1985 roku. Wtedy pewnie

nawet nie przyszło wam na myśl coś takiego,

że wasza muzyczna droga będzie aż tak

wyboista, naznaczona licznymi problemami

i kilkoma okresami zawieszenia działalności?

Kiedy zaczynaliśmy w 1985 roku, mieliśmy

duże oczekiwania, jak większość ówczesnych

Jak to jest, że w Stanach Zjednoczonych,

już od momentu ukształtowania się sceny

hardrockowej w latach 70., powstawało aż

tyle dobrych, wartych uwagi zespołów, które

jednak nie znajdowały zainteresowanych

ich muzyką wydawców, bądź nie miały

szansy wydać choćby singla, o albumie nie

wspomniawszy?

Chodzi po prostu o liczby... Liczba kapel była

ogromna. Tysiące zespołów dążyło do podpisania

kontraktu płytowego. Wytwórnie płytowe

nie podpisywały kontraktów ze wszystkimi,

przedstawiciele promocji zwracali szczególną

uwagę na to, z kim mieli podpisać kontrakt.

Przy tak wielu kapelach sprowadzało

się to typowania wyborów, które z zespołów

wziąć pod uwagę… Przedstawiciele firm oglądali

zespoły na żywo lub ich wideo, słuchali

ich demo, gdy wpadło im coś w ucho przedstawiali

te formacje wraz z kilkunastoma innymi

na firmowych spotkaniach, na których

wybierano tylko te najlepsze. Podpisanie

umowy, nagranie i wydanie zespołu to duża

inwestycja finansowa, a oni chcieli dobrego

zwrotu inwestycji.

Nie zawsze jednak było tak, że przebijali się

wyłącznie najlepsi, co jest też potwierdzeniem,

że płytowa machina amerykańskiego

show-biznesu lat 80. działała niezbyt konsekwentnie,

promując nierzadko jakieś efemerydy

czy sezonowe gwiazdki hair metalu?

Dzieje się tak, ponieważ wytwórnia kieruje się

liczbami. Ma to mniej wspólnego z jakością

niż myślisz… Podstawowym faktem jest to,

130

ATTAXE


że muzyka jest subiektywna… Możesz kochać

jakiś zespół, a osoba obok ciebie może

go nienawidzić. To jest powszechne ludzkie

doświadczenie. Wytwórnia może kochać lub

nienawidzić zespół, ale nie ma to wpływu na

to, ile płyt ten zespół sprzedaje. Z tego samego

powodu będą trzymać się trendów... Jeśli

wielkie zespoły hairmetalowe byłyby modne i

wszystkie te zespoły sprzedawały albumy, to

wytwórnia wypuszczała więcej takich zespołów,

aby spróbować unieść je na fali tego trendu...

Kolejnym trendem w latach 90. w Ameryce

był grunge i nagle wytwórnie płytowe

przestały podpisywać umowy z formacjami

metalowymi, ponieważ interesowały je tylko

kapele grające grunge… Tak więc wiele świetnych

metalowych zespołów, które nie były

ani hairmetalowe, ani grunge'owe, zostało bez

kontraktów.

Losy Attaxe też są tego potwierdzeniem,

bowiem w roku 1986 mieliście wydać

nakładem Metal Blade debiutancki album.

Został on zarejestrowany, ale kontraktu

ostatecznie nie podpisaliście, a materiał

trafił do zespołowego archiwum?

Attaxe miał rację bytu na początku tej fali

metalu do połowy lat 90. Wydaliśmy nasze

demo i skontaktowało się z nami Metal Blade,

więc nagraliśmy album, ale nie podpisaliśmy

z nimi umowy, ponieważ w tym samym

czasie zaczęło o nas zabiegać Epic Records,

nawet polecieliśmy do Chicago, aby nagrać

demo dla ich pracowników z promocji. Potem

IRS chciało, abyśmy zagrali pokazowe koncerty

dla pracowników ich wytwórni... Zasadniczo

każdy chciał podpisać z nami kontrakt

i tak mieliśmy potencjalne trzy wytwórnie,

które o nas zabiegały, a my próbowaliśmy

zdecydować, która opcja będzie najlepsza.

Zdecydowaliśmy się nie iść z Metal Blade,

ponieważ Epic i IRS były większymi wytwórniami,

więc album został odłożony na półkę i

pozostawiony na etapie demo. Nigdy nie

został ukończony i nigdy nie został wydany.

Znacie powody takiej właśnie decyzji wytwórni?

Brian Slagel uznał, że gracie muzykę

za bardzo odbiegającą od metalowych

trendów A.D. 1986, nie było mu szkoda poniesionych

kosztów, bo to chyba Metal Blade

zapłaciła za tę sesję?

Nie. To było nagranie opłacone przez zespół

i wyłącznie zespół podjął decyzję, by nie kończyć

albumu i nie wydać go pod szyldem Metal

Blade. Zasadniczo otrzymaliśmy lepsze

oferty po rozpoczęciu nagrywania albumu, a

ponieważ nie podpisaliśmy z nimi kontraktu,

po prostu odeszliśmy od nich. To był nasz

największy błąd, ponieważ wydarzyło się to

pół roku przed tragedią z naszym gitarzystą i

bójką przy barze, w której zabił człowieka.

Gdybyśmy ukończyli album, podpisali kontrakt

z Metal Blade i mieli go wydać, kto wie,

co by się stało… Ale w końcu, zobaczyliśmy

gwiazdy w oczach, kusiły nas większe wytwórnie,

które rzucały w nas pieniądzmi.

Byliście pewnie wkurzeni tą sytuacją, ale nie

złożyliście broni: próbowaliście zainteresować

wydawców kolejnymi demówkami,

pojawił się kasetowy singel "Suicide", nawet

EP "Are You Ready?", chociaż również wydana

tylko na taśmie?

Nie. Nie byliśmy źli na nikogo oprócz siebie…

Jak mieliśmy znać lub przewidzieć przyszłość?

Próbowałem utrzymać zespół z nowymi

gitarzystami, nawet nagrałem kolejne

dema, ale wytwórnie umyły ręce, odrzuciły

nas i ruszyły dalej. Mieliśmy swoją szansę i

los zdecydował, że tak nie będzie… Również

gdy dotarło do mnie, że czas Attaxe prawdopodobnie

już minął, otrzymałem ofertę dołączenia

do Torment i rozwiązania Attaxe. To

była najlepsza decyzja, jaką mogłem podjąć,

ponieważ w ciągu roku Torment podpisał

kontrakt z Massacre Records, zmienił nazwę

na Ritual i wydał "Trials Of Torment".

Wygląda na to, że chyba nie trafiliście w

swój czas, skoro kolejne próby kończyły się

niepowodzeniem, a tradycyjny US metal na

przełomie lat 80. i 90. mało kogo już w USA

interesował?

Tak. Próbowałem przez kilka lat, ale nasz

czas minął i nie pozostało nic innego, jak iść

dalej. Na pewno byli fani, którzy byli rozczarowani,

ale nigdy o nich nie zapomniałem, a

oni nigdy nie zapomnieli o Attaxe. Wielokrotnie

proszono mnie o zreformowanie zespołu

i wydanie materiału, dlatego w 2006 roku

wydałem "20 Years The Hard Way".

To dlatego po roku 1990 daliście sobie spokój,

uznając, że grunge czy punk rocka grać

przecież nie będziecie?

Nigdy nie zrezygnowałem z marzenia o

tworzeniu muzyki metalowej. Postanowiłem,

że nie pójdę za trendami muzycznymi lat 90.

i nie będę występował w zespołach rockowych

czy grunge. Czekałem i kontynuowałem

występy z Attaxe, a kiedy nadarzyła się

okazja dołączenia do nowego metalowego zespołu

Torment, skorzystałem z okazji i zerwałem

z Attaxe.

Reaktywację na początku tego stulecia podsumowaliście

składanką "20 Years The

Hard Way" - chcieliście mieć jakiś namacalny

efekt waszej pracy, nie tylko kasety, ale

też srebrny krążek?

Decyzja o wydaniu "20 Years The Hard

Way" została podjęta przez fanów, którzy

nigdy nie zrezygnowali z zespołu i zachowali

pamięć o tych szalonych czasach z lat 80.

Chciałem więc mieć prawdziwą płytę Attaxe,

a nie tylko kilka dem... Chciałem oddać hołd

naszej młodości i wszystkim przyjaciołom i

muzykom z tamtego czasu, ponieważ Attaxe

miało wielu różnych muzyków w tak krótkim

czasie.

To utwory pochodzące z różnych lat, od nagranych

specjalnie na to wydawnictwo i

wcześniej nie publikowanych, przez utwory

demo, również powiązanej z wami personalnie

grupy Zyklóne, aż po utwory z EP "Are

You Ready?" - zależało wam na ukazaniu

przekroju waszych dokonań?

Chciałem jak najlepiej brzmiących nagrań na

jednym albumie, a do tego znaleźć sposób na

przedstawienie każdego członka zespołu.

Dodanie demo Zyklone miało mnie upewnić,

że gitarzysta Greg Perry również znajdzie się

na tym albumie. Napisał ze mną wiele kompozycji

dla Attaxe, ale nigdy nie był oficjalnym

członkiem zespołu i nigdy nie nagrał

utworu jako gitarzysta Attaxe. Chciałem zebrać

wszystkie najlepsze kawałki różnych

wcieleń kapeli.

Tym większa jest chyba wasza radość, że

teraz ten materiał jest dostępny nie tylko w

wersji cyfrowej, ale też na płytach kompaktowych

i winylowych, a o tych ostatnich

marzy przecież każdy muzyk grający rocka

czy metal?

Tak, bardzo się cieszę z wydania tej płyty we

wszystkich formatach. Chcę, żeby każdy miał

możliwość cieszenia się tą muzyką, która była

tylko częścią mojego życia i mojej młodości.

Odegrała ona dużą rolę w moim dorastaniu i

ukształtowała mnie jako wokalistę i osobę,

którą jestem dzisiaj.

Od razu nasuwa się też pytanie co do dalszych

losów "Attaxe" z roku 1986 - planujecie

wydanie tego materiału, a może na dodatek

myślicie o płycie z premierowym

materiałem?

Album "Attaxe" to coś, co będę musiał wziąć

pod uwagę. Niestety taśmy z tej sesji były w

kiepskim stanie i dlatego żadna z kompozycji

z tego albumu nie znalazła się na "20 Years

The Hard Way". To smutne, że te utwory z

początku kariery zespołu nie są jeszcze wydawane.

Ale rolą "20 Years..." było przedstawienie

najlepiej brzmiącego materiału, a nie

wszystkich kawałków. Attaxe nagrał ponad

sześćdziesiąt kompozycji, ale większość z

nich to zwykłe nagrania na 8-ścieżkowej taśmie.

Na "20 Years The Hard Way" znalazły

się nagrania na 24-ścieżkowej taśmie, a część

z naszych najlepszych utworów nigdy nie zostały

nagrana w tej formie.

Czyli w najbliższym czasie zajęcia wam nie

zabraknie, dzięki czemu dyskografia Attaxe

powiększy się o kolejne wydawnictwa?

Teraz, kiedy spokojnie patrzymy w przyszłość,

z pewnością ukaże się nowy album

Attaxe. Już go piszemy, aktualnie przygotowujemy

materiał demo i rozważamy nagranie

kilku wspaniałych utworów, które do tej pory

nie zostały wydane. Jesteśmy podekscytowani

przyszłością, co do nowej płyt i koncertów

Attaxe, ale oczywiście zostaliśmy zamknięci

wraz z resztą świata przez pandemię Covid-

19. W 2021 roku wrócimy silni. Dziękujemy

wszystkim, którzy wspierali nas przez te

wszystkie lata, a także wam i wszystkim fanom

metalu w Polsce. Bądźcie bezpieczni,

stay metal!

Wojtek Chamryk & Kacper Hawryluk

ATTAXE 131


HMP: To chyba dość gorzkie doświadczenie:

poświęcacie nowej płycie mnóstwo pracy,

macie kontrakt z dużą firmą, cieszycie się już

na koncerty, bo wasz poprzedni album ukazał

się ponad sześć lat temu i nagle okazuje

się, że nic z tego nie będzie, pandemia uziemiła

wszystko i wszystkich?

Steven "Vo" Simpson: Cześć chłopaki! Tak,

to był ciężki rok. Jesteśmy na pewno bardzo

rozczarowani, że nie mogliśmy zorganizować

tego wszystkiego tak, jak byśmy chcieli.

Jednocześnie cała ta sytuacja jest o wiele ważniejsza

od nas, dzięki czemu jest to trochę

łatwiejsze do zrozumienia. Jednak wciąż mam

nadzieję, że wcześniej niż później będziemy

mogli normalnie koncertować i promować ten

album. Jest to jednak dla nas bardzo trudny

czas.

Ciągle do przodu!

Darker Half z każdym kolejnym wydawnictwem wychodzą na wyższy poziom:

poprzedni album "Never Surrender" wznowiła firma Fastball, najnowszy "If

You Only Knew" firmuje już Massacre Records. Muzycznie też jest nieźle, bo

melodyjny power metal Austalijczyków ma też w sobie sporo mocy i zadziorości

tradycyjnego heavy lat 80. Steven "Vo" Simpson opowiada nam o tym i owym,

również o trudnych, ostatnich miesiącach i nadziejach na przyszłość.

cić na europejską trasę z zespołem byłego

wokalisty Queensryche Geoffa Tate - to też

dla was ogromny pech, bo mieliście dzięki

temu szansę na niezłą promocję, przede

wszystkim w Niemczech, gdzie niektóre

koncerty były nawet wyprzedane. To miała

być wasza kolejna europejska trasa, więc pewnie

nie czekaliście na nią z jakąś nie wiadomo

jaką ekscytacją, ale i tak szkoda takiego

wydarzenia - są szanse na przeniesienie tych

koncertów na jesień lub przyszły rok?

To bardzo mocny cios. Mieliśmy lecieć do

Rzymu 31 marca, więc przynajmniej nie

utknęliśmy we Włoszech podczas lockdownu.

Trasa została przełożona w odpowiednim momencie,

a nowe terminy są ciągle aktualizowane.

Tak, wiem, że niektóre koncerty zostały

wyprzedane i byłaby to dla nas idealna trasa

dla promocji naszego nowego albumu. Jesteśmy

wielkimi fanami Geoffa i Queensryche,

wspieraliśmy ich w 2009 roku w Australii, a

teraz mieliśmy supportować Geoffa na odwołanej

europejskiej części trasy. Chodziło o serię

koncertów, więc byliśmy bardzo podekscytowani!

Naprawdę mam nadzieję, że uda nam

się dotrzeć do wszystkich tych miejsc w ramach

nowych terminów tej trasy.

Poza tym jesteście w o tyle komfortowej

sytuacji, że jako zespół mniej znany nie musicie

poprzeć wydania nowego albumu gigantyczną

trasą koncertową, tak jak choćby

Maiden czy Purple, dla których jest to komercyjne

być lub nie być?

Nie jestem pewien, czy dobrze zrozumiałem

pytanie, ale odwołanie takiej trasy koncertowej

tak blisko daty jej rozpoczęcia było dużym

ciosem, biorąc pod uwagę, że podróż była planowana

aż z Australii. Nie powiedziałbym, że

prostu nie musieliście się spieszyć?

W trakcie sesji "Never Surrender" nagrywając

ją "po staremu" zdaliśmy sobie sprawę, że byłoby

taniej i lepiej mieć własne studio, ale

stworzenie tego typu miejsca wymaga czasu i

wiedzy. Nasz perkusista Dom przejął rolę

głównego producenta w zespole i na pewno

był to lepszy sposób nagrywania naszej muzyki.

EP "Classified" była swego rodzaju próbnym

nagraniem po uruchomieniu tego domowego

studia. Przy miksowaniu i masteringu "If

You Only Knew" nadal korzystaliśmy z zewnętrznego

studia, więc myślę, że zmieniła się

natura tego, do czego nasz zespół używa studia.

Do tego pierwsze wydanie "Never Surrender"

nie było właściwie przygotowane, ponieważ

wytwórnia, z którą pracowaliśmy w

trakcie sesji tej płyty, wypadła z biznesu przed

jej wydaniem. W tym samym czasie straciliśmy

gitarzystę, było to po naszej trasie koncertowej

po Stanach Zjednoczonych, więc

skupiliśmy się na odbudowaniu kontaktów w

Europie w celu ponownego wydania płyty

wraz z EP-ką "Classified", co udało się dzięki

Fastball Records.

Tylu gości na płycie jeszcze nie mieliście -

pod tym względem "If You Only Knew" jest

dla was również wydawnictwem szczególnym,

bo zadbaliście o jego wielowymiarowość?

Liczycie, że dzięki temu wasz nowy

album dotrze również do fanów ich zespołów,

którzy choćby z ciekawości sprawdzą

płytę na której udzielali się gościnnie?

Początkowo nie planowaliśmy mieć żadnych

gości na tym albumie, ale rozstaliśmy się z naszym

gitarzystą, a większość utworów została

napisana na podwójne gitarowe solówki. Cała

sprawa z wymianą gitarzysty jest ważna, więc

zdecydowaliśmy się na kilku naszych przyjaciół

z innych zespołów, z którymi graliśmy,

aby wypełnić powstałe luki. Aktualnie partie

gitar są trochę bardziej zróżnicowane, jednak

nie sądzę abyś chciał usłyszeć, jak gram tak

wiele solówek, zaufaj mi. Trochę dodatkowej

promocji też się przyda, więc mam nadzieję,

że pomogło nam to w przyciągnięciu uwagi

kilku dodatkowych osób oraz nakierowało ludzi

na kapele chłopaków, którzy nam pomagali.

Praktycznie cały kwiecień mieliście poświę-

było to da nas wygodne.

Foto: Darker Half

Zważywszy na fakt, że współpracujecie

teraz z Massacre Records pewnie nie było

opcji zmiany daty premiery "If You Only

Knew", bo mają określony terminarz wydawniczy,

zresztą i tak naczekaliście się na tę

płytę wystarczająco długo, więc uznaliście

pewnie, że nie ma co dłużej zwlekać?

Zastanawialiśmy się nad zmianą daty premiery,

ale w tamtym momencie nikt nie sądził, że

Covid będzie problemem przez tak długi czas.

Jeśli chodzi o przełożone koncerty Geoffa Tate'a

początkowo myśleliśmy o wrześniu 2020,

więc tych sześć miesięcy po wydaniu albumu

nie wydawały się zbyt odległym terminem.

Po raz pierwszy pracowaliście we własnym

studio - czyżby to był powód dłuższego czasu

oczekiwania na wasz nowy album, bo po

Czyli kiedy płyta jest już gotowa, trafi do

sklepów i do sieci, przestajecie mieć na nią

jakikolwiek wpływ, zaczyna żyć własnym

życiem? Bywa, że docierają do was jakieś

opinie od fanów/słuchaczy inne od tych tradycyjnych,

coś w stylu: wasza muzyka odmieniła

moje życie, pozwoliła pozbierać się w

najgorszym momencie, etc.?

Myślę, że w jakiś sposób tak. Uważam, że fascynujące

jest słuchanie i czytanie opinii fanów

nie tylko na temat naszej muzyki (recenzje też

są ważne, ale to jest trochę inna sprawa), ale

także innych rzeczy, którymi się interesujesz.

Pasjonujące jest to, jak różnie fani interpretują

teksty naszych utworów; czasami bardzo różni

się to od tego, o czym myślałem, kiedy coś pisałem.

Niemniej jest to wspaniała rzecz, bo

każdy ma tę wyjątkową perspektywę. Zadziwia

mnie też, kiedy ludzie docierają tam, skąd

pochodzę, aby sprawdzić, czy jestem szczery

w tym co robię. Mam autentyczną nadzieję, że

ogólnie nasza muzyka ma pozytywny wpływ

na innych, nawet jeśli temat poruszany przez

nas może być nieco mroczny.

W takich chwilach ma się chyba sporą satysfakcję

i poczucie, że to coś więcej niż tylko

132

DARKER HALF


muzyka dająca wyłącznie rozrywkę?

Z punktu widzenia twórców to szalone, że

tekst, który napisałeś w Australii, jest recytowany

w Europie czy Ameryce, to zdecydowanie

wyjątkowe. Jako fan wiem, że przeżyłem

te niesamowite chwile zarówno z zespołami,

na które czekałem od zawsze, jak i z tymi zespołami,

o których nigdy wcześniej nie słyszałem.

Myślę, że muzyka może oznaczać wiele

rzeczy dla różnych ludzi, a sposób, w jaki traktujemy

muzykę w obecnej sytuacji, zmienił się

dość radykalnie. Myślę również, że jest coś

wyjątkowego w występach na żywo, robiliśmy

tego typu rzeczy od czasów jaskiniowców,

więc może to tylko rozrywka? Dla nas oczywiście

jest to ważne, bo inaczej nie włożylibyśmy

tak wiele w znalezienie nowych sposobów,

aby to zrobić. To dość głębokie pytanie...

(śmiech)

Jakich słuchaczy wolisz: tych, którzy już was

znają i wiedzą czego spodziewać się po kolejnej

płycie Darker Half czy słyszących was

po raz pierwszy, gdzie docieracie do nich tak,

że stają się waszymi fanami? A może jest i

tak, że nie ma to większego znaczenia, bo

wychodząc na scenę wiecie tylko jedno, że

musicie dać z siebie wszystko, zagrać na

120% możliwości i porwać absolutnie wszystkich?

Kiedy gramy na żywo, to tak jak mówisz, dajemy

z siebie120 % dla każdego, i myślę, że tak

musi być. Nie jest to jednak bez znaczenia,

uwielbiam to, że są ludzie, którzy już wiedzą,

o co nam chodzi, ale chcę też przekonać tych,

co nigdy nas nie słyszeli, i mam nadzieję, że

zmienią zdanie, jeśli nawet do tej pory nas nie

lubili. Zawsze chcę dać wszystkim wspaniały

wieczór.

Wasze teksty nie są oczywiste, jednowymiarowe,

dotyczą różnych aspektów ludzkiego

życia - błahe historie w klimatach fantasy

was nie interesują?

Dziękuję (śmiech), staram się nie być zbyt

oczywistym i celowo staram się nadać większości

kompozycji co najmniej kilka poziomów

znaczenia. Wydaje mi się, że w pewnym

sensie trudno mi zacząć pisać o jakiejś konkretnej

rzeczy, więc jest to kilka bardzo mglistych

pojęć, które przekształcają się w bardziej

konkretne znaczenie. Szczerze mówiąc, czasami

wydaje mi się, że naprawdę nie wiem, o co

chodzi w niektórych z nich, aż do pewnego

Foto: Darker Half

Foto: Darker Half

momentu. Naprawdę bardzo lubię rzeczy fantasy,

ale próbuję oprawić je w bardziej ezoteryczny

sposób.

Ciekawe w kontekście słów utworów metalowych

jest to, że chociaż nader często

dotyczą one codzienności, to jednak niezbyt

często wpływają na to jak mówimy - pochodzące

z nich słowa czy frazy nie trafiają do

potocznego języka tak jak choćby te z tekstów

hip-hopowych. Metal jest na to zbyt

hermetyczny, a może za bardzo konserwatywny,

szczególnie dla młodego pokolenia?

Myślę, że to naprawdę interesujące pytanie,

nigdy o tym nie myślałem... Europejczycy zdecydowanie

inaczej mówią po angielsku niż native

speakerzy, niekoniecznie gorzej (właściwie

często technicznie lepiej!). Ale używają

różnych rodzajów zwrotów, aby opisać to samo,

myślę, że może to mieć z tym coś wspólnego.

Nawet wiele wcześniejszych stereotypów

rockowych wywodzi się także z języka

jazzowego, który zdecydowanie przypomina

slang hip-hopowy. Wydaje się, że metal idzie

w drugą stronę, używając tych wielkich, mitycznych

pojęć do opisania bardziej codziennych

rzeczy. Myślę, że metal jest pod znacznie

większym wpływem Europy niż rock czy

hip-hop, więc może bardziej europejski rodzaj

liryzmu przejawia się tam bardziej. Niekoniecznie

jest to konserwatywne podejście. Jako

native speaker języka angielskiego nie wyobrażam

sobie pisania tekstów w innym języku.

Wiem, że ani Amerykanie, ani Europejczycy

tak naprawdę nas nie rozumieją, kiedy zaczynamy

szybko mówić w australijskim slangu

(śmiech). Więc myślę, że coś w tym może

być? Jak powiedziałem, naprawdę ciekawe pytanie!

Nie wiem...

Od niedawna gra z wami nowy gitarzysta

Daniel Packovski. Ponieważ jego nazwisko

ma polskie brzmienie, zastanawiam się więc

czy to nie za jego sprawą okładkę "If You

Only Knew" zdobi praca nawiązująca do

słynnego obrazu "Stańczyk" naszego mistrza

Jana Matejki?

Danny to właściwie Macedończyk, ale tak,

ma zdecydowanie bardzo polskie nazwisko!

Bardzo lubię Polskę, mieszkałem z Polakiem

w Australii, który oprowadził nas później po

Warszawie, kiedy byliśmy tam z Rage. Obraz

na okładkę był sugestią grafika naszego managementu,

Karima Koeniga (który również

wykonał layout wersji winylowej). Większość

grafiki z wkładki mieliśmy już przygotowane,

ale nie byliśmy zdecydowani, co do okładki,

ale myślę, że to świetny obraz i ostatecznie naprawdę

pasuje!

Od jakiegoś czasu zdajecie się przywiązywać

znacznie większą uwagę do oprawy graficznej

waszych płyt, nie ma już mowy o jakichś

prościutkich, cyfrowych obrazkach, jak

choćby na EP "Enough Is Enough" - nowa

okładka jest potwierdzeniem tego stanu rzeczy?

Zdecydowanie bardziej dbamy o to, co umieścić

na okładce czy we wkładce, ponieważ album

sam się nie sprzeda, nadal jest to początkowe

wrażenie tego, czym w pewnym sensie

jest album. Zaczęliśmy dokładniej dbać o

zobrazowanie każdej kompozycji w książeczce

do "Desensitized", ale nie sądzę, żebyśmy do

końca odkryli, jaki jest nasz prawdziwy styl

wizualny.

Jak zapełnialiście nadmiar wolnego czasy

podczas przymusowej bezczynności? Będą

jakieś namacalne efekty tego stanu rzeczy,

choćby w postaci jakiegoś krótszego materiału

Darker Half ?

Na początku nie byłem pewny, co robić. W

zeszłym roku zdołaliśmy uporządkować wiele

DARKER HALF 133


spraw dotyczących zespołu, więc rozpadnięcie

się wszystkiego było trochę przygnębiające, a

także bardzo trudno było naprawdę zaplanować

dalsze posunięcia. Wspomniałem już

wcześniej o trasie z Geoffem Tate'm, której

nowy termin początkowo był planowany na

wrzesień. Na początku lockdownu nie mogliśmy

nawet ćwiczyć, ponieważ Danny mieszka

zbyt daleko, a praca Simonsa sprawiła, że był

odizolowany. Zorganizowaliśmy system, dzięki

któremu będziemy mogli robić transmisje

na żywo ze studia, co będzie całkiem fajne.

Zaczęliśmy pisać materiał na drugi album

Night Legion (także dla Massacre Records),

w którym gram z Domem. Kilka tygodni temu

w Canberrze zagraliśmy koncert hołd dla

Iron Maiden, więc wspaniale było znowu zagrać

na żywo. I tak, mamy pierwsze zaczątki

kolejnego wydawnictwa, które wkrótce zaczniemy

składać.

W przeszłości wydawaliście już EP-ki, ale

teraz znaczenie takich krótszych wydawnictw

jest już chyba marginalne, już winylowe

single cieszą się większym powodzeniem?

Jesteście teraz, tak jak większość artystów,

nie tylko muzyków, w stanie swoistego zawiesze-nia,

ale myślę, że w żadnym razie nie

zamierzacie składać broni, nie pozwolicie

przepaść "If You Only Knew", bo poświęciliście

tej płycie zbyt wiele czasu, pracy i serca?

W pewnym sensie wydaliśmy EP-kę "Classified'",

aby sprawdzić, czy nasze domowe studio

oraz nasze umiejętności produkcyjne wystarczą

na zrobienie czegoś dostatecznie dobrego.

Gdy zaczęliśmy pisać na nią materiał

otrzymaliśmy propozycję pierwszej trasy koncertowej.

Zdaliśmy sobie sprawę, że jeśli chcemy

mieć coś na trasę koncertową musi to być

EP-ka, inaczej nie przygotowalibyśmy jej na

czas. Nasza pierwsza EP-ka została zrobiona,

kiedy nowe zespoły wciąż to robiły, żeby

sprzedawać płyty na koncertach. Ogólnie się z

tobą zgadzam, bardzo się cieszę, że w końcu

wydaliśmy album na winylu! Ostatni kawałek

z "If You Only Knew", która ukazała się kilka

dni przed globalną blokadą, nosi tytuł "This

Ain't Over". Poddanie się nie jest tak naprawdę

opcją (śmiech). Dlatego ponownie położymy

duży nacisk promocyjny na ten album,

ponieważ jesteśmy z niego naprawdę bardzo

dumni. Teraz możemy trochę jaśniej spojrzeć,

jak się sprawy mają, możemy stworzyć nowy

plan i iść naprzód. Dziękuję bardzo za rozmowę

i kilka pytań prowokujących do myślenia.

Życzę wszystkiego najlepszego, stay metal!

HMP: Witaj Kostas.

Kostas Papadimitriou-Papadopoulos:

Witaj przyjacielu, dziękuję za poświęcony

nam czas i zainteresowanie nami

Właśnie ukazał się Wasz trzeci album. Nie

byłoby być może w tym nic nadzwyczajnego,

gdyby nie fakt, że od Waszego ostatniego

wydawnictwa minęły… 33 lata. Ok, mamy

trochę czasu, więc może opowiesz czym była

spowodowana Wasza absencja?

Kiedy ukazała się "Mythology", był to dla nas

ogromny sukces i po kilku świetnych koncertach

zdecydowaliśmy się zaryzykować i przenieść

się do Londynu, aby zrobić kolejny duży

krok. Mieliśmy też świetną umowę na nagrania

w Metropolis Studios, więc wtedy wszystko

wydawało się idealne.

Jaki był główny impuls, który skłonił Was do

powrotu?

Chcieliśmy wrócić na scenę i napisać nowy

materiał, tak po prostu. Jesteśmy naprawdę

wdzięczni, że ludzie wciąż pamiętają o nas i to

jest właśnie powód, który sprawia, że idziemy

naprzód.

Robiąc internetowy research, znalazłem informacje,

że w 1992 roku rozpoczęliście pracę

Tak po prostu

Grupę Northwind poznałem zupełnym przypadkiem. Jeszcze w czasach

licealnych poprosiłem kumpla z klasy, który miał nagrywarkę i stały dostęp do

Internetu (ja wówczas byłem tych dóbr pozbawiony, co młodszym czytelnikom

pewnie się w głowie nie mieści) by pościągał mi i nagrał na płytę DVD albumy

Manilla Road, Omen itp. (kto nigdy nie piracił, niech pierwszy rzuci kamień,

haha… ej, odłóż to, ja tylko żartowałem!). Powiedziałem mu również, że jak starczy

na płycie miejsca, to niech dorzuci coś spod znaku "epic metalu", co mu tam

się rzuci w oko. Tak poznałem dwa albumy, których być może do dziś bym nie

znał. Pierwszy to "From The Fjords" grupy Legend, ale dygresją na jego temat

podzielę się innym razem, a drugi to właśnie "Mythology" bohaterów tego wywiadu.

Album, który w niezwykły sposób łączy ze sobą epickość z przebojową melodyjnością

i o dziwo… lekkością, która wcale z resztą elementów się nie gryzie. Po

trzydziestu trzech latach grupa wraca sobie na scenę. Od tak, nie dorabiając sobie

do tego żadnej specjalnej otoczki. I super!

nad trzecim albumem, który jednak ostatecznie

nigdy się nie ukazał. To prawda?

Nagraliśmy cztery niesamowite utwory na kolejny

album, który miał nosić tytuł "Rocks N'

Stones". Pracowaliśmy nad kolejnymi kompozycjami

i nagle wszystko się zmieniło. Nastąpiła

seria nieporozumień i tak zespół został

na lodzie na wiele lat. To smutna historia, ale

życie toczyło się dalej i znowu jesteśmy, mój

przyjacielu.

Czy te utwory możemy usłyszeć na "History"?

Nie, niema nic z tamtych sesji. Jedynym utworem

z tamtej epoki jest "Soldier's Pay", ale wtedy

i tak nie miał się on znaleźć na albumie,

więc wprowadziliśmy kilka zmian i wróciliśmy

do tego kawałka po prawie trzydziestu latach.

Przyznam, że jestem wielkim fanem albumu

"Mythology" i mimowolnie porównuje go z

Waszym nowym albumem. Pierwsza różnica

to fakt, że "History" zawiera więcej riffów

nawiązujących do tradycji hardrocka. Jest to

oczywiście album melodyjny, ale jest to inny

rodzaj melodii niż w przypadku poprzednika.

Czy te korekty stylistyczne były intencjonalne?

Wyszło to nam bardzo naturalnie. Chcieliś-

Wojciech Chamryk & Przemysław Doktór

Foto: Northwind

134

DARKER HALF


my, aby ten album był kontynuacją albumu

"Mythology". Chcieliśmy również, aby słuchacz

ponownie poczuł klimat Northwind.

Taki był głównie nasz zamiar.

Jak się prezentuje liryczna strona "History"?

Czy nawiązuje do historii zawartych na

"Mythology"?

Jak już wspomniałem, tak, ale tym razem jest

to wielka podróż przez ważne historyczne momenty

i dotyka wielkie osobistości. To także

świetna okazja dla każdego, aby otworzyć

książkę do historii i dowiedzieć się więcej o

cywilizacji starożytnej Grecji. Można powiedzieć,

że album ma również charakter edukacyjny.

Niektóre utwory jak "My Dying Day"

brzmią jak żywcem wzięte z ostatnich albumów

Deep Purple.

Może faktycznie to mój największy wpływ,

zawsze miło jest, jak cię porównują z tak wielkim

zespołem, jak Purple. Jeśli tak myślisz, to

mi to bardzo schlebia.

Utworem, który najbardziej kojarzy mi się z

dawnym Northwind jest "Marathon March".

Spokojnie mógłby się znaleźć na "Mythology".

Czy to świeży utwór?

Tak. Powstał w ciągu ostatnich lat, podobnie

jak w przypadku wszystkich innych utworów,

podczas prób dokonaliśmy kilku zmian i

jeszcze więcej podczas nagrywania w studio.

To jedna z moich ulubionych kompozycji na

albumie.

"History" był nagrywany w tym samym studio,

gdzie 33 lata tem nagrywaliście "Mythology"

Przypadek?

To był nasz wybór. Jesteśmy bardzo bliskimi

przyjaciółmi z Papasem, właścicielem, więc

był to łatwy wybór. Czujemy się tam bardzo

dobrze i w pewnym sensie staraliśmy się uchwycić

ten sam klimat, jak w przypadku

"Mythology" z przed trzydziestu trzech lat.

Chcieliśmy ponownie znaleźć brzmienie

Northwind i moim zdaniem to zrobiliśmy.

Wróćmy na chwilę do lat osiemdziesiątych.

Jak wówczas greckie media reagowały na

Waszą twórczość?

Mieliśmy szczęście. Od czasu naszego pierwszego

albumu z 1982 roku, zawsze mieliśmy

kontrakt płytowy, więc (z kilkoma wyjątkami)

większość reakcji była dla nas bardzo pozytywna,

zwłaszcza gdy wydaliśmy "Mythology"

w 1987 roku. Otrzymał on wiele świetnych recenzji

i naprawdę mnóstwo ludzi przyjęło go

bardzo przychylnie i nadal to robi, nawet dziś.

Dlatego od lat jest bardzo ważny dla greckiej

sceny metalowej.

Jak ogólnie wyglądała Wasza scena metalowa

w tamtych czasach? Dla przeciętnego

polskiego fana metalu nawet pamiętającego

tamtą dekadę może być ona nieco egzotyczna.

Naprawdę nie mam pojęcia, jak to było w

Polsce w latach 80-tych, ale myślę, że było tak

samo trudno, jak tutaj w Grecji, aby być metalowcem

i mieć zespół, który gra własną muzykę.

Pomimo trudności w latach 80-tych w

Grecji było wiele świetnych zespołów i część z

nich nadal jest aktywna, więc powiedziałbym,

że zrobiliśmy coś dobrego.

Udało Wam się zdobyć jakąś wiekszą liczbę

Foto: Northwind

fanów poza ojczyzną?

Kiedy graliśmy na festiwalu Up The Hammers

w Atenach w 2018 roku, zdaliśmy sobie

sprawę, że mamy również mnóstwo fanów z

innych krajów. Teraz internet umożliwia kontakt

z każdym i wszędzie, dzięki czemu mamy

obraz tego, co się dzieje.

Po wznowieniu działalności udało Wam się

zagrać kilka koncertów. Supportowaliście

między innymi Uriah Heep.

Niesamowita noc. Otwarcie koncertu dla jednego

z największych zespołów rockowych

wszechczasów. Bezcenne, nie potrafię opisać

tego uczucia. Pamiętam, że tego wieczoru zagraliśmy

naprawdę dobrze i ludziom bardzo

podobał się nasz występ. Potem Heep przejął

scenę i noc stała się magiczna. Wielu młodych

rockmanów dowiedziało się o nas tej nocy i

usłyszeliśmy tyle pięknych słów, co było dla

nas wtedy dodatkowym impulsem.

Foto: Northwind

Wydaliscie album po długim czasie, więc fajnie

byłoby ruszyć w trasę. Jak wiemy jednak

w najbliższym czasie się na to nie zanosi.

To nie jest nasz problem, to problem wszystkich,

więc nic nie możemy zrobić. Jak wszyscy,

będziemy musieli poczekać i zobaczyć, jak

się potoczą sprawy, i mamy nadzieję, że wkrótce

wszyscy wrócimy na ulice i na koncerty.

Zawsze intrygowało mnie dlaczego zdecydowaliście

się nazwać swój zespół Northwind.

Przecież pochodzicie z Grecji, która

jest na samym południu Europy. Śpiewacie o

greckiej mitologii, a nie o skandynawskich

wichrach itd. Skąd się zatem wziął ten

"Northwind"?

Być może nasz kraj znajdujemy się w południowej

Europie, ale nasze rodzinne miasto

Saloniki i nasz region Macedonia, znajdują się

w północnej Grecji. Dla pozostałych Greków

mieszkamy na północy, dlatego tak nazwaliśmy

nasz zespół.

Dziękuje bardzo za rozmowę

Cała przyjemność po mojej stronie. Dbajcie o

siebie i do zobaczenia w możliwie najbliższym

czasie w Polsce.

Bartek Kuczak

NORTHWIND 135


była zbyt duża, aby kontynuować granie.

Część zespołu oddzieliła się i założyła nowy

prog metalowy zespół Profound, którego po

dziesięciu latach powrócili w szeregi Black

Knight (śmiech).

HMP: Jesteście jednym z pierwszych holenderskich

zespołów heavy metalowych. Jak

wspominasz holenderską scenę z początku

lat 80-tych?

Rudo Plooy: We wczesnych latach 80-tych

istniała prężnie działająca scena punk rockowa.

Wkrótce potem pojawiły się pierwsze

zespoły NWOBHM, takie jak Judas Priest,

Saxon i Motörhead. Zwłaszcza takie wydawnictwa

jak "British Steel" i "Wheels of

Pokonać wspólnego wroga

Holenderska scena heavy metalowa z lat 80-tych przeciętnemu polskiemu

miłośnikowi nie jest zbyt znana. Mamy jednak szczęście, że spora część zespołów

pamiętających tamte czasy wraca do świata żywych. Wystarczy wspomnieć chociażby

weteranów z Picture. Innym przykładem mogą być bohaterowie tego wywiadu.

Zespół Black Knight miał w ciągu całej swej kariery wzloty i upadki, ostatecznie

jednak wszystko wskazuje, że wznowił działalność na dobre. I to z rozmachem.

Niektórych byłych członków Black Knight

już nie ma między nami.

Rudo Plooy: Richard Lowensteijn, który był

naszym wokalistą w latach 1989-1994, zmarł

na raka w 2005 roku. Był doskonałym frontmanem,

trochę jak Dee Snider z Twisted

Sister. Jego motywacja i energia były nieograniczone,

a jego poczucie humoru sprawiło, że

był uwielbiany przez wszystkich wokoło. Potrafił

zrobić świetną atmosferę. W tym samym

roku, w którym zmarł Richard, straciliśmy

również Freda van Hensbergena, wieloletniego

fana i technicznego Black Knighta. Nazywaliśmy

go "viagra", ponieważ nigdy nie

przestawał.

Album nosi tytuł "Road to Vicory". Nad

czym to tytułowe zwycięstwo?

David Marcelis: "Road To Victory" to tytuł

albumu i piosenka otwierająca album. To swego

rodzaju lekcja historii, która uczy, że pracując

razem i tworząc sojusze, można osiągnąć

"Drogę do Zwycięstwa" i pokonać wspólnego

wroga, tyrana lub reżim. Kawałek ten krótko

omawia Siedem Koalicji, które przeciwstawiały

się Napoleonowi Bonaparte, Ententy, która

walczyła z Państwami Centralnymi w latach

1914-1918, oraz Mocarstw Sprzymierzonych,

które zjednoczyły się przeciwko Osi w latach

1939-1945. Ale na mniejszą skalę takie sojusze

były powszechne w całej historii. Z szerszej

perspektywy możesz również zinterpretować

"drogę do zwycięstwa" jako potrzebę

odłożenia na bok swoich różnic i współpracy z

innymi ludźmi w celu zapewnienia pokoju i

harmonii w społeczeństwie. Weź obecną sytuację

Covid-19. Aby kontrolować wirusa oraz

ze względu na opiekę zdrowotną i ekonomię,

musimy okazać solidarność i współpracować

na jednym froncie.

Steel" wywarły duży wpływ na holenderską

scenę. Ta rosnąca popularność surowej muzyki

gitarowej utorowała drogę holenderskim

zespołom hard rockowym, takim jak Picture,

Vengeance i Vandenberg. To była również

scena, w której powstał Black Knight, początkowo

pod nazwą Capture. W tamtych czasach

w każdy weekend można było chodzić na

metalowe koncerty, a zespoły miały okazję

zagrać w każdym klubie czy barze. Wszyscy

brali w tym udział i każdy chciał być częścią

tego zjawiska.

Rudo, jesteś jedynym oryginalnym członkiem

Black Knight. To bardzo rzadka sytuacja,

by takowym członkiem był perkusista.

Jaka jest Twoja rola w tworzeniu muzyki?

Rudo Plooy: Kiedy zaczynałem grać w zespołach,

nie miałem zbytnio wyrobionej opinii

na temat stylów muzycznych. Znałem tylko

jazz, więc pozwoliłem gitarzystom określić

kierunek muzyczny. W muzyce rockowej

uważam, że perkusja i gitara basowa nie powinny

prowadzić, ale powinny wspierać gitary

i wokale. Tak więc muzycznie we wczesnych

latach pozostawałem w tle. Jednak gdy skład

zaczął się zmieniać, powoli i naturalnie stałem

się bardziej wiodącą postacią w grupie. Czułem,

że muszę zadbać o to, żeby zmiany personalne

nie miały wpływu na ostateczne brzmienie

muzyki Black Knight. Zawsze chciałem

grać tylko klasyczny metal. Dla mnie niezbędne

składniki (prawie) każdego utworu to

ostra krawędź, szybkie tempo, gitarowe melodie

i, wysokie wokale. Muzyka nie musi być

skomplikowana, ale musi dobrze się jej słuchać.

Trochę tych zmian było. Serio nie miały

żadnego wpływu na muzykę zespołu?

Rudo Plooy: Oczywiście nowi członkowie zespołu

mają różne wpływy. A wraz z różnicowaniem

się stylów metalowych w późnych latach

80-tych i 90-tych można było się tylko

spodziewać, że kierunek muzyczny Black

Knight ulegnie pewnej zmianie. Wielu gitarzystów

w historii Black Knight było nakierunkowanych

bardziej w stronę muzyki progresywnej.

Czuję jednak, że zawsze udało nam

się zachować zdrową równowagę między pozostaniem

wiernym naszym korzeniom a eksperymentowaniem

z nowymi pomysłami.

Wczesne lata 2000 były jedynym okresem, w

którym różnica w muzycznych kierunkach

Na okładce albumu widzimy coś, co wygląda

jak skała lecąca z kosmosu na Ziemię.

Ruben Raadschelders: Grafika została wykonana

przez Mai Visualart. Poprosiliśmy go,

aby zawarł jeden element z tekstu każdego

utworu w grafikach, które wykorzystaliśmy na

okładce, na odwrocie pudełka i na samej CD.

Skała z kosmosu, jak ją opisujesz, odnosi się

do kawałka "Primal Power". To jest jak Wielki

Wybuch. Symbolizuje surową i nieokiełznaną

energię. Inne elementy tekstów, które znajdziesz

w grafice to między innymi Król Artur

("Pendragon"), Julius Caesar ("Crossing the

Rubicon"), XIX-wieczna francuska artyleria

('My Beautiful Daughters'), Winston Churchill

("Legend"), oczy w ciemnym lesie ("Thousand

Faces") i oczywiście tytułowa "droga do

zwycięstwa" prowadząca do nieba.

Na płycie możemy usłyszeć kilku nowych

członków Black Knight. Moim zdaniem

najbardziej charakterystycznym z nich jest

wokalista David Marcelis. Jak trafił w Wasze

szeregi?

Rudo Plooy: W pierwszej połowie 2017 roku

nasz poprzedni wokalista, Pieter Bas Borger,

poinformował nas, że chce się wycofać. Jego

praca zawodowa stała się zbyt wymagająca, a

jego zdolności wokalne również trochę ucier-

136

BLACK KNIGHT


piały. Więc zarówno dla Pietera Basa, jak i

dla zespołu, lepiej było pójść różnymi drogami.

Pieter Bas zasugerował, abyśmy skontaktowali

się z Davidem Marcelisem, który wg

niego był idealnym kandydatem na wokalistę

Black Knight. Dawida znałem już z Lord

Volture i Judas Rising (tribune band Judas

Priest). W Holandii nie ma wielu wykonawców

rockowych/metalowych jego kalibru, ale

mimo obaw spróbowałem. Jak się okazało, trafiliśmy

w idealny czas, ponieważ David dawał

Lord Volture trochę oddechu po latach nagrywania

i tras koncertowych, więc chętnie zaangażował

się w coś nowego. Został pełnoetatowym

członkiem zespołu Black Knight i

śmiem twierdzić, że bardzo dobrze pasuje, jak

można usłyszeć na "Road to Victory". Obecny

skład bez wątpienia jest najlepszy w całej

historii naszego zespołu.

Inna nowa twarz w grupie to gitarzysta

Ruben Raadschelders.

Ruben Raadschelders: Będąc nowym w zespole,

lubię myśleć, że wniosłem trochę świeżej

energii do Black Knight. Moje muzyczne

wpływy są czasami nieco bardziej progresywne

lub psychodeliczne, od Opeth, przez

Dream Theater po Loudness. Możesz to zresztą

usłyszeć w niektórych kawalkach. Napisałem

większość partii dla "My Beautiful

Daughters", a przy innych utworach miałem

wkład aranżacje na gitarę i solówki. Ponadto

byłam odpowiedzialna za konceptualizację i

koordynację grafik.

Skoro wspomnieliście o "My Beautiful

Daughters, to może powiecie coś więcej o

tym kawałku?

David Marcelis: Tytuł piosenki "My Beautiful

Daughters" może być mylący ze względu

na pozorną niewinność. Wrzeczywistości jest

to piosenka o artylerii wojsk Napoleona Bonaparte.

Zanim został generałem, pierwszym

konsulem i cesarzem, Napoleon służył jako

oficer artylerii. Niektórzy historycy twierdzą,

że Napoleon zwykł nazywać swoje armaty

"mes belle filles", co można dowolnie przetłumaczyć

jako "moje piękne córki". Na polu bitwy

Napoleon często polegał w dużej mierze na

swojej artylerii, ale nawet jego piękne córki nie

mogły zapobiec jego ostatecznej klęsce pod

Waterloo w 1815 roku. Planujemy teledysk

do tego kawałka.

Większość utworów na "Road To Victory"

jest bardzo dynamicznych, ale umieściliśmy

tam również mroczną balladę zatytułowaną

"Crossing The Rubicon".

David Marcelis: Kawałek ten napisał nasz

były gitarzysta Machiel Kommer. Wszyscy

zgodziliśmy się, że chcemy, aby na albumie

znalazła się jedna ballada, która zwiększy

zróżnicowanie albumu. Uwielbiam to, że piosenka

okazała się tak mroczna i dramatyczna,

a nie powierzchowna i tandetna jak wiele innych

ballad. Tekstowo kawałek ponownie jest

oparya na historii. W 49 roku pne Juliusz

Cezar musiał dokonać wyboru. Czy posłuchać

wezwania rzymskiego senatu i wrócić do Rzymu,

gdzie zostałby ukarany za przekroczenie

uprawnień gubernatora prowincji, czy też zabrałby

swoje zaprawione w bojach legiony do

Włoch i przeciwstawił się Senatowi? Zrobienie

tego pierwszego oznaczałoby rezygnację z

władzy politycznej, a może nawet życia. To

drugie oznaczałoby otwarty bunt i wojnę domową.

Wybrał wojnę i poprowadził 13. legion

przez rzekę Rubikon do Włoch, co ostatecznie

doprowadziło do końca Republiki

Rzymskiej i powstania Cesarstwa Rzymskiego.

Oczywiście nie było to takie proste i doszło do

długiej zaciekłej walki. Bardzo łatwo sobie wyobrazić,

że Cezar musiał przeżyć wiele chwil

zwątpienia, czy nie powinien był poddać się

Senatowi i uniknąć ofiar śmiertelnych podczas

rzymskiej wojny domowej. Ale musiał też wiedzieć,

że kiedy się zobowiąże, nie będzie odwrotu.

Ma to zastosowanie w wielu sytuacjach

i pewnego dnia większość z nas będzie musiała

dokonać trudnych wyborów, których będziemy

żałować. Przesłanie, które zamierzam

przekazać tekstem tej piosenki, jest takie, że

nie warto zastanawiać się, czy dokonałeś właściwego

wyboru i żałować. Jasne, ucz się na

swoich błędach i dokonuj lepszych wyborów

w przyszłości. Ale nie zatracaj się w rozpamiętywaniu

przeszłości.

Na albumie jest kilku gości. Kim oni są?

Ruben Raadschelders: Napisaliśmy i nagraliśmy

większość albumu w składzie: Rudo

Plooy na perkusji, Ron Heikens na basie,

David Marcelis na wokalu oraz Machiel

Kommer i ja na gitarach. Jednak przed miksowaniem

i sfinalizowaniem albumu, ale po

nagraniu gitar rytmicznych i prowadzących,

Machiel Kommer zdecydował się opuścić zespół

z powodów osobistych. Wszyscy go w

tym wspieraliśmy. Gertjan Vis był logicznym

wyborem na naszego nowego gitarzystę, jako

że był gitarzystą Black Knight w przeszłości,

a ponadto nagrał i wyprodukował cały album

"Road To Victory". Gertjan dodał kilka sekcji

gitar, ale zdecydowaliśmy się zostawić w

nagraniach również gitarowe ścieżki Machiela.

Więc Machiel Kommer nie był tak naprawdę

gościem specjalnym, ale raczej naszym

poprzednim gitarzystą, z którym nagrywaliśmy

album. Jeśli zwrócisz uwagę na chórki, w

kilku utworach usłyszysz głosy żeńskie. Te

utwory były śpiewane przez moją siostrę Danę

i dziewczynę Davida, Anneleen Olbrechts.

Obie są świetnymi wokalistkami.

Pomiędzy ostatnim albumem "The Beast Inside"

a nowym "Road to Victory" występuje

aż trzynastoletnia przerwa. Co działo się z

zespołem przez te lata?

Rudo Plooy: Graliśmy wiele koncertów po

wydaniu "The Beast Inside" w 2007 roku. Ale

kiedy po 18 latach basista Hans Heider opuścił

zespół, praktycznie zawiesiliśmy działalność.

Kolejne zmiany zaszły w składzie i niektórzy

byli członkowie zespołu z okresu "Tales

from the Darkside" ponownie dołączyli

do Black Knight. Ponownie weszliśmy na scenę

w 2013 roku. W ciągu następnych trzech

lat skupiliśmy się całkowicie na graniu na żywo.

To też kocham najbardziej i nikt w grupie

nie miał silnych pragnień, by pracować nad

nową płytą. Kiedy Ruben Raadschelders i

David Marcelis zastąpili Jelle Boersmę i Pietera

Basa Borgera, wnieśli nową krew i świeżą

energię i przystąpiliśmy do pracy nad "Rod

To Victory".

Kiedy dokładnie zaczęliście tworzyć ten album?

David Marcelis: "Primal Power" i "Legend" zostały

napisane przed 2017 rokiem, a "The One

to Blame" to remake kawałka, który została

wydany po raz pierwszy w 1987 roku. Poza

tym wszystkie utwory napisaliśmy od czerwca

2017 do października 2018. Do studia nagrań

trafiliśmy w styczniu a prace skończyliśmy w

lipcu 2019 roku, oczywiście z przerwami.

Miksowanie i mastering zabrały nam kolejne

miesiące roku, aż do podpisania kontraktu z

Pure Steel Records na początku 2020 roku.

Jesteśmy bardzo dumni z "Road To Victory"

i nie możemy się doczekać, abyśmy mogli wreszcie

podzielić się nim ze wszystkimi naszymi

fanami!

Czy jesteście gotowi do rozpoczęcia działalności

koncertowej po pandemii?

Ruben Raadschelders: Kiedy w marcu 2020

roku koronawirus pojawił się na masową skalę,

planowaliśmy kilka koncertów, na które nie

mogliśmy się doczekać. Obejmowało to kilka

letnich festiwali, takich jak Zeeltje Rock w

Holandii i M.I.S.E. Open Air w Niemczech z

takimi gwiazdami jak Vader, Destruction,

Artillery i Grave Digger. Jeśli chodzi o trasy

koncertowe, rok 2019 stał się najbardziej pracowitym

rokiem dla Black Knight od bardzo,

bardzo długiego czasu. Planowaliśmy nawet

trasę koncertową po USA! Wszystkie koncerty

zostały odwołane, ale większość z nich ma

już nową datę w 2021 roku. Wygląda na to, że

środki mające na celu powstrzymanie wirusa

będą kontynuowane jeszcze przez co najmniej

kilka miesięcy. Ale Black Knight nadrobi odwołane

koncerty tak szybko, jak to możliwe.

Wasz zespół sponsorował również lokalnego

kierowcę wyścigowego.

Rudo Plooy: Zrobiłeś porządny research. Bardzo

dobrze. Tak, to prawda, że od końca lat

90. do około 2015 roku sponsorowałem kilka

drużyn sportowych. Zaczęło się od amatorskiego

kierowcy wyścigowego. Zawsze kochałem

samochody, więc chciałem mieć duży

nadruk Black Knight na samochodzie wyścigowym.

To wszystko było bardzo ciche. Zasponsorowałem

drużynę wyścigową benzyną i

piwem. Później współpracowałem z zespołem

Audi na wyspie Texel, dla którego sponsorowałem

części samochodowe i odzież. W końcu

sytuacja stała się nieco poważniejsza, gdy

sponsorowałem drużynę piłkarską seniorów

HSV '69. Sponsorowałem wszystko, od strojów

piłkarskich, toreb, kurtek i tak dalej. Dodatkowo

organizowałem wyjazdy grupowe i

opłacałem napoje w stołówce. Sam też trochę

grałem w piłkę nożną. Ale muzyka zawsze była

moim numerem jeden.

Bartek Kuczak

BLACK KNIGHT 137


Całkowicie nieplanowane

Carl Canedy jest postacią, której

komu jak komu, ale czytelnikom

HMP nie trzeba chyba przedstawiać.

Wystarczy wymienić takie nazwy

jak Manowar czy The Rods.

Poza graniem na perkusji, osobnik ten ma również bardzo bogaty dorobek jako

producent muzyczny. W tym roku postanowił wskrzesić (chociaż w tym miejscu

bardziej adekwatne będzie określenie "stworzyć na nowo") projekt sygnowany

swym nazwiskiem. Efektem jest album "Warrior". O reszcie niech opowie sam

zainteresowany.

HMP: Witaj Carl. Grasz na co dzień w

wielu różnych zespołach. Co Cię skłoniło,

by powołać do życia kolejny projekt tym

razem sygnowany Twoim nazwiskiem?

Gram w zespole z basistą Tonym (Garuba -

przyp. red.). Gram z Jeffrey James Band od

prawie dwudziestu lat. Tony jest w kapeli od

sześciu lub więcej lat. Jego zespół, który tworzył

wraz z pozostałymi dwoma muzykami

Canedy nosił nazwę Totally Lost Cause. Poprosili

mnie, abym zastąpił ich perkusistę,

który nie mógł uczestniczyć w programie telewizyjnym,

a reszta to już historia. Poszło dobrze

i postanowiliśmy razem pisać muzykę. Po

mniej więcej półtora roku staliśmy się zespołem.

To było całkowicie nieplanowane.

W tym roku ukazał się Wasz album o tytule

Sign". Głównie przez ten charakterystyczny

rytm.

Osobiście uwielbiam grać ten utwór. Ma on

moc.

"The Prize" jest za to najbardziej eksperymentalnym

utworem w tym zestawie.

Myślę, że to kawałek Mike'a. Uwielbiam jego

teksty. Zawsze opowiadają jakąś ciekawą historię.

Można by rzec, że w Canedy udziela się

dwóch wokalistów. Tony oraz Michael.

Skąd ten pomysł?

Tony sam w sobie jest świetnym wokalistą.

Mamy szczęście, że gra również na basie i pisze

świetne utwory. Ci faceci pracowali razem

od lat, zanim w ogóle mnie poznali. Właśnie

"Warrior" nie jest pierwszym wydawnictwem

z Twoim udziałem sygnowanym nazwą

"Canedy". Masz na koncie wydany kilka

lat temu album pod tytułem "Headbanger".

Czy "Warrior" w jakimkolwiek aspekcie

jest kontynuacją tamtego albumu?

Album "Headbanger" wypełniały moje kompozycje.

Chciałem mieć album z moimi oryginalnymi

utworami. Poprosiłem znajomych,

aby podzielili się swoim talentem i byli na tyle

uprzejmi, że to zrobili. "Warrior" to już płyta

zespołu. Nie mam słów aby to wystarczająco

wyrazić! Przez te dwa lata staliśmy się prawdziwym

zespołem, spędziliśmy je na tworzeniu

tego albumu i wspólnym graniu co tydzień.

Jesteś także producentem. Twoje CV w tej

dziedzinie jest naprawdę bogate bo zawiera

ok 40 albumów różnych wykonawców. Czy

któryś z nic jest dla Ciebie szczególny?

Wszystkie mają szczególne miejsce w mojej

pamięci. Wyróżniłbym tu współpracę z

Anthrax, Exciter, Blue Cheer, Overkill, TT

Quick, Helstar, Rhett Forrester, Young

Turk, Apollo Ra, St James… Myślę, że to

prawie wszyscy. (śmiech)

Nie jest dla nikogo tajemnicą, że masz za

sobą epizod w Manowar. Masz dziś kontakt

z Joeyem i Ericem?

To wspaniałe doświadczeniem być częścią bardzo

wczesnego Manowar. Widziałem Erica

kilka lat temu, kiedy przyszedł na koncert

The Rods. Właśnie wysłałem e-maila do Joey'a,

który gra lepiej niż kiedykolwiek! Ross

odwiedził The Rods w Nowym Jorku kilka lat

temu i świetnie się bawiliśmy. Ross to świetny

facet!!!

"Warrior". Kto odegrał główną rolę w tworzeniu

tego materiału?

Głównie Tony i Mike, a także Charlie dołożył

coś od siebie.

Ten album to solidna porcja heavy metalu.

Czy taki był zamysł?

Wszyscy chcieliśmy napisać świetne utwory,

które nie byłyby odgrzewanymi kotletami. Podeszliśmy

bardziej nowocześnie do procesu

tworzenia

Generalnie materiał jest dość spójny, jednakże

jeden utwór zdecydowanie odstaje od

reszty. Mianowicie "Atia", której to bliżej do

AOR niż jakiegokolwiek metalu.

To była pierwsza kompozycja, którą usłyszałem

od Tony'ego i Charliego. Pierwsza, jaką

się ze mną podzielili. Uwielbiam ją. To był

mój pomysł, by zamieścić to na albumie.

Inny utwór zapadający w pamięć to "In This

Foto: Canedy

wracali do siebie, kiedy poprosili mnie, bym

dołączył do nich przy okazji programu w

telewizji. Postanowiliśmy zacząć razem pisać i

wszystko się ułożyło.

Jesteś znany przede wszystkim jako perkusista

The Rods. W tym roku mija czterdziesta

rocznica Waszego debiutu "Rock Hard".

Masz zamiar jakoś świętować ten fakt?

The Rods mieli zarezerwowane koncerty, które

z powodu pandemii zostały odwołane. Wydaliśmy

"Brotherhood of Metal", który był

świetnym sposobem na uczczenie naszego

czterdziestolecia.

Rozmyślasz czasem jak mogłaby się

potoczyć Twoja kariera, gdybyś nie opuścił

tego zespołu?

Szczerze mówiąc, nigdy nie patrzę na swoją

karierę przez pryzmat "co by się stało, gdyby".

Zwykle patrzę na nią jako "wow, naprawdę

miałem szczęście, doszedłem do miejsca, w

którym jestem!".

W jednym z wywiadów stwierdziłeś, że jeśli

w dzisiejszych czasach ktoś nie oddaje się

całkiem muzyce, to szybko odpadnie z powodów

finansowych. Chodziło Ci o to, że

współcześnie muzyk metalowy musi być

zaangażowany równolegle w kilka projektów,

jeśli chce na tym zarobić jakieś pieniądze?

Chodziło mi o to, że ciężko zarobić na muzyce,

jeśli nie pracujesz tak dużo, jak to tylko

możliwe. W dzisiejszych czasach muzykom

trudno jest przyzwoicie żyć z muzyki. Uczestnictwo

w wielu projektach samo w sobie nie

gwarantuje zarabiania godziwych pieniędzy. Z

pewnością w wielu przypadkach odnosi to

dokładnie odwrotny efekt.

Myślałeś kiedyś o tym, by porzucić muzykowanie

i znaleźć sobie "normalną pracę"?

Poza zajmowaniem się muzyką jestem również

pośrednikiem w handlu nieruchomościami.

Sprzedaż nieruchomości to praca na tyle

elastyczna, że mogę koncertować i nadal zarabiać

pieniądze. Taki układ pozwala mi się realizować.

Dziękuję bardzo za rozmowę.

Bartek, dziękuję za poświęcenie czasu na

ułożenie tak ciekawych i wnikliwych pytań.

Ponieważ w tej chwili nie ma koncertów, te

wywiady są istotniejsze niż kiedykolwiek.

Pamiętajcie, w każdej chwili możecie zajrzeć

na oficjalne strony Canedy oraz TheRods, aby

uzyskać więcej aktualnych informacji. Jeszcze

raz dziękuję za wsparcie!

Bartek Kuczak

138

CANEDY


HMP: Pochodzicie z Norwegii, kraju bardziej

kojarzonego z black metalem.

Terje Singh Sindu: Tak, to prawda, zwłaszcza

we wczesnych latach 90-tych. Jednak

przez ostatnie dwadzieścia lat norweska scena

metalowa rozwinęła się dość szybko, więc powiedziałbym,

że obecnie jest całkiem dobra

dla wszystkich gatunków.

Chociaż skład macie międzynarodowy

Wasz basista Grzegorz Urbański pochodzi

z Polski.

Cóż, myślę, że wszystko dzieje się z jakiegoś

powodu (śmiech). Faktycznie, Greg przeprowadził

się do Norwegii kilka lat temu, poznaliśmy

się przez wspólnego znajomego. Świetny

facet i świetny basista!

Wiking z Indii

Nie odkryje przysłowiowej Ameryki, jeśli powiem, że różnice kulturowe

między narodami zamieszkującymi różne szerokości potrafią być ogromne. Sami

sobie odpowiedzcie na pytanie, co łączy przeciętnego Hindusa z przeciętnym Norwegiem.

Niewiele prawda. Cóż, nie wiem jak wygląda sprawa wśród miłośników

innych gatunków muzycznych, jednak heavy metal zdaje się te różnice całkowicie

zacierać. Przykładem może być pochodzący z Norwegii zespół Sinsid. Jak to wygląda

w praktyce? O tym opowiedział nam wokalista i lider grupy Terje Singh

Sindu.

Poza muzyką jesteś wielkim fanem amerykańskiego

wrestlingu. Jak zaczęła się u Ciebie

ta fascynacja? Masz ulubionych zawodników?

Pamiętam, że jako dziecko (6-7 lat) przerzucałem

kanały w telewizji i nagle na ekranie

pojawił się Hulk Hogan. Myślę, że to właśnie

on mnie w to wciągnął. Ci wielcy faceci walczący

w ringu, odgrywający niesamowite triki,

byli dla mnie młodzika po prostu fascynujący.

Obok wrestlingu fascynowała mnie też muzyka

rockowa i kulturystyka. Hulk Hogan, Macho

Man i Rick Rude to prawdopodobnie

moja najwspanialsza trójka.

Sam też zaliczyłeś epizod w tym sporcie.

Tak, jako dzieciak, chciałem zostać zapaśnikiem,

dlatego zacząłem podnosić ciężary słuchając

rocka i metalu. W końcu w wieku 18

Skąd w takim razie czerpiesz inspiracie do

swych tekstów?

Różnie. Z prawdziwego życia, z filmów, z historii

o bogach, wojnach lub po prostu z czystej

wyobraźni. Zazwyczaj utwory mówią mi,

jaką ścieżką mam podążyć z tekstami. Ale co

najważniejsze, staram się dopasować słowa do

utworu, nie chodzi tylko o instrumenty, nie

tylko o teksty czy wokale, liczy się ogólny wyraz

kompozycji.

Sinsid zaczynał jako cover band. Po jaki

repertuar sięgaliście?

Graliśmy covery takich zespołów jak Manowar,

Twisted Sister, Grave Digger, Motorhead,

Kiss itp.

Graliście koincerty w różnych miejscach w

Noorwegii. Udało Wam się zagrać choć jeden

show poza granicami Waszego kraju?

Ciągle nie zagraliśmy za granicami kraju. Mieliśmy

zaplanowanych kilka występów, ale wypadły

z różnych powodów. Więc wciąż jest to

nasz cel. Myślę, że osiągnęlibyśmy go, gdyby

nie pandemia Covid-19. Zobaczmy co przyniesie

nam przyszły rok. W najbliższej przyszłości

z pewnością zamierzamy zagrać wiele

koncertów!

Na okładce Waszego pierwszego albumu

"Mission from Hell" widnieje postać, która

wygląda jak wiking, jednak ma śniadą cerę i

turban na głowie.

Tak, chciałem stworzyć postać, która byłaby

w połowie Norwegiem, w połowie Hindusem,

czyli innymi słowy, w połowie wikingiem, w

połowie sikhiem, i tak powstała postać tego

wojownika.

Wasz debiut uzyskał bardzo pozytywne recenzje

na całym świecie. Niedawno na rynek

trafiła Wasza druga płyta zatytułowana

"Enter the Gates". Oczekujecie podobnego

odzewu?

Osobiście uważam, że zrobiliśmy krok we właściwym

kierunku, to inna produkcja i brzmienie,

ale wciąż ten sam styl, więc mam nadzieję

i myślę, że tym razem otrzymamy równe lub

nawet lepsze recenzje.

Jaką główną różnicę między tymi dwoma

albumami byś wskazał?

Cóż, jak powiedziałem wcześniej, używaliśmy

innego studia, więc brzmienie i produkcja są

trochę inne, ale nadal mieszczą się w naszym

stylu. Myślę, że dzięki temu albumowi jesteśmy

bardziej świadomi tego, jak chcemy brzmieć.

Jak wyglądał process tworzenia utworów na

"Enter the Gates"? Czy coś tym razem sprawiło

Wam problem?

Nie, wszystko działo się bez większych kłopotów.

Po prostu staram się dopasować tekst

do muzyki, czasami musimy coś zmienić, ale

w sumie wydaje mi się, że wszystko brzmi

płynnie (śmiech). Jeśli chodzi o tekst, nie chcę

tkwić w jednej formie, więc od czasu do czasu

staram się pisać o tym, co myślę.

Foto: Sinsid

lat dostałem możliwość przeprowadzki do Kalifornii

i profesjonalnego uprawiania tego

sportu. Niestety po około ośmiu miesiącach

skończyłem treningi, z powodu wygaśnięcia

wizy. Później walczyłem z przerwami przez

około dwanaście lat. Jeśli chodzi o karierę,

mogę przynajmniej powiedzieć, że byłem pierwszym

w historii mistrzem Norwegii (śmiech).

Gdzieś około 2004/05 coraz bardziej oddalałem

się od wrestlingu i mocniej skupiałem się

na muzyce, czyli na heavy metalu (śmiech).

Wielu wrestlerów jest metalowcami. Może

nagrałbyś jakiś kawałek o tym sporcie?

Tak, zwykle idzie to w parze. Może czas pokaże

(śmiech).

Przyznam, że trochę zaintrygował mnie znak

pod Waszym logo.

Tak, zgadza się (śmiech). Oprócz nazwy zespołu

chciałem mieć logo, które będzie rozpoznawalne

i łatwe do użycia w merchu itp.

Więc, tak naprawdę jest to S i D z nazwy zespołu,

które są ze sobą połączone.

Dzięki, ze zechciałeś poświęcić nam swój

czas.

Nie ma za co, cała przyjemność po mojej stronie!

Bartek Kuczak

SINSID 139


HMP: Witaj. Właśnie wydaliście swój debiutancki

pełny album zatytułowany "The

Legacy Of Blood". Powiedz mi proszę, jak

długo pracowaliście nad tym materiałem?

Paolo Boraso: Proces trwał mniej więcej dwa

lata. Większość utworów zmieniała się i ewoluowała

wiele razy przed nagraniami.

"The Legacy Of Blood" to tytuł, który można

interpretować na wiele różnych sposobów.

Giovanni Lauria: Album opowiada o wojnie,

w jej najbardziej odrażającym aspekcie. Wojna

toczona w rodzinie królewskiej, w której

popełniana jest seria zabójstw w celu przejęcia

kontroli nad tronem i zemsty za ideał. Ten,

kto przeżyje, stara się żyć z wyrzutami sumienia

z powodu tego, co się wydarzyło.

Możesz trochę rozwinąć temat lirycznej

strony i ogólnego konceptu tego albumu?

Giovanni Lauria: "The Legacy Of Blood" to

dramat w trzech aktach. Jest to album koncepcyjny,

który opowiada historię rozgrywającą

się w Szkocji w czasie pierwszej szkockiej wojny

o niepodległość pod koniec XIII wieku. To

historia rodziny królewskiej i zaczyna się od

Przyjacielskie porozumienie

Szkocja to ostatnio dość popularne miejsce dla zespołów heavy metalowych.

Wspomnijmy chociażby Grave Digger i ich tegoroczne wydawnictwo "Fields

Of Blood". Teksty na tym albumie odwołują się do historii i legend tego kraju na

północy Wielkiej Brytanii. Kraina ta fascynuje jednak nie tylko Chrisa i jego ekipę.

Również Włosi z Dark Passage w jej legendach znaleźli inspiracje do konceptu

swego pierwszego pełnego wydawnictwa "The Legacy Of Blood". Swoją drogą

ciekawe skąd to zainteresowanie. Może stąd, że region, z którego pochodzą chłopaki

jest pełen ruin zamków i innych budów pamiętających czasy średniowiecza a

nawet wcześniejszych epok. W tamtym miejscu przeszłość jest ciągle żywa. Podobnie

jak w Szkocji.

króla i jego pasierba, jedynego spadkobiercy.

Po zdobyciu wykształcenia na przyszłego króla,

narodziny prawowitego syna zmuszają króla

do odseparowania go od królestwa, aby zachować

honor monarchy. Wrócił jako dorosły

człowiek, "dowódca" na czele armii krwiożerczych

żołnierzy, by ubiegać się o koronę, którą

uważa za swoją. Zabija swojego ojczyma, starego

króla, w potężnej bitwie, zdobywając koronę.

Wszystko to przyniosło niewyobrażalne

straty. Jego żołnierze chcieli go zabić ale ostatecznie

do tego nie doszło. Historia opowiada

o drugim synu króla, prawowitym spadkobiercy

korony, który wiedział o przyrodnim bracie,

ale był trzymany z dala od interesów Korony

przez całe dzieciństwo, dopóki nie był w

stanie walczyć w bitwie. Nadchodzi czas, kiedy

dwaj bracia stają twarzą w twarz w krwawej

bitwie, w której młodszy spadkobierca pokonuje

wyczerpanego brata, panując nad królestwem,

ale jednocześnie pozostawiając go z

brzemieniem zabicia jego jedynego brata. Czy

to wszystko było tego warte?

Na okładce albumu widzimy mężczyznę siedzącego

na tronie z mieczem w brzuchu.

Giovanni Lauria: Ten człowiek jest starym

królem, którego wybory spowodowały, że

wszystko to, o czym mówiłem się wydarzyło.

Możesz zauważyć na jego dłoni Pierścień Królów,

który nosi również jego zabójca. To identyfikuje

nić z rodziny królewskiej krwi. Możemy

więc założyć, że stary król został zabity

przez swojego syna.

Wydaje się, że wszyscy jesteście bardzo zainteresowani

historią z okresu średniowiecza.

Jak zaczęła się ta fascynacja?

Marco Fontana: Cóż, żyjemy w miejscu pełnym

historii. Włochy wszędzie noszą ślady

naszej przeszłości. Czasem dziwny jest ten

mariaż współczesnych i starożytnych miejsc,

ale myślę, że jesteśmy do tego przyzwyczajeni,

odkąd byliśmy dziećmi, a historia starożytna

stała się naturalną częścią naszego życia. O

wielu z tych miejsc czasem brak nam wiedzy.

Tu działa wyobraźnia. Przenosi nas z powrotem

do tego dziecinnego stanu, w którym to,

co nieznane (lub nie do końca znane) skupiało

naszą uwagę. Myślę, że to właśnie wywołuje

nasze zainteresowanie i zaspokaja naszą potrzebę

ucieczki od oszałamiającej chaotycznej

teraźniejszości.

Na jednym ze zdjęć promocyjnych stoicie na

tle ruin zamku. Co to za miejsce?

Marco Fontana: Nasz rejon (Turyn i okolice)

jest bogaty w średniowieczne zabytki i ruiny,

zwłaszcza zamki i fortece wojskowe. Wynika

to z faktu, że przez wieki nasza ziemia często

znajdowała się blisko granicy, a zatem była

przedmiotem inwazji i potrzebowała środków

ochronnych. Nie było trudno znaleźć miejsce

odpowiednie dla naszych zdjęć. Ostatecznie

wybraliśmy Castello del Conte Verde (Zamek

Zielonego Hrabiego). Pochodzi z XIII wieku i

znajduje się około 30 km od Turynu w kierunku

Alp. Z tą sesją fotograficzną związana jest

zabawna historia: początkowo wybraliśmy zamek

Avigliana jako lokalizację, a następnie zaplanowaliśmy

sesję w ciepłą i słoneczną niedzielę

pod koniec lata. W sobotę wcześniej

zadzwoniliśmy i próbowaliśmy zarezerwować

stolik w małej restauracji w wiosce dla zespołu

i ekipy, aby nie błąkać się po okolicy. W tym

momencie odkryliśmy, że w okolicy przewidziano

bieg maratoński na następny dzień i

dostęp był ograniczony. Całe popołudnie spędziliśmy

na telefonie przeklinając i narzekając

na swój los. Christian jest w tym naszym mistrzem.

Następnie szukaliśmy innych opcji w

Internecie i wybraliśmy kilka miejsc, których

nigdy wcześniej nie odwiedziliśmy mimo, że

są. Na szczęście pierwsze, do którego dotarliśmy

w niedzielny poranek, było idealne dla

naszych potrzeb i udało nam się zrobić zdjęcia,

które można zobaczyć na naszej stronie

internetowej oraz w książeczce dołączonej do

płyty CD. Musieliśmy się uwijać, ponieważ w

południe miało być tam spotkanie katolickiej

organizacji młodzieżowej. Wyobraź sobie, jak

małe dzieci wchodzą i patrzą na nas ubranych

w szkocką kratę, z mieczami i farbą do twarzy…

Album zawiera 16 utworów, ale połowę z

nich można potraktować jako krótkie przerywniki

między regularnymi utworami. Dlaczego

zdecydowaliście się na ten krok?

Giovanni Lauria: Jeśli będziesz uważnie śledzić

historię, dostrzeżesz, że te utwory tworzą

spójną całość. Komandor wjeżdża do wioski,

gdzie zafascynowany jest piosenką, którą grają

140

DARK PASSAGE


niektórzy minstrele (ta piosenka jest intro naszej

poprzedniej EPki). Minstrele są strażnikami

Królestwa Umarłych i witają duszę Dowódcy,

którą sam ignoruje jako martwą w walce.

"Odd Tracks" to historia Umarłych, która

wprowadza duszę Komandora w stan podobny

do transu, pomagając mu przypomnieć sobie,

co wydarzyło się w jego poprzednim życiu,

i opowiedziana w utworach "Even", które

opowiadają o historii Żywych.

Wspomniane utwory mają specjalne efekty

dźwiękowe (wiatr, jazda konna).

Paolo Boraso: Wzywaliśmy przodków natury

za pomocą starożytnych, epickich metalowych

rytuałów.

Są tam też dialogi. Czy są Wasze głosy?

Giovanni Lauria: Przez cały album można

znaleźć wszystkie nasze głosy w postaci krzyków,

chórów lub śmiechu. W dialogach większość

głosów jest moja, poza głosem Komandora,

który pochodzi od jednego z gości, którzy

pojawili się na naszym albumie. Dowódcą

jest Ian Woods z Manchesteru w Wielkiej

Brytanii. Jest moim przyjacielem od 12 lat.

Mieliśmy także zaszczyt gościć innych wspaniałych

wokalistów. Wszystkich możesz usłyszeć

w chórze w kawałku "Charade Of Souls".

Są to Filippo Tezza z Chronosfear, Paola

Goitre z Fil Di Ferro, Ruben Crosara (ex

Soulmask) i Daniele Rosso z Unforced. Rubena

usłyszysz też w "Lie".

Słuchając "The Legacy Of Blood" wyłapałem

sporo zmian tempa?

Marco Fontana: Fajnie, że to zauważyłeś.

Naprawdę ciężko pracowaliśmy nad tym aspektem.

Wszyscy mamy podobny, dość szeroki

gust muzyczny, od klasyki po NWOBHM,

thrash, death metal i nie tylko. Staraliśmy się

to wszystko dopasować do naszej muzyki, a

zmiana rytmu była jednym z kluczowych

punktów, aby to osiągnąć i połączyć różne

gatunki razem. Nie sądzę, by było do tego jakaś

konkretna inspiracja, to po prostu sposób,

w jaki staramy się utrzymać uwagę słuchacza.

Zdecydowaliście się również nagrać utwór

instrumentalny. Mam na myśli kawałek tytułowy.

Myślisz, że czasami muzyka może

nam powiedzieć więcej niż słowa?

Giovanni Lauria: Dokładnie. Tu ujawnia się

siła muzyki. Uznaliśmy, że jest to właściwy

utwór na tytuł albumu, ponieważ nie opowiedzieliśmy

w nim żadnej historii. Tak na przekór

W niektórych piosenkach słyszę coś, co brzmi

jak dudy. Czy to prawdziwe dudy czy w

jakiś sposób udało się wam je imitować?

Marco Fontana: Żałuję, że nie mamy w zespole

faceta grającego na dudach… a może

nie! Ale nadal chcieliśmy w naszej muzyce tego

instrumentu. Głównym problemem było

dostrojenie, dlatego musieliśmy przejść na technologię

cyfrową. Wszystkie partie "dud" są

skomponowane i ułożone przeze mnie i "grane"

na komputerze. Pozwolenie, by dudy brzmiały

naturalnie i jednocześnie nadawały się

do gry na instrumentach elektrycznych, wymagało

sporo wysiłku i badań. Ostatecznie jednak

jesteśmy bardzo zadowoleni z finałowego

wyniku.

Najdłuższą piosenką na tym albumie jest

"Cherade of Souls", która trwa 7:16. Nie myśleliście

o napisaniu jakiegoś długiego, ponad

dziesięciominutowego epickiego kawałka?

Paolo Boraso: Długość nie jest czymś, co

przewidujemy podczas tworzenia danego

utworu. A przy okazji, siły natury (tak, tak samo

jak wcześniej) mogły się znudzić po jakimś

czasie, nawet jeśli jest to epicki metalowy rytuał.

Nie wiem, że się ze mną zgodzisz, ale początek

tego kawałka przypomina mi kilka solowych

utworów Bruce'a Dickinsona...

Marco Fontana: Kogo? Nie kojarzę typa!

(śmiech)

Pytanie do Giovaniego. Jesteś jednocześnie

wokalistą i basistą. Niektórzy twierdzą, że

trudno jest połączyć obie te role, zwłaszcza

grając na żywo. Czy zgadzasz się z tym?

Giovanni Lauria: Jay Leonhart (kontrabasista

jazzowy) śpiewał o tym w kawałku "The

Bass Lessons", gdzie kończy swoją piosenkę

linią "Nie da się śpiewać i grać na basie"… Oczywiście

wziąłem to za żart, ale tak naprawdę

wszystko sprowadza się do ćwiczeń. Nie jestem

maniakiem ćwiczeń, ale są rzeczy, które

chciałbym poprawić wychodząc na scenę,

zwłaszcza jeśli chodzi o zapamiętywanie

wszystkich części każdej piosenki, granej i

śpiewanej. Swoją drogą… czy wie gdzie schowałem

moje tabletki na pamięć? (śmiech).

Ok, zaczęliśmy rozmawiać o graniu na żywo,

więc czy często graliście koncerty (przed

epidemią Covid-19)?

Marco Fontana: Muzyka na żywo przeżywa

złe czasy. Każdego dnia pojawiają się wiadomości

o zamykanych miejscach, co jest bardzo

smutne. Ogólnie rzecz biorąc, liczba osób

uczestniczących w koncertach stale spada, a

średni wiek wzrasta. Chciałbym skorzystać z

okazji tego wywiadu i zaprosić wszystkich na

koncerty: one są prawdziwym duchem heavy

metalu i płomieniem, który utrzymuje muzykę

przy życiu !! Czasami jestem zaskoczony

rozmową z ludźmi, którzy znają 10000000

zespołów, ale nigdy nie mieli okazji pójść na

undergroundowy koncert w swoim rodzinnym

mieście lub na duży festiwal metalowy. Nawet

nie wyobrażają sobie, co tracą! Powiedziawszy,

że wciąż mieliśmy szansę zagrać kilka

dobrych koncertów, zanim zaczęliśmy nagrywać

płyty, prawdopodobnie około pół tuzina

koncertów rocznie, co nie jest złe, biorąc pod

uwagę, że ostatnie dwa lata spędziliśmy na

pisaniu nowego albumu. Plan zakładał rozpoczęcie

włoskiej trasy "The Legacy of Blood" z

kilkoma europejskimi koncertami zaraz po

wydaniu płyty, ale potem zaczął się pandemiczny

bałagan i czekamy na zwolnienie z aresztu

domowego.

DARK PASSAGE 141


"The Legacy Of Blood" nie jest twoim pierwszym

wydawnictwem. Wydałeś także EP

zatytułowaną "Sounds From The Passage"

w 2015 roku. Jak oceniłeś ją 5 lat później?

Giovanni Lauria: Te utwory były bardzo osobiste.

Nie byłoby jednak prawdą, gdybym powiedział,

że te piosenki w pełni odzwierciedlają

dzisiejszy zespół. Oczywiście to wiele znaczyło

w tamtym czasie, jasno określiło gatunek,

w którym chcieliśmy się ustawić, i jesteśmy

bardzo dumni z tego, co zrobiliśmy będąc

na tamtym etapie.

To wydawnictwo było limitowane do 1000

kopii. Czy jest teraz dostępne? Może macie

w planach jakąś reedycję tej EPki?

Marco Fontana: Jak powiedział Giovanni,

"Sounds from the Passage" było autoprodukcją

(muzyka, nagrywanie, miksowanie, mastering

i grafika) i jesteśmy bardzo dumni z wyniku.

Zdecydowaliśmy się wydrukować 1000

płyt CD i rozprowadzić je za darmo na koncertach

i w niektórych sklepach w Turynie,

aby Dark Passage stało się przynajmniej lokalnie

rozpoznawalne. W końcu uważamy, że

to był dobry pomysł, a to, że ludzie śpiewali

nasze refreny na koncertach, tylko to potwierdza.

Wciąż mamy kilka kopii, może około stu,

ale w tej chwili nie planujemy ponownego wydania:

będziemy je rozprowadzać na koncertach,

dopóki ich nie zabraknie. Moglibyśmy

pomyśleć o użyciu jednego lub dwóch z tych

utworów na nowych płytach w przyszłych latach,

może jako utwór bonusowy, kto wie...

Gdy zakładaliście zespół wiek nastoletni

mieliście już za sobą. Jaka była Twoja

główna inspiracja, żeby to zrobić?

Giovanni Lauria: Christian (perkusista),

Marco (gitara) i ja graliśmy razem jeszcze w

latach 90. i znaliśmy się od tamtej pory. Opuściłem

Włochy na początku 2000 roku i wróciłem

dziesięć lat później, sugerując Christianowi,

żebyśmy z powrotem zjednoczyli zespół…

Więc podbiegliśmy do Marco i znaleźliśmy

Paolo… I powstał Dark Passage. Od

tamtej pory zdecydowaliśmy się na "przyjacielskie

porozumienie" i wygląda na to, że dobrze

się udało.

Christian i Marco zanim dołączyli do Dark

Passage grali w zespole Fearytales. Dlaczego

zdecydowali się opuścić ten zespół?

Marco Fontana: Cóż, czasem rzeczy w życiu

się zmieniają iw tym przypadku muszę powiedzieć,

że zmiana była potrzebna. Po kilku latach

zabawy, występów na żywo i nagrywania

z Fearytales radość tworzenia muzyki została

przytłoczona napięciem między członkami zespołu

i różnymi sposobami planowania procesu

pisania. Większość zespołu odeszła z biegiem

lat, ale ja i Christian znaleźliśmy sposób,

by dalej grać razem, tak jak robiliśmy to

przez ostatnie dwadzieścia (i więcej) lat.

Bartek Kuczak

HMP: Zwykle wygląda to tak, że płyta koncertowa

pojawia się w dyskografii danego

zespołu dopiero jako któreś z rzędu wydawnictwo,

po iluś albumach studyjnych. Wy

doczekaliście się koncertówki znacznie szybciej,

raptem po dwóch płytach studyjnych -

skąd ten pośpiech?

Alex Wein: Wkrótce po nagraniu drugiego albumu

nasz skład uległ zmianie. Potem wyruszyliśmy

na naszą pierwszą europejską trasę z

nowymi muzykami, grając utwory szybciej,

intensywniej i w niektórych przypadkach nieco

inaczej. Skłoniło mnie to do nagrania tych

kawałków na żywo. Kompozycje śmigały szybko

i mocno, a ja chciałem uchwycić tę intensywność,

jaką nowy skład tchnął w te kawałki.

W tamtym czasie zespół brzmiał niesamowicie,

więc musiałem to wytłoczyć na winylu.

Szczęściem dla nas, Ripple Music zobowiązała

się do wydania tego.

Czyli weszliście do Earhammer Studios z

myślą o nagraniu nowego albumu studyjnego,

ale okazało się, że oferuje ono takie warunki,

iż znacznie lepszym rozwiązaniem

Tak jak kiedyś

Dożyliśmy ciekawych czasów: to, co kiedyś było oczywiste, teraz jest

czymś nietypowym i ekscytującym. A War Cloud tylko weszli do studia i nagrali

na żywo materiał koncertowy - tyle, że bez udziału publiczności i z minimalnymi

dogrywkami. Tylko i aż, bo naprawdę warto posłuchać "Earhammer Sessions",

materiału gwarantującego wyprawę do czasów największej świetności klasycznego

metalu.

będzie nagrać tam materiał w wersji koncertowej?

Tak, "Earhammer Sessions" to w zasadzie

płyta nagrana "na żywo w studiu". Prawie

wszystko nagraliśmy za jednym podejściem.

Co prawda płyty koncertowe wciąż się ukazują,

ale nie ma co ukrywać, że ich znaczenie

jest obecnie minimalne, szczególnie w porównaniu

z latami 70. i 80. W żadnym razie

was to jednak nie zrażało, chcieliście mieć

dobrze, naturalnie brzmiący album live i postawiliście

na swoim?

Uwielbiam albumy koncertowe z tej złotej

ery, Lizzy "Live And Dangerous", Purple

"Made In Japan", Kiss "Alive" i nie zapominajmy

o jednym z najlepszych, Scorpions

"Tokyo Tapes". Można powiedzieć, że te

utwory na żywo są z natury bardziej agresywne

i bezpośrednie.

Mieliście jakiś niedościgły wzór koncertowego

albumu do którego chcieliście nawiązać

na swojej płycie czy nic z tych rzeczy?

Kolejność utworów to nasza setlista z pierwszej

trasy po Europie. Czasami

graliśmy więcej utworów na

żywo, na przykład podczas bisów

i innych takich, ale podstawowa

setlista pokrywa się z listą

utworów nagranych w Earhammer.

Louder Studios, w którym nagraliście

poprzednie albumy,

nie wytrzymuje porównania z

Earhammer? To kwestia

sprzętu, podejścia pracujących

tam ludzi, atmosfery czy

jeszcze czegoś innego?

Studia Louder to wspaniałe

miejsce do nagrywania, ale

tempo pracy tam jest nieco

wolniejsze. W Louder nagrywaliśmy

na dwucalowej taśmie

w porównaniu z nagraniem

cyfrowym w Earhammer. Wybrałem

Earhammer z wielu

powodów, ale głównie dlatego,

że, po pierwsze, jest na tej samej

ulicy, tylko kilka przecznic

dalej od mojego mieszkania. Po

drugie, zawsze chciałem pracować

z Gregiem, tak wiele legend

tam nagrywało, a on jest

naprawdę miłym facetem z

krwi i kości.

Foto: War Cloud

Greg Wilkinson nie jest po-

142

DARK PASSAGE


Foto: War Cloud

wszechnie znany poza sceną metalową, w

dodatku raczej podziemną, ale to utytułowany

już producent i realizator - to dlatego

chcieliście pracować właśnie z nim?

Jest naszym przyjacielem, poznałem go na

metalowych koncertach w Oakland. Zbrataliśmy

się, stworzyliśmy to nagranie razem i

świetnie się bawiliśmy!

Można mówić o czym takim jak brzmienie

Oakland, które powstało właśnie dzięki niemu?

Wszystko, co wyjdzie z Earhammer, będzie

brzmiało dobrze, będzie bardzo głośne i ciężkie.

Gitary kochają tego faceta.

Muzycy i producenci podkreślają, że nagranie

naturalnie brzmiącej płyty koncertowej w

czasie rzeczywistym jest niezwykle trudne,

bo zawsze coś sprzęga, jakiś instrument jest

słyszalny ciszej lub głośniej, etc., ale to w

żadnym razie was nie zniechęciło?

W żadnym wypadku! Podczas trasy koncertowej

po Ameryce można zagrać w najgorszych

miejscach, bez dźwiękowca, bez nagłośnienia,

na rozpadającej się scenie, bez monitorów.

Podczas nagrywania na żywo w studiu,

przynajmniej mieliśmy poczucie równowagi

między instrumentami.

Było to klasyczne live w studio, wszystko na

żywo, bez żadnych dogrywek? Postanowiliście

uchwycić coś z magii waszych koncertów,

pokazać jak brzmicie na żywo?

Tak jak mówiłem, w dziewięćdziesięciu procentach

to było jedno podejście, a w dziesięciu

to małe poprawki.

To zupełnie inny rodzaj pracy niż tradycyjna

sesja z nagrywaniem pojedynczych śladów,

ich cyzelowaniem, ale dla muzyka lubiącego

koncerty chyba znacznie bardziej satysfakcjonujący?

Wydaje mi się, przynajmniej tak myślę, że

bardzo ważny był sposób, w jaki dostosowywaliśmy

każdy utwór, tak, aby naturalnie

przechodził w następny. Pomysł skondensowania

muzyki i zaprezentowania jej tak na

scenie był dla mnie bardzo fajny. Pozwoliło

nam to również przeprowadzić nagrywanie i

miksowanie w ciągu trzech dni.

Dużo mieliście podejść do poszczególnych

utworów czy przeciwnie, każdy zagraliście

raz czy dwa, po czym wybraliście lepszą wersję?

30-minutowy muzyczny blok, niektórych

utworów tak naprawdę nie dało się zatrzymać

i po prostu toczą się, jak "Vulture City" do

"Give'r" lub solo na perkusji w "White Lightning".

Po prostu nie można było zatrzymać i

zacząć od nowa. Myślę, że zrobiliśmy w sumie

dwa lub trzy podejścia, ale to był jedno nagranie

na raz.

Warto podkreślić, że mastering wykonał tu

sam Alan Douches, więc również ktoś z

wyższej półki - uznaliście, że w tym aspekcie

nie ma co bawić się w półśrodki, skoro materiał

wyjściowy brzmi tak dobrze?

(śmiech) Alan jest zajefajny. Pracował wcześniej

z naszym drugim gitarzystą, więc został

nam polecony i wykonał świetną robotę. Jeśli

możesz, to dlaczego nie pracować z najlepszymi?

"Earhammer Sessions" to tylko osiem utworów:

pięć z pierwszego albumu i trzy z kolejnego.

Nawet jak na czas trwania winylowego

longplaya niecałe 30 minut muzyki to niezbyt

dużo - czemu nie dodaliście jeszcze z

dwóch utworów, albo nie pokusiliście się o

nagranie czegoś premierowego?

Cóż, w tym samym czasie pracowaliśmy również

nad singlem. "Chain Gang" ukazał się 25

września, wydany przez Ripple Music. Podczas

pracy nad "Earhammer Sessions" nagraliśmy

także tytułowy utwór, który napisaliśmy

we Włoszech podczas trasy koncertowej. Drugi

utwór "Satisfied Then Crucified" został nagrany

zeszłego lata w Portland ze Stevem

"The Slayer Hippy" Hanfordem.

Można więc mówić o tej płycie koncertowej

jako swoistym the best of live War Cloud?

Tak, można to tak ująć. Mamy nowy materiał

na kolejny album, nad którym obecnie pracujemy.

Więc następnym razem, gdy będziemy

mogli koncertować, będziemy mieć zupełnie

nowy arsenał.

To materiał koncertowy, ale bez udziału publiczności.

Nie było pewnie warunków, żeby

zaprosić choćby grupkę fanów i zarejestrować

te utwory z ich udziałem?

Niestety nie, ale to nie znaczy, że poszliśmy

na łatwiznę. Trzydzieści dni w Europie, powrót

do domu i od razu weszliśmy prosto do

studia, więc publiczność mieliśmy ciągle w naszych

oczach, byli tam, choćby tylko w naszych

głowach.

Słyszę czasem od laików, że ten cały metal

sprzed lat jest bardzo monotonny, że wszystkie

zespoły grają praktycznie tak samo, etc.

Tymczasem w latach 80. istniało tyle i tak

odmiennych zespołów, że trzeba naprawdę

dużo czasu, alby poznać ich dokonania - tym

bardziej, że wciąż ukazują się jakieś archiwalne

materiały, demówki sprzed lat czy

koncerty, a wy śledzicie to pewnie na bieżąco?

Uwielbiam głęboko ukryte metalowe i thrashowe

nagrania z lat 80. Niektóre zespoły są

odkrywane, gdy już ich dawno nie ma, ale ich

muzyka żyje i jest na nowo dostrzegana.

Liczycie, że wasz koncertowy album dotrze

do nieco większej grupy słuchaczy niż tylko

wasi najwierniejsi fani?

Oczywiście, zawsze. Wydarzyło się to podczas

kwarantanny, kiedy nikt nie może grać na

żywo. To trochę zabawny czas na wypuszczenie

albumu live, kiedy nikt nie może grać koncertów.

"State Of Shock" ukazał się w roku ubiegłym.

Teraz poszliście za ciosem z albumem

koncertowym, ale pewnie obecny czas ery

pandemii dał wam sporo możliwości twórczej

pracy, może macie już więc zręby kolejnego

albumu studyjnego?

O tak, "State Of Shock", "Earhammer Sessions"

i "Chain Gang" będą wydane w ciągu

roku, a kolejna pełna płyta jest w drodze i planowana

jest na przyszły rok.

Wygląda na to, że świat po koronawirusie

będzie zupełnie odmienny od dotychczasowego,

a świat rocka i metalu też tego doświadczy

- liczysz, że ludzie nie odwrócą się

od muzyki, nadal będą chcieli chodzić na koncerty,

kupować płyty i koszulki?

Więcej niż kiedykolwiek! Poza tym ta pandemia

dowiodła, jak bardzo potrzebujemy

tych wszystkich spotkań towarzyskich, na

które trafiają jedzenie, przyjaciele i muzyka.

Dziękuję za wywiad!

Wojciech Chamryk & Kacper Hawryluk

WAR CLOUD 143


HMP: Luty ubiegłego roku. Kilka miesięcy

wcześniej wydaliście czwarty album "Innertia",

pewnie przymierzaliście się już powoli

do kolejnego materiału, bo zespół zyskał

sporo energii po pozyskaniu nowego wokalisty

Riku Turunena, ale Daniel Lechmański

opuścił zespół. W żadnym razie nie było

jednak opcji, że mogło to zaważyć na dalszym

istnieniu Exlibris?

Piotr "Voltan" Sikora: W zasadzie natychmiast

podjęliśmy decyzję, że nie zakończymy

działalności z tego powodu, ale damy sobie

kilka miesięcy, zanim na nowo weźmiemy się

do roboty. W międzyczasie oczywiście chciałem

dowiedzieć się, kto zagra na gitarze na

nowym materiale - to zawsze wpływa na same

kompozycje i aranże, bo nawet pisząc

sam biorę pod uwagę, kto będzie grał dane

partie.

Tym sposobem powiększyła się wam w zespole

frakcja fińska - ponoć to dzięki Riku

nawiązaliście współpracę z Antti Wirmanem

i ostatecznie zasilił wasz skład na

stałe?

Wiedziałem już wcześniej, że Riku i Antti

znają się z fińskiej sceny i grali już razem w

ramach różnych projektów. Sam znałem jego

gitarę z płyt Warmen sprzed nastu lat i stąd

wiedziałem, że nie miałby problemu z nadążaniem

za pojawiającymi się już wtedy pomysłami.

Riku pokazał mu trochę naszej

muzyki, w tym wczesne dema nowego materiału

i spodobało mu się to na tyle, że w zasadzie

od razu zgodził się w to zaangażować.

W dobie szybkiej komunikacji i tanich

lotów lotniczych nie jest to już nic nadzwyczajnego,

nawet w przypadku polskiego

zespołu. Do tego, zważywszy umiejętności

i dorobek waszego nowego gitarzysty, może

Kolejny rozdział

W ubiegłym roku z Exlibris nieoczekiwanie rozstał się gitarzysta Daniel

Lechmański, jeden z założycieli grupy. Formacja nie złożyła jednak broni i po

zwerbowaniu fińskiego wymiatacza Antti'ego Wirmana nagrała kolejny album.

"Shadowrise" stał się dla Exlibris nowym otwarciem, a o szczegółach powstania tej

płyty i odzewie na nią zachodnich słuchaczy opowiada nam Piotr "Voltan" Sikora,

obecnie już jedyny muzyk pierwszego składu, założonego w roku 2003, zespołu.

to wam pomóc w promocji Exlibris na

Zachodzie, bo jednak nie ma co ukrywać, że

w Polsce power metal to jednak nisza?

Praca zdalna nie jest niczym nowy ani dla

nas, ani generalnie dla sceny metalowej. Nie

brakuje obecnie projektów na różną skalę, w

czasie realizacji których muzycy nie spotykają

się w ogóle. To w żadnym momencie

nie było problemem. Co do odbioru na Zachodzie

- "Shadowrise" szybko stał się naszym

najbardziej popularnym materiałem w

platformach cyfrowych i chyba pierwszym,

który nie miał najwięcej odbiorców w Polsce

- sprawdziłem właśnie, Polska jest obecnie na

piątym miejscu. Nie wiem oczywiście jak

duży jest na to wpływ składu, a jaki samej

muzyki czy też odrobiny szczęścia i trafienia

w dobry moment - pewnie wszystkiego po

trochu. W Polsce sytuacja tego gatunku nie

zmieniła się za bardzo - nadal ma on sporo

fanów, ale zainteresowanych głównie kilkoma

"dużymi" zespołami.

Można jednak pozyskać u nas szerszą publiczność,

wystarczy tylko zmodyfikować

nazwę i zacząć pisać polskie teksty

(śmiech). Krzysztof Sokołowski był waszym

wokalistą przez kilka lat, wspierał

was też gościnnie na "Innertii" - co sądzisz

o tej fali hejtu od fanów "prawdziwego"

metalu, dotykającej Nocnego Kochanka,

przecież muzycznie nie ma tu żadnych

drastycznych zmian, chłopaki zawodowo

grają to co wcześniej, tyle, że prześmiewcze

teksty są bardziej zrozumiałe. Po angielsku

by to przeszło i nadal mieliby garstkę fanów,

ale skoro zespół odniósł sukces, to

trzeba go zglanować, tak tradycyjnie, w

imię typowo polskiej zawiści, etc.?

Nie ukrywam, że nie jestem fanem Nocnego

Kochanka, ale dlatego, że ich muzyka jest -

oczywiście całkowicie celowo - bardzo

przewidywalna, pełna gatunkowych klisz i

momentami brzmiąca niebezpiecznie znajomo.

To wszystko jest częścią przyjętej konwencji,

ale jednocześnie jest dosłownie całkowitym

przeciwieństwem tego, czego ja szukam

w muzyce. To co opisałeś pokazuje natomiast

jak bardzo niektórzy lubią poświęcać

energię rzeczom, których nie lubią - wbrew

temu co powszechnie się mówi nie uważam

natomiast, żeby to była typowo polska cecha

- w internecie widzę to właściwie wszędzie.

Zainteresowanie poprzednią płytą ze strony

zachodnich słuchaczy utwierdziło was w

przekonaniu, że warto iść w tym kierunku,

nastawić się na szerszy odbiór, co w dobie

cyfrowej dystrybucji muzyki jest bardzo

ułatwione?

Nie jestem pewien o jaki kierunek chodzi…

wydaje mi się, że od początku konsekwentnie

idziemy mniej więcej w jednym.

W pierwszych latach istnienia zespołu

byliście niezależni. Później wydaliście dwie

płyty nakładem MMP, ale po tym etapie

znowu firmujecie swoje płyty samodzielnie

- to najlepsze rozwiązanie dla takiego

zespołu jak Exlibris, szczególnie w dzisiejszych

czasach?

Myślę, że to jest najlepsze rozwiązanie dla

zespołów, które potrafią zająć się same

rzeczami dookoła muzyki. My obecnie sami

projektujemy grafiki, montujemy teledyski,

piszemy notki prasowe, piszemy i nagrywamy,

a teraz także w całości realizujemy

muzykę. Dystrybucja cyfrowa jest w tej chwili

bardzo łatwa, a dystrybucja CD inna niż

wysyłkowa w przypadku tak niszowej muzyki

nie ma "biznesowego" sensu. Większość

marketingu przeniosła się na social media. W

takich okolicznościach niewielki label nie ma

nam wiele do zaoferowania, a dla dużych

jesteśmy za mali. To dość naturalne rozwiązanie.

Oczywiście mowa o zespołach działających

na podobną i nieco większą skalę jak

my - w wyższych ligach tej pracy robi się za

dużo, żeby wszystko robić samemu.

Jesteś autorem wszystkich utworów na

"Shadowrise"; kiedy Antti do was dołączył

cały materiał był już gotowy, dlatego

niczego od siebie nie dorzucił, choćby utworu

czy dwóch?

Jak już wspominałem, część utworów pow-

Foto: Toni Salminen, Mika Jussila

144

EXLIBRIS


stała, kiedy już wiedziałem, że on będzie je

grał, ale on sam w tym czasie był zajęty

głównie pracą nad nowym materiałem King

Company. Obecność Anttiego w Exlibris na

etapie pracy nad tym materiałem była dość

świeżą rzeczą, a prace postępowały dość szybko,

więc w żadnym momencie nie oczekiwałem,

że podeśle swoje kompozycje - ale

zupełnie nie wykluczam, że przy następnym

materiale będzie już inaczej. "Shadowrise"

początkowo i tak miał być w pierwotnym

założeniu 4-utworową EP-ką nagraną w tak

zwanym międzyczasie, ale z rozpędu wyszło

z tego coś więcej - chociaż oczywiście jak na

obecne standardy albumowe jest to krótki

materiał. Dodam, że utwór tytułowy był

napisany chyba jako ostatni.

Co ciekawe umiałeś podejść do tego materiału,

mimo licznych partii klawiszowych i

orkiestrowych tak, że to przede wszystkim

gitarowa płyta, myślałeś więc o nim szerzej,

nie tylko w kontekście wykorzystania swego

głównego instrumentu?

Co prawda nie mam jednej sprawdzonej formuły

pracy nad muzyką, ale Exlibris jest

zespołem heavymetalowym, więc bardzo

często pisanie zaczynam od partii gitarowych,

a kończę na klawiszach. Tak samo

było w przypadku moich kompozycji na poprzednich

płytach.

Power metal w waszym wykonaniu stał się

mroczniejszy, bliższy tradycyjnemu metalowi

lat 80. - to również efekt ostatnich

zmian w zespole?

Ciekawe, bo ja miałem wrażenie, że coraz

bardziej oddalamy się od tradycyjnego metalu

(śmiech)! Być może bardziej tradycyjne

są partie gitarowe - tu znaczenie ma zarówno

brzmienie gitar rytmicznych - zupełnie inne

niż wcześniej - jak i styl gry w solówkach.

Jesteś obecnie, z racji najdłuższego w niej

stażu, liderem grupy, bo przecież odpowiadasz

też za finalne brzmienie nowego albumu

oraz jego szatę graficzną?

Sprostuję trochę - odpowiadam za ogólną

koncepcję szaty graficznej i kompozycję frontową

- to swoją drogą moje zupełnie pierwsze

podejście do tego typu pracy - natomiast

większą część roboty, jeśli chodzi o skład graficzny,

wykonał Riku. Rzeczywiście odpowiadam

natomiast za produkcję i miks nagrań.

Z racji tego, że pracowaliśmy z Riku i

Anttim w trybie online, w tym procesie powstało

dużo "pośrednich" wersji utworów - na

przykład takich z zagraną przez Anttiego

gitarą, ale sekcją rytmiczną z mojego komputera.

Każdą z takich wersji starałem się

jakoś poglądowo zmiksować, żeby być jak

najbliżej pewności, że idziemy we właściwym

kierunku. W pewnym momencie zaczęło to

brzmieć naprawdę przyzwoicie, więc postanowiłem

podejść również do miksu całego

nagrania - w najgorszym wypadku kosztowałoby

mnie to trochę mojego wolnego czasu,

a gdyby nie wyszło zadowalająco, to w

każdym momencie mogliśmy to komuś zlecić.

Uważam jednak, że wyszło całkiem

fajnie - szczególnie jak na mój brak doświadczenia.

Dodam, że za mastering odpowiada

również Riku.

To najkrótsza płyta w waszej dyskografii,

Foto: Marek Mosiński

sześć utworów i niewiele ponad pół godziny

muzyki - uznaliście, że w dobie streamingu

przygotujecie taki zwarty materiał, bo

słuchacze nie mają już cierpliwości do słuchania

albumów trwających 50-55 minut, a

takie wydawaliście wcześniej?

Jak już wspomniałem - początkowo materiał

miał być jeszcze krótszy. W pewnym momencie

zastanawialiśmy się, czy wypuszczanie

materiału, który jest długi jak na EP,

ale krótki jak na album, ma sens, ale rzeczywiście

uznaliśmy, że obecnie ludzie rzadko

mają tyle czasu, żeby przesłuchać pełną płytę

za jednym razem. Wydaje mi się też, że ten

materiał słuchany od początku do końca,

mimo że trwa tylko około 30 minut, robi

wrażenie satysfakcjonującej zamkniętej całości.

Zastosowaliście ciekawy podział utworów:

na początek mamy trzy krótsze, bardziej

tradycyjne, po czym pojawiają się trzy kolejne,

ale już dłuższe, bardziej zróżnicowane,

nawet epickie, tak jak finałowy "Inter-stellar"

- jeśli ktoś będzie słuchać całości, wiele

zyska i odkryje?

Szczerze powiedziawszy

nie zastanawiałem się

nad tym w ten sposób.

Słuchałem tych utworów

w różnej kolejności i ta

wydała mi się dość naturalna,

odpowiednio trzymająca

napięcie.

Goście na waszych płytach

to żadna nowość, ale

ten jest szczególny, bo to

sam prezydent USA John

Kennedy - skąd pomysł na

te właśnie sample?

"Interstellar" to utwór o tym,

że czasem ślepy krok w nieznane

jest właśnie tym, czego

potrzebujemy, a także o tym,

by nie dać zamknąć się w

pułapce czyichś oczekiwań.

To skojarzyło mi się z lotami

w kosmos, bezkres nieznanych

możliwości. Początkowo chciałem wykorzystać

nagrania z rozmów astronautów z centrum

kontroli, ale w tym procesie natrafiłem

na tę inspirującą przemowę Kennedy'ego i

uznałem, że pasuje idealnie.

Podeszliście do promocji "Shadowrise" w

nieszablonowy sposób, opatrując każdy z

utworów lyric video i publikując je w takiej

kolejności, w jakiej pojawiają się na płycie -

było to sporo pracy, ale zważywszy na odzew,

chyba było warto?

To jest coś, co zaproponował Riku i nikt z

nas nie był pewien, czy to dobry pomysł.

Ostatecznie chyba jednak trafiony. W

momencie, kiedy zaczynaliśmy robić te klipy,

żaden z nas nie miał większego pojęcia o edycji

video. Ja pierwszy zacząłem zapoznawać

się oprogramowaniem do edycji i animacji,

tworząc klip do "Rule #1" - w międzyczasie

pokazałem Riku, jak do tego podszedłem i…

zanim się obejrzałem, on miał gotowe pięć

kolejnych. Serio, to wszystko co widzicie, to

efekt jakichś dwóch miesięcy stażu, zaczynając

prawie od zera. Jeśli czyta to ktoś, kto

EXLIBRIS 145


potrzebuje klipu tekstowego dla swojej kapeli

- zachęcam do nękania Riku. (śmiech)

Premiera płyty w połowie kwietnia mogła

wydawać się czynem zgoła samobójczym,

ale z drugiej strony ludzie mieli wtedy znacznie

więcej czasu na słuchanie muzyki, co

też jest nie bez znaczenia?

Widzisz - zaplanowaliśmy publikację jednego

utworu co dwa tygodnie - kiedy zaczynaliśmy

były pierwsze doniesienia o epidemii w Chinach,

ale nikt nie spodziewał się, że obejmie

ona świat i dotknie go w takim stopniu na

tyle czasu. Potem po prostu trzymaliśmy się

tego planu. nie chcieliśmy niczego opóźniać.

Liczyliście, że jednak jesienią zdołacie

zagrać jakieś koncerty promujące "Shadowrise",

że sytuacja unormuje się na tyle, że

pewien powrót do normalności będzie pod

tym względem możliwy?

Zdecydowanie na to liczyliśmy - teraz oczywiście

nadal liczymy, ale już nikt nie próbuje

planować konkretnych dat. Kiedy przyszłość

będzie trochę pewniejsza - wtedy zaczniemy

rozmawiać o konkretach.

Co planujecie obecnie, skoro coraz częściej

słyszy się, że o koncertach w formie takiej

jak kiedyś, przynajmniej do lata przyszłego

roku, nie ma mowy? Wielu muzyków wykorzystuje

ten dodatkowy czas na komponowanie,

czynicie podobnie, żeby mieć w

zanadrzu kolejny materiał - może na EP,

której jeszcze się nie dorobiliście?

Każdy z nas coś robi. Riku i ja ostatnio nagraliśmy

swoje partie dla projektu Circus Of

Rock - album ukaże się w przyszłym roku

nakładem Frontiers. Myślę, że fani bardziej

klasycznego metalu i melodyjnego rocka mają

na co czekać. Ja oprócz tego pracuję nad

albumem swojego nowego projektu - Intospace

- tym razem chcę go nagrać już w pełnym

składzie z prawdziwą sekcją - a w międzyczasie

pracujemy też nad nowym materiałem

Leash Eye. Jeśli coś z tego uda się

skończyć i nadal nie będzie można grać - pewnie

wtedy zaczniemy myśleć o nowych piosenkach

Exlibris.

Wojciech Chamryk

HMP: Zmiany składu są czymś nieuchronnym

i dotykają praktycznie każdego zespołu,

ale w waszym przypadku była to zupełnie

inna sytuacja, bo jak do tej pory graliście bez

personalnych roszad - tym bardziej śmierć

Pawła Niedziółki zaskoczyła i dotknęła

wszystkich, nie tylko w waszym najbliższym

środowisku?

Michał Karpiel: Tak. Było to dla nas dość

spore zaskoczenie. Nic nie wskazywało na taką

kolej rzeczy.

Niedowierzanie, szok, rozpacz to naturalne

reakcje, ale chyba dość szybko pojawiła się

myśl, że bez względu na to co się stało musicie

dokończyć nagrywany właśnie materiał,

bo jesteście to w pewnym sensie winni waszemu

perkusiście?

Z założenia "Wilczy głód" miał być wydawnictwem

długogrającym. Niestety ze względu na

zaistniałą sytuacje uznaliśmy, że nie dokończymy

pełnej setlisty i wydamy EP-kę z utworami

nagranymi z udziałem Pawła.

Nie myśleliście jednak o rozwiązaniu zespołu,

zresztą pewnie sam Paweł byłby temu

przeciwny, bo byłoby to w pewnym sensie

zaprzepaszczenie kilku lat również jego

pracy?

Paweł miał spory wkład w zespół. Zakładałem

go wspólnie z nim. Pomimo okoliczności, które

nastały dla reszty zespołu życie toczy się

dalej, a pasja nie umiera.

Pasja nie umiera

Styxx wydał w ubiegłym roku debiutancką

EP "Wilczy głód", obecnie

śląska formacja pracuje nad pierwszym

materiałem długogrającym.

Przed wami gitarzysta Michał Karpiel,

oszczędny w słowach jak mało kto.

"Wilczy głód" miał być waszym debiutanckim

albumem, przygotowywaną od lat i wymarzoną

płytą - dla Pawła chyba faktycznie

pierwszą. Jednak kiedy zginął uznaliście, że

dokończycie utwory do których zdążył nagrać

partie perkusji i wydacie dedykowaną

mu EP-kę, żeby silniej zaznaczyć jego wkład

w powstanie tego materiału i kilka lat istnienia

Styxx?

Postanowiliśmy dedykować Pawłowi tę płytę

i jednocześnie zamknęliśmy tym pewien rozdział

w historii zespołu. Jesteśmy w trakcie

kolejnego.

To pięć utworów i na finał coś specjalnego,

faktyczna "Minuta ciszy", symboliczne upamiętnienie

tragicznie zmarłego przyjaciela

również w pozamuzycznej formie?

Dokładnie tak.

Zagraliście też specjalny koncert poświęcony

pamięci Pawła, w dodatku mający wymiar

charytatywny?

Tak. Dzięki pomocy Grzegorza Kupczyka z

zespołem CETI i klubu muzycznego Rock

Out w Dąbrowie Górniczej udało mi się zorganizować

memoriał dla Pawła. Zagrało kilka

zaprzyjaźnionych zespołów, w tym wyżej wymienione

CETI.

Było to możliwe dzięki temu, że dość sprawnie

znaleźliście nowego perkusistę, ale Radek

Smorąg nie zagościł u was zbyt długo?

Radka znałem od dawna. To świetny perkusista,

ale wiedziałem też, że czynnie funkcjonuje

w zespole Apnea. Zgodził się i za to jesteśmy

mu bardzo wdzięczni. Dzięki niemu

nie zaliczyliśmy solidnego przestoju. W bardzo

krótkim czasie opanował materiał i już po

miesiącu prób zagraliśmy u boku KSU w katowickim

Mega Clubie i w Bogart w Gomunicach.

Potem poszło już lawinowo. Zagraliśmy

masę koncertów i dobrze się bawiliśmy. Radek

to spoko gość i człowiek wielu pasji, na

które jak wiadomo poświęca się czas. Dyspozycyjność

jest kluczowym elementem pracy w

zespole. Jesteśmy nadal w przyjacielskich relacjach

i życzymy mu wielu sukcesów z Apneą.

To jednak z nim zaczęliście prace nad nowym

materiałem, czego efektem jest choćby

opublikowany latem ubiegłego roku nowy

Foto: DiGi Foto / Irek Osuch

146

EXLIBRIS


Foto: DiGi Foto / Irek Osuch

utwór "Avalon", zapowiedź pierwszego

albumu?

"Avalon" był utworem powitalnym Justyny

Szatny, gdzie pierwszy raz wszyscy mogli

usłyszeć klawisz w Styxx.

Właśnie, poszerzyliście skład, zapraszając

Justynę Szatny, znaną choćby z Iscarioty -

klawisze w nowych utworach będą silniej

akcentowane, stąd ten akces?

Nowe utwory ukierunkowane są na zdecydowanie

większe wyeksponowanie klawiszy.

Utwory opublikowane na "Wilczym głodzie"

pozostaną tylko na tym wydawnictwie, nie

zamierzacie nagrywać ich ponownie?

Jak już wcześniej wspomniałem ten rozdział

uznaliśmy za zamknięty. Skupiamy się na nowym

materiale.

Czyli na przygotowywany materiał długogrający

złożą się te utwory, których nie zdążyliście

już nagrać z Pawłem oraz najnowsze

kompozycje, a zarejestrujecie go już z udziałem

Tomasza Dudzińskiego, który w czerwcu

zasilił Styxx - oby na dłużej?

Myślę, że skład zespołu został już ustabilizowany.

Nie będziemy odgrzewać materiału. Na

nową płytę składają się całkowicie nowe kompozycje.

Cieszymy się bardzo, że będziemy

mogli rejestrować ją z Tomkiem. Uważam, że

jesteśmy na etapie znacznego progesu.

Perkusiści nie są zwykle zbyt doceniani,

przynajmniej przez tych niedzielnych słuchaczy,

ale każdy kto gra lub ma jakieś pojęcie

o muzyce wie doskonale ile dobry drummer

potrafi wnieść do zespołu?

Zawsze powtarzałem, że perkusja jest silnikiem

muzyki, a nasz aktualny działa bardzo

sprawnie.

Kimś takim był dla Styxx właśnie Paweł, co

pokazują też utwory z "Wilczego głodu"?

Każdy perkusista ma swój indywidualny styl,

który słychać.

Stylistycznie pewnie nie będziecie za bardzo

eksperymentować, "Władca snów", ballada

"Potępiony" czy wspomniany już "Avalon" są

dobrymi zapowiedziami obranego przez was

kierunku, tradycyjnego metalu?

Nowe kompozycje zdecydowanie różnią się od

wymienionych powyżej. Będzie znacznie ciężej.

Tradycyjny czy klasyczny nie oznacza jednak

sztampowy bądź totalnie wtórny, bo jednak

od lat 80. w muzyce, nie tylko metalowej,

wydarzyło się naprawdę wiele i słychać

to w waszych utworach?

U nas jest zderzenie zamiłowań gatunkowych.

Mamy glam metalowego Lukasa, katatoniczną

Justynę, ja sam lubię riff panterowy.

Staramy się te naleciałości miksować.

Album też nagracie z Mariuszem Piętką, nie

ma innej opcji?

Tym razem zdecydowaliśmy się na bardziej lokalne

miejsce, a mianowicie Orion Project

Studio.

Wygląda jednak na to, że pandemia pokrzyżowała

wam szyki i tak jak tysiącom zespołów

z całego świata bardzo utrudniła funkcjonowanie

Styxx, bo nie mogliście grać

prób, ogrywać nowego materiału przed wejściem

do studia, a sama sesja pewnie została

przesunięta na późniejszy termin?

Nie jesteśmy wyjątkami, trudności trochę było.

Wszystko mamy już dopięte.

Brak koncertów też daje wam się we znaki,

utrudnia zgranie z nowym perkusistą?

Nie zapominajmy o tym, że Tomek jest bardzo

doświadczonym perkusistą i ma na koncie

kilka płyt. Mimo utrudnień współpraca idzie

świetnie. Brakuje nam kontaktu ze sceną i ludźmi,

wspólnego browaru ze słuchaczem itd.,

ale to wszystko kiedyś wróci do normy.

Jesteście jednak dobrej myśli, że sytuacja w

końcu unormuje się na tyle, że będziecie mogli

nagrać i wydać ten album, promować go

również koncertami, po prostu funkcjonować,

tak jak wcześniej?

Robimy wszystko w tym kierunku.

O jakichkolwiek terminach trudno obecnie

mówić, ale powiedz przynajmniej na koniec,

jaki jest roboczy tytuł tego albumu i czy będziecie

szukali dla niego wydawcy?

Tytuł jest elementem klimatu całej płyty, a to

jeszcze chce pozostawić w tajemnicy.

Wojciech Chamryk

STYXX 147


HMP: Zanim założyłeś Moravius z powodzeniem

występowałeś w zespole Slalmandra.

Spędziłeś w nim parę ładnych lat, nagrałeś

trzy albumy. Jakie wspomnienia zachowałeś

po tym zespole, jak oceniasz po latach

płyty, które nagrałeś z Salamandrą?

Dalibor Halamicek: W Salamandrze było

bardzo fajnie. I myślę, że płyty, które nagrałem

z nimi były najlepsze, co Salamandra w

ogóle zrobiła. Przynajmniej tak słyszę od moich

fanów. W Polsce też.

Co takiego stało się, że podjąłeś decyzję o

Takie jest moje DNA

Najnowszy album Moravius zatytułowany "Wind From Silesian Land"

przypomniał mi o tym czeskim zespole. Nie jest to żadna rewelacja na scenie melodyjnego

power metalu ale za to proponuje nam naprawdę solidne granie. Czeskie

kapele nie mają jakoś łatwo jeśli chodzi o przebicie się na ogólnym światowym

rynku, podobnie jak nasze rodzime formacje. Za to bardzo podoba mi się czeskie

podejście do tradycyjnego heavy metalu, a szczególnie do jego bardziej melodyjnych

odmian, jakże inne od naszego. Dlatego z jeszcze większą frajdą ponownie

przybliżam Wam Czechów z Moravius, może tym razem zapamiętacie ich na dłużej.

Tak, początkowo myśleliśmy, że Moravius

będzie tylko projektem, ale później chcieliśmy

koncertować, więc szukaliśmy muzyków.

Niestety do dziś mam problem ze znalezieniem

dobrego perkusisty, który dobrze sprawdził

by się w power metalu. Może ktoś z Polski

chciałby spróbować w Moravius? (śmiech)

Wydaje mi się, że problem jest głębszy i jest

podobny tego, który dotyka polskich muzyków,

grających klasyczny heavy metal i jego

bardziej melodyjne odłamy. Po prostu granie

w takich kapelach to kosztowne hobby, na

Które kapele z tej sceny są dla ciebie najbardziej

inspirujące?

Pierwszym był Yngwie Malmsteen a potem

był Timo Tolkki ze Stratovariusem, następnie

Dark Moor, Heavenly, Tommy "Reinxeed"

Johansson itd.

Wasz duży debiut "King's Grave" to solidna

dawka muzyki, ale brzmienie tego albumu

jest nie dopracowane. Z czego to wynika?

Czy to kwestia, że większość instrumentów

nagrywał sam Petr Strauch, włącznie z samplowaniem

perkusji?

Tak. Petr robił wszystko sam w domu, a ja po

prostu zaśpiewałem w studiu. Nie miał wtedy

tak dobrych sampli i dlatego muzyka brzmi

nieprofesjonalnie. W dodatku wszystko zostało

zrobione bardzo szybko, więc jest też kilka

fałszów za co przepraszam wszystkich.

Mimo, że muzyka na "King's Grave" utrzymuje

poziom to jednak jest zbyt zachowawcza

w stosunku najlepszych produkcji podgatunku,

który reprezentujecie. To brak odwagi

czy po prostu tak patrzycie na tę muzykę?

Tak jak mówiłem, Petr sam nagrał tę płytę

muzycznie, a ja tylko zrobiłem mu linie wokalne.

W tym czasie podobało mi się jego spostrzeganie

muzyki, chociaż miałem kilka

uwag. Ale mimo to fani lubią tę płytę. Druga

sesja była bardziej nastawiona na wspólną

współpracę.

opuszczeniu Salamandry?

Salamandra powoli szła w kierunku, który mi

się nie podobał. Do tego prowadziłem interesy

i zbankrutowałem, więc musiałem wyjechać

do pracy do Anglii, a Salamandra znalazła

nowego wokalistę.

Moravius powołałeś wraz z Petrem Strauchem.

Wydaje się, że wtedy Petr to była twoja

bratnia dusza?

Petr i ja nadawaliśmy na tych samych falach

muzycznych i dobrze się rozumieliśmy podczas

tworzenia nowych utworów. Miał poczucie

muzyki jak Timo Tolkki.

W zasadzie na początku Moravius był projektem

muzycznym waszego duetu. Ciężko

w Czechach jest znaleźć muzyków, którzy

zaangażowaliby się w działalność zespołu

na stałe?

Foto: Moravius

które niewielu stać...

Wiesz, power metal to trudny styl dla wszystkich

muzyków, dlatego młodzi muzycy chcą

grać coś lekkiego, aby nie musieli tak ciężko

pracować na swoich instrumentach. Wielka

szkoda.

Od początku ustaliliście, że Moravius to formacja,

która będzie grała melodyjny speed/

power metal z elementami neoklasycznymi

ale w tej wersji bardziej współczesnej, wywodzącej

się z lat dwutysięcznych typu

Stratovarius czy Edguy. Co takiego urzeka

cię w tej muzyce?

Po prostu to te klasyczne detale. Uwielbiam

muzykę Mozarta, Beethovena, Bacha, Vival-diego,

a ich elementy wyczuwalne są w

power metalu i takie jest moje DNA.

Podobny zarzut można wystosować wobec

twojego śpiewania. W recenzji aby opisać

twoje miejsce w Moravius użyłem sytuację

Geddy Lee w Rush. Geddy w stosunku do

Roberta Planta czy Iana Gillana prezentuje

się słabo, ale jego głos stał się znakiem

szczególnym dla zespołu. Tak samo ty, śpiewasz

czysto i dobrze ale w twoim glosie nie

ma charyzmy Timo Kotipelto czy choćby

Kaia Hansena...

Nigdy nie miałem głosu, jak ci, co mają ściśnięte

męskie genitalia (śmiech). Po prostu

mam swój głos i dzięki niemu Moravius jest

znany. Podobnie jak wokaliści z innych zespołów,

bez których nie mogliby się obejść. To

również sprawia, że power metal Motaviusa

jest wyjątkowy.

Czy możesz opowiedzieć, jacy wokaliści

mieli wpływ na twój sposób śpiewania?

Kiedy byłem młody, słuchałem hardrockowych

zespołów, moimi ulubiony jest ciągle

AC/DC. Kiedy zaczynałem śpiewać na imprezach,

starałem się naśladować głosy wszystkich

śpiewaków, których akurat graliśmy (i

zadziałało). Moim ulubionym wokalistą jest

David Coverdale z Whitesnake. Zawsze

chciałem mieć jego głos, chociaż teraz tworzę

power metal.

Z tego co wiem plyta "King's Grave" zdobyła

pewną popularność w Czechach ale nie

uchroniło to zespołu przed zakończeniem

działalności. Jakie powody zmusiły was do

podjęcia takiej decyzji?

Problemem było zatrudnienie muzyków.

Członkowie zespołu ciągle się zmieniali, aż mi

obrzydło, bo zespół nie grał na żywo tego, co

nagraliśmy na płycie, więc odszedłem. Petr

próbował przez jakiś czas kontynuować karierę

zespołu, ale potem rozwiązał go.

Wtedy podjąłeś współpracę z zespołem

Grog. Opowiedz o tej kapeli, bo nic o niej nie

148

MORAVIUS


wiem...

Śpiewałem w Grog, gdy jeszcze nie było Salamandry

i śpiewałem w nim przez 25 lat. To

lokalna grupa, z którą nagrałem cztery płyty,

ale to ze względu, że chcieli grać więcej koncertów

niż było imprez. Szkoda, bo Grog był

popularny w naszym rejonie a nawet w Polsce.

To były wspaniałe chwile. Ludzie wciąż do

mnie piszą, że pamiętają nasze występy.

Jednak po siedmiu latach wspólnie z Petrem

Strauchem podjęliście decyzję o wznowieniu

działalności Moravius. Jak doszło do tej reaktywacji?

Petr miał wiele pomysłów na nowe kawałki i

jak wspominałem, stworzyliśmy je razem,

więc pomyśleliśmy, że nagramy kolejną płytę.

Chciałem wzbogacić płytę, aby była na światowym

poziomie, więc zwróciłem się do moich

przyjaciół, którzy mają zespół wokalny, a także

do Tomygo Johanssona z zespołu Reinxeed,

obecnie Sabaton... Myślę, że płyta odniosła

spory sukces.

Ta współpraca nie trwała zbyt długo. Znasz

powody czemu Petr ponownie zrezygnował z

Moravius?

Petr ma już swój zespół, któremu chce się poświęcić,

a Moravius chciał mieć tylko jako

projekt. A ja tego nie chciałem, bo muzyka

Moraviusa bardzo dobrze przyjęła się zarówno

w Czechach, jak i na świecie, więc szukałem

muzyków i ich znalazłem.

Nie poddałeś się i sam kontynuowałeś działalność

zespołu, ba udało ci się namówić do

współpracy duet gitarzystów Radka Dockalika

i Jaroslava Novaka, którzy stali się

obok ciebie filarami Moravius. Jak nawiązałeś

z nimi współpracę?

Szukałem w ogłoszeniach. Najpierw rozglądałem

się tylko za muzykami, a potem za zespołami,

które szukały wokalisty. W ten sposób

znalazłem grupę Archon. Na pierwszej próbie

puściłem im płytę CD i powiedziałem, że szukam

do niej muzyków i chłopcom się to spodobało

i tak rozpoczęła się era nowego Moraviusa.

Wasz drugi album "Hope In Us" to muzyczna

kontynuacja debiutu ale z lepszym brzmieniem

i trochę mocniej wyeksponowanymi

gitarami. Mnie ciekawi czy repertuar na ten

album to już współpraca z nowymi muzykami

czy też są to utworów, przy których pracował

jeszcze Petr Strauch?

Jak już wspomniałem, płyta "Hope in Us" została

wykonana przez samego Petra przy mojej

współpracy. Jeden z utworów zaśpiewał

Tomy (Johansson - przyp. red.). Petr dbał już

o dźwięk i płyta brzmi znacznie lepiej. Dlatego

też jest bardziej popularna na świecie. Przy

okazji chciałbym podziękować Tomy'emu

oraz Lence Velikovskej i jej chórowi.

Jak został przyjęty "Hope In Us"? Czy płyta

została zauważona poza granicami Czech?

Tak, nawet bardzo. Chociaż nie współpracujemy

z żadną agencją i wciąż staramy się ją

znaleźć, to płyta całkiem nieźle sprzedała się

w Japonii i Ameryce Południowej, a także na

całym świecie. Chcielibyśmy grać dla naszych

fanów wszędzie, ale nie możemy znaleźć menedżera,

który pomógłby to nam zorganizować.

Występowaliśmy już na festiwalu w Łodzi

z zespołami z całego świata i chcielibyśmy

kontynuować.

Foto: Moravius

Wasz najnowszy album "Wind From Silesian

Land" to jeszcze lepsze gitarowe partie,

choć muzyka ciągle utrzymana jest w stylu

melodyjnego speed/power metalu z elementami

neoklasycznymi. Jednak wydaje się, że

na tej płycie ty, Radek i Jaroslav w końcu

dotarliście się jako muzycy i kompozytorzy...

Odkąd poznałem Radka, coraz lepiej rozumiemy

się muzycznie, czuć to w kompozycji i

na scenie. Radek jest znakomitym gitarzystą,

cieszę się, że go znalazłem. Robimy razem

utwory i uważamy, że są całkiem dobre, co

jest zdecydowanie zauważalne na płycie. Mogą

to również ocenić słuchacze słuchający płyty

Moravius. Tym bardziej, że CD jest nagrane

z instrumentami na żywo.

Na "Wind From Silesian Land" są ciągle klawisze

ale są ograniczone do niezbędnego minimum.

Jak dla mnie to was optymalne rozwiązanie.

Zdecydowanie wolę gdy w waszej

muzycy rządzą gitary...

W power metalu klawisze są niezbędne, po

prostu podkreślają melodyjność i nawiązania

do muzyki klasycznej. Jeśli wiesz, gdzie umieścić

je w utworze, co mają zagrać i jaki powinny

brzmieć, to gdy usłyszysz je z gitarami, poczujesz

dreszcz wzdłuż kręgosłupa (śmiech).

Ogólnie rzecz ujmując wszystkie aspekty na

"Wind From Silesian Land" czyli kompozycje,

twój śpiew oraz produkcja itd. przedstawiają

się bardzo klasowo. Czy to już wasze

optymalne możliwości, czy też jako zespół i

artyści możecie wyzwolić w sobie jeszcze

większy potencjał?

Z wiekiem mamy coraz więcej pomysłów. Już

mamy gotowe nowe utwory i pełno pomysłów

na resztę kolejnej płyty. Jednak my nie chcemy

rezygnować z naszego stylu, jak niektóre

znane zespoły, które chcą być dziś nowoczesne,

przez co ich płyty wcale nie są tak dobre.

A jak mówią u nas... nie możesz nauczyć starego

psa nowych sztuczek (śmiech).

Do tej pory nie wspomniałem o lirykach.

Czy mógłbyś poświęcić temu tematowi trochę

czasu i opisać ogólnie o czym starasz się

opowiedzieć w swoich tekstach?

Większość tekstów napisał mój 20-letni syn.

To godne podziwu, że tak młody Czech potrafi

wymyślić angielski tekst. Jest bardzo utalentowany.

Niektóre liryki dotyczą naszej morawskiej

i słowiańskiej historii. Inne songi są o

życiu i trochę mistyczne. A utwór bonusowy

"Religion" jest dedykowany Wolfgangowi A.

Mozartowi jako podziękowanie za jego muzykę,

bez której nie moglibyśmy dziś istnieć.

W epoce zarazy (koronawirus) ciężko jest o

promocję czyli granie koncertów. Czym były

dla was występy na żywo? Czy Moravius

często grał koncerty?

W ciągu roku graliśmy dużo koncertów, tylko,

że w zeszłym roku na jesieni zaczęliśmy nagrywać

płytę, więc było ich mniej. W tym

roku niestety ani jednego, oczywiście dzięki

pandemii. Ale przygotowujemy się do występu

w przyszłym roku i to już w styczniu. Jeśli to

będzie możliwe, będziemy mieli koncert z zespołem

Victorius w Ostrawie. Pracujemy też

nad innymi koncertami. Wierzymy, że znajdzie

się ktoś, kto zaprosi nas do Polski. Znajdzie

się??? (śmiech)

Jak myślisz kiedy faktycznie koronawirus odpuści

i kapele będą mogły swobodnie koncertować?

Nikt tego nie wie, sytuacja zmienia się każdego

dnia. Niemniej wierzę, że wkrótce sytuacja

się uspokoi i ludzie będą mogli swobodnie

chodzić na koncerty. Mimo tych problemów

przygotowujemy się i będziemy gotowi do

właściwego pokazu na scenie.

Jedną z wspólnych cech współczesnych kapel

heavy metalowych jest to, że kolejne albumy

ukazują się co kilka lat. Jednak dla mnie

okres dwóch - trzech lat to optymalny okres

oczekiwania. Czy jest szansa, że na następny

album Moravius będziemy czekać krócej

niż cztery lata?

Wierzę, że nasza nowa płyta powstanie w ciągu

najbliższych dwóch lat. Najpierw musimy

zaprezentować na koncertach nasze tegoroczne

CD, a nową płytę zaczniemy nagrywać

pod koniec przyszłego roku. Także fani

Moravius mogą się tego spodziewać.

Michal Mazur

MORAVIUS 149


HMP: Graliście, bądź wciąż to czynicie, w

różnych zespołach - skąd pomysł na założenie

kolejnego w dodatku stricte coverowego,

co podkreślacie już samą nazwą?

Grzegorz Soluch: Cześć! Przede wszystkim

chcielibyśmy pozdrowić wszystkich miłośników

dobrej, nie tylko metalowej czy rockowej

muzyki, chociaż oczywiście to muzyka hard &

heavy gości w naszych sercach i odtwarzaczach

płyt. Pomysł na założenie kapeli grającej

covery zespołów metalowych z, przynajmniej

moim zdaniem, najlepszego okresu dla tej

muzyki, czyli lat 80., przyszedł kilka lat temu.

Zawsze chciałem grać kawałki przy których

bawiłem się w czasach młodości i które od lat

uważam za absolutne klasyki metalowego grania.

Na początku to było totalnie amatorskie

granie trzech kumpli z jednego osiedla. Graliśmy

dla czystej przyjemności na dwie gitary (ja

Nie chcieliśmy się ograniczać

Zespołów grających cudzy repertuar jest mnóstwo, ale CoverNostra ma

swój oryginalny patent, dopełniając metalowe covery, wiodące prym na ich koncertach,

klasyką polskiego rocka. W dodatku niedawno wydali debiutancki minialbum

"Katharsis dusz", zawierający nie tylko ich wersje klasyków Lady Pank, Grzegorza

Ciechowskiego i Maanamu, ale też dwie kompozycje autorskie, co w przypadku

tego typu zespołów nie jest częstym zjawiskiem.

w hali Wisły w Krakowie, u boku takich ówczesnych

gwiazd, jak Vader, Hazael, Quo

Vadis, Damnable i inni (to był luty 1995).

Adam był nieco zaskoczony, bo sam przecież

gra na gitarze, ale solowej. A tu propozycja

objęcia posady basisty. Sam nie wiem, dlaczego

się zgodził, (śmiech!). Z Adamem na pokładzie

wszystko zaczęło nabierać sensu. Niedługo

potem doszedł do nas Harry, który zastąpił

dotychczasowego perkusistę. Myślę, że

Harrego przedstawiać nie trzeba. To od wielu

lat motor napędowy zespołu Prosecutor, który

powrócił całkiem niedawno do grania i nagrywania

płyt. Jak pewno wiesz, Harrego już

nie ma w naszej kapeli, ale wiele mu zawdzięczamy.

Zagraliśmy z nim pierwsze koncerty,

które dodały nam pewności siebie.

Adam Rogowicz: Byłem wtedy na etapie tworzenia

nowej płyty dla Killjoy. Nie mieliśmy

Praktycznie nie ma zespołu, który nie miałby

w repertuarze cudzych utworów, choćby tylko

koncertowym, a są i takie, na przykład

Metallica, Overkill czy Six Feet Under, które

wydawały całe płyty z przeróbkami - taka

wersja wam nie odpowiadała, woleliście rozgraniczyć

twórczość własną od tej cudzej?

Grzegorz Soluch: Na początku w ogóle nie

było planu, aby komponować i grać własne

numery. To miał być typowo coverowy zespół.

Jak wspomniałem liczyła się dobra zabawa i

radość z grania nieśmiertelnych kawałków naszych

idoli. Stąd też nazwa naszego zespołu,

mająca od razu podkreślać, czego można się

od nas spodziewać. Długo zastanawialiśmy się

nad nazwą, aż w końcu na ten pomysł wpadł

Adam. Osobiście uważam, że nazwa jest bardzo

trafiona i wyróżnia się na muzycznym

rynku. To, że fajnie by było mieć w koncertowym

secie coś swojego przyszło z czasem.

Na koncertach ludzie domagali się zagrania

czegoś naszego i to dało nam do myślenia.

Już chyba pierwsze koncerty utwierdziły was

w przekonaniu, że rzecz warta jest kontynuacji

i poważniejszego podejścia?

Grzegorz Soluch: Tak, masz absolutną rację.

Osobiście uwielbiam koncerty. Zarówno chodzić

na sztuki innych kapel, jak i samemu występować.

W swoim życiu zaliczyłem sporo

sztuk jako widz. Jako muzyk występujący na

scenie nie było tego aż tak dużo, ale kilkadziesiąt

koncertów już za mną, a jako Cover

Nostra zagraliśmy dotychczas ponad 20 koncertów.

Absolutnym liderem jest u nas oczywiście

Adam, który wystąpił już kilkaset razy,

o ile nie więcej. Muszę go o to spytać. W każdym

bądź razie reakcja na koncertach od początku

była pozytywna. Z frekwencją bywało

różnie, ale narzekać nie możemy. Byłem na

koncertach różnych kapel i na pewno wstydzić

się nie musimy.

Wybieraliście utwory z dorobku różnych

zespołów - postawienie tylko na repertuar jednej

kapeli, nawet takiego giganta jak Maiden,

AC/DC czy Metallica nie wchodziło w

grę, bo każdy z was ma innych ulubieńców,

musieliście więc iść na swoisty kompromis?

Grzegorz Soluch: To chyba wynika z tego, że

podobają nam się utwory wielu różnych kapel.

Nie chcieliśmy się ograniczać do jednego zespołu.

Poza tym, osobiście nie kojarzę na rynku

zespołu, który poszedł w tym kierunku co

my. Jest właśnie sporo coverbandów jednej kapeli,

ale takiego, który by grał różne numery

różnych kapel z tego okresu nie słyszałem.

Być może jest inaczej, ale w końcu nie muszę

znać wszystkich zespołów (śmiech). Ale generalnie

masz rację, każdy ma swoich ulubieńców

i musimy w tym zakresie szukać kompromisu.

i Tomasz Gawlik) i perkusję (Tomasz Czyż),

kawałki TSA i Judas Priest. Nie było przy

tym żadnych planów co do tego projektu. Nie

było pełnego składu, nazwy, tylko dobra zabawa.

Po paru miesiącach doszedł wokalista

(Michał Kitel), stawiający zupełnie pierwsze

kroki w tym zakresie. Dalej trwał czas zabawy

oraz nauki kolejnych kawałków, ale nadal nie

mieliśmy basisty. W końcu skontaktowałem

się z Adamem "Metalem" Rogowiczem, którego

znam od wielu lat, jeszcze z czasów przed

zespołem Killjoy, kiedy to grali pod nazwą

Mystic Side, w nieco innym składzie (ale

trzon tej kapeli zawsze był taki sam: Adam

Rogowicz, Wojtek Bujoczek i Marek Ludwicki).

Ja sam grałem wtedy na gitarze w deathmetalowym

zespole o nazwie Requiem. Otarliśmy

się nawet o wielką scenę, grając koncert

Foto: Studio Miłka

basisty, to pomyślałem, że zrobię linie basu. A

najlepiej się uczyć od mistrzów. Uczenie się

gry na basie na podstawie klasycznych kawałków

nie było głupim rozwiązaniem. To się

zgodziłem i tak jakoś zostało.

Co ciekawe na początku był to wyłącznie

program metalowy - nie korciło was zagrać

mocniej jakichś przebojów pop czy disco z lat

80. czy czegoś z jeszcze innej stylistyki, oryginalnie

nie mającej nic wspólnego z ciężkim

graniem?

Grzegorz Soluch: Nie, zespoły z gatunku pop

od początku nie wchodziły w grę. Natomiast

od jakiegoś czasu graliśmy na koncertach

"Zamki na piasku" Lady Pank i "Szare miraże"

Maanamu i to absolutnie zażarło. Z pewnością

jeszcze sięgniemy do polskiego repertuaru

z kręgu szeroko rozumianego rocka.

Adam Rogowicz: Ja bym sobie nie dawał takich

ograniczeń. Może nie zaraz przeróbki

Boney M (choć wiele ich wersji ostrzejszych

słyszałem), ale chętnie bym coś ze światowego

popu lat 80. zrobił.

Zespoły coverowe koncentrują się na koncertach,

są nawet takie, które z tego żyją, by

wymienić tylko liczne klony Pink Floyd czy

The Iron Maidens, ale wam zamarzyła się

też płyta?

Grzegorz Soluch: Dokładnie tak! Niektóre

zespoły coverowe na swoim graniu całkiem

150

COVERNOSTRA


dobrze wychodzą, ale nas to zupełnie nie

interesuje. Z jednej strony chcemy zaistnieć w

muzycznym świecie (to chyba oczywiste), a z

drugiej strony, chcemy dobrze się bawić i występować,

gdzie tylko się da. A pomysł na nagranie

płyty zrodził się z czasem.

Nie było czasem tak, że pandemiczna zapaść

koncertowa miała jakiś wpływ na tę

decyzję, czy też podjęliście ją jeszcze przed

tym, tak krytycznym dla muzyki, marcem

bieżącego roku?

Grzegorz Soluch: Tzw. pandemia nie miała

wpływu na naszą decyzję o nagraniu płyty.

Gitary zaczęliśmy nagrywać zanim komukolwiek

w naszym pięknym kraju przyśnił się zły

sen o nazwie Covid-19. To był początek stycznia

2020. W planie było zakończenie procesu

nagrywania jeszcze w marcu, ale na przeszkodzie

stanęły problemy związane z pandemią.

Wróciliśmy do tematu w maju i z początkiem

lipca dopięliśmy wszystko na ostatni guzik.

Wykonaliście przy okazji jej powstania zaskakującą,

podwójną nawet, woltę, bo nie

jesteście już zespołem wyłącznie coverowym,

a do tego wybierając cudzy repertuar

sięgnęliście po klasykę polskiego rocka lat

80.?

Grzegorz Soluch: Tak jak mówiłem wcześniej,

z czasem pojawił się pomysł na własne

piosenki. Z kolei nagranie płyty z samymi coverami,

do tego odegranymi w miarę wiernie w

stosunku do oryginału, uważam za nieporozumienie.

Stąd decyzja, że na płycie nie znajdzie

się żaden metalowy kawałek z tych co gramy

na koncertach, bo na koncertach gramy je

właśnie w zbliżonych wersjach. Nagranie powiedzmy

"Detroit Rock City" w naszej wersji

nie miałoby sensu. Tego się fajnie słucha, ale

na koncercie. Na płycie chcieliśmy po pierwsze

zaistnieć jako zespół, który potrafi także

pisać własne utwory, a ponadto chcieliśmy

przedstawić własne aranżacje klasyki polskiego

rocka.

Od razu założyliście, że zaczniecie od krótszego

materiału, album na początek wydawał

się zbyt dużym ryzykiem, również w

sensie kosztów?

Grzegorz Soluch: Tak, od początku to miał

być mini album. Powód był prosty - w tamtym

czasie nie mieliśmy więcej własnych utworów.

Gdybyśmy teraz przystąpili do nagrywania,

pewnie wyszłaby z tego pełna płyta, gdyż tych

własnych kompozycji mamy więcej, są też

pomysły na kolejne rockowe polskie klasyki.

Myślę, że proporcje byłyby pól na pół.

Propozycji było pewnie znacznie więcej niż

te trzy utwory Lady Pank, Grzegorza Ciechowskiego

i Maanamu?

Grzegorz Soluch: Jak wspomniałem wcześniej,

od jakiegoś czasu na koncertach graliśmy

"Zamki na piasku" i "Szare miraże". Stąd decyzja,

że te numery nagramy, bo były już zaaranżowane

i mieliśmy je ograne. Do tego

Adam wpadł na pomysł nagrania "Ciała".

Mieliśmy już zatem dwa własne utwory i trzy

covery. Uznaliśmy, że to wystarczy, więc jakiegoś

wielkiego dylematu co do wyboru

utworów nie było.

Ale "Tak długo czekam (Ciało)" pojawia się

na "Katharsis dusz" w dwóch wersjach, bo

kolejną śpiewa Jadwiga Frydrychowska - nie

mogliście zdecydować się na jedną, wykorzystaliście

więc ostatecznie obie?

Grzegorz Soluch: Tak naprawdę w obiegu

funkcjonują aż trzy wersje tego kawałka. Na

YouTube i na naszym zespołowym facebooku

można posłuchać Michała i Jadzi w duecie.

Odpowiadając na woje pytanie, Adam od początku

miał bardzo jasną wizję tego numeru.

Od początku zakładał, że zrobimy dwie wersje

wokalne. Michał zrobił męskie "Ciało", a Jadzia

żeńskie (śmiech). Wyszło naszym zdaniem

całkiem fajnie, więc postanowiliśmy zamieścić

na płycie obie wersje.

Foto: Studio Miłka

Nie ma chyba w Polsce osoby, która nie zna

oryginalnych wersji tych piosenek - kiedy

pracowaliście nad nimi czuliście więc jakąś

presję czy przeciwnie, postanowiliście przedstawić

je we własnych aranżacjach, dodać

coś od siebie?

Grzegorz Soluch: To Adam jest autorem

aranżacji tych trzech piosenek. Jedynie przy

"Szarych mirażach" coś tam od siebie dorzuciliśmy

(ja i Tomasz Gawlik), ale to również w

zdecydowanej większości aranż Adama. Myślę,

że nie było żadnej presji. Masz z kolei rację

w drugiej kwestii: chcieliśmy przedstawić je we

własnych wersjach. Z jednej strony, żeby każdy

od razu wiedział co to za numery, a z drugiej

strony, żeby to była trochę CoverNostra

i nasze rockowo-metalowe granie.

Adam Rogowicz: Presję czułem trochę przy

robieniu "Ciała". Koledzy z zespołu powiedzieli,

że z tego nie da się nic zrobić. Ciekawiła

mnie też reakcja ortodoksyjnych fanów

Republiki. W sumie już w czasach grania z

Killjoy miałem przymiarki do kawałków Republiki,

ale wtedy skończyło się tylko na pomyśle.

Utwory autorskie to również rockowe granie

- owszem, dość mroczne, ale w żadnym razie

nie metalowe - CoverNostra jest dla was

odskocznią od takiej stylistyki, w tym zespole

możecie pograć lżej, bardziej melodyjnie,

poszukać innych rozwiązań czy środków wyrazu?

Grzegorz Soluch: Dla mnie to w tej chwili

jedyny zespół, więc nie ma tu żadnej odskoczni,

jest chęć pogrania fajnych rockowo-metalowych

coverów, a przy tym dodanie do tego

czegoś od siebie. Przyznam się jednak, że od

jakiegoś czasu myślę o powrocie do ostrzejszego

grania. Zamierzam wskrzesić, przynajmniej

studyjnie, swój były zespół Requiem. Ze

starego składu zostało nas tylko dwóch (ja i

gitarzysta solowy, który gra obecnie w Irlandii

w black metalowym Molekh, który tworzą

członkowie Thy Worshiper), więc jak wspomniałem

to będzie typowo studyjny projekt.

Adam Rogowicz: Ja ostatnio zacząłem coś

tam dłubać w klimatach doommetalowych.

Od zawsze mnie to kręciło. Na razie skład jest

dwuosobowy i formalnie są to dwaj basiści, to

będzie ciężki klimat (śmiech). Na razie mamy

w planie nagrać 2-3 numery i zobaczyć co to

jest warte.

Utwór "Pętla" zadedykowaliście Wojciechowi

Bujoczkowi, zmarłemu dwa lata temu,

wieloletniemu wokaliście Killjoy - chyba

wciąż trudno wam pogodzić się z tym, że nie

ma go już wśród nas?

Adam Rogowicz: Wojtka znałem od 30 lat i

parę minut po poznaniu zakładaliśmy już

pierwszą kapelę. Cały ten czas graliśmy razem,

choć w ostatnich latach było tego grania

niewiele. Wojtek wyprowadził się do Raciborza,

to i rzadziej się widzieliśmy. Ale w ostatnim

roku jego życia, udało nam się zagrać jako

Killjoy po paru latach przerwy. Rok wcześniej

zaśpiewał gościnnie na koncercie Cover

Nostry. Zagraliśmy parę prób. Były coraz

większe plany na powrót do regularnego grania.

No i niestety, 5.12.2018 skończyło się

wszystko. Brakuje go.

Są jakieś szanse na to, że znajdziecie jego

następcę i nagracie kolejny album po "Licensed

To Sin", czy też to już niestety przeszłość,

teraz najbardziej liczy się Cover

Nostra?

Adam Rogowicz: Miałem z Wojtkiem dżentelmeńską

umowę. Nie ma Killjoy'a jeśli jego

albo mnie nie będzie w składzie. Kilkanaście

lat temu miałem wypadek i połamałem poważnie

prawą rękę. Odwołaliśmy wszystkie koncerty

na czas mojego powrotu do zdrowia. Jeden

w ramach WOŚP się odbył, ale pod zmienioną

nazwą. Mimo, że nie naciskałem to

COVERNOSTRA 151


Bujo zdecydował, że będzie inna nazwa i repertuar

bardziej coverowy na tę okoliczność.

Słowo to słowo. Zdecydowanie nie będzie dalszej

działalności Killjoy. Mimo, że kolejna

płyta praktycznie była gotowa. Niestety nie

ma wokalu nagranego. Wszystko by można

było dograć, zaprogramować itd. Wokalu już

nie. Niedawno znalazłem na swoich dyskach

ślad wokalu do jednego z numerów nagrany

podczas próbnych nagrań na sali prób. Może

coś z tego uda się poskładać, ale to by był

pożegnalny numer. W CoverNostrze graliśmy

potem kilka razy jeden z polskojęzycznych

numerów "X". Może do niego wrócimy kiedyś,

może zagramy coś innego, ale nie będzie powrotu

tego zespołu.

Macie już zaplanowane dalsze kroki: stopniowe

przejście od zespołu grającego przeróbki

do takiego wyłącznie z własnym

repertuarem, czy też będziecie łączyć te dwie

opcje, tak jak na "Katharsis dusz"?

Grzegorz Soluch: Pozostaniemy raczej zespołem

coverowym, w końcu nazwa Cover

Nostra zobowiązuje. W miarę możliwości

zamierzamy dalej koncertować, ale jak wiesz,

różnie to w tej chwili z tym bywa. Nie dość, że

koncertów jest mało, to na dodatek kluby

mają grafiki zapełnione, bo większość z nich

to są sztuki przełożone z wiosny. Mieliśmy w

planie kilka koncertów, ale Covid wszystko

zrewidował. Jeden z takich koncertów miał się

odbyć w sierpniu, ale na dwa dni przed występem

musieliśmy go odwołać, bo tam gdzie

mieliśmy zagrać nagle rząd wprowadził tzw.

czerwoną strefę, masakra! Wracając do twojego

pytania, będziemy łączyć obie opcje, covery

będziemy przeplatać z własnym repertuarem

i jest już pomysł na kolejną płytę. Czy to

będzie znowu mini album, czy pełna płyta,

tego jeszcze nie wiemy. Czas pokaże. Bardzo

dziękuję za wywiad i możliwość zaprezentowania

się w Heavy Metal Pages. Z łezką w

oku wspominam wasze papierowe wydania,

które zresztą do dzisiaj posiadam, bo byłem

waszym wiernym czytelnikiem. Pozdrawiamy

wszystkich fanów szeroko pojętego rockowego

i metalowego grania i zapraszamy do posłuchania

"Katharsis dusz"!

Wojciech Chamryk

Śmierć mieleckiego Paganiniego gitary

46 tydzień 2020 roku rozpoczął się wyjątkowo tragicznie: w poniedziałek

9. listopada zmarł Jacek Polak, gitarowy wirtuoz i lider zespołu Mr. Pollack. Był

jednym z najwybitniejszych polskich gitarzystów, znanym w kraju i w świecie nie

tylko z metalowego i rockowego grania, ale też brawurowych transkrypcji arcydzieł

muzyki klasycznej, a do tego człowiekiem bardzo skromnym i bezgranicznie

oddanym muzyce. Przeżył zaledwie 53 lata, stawszy się kolejną ofiarą pandemii

koronawirusa.

Jacek Polak urodził się 23. marca 1967 w

Mielcu. Wraz z młodszym o rok bratem

Grzegorzem od najmłodszych lat interesowali

się muzyką - Jacek już jako siedmiolatek

śpiewał w chórze prowadzonym przez Stanisława

Steczkowskiego, ale szybko okazało

się, że to gitara jest jego przeznaczeniem.

W roku 1987, krótko po zdaniu matury w

Technikum Mechanicznym ZST, wraz z

zespołem Taurus wystąpił podczas Festiwalu

Muzyków Rockowych w Jarocinie.

Studiując w Wyższej Szkole Pedagogicznej w

Krakowie, dzięki czemu został magistrem pedagogiki,

współpracował z tamtejszą grupą

VooDoo (1988-90) i innymi krakowskimi

artystami, choćby Chłopcami z Placu Broni

czy Renatą Przemyk, ale w roku 1989 założył

z bratem zespół Mr. Pollack.

- Były ferie, kiedy podjęliśmy tę decyzję, że

zakładamy zespół - mówił mi Grzegorz Polak

w ubiegłym roku. - Oczywiście mieliśmy

już wcześniej różne projekty, ale trzeba było

to w końcu usankcjonować nazwą i tak pojawił

się Mr. Pollack - Andrzej Marzec z Pagartu

już wtedy mówił, że mamy wspaniałą

nazwę. Ale wspólnie z Jackiem muzykujemy

już 43 lata, bo zaczynaliśmy na gitarach akustycznych:

ja na rytmicznej, Jacek na solowej,

śpiewaliśmy też razem w chórze.

Po występie na jarocińskim festwalu w roku

1991 bracia, wspierani przez gitarzystów

Przemysława Stopę i Grzegorza Palocha,

nagrali jesienią następnego roku w Dworku

Białoprądnickim w Krakowie debiutancki

album "Qń", wydany w 1993 r. nakładem

Loud Out Records wyłącznie na kasecie (zespół

wznawiał później ten materiał, ale w

formie CD-R). Wtedy byli też finalistą konkursu

dla młodych talentów Marlboro

Rock-In '93, a po podpisaniu w roku kontraktu

z firmą GK weszli do studia Grelcom

w Krakowie, gdzie zarejestrowali, wraz z basistą

Markiem Bartosikiem i gitarzystą/

klawiszowcem Krzysztofem Pająkiem, drugi

album "Manhattan One", wydany w roku

następnym na kasecie i CD. Ciekawostką był

gościnny udział gitarzysty Kombi, O.N.A. i

Kombii Grzegorza Skawińskiego w utworze

"Magistrada" - po latach Jacek Polak zrewanżował

mu się, grając solo w utworze tytułowym

płyty "Me & My Guitar" (2012).

Wtedy też gitarzysta zyskał przydomek

Paganiniego gitary. - To było hasło reklamowe

wytwórni, która nie miała pieniędzy na

reklamę - śmiał się Jacek Polak. - Wymyślili

więc tego Paganiniego, żeby ludzie zauważyli

zespół. Ale tak naprawdę to jest masło

maślane, bo Paganini przecież też był gitarzystą.

Ale teraz jest już inaczej, można zobaczyć

na YouTube, jak 6-letnie smyki z Chin

grają na gitarach ileś razy lepiej ode mnie i od

każdego w Polsce - nie ma o czym gadać.

W roku 2006 "Manhattan-One" doczekał

się nowej wersji, bogatszej o cztery utwory,

jednak dostępnej wyłącznie w postaci CD-R.

Powstała też wersja anglojęzyczna, opublikowana

jako "Lovesick" (14 utworów, teksty

Gordona Reida), zarejestrowana we własnym

Polak Bros Studio, również opublikowana

na CD-R. Drugie wydawnictwo grupa promowała

licznymi koncertami, nie tylko w

kraju, ale też u naszych południowych sąsiadów

z Czech i Słowacji. Kolejne lata przyniosły

Jackowi Polakowi I miejsce w kategorii

"Nowa nadzieja gitary" plebiscytu

czytelników pisma "Gitara i bas" (1998), a w

roku kolejnym wydał instruktażową szkołę

gry "Granie na Mahnattanie". Wtedy też

Mr. Pollack zaczął częściej koncertować poza

Polską, począwszy od krajów Europy, by

przez USA, Kanadę i Zjednoczone Emiraty

Arabskie dotrzeć z występami aż do Chin,

grając każdego roku około stu razy. - Koncerty

to nasza misja od Boga, tak jak było w

filmie "Blues Brothers"; mamy taką misję,

żeby przybliżać ludziom prawdziwe dźwięki!

- mówił mi Jacek Polak w roku 2013. -

Bardzo lubimy koncertować! - potwierdzał

po pięciu latach Grzegorz Polak. - Świat

oglądamy głównie zza szyby samochodu, a

najbardziej ciekawie wygląda on z pokładu

samolotu, szczególnie w Chinach.

Kolejne, niskonakładowe wydawnictwa

grupy to "Air On 6 Strings" (2006, nagrana

na przełomie 2000/2001) i "Covers" (2010).

Szczególnie ta pierwsza płyta, wirtuozowskie

transkrypcje klasycznych arcydzieł, od

"Marsza tureckiego" Mozarta, Bachowskiej

"Arii na strunie G", "Lotu trzmiela"

Rimskiego-Korsakowa, "Sonaty patetycznej"

Beethovena do "Tańca węgierskiego"

Brahmsa, zapewniła grupie sporą

popularność i występy w wielu programach

telewizyjnych, w tym show "Mam talent".

Kolejną dekadę XXI wieku grupa zaczęła

przebojowo, przygotowując największy au-

152

COVERNOSTRA


torski hit w swoim dorobku, promujący rodzinny

Mielec utwór "Black Hawk". Dlatego

wydaną pierwotnie w roku 2013 płytę o tym

samym tytule po dwóch latach wznowiła (z

inną szatą graficzną i w jewel case, nie digipacku)

firma MMP, a Mr. Pollack koncertował

coraz więcej. - Zawsze promujemy najnowszą

w danym momencie płytę, bo wiadomo,

"Black Hawk" to jest obecnie nasza flagowa

płyta - mówił Jacek Polak. - Odbierana

jest bardzo dobrze, nie tylko w Polsce, bo jest

na przykład odzew z polonijnych stacji radiowych

w Londynie.

Dyskografię zespołu zamknęła kolejna

płyta z coverami, nagrana we własnym studio

"Inspired By..." (2016), zawierająca 10 ulubionych

klasyków muzyków, utwory takich

gigantów jak: Free, Led Zeppelin, Pink

Floyd czy Deep Purple. Grupa pracowała jednak

nad kolejnym albumem z premierowym

materiałem o roboczym tytule "Seven

Sources", często grając podczas koncertów w

latach 2018-19 takie nowości jak choćby:

"Broken Blues", balladę "Zatrzymaj czas",

"Alleluja", "Przebudzony" oraz "Pride And

Liar". - To już końcówka pracy nad nową

płytą - zapowiadał Grzegorz Polak w kwietniu

2018. - Nawet dzisiaj skomponowaliśmy

jeden utwór, który bardzo chcielibyśmy na

niej umieścić. 11 utworów jest już gotowych,

dwunasty jest w produkcji, a ten najnowszy

pewnie zamknie program płyty. Zagraliśmy

te utwory, które delikatnie zmieniają nasz

kierunek na bardziej bluesowy i progresywny.

Płyta też będzie zróżnicowana, bo będą

na niej cztery utwory hard rockowe, cztery

progresywne i cztery bluesowe. - Będzie

eklektyczna! - dodawał Jacek Polak. - Nie

chcemy się ograniczać, ciągle szukamy czegoś

nowego. Nie ma w tym żadnej kalkulacji.

Życie przynosi różne dźwięki, a my gramy to,

co słyszymy, przenosząc je na papier. Teraz

poszliśmy więc w kierunku bluesa, ale nie

smętnego, tylko pełnego życia, bardzo

dynamicznego. - Ta płyta jest już generalnie

nagrana, ale cały czas mamy różne opcje co

do wokalistów - mówił z kolei w roku

ubiegłym. - Nie jesteśmy pewni, czy ja mam

śpiewać, czy Bartłomiej (Filip - przyp. red.),

czy jakiś inny wokalista. Ja częściowo śpiewam,

bo mam tam jakieś swoje nuty, ale nie

wszystkie dobrze brzmią, stąd te nasze poszukiwania.

Dlatego będziemy teraz próbować

z tą dziewuszką Zosią "Broken Blues", bo

śpiewa go fenomenalnie, w Niemczech jest

Marcus, który też jest świetny. Nie mamy

żadnego ciśnienia, żeby ukazało się to szybko,

bo nie mamy wytwórni, nie ma nacisków,

że jest deadline. Nie chcemy więc popełnić

falstartu, wydamy ją, kiedy uznamy, że jest

gotowa.

Bracia wciąż pracowali nad tym materiałem,

latem grali próby w swoim studio,

udostępniając kolejne nowe utwory, jak na

przykład "Private Liar" - na tę chwilę, dwa

dni przed pogrzebem Jacka Polaka, otwarte

pozostaje pytanie na jakim etapie prac

ostatecznie byli i jakie są szanse na opublikowanie

tego albumu. Jest jednak pewne, że

powinno tak się stać, choćby dla ostatecznego

upamiętnienia przedwcześnie zmarłego

wybitnego muzyka, naszego Malmsteena,

Vai'a i Satrianiego w jednym.

Wojciech Chamryk

Zdjęcia: Elżbieta Piasecka-Chamryk

MR.POLLACK 153


HMP: Album "Devil Seed" ukazał się w sierpniu

2014. Co sprawiło, że praca na "Feeding

the Machine przyszło nam czekać tak długo?

Czy twoje zaangażowanie w The Doomsday

Kingdom oraz konieczność zatrudnienia

nowej sekcji rytmicznej miały na to istotny

wpływ?

Niklas Stalvind: Cóż, The Doomsday Kingdom

nie miało na to żadnego wpływu. Praca

nad tym projektem była dla mnie bardzo prosta.

Leif (Edling) sam skomponował cały materiał

i sam wszystko zorganizował. Moja rola

ograniczyła się jedynie do nagrania wokali. Do

Mass Confusion

To miała być wywiad dwuczęściowy, gdzie uzupełnieniem

dla części telefonicznej byłaby rozmowa

na żywo przy okazji berlińskiego koncertu

Wolf w ramach wspólnej trasy z

Grand Magus. Na przeszkodzie stanęła

rzeczywistość. Dlatego poniżej więcej o

tym, co w Wolf działo się na dystansie

ostatnich lat, a mniej o samej płycie i konkretnych

utworach. Ale myślę, że o "Feeding the Machine"

jeszcze z Niklasem Stalvindem porozmawiamy.

póki co pozostańmy jeszcze przez chwilę

przy The Doomsday Kingdom. Jak pracowało

ci się poza własnym zespołem?

To było bardzo interesujące, a także bardzo

przyjemne doświadczenie. Wszystko było wyjątkowo

proste. W swoje wokale oczywiście

włożyłem całe serce i to, jak śpiewam, to w

całości ja, ale same kompozycje były już gotowe.

Dostałem wcześniej demo i po prostu zrobiłem

swoje. Nie przypuszczałem, że nagrywanie

albumu może być tak łatwe. W Wolf to

ja jestem osobą, która pisze większość materiału,

nagrywa demo i musi o wszystkim myśleć.

Bardzo mi się to podobało, ale… Rzecz w

tym, że to nigdy nie był mój projekt. Był szybki,

łatwy i przyjemny, ale nie mój. Dlatego,

jakkolwiek praca nad nim sprawiała mi

zwykle pojawia się moment, w którym czuję,

że czas zacząć pracować na nowym albumem.

Tym razem stało się to jeszcze w roku 2015.

Po prostu poczułem, że "Devil Seed" jest już

stary i pora skupić się nad czymś nowym. Napisałem

wtedy "Shoot to Kill" i od razu wiedziałem,

że to będzie pierwszy numer na kolejnym

albumie. Po prostu to czułem. Skomponowanie

całego materiału zabrało nam aż trzy

lata, ponieważ przez cały ten czas pracowałem

na pełny etat. Były dni, gdy było ciężko.

Wracałem do domu po ciężkim dniu w pracy,

po czym resztki energii, które mi pozostały,

poświęcałem w całości na pisanie nowych

kompozycji. Siedziałem nad nimi do późnego

wieczora, aż padłem ze zmęczenia. I powtarzałem

ten schemat dzień po dniu. W międzyczasie

zagraliśmy też kilka niewielkich tras i

kilka pojedynczych koncertów, które każdorazowo

musieliśmy poprzedzić próbami i mniej

więcej w ten sposób komponowanie 12 utworów

rozciągnęło się na trzy lata. Ale nie chciałem

niczego przyspieszać. Nie tworzymy na

zasadzie: ty masz riff, ja mam refren, złóżmy

je do kupy. Komponowanie to dużo bardziej

złożony proces. Muszę poczuć, że dany utwór

staje się tym, czym chce być. Czym powinien

być. Nie mam kontroli nad tempem, w jakim

pracuję. Trudno to opisać, ale nie komponuję

dlatego, że nie mam nic innego do roboty.

Komponuję, ponieważ czuję, że siedzi we

mnie coś, co musi wyjść na zewnątrz. To często

ciężka praca, ale po prostu czuję taką potrzebę.

tego kilka prób, kilka koncertów i na tym koniec.

Podobnie było ze zmianami w Wolf,

które opóźniły nas może o miesiąc. Album był

już praktycznie gotowy. Oczywiście, lepiej byłoby,

gdybyśmy nagrali go z nowymi muzykami,

ale powtarzanie sesji na tym etapie nie

miało już sensu. Co sprawiło, że praca nad

"Feeding the Machine" trwała tak długo, był

fakt, że Simon (Johansson) budował w tym

czasie swoje studio. Gdy skończył, okazało

się, że nie można w nim nagrywać perkusji,

ani innych głośnych instrumentów. Dlatego

musiał zbudować drugie, co z kolei trwało

znacznie dłużej niż początkowo zakładaliśmy.

Ale oceniając rezultat, myślę, że było warto.

O rezultacie porozmawiamy za moment, a

Foto: Therese Björk / stephandotter.com

ogromną przyjemność, nadal potrzebowałem

czegoś, co byłoby od początku do końca moje,

mojego zespołu. Wolf to mój zespół, nie wyłącznie

mój projekt, ale też na swój sposób moje

dzieło życia. Od 25 lat wkładam w niego całe

serce i nadal odczuwam taką potrzebę. Nawet

mimo tego, że praca w The Doomsday Kingdom

była nieporównywalnie łatwiejsza.

(śmiech)

Przystępując do pracy nad kolejnym albumem

Wolf, bazujesz na materiale, który akumulujesz

przez lata, czy zaczynasz od zera?

Zawsze zbieram riffy. Czasem jest to siedzenie

z gitarą, a czasem pomysły pojawiają się np.,

gdy spaceruję z psami po lesie. Wszystkie je

nagrywam i zachowują na później. Ale też

Masz wizję albumu jako całości, czy bazujesz

raczej na pojedynczych pomysłach?

Wielu muzyków twierdzi, że komponuje bez

planu, w oparciu o pojedyncze riffy, ale trudno

oczekiwać, by taka metoda mogła prowadzić

do dobrze przemyślanych złożonych

form. Brzmi to jak malowanie na bazie pojedynczych

pociągnięcia pędzla. Abstrakcje

można tak tworzyć, dzieła akademickie niekoniecznie.

Myślę, że to bardzo trafne porównanie. Sam

maluję i szkicuję, i rzeczywiście, tworzenie

obrazu jest jak komponowanie utworu w miniaturze.

Wszystko musi do siebie pasować,

mieć swoją przestrzeń, przykuwać uwagę i w

pewien sposób przenosić cię w konkretne

miejsce. Sam proces przejścia od wstępnego

szkicu do gotowego obrazu również jest bardzo

podobny. I tak, tym razem naprawdę czułem,

że komponuję album, a nie po prostu

dziesięć utworów. Czułem, że mam otwieracz

i pisałem dalej. Następnie część pomysłów

porzuciłem, bo nie pasowały mi do koncepcji.

Nagle pojawił "Feeding the Machine" i wiedziałem,

że mam utwór tytułowy. Później

przyszły kompozycje, które mogły być utworami

końcowymi, po jednym na stronę, oraz te

szybsze, które mogłem umieścić w środku.

Starłem się stworzyć kompletny album, a ten

nie byłby kompletny, gdyby składał się wyłącznie

z hitów, czy wyłącznie z utworów w

typie otwieraczy. Byłby nudny. Moja wizja to

album, który zabiera cię w pewną podróż i

którego możesz słuchać na okrągło bez uczucia

znużenia. Według pierwotnego zamysłu

utworów miało być 10, ale ponieważ ludzie z

Century Media potrzebowali większej ilości

materiału na wydania limitowane, skomponowałem

jeszcze "Spoon Bender" oraz… o ile dobrze

pamiętam "Guillotine". Chciałem, by były

trochę inne. Szczególnie "Spoon Bender" to

utwór z mocnym przymrużeniem oka, ale

154

WOLF


wyszedł tak dobrze, że ostatecznie trafił na

"Feeding the Machine" jako pełnoprawna

kompozycja. Ale wracając do meritum, komponując

trzeba myśleć o całym albumie.

Tym bardziej, że nie każdy świetny utwór

musi być dobrym singlem.

Dokładnie. Gdy słucham swoich ulubionych

starych albumów Iron Maiden, tych, na których

się wychowałem, oczywiście lubię hity i

numery do dziś grane na żywo. Ale bardzo

lubię też utwory, które nazywam albumowymi.

"To Tame a Land" to świetny przykład.

Albo ten drugi… Ten o samobójstwie w basenie…

"Still Life". Uwielbiam ten numer, mimo

że to nie jest hit. Na żywo grali go raptem kilka

razy, a to jeden z moich ulubionych utworów

w ogóle. Gdy słucham albumu, doceniam

utwory, na które nie zwracam uwagi przy kilku

pierwszych podejściach. Które odkrywam z

czasem. Nie mogę tego wiedzieć, ponieważ

jestem z tym materiałem zbyt mocno związany,

ale czuję, że "Feeding the Machine" również

jest albumem, który będzie zyskiwał z

czasem. Właśnie o to chodzi w komponowaniu

poszczególnych utworów jako części większej

całości. Różne kompozycje pełnią różne

funkcje i różne role. Dzięki temu album jest

ciekawszy.

Paradoksalnie, do grona utworów, które kontekście

całego albumu wypadają lepiej niż

osobno, na "Feeding the Machine" zaliczyłbym

również ten, który trafił na pierwszego

singla. Czyli "Midnight Hour".

Dla mnie od początku był to potencjalny hit.

Coś, czego mógłby słuchać każdy, nawet jeśli

na co dzień gustuje w muzyce pop. Ale masz

rację. Graliśmy go kilka razy na żywo jeszcze

przed premierą albumu i za każdym razem

sprawdzał się świetnie. Myślę, że na żywo brzmiał

po prostu lepiej niż w wersji studyjnej.

Miał więcej surowej energii i był trochę bardziej

metalowy. Na albumie miał być po prostu

chwytliwym kawałkiem. Dlatego wyszedł

tak, a nie inaczej.

"Feeding the Machine" to na swój sposób

kontynuacja "Devil Seed". Tzn., że nadal

brzmi jak Wolf z Simonem na drugiej gitarze,

ale też bardziej konkretny i bardziej

dynamiczny. W pierwszej chwili sądziłem,

że to kwestia znacznie krótszych kompozycji,

ale długość poszczególnych utworów na

obu albumach jest podobna.

Tak, to coś, co miałem na uwadze. Nie jestem

pewny, czy dokładnie tak samo podchodziła

do tego reszta zespołu, ale wydaje mi się, że

wszyscy dążyliśmy do tego, by nowy materiał

był bardziej konkretny. Utwory, a przynajmniej

większość z nich, te, które pisałem sam, są

nieco przeskalowane. Komponując starałem

się skupić na ich najważniejszych aspektach.

Nie przedobrzyć i zostawić nieco przestrzeni

dla reszty zespołu, by mogli dodać coś od

siebie. Starałem się pisać rzeczy proste, konkretne,

z mocnymi riffami. Dlatego na płycie

brak różnego rodzaju rozbudowanych partii

czy sekcji, które w kontekście całych utworów

nie byłyby niezbędne. Dlatego całość jest tak

zwięzła i konkretna.

Simon w roli inżyniera oraz fakt, że ma do

dyspozycji własne studio sprawia, że jako

zespół staliście się niemal samowystarczalni.

Nie planowaliśmy, że praca nad kolejnym

albumem zajmie nam aż sześć lat.

Są zespoły, który w tym czasie

zdążyły się rozpaść, a potem ogłosić

reunion. (śmiech) Ale doszliśmy

do punktu, w którym bycie samowystarczalnym

jest ważniejsze niż

kiedykolwiek wcześniej. Simon z

biegiem lat stał się świetnym producentem.

Sam również lubię pracować

w swoim studiu, choć moje zostało

stworzone przede wszystkim z

myślą o komponowaniu. Ale względem

samej produkcji też mam dużo

pomysłów. Myślę, że to droga, którą

należy iść. A już szczególnie w sytuacji,

gdy jesteś tymi rzeczami faktycznie

zainteresowany. W sytuacji, w

której pieniędzy na realizację nagrań

jest coraz mniej, nie warto zatrudniać

drogiego producenta, jeśli naprawdę go

nie potrzebujesz. Płacenie tylko za nazwisko

na płycie, gdy sam wiesz, co

chcesz osiągnąć i jak to zrobić, mija się z celem.

Dlatego przy okazji kolejnego albumu

najprawdopodobniej również sami go zmiksujemy.

Na "Feeding the Machine" wspomagał

nas Fredrik Nordström. Następnym razem

powinniśmy być już w pełni samowystarczalni.

Planuję też zmienić sposób nagrywania wokali.

Do tej pory, chcąc zaoszczędzić czas,

cześć rzeczy nagrywałem sam. W przyszłości

Simon w charakterze producenta będzie obecny

również przy rejestrowaniu wokali. Mamy

w zespole świetnych muzyków i świetne studio,

więc, gdy tylko będziemy mieli gotowy

nowy materiał, cały proces realizacji kolejnego

albumu powinien przebiec znacznie szybciej.

Fredrik Nordström. Pracowaliście już razem

kilkanaście lat temu przy okazji albumu "The

Black Flame". Co sprawiło, że ponownie postanowiliście

skorzystać z jego usług? Historia

Wolf to nowi ludzie na każdym kolejnym

albumie.

To prawda, ale dopiero od czwartej płyty.

Pierwsze trzy nagrywaliśmy z Peterem Tägtgrenemn

z Pain i Hypocrisy. Dobrze nam się

współpracowało, a że byliśmy młodzi i nie

mieliśmy o niczym pojęcia, wydawało nam się,

że powinniśmy mieć tego samego producenta

na wszystkich albumach. (śmiech) Po "Evil

Star" uznaliśmy jednak, że czas iść naprzód.

Praca z nowymi ludźmi sprawia, że zaczynasz

myśleć w inny sposób, nabierasz nowej perspektywy.

Dlatego przy okazji "The Black

Flame" dosłownie w ostatniej chwili postawiliśmy

na Fredmana (Fredrik Nordström) i byliśmy

z tej decyzji bardzo zadowolenia.

Współpraca z nim to było coś zupełnie innego,

brzmienie albumu wyszło doskonałe, a

sam Fredman to świetny gość. Prawdziwy

oryginał. (śmiech) Mieliśmy kontynuować

współpracę. Nawet powiedziałem mu, że będziemy

u niego nagrywać wszystkie kolejne

albumy Wolf. On też był zainteresowany, ale

wtedy skontaktował się z nami Roy Z. Po prostu

napisał w mailu, że bardzo chciałby z nami

pracować. Mam wiele albumów, które wyprodukował.

Pracował z ludźmi, których bardzo

cenię. Rob Halford, Bruce Dickinson, Judas

Priest. Nie mogliśmy nie skorzystać i cieszę

się, że to zrobiliśmy, bo współpraca z Roy'em

bardzo dużo mnie nauczyła. Dużo nauczyłem

się również od Fredrika i Petera, ale w przypadku

Roy'a było tego wyjątkowo dużo. Od

początku doskonale się rozumieliśmy i wspólnie

zdecydowaliśmy, że będzie naszym producentem

na lata. Planowaliśmy razem kolejne

albumy po "Ravenous", to on miał nagrywać

z nami "Legions of Bastards", ale wtedy

skontaktował się z nim Rob Halford w związku

z planowaną trasą koncertową. Metal

God wzywał, więc Roy musiał się stawić. Doskonale

to rozumieliśmy i nie mieliśmy pretensji.

Sami musieliśmy jednak szybko znaleźć

kogoś na jego miejsce innego. Dlatego "Legions

of Bastards" znów nagrywaliśmy z

kimś innym (Pelle Saether). To nasz jedyny

album, którego produkcja nie do końca mi

pasuje. Ale znów dużo się nauczyłem. W przypadku

kolejnego albumu, "Devil Seed", zainspirował

mnie album moich przyjaciół z

Witchcraft. Słuchałem "Legions of Bastards"

przemiennie z albumem Witchcraft,

nie pamiętam tytułu, ale jego brzmienie było

niesamowite, naprawdę potężne. Sprawdziłem,

z kim nagrywali i okazało się, że był to

Jens Bogren. Był on również faworytem naszego

działu artystycznego w Century Media.

Bardzo chcieli, byśmy z nim nagrywali. Posłuchałem

innych jego produkcji i brzmiały

one na tyle interesująco, że postanowiliśmy

spróbować mając świadomość, że będzie to dla

nas nowa podróż. Jens Bogren wykonał dla

nas świetną robotę. Bardzo dobrze nam się

współpracowało, a on zrobił swoje wyciągając

potężne, głębokie brzmienie. Po czasie uznałem

jednak, że ten temat mamy już wyczerpany,

że nie możemy pójść dalej w bogrenowym

kierunku, ponieważ to już nie byłby Wolf.

Chcieliśmy zrobić coś bardziej konkretnego,

prostszego. Wrócić do stylu ze starszych albumów.

Gdy komponujesz, gdy masz wizję całości,

utwory same podpowiadają ci, jaki typ

brzmienia będzie najlepszy. I możesz tylko

mieć nadzieję, że uda ci się znaleźć dla nich

odpowiedniego producenta i odpowiednio studio.

Powtórzę, praca z każdym kolejnym producentem

była dla mnie przyjemnością i od

każdego dużo się nauczyłem. Cieszę się, że

sprawy potoczyły się tak, jak się potoczyły, ale

sądzę, że następny album w całości zrealizujemy

sami. Simon go wyprodukuje, a przy miksie

ewentualnie wspomoże go Mike Wead

(kolega Simona z Hexenhaus, znany również

m.in. z Memento Mori, Mecyful Fate i King

Diamond).

W temacie wyboru producentów nowy standard

kilka lat temu wyznaczyła Angra przy

okazji realizacji albumu "Secret Garden". Do

WOLF 155


przedprodukcji zatrudnili Roy'a Z, a gotowy

materiał nagrali z Jensnem Bogrenem. Tego

duetu nie przebijesz.

Fakt. (śmiech) Co najbardziej podobało mi się

w pracy z Roy'em, to właśnie przedprodukcja.

Przykładał do niej ogromny wagę i ciągle powtarzał,

jak bardzo jest ważna. Był również jedynym

producentem, który miał wpływ na album

Wolf wykraczający poza brzmienie i pomniejsze

detale. Nawet napisaliśmy wspólnie

jeden utwór ("Love at First Bite"). Nalegał,

byśmy razem komponowali. Dodatkowo, nie

ma na świecie producenta, który z perspektywy

wokalisty mógłby być lepszy do nagrywania

wokali. To było najlepsze doświadczenie w

mojej karierze. Roy jest bardzo inspirujący i

ma naprawdę niesamowite ucho. To jego super

moc. Każdy producent ma swoją.

Wspomniałeś na początku, że zmiany w

składzie Wolf nie miały większego wpływu

na tempo prac nad "Feeding the Machine".

Kiedy dokładnie Anders (Modd, bas) i Richard

(Holmgren, perkusja) pożegnali się z

zespołem?

Andy zadzwonił do mnie, gdy akurat byłem w

sklepie. Ucieszyłem się, bo chociaż byliśmy

dobrymi kumplami, nie był typem, który

dzwoni pogadać. Szybko sprowadził mnie na

ziemię mówiąc, że chyba nie powinienem się

cieszyć, bo dzwoni, by mi powiedzieć, że odchodzi

z zespołu. To było pod koniec stycznia

lub na początku lutego ubiegłego roku. Na

tym etapie mieliśmy nagrane partie perkusji i

basu, prawie skończone moje gitary rytmiczne

i pracowaliśmy nad wokalami. Dobrze znam

Andy'ego, więc jestem pewien, że ta decyzja

kosztowała go wiele bezsennych nocy, ale

ostatecznie uznał, że musi iść naprzód i skupić

się na czymś innym. Udzielał się już w innym

zespole grającym coś w stylu psychodelicznego

rocka z lat 70. i świetnie się w tym czuł.

Przypuszczam, że chciał odejść, gdy jeszcze

granie z nami sprawiało mu choć trochę przyjemności.

Rozumiem jego decyzję i nikt w zespole,

ani ja, ani Simon, ani Richard nie miał

do niego pretensji. Nadal jednak był to dla

mnie cios, który niczego nie ułatwił. Na szczęście

od razu zapewnił mnie, że zagra z nami

marcową trasę. Początkowo próbowaliśmy go

jeszcze przekonać, by z nami został, ale szybko

stało się jasne, że jego decyzja jest nieodwołalna.

To koniec. Ostatecznie, w ramach

przysługi, zagrał z nami jeszcze na kilku festiwalach.

Andy to naprawdę równy gość i w

żadnym wypadku nie chciał nam niczego

utrudniać. Chyba na dwa dni przed ostatnim

festiwalem zadzwoniłem do Richarda, by zapytać,

czy w związku z tym, że będzie to nasz

ostatni wspólny koncert z Andy'm, nie powinniśmy

przygotować czegoś wyjątkowego. Wtedy

dowiedziałem się, że Richard również postanowił

odejść. Planował mi to powiedzieć po

koncercie. Sądził, że tak będzie lepiej, ale stało

się, jak się stało. Fotograf, którego zatrudniłem,

zrobił nam ostatnie wspólne zdjęcie,

gdy dziękujemy publiczności i było po wszystkim.

Andy i Richard pojechali do domów, a

ja i Simon zostaliśmy na festiwalu będąc półzespołem

z niemal gotowym albumem. Na

tym etapie Simon był w trakcie nagrywania

solówek. Nie bardzo wiedzieliśmy, co robić

dalej. Wiedzieliśmy jedynie, że musimy skończyć

album. Pod koniec lata któregoś dnia zadzwonił

do mnie Simon z informacją, że Mike

Wead znalazł nam potencjalnego perkusistę.

Był na czyjejś pięćdziesiątce, gdzie grał

zespół, którego perkusista w jego ocenie byłby

dla nas idealny. To był Johan Koleberg, a

Foto: Therese Björk / stephandotter.com

Mike'owi wydawało się, że Pontus (Egberg),

basista, z którym Mike gra w King Diamond,

powinien go znać. Okazało się, że miał rację,

a Pontus potwierdził, że to świetny gość i

świetny perkusista, który aktualnie szuka zespołu.

To był korzystny zbieg okoliczności.

Sprawdziłem Johana na youtube i z miejsca

bardzo spodobał mi się jego styl. Był świetny i

doskonale do nas pasował. Przy okazji Mike

wspomniał też Pontusowi, że szukamy również

basisty, chociaż nie przypuszczał, by ten

mógł być zainteresowany. Okazało się, że był

zainteresowany. Wtedy Simon zadzwonił do

mnie drugi raz z informacją, że oprócz perkusisty

chyba mamy też nowego basistę. Sprawdziłem

więc również Pontusa. Odpaliłem

video, na którym gra w domu utwór King

Diamond i po 10 sekundach wiedziałem, że

to właściwy człowiek. To było jak wygrana na

loterii.

I w ten sposób zwerbowaliście sekcję rytmiczną

Lions Share z końca lat 90.

Nie tylko. Tak naprawdę znają się od dziecka

i grali razem w wielu różnych zespołach, na

różnych albumach i różnych trasach. I to naprawdę

słychać. Dosłownie od pierwszej próby

brzmieliśmy niesamowicie. I nie chodzi mi

tylko o to, jak równo razem grają, ale też o ich

czucie muzyki. Nawet nasze stare utwory potrafili

zagrać po swojemu. Mają zmysł muzyczny

i bardzo duże umiejętności, ale nie w

typie kosmitów, którzy zmieniają wszystko w

jazz fusion. Rozumieją i szanują muzyką, którą

gramy i właściwie z miejsca stali się pełnoprawnymi

członkami zespołu. Są zaangażowani

we wszystko, co dotyczy Wolf. Latem,

gdy skład się rozsypał, nie przypuszczałem, że

może się to skończyć tak dobrze.

Tym bardziej nie mogę się doczekać nadchodzącej

trasy i koncertu w Berlinie.

Również nie mogę się jej doczekać, bo jeszcze

razem nie graliśmy. To będą nasze pierwsze

wspólne koncerty (I były, niestety, trasa musiała

zostać przerwana w połowie i nie wyszła

poza Wielką Brytanię i Irlandię). Wiele

starych kompozycji wróciło na swój sposób do

ich pierwotnej formy. Skład Wolf był stabilny

przez 12 lat. Gdy grasz razem tak długo, stare

utwory zyskują własny charakter, bo nigdy nie

wracasz do wersji studyjnych, a cały czas grasz

ja na żywo. W ten sposób przepoczwarzają się

w coś innego. Nowy skład to reset i nowy początek.

Dlatego jestem bardzo ciekaw, jak

przyjmie to publiczność. Osobiście uważam,

że brzmi to bardzo, bardzo dobrze. Pontus i

Johan są świetni w tym, co robią. Lubię, gdy

heavy metal ma dużo basu, który gra własne

partie, jak w Iron Maiden, czy na płytach

Ozzy'ego z Bobem Daisley'm. Nie lubię, gdy,

jak we współczesnym metalu, jest on wykorzystywany

niemal wyłącznie do generowania

niskich częstotliwości. Gdy nie można go traktować

jako osobnego instrumentu. W Wolf

bas zawsze był ważny, tak samo ważny jak gitary.

Dlatego styl Pontusa tak bardzo do nas

pasuje.

Na koniec pytanie o reedycje trzech pierwszych

płyt. Widzisz taką możliwość w najbliższym

czasie?

Tak, sądzę, że już najwyższy czas. Będzie to

wymagało dużego wysiłku i prawdopodobnie

pociągnie za sobą poważne koszty związane z

obsługą prawną, ale zamierzam odzyskać do

nich prawa i wydać je ponownie. Myślę, że publiczność

na to zasługuje. Wielu ludzi o nie

pyta, a ja uważam, że to ważna część historii,

nie tylko historii Wolf, ale także historii

heavy metalu. Kiedy zaczynaliśmy, było to coś

zupełnie innego od tego, co robili w tym czasie

pozostali. Uważam, że braliśmy czynny

udział w procesie ponownego otwierania

drzwi dla tradycyjnego klasycznego heavy

metalu, że przyczyniliśmy się do tego, że na

powrót stał się akceptowanym gatunkiem.

Dlatego będziemy nad tym pracować. Na razie

to tylko plan, ale ludzie z Century Media

również są zainteresowani, więc wszystko

wskazuje na to, że to ten moment.

Marcin Książek

156

WOLF


Wszystko jest możliwe

Tom Brislin jest najmłodszym stażem nabytkiem Kansas. Mimo to, ten

niezwykle utalentowany klawiszowiec, jeden z tych, którzy pracowali już "ze

wszystkimi", w roli muzyka sesyjnego, odnalazł się w klasycznym zespole znakomicie.

Z miejsce stał się jednym z filarów kompozycyjnych wydanego niedawno

albumu "The Absence Of Presence", który powinien zadowolić nawet starych fanów

zespołu. Korzystając z okazji, zapytałem Toma o to, jak kształtowała się jego

rola w grupie.

HMP: Jesteś w Kansas od dwóch lat. Jak

wyglądało twoje wpasowanie się w zespół o

tak długiej tradycji?

Tom Brislin: Zostałem poproszony o dołączenie

pod koniec 2018 roku. Nie spodziewałem

się takiego telefonu, ale oczywiście, bardzo

się ucieszyłem. Postawioną przede mną

ogromne wyzwanie - nauczenie się całego

albumu "Point Of Know Return", tuż przed

koncertami na jego czterdziestolecie. Miałem

mało czasu, występy zaczynały się na początku

następnego roku. Byłem przestraszony ale

jednocześnie podniecony tą perspektywą.

Uwielbiam ten rodzaj muzyki. W tym samym

czasie, zespół przygotowywał nowy album i

bardzo chciałem brać udział w jego tworzeniu.

Okazało się, że oni też tego chcieli. Musiałem

więc pisać nowe kawałki i uczyć się

starych, niemal w tym samym momencie.

w ich świadomości. Odtworzyć ją wiernie,

choć jednocześnie dając odczuć, że to występ

na żywo i jest w nim miejsce na drobne zmiany.

Jednak, gdy mówimy o tworzeniu nowego

albumu z Kansas, to zaproszenie mnie do

tego procesu było czymś zasadniczo innym.

Przypuszczam, że wpasowanie się w brzmienie

zespołu tak charakterystycznego jak

Kansas nie jest czymś łatwym. Czułeś, że

musisz iść na pewne kompromisy dotyczące

twojego stylu grania?

Jedną z rzeczy, która jest inspirująca, jest to,

że mamy niemal nieograniczone możliwości.

Zespół jest w punkcie kariery, w którym nikt

nie wywiera na nas presji tworzenia hitów i

nie oczekuje jakichkolwiek kompromisów.

Nie musimy patrzeć na rynek, możemy robić

co tylko będziemy chcieli i co zabrzmi dla nas

dobrze. Inside Out, nasza wytwórnia, zachęca

nas wręcz do przekraczania ograniczeń i

ewolucji. Kiedy masz tyle kolorów, z których

możesz korzystać przy malowaniu, to sprzyja

kreatywności i inspiracji, używając takiej

przenośni.

Przywitali cię jako nowego członka rodziny?

Od początku powiedzieli mi, że chcą, abym

był pełnoprawnym członkiem zespołu. Nie

tylko muzykiem towarzyszącym na trasie.

Chcieli być prawdziwym zespołem, takim, w

którym każdy ma swój udział.

Jak się czułeś podczas pierwszej trasy, kiedy

wykonywaliście w całości klasyczny już

tytuł "Point Of Know Return"?

Wszystko poszło bardzo sprawnie i szybko.

Kansas są na scenie od tak dawna, że wiedzą

czego chcą. Nie potrzebują spędzać dużo czasu

na próbach, musiałem być więc w pełni

przygotowany. Mimo to, mieliśmy luksus rozgrzewania

się i odbywania mini prób przed

każdym z koncertów. Świetny sposób na wejście

w klimat i przygotowanie się do właściwej

sztuki. Ruszyliśmy z kopyta, muszę to przyznać

a z każdym kolejnym występem byliśmy

coraz lepsi.

Masz za sobą równie bogatą karierę, grałeś

z przeróżnymi muzykami, wykonującymi

zróżnicowaną stylistycznie twórczość.

Meat Loaf, Debbie Harry i tak dalej. Jak

porównasz granie z wymienionymi muzykami

w charakterze gościa, bądź muzyka

sesyjnego, z faktem bycia pełnoprawnym

członkiem Kansas?

Największą różnicą jest udział w pisaniu

nowej muzyki, w Kansas mam taką możliwość.

Gdy mowa jest o secie z klasycznymi

kawałkami, swoją rolę postrzegałem jako hołd

dla muzyki z przeszłości. Podobnie sprawa

miała się, gdy występowałem z zespołem Yes

czy z Meat Loaf'em. Było to wykonywanie

materiału, którzy ludzie doskonale znają, są

do niego emocjonalnie przywiązani i wiedzą,

jak powinien zabrzmieć. Starałem się więc

oddać sprawiedliwość muzyce, która istniała

Foto: Emily Butler Photography

Nigdy nie czułem żebym musiał porzucać

coś, co stanowi esencję mojej muzykalności.

To raczej tak, że musiałem skupić się na innych

aspektach swojego grania, wiedząc, czego

wymaga styl i brzmienie zespołu. Sięgnąłem

do swojej pamięci i próbowałem wydobyć

z niej to, co najlepiej pasowało do Kansas.

Od zawsze starałem się być różnorodnym

muzykiem. Również lubię słuchać bardzo

różnych artystów. Jest wiele składników, z

których mogę czerpać. To tak jakbym dobierał

odpowiednie słownictwo do wypowiedzi,

odpowiednie dźwięki, które pasują do brzmienia.

Co jest dla ciebie pociągające i inspirujące w

Kansas?

Podczas wykonywania starszego materiału

na żywo starasz się go wiernie odtworzyć

czy jednak dodajesz coś od siebie?

Kiedy przygotowuję się do koncertu z klasycznym

materiałem, staram się postawić w położeniu

słuchacza będącego wśród publiczności.

Co chciałbym usłyszeć i zobaczyć na

jego miejscu? Odpowiedź, jaka do mnie przychodzi

jest jasna, chciałbym poczuć emocje,

jakie towarzyszyły mi w trakcie poznawania

tej muzyki, doświadczania jej na co dzień.

Chciałbym usłyszeć owe partie odegrane z

szacunkiem i wiernością wobec tego, jak zostały

zarejestrowane. Jednocześnie, nie chciałbym

czuć się jakbym siedział i słuchał koncertu

z płyty. Chcę wiedzieć, że to zespół na

żywo i czuć jego energię. Dlatego też, zawsze

dodaję do tego co gram trochę swojej osobowości.

Czuję, że jest w tym wszystkim miejsce

na takie podejście, nie muszę przepisywać

materiału na nowo. Czerpię radość z grania

klasyków w taki sposób, w jaki zostały skomponowane.

Nowy album "The Absence Of Presence"

został wydany w lipcu. Jesteś zadowolony z

jego odbioru?

Jestem nim wręcz zachwycony! Udowadnia

to, że fani Kansas chcieli usłyszeć coś świeżego,

a jednocześnie, nieco przypominającego

KANSAS 157


Foto: Emily Butler Photography

historię grupy. Chcieliśmy, aby muzyka brzmiała

jak coś nowego, ale też nie zostawiała

wątpliwości co do tego, że to nadal Kansas.

Mimo tego, że skład zespołu tak bardzo się

przez lata zmienił. Jesteśmy kontynuacją

dziedzictwa. Czuję, że ludziom podobają się

nowe kawałki oraz sposób, w jaki one brzmią.

Mógłbyś opowiedzieć więcej o swoim zaangażowaniu

w pisanie nowego materiału?

Gdy stało się jasne, że będę brał udział w

pisaniu nowych utworów, podjąłem decyzję,

że postaram się wpłynąć na ich kształt tak

mocno, jak tylko będę w stanie. Dla kilku

Foto: Emily Butler Photography

napisałem muzykę i teksty, które przedstawiłem

reszcie - były to gotowe pomysły.

Chciałem również dopisać teksty do niektórych

gotowych kawałków, które skomponował

Zak Rizvi (gitarzysta i jeden z producentów

płyty - przyp. red.). Do trzech jego utworów

stworzyłem teksty, był to: kawałek tytułowy,

"Animals On The Roof" oraz "Throwing

Mountains". Phil Ehart, nasz perkusista, zaproponował

tytuły wielu utworów, niektóre

bardzo pomysłowe. Cześć powstała jeszcze

zanim została skomponowana muzyka. Phil

prosił mnie oraz Ronniego Platta, naszego

wokalistę, o to, abyśmy byli w stanie wymyślić

muzykę i teksty tylko do

tytułów. Świetny sposób na

pobudzenie kreatywności. Dostarczyłem

też trochę muzyki

instrumentalnej, jak "Propulsion

1" ale też, już z tekstem,

"Memories Down the Line" czy

"The Song the River Sang".

Stworzyłem je zupełnie samodzielnie

i pokazałem zespołowi.

Zastanawiałem się, czy im

się spodobają, czy będą brzmiały

jak Kansas. Dobra wiadomość,

wszystko ze sobą

świetnie się zgrało. Osobiście

nie czułem też, że muszę starać

się chwytać jakichś elementów

dawnej chwały Kansas. Myślę,

że właśnie coś takiego byłoby

pułapką. Gdy ktoś taki jak ja,

przychodzi do zespołu z takim

dziedzictwem uwielbianych

autorów, jak na przykład Kerry

Livgren, błędem byłoby kopiować

ich styl. Starałem się

raczej czuć, jak Kansas brzmi

w mojej głowie i wymyślać pomysły,

które będą tego pasować.

Wolę po prostu pisać muzykę,

a później się nad nią zastanawiać

czy pasuje do zespołu.

Jeżeli nie, to wykorzystam

ją gdzie indziej. Pamiętaj też,

że uczyłem się muzyki Kansas

podczas koncertów i przygotowań do nich.

Miałem więc to brzmienie w sobie. Podążałem

jedynie z emocjami i dźwiękami jakie

generuje Kansas.

Myślę, że to świetna sprawa, że mogłeś

odcisnąć tak duże piętno na muzyce zespołu,

do którego przecież dopiero co dołączyłeś.

Szczerze, miałem nadzieję, że będę miał

wpływ na kilka motywów. Wiedziałem, że

jestem nowy i nie oczekiwałem zbyt wiele. W

końcu, jest to bardzo utytułowany zespół i

już kilka lat temu wydali udany album "The

Prelude Implicit". Wiedziałem więc, że są

kreatywni. Tak więc, miałem nadzieję, że będę

miał jakiś wkład, ale nie przypuszczałam,

że aż tak wielki. (śmiech) Nie chciałem przestać

pracować, ciągle tworzyłem dema nowych

kawałków i staram się dawać z siebie wszystko.

Cieszę się, że od początku wszystko wypadło

dobrze.

Wierzę, że gdy słyszysz kawałki Kansas w

radiu, telewizji czy w grach komputerowych,

jesteś dumny z tego, że teraz to twój zespół?

Tak, bardzo się z tego cieszę. Zwłaszcza, jeśli

weźmiemy pod uwagę, że wiele popularnych

grup z lat siedemdziesiątych gra do dziś, ale

wykonują tylko swoje największe przeboje.

Mamy szczęście, że jest w nas ta strona nastawiona

na rozwój i istnieją ludzie, którzy chcą

posłuchać nowego rozdziału w naszej historii.

Jest tyle różnych możliwości, za pośrednictwem

których możesz poznawać muzykę, wymieniłeś

je zresztą. Cieszę się, że nasza twórczość

do wielu z nich pasuje.

Jak zaczęła się twoja pasja do muzyki?

Wychowywałem się w domu, w którym grało

się muzykę. Zarówno na fortepianie jak i z

nagrań. Fortepianem zainteresowałem się w

bardzo młodym wieku, na początku gry na

nim uczyła mnie siostra. Potem sam z tym

nadążałem. Starałem się rozpracowywać kawałki

ze słuchu a także pisać własne utwory.

Rysowałem własne okładki płytowe, wymyślałem

tytuły numerów, zanim jeszcze je w

ogóle napisałem. (śmiech) Nigdy się już nie

zatrzymałem. Próbowałem założyć własny

zespół gdy byłem nastolatkiem. Ciągle się

rozwijałem i trwa to do dziś. Powolny i stopniowy

proces.

Klawisze były więc twoim pierwszym instrumentem.

Próbowałeś grać na innych?

Interesowałem się bębnami i perkusją, wtedy,

gdy miałem kilkanaście lat. Uważałem się

trochę za perkusistę, ale było to raczej hobby

niż coś poważnego. Skupiłem się na fortepianie

i innych instrumentach klawiszowych. W

pewnym momencie uznałem za konieczne

nauczyć się śpiewać. Trudno było znaleźć wokalistę

do zespołu. Od zawsze chciałem śpiewać

w chórkach, nigdy na pierwszym planie.

Uznawałem się za szalonego naukowca, z

tymi wszystkimi klawiszami, gdzieś z boku

sceny, który dośpiewuje tu i tam harmonie.

Jednak, musiałem stać się głównym wokalistą.

Miało to miejsce właśnie w liceum, gdy

założyłem własny zespół Spiraling. Grywałem

też koncerty solo i musiałem śpiewać,

jeśli chciałem występować z własnym repertuarem.

Dzięki temu zaśpiewałem też główny

wokal w jednym z utworów Kansas, "The

Song That River Sang". Nie spodziewałem się

tego, ale w sumie może to żadna niespodzian-

158

KANSAS


ka, w końcu zdarza się, że inni członkowie tego

zespołu okazjonalnie biorą do ręki mikrofon.

Śpiewałem też na demach, jakie dostarczyłem

pozostałym członkom i może dlatego

zaproponowali mi, abym śpiewał w tym kawałku

główną partię.

Kilka lat temu wydałeś w pełni solowy album

"Hurry Up and Smell the Roses". Zapewne

nie masz zbyt wiele wolnego czasu,

ale myślisz o kolejnym?

Wszystko jest możliwe, zwłaszcza, jeśli piszesz

muzykę, nie myśląc o tym wszystkim

zbyt wiele. Dopiero później zastanawiam się

do czego kawałek będzie pasował. Moja solowa

twórczość z natury intymna. Jeżeli zdarzy

mi się napisać tego typu utwór, to trafia do

przegródki "potencjalne wydawnictwo solowe

w przyszłości". Zawsze chciałem coś tworzyć i

myślę, że idzie mi całkiem dobrze.

Mam pytanie o zespół The Sea Within, w

którym występowałeś między innymi z jednym

z moich ulubionych wokalistów, Danielem

Gildenlöwem z Pain Of Salvation. Jak

pracowało ci się z tymi ludźmi?

Świetnie. Poznałem Daniela, ale też Roine

Stolt'a (wokalista The Flower Kings - przyp.

red.) i Pete Trewavas (basista Marillion -

przyp. red.) na festiwalu rocka progresywnego

w Niemczech. Miało to miejsce w czasie, gdy

koncertowałem z Yes. Dopiero kilka lat później

zapoznałem się z ich muzyką. Zdarzało

mi się grywać na festiwalach, na których występowali

The Flower Kings i ten sposób poznawaliśmy

się coraz lepiej. Zaczęliśmy ze sobą

pracować, najpierw w mniejszych projektach.

Kilka lat później zaczęliśmy rozmawiać

o stworzeniu supergrupy. Początkowo myśleliśmy

wyłącznie o nagrywaniu płyty i ewentualnym

rozejrzeniu się za możliwością koncertowania.

Okazało się, że proces powstawania

płyty był inny niż zakładaliśmy. Efekt był

fajny, ale Daniel opuścił zespół i wrócił do

Pain Of Salvation. W planach był nowy album

The Flower Kings a Marco Minnemann

(perkusista - przyp. red.) ma mnóstwo

innych zajęć. Okazało się, że zajmują nas inne

rzeczy i trudno nam kontynuować współpracę.

Zagraliśmy na jednym festiwalu, a to

otworzyło mi drogę do Kansas. Wszystko

ułożyło się trochę śmiesznie. Mamy ze sobą

kontakt i każdy z nas ciągle tworzy muzykę.

Nie wiadomo więc co będzie mieć miejsce w

przyszłości.

Igor Waniurski

KANSAS 159


160

HMP: Zacznijmy rozmowę o samym koncepcie

opowieści. Postrzegam cię jako twórcę,

dla którego opowiadanie historii jest kluczowe.

W jaki sposób postrzegasz rolę

opowieści w kulturze?

Arjenem Lucassen: Już jak byłem dziecko

uwielbiałem słuchać albumów opowiadających

jakąś historię. Pierwszą płytą, jaką usłyszałem

było "Jesus Christ Superstar". Następną

z kolei "War Of The Worlds". Jeszcze kolejną

The Who i ich "Tommy". Uważam, że

fabuła dodaje muzyce kolejnego wymiaru. Kocham

muzykę, ale postrzegam ją jako formę

eskapizmu. Chcę uciec od świata - usiąść, założyć

słuchawki i odpłynąć, wczytując się w

teksty. Lubię wniknąć w opowieść. Nie chwytam

się tematów politycznych czy religijnych.

Pragnę zaoferować eskapizm, chociaż pomiędzy

wersami może dziać się wiele ciekawych

rzeczy. Możesz odnaleźć tam moje opinie na

różne tematy. Nie chciałbym jednak ich wtłaczać

w kogoś na siłę. Tak postrzegam swoje

zdanie jako muzyka - dostarczać ludziom rozrywki.

Żyjemy w niespokojnych czasach, w których

ludzie coraz częściej oczekują jasnych deklaracji,

chociażby natury politycznej. Nie oceniam

tego w tym momencie, odnoszę jednak

wrażenie, że historie którymi chcesz się

AYREON

Eskapizm najwyższych lotów

Niewielu jest ludzi, o których można powiedzieć, że są chodzącą instytucją.

Trudno jednak odmówić takiego miana temu sympatycznemy holenderskiemu

kompozytorowi. Jego Ayreon powstał w czasach, w których rock progresywny

o operowym zacięciu nie przeżywał najlepszych chwil. Pozornie, nikogo

taka muzyka nie interesowała, o czym sam Arjen w niniejszej rozmowie mówił.

Dziś Ayreon to zespół (czy raczej jednoosobowy projekt powstały z udziałem

dziesiątków gości) utytułowany i dostarczający wydawnictw dość regularnie. Choć

"Transitus", najnowsze dzieło Lucassena, wcale nie miało wyjść pod szyldem tego

zespołu, w dodatku zawiera zupełnie inną tematykę od fantastyki naukowej, do

której autor nas przyzwyczaił, tytuł dobrze wpisuje się w większą całość twórczości

Ayreon. Co o jego genezie ma do powiedzenia sam zainteresowany? Zapraszam

do lektury.

Foto: Lori Linstruth

dzielić, należą raczej do dwuznacznych, nawet

subtelnych. Wolisz zostawiać wątpliwości

niż powiedzieć zbyt wiele?

Zgoda, również nie oceniam zaangażowanie

dobrze czy źle. Ludzie tacy jak Sting, Bono

czy Bob Geldof mają dużą potrzebę deklarowania

się politycznie. Uważam, że jest to w

porządku. Ba, powiem nawet, że to świetnie,

dopóki mają na celu robienia czegoś dla większego

dobra. Jednak, nie jest to rodzaj działalności,

który interesowałby mnie osobiście.

Szukam przygody, podobnej do tej, jakiej dostarczają

filmy i seriale. Im bardziej przygoda

ta jest intensywna, tym bardziej ją lubię. Później

mogę wrócić do prawdziwego świata i zajmować

się rozwiązywaniem realnych problemów.

Zależy mi na tym, aby ludzie, dzięki

mojej twórczości mogli się od tych problemów

oderwać

Jakie opowieści wpłynęły na rozwój ciebie jako

osoby? Wymieniłeś przed chwilą kilka

musicali, ale mnie interesuje najwcześniejszy

czas, zanim zacząłeś interesować się muzyką.

Baśnie, bajki czy opowiastki, które rozwinęły

twoją wyobraźnię.

Obawiam się, iż ze wstydem muszę przyznać,

że w życiu nie przeczytałem żadnej książki.

(śmiech) To okropne, wiem. Ale ja po prostu

nie jestem w stanie czytać, nie potrafię się na

tym skoncentrować. Brakuje mi cierpliwości,

nigdy nie miałem na to czasu. Wiem, że gdy

byłem młody, mama próbowała mnie do czytania

zmusić. Jak widzisz, niewiele pomogło.

(śmiech) Uwielbiałam natomiast oglądać seriale

telewizyjne i filmy. Pokochałem fantastykę

naukową, gdy tylko obejrzałem "Star Treka".

Podobał mi się, bo najważniejsi byli w

nim ludzie a nie lasery i potyczki w kosmosie.

To ludzie stanowili tam sedno opowieści.

Jeżeli się nie mylę, jedną z uwielbianych

przez ciebie seriali był również "Dr Who"?

Tak, to również serial głównie o ludziach. Efekty

specjalne były w nim tragiczne. (śmiech)

Pochodzi z początku lat siedemdziesiąty - dekoracje,

oglądane obecnie, wyglądają tanio i

komicznie. Wszystko się rozpada a potwory

na niektórych ujęciach chodzą w trampkach.

(śmiech) Nie miało to dla mnie żadnego znaczenia,

bo najważniejszy był sam Doktor

Who. Grający go Tom Baker był świetnym

aktorem. Miał w sobie mnóstwo humoru, a jednocześnie

ciągle był ironiczny, wręcz sarkastyczny.

Nigdy tego humoru nie tracił, a ja to

uwielbiałem.

Wspomniałem o Doktorze Who nie bez

przyczyny, Tom Baker wystąpił na najnowszym

albumie Ayreon w roli narratora.

Musiało to być dla ciebie wielkim przeżyciem.

To było coś niewiarygodnie wspaniałego. Moje

gusta kształtowały się w latach siedemdziesiątych,

gdy byłem nastolatkiem. Oglądałem

tę serię przez jakieś osiem lat. Później

kupowałem ją na kasetach Betamax, VHS, na

płytach DVD i Blu-ray. Jak widzisz, jestem

wielkim fanem. W końcu udało mi się skontaktować

z Tomem przez agencję aktorów głosowych

w Anglii. Byłem zachwycony, gdy powiedzieli,

że jest zainteresowany. Poleciałem

do Wielkiej Brytanii nagrać jego głos i mogę

powiedzieć, że spełniły się moje marzenia.

Niebezpiecznie jest poznawać swoich idoli,

możesz się rozczarować. Możliwe, że doświadczyłeś

tego sam, przeprowadzając wywiad z

kimś, kogo cenisz, kto okazywał się być niezbyt

miłym gościem. (śmiech) Tom nie sprawiał

żadnego problemu. Był wyjątkowo miły i

kulturalny. Po prostu wykapany Doktor

Who. Puściłem mu fragment jednego odcinka

i powiedział, że gdy występował w tej roli, w

ogóle nie musiał grać. Po prostu był sobą. Po

spędzeniu z nim jednego dnia wiedziałem, że

jest to szczera prawda. Uwielbiałem jak improwizował,

zmieniał swoje partie. Tu coś dodał,

tam odjął i zrobił z tej roli coś naprawdę

autorskiego.

Udało wam się uwinąć z nagraniem w jeden

dzień?

Właściwie to nawet w kilka godzin. Trwało to

bardzo szybko. Przybyliśmy do studia o dziesiątej

rano, a Tom był już tam od kilku godzin.

Zapoznawał się z tekstami, robił notatki

i proponował zmiany. Rozmawialiśmy jak

podejść do roli i powiedziałem mu, że chciałbym

aby brzmiał jak dziadek snujący opowieść

swoim wnuczkom. Zgodził się na to i o

jedenastej zaczęliśmy nagrania. Kilka godzin

później było po wszystkim. Każdą ze swoich

kwestii nagrał trzy razy, miałem więc dużo

materiału, z którego mogłem wybierać różne

części. To był luksus. Tom ma wspaniały głos

a jego angielska wymowa jest piękna. Siedząc

tam czułem gęsią skórkę i łzy cisnęły mi się do


oczu. Nie byłem w stanie zachować obiektywizmu.

Czy w trakcie spotkania Tom dał się poznać

jako wielbiciel muzyki rockowej? Może znał

już Ayreon?

No wiesz, powiedział, że moja muzyka mu się

podobała, ale myślę, że po prostu chciał być

miły. (śmiech) Facet jest w wieku osiemdziesięciu

sześciu lat i jestem pewien, że słucha zupełnie

innych dźwięków. Tak więc, mimo, że

mówił jak bardzo uwielbia mój materiał, myślę,

że sprawy mają się inaczej. (śmiech)

Narrator pełni ogromną rolę w tej opowieści,

odnoszę wrażenie, że większą, niż na poprzednich

krążkach...

Podobną narrację miałem na "Into the Electric

Castle", a może nawet było tego jeszcze

więcej.

Poruszam ten temat, gdyż ciekawią motywy

zastosowania takiego rozwiązania. Chciałeś

aby opowieść była bardziej czytelna?

Dobre pytanie. Najzabawniejsze jest to, że początkowo

nie miałem żadnej narracji. Trzy lata

pracowałem nad tym krążkiem i przez pierwsze

dwa, nic takiego tam się nie znajdowało.

Skończyłem nagrania i gdy puszczałem je różnym

ludziom, to mówili, że muzyka im się

podoba, ale trudno odnajdują się w historii.

Szczególnie w ciągu pierwszych dziesięciu minut.

Nie wiedzieli co się dzieje. Pomyślałem,

że jeśli znajdę szczególnie dobrego lektora, to

łatwiej będzie zrozumieć co tam ma miejsce.

Wiedziałem jednak, że muszę znaleźć kogoś o

naprawdę dobrym głosie. Gdyby był irytujący,

ludzie mieliby dość i chcieli aby się zamknął.

Nie posłużyło by to muzyce. Chciałem, aby

głoś przyciągał ludzi do opowieści i dodawał

jej kolejnego wymiaru.

Zadam pytanie generalne, co czyni konkretną

opowieść dobrą?

Emocje, zawsze chodzi o ludzkie emocje! To z

ich powodu uwielbiałem Star Treka. A także

humor. Myślę, że nawet ciężkie historie nie

powinny być pozbawione humoru. Miał go

"Dr Who", miał go i "Star Trek". Jestem również

wielbicielem komiksów, zwłaszcza tych,

które mają w sobie mnóstwo humoru. Moim

ulubionym jest chyba "Spiderman" ze stajni

Marvela. Jest ludzki, popełnia błędy a podczas

walki puszcza głupie żarciki. Wracając do

twojego pytania, myślę, że najlepszą jaka istnieje

jest "Opowieść wigilijna" Charlesa

Dickensa, ta ze Scrooge'm w roli głównej. Są

w niej duchy, a ja uwielbiam opowieści o duchach.

(śmiech) Nie znoszę agresji i przemocy.

Drażni mnie gdy oglądam jakiś film pełen

przemocy.

Przeczytałem w którymś z wywiadów, że

pierwszą rzeczą, która powstaje na twoje

płyty, są teksty. Zawsze to miało miejsce w

ten sposób?

Wiesz co, przeważnie jest właśnie odwrotnie.

Najczęściej zaczynam od skomponowania muzyki,

tak działo się zazwyczaj. Tworzę muzykę,

rozpoczynamy nagrania, ale wtedy nie

wiem jeszcze nad jakim projektem pracuję -

czy będzie to Ayreon, Star One, The Gentle

Storm, Guilt Machine czy może jeszcze coś

innego. Następnie pozwalam, aby muzyka zainspirowała

mnie do wymyślenia historii. Gdy

już ją mam, to zaczynam szukać pasujących

do niej wokalistów i wokalistek. Tym razem

było inaczej, to nie miał

być album Ayreon. Chciałem

zrealizować swoje największe

marzenie, czyli filmową

rock operę. Taką jak

"Jesus Christ Superstar"

czy "Tommy". Z powodu,

że myślałem o filmie, nie

chciałem aby była to opowieść

science fiction. Nie

byłoby mnie stać na jej realizację.

Byłby to koszt rzędu

pięćdziesięciu lub nawet

stu milionów dolarów. Ale

zawsze uwielbiałem opowieści

o duchach i estetykę

dziewiętnastego wieku.

Miałem więc setting i wiedziałem,

że główne role

będą grali Tommy Karevik

i Simone Simons

(śpiewający w odpowiednio,

Kamelot i Epica -

przyp. red.). Od tego zacząłem.

Powstawała muzyka,

historia i teksty. Te

ostatnie zmieniały się pod

kątem osoby, której powierzyłem

śpiewanie danej

partii. Na przykład, gdy

usłyszałem Cammie Gilbert

z Oceans Of Slumber,

wiedziałem, że muszę

ją w jakiś sposób dopisać

do materiału! Podobnie z

Simone, zawsze ma błysk

Foto: Lori Linstruth

w oku, gdy wpada popracować do mojego studia.

Jest bardzo zabawną osobą, chcę podkreślić

ten aspekt jej osobowości.

Po pracy nad tak wieloma albumami łatwiej

ci jest tworzyć gotowy materiał, z zaaranżowanymi

partiami wokalnymi i całą muzyką?

Zabawne, że pytasz, bo jest to dla mnie właśnie

dość łatwe! Wiem, że brzmi to dziwnie.

Niektórzy mówią, że jestem jakimś geniuszem

gdy piszę te rozbudowane rock opery, ale dla

mnie jest znacznie prościej stworzyć coś takiego

niż napisać piętnaście osobnych kawałków.

Podziwiam zespoły, które są w stanie wydać

album z piętnastoma niepowiązanymi ze sobą

utworami. Cholera, przecież muszą wymyślić

kilkanaście zupełnie odmiennych od siebie

motywów! A ja po prostu opowiadam samemu

sobie historię. Gdy napiszę jedną to ciekawi

mnie, co przyniesie kolejna, co się stanie dalej?

Uwielbiam to. Napisałem kiedyś płytę

"The Human Equation". Opowiada o facecie

będącym w śpiączce, który musi stawić czoła

swoim emocjom. Fabuła zawiera się w dwudziestu

dniach i napisałem ją również w dwadzieścia

dni. Zaczynając w pierwszym, nie

miałem pojęcia co nastąpi później. Lubię się

zabawiać w ten sposób. Czasem biorę prysznic

i wymyślam ciąg dalszy. W trakcie pisania nigdy

nie wiem jak opowieść się skończy.

Myślę, że to ciekawe, że chcesz samemu

sprawić sobie satysfakcję kreatywnością.

Prawda? (śmiech) W przeszłości grałem w zespołach

i nagrywanie dziesięciu różnych utworów

na album było dla mnie torturą. Masz

rację, sprawianie twórczej satysfakcji samemu

sobie jest rzeczą najważniejszą. Wiem, że gdy

ją sobie sprawię, to również poczują ją moi

słuchacze. Nie sądzę by to nastąpiło, gdybym

tematów szukał w gazecie.

Kilka lat temu, w wywiadzie powiedziałeś

mi, że marzysz o tym, aby wydać komiks na

podstawie jednej ze swoich opowieści...

Naprawdę tak powiedziałem?

Tak, kontekst był taki, że uznałeś, że zrobienie

filmu byłoby czymś drogim, jednak komiks

jest w zasięgu możliwości. No i popatrz,

do "Transitus" dołączony został komiks,

a równocześnie pracujesz nad filmem.

Jestem z komiksu dumny, nawet bardzo. Pracując

nad filmem uświadomiłem sobie, że jest

to naprawdę ciężkie zadanie. Nie jest łatwo

zainteresować nim ludzi. Zwłaszcza trudno

jest przekonać ich do wyłożenia pieniędzy.

Dotarło do mnie, że może nie udać mi się go

zrealizować. Chciałbym więc mieć chociaż komiks,

czyli coś wyjątkowego i również należącego

do sztuk wizualnych. Przeszukałem w internecie

profile najlepszych ilustratorów, aż

wreszcie znalazłem odpowiedniego w osobie

Felixa Vegi. Okazało się, że uwielbia moją

muzykę, więc wzajemnie się zainspirowaliśmy.

Pracowaliśmy ze sobą mniej więcej rok.

Przygotowanie jednej strony trwało mniej więcej

dwa tygodnie. Wysyłałem mu instrukcje a

następnie dostawałem szkice. Oczywiście, na

początku nie byłem w ogóle pewien czy uda

się tego dokonać. W końcu, nigdy wcześniej

nie przygotowywałam komiksu. Nie wiedziałem

od czego zacząć. Nie oglądałem żadnych

filmów instruktażowych na ten temat. Jestem

dumny, że udało się tego dokonać.

Pracowałeś z całym mnóstwem różnych wokalistów.

Zastanawiam się, w jaki sposób

wybierasz kto pasuje do danej roli? Zwracasz

uwagę na barwę głosu, charakter, charyzmę

czy może coś jeszcze?

Zazwyczaj nie interesuje mnie charyzma ani

AYREON 161


Foto: Lori Linstruth

to, jak ktoś wygląda. Nikt przecież ich nie zobaczy,

to tylko głosy na nagraniu. Tym razem,

mając świadomość, że przygotowuję film, podszedłem

do tego inaczej. Musieli odpowiednio

dobrze wyglądać - interesująco i charyzmatycznie.

Powinni też umieć coś zagrać i oczywiście,

zaśpiewać. Było nieco trudniej ale lubię

wyzwania i mogę powiedzieć, że się udało się.

Wszystkich wokalistów i wokalistki filmowaliśmy

podczas nagrań, w charakterze przesłuchania

do filmu. Wykorzystujemy te nagrania

w teledyskach. Jeśli w końcu dojdzie do realizacji

filmu, to będziemy mieli co pokazać

reżyserowi i może zdecyduje się on zatrudnić

tych samych wokalistów? Oczywiście tego nie

wiem, ale przynajmniej mamy co pokazać. Jak

dla mnie są to najlepsze osoby, jakie sobie w

filmie wyobrażam.

Na jakim etapie stoją więc przygotowania

do filmu?

Pojawiła się epidemia koronawirusa, więc musiałem

z tym nieco przystopować. Chciałem

ruszyć już teraz, ale póki co nie mamy jeszcze

finansowania. Nie bylibyśmy też w stanie ruszyć

teraz ze zdjęciami. Z tego powodu, zdecydowałem

się wydać album

już teraz, nie cze-kając

na film. Wytwórnia

zgodziła się wydać to jako

Ayreon, gdyż materiał zawiera

wszystkie charakterystyczne

dla tej nazwy elementy

- rozbudowaną historię,

tuzin wokalistów,

muzykę w różnych stylach,

z udziałem wielu gości.

Musiałem się do tej myśli

przyzwyczaić, bo nie planowałem

wydawać jego całości

jako Ayreon. Zdałem

sobie jednak sprawę, że będzie

to czymś świeżym i

fajnym. Na szczęście moi

słuchacze są lojalni i mają

szerokie horyzonty, więc

przynajmniej dadzą tytułowi

szansę.

W jakim stopniu wybuch

epidemii wpłynął na realizację

płyty?

W zasadzie to wszystko

było ukończone przed

koronawirusem. Całe

szczęście! Jedyne co zostało

mi do zrobienia to miksy,

zwłaszcza w systemie 5.1.

Do tego oprawa graficzna,

jakieś materiały wideo zza

kulis i takie tam dodatki.

Nie ma problemu aby zajmować się tym podczas

lockdownu.

Mam kilka pytań o wokale pojawiające się

na płycie. Nie wszystkich oczywiście, bo

rozmawialiśmy wtedy pięć godzin. Jak trafiłeś

na Cammie Gilbert?

Chyba jakiś dziennikarz mi o niej wspomniał.

Powiedział, że lubią moją muzykę a ja pomyślałem,

że powinienem ich posłuchać. Wpadła

mi w ręce jakaś składankowa płyta, dołączona

do magazynu muzycznego i był tam ich kawałek,

zdaje się, że cover "Whiter Shade Of Pale"

Procol Harum. Zakochałem się w tym! Zobaczyłem

ich na youtube i zupełnie oszalałam

na punkcie jej głosu. Skontaktowałem się i

okazało się, że naprawdę uwielbiają moją muzykę.

To zawsze jest zaletą. (śmiech) Nie muszę

wtedy nikogo przekonywać ani tłumaczyć

kim jestem. Cammie przyleciała z Teksasu

wraz ze swoim chłopakiem, perkusistą Oceans

Of Slumber. Okazali się być świetnymi

ludźmi. Cammie jest bardzo emocjonalna i

kochana. Ma przepiękny głos.

Kolejnym gościem, o którego chciałem zapytać,

jest Dee Snider. Niezłe z niego ziółko,

prawda?

O, tak, zdecydowanie. Potrzebowałem kogoś

charakternego, bo pojawia się tylko w jednym

kawałku. Jest złym ojcem, który nie pozwala

synowi na, łamiący ówczesne tabu związek z

ciemnoskórą służącą. Zrobiłem listę ludzi,

których widziałbym w tej roli i Dee Snider

był na jej czele. Słyszałem jego ostatni krążek,

"For The Love Of Metal", jego głos jest w doskonałym

stanie. Niesamowite, ma sześćdziesiąt

pięć lat i staje się coraz lepszy. Oczywiście,

nie przyjechał do mnie do studia, nagrywał

w Nowym Jorku. Nie miało sensu ściągać

go na nagrania jednego kawałka. Doskonale

rozumiał swoją partię i rozwalił mnie tym co

przysłał. Uważam, że to strasznie niedoceniany

wokalista.

Zgadzam się, Twisted Sister mieli wizerunek

dzikusów, ale Dee to bardzo inteligentny

i barwny facet.

Nigdy nie przepadałem za ich muzyką, jednak

uwielbiałem go jako osobę. Do tego mieli bardzo

zabawne teledyski. (śmiech) Owa stylistyka

nigdy do mnie nie przemawiała, ale gdy

Dee śpiewał albo o czymś mówił, to słuchałem

z zainteresowaniem.

Porozmawiajmy jeszcze o tematyce nowego

wydawnictwa. Ustaliliśmy, że to już nie jest

science fiction a opowieść o duchach. Wspominałeś,

że początkowo nie miał być to album

Ayreon, ale nurtuje mnie, czy aby nie

znudziłeś się dotychczasowymi tematami

SF?

O nie, chłopie, nigdy nie będę znudzony science

fiction! To przecież eskapizm najwyższych

lotów. (śmiech) Wspominałem już kosztach

realizacji filmu SF, nie jestem w stanie

sobie na to pozwolić. Po wszystkim będę się

zabierał za nowy materiał Star One, no i będzie

to fantastyka naukowa. "Transitus" stanowi

skok w bok. To rockowy musical, ale nie

oznacza, że będę podążał tą ścieżką. Kolejny

album będzie czymś zupełnie innym.

Co w ogóle pociąga cię w takiej formie muzycznej

jak musical czy opera rockowa?

Wokaliści i ich śpiew, muszą być świetni i to

jest dla mnie najważniejsze. Mam na myśli ich

głosy, kwestie techniczne nie za bardzo mnie

interesują. Odczuwam potrzebę słuchania pięknych

i zróżnicowanych głosów. Czasami

usłyszysz musical, w którym występuje dziesięć

osób i wszyscy śpiewają tak samo. Lubię

różnorodność stylistyczną, która może skutkować

tym, że nie wszystkie utwory ci podpasują,

ale z znajdą się takie, które będą zachwycać.

Słuchając "Jesus Christ Superstar"

musisz przebrnąć przez nudne fragmenty, zanim

dotrzesz do przebojów. Jednakże, nawet

te mniej efektowne motywy stanowią część

historii. Uwielbiam też powtarzające się lejtmotywy,

które stanowią chyba esencję tego

gatunku. Zwłaszcza te przebojowe. Niezwykle

cieszą mnie interakcje zachodzące pomiędzy

śpiewającymi wokalistami i wokalistkami.

Konfrontacja Jezusa z Piłatem we wspomnianym

już musicalu jest czymś wybitnym.

Musicale nie są dziś tak popularnym gatunkiem

jak przed laty. Jak sądzisz, dlaczego?

Były czymś wielkim w latach siedemdziesiątych,

powstała ich wtedy cała masa. W pewnym

momencie, w następnej dekadzie, muzyka

stała się bardziej stechnicyzowana. Coraz

więcej powstawało jej z użyciem komputerów.

Muzyka lat osiemdziesiątych jak jest

chłodna. Cyfrowa perkusja i loopy stały się coraz

częstszym elementem brzmienia, co spowodowało,

że umknęło gdzieś ciepło. Pojawił

się wtedy też hair metal, bardzo ograniczający

gatunek, którego treścią było tylko imprezowanie,

dziewczyny i nie było w nim miejsca

na instrumenty klawiszowe. Przez chwilę mi

się to podobało, ale nie był to styl ponadczasowy.

W kolejnych latach mieliśmy grunge,

który zmiótł wszystko inne z powierzchni

ziemi. W owych dekadach nie było miejsca na

opery rockowe. W latach dziewięćdziesiątych

stworzyłem Ayreon i miałem gdzieś, że

wszyscy słuchali Nirvany. Postanowiłem zro-

162

AYREON


bić dokładnie to, co chciałem, a więc rozbudowaną,

operową muzykę, którą nazwałem

"The Final Experiment". To był mój ostateczny

eksperyment! Myślałem, że ludzie go

znienawidzą a okazało się, ku mojemu i

wszystkich innych zaskoczeniu, że album

odniósł spory sukces. Oznaczało to, że istniała

publiczność czekająca na takie dźwięki, tylko

nikt nie pomyślał o tym, by ich jej dostarczyć.

Każdy się tego obawiał. Istniały oczywiście

zespoły takiej jak Queensryche czy Savatage,

robiące coś podobnego, ale gdy przygotowałem

muzykę na większa skalę, z tymi

wszystkimi wokalistami i muzykami, okazało

się, że dawno nikt czegoś takiego nie nagrywał.

Znalazła się publiczność, zdecydowanie

niezbyt duża, ale za to lojalna. Miałem szczęście

dotrzeć do niej w odpowiednim czasie,

chociaż pozornie wydawać by się mogło, że

wcale nie był to czas najlepszy.

Wiem, że ciężko teraz planować przyszłość

pod kątem koncertów. Zresztą, Ayreon daje

je bardzo rzadko, raz na kilka lat. Myślisz o

kolejnych przedsięwzięciach tego typu?

Planowaliśmy występ w niemieckim Lorelei,

jeszcze w tym roku. Trzeba było go oczywiście

odwołać. Rozpoczęliśmy też przygotowania

do specjalnego koncertu w roku 2021, jako

część swego rodzaj tradycji. Graliśmy materiał

z klasycznych albumów, co dwa lata od 2015

roku. W zeszłym był to koncert z "Into the

Electric Castle". Chcieliśmy więc zrobić coś

podobnego w 2021 roku. Rzecz w tym, że aby

móc z czego finansować wydarzenie, bilety

musielibyśmy sprzedawać z co najmniej rocznym

wyprzedzeniem. To spora inwestycja,

w dodatku przygotowania do czegoś takiego

również trwają około roku. Gdybyśmy chcieli

wystawić kolejny koncert jesienią 2021 roku,

już teraz (rozmowa przeprowadzana była we

wrześniu 2020 roku - przyp. red.) musielibyśmy

mieć wyprzedany komplet. Nie miałoby

to szans się udać. W zeszłym roku mieliśmy

dwanaście tysięcy widzów z sześćdziesięciu

czterech krajów, z całego świata. W obecnej

sytuacji, gdy walczymy z pandemią, nie

ma takiej możliwości. Moglibyśmy liczyć może

na kilkaset osób. Na koniec roku będziemy

musieli podjąć decyzję co do przyszłości

podobnych wydarzeń, ale na razie nie wygląda

to dobrze.

Wiem, że jesteś fanem filmów Johna Carpentera.

Uwielbiam tego wyjątkowo niedocenianego

reżysera. Znany jest również z interesujących

soundtracków…

O, tak, na przykład ten fragment (Arjen zagrał

w tym momencie melodię z "Halloween" na

klawiszach - przyp. red.).

Co znajdziesz interesującego w jego twórczości?

Uwielbiam jego muzykę, zwłaszcza motyw z

"Halloween", jest po prostu najlepszy! Taki

prosty, to tylko dwie czy trzy nuty i to wszystko.

W innych filmach Carpenter stosował

podobne zabiegi. Ale co mi się podoba w jego

kinie? To on zrobił "Dark Star"?

Tak.

Uwielbiam go, jest niezwykle zabawny! To

chyba jeden z jego pierwszych filmów. Na albumie

"Star One" umieściłem inspirowany

nim utwór. Niesamowite jest to, jak świetne

rzeczy ten człowiek potrafił zrobić, za niewielkie

pieniądze. Nie potrzebował stu czy dwustu

milionów dolarów do wykreowania czegoś

dobrego. Kocham jego poczucie humoru, ale

też klimat, na przykład "Ucieczki z Nowego

Jorku". Swoją drogą, na podstawie tego filmu

też napisałem utwór. (śmiech) Nazywał się

"24 Hours". Ale moim ulubionym jest chyba

"Coś". Znowu, mały budżet i niesamowity rezultat.

Efekty specjalne są tam czymś wyjątkowo

spektakularnym, te wszystkie przeobrażenia

potwora. Napięcie jakie odczuwa się go

oglądając jest fenomenalne. Jeden z tych tytułów,

które są lepsze od oryginału, bo to przecież

przeróbka starszego tytułu.

Może powinieneś skontaktować się z nim w

sprawie reżyserii twojego filmu?

Tak, z pewnością. (śmiech) Ale on potrafi robić

własne musicale, więc może nie potrzebować

mojego.

Na "Into the Electric Castle" jedną z postaci

zaśpiewał Fish. Właśnie wydaje swój ostatni

album, jak twierdzi, kończy karierę. Jak

wspominasz współpracę z nim?

Foto: Lori Linstruth

Wspominaliśmy w tej rozmowie o charakterze

i charyzmie. Jeżeli można o kimś powiedzieć,

że naprawdę ma te cechy, to jest to Fish. Cudownie

było go poznać i spędzić z nim weekend

w Szkocji. Pojechałem specjalnie do niego,

na farmę w Edynburgu. Dokonaliśmy tam

wszystkich nagrań. Facet potrafi gadać, ale potrafi

też pić. Naprawdę, on potrafi pić! Poszliśmy

do baru i wychlał tam trzy wielkie

pinty, a już pod stołem już po jednej. (śmiech)

Potem w domu wypił jeszcze kilka butelek

wina i nic się z nim nie działo! Mógł tak całą

noc. Jednym okiem oglądał mecz piłkarski w

telewizji, drugim jakiś film, do tego jednym

uchem słuchał mnie a kolejnym jeszcze muzyki.

(śmiech) Naprawdę, potrafi robić cztery

czy pięć rzeczy jednocześnie. Był jednym z

moich pierwszych bohaterów, z jakimi przyszło

mi pracować. Jedno z najfajniejszych doświadczeń

pracy z ludźmi, których słuchałem

podczas dorastania. Początek mojego nałogu,

czyli pracy z ważnymi dla mnie i podziwianymi

ludźmi. Uwielbiam to! Cieszę się, że udało

mi się gościć na moich albumach tak wielu

znakomitych ludzi, których słuchałem w młodości.

Kiedyś nie uwierzyłbym, że coś takiego

będzie możliwe.

Kolejna interesująca postać, Anneke van

Giersbergen. Planujesz nowy materiał The

Gentle Storm z jej udziałem?

Nie mamy takich planów, ale Anneke jest moją

ulubioną wokalistką. A przynajmniej jedną

z najbardziej lubianych. Holandia jest obecnie

znana z zespołów z kobietami za mikrofonem.

Mamy Floor Jansen, Sharon den Adel, Simone

Simons. Wszystkie mają swój początek

w Anneke i The Gathering. Od nich to się

zaczęło. Byli jak Soundgarden w Seattle, którzy,

gdy odnieśli sukces, to szansę dostali Nirvana,

Pearl Jam i inne kapele grające grunge.

W Holandii to samo miało miejsce z The

Gathering. Wszyscy wpatrywali się w Anneke,

była pierwsza. Niegdyś kobieta śpiewająca

w zespole metalowym była czymś wyjątkowym.

Niektórzy byli tym zdziwieni. To wszystko

zmieniło się wraz z pojawieniem się

Anneke. Jest wspaniałą wokalistką i uroczą

osobą. Pracowaliśmy ze sobą tak wiele razy i

zawsze była uśmiechnięta i pełna energii. Kiedyś

graliśmy krótką trasę akustyczną po Europie.

Cały czas narzekałem, że bolą mnie plecy,

że hotel jest gówniany, że musimy czekać

cztery godziny na koncert i tak dalej. Ona ciągle

czerpała z tego radość, zawsze dobrze się

bawiła. Jednak, nie mamy teraz planów na

The Gentle Storm. Podczas nagrywania pierwszej

płyty mieliśmy nadzieję na to, że powstanie

kolejna. Jeśli się za nią zabiorę, chcę,

aby powstało coś zupełnie innego, a nie część

druga tamtego materiału. Inaczej na pewno

nie byłaby dobra. Jeżeli coś razem zrobimy, to

będzie musiało to kontrastować z klasycznie

folkową i romantyczną muzyką, a taka wtedy

powstała. Może byłaby to muzyka elektroniczna

w klimacie science fiction, nie mam

pojęcia. Od czasu do czasu do siebie dzwonimy

i rozmawiamy wtedy, że warto stworzyć

coś nowego. Na pewno jest tak możliwość, ale

w trudnej do przewidzenia przyszłości.

Igor Waniurski

AYREON 163


Reminiscencje NWOBHM

Foto: Exoreon

Exoreon

Zespół powstał w Glasgow w 1983 roku.

Pierwotna nazwa brzmiała Orion, ale

okazało się że już istnieje zespół o tej nazwie.

Zmienili nazwę na Ex- Orion, aż wreszcie

zdecydowali się na Exoreon. Czterech

młodych muzyków wyznaczyło sobie za cel

połączyć muzykę Rush i Black Sabbath w

swój oryginalny styl. Tego ambitnego przedsięwzięcia

podjęli się: Ian Tait - vocal, guitars,

Dougie Levick - guitars, vocals, Allan

Kerr - bass i Bruce Levick - drums. Niestety

Allan nie należał do osób punktualnych i

wielokrotnie spóźniał się na próby. Jak sam

zespół przyznaje byli wtedy głupio poważni i

przesadzili z reakcją, wyrzucając basistę z

zespołu. Bardzo później żałowali swojej

decyzji ponieważ Allan był znakomitym

muzykiem. Pozostała trójka jednak się nie

poddała i w 1985 roku nagrywają kasetę

demo z pięcioma piosenkami. Rolę basisty

przyjął dodatkowa na siebie Ian Tait. Po jej

nagraniu zespół opuszcza Ian. Od dłuższego

czasu był kuszony ofertą przyłączenia się do

Chasar, popularnej grupy NWOBHM z

albumem na koncie. I to był koniec Exoreon.

Bodajże w 2017 zespół postanowił

wypuścić swoje nagrania. Płytę "The Exoreon

Tapes" można było kupić w wersji

cyfrowej w sieci. Zawierała siedem piosenek:

"Confusion", "Orion", "The Pusher", "Curse Of

The Pharaohs", "In The Toy Cupboard",

"Prophecy (The Arches Demo)", "The Pusher

(The Arches Demo)".

Foto: Harlequin

Harlequin

Znając świetne demo i płytę zespołu Harlequin,

postanowiłem skontaktować się z

zespołem, aby dowiedzieć się czegoś więcej o

tej bardzo dobrej grupie. Niestety zespół

podał bardzo lakoniczne informacje, tłumacząc

się, że to było dawno temu. Oto czego

się dowiedziałem. Zespół Harlequin powstał

we wrsześni 1983 roku w Malvern w

hrabstwie Worcestershire. W skład grupy

wchodzili: Chris Benson - vocals, Rob Scott

- guitars, Gary Portman - bass, Martin James

- drums. Swój pierwszy występ zaliczyli

4 maja 1984 roku. Grupa napisała ponad

trzydzieści piosenek z wpływami ulubionych

zespołów: Iron Maiden, Scorpions, Saxon,

AC/DC, Black Sabbath, Budgie. Niestety

zespół rozpada się w sierpniu 1987 roku. W

1992 reaktywują się na kilka koncertów. Ich

dyskografia składa się z taśm demo "To Be

Or Not To Be" (1984 demo), "Live" (1985)

oraz "Almost Live" (1992 CD- 24 utwory).

Foto: ME - 262

ME - 262

W 1982 roku rozpada się kultowa grupa

Red, jej gitarzysta Raul Fernández Grenas

postanawia powrócić do Meksyku, gdzie w

późniejszych latach odnosi sukcesy z takimi

zespołami jak Luzbel, Argus, Proyecto

Millenium. Wokalista Red, Paul Armfield

zaczął śpiewać w zespole White Heat. Pozostała

trójka postanawia dalej grać razem i

zakładają zespół ME262. Nazwa została zaczerpnięta

od samolotu myśliwskiego o napędzie

odrzutowym Messerschmitt Me 262

Schwalbe. Gitarzysta Paul Barney Barnard,

basista Paul "Paul the Boss" Hine i

perkusista Graham Smith werbują do zespołu

byłego wokalistę zespołu Silversound,

Kevina Harrisa. Do zespołu dołącza również

gitarzysta Peter Jarvis, z którym Hine

znał się jeszcze z czasów wspólnego grania w

Chaser. Chaser zostawił po sobie trzyutworowe

demo ("Love Brought Him Down",

"Point Of No Return", "Fatherless Child")

nagrane w 1979 roku. Warto przy okazji

wspomnieć o zespole Aslan, z którym Jarvis

występował przed Chaser. Wśród fanów

zespołu ogromną popularnością cieszyła się

piosenka "Queen Of Nile", które zaczynała

się jako ballada, a kończyła szybkim i długim

gitarowym solo. Wracając do ME 262. W

marcu 1983 roku grupa wchodzi do Steve

Chapmans Studio położonym w Rotherhithe

(dzielnica Londynu) i nagrywa swoje

pierwsze i jedyne demo. Znalazły się na nim

dwa znakomite utwory: "Don't Look Down"

oraz "Blue Baby". Niestety jeszcze w tym

samym roku zespół opuszcza Paul Barney.

Zespół działa jako kwartet. W 1985 roku

następuje zmiana perkusisty. Na miejsce

Grahama Smitha przychodzi Klaus di

Matteo. Niestety wkrótce zespół rozpada

się. Paul Hine dołącza do zespołu Deja Vu,

a w 1989 roku ponownie spotyka się z Klausem

di Matteo w grupie Presence, której

gitarzystą był Paulo Turin, znany później z

występów w Gangland i Paul Di'anno's

Battlezone.

Foto: Pyramid

Pyramid

Zespół Pyramid powstał pod koniec 1980

roku w składzie: Jon Price - voclas, Eric

(Keith) Hartley - lead guitar, Ian Patrick -

rhythm guitar, Drew Dempster - bass, Julian

'Jules' Slater - synth i Kevin Collens -

drums. Jednak Jules opuścił bardzo szybko

kolegów, zanim dokonano jakichkolwiek

nagrań. Pyramid często określał siebie jako

zespół z Bradford, ponieważ ludzie spoza

tego obszaru słyszeli o Bradford, ale w rzeczywistości

tylko Keith i Ian Patrick mieszkali

w / blisko Bradford. Jon Price mieszkał

w Bingley, Kev Collens w Keighley, a

Drew Dempster w Cottngley. Grupa ćwiczyła

i nagrywała pod kościołem w Cottingley

Town Hall. Jak pamiętacie tuż za tą

kaplicą, nad brzegiem rzeki mieszkały (i podobno

nadal mieszkają) wróżki, które udało

się sfotografować dwóm kuzynkom - Elsie

Wright i Frances Griffiths. W latach 1917-

1920 zdjęcia te były olbrzymią sensacją i

nawet Arthur Conan Doyle, twórca słynnego

Sherlocka Holmes'a interpretował je

jako dowody istnienia istot paranormalnych.

Wracając do historii Pyramid. W małym

lokalnym 8-ścieżkowym JSG Studio w1981

roku grupa rejestruje swoje pierwsze demo.

Znalazły się na nim trzy piosenki:

"I Wish You Wouldn't..." - to lekka, gorzka

słodka piosenka o miłości

"Airway" - to wielosekcyjny hymn progresywny,

trwający 8 minut.

"Crash Landing" to krótki, ostry, ciężki

164

REMINISCENCJE NWOBHM


kawałek.

Zespoł był zadowolony z tych nagrań, chociaż

uważał, że wyszły trochę "za lekko".

Pomimo tego nagranie "Crash Landing"

dwukrotnie trafiło na walijską listę Top 20

znanego magazynu "Sounds". Jeśli chodzi o

muzykę nagraną przez Pyramid, to w ich

dorobku znalazły się jeszcze takie utwory

jak: "Airway" (właściwie "Aireway"), piosenka

o przeprowadzeniu nowej obwodnicy przez

dolinę Aire, "Dark Is The Sun", i "Slostong".

Tytuł ostatniej piosenki miał właściwie

brzmieć "Lost Song", ale ktoś się wkurzył i nie

mógł go poprawnie wymówić, więc zostało

"Slostong". Zespół nagrał również "Ice Cream

Man", stary numer bluesowy Johna Brima.

Zaczyna się akustycznie, aby później przejść

do turbodoładowania elektrycznego… podobnie

jak Van Halen zrobił to wcześniej z tą

samą piosenką. W 1983 roku zespół opuszcza

Ian Patrick. Po jego odejściu Keith

przejmuje wokal i wkrótce Pyramid wraca do

JSG Studio, gdzie nagrywa dwa utwory "Elm

Tree Hill" i "Won't Be Home" - oba napisane

przez Hartleya, Patricka i Price'a. Ostatnim

nagraniem, które zespół zrobił , zanim w

1984 roku odszedł Kev Collens, było "Time

Forgets a Hero" w JSG Studio. Piosenka ta

znalazła się na wydanym w 1984 roku przez

Sane Records kompilacyjnym albumie "It's

Unheard Of!". (obok takich wykonawców

jak Sapphire, Avalanche, Runestaff, Trident,

Incubus, Kraken i innych). Nowym perkusistą

Pyramid został Steve Cookson. Niestety,

koniec zespołu zbliżał się nieuchronnie.

Nastąpiły kolejne zmiany personalne.

Zespół opuszcza Ian Patrick, zastąpiony

prze klawiszowca Brian'a Goodinson'a.

Również ponownie następuje zmiana perkusisty.

Zostaje nim Nick Holgate. Zespół miał

nowe, bardziej "progresywne" brzmienie i

został przemianowany na New England,

który koncertował i nagrywał do połowy

1986 roku, kiedy to został rozwiązany z powodu

zobowiązań zawodowych itp. Jednakże

w 2013 New England został zreformowany.

Zespół był aktywny do pojawienia się Covid-

19 i miejmy nadzieję, że wkrótce znów

będzie aktywny.

Z.

REMINISCENCJE NWOBHM 165


Zelazna Klasyka

166

Black Sabbath - Paranoid

2020 BMG

ZELAZNA KLASYKA

Miałem trochę inne plany na tą odsłonę

rubryki Żelazna Klasyka. No ale takie rocznice,

jak ta, nie mogą pozostawić obojętnym. Z

wielkim hukiem BMG świętuje klasykę nad

klasyki, 50 lecie albumu "Paranoid" Black

Sabbath. Wydali z tego powodu bardzo interesujący,

czterodyskowy boks, który z miejsca

przykuł moją uwagę. Naturalnie przy okazji -

parę zdań o samej płycie.

Uwielbiam Black Sabbath. To jedna z tych

grup, której twórczość biorę bez zbędnych

pytań. Każda płyta jest dla mnie przeszywająca,

a fragment dyskografii z szalonym

Ozzym Osbournem za mikrofonem to już w

ogóle mistrzostwo świata i okolic. Riffy Tony

Iommiego, posępne i uderzające w twarz niczym

rękawica sprawnego boksera, tworzą

akompaniament i stoją niejako w opozycji do

gęstej sekcji rytmicznej. Tu z kolei niezmordowany

Bill Ward na perkusji i dokładny

Geezer Butler skupiają kolektyw niskich

tonów, chyba jedynych takich w historii muzyki

metalowej. Cenię sobie Black Sabbath

za, mimo wszystko, poszukiwanie. Że każda

ich płyta była tak naprawdę inna. Skupiając

się już na okresie z Ozzym, mogę śmiało napisać,

że z każdym następnym albumem przynosili

niezwykły progres. Na pewno nie powtarzali

się i sprawiali wrażenie bardzo twórczego

zespołu. I w sumie tak było.

Album "Paranoid" dostałem na któreś święta

wielkiej nocy. Przykicał zajączek i podrzucił

za kanapą. Byłem wtedy młodym chłopakiem,

gdzieś w okresie gimnazjalnym. Może

wcześniej. Dokładnie nie pamiętam, jednak

pamiętam doskonale, że album z miejsca wywarł

na mnie potężne wrażenie. Dzięki sąsiadowi

znałem już wcześniej grupę z Birmingham

na wyrywki, ale o pełne płyty musiałem prosić

rodziców. Takim też sposobem właśnie drugi

album Black Sabbath w oryginale stanął jako

pierwszy na półce. Dziś wracam do niego

trochę rzadziej. Nie jest też moim ulubionym

krążkiem tej zasłużonej formacji. Bez wątpienia

z klasycznego okresu jest nim "Master Of

Reality". No ale "Paranoid" ma w sobie swoisty

magnetyzm i nie na darmo ma miejsce w

kanonie muzyki rockowej.

Już początek przynosi mocarny cios w postaci

"War Pigs". Utwór ten odnosi się wyraźnie

do sytuacji w USA na początku lat 70.

To komentarz do zasadności wojen w kontekście

konfliktu w Wietnamie. Rwany początek

i szalona końcówka. Miałem szczęście

słyszeć go na żywo i swoim ładunkiem powaliłby

nosorożca. Kompozycja tytułowa -

cóż, chyba jeden z najbardziej znanych i kojarzonych

z bogatego dorobku Black Sabbath.

Niecałe trzy minuty żwawego hard rocka. Z

pozoru nic wielkiego, ale wszakże w prostocie

tkwi największa siła. Potem chwila oddechu

za sprawą onirycznego "Planet Caravan". Można

się zrelaksować i odpłynąć… Świetny

utwór. Trochę niedoceniany, choć zupełnie

nie wiem czemu nie poświęca się mu więcej

miejsca. Zaraz po nim kolejny sztandarowy

potwór. Utwór-gigant. Zmodulowany wokal

już od razu zapowiada żelaznego człowieka.

Charakterystyczny riff i zaczyna się opowieść

o bardzo nieszczęśliwej personie. Tytułowy

"Iron Man" w końcu przestaje nad sobą panować…

Stronę B winylowej płyty rozpoczyna

"Electric Funeral". Razem z "Hand Of Doom"

tworzą świetny środek albumu. Black Sabbath

leje tutaj swoją muzyczną smołę nie bacząc

na nic. Zgrabnie przechodzą do instrumentalnego

"Rat Salad". Krótki popis Billa

Warda i jak najbardziej szczurza sałatka

okazuje się bardzo smakowita. Sam finał albumu

to świetny "Faires Wear Boots". To jeden z

moich ulubionych kawałków ekipy z Birmingham.

Opowieść o tańczących elfach, wróżkach

i krasnalach w połączeniu z kapitalnym

riffem i pokombinowaną sekcją daje piorunujący

efekt.

Album "Paranoid" liczy sobie około czterdziestu

dwóch minut. Wartość idealna. Ma w

sobie maksimum, zgrabnie stłoczone i podane

w ośmiu bardzo różnorodnych utworach. To

nie tylko posępny hard rock. To tak naprawdę

tworzenie historii muzyki metalowej. Otwieranie

kolejnych furtek dla tych, którzy pięćdziesiąt

lat później, świadomie bądź nie, będą

grali podobne riffy i korzystali z podobnych

rozwiązań aranżacyjnych.

Boks jaki firma BMG postanowiła wydać na

uczczenie okrągłej rocznicy wydania płyty to

godna temu rzecz. Co prawda w zestawie

mamy ten sam co w 2012 roku remaster, ale

na trzech pozostałych dyskach dostajemy

same pyszności. Kwadrofoniczny mix przemilczę.

Tylko ze względu na to, że nie jestem

fanem takich rozwiązań. Na pewno ciekawe

doświadczenie ale nawet nie miałbym jak tego

sprawdzić, więc nie będę tutaj rozpisywać się

bezsensu.

Na deser dwa koncerty. To oficjalne bootlegi.

W bardzo dobrej, ba, ŚWIETNEJ jakości.

Z roku 1970!!! Pierwszy nagrany w Montreux,

drugi z Brukseli. Materiał, jaki grało Black

Sabbath to kanonada najlepszych fragmentów

debiutu oraz, naturalnie, promowanego

"Paranoid". Miód na uszy! Całość rejestrowana

ze szczegółami - np. zapowiedzi

Ozzy'ego czy strojenie się muzyków. Mamy

też pewne zmiany aranżacyjne w stosunku do

studyjnych pierwowzorów. Grupa, mogę powiedzieć,

w formie. Suną jak prawdziwa, metalowa

maszyna. Zważywszy, że to tak naprawdę

początek kariery zespołu, to Black Sabbath

na tych taśmach jawią się jako bardzo

doświadczeni i profesjonalni muzycy. Nie

słychać żadnych znaczących błędów czy paraliżującej

tremy. Pozostaje tylko żal, że nie

człowiek nie mógł w takich sztukach uczestniczyć…

Ciężko z tak obszernej dyskografii wybrać

jeden najbardziej znaczący album. Każdy

kolejny będzie, mam nadzieję, miał swój piękny

jubileusz w postaci takich boksów jak ten.

Black Sabbath to się po prostu należy.

Adam Widełka


Decibels’ Storm

recenzje płyt CD

1 - dno, 2 - słaba, 3 - przeciętna, 4 - dobra, 5 - bardzo dobra, 6 - wybitna

Ace Frehley - Origins Vol. 2

2020 Steamhammer/SPV

Bardzo dobrze, że Ace postanowił

na chwilę urwać się ze swojej planety

Jendell, wpaść na Ziemię i nagrać

"Origins Vol. 2", zapraszając

przy okazji do nagrań kilku zacnych

gości, jak choćby Lita Ford,

czy były gitarzysta Kiss, Bruce

Kulick. Jest to oczywiście kontynuacja

"Origins Vol. 1", na której

gościnnie wystąpił min. sam Paul

Stanley, czyli pan, z którym Ace

tworzył w Kiss jeden z najlepszych

duetów gitarowych w historii

rocka. O tym, że Ace ma głowę do

coverów mogliśmy przekonać się

już w latach 70. gdy grał w Kiss

(utwory "2000 Man" z albumu

"Dynasty" czy "New York Groove"

z jego solowej płyty wydanej w

1978 roku), choć dla mnie mistrzostwo

świata to jego przeróbka

utworu "Into The Night" z repertuaru

Russa Ballarda, która znalazła

się na jego płycie "Frehley's

Comet". Na "Origins Vol. 2" mamy

kolejną dawkę utworów, które

najbardziej wpłynęły na młodego

Spacemana i ukształtowały go

muzycznie. Znajdziemy tutaj numery

Led Zeppelin, Deep Purple,

Mountain, ale także The Beatles,

Rolling Stones czy Cream. Jako

bonus dostajemy nową wersję "She"

oczywiście z repertuaru Kiss. Ace

podchodzi do klasyki z takim samym

szacunkiem jak na pierwszym

albumie i nie stara się odkrywać

na nowo Ameryki. Dobrym

przykładem jest tutaj "Good Times

Bad Times" z repertuaru Led Zeppelin,

gdzie nie ma większych

zmian aranżacyjnych, ale cięższe

brzmienie dodaje jeszcze więcej

ognia. Kolejny bardzo fajny cover

to "Space Truckin'" Deep Purple,

gdzie Ace wymiata mega kosmiczne

solo gitarowe w swoim stylu i

od teraz to już "Space Ace Truckin"!

Do tego utworu powstał także bardzo

zabawny rysunkowy teledysk.

Lita Ford wspiera Spacemana w

stonsowym "Jumpin' Jack Flash", ta

wybuchowa para tchnie nowe hard

rockowe życie w ten numer. Ostra

gra Frehleya i drapieżny wokal

Lity nadają nowego charakteru temu

klasykowi lat 60. Swoją drogą

to Ace ma talent do tworzenia

hard rockowych killerów z rock'n'

rollowych piosenek, taką przemianę

przeszedł także "30 Days In

The Hole" z repertuaru Humble

Pie. Ciężkie brzmienie gitar, trochę

szybsza perkusja, zadziorny

śpiew kolejnego gościa Robina

Zandera (Cheap Trick) i narodził

się czadowy rocker. W hendrixowskim

"Manic Depression" Ace'a

wspiera gitarowo Bruce Kulick i

robi nam się kolejny wspaniały

kissfamilly duet. Na koniec mamy

jeszcze jeden kissowy akcent w postaci

nowej wersji "She" z albumu

"Dressed To Kill". W tym przypadku

ciężar brzmienia także robi

swoje i bardzo fajnie, że utwór

kończy się tak jak koncertowa wersja

z "Alive". "Origins Vol. 2" to

kolejny bardzo fajny zbiór coverów,

w które Ace razem z zaproszonymi

gośćmi tchnął nowe hard

rockowe życie. Mam nadzieję, że

Spaceman wkrótce znowu wsiądzie

do swojej rakiety, odwiedzi

naszą planetę i doczekamy się także

trzeciej części.

Airforce - Strike Hard

2020 Pitch Black

Robson Bigos

Wiecie jak to jest wydać debiutancką

płytę po ponad 30 latach od

założenia zespołu? Ja też nie, ale o

wzlotach i upadkach na brytyjskiej

scenie metalowej panowie z Airforce

mogliby zapewne napisać

całkiem pokaźnych rozmiarów

książkę. Tak czy inaczej, oto w roku

2020 doczekaliśmy się! Debiutancki

krążek nie młodych już

przecież londyńskich metalowców

jest gotowy. "Strike Hard", jak

sam tytuł wskazuje, nakazuje oczekiwać

mocnego uderzenia. I tak

właśnie jest! Nie wiem jak Wy, ale

ja wielbię takie proste, klasyczne,

nie przekombinowane granie, nieco

archaiczne w swojej formie, ale

zarazem perwersyjnie urzekające.

Ani jednego zbędnego dźwięku, żadnej

niepotrzebnej nuty, zero karkołomnych

popisów solowych czy

ścigania się ze światłem. Zamiast

tego świetne riffy, mięsiste brzmienie,

mozolna, wręcz "fabryczna"

praca perkusji (uwaga - gra na niej

człowiek-legenda, Doug Sampson -

to jego grę słyszycie na pierwszym

oficjalnym wydawnictwie Iron

Maiden, "The Soundhouse Tapes"),

klekoczący bas (tu z kolei

stary kumpel Steve'a Harrisa - Tony

Hatton) i wokal ze starej szkoły

Bruce'a Dickinsona. Właśnie!

Ten głos to Flavio Lino, portugalski

artysta-wyczynowiec, nowy nabytek

brytyjskiego szwadronu.

Nieprzypadkowo Lino śpiewał

swego czasu w cover bandzie Iron

Beast i brawurowo interpretował

chociażby ukochane przez internetową

społeczność "Wasting Love".

Zresztą, w Airforce wniósł wiele

od siebie, czy to w singlowym "Die

For You" czy w bardzo klasycznym

rockerze "Band of Brothers", który

pierwotnie, jeszcze na singlu, zaśpiewał

inny legendarny zawodnik

z maidenowej przeszłości - Paul

Mario Day. A jest przecież na tej

płycie jeszcze również gościnny

występ wokalny samego Paula Di'

Anno - ironowy rekonwalescent

mimo kiepskiej formy fizycznej,

wciąż ma "to coś" w swoim głosie.

Oddzielne pochwały należą się natomiast

gitarzyście Chopowi Pitmanowi,

dzięki któremu "Strike

Hard" nie jest jedynie kolejnym

wzdechnięciem starych pryków

którzy przypomnieli sobie po latach,

że gdzieś głęboko w szafie

mają schowane swoje Fendery. Pitman,

prócz świetnych riffów,

wyśpiewuje za pomocą swojej gitary

masę kapitalnych melodii, czy

to w solówkach czy to w krótkich

gitarowych ozdobnikach. W jego

grze słychać inspiracje chociażby

szkołą Wolfa Hoffmanna z

Accept, ale ta zwiewna melodyjność

brzmi też niekiedy podejrzanie

Adrianowo Smithowsko. To

ważny aspekt, zwłaszcza, że Pitman

to jedyny wiosłowy w tym

składzie. Wszystko to dodaje nowemu

albumowi "Sił Powietrznych"

dodatkowego kolorytu. Całość

dopełnia bardzo oldschoolowa

produkcja nad którą czuwał sam

Pete Franklin, znany z zespołu

Chariot. Airforce, zgodnie z zapowiedziami,

wydało płytę bardzo

solidną, której zawartość pozwala

sądzić, że nie jest to jedynie "łabędzi

śpiew" brytyjskiego kwartetu

a raczej introdukcja do ciekawie

zapowiadającej się przyszłości.

Trzymam za Airforce kciuki! (5)

Alcatrazz - Born Innocent

2020 Silver Lining

Marcin Jakub

Graham Bonnet zawsze był dla

mnie interesującą i niedocenianą

postacią w świecie hard rocka.

Zastąpić Ronniego Jamesa Dio to

sprawa przegrana od początku, niezależnie

od talentu i głosu, jaki

przypada nam w kosmicznej loterii.

Mimo to, album Rainbow,

na którym Graham miał przyjemność

się pojawić, należy do tych

najbardziej udanych. Stał się początkiem

kariery wokalisty, przynajmniej

na rockowym poletku,

bowiem miał on już na koncie kilka

płyt w stylu Motown Records.

Dobry start i dające nadzieję kolejne

kroki, takie jak angaż do Michael

Schenker Group i założenie

własnego Alcatrazz nie złożyły się

jednak na szczególną popularność.

Graham zawisł gdzieś w połowie

drogi pomiędzy postacią kultową w

przeszłości a mainstreamem. Skończmy

ze skrótową historią. Otóż,

niedawno na rynku pojawił się materiał

powrotny zespołu, który był,

jak się wydaje właśnie, oczkiem w

głowie wokalisty. Do składu Graham

zaciągnął gości: Bob Kulick,

Chris Impellitteri, a nawet znany

z Annihilator, Jeff Waters. Poza

tym, Jimmy Waldo i Gary Shea,

koledzy z początków zespołu. Co

się dzieje w muzyce? Komunał o

tym, że czas dla nich stanął w

miejscu jest nieco wyświechtany,

ale takie właśnie odnosi się wrażenie.

Żaden to zarzut, wszak wysmakowane

odwołanie się do przeszłości

może być chwalebne. "Born

Innocent" brzmi bardzo klasycznie,

gdyby nie kwestie brzmienia,

które zdaje się tkwić gdzieś w

połowie drogi pomiędzy charakterem

lat 80., a współczesnymi rozwiązaniami

produkcyjnymi, uwierzyłbym,

że to zaginiony przed laty

album grupy. Jest to muzyka nośna

i przebojowa - pełna patentów charakterystycznych

dla takie grania

przed laty, jak wirtuozerskie solówki

gitarowy czy organy hammonda.

Największą zagadką jest dla mnie

Graham. Przy całej sympatii do

niego, słychać, że nie jest w najlepszej

formie wokalnej. Chrypka w

głosie, która niegdyś nadawała mu

charakteru, obecnie zaczyna dominować.

Można odnieść wrażenie,

że wokalista męczy się, śpiewając

na granicy swoich możliwości (jak

w "We Still Remember" czy "I Am

the King"). Momentami słychać, że

wychodzi lekko poza tonację. Nie

jest to jednak wykonanie jakoś

szczególnie złe, a w pewnym sensie,

nadaje mu wręcz autentyczności.

Bo właśnie z tym mamy tutaj do

czynienia. "Born Innocent" to wyraz

pasji tego siedemdziesięciodwuletniego

człowieka do muzyki,

RECENZJE 167


której poświęcił swoje życie. Album,

który nie musi udawać, że

wprowadza jego twórczość na nowe

tory, by dawać satysfakcję. (4)

Alizarin - Cast Zenith

2018 Self-Released

Igor Waniurski

W poprzednim numerze opisywałem

ich ostatnią płytę "The Last

Semblance", gdzie trochę marudziłem

na temat śpiewu Josha

Kay'a. Po przesłuchaniu "Cast Zenith"

stwierdzam, że wolę aby

Josh śpiewał, niż ogólnie muzycy

skupiali się na grze instrumentalnej.

Właśnie narracji wokalnej najbardziej

brakowało mi na "Cast

Zenith". Za to nalazła się na niej

muzyka, która stanowi początek

muzycznego świata tego zespołu.

W głównej mierze punktem wyjścia

jest to, co zapoczątkowało

Dream Theater, lecz ze względu

na instrumentalny charakter, muzycy

bardzo mocno postawili na

techniczne granie, przez co muzyka

wydaje się lekko "kanciasta".

Owszem członkowie kapeli wykorzystują

różne kontrasty, w tym

ciekawe zwolnienia, intrygujące

klimaty i melodie, a nawet ciekawe

jazzowe wtrącenia, czy też wycieczki

w stronę rocka progresywnego

ale nie nadaje to muzycy oczekiwanej

płynności. Zresztą kreatywność

muzyków w tej kwestii jest wielka,

bo w takim "Anomaly" pozwolili na

piękną frywolność basu, a w "The

Window Afar" znakomicie ubarwili

utwór prostym plumkaniem gitary

akustycznej. Daje to kolejny impuls

do kolejnych doznać lecz "kanty"

w muzyce nadal wystają.

Oczywiście Alizarin proponuje

swoim słuchaczom wiele intrygującej

muzyki. Poza tym jest ona zagrana

wyśmienicie wręcz wirtuozersko.

Brzmienia, które znalazły

się na "Cast Zenith" są wzorcowe i

mojej estetyce zupełnie wystarczają.

W każdym razie na tle całej masy

współczesnych znakomitych

propozycji ze sceny progresywnej

album wydaje się jedynie bardzo

solidny. Niemniej warto poznać jego

zawartość. (3)

\m/\m/

Allagash - The Allagash Encounters

2020 Raw Skull

Allagash to kanadyjski kwintet,

który istnieje od 2015 roku. Na

początku swojej kariery wydali

album "Allagash" (2016) oraz

EPkę "Canadian Encounters"

(2018) i właśnie te dwa wydawnictwa

znalazły się na omawianej

tegorocznej "The Allagash Encounters".

Płyta zaczyna się całkiem

nieźle od wyluzowanego, motorycznego

ale energetycznego i ze

speedowymi przyspieszeniami "Taken".

Takie połączenie heavy metalu,

US metalu oraz speed metalu.

No, może jakieś elemenciki power/

thrashu czy samego thrashu też odnajdziemy.

Ogólnie na tym wydawnictwie

nie ma dużo tych mocniejszych

akcentów, choć niektórzy

ten zespół przypisują do thrash

metalu. Wprawdzie wszystkie powyższe

składowe są w dalszej części

płyty utrzymane, to kawałki są

bardziej stonowane i utrzymane w

klimacie tradycyjnego heavy metalu

ze źródłami w NWOBHM

("Furth Kind"). Bywa też, że w ich

muzykę wkrada się lekkie punk

rockowe zacięcie ("Missing Time").

Niemniej powoduje to poczucie

pewnego znużenia, co jest w kontraście

do takiego żwawego openera,

czy następującego po nim

"Furth Kind". Parę takich miejsc na

części zawierającej album "Allagash"

jeszcze odnajdziemy. Tej

monotonności dodają również kawałki,

które preferują wolniejsze

tempa ("Allagash") oraz zwykły,

normalny i niewyróżniający się wokal

Mooncrawlera. Muzycy lubią

też w nagraniach wykorzystywać

spicze, a takie przegadane fragmenty

raczej nie porywają do euforii.

Za to muzycy Allagash potrafią

skonstruować ciekawe, wolne i

akustyczne fragmenty. Tak jak w

końcówce "Taken" czy we wstępie

"Back From The Past". Całkiem

dobrze takie aranżacje wypadły w

dynamicznym utworze "The Truth

Is Out There", ale jego kładą te

niepotrzebne gadki. Ciutkę lepiej

wypadają kawałki z części należącej

do EPki "Canadian Encounters".

W otwierającym "They

Follow You" odnajdujemy wszystkie

składowe inspiracji, czyli heavy

metal, US metal, speed metal oraz

wpływy punka, to sam kawałek jest

bardziej konkretny oraz ma słyszalne

"maidenowe" podejście. Pozostałe

dwa utwory są również w

podobny sposób przygotowane, a

taki "Almond Eyes" może nawet

stanąć w szranki z "Taken". Muzycy

nadaj świetnie potrafią wkomponować

akustyczne wstawki, tak

jak w wspomnianym "Almond

Eyes". Jednak najjaśniejszym punktem

tej części płyty jest ostania

bardzo klimatyczna, przestrzenna,

przepełniona atmosferą uniwersum,

tytułowa kompozycja "Canadian

Encounters". Zdecydowanie

wyłamująca się z ogólnego muzycznego

przekazu Allagash. Wcześniej,

w trakcie pisania recenzji

wymieniłem garstkę niedoskonałości,

do tego należy dodać dobre ale

nie najlepsze brzmienie, czasami

stłamszone i płaskie. Na koniec

trzeba też wyjaśnić skąd tyle różnych

gadek. Muzycy tego zespołu

cały koncept oparli na fascynacji

UFO i w ten sposób chcą podkreślić

swój przekaz. Sama nazwa pochodzi

nawet od miejsca najsłynniejszego

uprowadzenia kilku osób

przez istoty pozaziemskie, które

okazało się mistyfikacją, choć

większość zainteresowanych ciągle

idzie w zaparte. Ogólnie Allagash

ma potencjał, muzycznie przedstawia

się interesująco i powinno

się dać im szansę. Niemniej słuchając

całości "The Allagash Encounters"

mam zawsze sprzeczne

odczucia aczkolwiek w tym momencie

nie dam więcej niż... (3)

Allagash - Cryptic Visions

2019 Self-Released

\m/\m/

"Cryptic Visions" to drugi pełny

album po "Allagash" z roku 2016

oraz EPce "Canadian Encounters"

z roku 2018. Kanadyjczycy kontynuują

na nim to, co rozpoczęli na

dopiero, co wymienionych wydawnictwach.

Także odnajdziemy ich

specyficzną mieszankę heavy metalu,

US metalu, speed metalu oraz

pewnych elementów power/thrashu

czy samego thrashu. Tym razem

przeważają szybkie i dynamiczne

kompozycje z ich charakterystyczną

galopadą. Jednak tym

przypadku brzmi to trochę szlachetniej,

tak jakby muzycy dotarli

się nie tylko ze sobą ale w kwestii

odgrywania własnych pomysłów.

Fajnie wybrzmiewają tu obie gitary

oraz partie solowe. Oczywiście muzycy

Allagash potrafią zmienić

tempo czy też klimat, choć w wypadku

tego album są to elementy,

które zbytnio nie absorbują słuchacza.

Niemniej muzycy Allagash

nadal świetnie potrafią wykreować

wolne, akustyczne i nastrojowe fragmenty,

tak jak w końcówce

"Strange Metal" czy we wstępie

"Privacy Invaders". Przy okazji ten

ostatni utwór wydaje sie najlepszym

na omawianym albumie. Na

pewno zabrzmiał on najbardziej

intrygująco i porywająco. Oddzielną

historią na "Cryptic Visions"

jest ostatnia instrumentalna kompozycja,

ponad czternastominutowa

"Eagle Lake". Można powiedzieć,

że zagrana z dość progresywnym

podejściem. Są tu różne partie

od tych dynamicznych po przez

te akustyczne oraz bardziej atmosferyczne,

bazujące na elektronicznych

pejzażach. Niestety w tej

formule formacja jednak nie sprawdziła

się, po prostu muzycy przekombinowali.

Na poprzednich płytach

było parę elementów, które

powodowały znużenie. Teraz tego

nie ma. Tak bardzo nie rzucają się

w uszy punkowe odniesienia, nie

ma nudy, a wokal choć nadal zwykły

to jakby nabrał charakteru. Nie

denerwują tak bardzo wykorzystywane

spicze. Trzeba wspomnieć o

brzmieniu, w tym wypadku jest to

również kolejny krok do przodu.

W sumie nie wiele Kanadyjczykom

zabrakło aby ocenić "Cryptic Visions"

na dobrą ocenę. Zwolennicy

starego grania w wykonaniu dzisiejszej

młodzieży powinni posłuchać

tej płyty, może niektórym

"Cryptic Visions" przypadnie do

gustu. (3,7)

\m/\m/

Alter Bridge - Walk The Sky 2.0

2020 Napalm

Alter Bridge oficjalnie rozpoczął

swoją działalność 2 stycznia 2004

roku, czyli gości na scenie muzycznej

już ponad 16 lat. Amerykański

zespół wywodzący się z Orlando

w stanie Floryda płynnie lawiruje

między hard rockiem, post grungem

i metalem. Obecnie w skład

grupy wchodzą: Myles Kennedy

(wokal prowadzący, gitara rytmiczna,

gitara prowadząca, keyboard),

Mark Tremonti (gitara prowadząca,

gitara rytmiczna, wokal wspierający),

Brian Marshall (bas) i

Scott Phillips (perkusja). 6 listopada

2020 roku za pośrednictwem

Napalm Records zespół wydał

EPkę "Walk The Sky 2.0". EPka

zawiera sześć koncertowych wersji

utworów pochodzących z ostatniego

albumu studyjnego Alter Bridge

pt.: "Walk The Sky", które zostały

nagrane na początku tego roku

podczas trasy po Stanach Zjednoczonych

oraz jeden utwór studyjny

będący zupełną nowością.

"Wouldn't You Rather" łączy w sobie

mocne melodie z ciężkimi i

świeżymi riffami oraz zapadający

w pamięć refren. Cięższy rytm

wnosi również "Native Son". W

"Pay No Mind" i "Godspeed" na

pierwszy plan wysuwają się syntezatory,

z którymi grupa eksperymentowała

podczas tworzenia oryginalnego

albumu. Natomiast "In

The Deep" i balladowy "Dying

Light" są typowym hitami w stylu

Alter Bridge, które mogą kojarzyć

się z takimi utworami jak: "Open

Your Eyes", "Blackbird" czy "Watch

Over You". Nowością nagraną już

168

RECENZJE


w trakcie trwania pandemii koronawirusa

jest utwór "Last Rites" zestawiający

grzmiące gitary Marka

Tremontiego i wysublimowany,

charakterystyczny głos Mylesa

Kennedy'ego. Całość utrzymana

jest w stylu post grunge z lat 90-

tych. Jeśli "Last Rites" stanowi zalążek

nowego albumu, to fani Alter

Bridge mogą zacierać ręce, czy raczej

uszy. Pamiętam swój pierwszy

koncert Alter Bridge (a zarazem

pierwszy koncert tej kapeli w Polsce)

- zagrali wówczas na warszawskich

Ursynaliach w 2011 roku.

Urzekła mnie niesamowita charyzma

wokalisty i jego fantastyczny

kontakt z publicznością. Niestety

EPka nie oddaje tego klimatu. I

choć bardzo brakuje mi koncertów,

to płyta jest jedynie ich marnym

substytutem. Zdecydowanie bardziej

polecam przesłuchanie albumu

studyjnego z 2019 roku pt.:

"Walk The Sky". Należy jednak

przyznać, że lirycznie wszystkie

utwory idealnie wpasowują się w

pandemiczną rzeczywistość. Jak

śpiewa Myles: "You don't know Where

this goes... Wait until tomorrow...".

Tak więc czekamy, co będzie dalej...

ze światem... z Alter Bridge.

(3,5)

Simona Dworska

Ambition - Rock Breaker

2020 Infernö

Ambition to kolejny ze współczesnych

zespołów, których członkowie

nie dość, że tęsknią za metalowymi

latami 80., to jeszcze nie dopuszczają

do siebie świadomości,

że od tego czasu minęło już dobre

30 lat. I fajnie, bo "Rock Breaker",

debiut brazyliskiej formacji, generalnie

trzyma poziom - to materiał,

który faktycznie mógł powstać w

1983 czy 1985 roku. Fakt, zżynka

z Judas Priest w "Fight For Your

Life" jest ewidentna, również aż takie

zapatrzenie w Iron Maiden

("Play The Game") mogli sobie darować,

spojrzeć na te numery obiektywniej,

coś zmienić, spróbować

zagrać je po swojemu, bez kopiowania.

Że można pokazuje udany

cover Budgie "Heavy Revolution",

ale przede wszystkm autorskie numery

"Screaming In The Dark",

"Heroes Die Young" i tytułowy -

jeśli ktoś pokochał metal we wczesnych

latach 80. nie będzie mógł się

od tych dźwięków uwolnić, a fani

The Rods, Saxon, Picture, Riot

czy Chariot już na pewno powinni

sobie sprawić tę płytę. (4)

Wojciech Chamryk

Angband - IV

2020 Pure Underground

Ten irański zespół gra ponoć progresywny

power metal, chociaż ja

słyszę w ich muzyce echa tradycjnego

heavy/power i epic metalu

lat 80. Mam też z Angband pewien

problem, bo jak na zespół z

kilkunastoletnim stażem i czterema

albumami na koncie nie ma

zbyt wiele do zaproponowania, poza

siermiężnym heavy drugiego, a

może i trzeciego sortu. Momentami

nieporadność aranżacyjna aż

zadziwia, bo warstwa rytmiczna

"Ateny" jest totalnie amatorska, tak

jakby Mahyar Dean skupił się na

- faktycznie efektownych - solówkach,

mniejszą wagę przykładając

do partii ledwo słyszalnego basu i

rachitycznej perkusji. W kilku innych

utworach jest podobnie, trudno

uznać to więc za wypadek przy

pracy. Nie brakuje też jednak kompozycji

udanych, jak totalnie oldschoolowy

"Fighters", klimatyczny

instrumental "The Blind Watchmaker"

czy patetyczny "Cyrus The

Great", w którym partie duduka

brzmią chyba najciekawiej, gdy do

"Visions In My Head" doklejono je

już trochę na siłę. No i wokalista,

Tim Aymar, najnowszy nabytek

grupy, znany z Pharaoh czy Control

Denied Chucka Schuldinera

- to dzięki niemu ten materiał bardzo

zyskuje. Może nie zawsze, bo

w "Mirage" śpiewa jak według mnie

zbyt siłowo, ale poza tym jego

ostry, drapieżny głos wynosi taki

"Insane" czy balladowy "Nights Of

Tehran" na zdecydowanie wyższy

poziom. Ocenę muszę jednak wypośrodkować,

dlatego tylko: (3).

Wojciech Chamryk

Annexation - Inherent Brutality

2020 Iron Shield

Ponazywali się kretyńsko (Uncle

Crocodile? Rotten Piranha? Naprawdę

"zabawne"), a na debiutanckim

albumie grają agresywny, siłowy

thrash, próbując naśladować

Slayer, Vio-lence czy Demolition

Hammer. Wychodzi to tak sobie,

prawdę mówiąc nad wyraz mizernie,

mimo furii, blastów i generalnie

bardzo energetycznej całości,

bo to tylko łupanka bez ładu i składu,

którą najwyraźniej kieruje jeździec

bez głowy. Chłopaki pędzą

więc sobie donikąd, czasem tylko

dając nadzieję, że może jednak coś

z nich kiedyś będzie ("A.T.R.",

"Holycaust"). A, okładka jest całkiem

fajna, dobre i to. (1)

Wojciech Chamryk

Apogee - Endurance Of The Obsolete

2020 Progressive Promotion

Apogee to poboczny projekt Arne

Schäfera lidera innej niemieckiej

formacji Versus X. I co ciekawe,

projekt jest bardziej aktywny niż

macierzysty zespół Schäfera. "Endurance

Of The Obsolete" to już

jedenasty album Apogee, gdy

Versus X w dyskografii ma tylko

pięć albumów studyjnych i dwa nagrane

"na żywo". Okładka "Endurance

Of The Obsolete" jest bardzo

industrialna, na jej podstawie

powstała muzyka i tekst do utworu

tytułowego. Jednak muzycznie cała

sesja znacznie odbiega od tego

obrazka. Muzyka, która znalazła

się na "Endurance Of The Obsolete"

jak dla mnie jest wręcz teatralna

i mocno baśniowa oraz

operuje subtelnymi i ulotnymi doznaniami,

choć pełnymi ciepła.

Niemniej wyobraźnia Schäfera podąża

wytyczoną droga przez takie

tuzy jak Genesis, Van der Graaf

Generator, Gentle Giant czy też

jest bliska współczesnym twórcom

typu The Tangent czy Sylvan.

Także na albumie nie znajdziemy

niczego odkrywczego. Ale to żaden

problem, bowiem muzyczna interpretacja

i sama gra Arne bardzo

pobudza emocje i wyobraźnię słuchacza,

dzięki czemu udanie próbuje

wciągnąć go w dźwiękową

opowieść, która znalazła się na

"Endurance Of The Obsolete".

Najciekawszym fragmentem płyty

jest ostatnia kompozycja bisko

szesnastominutowa, "Overruled" z

kilkoma zmianami tempa, klasycznymi

narracjami rockowymi i

wyjętymi z muzyki poważnej oraz

gitarowymi eskapadami. W zasadzie

całość zagrał sam Arne Schäfer,

bowiem gra on na gitarach, basie,

klawiszach oraz śpiewa, dodatkowo

jest autorem muzyki i tekstów,

a także odpowiada za produkcję,

miks i mastering. Wyszło mu

to niekiedy rewelacyjnie, oprócz

głosu, po prostu natura nie obdarzyła

go w tej kwestii najlepszymi

walorami. Jedyną pomocą służył

mu perkusista Eberhard Graef.

Ogólnie "Endurance Of The Obsolete"

powinna spodobać się fanom

zasłuchanym w progresywnych

klimatach rodem z lat 70.,

choć mnie ta muzyka nie do końca

wciągnęła. Przesłuchałem ją z zaciekawieniem

ale nie wzbudziła we

mnie tak wielkiego zainteresowania

aby poznać wcześniejsze dokonania

tego projektu czy też formacji

Versus X. (3,7)

\m/\m/

Armagh - Cold Wrath Of

Mother Earth

2020 First Wave Only

Armagh to warszawska kapela istniejąca

już od ośmiu lat, jednakże

dopiero w tym roku udało im się

wydać pierwszy pełny studyjny album.

Tak, zgadliście! Jest to omawiany

tu album o tytule "Cold

Wrath Of Mother Earth". Muzyka

Warszawian to taki ciekawy

miks oldschoolowego black metalu,

pewnych elementów klasycznego

heavy oraz lekkiej nutki rockendrolla.

Tą ostatnią można usłyszeć

w takich utworach, jak chociażby

dosyć motorheadowy "Endless Fire"

(nie jedyny tego typu utwór w tym

zestawieniu, posłuchajcie sobie

"The Curse") oraz dość skocznym

(jak na ten gatunek oczywiście)

"The Undead". Jeżeli podobała

Wam się ostatnia płyta Butcher to

nie ma opcji, żeby nie spodobał się

Wam ten numer. Jest też tu odrobina

punk rocka (a jakże!) w postaci

kawałka "Mortal Fear". Niestety,

nie zabrakło tu słabszych

punktów. Do takich należałoby

zaliczyć otwierający całość monotonny,

bazujący na ogranych do

bólu black metalowych patentach

"Serpent Cross". Pomijając jednak

ten drobny szkopuł, "Cold Wrath

Of Mother Earth" to naprawdę solidna

porcja black'n'rolla. Jeżeli

szukacie dobrej płyty na imprezę

przy grillu i piwku (mam nadzieję,

że tej wiosny będzie to już możliwe…)

a przy okazji chcecie trochę

powkurwiać upierdliwego sąsiada -

"Janusza", to ten materiał jest idealny!

Chłopakom pozostaje tylko

życzyć by w przyszłości poszli za

ciosem! (4).

Bartek Kuczak

Attick Demons - Daytime Stories…

Nightmare Tales

2020 ROAR!

Portugalski Attic Demons to grupa,

która do nowicjuszy zdecydowanie

nie należy. Zespół na scenie

istnieje już dwadzieścia cztery i lat

i mniej więcej od tego czasu nagrywa

demówki. Prawdziwy debiut zespołu

miał jednak miejsce dopiero

w 2012 roku. Mowa tu o albumie

"Atlantis", gdzie wśród zaproszonych

przez zespół do nagrania go-

RECENZJE 169


ści można znaleźć takie nazwiska

jak Paul Di'Anno czy Ross The

Boss. Nie są to muzycy współpracujący

z byle kim, więc to tylko

potwierdza klasę Attick Demons.

"Daytime Stories… Nightmare

Tales" to trzecie pełne wydawnictwo

sygnowane tą nazwą, a pierwsza

nagrana dla wytwórni Rock

Of Angels Records. Muszę przyznać,

że ludzie pracujący dla tego

labelu mieli nosa biorąc Portugalczyków

pod swoje (anielskie)

skrzydła. Dlaczego? Powiem kolokwialnie,

że nowa propozycja

Attick Demons po prostu mnie

rozwaliła na łopatki. Ale po kolei.

"Daytime Stories… Nightmare

Tales" to dziewięć kompozycji.

Kompozycji z punktu widzenia

przeciętnego heavy metalowego

słuchacza prawie idealnych. Dostajemy

tutaj energię, której pozazdrościć

może im zarówno obecny

Judas Priest czy Accept. Mamy

też nieco podniosłości, zmian tempa

czy innych galopów charakterystycznych

dla Iron Maiden.

Trochę epickości w tym wszystkim

też się przyda. Ktoś czytając, to co

napisałem powie pewnie, że co w

tym genialnego, skoro powielają to,

co inni robią od dawna. OK., ale

czasem bywają sytuacje, że uczeń

dorównuje mistrzowi, prawda?

Przejdźmy może do konkretów. Album

rozpoczyna znany z promocyjnego

klipu utwór pod tytułem

"Contract". Kawałek ten świetnie

nawiązuje do nurtu NWOBHM.

Objawia się w nim także talent wokalisty

Artura Almeidy, który momentami

do złudzenia Bruce'a

Dickinsona w czasach jego najlepszej

formy. Kolejny numer to idzie

za ciosem. "Make Your Choice" rozpoczyna

się dość ciekawą partią

perkusji, która gładko przechodzi

w drażniący riff. Ogólnie utwor ten

jest utrzymany w średnim tempie

w środku zaś prezentuje ciekawe

zwolnienie. Poza tym te wszystkie

górki Almeidy budzą jednoznaczne

skojarzenia z najbardziej zasłużonym

wokalistą Iron Maiden.

Jeszcze ciekawiej robi się w "Renegade".

Jest to (może obok "Hills Of

Sadness") najbardziej mroczny i

niepokojący numer na tym albumie.

Oczywiście w dalszym ciągu

nawiązuje on do dokonań Brytyjczyków

(chociaż bardziej nawet do

solowych płyt Bruce'a), ale już tych

znacznie nowszych. Refren naprawdę

zapada w głowę i ciężko go

stamtąd wyrzucić (a niby po co

mialbym to robić?). "The Rvenge

Of Sailor King" zdecydowanie

bardziej przywodzi mi na myśl

ostatnie dokonania Judas Priest.

Oczywiście Portugalczycy nie zapominają

o tym, co w rockendrollu

najważniejsze. Utwór "Headbanger"

to taki wesoły metalowy hymn

o słuchaniu i graniu diabelskiej

muzy oraz machaniu do niej wytworami

naskórka znajdującymi się

na głowie powszechnie włosami

zwanymi. Panowie nie zapomnieli

również o swoich korzeniach.

Mam tu konkretnie na myśli kawałek

"O Condestavel". Nie dość,

że w całości jest on śpiewany w ojczystym

języku członków zespołu,

to jeszcze wykorzystano w nim

portugalskie ludowe instrumenty.

Na nową płytę Iron Maiden w

najbliższym czasie się nie zanosi.

Zresztą ich ostatnie muzyczne wyczyny

nie wszystkim starym fanom

przypadły do gustu. Za to z nową

pozycją Attic Demons starzy miłośnicy

twórczości Steve'a Harrisa

i ekipy na pewno takich problemów

mieć nie będą. Kupujcie w

ciemno! (5,5)

Azeroth - Beyond Chaos

2018 Self-Released

Bartek Kuczak

"Beyond Chaos" to czwarty album

argentyńskiego zespołu grającego

power metal, ale pierwszy, który

doczekał się również wersji anglojęzycznej.

Słychać, że Azeroth to

nie nowicjusze, chociaż jedynym

muzykiem powstałego w 1995 roku

oryginalnego składu jest basista

Fernando Ricciardulli - reszta

muzyków to świeży zaciąg z przełomu

2016/17 roku. Nie wiem jak

radzili sobie ich poprzednicy, chociaż

nie mogło być z tym źle, skoro

wśród wokalistów grupy był choćby

Adrian Barilari z argentyńskiej

legendy Rata Blanca, ale akurat

ten skład naprawdę daje czadu.

Nawet jeśli nie przepada się za

współczesnym power metalem,

trudno nie docenić warsztatu muzyków,

potencjału poszczególnych

kompozycji i ich siarczystego wykonania.

Niekiedy, tak jak w rozpędzonym

utworze tytułowym czy

w końcówce aptetyczno-epickiego

"Nyarlathotep", robi się tak intensywnie,

że wręcz blackowo, bo perkusista

Daniel Esquivel lubi grać

szybko, choć przy tym bardzo precyzyjnie.

Są tu też ciut bardziej

sztampowe, powerowe utwory jak

"Falling Mask" czy "Exist", ale te

ratuje wokalista Ignacio Rodriguez,

osobnik-hybryda mistrzów

pokroju Kiske i Valdeza, świetny

nie tylko w szybkich numerach, ale

też balladzie "Distant". To jeden z

tych utworów na "Beyond Chaos",

w których słyszalne są folkowe motywy;

"When Shadows Rise Around

Myself" też dzięki nim zyskuje, akcenty

symfoniczno/orkiestrowe,

choćby w instrumentalnym "Azeroth",

też tu mamy, ale wykorzystywane

z wyczuciem, wtedy, kiedy

trzeba. No i na finał cover "Prelude

To Oblivion" brazylijskiego

Viper, jeszcze bardziej helloweenowy

niż na płycie "Theatre Of

Fate" z 1989 roku, w którym Ignacio

Rodriguez radzi sobie nie gorzej

niż nieodżałowany Andre Matos.

Warto tego posłuchać. (5)

Wojciech Chamryk

A Perfect Day - With Wide Eyes

Open

2020 ROAR!

"With Wide Eyes Open" to trzeci

album włoskiego kwartetu A

Perfect Day, grającego nowocześnie

brzmiący rock alternatywny,

czasem tylko delikatnie podmetalizowany.

Jak dla mnie jest to więc

płyta, która równie dobrze mogłaby

nie powstawać, bo to takie nie

wiadomo co, adresowane do jak

najszerszej grupy odbiorców. Alternatywa

w przebojowym wydaniu

("Pull Me Out") przeplata się tu

więc z riffowym ciosem godnym

Black Sabbath, szybko jednak

utemperowanym (siglowy "Give It

Away"), a melodyjny pop, wręcz

popik ("Whatever You Want Me

(To Do)") z numerem dynamicznie

rockowym ("The Roots"). Jest też

patetyczna ballada ("All Of My

Life", kolejny singel), która też nie

wyróżnia się niczym szczególnym.

Według mnie "With Wide Eyes

Open" nie oferuje zbyt wiele, poza

głosem naprawdę dobrego wokalisty

Marco Baruffettiego i ciekawą

okładką, bo przeważa tu koniunkturalne

podejście, owocujące

sztampowym rockiem we współczesnym

wydaniu. (1,5)

Wojciech Chamryk

At Sacrament - A New Dawn

2020 Self-Released

"Kolorowy odlot na Paragwaj" zapewniał

dawno temu Lech Janerka

w jednej z najciekawszych piosenek

ze swej drugiej płyty, ale At

Sacrament zapewniają zupełnie

inny rodzaj muzycznych doznań.

Młodzi Paragwajczycy grają bowiem

thrash, a zważywszy króciutki

staż At Sacrament i fakt, że "A

New Dawn" to debiutanckie wydawnictwo

grupy, radzą sobie nad

wyraz dobrze. Proponują pięć siarczystych

numerów (cztery właściwe,

plus dwuminutowe intro

"Saints Of Darkness"), trwających

19 minut z sekundami: ostrych, surowych

i na swój sposób melodyjnych,

nawet kiedy pojawiają się w

nich blastowe zrywy ("Mental

Overload"), a Alexis Martinez

wrzeszczy tak histerycznie, że nawet

młody Blitz mógłby pozadrościć

mu pary ("Corrupted Mind").

Są tu też utwory wolniejsze, nie

tak szalone ("A New Dawn"), a finałowy,

dłuższy "Visions Of Madness"

potwierdza, że zespół i w takich

bardziej rozbudowanych formach

ma coś do powiedzenia. Fajny,

udany debiut, nie ma co. (4)

Wojciech Chamryk

Bendida - First Of The Heroes

2020 Self-Released

Bendida to fantasy symfonicznopower

metalowy zespół z Bułgarii

założony przez gitarzystę Vinniego

Atanasova w 2008 roku. W

2012 roku ukazał się singiel "The

Farthest Shore", w roku 2017

pierwszy pełny album "Goddess of

the Moon", no i teraz omawiany

krążek "First Of The Heroes".

Muzyka na tej płycie to ciągle rozbudowany

melodyjny symfoniczny-power

metal, z dużą dawką

gitarowej neoklasyki, w którym to

łączą się wpływy heavy metalu,

muzyki klasycznej oraz folkloru.

W zasadzie eksplodująca dawka

muzyki. Dla nadania wiarygodności

orkiestracjom kapela oprócz

sampli używa również żywe instrumenty,

typu skrzypce, flet, waltornia

i viola da gamba. Poza tym

główny wokal to czysty kobiecy

głos operowy z pięknym vibrato w

oprawie opracowań klasycznego

chóru. Muzycy nie omieszkali również

wykorzystać fragmenty kompozycji

twórców muzyki klasycznej

w postaci opracowań "Ronde 5

(Wo bistu)" Tielmana Susato

oraz "Brandenburg Concerto No.

3 in G major" Johanna Sebastiana

Bacha. A to nie wszystko co

można usłyszeć w muzyce Bendida.

Chociażby w kwestii głosów, to

obok wspominanego śpiewu operowego

egzystuje też śpiew rockowy,

heavy metalowy wrzask, a nawet

growl czy balckowy skrzek.

Sporadycznie ale zawsze. Generalnie

bogactwo muzyczne propozycji

bułgarskich muzyków może docenić

jedynie drugi muzyk lub fani,

170

RECENZJE


którzy maja orientację w kwestii

budowy kompozycji. Dla większości

odbiorców będzie to pozycja

podobna do wielu innych, typu

Nightwish, Epica, Edenbridge

czy Therion. Obawiam się, że dla

nich płyta "First OF The Heroes",

mimo ogromu pracy w nią włożonej,

to na tę chwile będzie zbyt dużo

i będzie spostrzegana jako kolejny

typowy produkt tej sceny.

Wstyd się przyznać ale mam podobne

odczucia. Niemniej to też realny

problem tej sceny, coraz trudniej

jakoś na niej zabłysnąć, jednak

ktoś będzie musiał go rozwiązać.

Także na ten moment nie mogę

dać więcej, niż (3,7)

Void". Ogólnie płyta stawia formację

w dobrym świetle, dla maniaków

mus i konieczność. Kiedyś takie

granie było dla mnie synonimem

polskiego metalu i ciągle

wzbudza ono zainteresowanie

wśród muzyków i fanów. Poza tym

niewątpliwie cieszy się wśród nich

respektem i poważaniem. (4,5)

\m/\m/

iej przytupywała. Słowem żal, że ta

formacja zakończyła swoją działalność.

Moim zdaniem choć propozycje

z tej sceny niekiedy zlewają

się w całość to muza Bestiality jednak

na jej tle wyróżniała się. No

cóż, są jeszcze tzw. "reuniony",

więc może za jakiś czas... Teraz ci

co mają "Endless Human Void"

niech się cieszą, bo to kawał solidnego

czarciego łojenia. (5)

\m/\m/

My Name" słucha się bez problemu,

choć muzyka nie porywa, za to

zapewnia nam solidną dawkę

heavy/thrash metalu. (3,5)

\m/\m/

Black Knight - Road To Victory

2020 Pure Steel

\m/\m/

Bestiality - Stuck In Bestial Vision

2014 Old Temple

Gdy opisywałem "Endless Human

Void" nie miałem zielonego pojęcia,

że ich EPka zawita również do

mnie. Niestety kapela już nie istnieje

i dostęp do ich muzy jest

ograniczony. Jednak okazało się,

że są ludzie dobrej woli, którzy

podrzucili mi muzę ze wspomnianej

EPki, "Stuck in Bestial Vision".

Dzięki im za to! Płyta trwa

około trzydziestu minut, wypełnia

ją dziewięć kompozycji. Swego

czasu to były pełnowartościowe albumy,

także wątpliwym jest dla

mnie określać to wydawnictwo jako

EPka. Jednak nie to jest najważniejsze.

Muzycy od samego początku

udowadniają, że nalezą do

sceny black/thrash metalowej stosując

intensywną łupankę, która

dostarcza świeżej rąbanki i krwawej

jatki. Robią to konkretnie i z

wielka pasją, przyprawiając ją agresją,

wściekłością, złem, bluźnierstwem

i diabelską siarką. Od początku

czuć tu inspiracje wczesnymi

dokonaniami Venom, Sodom, Bathory,

Destruction, czy też Sarcofago.

Tę tezę podkreśla wykorzystany

przez muzyków cover

Bathory "Hades". Niemniej chłopaki

z Bestiality potrafili na tej

materii odcisnąć swoje diabelskie

kopyto, dzięki czemu da się tego

słuchać. Najjaśniejszym punktem

tej płytki zdaje się być kawałek

"Blood Red Like Sodomy", płonie

on piekielnym ogniem i śmierdzi

smołą oraz siarką na odległość.

Przy czym siekany jest znakomitymi

riffami, blendowany świetną

perkusją, stosując przy tym równe

wybiegi typu zwolnienia oraz maniakalne

przyspieszenia. Brzmieniowo

jest bardzo surowo i bez

jazd w stronę tradycyjnego metalu

tak jak było na "Endless Human

Bestiality - Endless Human Void

2018 First Wave Only

Bestiality to formacja, której muzycy

obecnie tworzą takie kapele,

jak Vengeance, Necrömanzer,

Armagh, Truchło Strzygi i Imperator.

Istniała w latach 2013 -

2018 i pozostawiła po sobie EPkę

"Stuck in Bestial Vision" (2014)

oraz właśnie omawiany album

"Endless Human Void" (2018).

Kapela była przedstawicielem coraz

bardziej popularnej polskiej

oldschoolowej sceny black/thrash

metalowej. Słowem pełno w ich

muzyce pochodnych od Venom,

Sodom, Bathory, Destruction,

Kat, a nawet Sarcofago, Possessed

czy też Running Wild. Taki

też jest krążek "Endless Human

Void", wypełniony po brzegi przez

bardzo agresywny, wściekły, bluźnierczy

i przesiąknięty złem oraz

siarką black/thrash metal. Od pierwszych

dźwięków poraża prostotą i

bezpośredniością, wręcz jej chwytliwością.

Od początku muzycy siekają

nas bardzo szybkimi riffami,

miażdżą szaloną sekcją oraz kąsają

skrzekliwym wrzaskiem, wyszczekującym

bluźnierstwa, choć niekiedy

w bardzo infantylny sposób. No

cóż taka forma, która kiedyś była -

i jest - popularna w kraju nad Wisłą,

bardzo kojarząca się z wczesnymi

latami 90. zeszłego wieku.

Całe szczęście Bestiality potrafiła

dodać też swojej własnej energii,

pasji i entuzjazmu. Pewnie dlatego

ciągle tak dobrze słucha się całej

płyty. Już rozpoczynający sztandarowy

"Bestiality" ustawia nam podejście

do tego krążka, dając nam

konkretną dawkę agresji i zachęcając

nas do dalszego słuchania.

Wymarzony opener. Kolejne kawałki

równie udanie wciągają w

słuchanie i tak, aż do samego końca.

Trudno jest wyróżnić jakiś konkrety

kawałek, ale wymieniłbym

"White Devil's Spell", "Bestial Force

of Destruction", "Forever in Leather"

oraz wiadomo, "Święta wojna" cover

Imperatora. Zresztą wrzaski

po polsku w "Oprawcy" wyszły im

również całkiem nieźle. Z tego co

zauważyłem przy wymienionych

songach, moja nóżka jeszcze żwaw-

Blacktrail - Your Freedom For

My Name

2020 Self-Released

Blacktrail to młoda polska kapela

z Siedlec, która działa od roku

2017. Fajnie, że od czasu do czasu

pojawiają się takie kapele. Niestety

granie tradycyjnych odmian heavy

metalu nadal nie jest zbyt popularne

w Polce. Zresztą z tą tradycja w

wypadku Blacktrail, tak do końca

nie jest jasne. Rozpoczynający płytkę

"White Fever" bardziej pasuje

do alternatywne metalu, do tego

naleciałości melo-deathu oraz progresywnego

thrashu. Nie jest to

moja bajka ale kawałek ma ręce i

nogi. Nawet dobrze pasuje w nim

skrzekliwy wrzask wokalistki.

Ogólnie Blacktrail zalicza się do

heavy/thrash metalu, co akcentują

cztery kolejne utwory z omawianej

płytki. Niemniej jakieś nieliczne

elementy z innych odmian metalu

także wyłapiemy. Chociażby Pani

Alicja Betlińska z rzadka korzysta

ze swojego naturalnego głosu bardziej

stawia na jego zniekształcenie,

co mógłbym określić jako

proto-growl. Kompozycje są różnorodne,

dynamiczne, długie i utrzymane

głównie w wolnych i średnich

tempach. Muzycy korzystają

przede wszystkim z prostych środków

ale dbają o to aby w kawałku

obok siebie egzystowało kilka pomysłów

oraz o to, aby nie brakowało

przyśpieszeń czy też zwolnień.

Nie są to jednak jakieś gwałtowne

zmiany. Oczywiście muzycy

nie zapominają o melodyjnych motywach

oraz aby muzyka z sensem

"płynęły" do przodu. Instrumenty

brzmią całkiem nieźle, a gitarzyści

maja smykałkę, i do riffów, i do

partii solowych. Niestety nie ma

tego efektu - wow! Trudno określić

w czym rzecz. Może to, że kompozycje

są za długie albo, że są za

wolne przez co, wszelkie modyfikacje

w postaci zmiany tematów

czy też temp stają się zbyt oczywiste.

Po prostu czegoś brakuje. Niemniej

w zespole drzemie potencjał,

który można wykorzystać do tego

aby muzyka Blacktrail była jeszcze

lepsza. "Your Freedom For

Holenderski Black Knight zdecydowanie

do zespołów młodych nie

należy. Ich pierwsze demo ukazało

się już w roku 1986. Później w historii

grupy było niestety parę zawirowań,

dlatego też mimo długiego

stażu "Road To Victory" to trzecie

pełne wydawnictwo kapeli z kraju

tulipanów. Jest to też powrót bo

bardzo długiej przerwie, bowiem

ostatni album "Czarnego Rycerza"

zatytułowany "The Beast Inside"

ukazał się w roku 2007. Spójrzmy

zatem, czy warto było czekać te

trzynaście lat. Album zaczyna się

dość, powiedzmy klasycznie trochę

w klimatach Iron Maiden. Niestety

pozytywny efekt utworu tytułowego

psuje pierwsze wejście wokalisty

Davida Marcelisa, które jest

całkowite niemrawe oraz pozbawione

mocy. Na szczęście rekompensuje

to w refrenie, gdzie mocy

nie można mu odmówić. Tyle, że

we wspomnianym refrenie pojawia

się motyw bardzo zainspirowany

maidenowym "Invaders". Plagiatem

raczej bym tego nie nazwał, jednak

inspiracja jest wyraźna. Drugi

utwór "Legend" to już nieco mocniejsza

szkoła jazdy. Na dzień dobry

dostajemy deszcz riffów w stylu

Judas Priest czy Accept. Marcelis

krytykowany przeze mnie kilka

wersów wyżej, tu pokazał swoją

klasę. Zresztą nie tylko on. Pojedynek

solówkowy to prawdziwy

miód dla uszu miłośnika klasycznego

heavy metalu. Numer ten

to zdecydowanie najmocniejszy

punkt trzeciego albumu Black

Knight. W trzecim numerze o tytule

"Pendragon" Holendrzy nie

zwalniają tempa. Warto tutaj

zwrócić uwagę na chóralnie śpiewany

refren, basowy przerywnik i

znowu te solówki. Słychać, że

GertJan Vis oraz Ruben Raadschelders

są pod mocnym wpływem

Judas Priest. "Thousand Faces"

zaczyna się dość niepokojąco.

Pierwsze wejście może jednak wzbudzić

prawdziwy dreszcz. Budowanie

klimatu w tym przypadku

można śmiało porównać do tego,

co można usłyszeć na ostatnich albumach

Iron Maiden, albo na solowych

albumach Bruce'a nagranych

we współpracy z Royem Z.

Podobnie zresztą jest z "My Beautiful

Daughters". W tym utworze

RECENZJE 171


dochodzi jeszcze ten charakterystyczny

galop, który budzi jednoznaczne

skojarzenia. Nieco progresywnego

charakteru temu kawałkowi

nadaje dość znaczące zwolnienie

w środku, przechodzące w

partie w stylu Yes. Potem jednak

galopada wraca a David brzmi,

jakby zamienił się na gardła z Robem

Halfordem. "Crossing The

Rubicon" to najdłuższa i najbardziej

epicka kompozycja na tym albumie,

swoją drogą dość chwytająca

za serce ballada z dość łatwo

zapamiętywanym motywem przewodnim.

Utwór ten przyozdabia

naprawdę przepiękna solówka.,

która robi tu naprawdę bardzo

dobrą robotę. "Primal Power" to

ponowne zwiedzanie judaszowych

klimatów. Sporo tu też z klimatu

Primal Fear (swoją drogą ciekawe,

czy słowo "primal" w tytule na pewno

jest przypadkowe). Album

kończy kawałek "The One To Blame"

z bardzo charakterystycznym

riffem. Znowu ten chóralnie zaśpiewany

refren, który naprawdę

może wywołać niemałą ilość ciarek

na plecach. "Road To Victory" to

naprawdę przyzwoity album. Nie

jest to może dzieło szczególnie wybitne,

nie jest też albumem, który

odkrywa przysłowiową Amerykę

(zresztą chyba chłopakom nie o to

chodzi). Jest to po prostu porcja

solidnego, fajnego pod względem

kompozycyjnym heavy metalu,

który sobie można włączyć, gdy

znudzą się Wam chwilowo albumy

Maiden, Priest czy Accept (4,5).

Black Sun - Silent Enemy

2020 Rockshots

Bartek Kuczak

Black Sun to zespół z Ekwadoru: o

poważnym już stażu, bo zaczynał

jeszcze w roku 1999, ale bez jakichś

szczególnych osiągnięć. Zespół

liczy, że najnowsza EP-ka

"Silent Enemy", nawiasem mówiąc

pierwsza w jego dyskografii, zdoła

odmienić ten stan rzeczy. Pod pewnymi

względami są na to szanse,

bowiem gości na tym krótkim materiale

mamy kilkanaścioro, w tym

wokalistów tak znanych jak: Tony

Kakko, Mr. Lordi, Noora Louhimo,

Henning Besse czy Netta

Laurenne. Surowy i mocny na judaszową

modłę "Terror Zone", bardziej

melodyjny "Resist" czy "Still

Alive" bardzo z ich udziałem zyskują,

ale też nie ma co ukrywać, że

power metal w wydaniu Black Sun

niczym szczególnym nie poraża.

Potwierdza to również instrumentalny,

dość sztampowy, "Dark Mirror",

zresztą niejedyny na tej płycie

utwór bez partii wokalnych, bo

"Silent Enemy" to płyta koncepcyjna,

mimo krótkiego, nie przekraczającego

21 minut, czasu trwania.

(3,5)

Blame Zeus - Seethe

2019 Rockshots

Wojciech Chamryk

Blame Zeus to portugalski zespół,

który powstał w 2010 roku. Do tej

pory kolejno nagrali następujące

albumy "Identity" (2014), "Theory

of Perception" (2017) i "Seethe"

(2019). Kapelę zaliczają do

progresywnego metalu, niemniej w

ich muzyce jest więcej współczesnego

metalu od groove po alternatywny

metal, trochę hard rocka,

heavy metalu oraz innych pomniejszych

składników. Być może ten

ogólny miszmasz skłania, co niektórych,

do zaliczeni tej kapeli do

progresywnego metalu. Dla mnie

to jednak mylny trop, na pewno

Portugalczyków nie zaliczyłbym

do progresywnej sceny. Kompozycje

są ciekawe, różnorodne, dość

złożone ale dążą do bezpośredniości

po przez proste i chwytliwe melodie.

Pomocny w tym zabiegu jest

głos wokalistki Sandry Oliveira,

która nie udaje divy a po prostu

śpiewa zadziornym i mocnym

rockowym głosem. Większość

"Seethe" wypełniają ostre i harde

kawałki podkreślane ostrym riffowaniem,

jednak wśród nich na pewne

wyróżnienie zasługuje jedynie

"Bloodstained Hands". Ma on najbardziej

chwytliwy temat oraz klimat.

Niestety pozostałe utwory

zlewają się ze sobą i po jakimś czasie

wprowadzają nudę. Na dziesięć

kompozycji wypełniających krążek

tylko dwie wyłamują się ze schematu,

są wolniejsze i bardziej operują

klimatem ("White" i "The

Warden"), jednak jest ich zbyt mało

aby przełamać jednolity wydźwięk

albumu. Muszę dodać, że

"White" ma w sobie również sporo

przestrzeni i przebojowości, co

zwraca na nią czujność słuchającego

i jest to drugi moment warty

uwagi na omawianym albumie. Do

wykonania i brzmienia nie mam

większych zastrzeżeń, teraz rzadko

się zdarza aby ktoś popełniał większe

błędy przy produkcji. Niemniej

trzecia płyta Blame Zeus pt. "Seethe",

to jedynie solidna płyta z melodyjnym

metalem o współczesnym

brzmieniu. (3)

\m/\m/

Blazon Rite - Dulce Bellum Inexpertis

2020 Gates Of Hell

Powiem Wam szczerze, że zajmowanie

się recenzowaniem muzyki

to dość ciekawe hobby (tak, hobby,

bo w dzisiejszych czasach mało kto

na tym cokolwiek zarabia, a już na

pewno w naszym metalowym

światku). Ma to też jak wszystko w

życiu swoje wady. Jedną z nich na

pewno jest kwestia, że spora część

płyt, które dostaje jest bardzo

przewidywalna. Przynajmniej pod

względem stylistycznym. Nie powiem,

żeby było to dla mnie specjalne

zaskoczenie, gdyż zdaję sobie

sprawę, że magazyn ten skupia się

tylko i wyłącznie na dość wąskim

wycinku tej bogatej i rozmaitej stylistycznie

sceny. Rzadko dostaje

coś, co by mnie mogło tak na serio

zaskoczyć. Takie albumy się jednak

zdarzają, a jednym z nich jest

propozycja grupy Blazon Rite o

tajemniczo brzmiącym tytule

"Dulce Bellum Inexpertis". Zespół

ten pochodzi z Philadelphii

jest tworem młodym, a omawiane

wydawnictwo jest pierwszym w ich

dorobku. Zawiera ono raptem cztery

utwory, a całość trwa niespełna

dwadzieścia jeden minut. Czym

mnie ono zaskoczyło? Wemy na

przykład pierwszy utwór zatytułowany

"The Warrior's Choice (Take

Me Away)". Zaczyna się on dość

posępnie, potem gładko przechodzi

w drażniący riff. Kawałek ten

ubarwiają liczne zmiany tempa i

momentami dość połamane zagrywki,

które niespodziewanie potrafią

przejść w melodyjki rodem z…

AOR. Drugi w kolejności. "Diamond

Daggyr" to bardziej taki hołd

złożony staremu hardrockowi i

heavy metalowi w jego wczesnej

formie. Słuchając tego utworu odnoszę

takie nieodparte wrażenie,

że gdyby Deep Purple czy Uriah

Heep powstali jakieś dziesięć lat

później za Oceanem, to brzmieli

by właśnie w ten sposób. Ale nie

przesadzajmy z tymi alternatywnymi

wersjami historii i wróćmy do

rzeczywistości. Trzeci utwór to "Into

The Expense (Solar Portals and

Celestial Holes)" wpasowuje się w

podobną konwencję, chociaż tu

bliżej już do amerykańskiego epickiego

heavy metalu. Dalej pozostajemy

też w konwencji zmian tempa,

zabaw klimatem etc. Moją

uwa-gę przykuł jednak pewien fragment.

Otóż wydaje mi się on żywcem

zapożyczony z kawałka "Invaders"

Iron Maiden. Ale może się

przesadnie na siłę czepiam. Mniejsza

z tym. EPkę kończy "Ugud Hul

(Summons You)". Jest to chyba najciekawszy

Zaczyna się balladowo,

partia gitar akustycznych, która

potem zmienia się w gitarową nawałnicę,

jednak nie do końca typową

dla kapel heavy metalowych.

Zdecydowanie więcej tu dźwiękowych

łamańców, a nawet nawiązań

do bluesowych korzeni gatunku.

Jakbym ogólnie podsumował

muzykę zawartą na "Dulce Bellum

Inexpertis". Bardzo klasyczny

heavy nawiązujący z brudną produkcją,

nieco niedbałym (ale nie w

sensie punkowym) wokalem, na

swój sposób melodyjny (chociaż ci,

dla których heavy metal to przede

wszystkim wpadające w ucho refreny

i solówki mogą być tym krążkiem

zawiedzeni). Jeśli miałbym to

porównać do dokonań jakiegoś

bardziej znanego zespołu, to z jednej

strony w pewnych momentach

słychać podobieństwa z bardzo

wczesną Manilla Road (płyty

"Invasion" oraz "Mark Of The

Beast"), z drugiej zaś słyszę wpływy

legendarnej (nomen omen)

grupy Legend. Tej od płyty "From

The Fjords". Tak, tej która grała

amerykański epic metal zanim ktoś

w ogóle wpadł, by tak ten gatunek

określić. Co do chłopaków z Blazon

Rite to cóż, czekam na pełny

album. Jestem ciekaw czy pójdą za

ciosem. (4,5)

Bartek Kuczak

Blind Wisdom - Blind Wisdom

2019 Self-Released

Chwała bogom za underground,

dzięki niemu mogę wysłuchać cała

masę całkiem niezłych zespołów.

Oficjalny rynek nie ma szans przyswoić

aż tylu kapel, a podziemie

przygarnie wszystko. Ot, chociażby

francuski Blind Wisdom, który

proponuje nam bardzo przyzwoity

heavy/power metal. "Blind Wisdom"

to pięcioutworowa EPka z

całkiem nieźle skrojonymi kawałkami.

Jest szybko, jest żwawo, jest

oldschoolowo. W dodatku na niezłym

solidnym poziomie. Francuzi

mają pomysł na każdy z kawałków.

Zachłyśnięci formą nowych kapel z

pod staroszkolnego sztandaru bardzo

chętnie przyłączą się do słuchania

małego debiutu Francuzów.

Malkontenci wynajdą sto i jeden

sposobów aby wytknąć jedynie powielanie

czy też odgrzewanie starych

kotletów. Nie na tym to jednak

polega, a po prostu na interpretacji

i dobrej zabawie, do czego

przekonuje się coraz większe grono

odbiorców a także muzyków. Wiele

młodych kapel w tym Blind

Wisdom powołują się na dokonania

Iron Maiden i ogólnie nurtu

172

RECENZJE


NWOBHM. Francuzi jednak rozwijają

temat o swoje pomysły oraz

niekiedy o naleciałości innych odłamów,

chociażby niemieckiego

speed/power metalu czyli inspiracje

Helloween czy też Blind Guardian.

W ten sposób, żaden z kawałków

nie daje się znudzić, przy

każdym z nich kark sam się kiwa i

nawet nóżka próbuje nadążyć.

Także dobry początek i oby nie został

roztrwoniony wraz z dużym

debiutem. Instrumentaliści pracują

zwinnie i ze swobodą. Głos śpiewającego

gitarzysty Christophe Marty

jest mocny i z charakterem. Brzmienia

zaś utrzymane są w oldschoolowy

stylu, co niesie swoiste

mankamenty, ale są tacy, którzy

dadzą się za nie pokroić. Pewnie do

nich należą również Francuzi.

EPką "Blind Wisdom" nie zawiodą

się fani starych brzmień heavy

metalu i oldschoolu. (3,7)

\m/\m/

Blood Pollution - Cave Aliens

2019 Metal Race Records/Grotesque Sounds/Wings Of

Destruction

Blood Pollution po zmianie składu

(z oryginalnego został tylko wokalista

i basista Nick Thrash) nie

kazał długo czekać na nowy album.

"Cave Aliens" ukazał się jesienią

ubiegłego roku i jest już piątym

długogrającym materiałem w

dyskografii rosyjskiego tria. Thrash

'n'roll w jego wykonaniu przybiera

coraz bardziej klasyczne oblicze -

to już raczej heavy'n'roll, w dodatku

o wyraźnie hardrockowej proweniencji.

Skojarzenia z Motörhead

czy ich belgijskim odpowiednikiem

Killer nasuwają się od razu,

i to nie bez powodu, wystarczy bowiem

posłuchać "Mark Of The

Wicked" czy "Motorcharged Fever" i

wszystko jest jasne. Również wokalista

brzmi niczym młodsza wersja

Lemmy'ego, Shorty'ego czy Titusa

z Acid Drinkers, ale nie ma też

co ukrywać, że jest najsłabszym

ogniwem zespołu i daleko mu do

mistrzostwa wyżej wymienionych,

co słychać choćby w "Electric Woman".

Brzmienie też kuleje; to typowo

podziemny, demówkowy

sound, bez odpowiedniego uderzenia

i mocy. Muzycznie jest jednak

znacznie lepiej, poszczególne

utwory są też urozmaicone: w dynamicznym

"Cracked Hole Boogie"

ostatni człon tytułu w żadnym razie

nie pojawia się przypadkowo,

nośny "Rock 'N' Roll Bitchtrap" ma

sobie coś z zadziorności hard rocka

lat 60. i 70., a finałowy "Glory Ride"

to surowy, ale całkiem melodyjny

numer rock'n' rollowy. Jeśli zaś

zespół pójdzie w kierunku najlepszych

na płycie "King Of Love" i

tytułowego "Cave Aliens", sygnalizujących

naprawdę duży potencjał,

to nie będę już mieć żadnych wątpliwości.

(4)

Wojciech Chamryk

Burnt Out Wreck - This Is Hell

2019 Cherry Red

Gary Moat w latach 80. grał na

perkusji w Heavy Pettin', zespole

z nurtu NWOBHM, chociaż brzmiącym

dość lekko, szczególnie od

drugiej płyty z 1985 roku. W założonym

na początku kolejnej dekady

i istniejącym do dziś Mother's

Ruin był już śpiewającym

gitarzystą, a w powstałym niedawno

Burnt Out Wreck też śpiewa.

Zespół wydał w ubiegłym roku

drugi album "This Is Hell" i mam

z nim niejaki problem. Ano dlatego,

że wszystko się tu zgadza, brzmi

i buja jak trzeba w totalnie

archetypowym, hardrockowym stylu,

ale o oryginalności zapomnijcie

- Burnt Out Wreck to wypisz, wymaluj,

tribitute band AC/DC ery z

Bonem Scottem, naznaczonej płytami

z lat 1976-78. Praktycznie

każdy z tych utworów, a już "Dead

Or Alive", "Positive" czy tytułowy

szczególnie, mógłby trafić na longa

Australijczyków, albo ostatecznie

Rose Tattoo, kolejnych mistrzów

takiego grania, łączącego bluesa z

mocniejszym uderzeniem. Moat

też brzmi niczym Bon - barwa głosu,

interpretacja, wszystko jest skopiowane

idealnie, tylko czasem,

choćby w "Paddywhack", brzmi jednak

ostrzej od frontmana AC/

DC. Słucha się więc "This Is Hell"

świetnie, ale trudno nie zadać sobie

pytania o cel powstania tej płyty.

(3)

Wojciech Chamryk

Caligula's Horse - Rise Radiant

2020 InsideOut

Caligula's Horse to zespół prosto

z australijskiego Gold Coast założony

w 2010 roku i grający progresywny

metal. Wśród fanów rozpoznawalny

jest dzięki wcześniejszym

płytom "Bloom" (2015) i "In

Contact" (2017). Ale to nie jedyne

wydawnictwa tego kwintetu bowiem

mają na swoim koncie jeszcze

albumy "Moments from

Ephemeral City" (2011) i "The

Tide, the Thief, and River's End"

(2013). Niestety żadnego z tych

krążków nie słyszałem i mocno

mnie irytowało, że znajomi i nie

tylko, w ostatnim czasie dość często

powoływali się na tę formację, a

ja nie miałem do czego się odnieść.

Zmieniła to najnowsza propozycja

grupy zatytułowana "Rise Radiant".

Generalnie nie dziwię się,

że ostatnio o Caligula's Horse często

wspomina się, bo to kolejna

bardzo dobra kapela na scenie progresywnego

metalu. Kolejny ból

głowy dla fanów, chociaż ostatnio

zauważyłem, że większość z nich

nie przejmuje się takim natłokiem

dobrej muzyki. Jakoś z zadziwiająca

łatwością większość porusza

się w, co i rusz nowych propozycjach.

W sumie zazdroszczę im.

Wracając do Caligula's Horse, to

na "Rise Radiant" znajdziemy progresywny

metal z pewnymi elementami

progresywnego rocka.

Choć ten progresywny metal należy

do głównego nurtu, to jednak

Australijczycy bardzo chętnie korzystają

z elementów współczesnego

metalu. I tak, w rozpoczynającym

"The Tempest" znajdziemy

elementy djentu, w kolejnym "Slow

Violence" nu-metal itd. W dalszych

częściach wyłapiemy również coś z

alternatywnego czy też grove metalu.

Te ozdobniki czasami używane

są bardzo wyraziście ale przeważnie

zaznaczane są bardzo subtelnie.

Kompozycje oparte są na konkretnym

metalowym ciężarze ale

jak to w progresywnym muzykowaniu

często przeplata się on z subtelniejszymi

walorami, które przeważnie

uciekają się do progresywnego

rocka. Dzięki czemu taki

"Slow Violence" wielu mocno skojarzy

się z Dream Theater. Są też

ogólnie pewne wyciszenia na płycie

w postaci wolnych kompozycji

"Resonate" i snującego się "Autumn".

Muzycy Caligula's Horse

równie uwielbiają budować zagmatwane

konstrukcje, jak i wpadające

w ucho tematy. Ogólnie w żonglowaniu

kontrastami nie mają sobie

równych. Album słucha się w całości

z zainteresowaniem i pewnym

napięciem. Jednak mnie najbardziej

przypadła do gustu najdłuższa

kompozycja, ponad jedenastominutowa

"The Ascent". Rozpoczyna

się bardzo dynamicznie aby

bardzo szybko przejść w najbardziej

subtelny i urokliwy za to

wyrazisty i melodyjny temat, który

snuje się przez cały utwór. Oczywiście

muzycy nie unikają dynamicznych

sekwencji, bo co to za

progres bez kontrastów ale właśnie

wspomniany motyw to niezachwiany

trzon tej kompozycji. Płytę uzupełniają

dwa bonusy, cover Pertera

Gabriela "Don't Give Up" i cover

Split Enz "Message To My

Girl". W sumie niewiele wnoszące

do całości interpretacje, co najwyżej

średniej jakości ciekawostki.

Ogólnie znakomicie wypadają na

albumie instrumentaliści, co można

skwitować jednym słowem, zawodowstwo.

Na ich tle wyróżnia

się charakterystyczny, wysoki a

zarazem melodyjny, delikatny i

snujący się głos Jima Greya. Znakomita

płyta godna polecenia, a

ponoć poprzednie tytuły Australijczyków

są jeszcze lepsze. (5)

\m/\m/

Carnal Agony - Preludes & Nocturnes

2014 Sliptricker

Zespół Carnal Agony pochodzi ze

Szwecji i powstał w 2011 roku w

mieście Umea. Na początku kariery

nagrał kilka dem aby w roku

2014 wydać swój duży debiut,

"Preludes & Nocturnes". Muzyka,

która znalazła się na tej płycie,

to takie zderzenie starego klasycznego

heavy metalu i power metalu

w stylu Accept i Grave Digger

ze współczesnym power metalem

inspirowanym Powerwolf i Sabaton.

Ta ostatnia nazwa kojarzy się

też z wokalistą Davidem Johagenem,

który czasami przypomina

wyczyny Joakima Brodena. I nie

wiem czy jest to powód do dumy.

Ogólnie przez muzykę Szwedów

przewija się melodia, energia i pasja,

dzięki czemu może podobać się

ewentualnemu słuchaczowi. Na

każdy ze swoich kawałków zespół

ma pomysł, i znajdziemy w nich

chwytliwy temat, świetne zadziorne

partie gitar, wyrazistą sekcję, a

całości przewodzi szorstki i przykuwający

uwagę głos wokalisty.

Choć muzycy potrafią korzystać z

ciekawych zwolnień to na "Preludes

& Nocturnes" nie uświadczymy

ballady. Za to są momenty

gdzie muzycy wybiegają poza schemat

heavy/power metalowy i zahaczają

o power oraz power/thrash w

stylu amerykańskim. Takim bardzo

ciekawym przykładem jest rozpoczynający

i bardzo dynamiczny

"War Prayer". W podobnej konwencji

utrzymane są jeszcze sztandarowe

"Carnal Agony" oraz "Secrets

Within The Shrine" ale już nie

są tak dobre jak pierwszy z wymienionych

kawałków. Ogólnie pod

względem kompozycyjnym formacja

ta wypada dość ciekawie. Bardzo

podobają mi się też brzmienia

instrumentów, mają w sobie moc

ale potrafią uwypuklić melodię.

Nie zawodzą sami muzycy, którzy

wypadają zdecydowanie i ciekawie.

Po prostu Szwedzi przygotowali

kawał porządnej płyty z niezłym

melodyjnym heavy/power. Trochę

dziwne jest to, że nie zwrócili nią

uwagę bossów większych wytwórni,

ale może właśnie te zestawienia

RECENZJE 173


ich muzyki z Powerwolf i Sabaton

stanęły na przeszkodzie. A

szkoda. (4)

\m/\m/

Carnal Agony - Back From The

Grave

2020 Self-Released

Poprzedni ich album "Preludes &

Nocturnes", kończył bardzo przebojowy

kawałek "Together Were

Lost", który nie tylko charakteryzował

się melodyjnym, trochę popowym

tematem, ale też w tle przewijały

się lekko denerwujące klawiszowe

pasaże. I właśnie ten utwór

stał się zapowiedzią kolejnego albumu,

na który czekaliśmy około

sześciu lat. Carnal Agony choć nadal

pozostała przy swojej wizji

heavy/power metalu, to niestety

nadała większości swoich kawałków

wyraźnej chwytliwości, a tym

samym łagodności. Przez co ich

muzyka zdecydowanie zbliżyła się

do współczesnych kapel z nurtu

melodyjnego power metalu, wspomnianych

przy okazji recenzji debiutanckiego

albumu, Powerwolf i

Sabaton. Całe szczęście pozostały

wpływy starego niemieckiego

heavy/power metalu typu Grave

Digger czy Running Wild. Dzięki

czemu nadal da się słuchać tego co

wymyślili szwedzcy muzycy. Jedynie

w utworach "Werewolf Of

Steel" oraz "Higher" mocniej otarli

się o popową estetykę. Niestety są

też rozlazłe klawiszowe tła, które

towarzyszyć prawie każdej kompozycji.

Prawdopodobnie miały być

prawie niezauważalne lecz na tę

chwilę jestem bardzo wyczulony na

takie skuchy i moje ucho wyłapuje

je bez większego trudu. A jak ja to

słyszę, to znaczy, że inni też to wyłapią.

Ogólnie muzyka na "Back

From The Grave" nie jest zła, ba,

moim zdaniem można zestawić ją

np. z wydawnictwami Powerwolf.

Kompozycje są zwarte, pomysłowe,

z melodiami do nucenia, jednak

ciągle mają w sobie też trochę

mocy. Niestety w mojej pamięci

pozostaje również fakt, że na "Preludes

& Nocturnes" muzycy tej

formacji zagrali ostrzej, co zdecydowanie

bardziej przypadło mi do

gustu. I w sumie do takiej estetyki

zalecam powrót Carnal Agony. Za

to bez zarzutu wypadli sami muzycy,

Zagrali praktycznie perfekcyjnie.

Każdy instrument brzmi wyśmienicie,

znakomicie gada bas, a

solówki potrafią zwrócić na sobie

uwagę. Wokalnie też jest bez zarzutu

i nie tylko chodzi o śpiew

Davida Johagena, ale ogólnie o

chórki i inne wokalne dodatki.

Fani melodyjnego power metalu

podszytego powermetalowym oldschoolem

z Europy powinni sięgnąć

po obie płyty kapeli. Myślę,

że nie pożałują. (3,7)

Chaosbay - Asylum

2020 Timezone

\m/\m/

Niemiecki zespół Chaosbay został

założony w 2012 roku przez Jana

Listinga. Jak do tej pory nagrał

trzy EPki oraz dwa pełnometrażowe

albumy. "Vasilia" z 2015 roku

oraz omawiany tegoroczny "Asylum".

Główną postacią formacji

jest wspomniany wokalista i gitarzysta

Jan Listing, który jest też

odpowiedzialny za muzykę i teksty.

Ich treść poświęcona jest bieżącym

sprawom z nagłówków prasy,

serwisów internetowych czy telewizji

i dotyczy m.in. kwestii

uchodźców, ksenofobi, społecznego

wykluczenia, wojen i ogólnie o

krzywdach społecznych. Generalnie

ciężkie tematy. Wobec czego w

opozycji jest muzyka, która wręcz

promienieje i jest pełna optymizmu.

Te partie wiążą się głównie ze

znakomitym rockiem progresywnym,

który jest lekko naznaczony

progresywnym metalem. Jan

śpiewa w nich normalnie ale również

emocjonalnie i melodyjnie. Te

wszystkie rockowo-metalowe części

bardzo kojarzą się z innym niemieckim

zespołem, Subsignal.

Niemniej w muzyce Chaosbay są

momenty wściekłości do czego muzycy

wykorzystują nowoczesne

brzmienia z pogranicza nu-metaldient-groove.

Nie jest to nic nowego

ale mam wrażenie, że Niemcy

wyjątkowo przykładają się do

tych nowoczesnych wtrąceń. Jan

wtedy głównie operuje wrzaskiem i

czymś zbliżonym do growlu. Mimo

wszystko natura progresywnego

rocka dominuje nad całością muzycznego

przekazu Chaosbay, dlatego

fani takiego grania mogą śmiało

sięgać po album tej formacji. Kompozycje

są bardzo dobrze napisane,

nawet w takiej pozornej prostej

balladzie "Soldiers" jest pełno przestrzeni

i emocji, nie zabrakło też

miejsca na wyśmienite solo gitarowe

w finałowej części. Jednak najbardziej

podoba mi się najdłuższy

utwór "Limbus Inn", który bardzo

udanie łączy dwie muzyczne natury

kapeli i bazuje na kontrastach, z

tym, że mocniej stawia w nim na

pulsującą dynamikę. Oczywiście

nie brakuje mu też nośnego tematu,

który pozwala płynąć tak długo

całemu kawałkowi. Szczerze, nie

bardzo mogę oderwać się od tej

płyty, każdy jej moment sprawia

na mnie naprawdę bardzo dobre

wrażenie. Także każda z kompozycji

ma coś w sobie, co przykuwa

uwagę. Mam nadzieję, że inni fani

progresu również podzielą moje

podejście do "Asylum". Tym bardziej,

że muzyka odegrana jest rewelacyjnie

i podobnie brzmi. Myślę,

że tradycjonaliści są wstanie

również przełknąć te współczesne

odjazdy. Ogólnie Chaosbay jest

kolejnym zespołem ze sceny progresywnego

metalu godnym zapamiętania.

(5)

Code 18 - Human Error!

2020 Unicorn

\m/\m/

Niewiele wiem na temat tego

zespołu. Jedyne, co wiem to, że

pochodzi z Kanady i założył go w

2008 roku klawiszowiec Johnny

Maz. Formację wspomagają jeszcze

gitarzysta JF Remillard oraz

basista Bönz. Na debiutancki album

"Human Error!" czekaliśmy

dość długo, bowiem muzycy związani

są z innymi formacjami i musieli

wywiązać się z obowiązków

wobec innych. Zresztą album nie

powstał jedynie przy współpracy

wspomnianej trójki, jak by nie było

wsparła ich całkiem niezła gromadka

gościnnych muzyków. Wymienię

dwóch perkusistów Dana Lacasse

i Sonny'ego Tremblay. W

utworze "Drought" zagrali basista

Donald Prince oraz gitarzysta Michel

St-Pere, którego znamy z

Mystery. Natomiast w "Bed Time

Story" zaśpiewała Rachelle Behrens.

Sama muzyka na "Human

Error!" to pełną gębą progresywny

rock, który jest umieszczony gdzieś

między Areną a Spock's Beard.

Tak przynajmniej mi się wydaje.

Już otwierający utwór "Crytal of

Time" robi spore wrażenie, utrzymany

jest w wolnym i miarowym

tempie, gdzie sporo miejsca na grę

mają klawisze i gitara. Ta imponująca

gra instrumentów klawiszowych

wspierana przez gitarę to

główna cecha tego projektu, takich

partii znajdziemy w przestrzeni

albumu naprawdę sporo, chociażby

w "Took it All" czy "Drought". Ale

pod tym względem największe wrażenie

wywarła na mnie najdłuższa

kompozycja "Waste". Niesie ona ze

sobą dość ponurą atmosferę, dzięki

klawiszom i gitarze powoli nabiera

rozpędu, co daje energiczną drugą

część, choć na finał zupełnie się

wycisza. Kolejną cechą tego krążka

są instrumentalne utwory, które

oddzielają główne opowieści, wokalno-instrumentalne.

W ten sposób

mamy trzy części "Underlude"

oraz "The March". Album kończy

kompozycja "Bed Time Story", która

jest najbardziej piosenkowa,

choć trwa blisko dziewięć minut.

Jak wspomniałem śpiewa w niej pani

Behrens, którą chyba jako jedyną

można nazwać wokalistką.

Na płycie głównie śpiewa Bönz ale

jego partie są zwykłe, normalne, po

prostu nie zachwycają i chyba jest

to największa bolączka tego wydawnictwa.

Niemniej "Human Error!"

może wzbudzić zainteresowanie

wśród fanów progresywnego

rocka, bowiem muzyka jest ciekawa

i dobrze zagrana, a partie gitar i

klawiszy w niektórych miejscach

potrafią przyciągnąć uwagę. Także,

jak wpadnie Wam w ręce dajcie jej

szansę. (4)

Coltre - Under The Influence

2020 Dying Victims

\m/\m/

Tytuł tego MLP jest bardzo trafiony,

jak nie proroczy, bowiem

tem młody, złożony z Włocha i

Brytyjczyków zespół, jest pod

ogromnym wpływem nurtu zwącego

się New Wave Of British Heavy

Metal. Za każdym razem gdy wpada

mi w ręce takie świeże, porywające

wydawnictwo ze starą-nową

muzyką nie mogę wyjść z podziwu,

jak te wszystkie młodziaki starannie

odrobiły lekcje, nie tylko poznając

na wyrywki dorobek gigantów

hard'n'heavy sprzed dekad, ale

grając tradycyjny metal na takim

poziomie. W sumie nie można tu

mówić o zaskoczeniu, bowiem

frontman Coltre Marco Stamigna

dał się już poznać wcześniej z jak

najlepszej strony w HI-GH, ale było

to jednak nieco inne granie, nie

tak klasyczne i dopracowane, bardziej

surowe. Na "Under The Influence"

Coltre wymiatają tak, że

fani wczesnego Iron Maiden, Diamond

Head, Raven czy Angel

Witch pokochają ich od razu,

zwłaszcza za długie, urozmaicone

kompozycje "Lambs To The Slaughter"

i "Plague Doctor". Singlowy,

siarczysty "Crimson Killer" też jest

niczego sobie, podobnie jak instrumental

"On The Edge Of The

Abyss", a premierowy "Fight" potwierdza

już na 120 %, że warto

czekać na debiutancki album tej

grupy, bo chłopaki mają potencjał.

(5)

Wojciech Chamryk

CoverNostra - Katharsis dusz

Self-Released

Coverowy zespół debiutuje EP-ką,

ale nie do końca wypełnioną wy-

174

RECENZJE


łącznie przeróbkami. Na początek

dostajemy dwa utwory autorskie:

miarowy, niezbyt mocny numer

tytułowy oraz "Pętlę", gdzie partie

balladowe sąsiadują z mocniejszym,

rockowym uderzeniem, a

całość jest do tego całkiem nośna.

Poziom tych utworów w sumie nie

może dziwić, skoro zespół tworzą

doświadczeni muzycy, znani choćby

z thrashowego Killjoy - "Pętla"

jest zresztą dedykowana Wojciechowi

Bujoczkowi, zmarłemu

dwa lata temu wokaliście tej formacji.

Przeróbki są cztery, chociaż

tak naprawdę to trzy, bo jeden

utwór mamy w dwóch wersjach. To

bez wyjątku szlagierowe klasyki

polskiego rocka, ale tak, jak "Tak

długo czekam (Ciało)" z pierwszego

albumu Grzegorza Ciechowskiego,

w wersji by Michał Kitel, zabrzmiało

mrocznie i niepokojąco,

to z resztą materiału nie jest już

tak dobrze. Piosenka Ciechowskiego

z głosem Jadwigi Frydrychowskiej

nie brzmi już tak efektownie,

a i słucha się tego dość dziwnie,

gdy kobieta śpiewa "będę cię

całował całą". "Zamki na piasku"

Lady Pank i "Szare miraże" Maanamu

też się nie bronią - pierwsza

z nich w wykonaniu Cover

Nostra jest dziwnie przyciężka,

druga też nie ma klasy oryginalnego

wykonania - pewnie na koncercie

brzmi to znacznie lepiej, ale

z płyty nie porywa. Może w tej sytuacji

lepiej grać przeróbki na koncertach,

a nagrywać własny materiał,

bo ten broni się jednak znacznie

bardziej? (3)

Wojciech Chamryk

Crown Of Glory - Ad Infinitum

2020 FastBall

"Ad Infinitum" to trzeci album

szwajcarskiego sekstetu z dużą

dawką energicznego, melodyjnego i

dobrze brzmiącego power metalu,

przygotowanego ze starannością

oraz pomysłem. Można zlokalizować

go gdzieś między Edguy,

Powerwolf a Stratovarius, ale i

tak najważniejsze jest to, że mocno

odcisnęli na nim swoje piętno oraz

talent. Power metal w ich wykonaniu

jest bezpośredni, chwytliwy, a

jednocześnie wyrafinowany, zróżnicowany

oraz napisany i zagrany

ze smakiem. W utworach spotykają

się zarówno mocne riffy jak i

delikatne i wysublimowane partie.

Owszem w muzycznym świecie

Crown Of Glory jest miejsce na

klawisze (sporo organów) ale prym

wiodą znakomite gitary Markusa

"Kusi" Muthera i Hansa "Hungi"

Berglasa. Jednak całością dowodzi

wyborny głos wokalisty Heinza

"Hene" Muthera. Już opener

"Emergency" odpowiednio nas nastraja

do odbioru całego albumu,

bowiem jest to kompozycja z całym

typowym arsenałem dla melodyjnego

power metalu. W dodatku

krótkie wprowadzenie do tego

utworu naznacza muzykę Crown

Of Glory współczesnym brzmieniem.

Natomiast takie kawałki jak

"Let's Have A Blast" nadają przebojowości

i atrakcyjności muzyce

oraz całej płycie. Za to mnie najbardziej

pasują ciut mocniejsze kawałki

jak "Emporium Of Dreams".

Takich propozycji znajdziemy więcej

w drugiej części krążka. Wymieńmy

"Glorius Night", "Master

Of Disguise" czy "Say My Name".

Niemniej w pierwszej części "Ad

Infinitum" Szwajcarzy popełnili

dwie skuchy. Pierwszą dla mnie

jest kawałek "Something", gdzie

muzycy oddali główny głos kobiecie

(w roli głównej Seraina Telli).

Drugą natomiast jest zagranie

w wyświechtanym stylu ballady

"Surrender". Co by nie mówić te

gafy nie psują ogólnego odbioru

"Ad Infinitum". Dawno nie słyszałem

tak dobrej propozycji z melodyjnego

power metalu, swego

czasu krążek "Ad Infinitum" zrobiłby

furorę, teraz musi stawić czoła

aktualnej rzeczywistości, która

nie jest zbyt różowa dla takiej muzy.

Jak ktoś lubi takie granie polecam

uwadze Crown Of Glory.

(4,5)

\m/\m/

Dangerous Project - Cosmic Vision

2020 Invaders

Rzadko dociera do nas coś z Peru

ale jednak, więc nie jest to tak bardzo

egzotyczny region. Niemniej

kapela grająca hard'n'heavy w mocnymi

elementami neoklasycznymi

z tego kraju to dla mnie zaskoczenie.

Tym bardziej, że poziom propozycji

Peruwiańczyków jest na

wysokim poziomie. Ich inspiracje

sięgają głównie do Rainbow z

okresu gdy śpiewał Graham Bonnet

(czyli albumu "Down to

Earth"), za tym idzie kolejna formacja

Bonneta czyli Alcatrazz

oraz dokonania Axela Rudi Pella.

Także punkt wyjścia do swojej muzyki

Dangerous Project ma bardzo

zacny. Jednak muzycy tego zespołu

nie skupiają się na kopiowaniu

swoich idoli a raczej na interpretacji

tej muzyki oraz dodaniu

do niej swoich talentów. I w sumie

wychodzi im to bardzo dobrze.

Każda z kompozycji jest dopracowana,

ma też coś swojego, a także

klimat, co w rezultacie daje efekt,

że całą płytę słucha się podobnie

jak krążki Axela Rudi Pella, czyli

wyśmienicie. Już pierwszy pełny

utwór, zaraz po intro, "Hide In The

Shadows" zapowiada, że będzie to

dobrze spędzony czas. Szczególnie

pierwsze wejście organów Hammonda

a później w duecie z gitarą

i ich osobne akcenty powodują szeroki

uśmiech na twarzy. I jak napisałem

takie emocje wzbudza każdy

następny utwór. W zasadzie

wszystkie są dynamiczne, choć są

różnorodne i eksponują inną aurę.

Jedynym wolnym utworem z świetną

gitara akustyczną jest "The Fire

In My Heart". Swoimi prawami

rządzą się również intro "Evil Strike

(Intro)" i outro "Point Of No Return",

które są w zasadzie klimatycznymi

muzycznymi miniaturami,

gdzie jest chwila na popisy gitarzysty

Oscar J. Martin. Płyta zakończona

jest dwoma bonusami są to

utwory "Keeper Of The Sun" i "The

Fire In My Heart" ale w wersji hiszpańskojęzycznej.

Każdy z muzyków

wymieniony już gitarzysta Oscar

J. Martin, a także basista Eddy

Geott, perkusista Miguel Franco,

keyboardzista Luber Elend

oraz wokalista Jose Gaona to fachowcy

z najwyższymi umiejętnościami.

Album brzmi dobrze choć

myślę, że gdyby wpadł w ręce producentów

Pella zabrzmiałby jeszcze

lepiej. Ogólnie gdyby Axel R.

Pell z jakich powodów nie mógł

nagrywać (tfu, tfu, tfu) to są jego

godni następcy. Tylko, żeby Dangerous

Project nie przepadli w

szarej codzienności, co jest jedną z

cech dzisiejszych czasów. (4)

\m/\m/

Darker Half - If You Only Knew

2020 Massacre

Melodyjny power metal Austalijczyków

na czwartej już płycie nie

uległ jakimś diametralnym zmianom.

Wciąż grają szybko, dynamicznie

i melodyjnie - na szczęście

nierzadko mocniej, bez wszechobecnego

w tej estetyce plastiku

(fajny opener "Glass Coloured

Rose", jeszcze mocniejszy "The

Bittersweet Caress"), udatnie nawiązując

do tradycyjnego metalu

lat 80. Nie brakuje też urozmaiconych

kompozycji o symfonicznym

rozmachu ("Poseidon") czy

patetycznych z rozbudowanymi,

chóralnymi refrenami ("Thousand

Mile Stare"). Ciekawostką jest,

rozpędzający się stopniowo, "Sedentary

Pain", w którym wokale

Vo Simpsona dopełniają growlingiem

Dave Lupton i Giacomo

Mezzatesta. Są też inni goście,

gitarzyści, między innymi znany z

Rage Marcos Rodriguez, co urozmaica

partie solowe choćby "Falling".

Jest też niestety mdły, popowy

koszmarek w postaci "Into

The Shadows" z wyeksponowaną

elektroniką, pasujący tu niczym

pięść do nosa. To jednak jedyna

wpadka na tej w sumie udanej płycie,

ozdobionej okładką inspirowaną

"Stańczykiem" Jana Matejki -

robi się z tego już powoli jakiś

trend, bo niedawno na "The Court

Of The Insane" Sacrilege mieliśmy

bardzo podobny obrazek. (4)

Dead Lord - Surrender

2020 Century Media

Wojciech Chamryk

Najnowsza płyta Thin Lizzy "Surrender"

zaskoczyła mnie maksymalnie.

Nie spodziewałem się, że

Phil Lynnot, w końcu będący już

po 70., jest jeszcze w stanie tak

śpiewać, a i instrumentaliści stanęli

na wysokości zadania, wydobywając

z gitar i z całej reszty muzycznego

wyposażenia dźwięki nader

miłe dla miłośników klasycznego

hard rocka. Ale zaraz, zaraz,

nazwa na okładce jest jednak jakaś

inna - Dead Lord!? Ano tak, to ta

czwórka młodych Szwedów, zafiksowanych

na punkcie Thin Lizzy,

ich najnowszy album, już czwarty

w dyskografii. Phil Lynnot (1949-

1986) spogląda pewnie na nich

gdzieś z zaświatów i może nawet

cieszy się, że w tak dobrym wydaniu

kultywują to, co zapoczątkował

we wczesnych latach 70., a

pod koniec tamtej dekady dopracował

do perfekcji. Dead Lord też

są w tym dobrzy, bez dwóch zdań.

Słychać, że grają tę muzykę z serducha,

że klasyczny hard rock naprawdę

ich rajcuje, jednak na poprzedniej

płycie "In Ignorance We

Trust" brzmiało to wszystko jakoś

bardziej świeżo, bo Hakim Krim i

spółka szukali, eksperymentowali,

próbowali mniej oczywistych rozwiązań,

zakorzenionych choćby w

bluesie. Tutaj takich poszukiwań

nie ma, za wyjątkiem po części

akustycznego "Messin' Up". Króluje

za to dynamiczny, mocny hard

rock, niczym z płyty "Chinatown":

z trademarkowymi dla Lizzy uni-

RECENZJE 175


sonami i solówkami, czujną sekcją

oraz charakterystyczną manierą

wokalną. Dużo też w tych utworach

melodii, są chwytliwe utwory

w rodzaju "Distance Over Time"

czy "Dark End Of The Rainbow",

jednak jako całość "Surrender" nie

jest niczym szczególnym - Dead

Lord okopali się na bezpiecznych

pozycjach, ale to jednak zbyt mało.

(3)

Wojciech Chamryk

Death Dealer - Concuered Lands

2020 Steel Cartel

Jednym słowem: dużo. Tak kojarzą

mi się rzeczy, które dzieją się wokół

Seana Pecka. Dużo projektów,

dużo dźwięków, dużo aktywności,

bardzo dużo wokali. To jest chyba

najbardziej zapracowany i pochłonięty

twórczym amokiem wokalista.

Prowadzi kilka projektów, a

czwartą płytę Death Dealer ma

już gotową (przypomnę, że czytacie

o właśnie co wydanej trójce).

Wszyscy pamiętamy świetne (choć

źle wyprodukowane) płyty Cage z

okresu 2003-2009, którym kibicowaliśmy,

licząc, że oto nadciąga zespół,

który może stworzyć coś wielkiego

w heavy metalu. Na pewno

takie plany były, bo powstanie

Death Dealer jest ewidentnie pokłosiem

tego rodzaju życzenia.

Pierwszy skład wyglądał jak marzenie

(z Rhino, Rossem the Bossem i

Peckiem), później nieco się rozluźnił,

żeby zaskoczyć nas za trzecim

razem. W Death Dealer pozostał

Peck i Ross, a dodatkowo zasilił

go świetny basista Mike LePond,

który zresztą w Death Dealer

przyłożył się także do komponowania.

I jak jest? Dużo. Peck,

choć jest wokalistą z ogromnym

potencjałem, niemal wszędzie śpiewa

tak samo: intensywnie, z nakładkami,

na charakterystycznej

dla siebie rollercoasterowej linii

wokalnej. To, co Death Dealer różni

od Cage czy The Three Thremors

to więcej luzu i więcej klasycznie

heavymetalowych kawałków

w średnich tempach. I w tym znaczeniu,

"Concuered Lands" brzmi

jak kontynuacja w prostej linii poprzedniczek.

Ja słuchając tej płyty

mam bardzo dziwne uczucie. Słucham

klasycznego, fajnie skomponowanego

i zaśpiewanego heavy

metalu (z nie do końca pasującym

mi brzmieniem i produkcją - co

obniża doznania), ale wciąż pobudza

mnie do... posłuchania sobie

którejś ze "środkowych" płyt Cage.

Wokale Pecka w Death Dealer

zdają mi się mówić "Widzisz, jaką

mam moc? Ha! A jaka ona była w

Cage? Słuchaj Cage!". Jeśli jednak

lubicie Pecka także i w tej podkręconej

wersji, to trzeci Death Dealer

Wam się spodoba. Jest tworzony

przez świetnych i doświadczonych

muzyków i ani na moment

nie zbacza z klasycznej,

heavymetalowej ścieżki (4).

Defecto - Duality

2020 Black Lodge

Strati

Defecto to przedstawiciel dynamicznego

progresywnego metalu z

Danii. Istnieją od 2010 roku a

"Duality" to już ich trzeci studyjny

album. Także to kolejny band,

który istnieje już od jakiegoś czasu,

czego absolutnie nie byłem świadomy.

Formacja w zasadzie jest z

głównego nurtu sceny, więc kwestia

ich podejścia do muzycznej materii

jest doskonale znana. Niemniej

Duńczycy znakomicie się

przy tym bawią. Większość ich

muzyki jest dynamiczna lecz stosują

w niej aranżacje typowe dla

progresywnego metalu, gdzie na

tronie rozkraczyły się kontrasty,

jak i środki znane z bardziej nowomodnych

podstylów metalu.

Głównie są to bardzo dynamiczne

nu-metalowe partie tak jak w "The

Uninvited" czy w "Tempest". W

tym ostatnim jest też coś co można

mógłby przytulić melodyjny death

metal. Zdarzają się też bardziej rytmiczne

a zarazem bardziej nośne

nu-metalowe momenty, chociażby

w "All For You" czy "Untamed". Ze

względu, że muzycy Defecto preferują

mocną, a niekiedy wściekłą

muzykę to, na całej płycie królują

mocarne riffy oraz wyśmienite gitarowe

solówki. W ich arsenale nie

ma klawiszy ale od czasu do czasu

takowe aranżacyjne smaczki trafiają

się. Niemniej w tej wybuchowej

mieszance Duńczycy nie zapominają

o dopracowanych melodyjnych

partiach oraz o takich, co

zwalniają i budują piękne pełne

atmosfery momenty. Jednak jeśli

chodzi o bardziej chwytliwe refreny

czy ogólnie melodyjność, to

choć instrumentaliści robią na tym

polu bardzo wiele to niedościgłym

w tej kwestii jest śpiewający gitarzysta

Nicklas Sonne. A jego popisowym

momentem jest najbardziej

przebojowy song na krążku,

"Washed Away". Przeważnie progresywne

produkcje niosą za sobą

jakiś liryczny koncept, jednak tym

razem są to pojedyncze tematy,

które dotykają osobistych przeżyć

lub tego co dzieje się wokół nas.

Nie dotyczą one ciemnych aspektów

życia, powiedzmy, a raczej

skupiają się na szukaniu jego jasnych

stronach. Takie pozytywne

przesłanie jest słyszalne również w

samej muzyce. Poza tym otrzymała

ona bardzo wyrazistą i pięknie

brzmiąca oprawę, także produkcja

"Duality" jest na typowym

w tym stylu wysokim poziomie.

Defecto to kolejna dobra kapela,

tylko rodzi się pytanie, czy jesteśmy

w stanie zapamiętać ją na dłużej

w tym całym natłoku bardzo

dobrych progresywnych wydawnictw.

(4,5)

Demolizer - Thrashmageddon

2020 Mighty Music

\m/\m/

Wydawca poleca Demolizer fanom

Slayer, Exodus czy Municipal

Waste i są to tropy jak najbardziej

słuszne. Jednak z jednym,

bardzo istotnym zastrzeżeniem:

nawet ta ostatnia formacja wypada

przy młodych Duńczykach niczym

zasłużony naukowiec z ogromnym

dorobkiem przy studencie pierwszego

roku, a już wymienieni na

początku giganci thrashu są dla

nich, póki co, nieosiągalnym wzorem,

któremu mogą tylko starać się

dorównać. Wypada to, póki co, tak

sobie. Co prawda energii, szczerości

i zaangażowania Demolizer nie

brakuje, grać chłopaki też potrafią,

ale z piasku bicza nie ukręcisz, wiadomo.

Mam tu na myśli kompozycje:

poprawne, ale nic ponad to, co

szczególnie doskwiera w dłuższych,

przekraczających pięć minut,

numerach, szczególnie w "Copenhagen

Burning". Krótsze są ciekawsze,

bo bardziej zwarte, bez

dłużyzn, tak jak choćby "Cancer In

The Brain", "MSW" czy już totalnie

króciutki, crossover'owy "Gore".

Zespół jest jednak perspektywiczny,

tak więc: (3,5) na zachętę.

Wojciech Chamryk

Denied - The Decade Of Disruption

2020 Sweea

Po ostatnich zmianach składu

Szwedzi mają się artystycznie coraz

lepiej, nie zwalniając przy tym

wydawniczego tempa, bo w osiem

lat wydali aż trzy albumy. Najnowszy

"The Decade Of Disruption"

może być dla nich nawet

czymś więcej niż tylko kolejną,

rutynowo odfajkowaną, pozycją w

dyskografii, bo to siarczysty, a do

tego też urozmaicony, surowo brzmiący

thrash. Muzycznie zgadza

się wszystko: zespół dysponuje

gitarowym duetem, tak więc nie

brakuje efektownych solówek i solidnego

riffowania, tak jak choćby

w singlowym "Throwing Bones" czy

"Walk You Through Darkness".

Sporo wnosi też sekcja, na przykład

w rozpędzonym "We Play

Rock 'N' Roll" czy jeszcze szybszym

"Hey Lets Go", zresztą basista

Freddan Thörnblom grał kiedyś

w Oz, zespole w kręgu fanów metalu

lat 80. legendarnym. Podobnym

statusem cieszy się Artillery, a Soren

Adamsen śpiewał przecież w

tym zespole pięć lat - swą klasę

Duńczyk potwierdza więc na "The

Decade Of Disruption" wielokrotnie,

nie tylko w tych typowo

thrashowych numerach, ale też w

balladzie "Freedom Rain". Dla fanów

thrashu jazda obowiązkowa, a

z racji nawiązań do stylistyki heavy

i speed metalu mogą po ten album

sięgnąć również zwolennicy takich

klimatów. (4,5)

Wojciech Chamryk

Destroyers - Dziewięć kręgów zła

2020 Putrid Cult

Z powrotami bywa różnie. Niestety

znaczna ich część kończy się

mniejszym lub większym rozczarowaniem,

a niekiedy nawet totalnym

blamażem. Na szczęście w

przypadku Destroyers nie ma o

takiej sytuacji mowy. Bytomska

formacja (istniejąca blisko 10 lat

do roku 1994, reaktywowana

przed dwoma laty) powróciła z

długiego niebytu w pełni formy.

Potwierdziły to koncerty, celebrujące

30-lecie wydania debiutanckiego

albumu "Noc królowej żądzy",

a teraz zespół nagrał nową

płytę. "Dziewięć kręgów zła" zachwyci

starych fanów Destroyers,

bowiem brzmi tak, jakby ukazała

się rok czy dwa po debiucie, a nie

w roku 2020. I to w sytuacji, gdy z

dawnych muzyków pozostali w

składzie tylko Marek Łoza i Wojciech

Szyszko, bo reszta to zaciąg

z ostatnich lat czy nawet miesięcy,

jeśli chodzi o stołek perkusisty.

Tymczasem Destroyers, niczym

za najlepszych lat, proponują siarczysty

thrash, doprawiony szczyptą

tradycyjnego metalu i jedynym

w swoim rodzaju głosem lidera. Tu

nie ma innej opcji, ten zespół albo

się uwielbia, albo nienawidzi.

"Zemsta Roninów" na początek to

176

RECENZJE


dobry numer, szybki i melodyjny, a

dobre wrażenie podtrzymuje następny

w kolejności "Jeszcze gorsi",

czyli kontynuacja "Złych" z debiutanckiego

LP. Tradycyjną dla zespołu

tematykę tekstów znajdujemy

w "Nocy lubieżnych ciał",

"Wszetecznicy" i "Balu", utworach

od strony muzycznej intensywnych,

dopracowanych i bardzo dynamicznych,

chociaż niepozbawionych

przy tym melodii - jeśli ktoś

zdzierał kiedyś "Noc królowej żądzy"

na winylu bądź na taśmie, to

raczej się od nich nie oderwie.

"Czarna śmierć" i "Krwawa hrabina"

są bardziej mroczne, więcej w

nich chóralnych partii wokalnych i

specyficznego klimatu. Jednak pod

tym względem jeszcze bardziej wyróżnia

się finałowy utwór tytułowy

- zróżnicowany w warstwie instrumentalnej,

poprzedzony wstępem i

zakończony akustycznym outro,

łączący thrash z patentami NWOB

HM, dopełniony drapieżnym,

ostrym głosem Łozy. Dominik

Dudała i Tomasz Owczarek pewnie

nie unikną porównań z Adamem

Słomkowskim czy Waldemarem

Lukoszkiem, ale śmiem

twierdzić, że takiego gitarowego

duetu Destroyers jeszcze nie mieli,

a i nowy perkusista Łukasz

Szpak też nie odstaje poziomem

od reszty składu, co potwiedza

choćby w "Balu". Aż dziwne, że firmuje

tę płytę undergroundowa firma

Putrid Cult, ale może to i lepiej,

bo dzięki temu "Dziewięć

kręgów zła" na pewno dotrze do

wszystkich zainteresowanych. (6)

Wojciech Chamryk

Devil's Bargain - Deal With The

Devil

2017 Self-Released

Devil's Bargain to zespół z Belgii,

który działa od roku 2013 i w zasadzie

gra archetypowy heavy metal,

wywodzący się z nurtu NWOB

HM z pewnymi naleciałościami

hard rockowymi. Natomiast wydawnictwo

"Deal With The Devil"

to siedmio-utworowy debiut, opublikowany

w roku 2017. Kompozycje,

które znalazły się na tej płycie

stanowią specyficzną mieszankę

muzyki brytyjskich kapel z

przełomu lat 70. i 80. zeszłego wieku.

Ma się poczucie, że źródło inspiracji

wywodzi się właśnie stamtąd

ale trudno konkretnie określić,

które kapele miały na nich największy

wpływ. Trochę to pozbawia

muzyki Belgów charakteru i nic nie

poradzę, że mam akurat właśnie

takie odczucia. Muzyka ma brzmienie

surowe, korespondujące z

tym, które miały mniej znane kapele

z NWOBHM, i nie mogły pozwolić

sobie na lepszą produkcję.

Niemniej zwolennicy oldschoolu

czy klimatu retro z pewnością odnajdą

się na tej płycie. Całości

słucha się dość przyjemnie, niestety

z tego słuchania nic nie wynika.

W pamięci pozostaje mi jedynie

kompozycja "All For You", która

ma w sobie taki "hiszpański" temperament.

"Deal With The Devil"

to pozycja dla fanów tradycyjnego

heavy metalu ale nieobowiązkowa.

(3)

Devil's Bargain - Visions

2020 Self-Released

\m/\m/

Tegoroczna płyta Devil's Bargain

przynosi małe zmiany. Po pierwsze,

muzyka brzmi soczyściej,

choć ciągle zachowuje surową istotę.

No i mamy nowego wokalistę z

bardziej wyrazistym głosem. Te

dwa elementy powodują, że kompozycje

nabierają charakteru, mimo,

że podejście Belgów do tworzenia

muzyki w zasadzie nie zmieniło

się (tradycyjny heavy metal z

naleciałościami hard rocka). Sama

muzyka nabiera również mocy i

dynamiki, co pozwala słuchaczowi

bardziej skupić się na poszczególnych

utworach. Nie zmienia się za

to melodyjność preferowana przez

ten zespół. W pamięci zostają

przede wszystkim rozpoczynający,

zadziorny i zagrany z pasją "Sewer

Rats", trochę wolniejszy ale za to z

specyficznym klimatem oraz z

"hiszpańską gitarą" w środkowej

partii, sztandarowy utwór "Devil's

Bargain", zagrany z pewną motoryką

"Sign Of The Time" oraz finalny

i melodyjny "Symphony Of Silence",

który trwa ponad osiem minut,

a słucha się jak trzy minutowego

przeboju. Belgowie niezmiennie

kierują swoją muzykę do zwolenników

tradycyjnego heavy metalu

ale ciągle nie potrafią przebić

się po przez masę lepszych propozycji

z tej sceny i pozostają w roli

przeciętniaka. Nie mają tyle szczęścia

co na przykład taki Haunt.

Niemniej obcując z oboma tytułami

Belgów, "Deal With The

Devil" oraz "Vision", polubiłem

ich spojrzenie na ostre granie i z

chęcią wysłucham ich kolejne krążki,

jeśli tylko zdecydują się je

przygotować i wydać. (3,5)

\m/\m/

DevilsBridge - Endless Restless

2020 Fastball Music

DevilsBridge to młody, szwajcarski

kwintet, debiutujący EP "Endless

Restless". Tytuł niejako zdradza

zawartość płyty, mamy tu bowiem

energetycznego rock'n'rolla,

miłego dla ucha zarówno fanów

klasycznego rocka, jak też tradycyjnych

odmian metalu. Ich rodacy

z Exess mogą tylko pomarzyć o tak

elektryzujących utworach: dynamicznych,

ale zarazem przebojowych

i pomysłowo aranżowanych. Głównym

atutem zespołu jest niezaprzeczalnie

pełna energii wokalistka

Dani Nell - co za głos, szczególnie

w dynamicznym openerze

"555", równie nośnym "Endless

Restless Heart" czy najbardziej pod

względem wokalnym zróżnicowanym

"2 Souls"! Oczywiście inne

utwory pod tym względem niczym

im nie ustępują, zwłaszcza wolniejszy

"Captain Devil", ale warto też

zwrócić uwagę na aranżacje poszczególnych

numerów: gitarowy

duet, czujna sekcja z wyeksponowanym

basem ("555" rządzi!) to

jest to, szczególnie kiedy czadzą

tak efektownie jak w "Fire Free",

kolejnym przebojowym, chociaż

ciut nowocześniejszym utworze o

industrialnym posmaku czy "Centrifuge

Of Life". Zresztą każdy z

tych sześciu utworów jest na swój

sposób przebojowy i od razu wpada

w ucho - można tylko pogratulować

zespołowi poziomu i czekać

na pierwszy album. (5)

Wojciech Chamryk

Doro - Magic Diamonds - Best of

Rock Ballads Rare Treasures

2020 Rare Diamonds/Rough Trade

Doro w czasie zarazy nie próżnuje.

O koncertach w autach, koszach

plażowych, halach bez publiki i

pandemicznych teledyskach możecie

przeczytać w wywiadzie. Wiemy

też, że pisze materiał na nową

płytę i wciąż jest w blokach startowych,

jeśli chodzi o zwykłe koncerty

(koronawirus przerwał jej trasę

w ramach której miała też odwiedzić

Polskę). W międzyczasie

wytwórnia wydaje także pokaźną

kompilację, której tytuł nawiązuje

do klasycznych składanek wokalistki

- "Rare Diamonds" z 1991

roku czy "Classic Diamonds", na

którą trafiły numery Warlock i

Doro zagrane akustycznie i z orkiestrą.

Obecna kompilacja "Magic

Diamonds" zawiera kawałki z niemal

każdej "ery" kariery muzycznej

Doro, z wyjątkiem płyty

"Machine II Machine" i towarzyszących

jej utworów. Na pierwszym

krążku mamy wielką miłość

Doro, czyli ballady, w tym z wczesnej

kariery w surowych i koncertowych

wersjach. Drugi krążek to

zestaw mocy - trafiły na niego jedne

z najbardziej dynamicznych

utworów Doro (i jeden numer

Warlock - w podkręconej wersji, a

jakże "All we Are"), w tym nagrany

przy sesji "Calling the Wild", ale

wydany tylko na singlu "I Adore

You" czy uwielbiane przez Doro na

koncertach "Breaking the Law"

zaśpiewane z Udo. Trzeci krążek

składanki to miks utworów Warlock

i Doro w wersjach koncertowych,

orkiestrowych lub innych

miksach. Na mnie robią wrażenie

takie kawałki jak wersje live utworów

"Save my Soul", czy "Hellraiser",

które pochodzą z jej pierwszej

płyty i w zasadzie nie są już

współcześnie grane na koncertach.

Choć mniej więcej widać sens rozplanowania

numerów na płycie,

nie do końca wiem, jaki był klucz.

Z jednej strony mamy tutaj rzeczywiście

rzadkie wersje czy kawałki

singlowe (dla mnie jako miłośniczki

twórczości Doro - bardzo fajna

sprawa), a z drugiej zwykłe wersje

numerów z płyt, zwłaszcza ostatnich.

Może Doro i wytwórnia liczy,

że po składaka sięgną fani,

którzy zatrzymali się na starszych

wydawnictwach i przez tę składankę

poznają nowsze płyty? Może

chodzi o współczesny sposób słuchania

muzyki przez wielu - playlistami

na telefonie? Ja słucham tej

płyty wybiórczo - wybieram smaczne

kąski. Te "zwykłe" wersje, wolę

w kontekście regularnych albumów.

(-)

Early Moods - Spellbound

2020 Dying Victims

Strati

Amerykanie zadebiutowali MLP

wydanym własnym sumptem i do

tego wyłącznie w sieci, ale szybko

trafili do Dying Victims Productions.

I trzeba przyznać, że pasują

idealnie do katalogu tej niemieckiej

firmy, nader stylowo grając archetypowy

doom/heavy metal. "Spellbound"

to tylko pięć utworów, ale

za to bez wyjątku udanych i robiących

spore wrażenie - aż nie chce

się wierzyć, że wcześniej chłopaki

terminowali w zespołach grających

ekstremalny metal, skoro jego klasyczna

odmiana wychodzi im tak

RECENZJE 177


ciekawie. Słychać tu rzecz jasna

odniesienia do dokonań Black

Sabbath, Candlemass, Pentagram

czy Saint Vitus; nie od rzeczy

będzie też pewnie wymienić

Pagan Altar, skoro gitarzysta tej

grupy Alan Jones gra gościnnie

solo w "Isolated". To surowy, dynamiczny

numer z przyspieszeniami i

aż dwiema solówkami, a monumentalny

"Living Hell" czy zróżnicowany

rytmicznie utwór tytułowy

też nader dobitnie potwierdzają, że

warto kibicować Early Moods, bo

stać ich naprawdę na wiele. (5)

Elder - Omens

2020 Armageddon Label

Wojciech Chamryk

Elder już na drugim albumie

"Dead Roots Stirring" wykształcił

ostatecznie swój styl, oparty na

długich, rozbudowanych kompozycjach,

łączących psychodelicznego

rocka z mocniejszymi partiami

doom/stoner metalowymi. Z każdą

kolejną płytą propozycje Amerykanów

stają się jednak coraz bardziej

nieoczywiste, tak jakby tylko mocne,

rockowe granie już ich nie interesowało.

Na "Omens" też mamy

mnóstwo dowodów na potwierdzenie

tej tezy, bo to już właściwie nie

jest metal, tylko rock w nieoczywistym

ujęciu. Czasem faktycznie

mocniejszy, porażający mocą siarczystego

riffu z arsenału Tony'ego

I. ("One Night Retreating"), ale generalnie

jednak bardziej klimatyczny,

progresywno-psychodeliczny.

Warunki ku takiemu graniu są

też sprzyjające o tyle, że "Omens"

to raptem pięć utworów, trwających

zwykle 10-13 minut, tak więc

w tak rozbudowanych formach

musi dziać się coś więcej. I tak faktycznie

jest, szczególnie kiedy oldschoolowe

brzmienie amerykańskiego

kwartetu w kompozycji tytułowej

czy "Halycon" wzbogacone

zostaje pianem Rhodesa czy licznymi

syntezatorami Fabio Cuomo.

Z kolei "Embers" jest jeszcze

bardziej psychodeliczny, a "In Procession"

najmocniejszy w tradycji

heavy/doom, chociaż też do czasu,

kiedy przeradza się w art rocka z

syntezatorowym pasażem. Warto

więc przyglądać się i kibicować Elder,

bo z tego co słyszę na

"Omens" na pewno nie powiedzieli

ostatniego słowa. (5)

Wojciech Chamryk

Entropy - Force Convergence

2020 Self-Released

Powstali w roku 1989, kiedy w

thrashu wszystkie karty były już

dawno rozdane, a ostatni debiutanci,

jak choćby Annihilator, załapywali

się na resztki, wielkiego

niegdyś, tortu. Entropy nie mieli

na to szans, bo kiedy w 1992 wydali

pierwszy, udany i zaawansowany

technicznie album "Ashen

Existence" thrash był już zapomniany

i niemodny, chyba, że w ówczesnym,

bardziej mainstreamowym

wydaniu Metalliki bądź Megadeth,

albo ultrasiarczystym

Pantery. Potem był jeszcze "Transcendence"

z 1995, którego nie

słyszałem i zespół na kilkanaście

lat dał sobie spokój z graniem.

Wrócił 10 lat temu, a "Force Convergence"

jest jego czwartym, długogrającym

materiałem, gdzie liderów

sprzed lat, gitarzystę Dana

Lauzona i wokalistę Gera Schrenerta,

wspiera sekcja rytmiczna z

zaciągu 2013-17. To krótka (niecałe

30 minut muzyki), zwarta i

dopracowana płyta, surowy, urozmaicony

thrash metal na modłę

dokonań Death Angel, Heathen

czy Exodus. Trochę szkoda, że po

odliczeniu kosmicznego intro

"Everything Falls" i krótkiej kompozycji

instrumentalnej "Transmigration"

pozostaje tylko pięć właściwych

utworów, bo "Force Convergence"

trzyma wyrównany, solidny

poziom, szczególnie wściekły

"Ripzone" i mroczniejszy "Weaponized

Storm System" - nie miałbym

nic przeciwko, gdyby na kolejnej

płycie zespół poszedł właśnie w takim

kierunku. (4)

Wojciech Chamryk

Evangelist - Ad Mortem Festinamus

2020 Nine

"Ad mortem festinamus, peccare

desistamus", to słowa średniowiecznej

pieśni, które w wolnym tłumaczeniu

brzmią "Pędzimy ku

śmierci (Niech zakończy grzeszność)".

Jej tytuł posłużył za nazwę

nowej EP Evangelist. I wydaje

się, że panowie faktycznie, niczym

biblijny "głos wołającego na

pustyni" wylewają tu swój żal i tęsknotę

za obumierającymi resztkami

porządku cywilizacji chrześcijańskiej.

Kto zna Evangelist, ten z

pewnością wie czego się spodziewać.

Po pierwsze jakości, to jasne.

Zespół przyzwyczaił nas już, że poniżej

pewnego poziomu nie schodzi.

Ale i stylistycznie chłopaki

trzymają się konsekwentnie tradycyjnego,

doomowego grania z epickim

sznytem, o nastroju melancholijnym,

posępnym i podniosłym.

Tak jest i na "Ad Mortem Festinamus".

Mamy tu do czynienia z

trzema numerami pochodzącymi

jeszcze z sesji nagraniowej do

"Deus Vult" i trzema z przełomu

2019/2020 roku. Co do samej muzyki

- jak zwykle słychać tu bardzo

dużo Candlemass czy Solitude

Aeturnus, tym razem trochę mniej

Manowar niż na ostatnim "Deus

Vult". Poszczególne kompozycje są

dosyć zróżnicowane wewnętrznie,

ale zapamiętywalne, a hymniczne,

proste refreny pozostają w głowie

na długo, jak "Anubis (On the

Onyx Throne of Death)" czy "Pale

Lady of Mercy". Sporo tu fajnych

riffów, momentów z charakterystyczną

dla zespołu orientalną melodyjnością,

są też spokojniejsze,

akustyczne wstawki. Ogólnie rzecz

biorąc Evangelist utrzymuje dobrą

formę kompozytorską - chłopaki

dbają żeby trochę się w tych numerach

działo, ale nie przekombinowują

ich. Za to wielki plus. Nastrojem

jest tu chyba najbliżej do

"Doominicanes", czyli bodaj najmroczniejszej

płyty w dyskografii

Ewangelistów. Tematyka liryków

obraca się w przeważającej części

wokół motywów w stylu memento

mori. Ponadto trudno na tym krążku

o "pozytywniejsze" odpowiedniki

hitów w rodzaju "Children of

Doom" czy "Gods Wills It". Być

może celować w takowy miał

otwierający "Percival", ale w porównaniu

z wyżej wspomnianymi wypada

troszkę słabiej. Szczerze mówiąc

zastanawia mnie jego wybór

na utwór promujący, bo nie licząc

fajnego, marszowego riffu otwierającego,

jest wg mnie najmniej zapamiętywalny

na płycie. Zamykacz

to hołd dla Marka Scheltona - cover

legendarnego "Mystification". Z

ballady power-thrashowej panowie

zrobili balladę akustyczną. Oryginalny

pomysł, ciekawy aranż i natchnione

wokale sprawdzają się tu

naprawdę dobrze. Evangelist jaki

jest każdy widzi. Myślę, że po "Ad

Mortem Festinamus" można spokojnie

tak powiedzieć. Zespół podąża

szklakiem wyznaczonym na

"Deus Vult" i słychać to tutaj właściwie

we wszystkich utworach. A

że każdy kolejny ich krążek to co

najwyżej delikatna ewolucja brzmienia

i progres jakościowy, chyba

nie ma się co spodziewać zmian w

tej materii. Album może nie najlepszy

w dyskografii, ale na pewno

bardzo równy, solidny i nie odstający

od reszty. Kto lubił poprzednie,

ten i nim zawiedziony

nie będzie. Kto nie lubił, może sobie

odpuścić, ale jest jakiś dziwny.

(4,5)

Piotr Jakóbczyk

Evildead - United States Of

Anarchy

2020 Seamhammer/SPV

Przyznam się bez bicia, że gdyby

ktoś jeszcze pięć lat temu mi

powiedział, że Evildead jeszcze

kiedyś uraczy nas nowym, całkowicie

premierowym pełnym albumem,

prawdopodobnie poklepałbym

takowego delikwenta po ramieniu.

Tymczasem zgodnie ze

znaną z filmu "Forest Gump" maksymą

mówiącą, że "życie jest jak

pudełko czekoladek, nigdy nie wiesz co

Ci się trafi" i chłopaki (czy raczej

już panowie) po latach przerw i

średnio udanych reaktywacji powracają

z albumem o znamiennym

tytule "United States Of Anarchy".

Co warto nadmienić, Evildead

powrócił w niemalże klasycznym

składzie. Mainowicie na

wokalu Phil Flores, wiosła obsługują

Juan Garcia i Albert Gonzales,

bas obsługuje Karlos Medina

a za perkusją zasiadł Rob Alaniz.

Niby wszystko ładnie pięknie, tylko

zapewne niejednemu z Was

może pojawić się w głowie pytanie,

czy zespół po dwudziestu dziewięciu

latach przerwy będzie w stanie

w pełni odtworzyć klimat z dawnych

lat. A może wręcz przeciwnie,

wyskoczy z zupełnie nową

jakością. Cóż, zobaczmy (a raczej

posłuchajmy). Rozpoczynający całość

znany z wydanego wcześnie z

singla "The Descending" zdecydowanie

bardziej wskazuje na tą pierwszą

opcję. Oczywiście z drobnym

"ale". Otóż brzmienie jest tutaj nieco

nowocześniejsze niż dajmy na

to na takim "Annihilation Of Civilization",

ale to zrozumiałe patrząc

na czas, jaki między tymi albumami

upłynął. Druga sprawa to

jest tu położony większy nacisk jednak

na elementy thrashowe niż

te, które są zaczerpnięte z HC punka.

Pod tym względem "United

States Of Anarchy" bliżej jest do

albumu "The Underworld" niż do

debiutu. Nie znaczy oczywiście, że

nie uświadczymy tu elementów

hardcore'u. Właściwie bez nich sobie

trudno wyobrazić twórczość

Amerykanów. Dobra, kończmy ten

słowotok, sprawdźmy co dalej

Amerykanie mają do zaoferowania

na swej trzeciej płycie. "Words Of

God" to taki bardzo oldschoolowy

thrash. Bardzo poprawnie zagrany.

W sumie mogę powiedzieć o nim

tylko tyle i aż tyle. Nieco ciekawiej

robi się w "Napoleon Complex".

Utwór ten posiada dość charakterystycznie

skonstruowane riffy i

mocny tekst, który jest co prawda

skierowany w stronę Donalda

Trumpa (chociaż przewijają się

178

RECENZJE


tam też aluzje do innych przywódców),

to na pewno w Polsce jest

jedna taka osoba, której można go

spokojnie dedykować. OK., zluzujmy

trochę, żeby nam się tu zbytnio

politycznie nie zrobiło. Numer

cztery to kawałek o tytule "Greenhouse".

Co my tu mamy tym razem?

Ano mamy taki bardzo oldschoolowy

thrash. Skojarzenia ze

wczesnym Slayerem (z okresu

sprzed "Reign In Blood") bardzo

mile widziane. Lekkim zaskoczeniem

może być za to utwór "No

Difference". Zaczyna się on bardzo…

jazzowo. Dość sympatyczna

melodyjka na tle gitary basowej,

która w tej formie mogłaby sobie

lecieć gdzieś w tle w kameralnej

kawiarni. Na szczęście to tylko

krótkie intro, które dość szybko

przechodzi w thrashową młóckę. Z

innej beczki zdecydowanie należy

pochwalić Phila Floresa. Facet mimo

długiej przerwy jest naprawdę

w świetnej formie. "United States

Of Anarchy" to patrząc pod kątem

wokali zdecydowanie najlepszy jak

na razie album Evildead. Czy najlepszy

ogólnie? Kurcze, ciężko mi

to tak jednoznacznie stwierdzić.

Nie mniej jednak dobrze, że powstał

i dobrze, że Evildead wrócił

wrócił do świata żywych. Oby na

dłużej (5).

Bartek Kuczak

Exiled On Earth - Non Euclidean

2020 Punishment 18

Korzenie włoskiego kwartetu Exiled

On Earth sięgają jeszcze połowy

lat 90., a pod obecną nazwą

funkcjonuje on od roku 2000.

Spodziewałem się więc czegoś naprawdę

dobrego, tymczasem "Non

Euclidean" nie oferuje nic więcej

ponad sztampowy, dość melodyjny

thrash na modłę lat 80. Owszem,

sprawnie zagrany, dobrze brzmiący,

dopracowany aranżacyjnie -

do niczego nie można się tu przyczepić,

ale też żadna z tych ośmiu

kompozycji nie wywołuje żywszego

bicia serca, jakiegoś ożywienia,

czegokolwiek w tym stylu. Do tego

"Non Euclidean" to dopiero trzeci

album Włochów, co przy tak długim

stażu nie robi wrażenia; trwa

też nie za długo, bo niewiele ponad

pół godziny, co przy 5-7-letnim

cyklu wydawniczym każe domniemywać,

że z nowymi pomysłami

nie jest u nich najlepiej. Można tej

płyty posłuchać, zaczynając od

najciekawszych - nic dziwnego, że

trafiły na początek - "Parsec Devourer"

i "Vault Of The Decimator",

wokalista Tiziano Marcozzi też

radzi sobie nieźle, ale naprawdę są

setki, jak nie tysiące, ciekawszych

płyt. (2)

Exlibris - Shadowrise

2020 Self-Released

Wojciech Chamryk

Piąty album Exlibris potwierdza,

że warszawska formacja nie daje za

wygraną nawet w arcytrudnych sytuacjach,

a taką niewątpliwie było

nieoczekiwane odejście gitarzysty

Daniela Lechmańskiego, obecnego

w składzie od samego początku.

Zastąpił go jednak nie byle kto, bo

Antti Wirman, znany choćby z

Warmen i tym sposobem fińska

frakcja w zespole powiększyła się

do dwóch osób. Zawartość "Shadowrise"

na pewno nie rozczaruje

dotychczasowych fanów grupy,

myślę też, że może pozyskać jej nowych

zwolenników, bo power metal

w wydaniu Exlibris stał się nie

tylko bardziej urozmaicony, ale też

mroczniejszy i mocniejszy, tak na

modłę lat 80. Dzieje się tak, ponieważ

liczne partie instrumentów

klawiszowych, nierzadko o symfoniczno-orkiestrowym

rozmachu,

perfekcyjnie równoważą mocarne,

całkiem surowe riffy, praca sekcji

też robi swoje. To jednocześnie

najkrótsza płyta w dyskografii zespołu,

sześć utworów i niewiele ponad

pół godziny muzyki, ale dzięki

temu zabiegowi materiał jest

zwarty, nie nuży też tak, jak wiele

innych, znacznie dłuższych płyt z

niepotrzebnymi nikomu wypełniaczami.

Na początek dostajemy trzy

krótsze, bardziej tradycyjne utwory,

ze świetnym, opartym na organowych

brzmieniach i mocnym

riffie, nośnym openerem "Rule #1"

oraz potwierdzającym wokalną

wszechstronność Riku Turunena,

momentami bardzo klimatycznym,

"All I Never Knew". Umieszczony

między nimi "Hell Or High Water"

to z kolei szybka, dynamiczna

kompozycja, idealna na koncerty, z

wyeksponowanymi syntezatorami

Voltana. Druga część płyty podoba

mi się jeszcze bardziej, bo to żywy

dowód na to, że współczesny

power metal wcale nie musi być

sztampowy i jednowymiarowy, niczym

spod jakieś sztancy. Poszczególne

kompozycje są tu więc długie,

rozbudowane i dopracowane

aranżacyjnie, łącząc mocne uderzenie

z bardziej urozmaiconymi, nie

tak oczywistymi partiami. Osobiście

wyróżniłbym tu mroczny numer

"Megiddo", ale tytułowy "Shadowrise"

i epicki, momentami progresywny

wręcz "Interstellar" tak

naprawdę niczym mu nie ustępują

- jeśli zespół będzie nadal szedł w

tym kierunku, to efekty mogą być

jeszcze ciekawsze. (5,5)

Fairyland - Osyrhianta

2020 Massacre

Wojciech Chamryk

Francuski zespół grający symfoniczny

power metal pod nazwą Fairyland

działa od 2003 roku. Natomiast

wcześniej (od 1997 roku)

znany był jako: Fantasy, Fantasia

czy Ferreol. 22 maja 2020 roku,

czyli po 11 latach przerwy, grupa

za pośrednictwem Massacre Records,

wydała nowy album pt.:

"Osyrhianta". Każda kolejna płyta

Fairyland wiąże się ze zmianą na

stanowisku wokalisty - tym razem

śpiewa Francesco Cavalieri

(Wind Rose). Z oryginalnego składu

z 2003 roku pozostało dwóch

muzyków: Philippe Giordana grający

na klawiszach oraz Willdric

Lievin, który aktualnie gra na basie

(wcześniej grał na perkusji). Pozostali

członkowie zespołu to: Sylvain

Cohen (gitara) i JB Pol (perkusja).

W utworze "Eleandra" gościnnie

pojawia się również Elisa

C. Martín, która śpiewała na albumie

z 2003 roku pt.: "Of Wars in

Osyrhia". "Osyrhianta" jest albumem

koncepcyjnym, opowiadającym

o początkach krainy fantasy

Osyrhia oraz jej mieszkańcach,

czyli stanowi prequel istniejących

już wydań zespołu. O ile "Score to

a New Beginning" z 2009 roku

słuchało mi się bardzo przyjemnie,

o tyle najnowszą płytę "jakimś cudem"

udało mi się przemęczyć.

"Osyrhianta" jest dużo bardziej

symfoniczna, niż poprzednie wydanie.

Niestety instrumenty symfoniczne

w dużej mierze przyćmiewają

wszelkie inne dźwięki - słychać

jedynie słabe dudnienie basu

czy raczej niezbyt ostre gitarowe

riffy. Zespół kładzie nacisk na chóralne,

zharmonizowane wokale,

klawisze, perkusję oraz orkiestrowe

aranżacje. Napędza go prawie

wszystko poza riffami. Różne instrumenty

przejmują we władanie

główną melodię, jak np. w "Mount

Mirenor", gdzie pojawia się subtelne,

a zarazem porywające brzmienie

skrzypiec, wspomagane delikatnym

dźwiękiem bębnów. Moim

zdaniem, najlepszym utworem na

płycie jest "Eleandra", z dość drapieżnym

wokalem Elisy C. Martin,

który doskonale komponuje

się ze śpiewem obecnego frontmana.

Utwór ma majestatyczną atmosferę

- jest nostalgiczny i koncentruje

się na melodycznych chwytach.

Na uwagę zasługuje także

energiczny "Of Hope and Despair

in Osyrhia". "Osyrhianta" może

kojarzyć się z muzyką filmową,

płycie zdecydowanie brakuje pazura.

Osobiście raczej już więcej do

niej nie wrócę, ale być może fani

Rhapsody Of Fire czy Symphony

X znajdą tu coś dla siebie. Moim

zdaniem najlepszym albumem Fairyland

jest "Score to a New Beginning"

i ten mogę polecić z

czystym sumieniem. (2)

Flame - Ignis Spiritus

2020 Primitive Reaction

Simona Dworska

Już od dobrych kilkunastu lat trudno

określić Flame mianem pracusiów

- raptem dwa albumy, ostatni

wydany w 2011 roku - ale jak już

biorą się do roboty, wychodzi

konkret. O ile oczywiście ktoś lubi

thrash/black w wydaniu najbardziej

surowym z możliwych, inspirowanym

dokonaniami Bathory z

wczesnych płyt, Venom, Beherit

czy Sarcófago, to owszem, EP

"Ignis Spiritus" jest dla niego i raczej

nie wyłączy tej płyty po jednym

przesłuchaniu. Fanów bardziej

konwencjonalnych odmian

metalu ta bezlitosna nawałnica w

wykonaniu dwóch Finów raczej odstręczy

niż zachęci do odsłuchu.

Trudno jednak nie docenić siarczystego

łojenia w singlowym, zwartym

"Firespirit Of Rebellion", a i

dłuższe, bardziej rozbudowane i

zróżnicowane kompozycje, z "Astral

Crypt" i "Force And Fire" na

czele, również robią wrażenie - aż

szkoda, że zespół podchodzi do regularności

wypuszczania kolejnych

materiałów z taką niefrasobliwością,

racząc nimi słuchaczy co kilka

lat. (4,5)

Flying Circus - 1968

2020 Fastball Music

Wojciech Chamryk

Flying Circus to niemiecki zespół,

który powstał na przełomie lat

1989 i 1990. Natomiast "1968" to

ich szósty studyjny album (jeżeli

nie pomyliłem się w obliczeniach).

Generalnie muzyka tej formacji na

omawianej płycie nawiązuje do klimatycznego

rocka progresywnego z

przełomu lat 60 i 70. Szczególnie

RECENZJE 179


wyczuwalne są wpływy zespołów

brytyjskich, takich jak Yes, Pink

Floyd, Rare Bird czy King Crimson.

Niemniejsze znaczenie mają

też ich rodzime korzenie, które

kryją się pod stylem określanym

krautrock. Choć większość muzyki

odnosi się konkretnie do rocka

progresywnego to otwierająca kompozycja

"Paris" ze względu na rytmikę

mocno kojarzy się z solowymi

poczynaniami Phila Collinsa z

lat 80. Natomiast druga w kolejności

"New York" to ciężki biały

blues mocno osadzony w hard

rocku, którego w muzyce Flying

Circus też jest niemało (Led Zeppelin,

Deep Purple itd.). Aby dopiąć

opis muzyki Niemców, trzeba

wspomnieć, że bardzo chętnie korzystają

z brzmienia, które można

uzyskać we współczesnych studiach,

oraz w podobny sposób

podchodzą do grania swojego progresyjnego

rocka, dzięki czemu

można poczuć również neo-progresywny

klimat. Przez co nieraz miałem

wrażenie, że w muzyce Niemców

maczał swoje paluchy ktoś z

The Flower Kings. Także muzyczny

collage tego zespołu jest nielichy

i z pewnością to co powyżej

opisałem to tylko wierzchołek ich

inspiracji. Najważniejsze z tego jest

to, że Niemcy na swojej muzyce

zdecydowanie odciskają swoje piętno.

I choć ogólnie nie jest to coś

odkrywczego, czy też zdolnego do

powalenia nas na kolana to, jednak

muzyka Flying Circus potrafi

wciągnąć swojego słuchacza. Oczywiście,

jak ktoś nie lubi zespołów

nawiązujących do starych klimatów

to nie ma na to rady. Muzycy

mają bardzo duże doświadczenie,

co zaowocowało w ich znakomitej

kreatywności ale czuć to też w ich

grze. Znakomicie brzmi sekcja,

głównie mocna i charakterna ale

nie ucieka również od bardziej

delikatnych klimatów (odpowiadają

za nią perkusista Ande Roderigo

i basista Roger Weitz). Za

to gitara oraz klawisze budują

wszystko, i moc, i wszelkie subtelności

czy niuanse, a także melodie

(kolejno, Michael Rick i Rüdiger

Blömer). Ich ekspresja, błyskotliwość

oraz inwencja jest imponująca

i przypisana tym najlepszym

artystom. Tak, chodzą mi takie

myśli o Flying Circus. A przecież

mamy jeszcze skrzypce (ponownie

Rüdiger Blömer) oraz głos wokalisty

Michaela Dorpa, który ze

względu na specyficzny głos może

kojarzyć się z Geddy Lee (Rush).

Tak jak w wypadku każdego artysty

z kręgu progresywnego rocka i

metalu ważną częścią płyty jest też

treść. Wszystkie utwory na tym

krążku nawiązują do dramatycznych

wydarzeń z roku 1968, takich

jak masakra ludności cywilnej

w wiosce My Lai w Wietnamie, Paryska

Wiosna, zamach na Martina

Luthera Kinga, agresja wojsk Układu

Warszawskiego na Czechosłowację,

czy brutalnie i krwawo tłumione

protesty ludzi w Tokio i

Meksyku. Wszystko to składa się

na bardzo mocny wyraz albumu

Flying Circus i ich albumu

"1968". W dzisiejszych czasach

fan muzyki ma olbrzymi ból głowy,

jest tak wiele świetnych propozycji,

że bardzo trudno jest aby

zdecydować się na którąś z nich.

Niemniej uważam, że akurat po tę

płytę warto sięgnąć. Wielbiciele

rocka progresywnego nie powinni

być rozczarowani. (5)

\m/\m/

Flying Colors - Third Stage - Live

In London

2020 Mascot

Myślę, że Flying Colours znakomicie

znane jest miłośnikom progresywnego

rocka i metalu. Jest to

supergrupa, gdzie najbardziej uwagę

przykuwają nazwiska Steve

Morse, Neal Morse oraz Mike

Portnoy. Niemniej nie tylko chodzi

o nazwiska, a przede wszystkim

o muzykę, a ta w wykonaniu

takich instrumentalistów jest gwarantem

wysokiej jakości. W dodatku

jest wypadkową muzyki wszystkich

kapel, w których muzycy brali

udział, czyli Deep Purple, Dixie

Dregs, Winery Dogs, Dream

Theater, Transatlantic, Spock's

Beard, itd. Mniemam, że po ich

albumie "Third Degree" z 2019r.

formacja ugruntowała sobie markę.

Poza tym tak się składa, że formacja

ma tyle samo wydawnictw studyjnych,

co tych nagranych na żywo.

Oznacza to, że panowie tworzący

Flying Colours również rewelacyjnie

czują się we studio, co i

na scenie. No i "Third Stage - Live

In London" jest tego potwierdzeniem.

Oczywiście ze względu, że

promowano trzecie wydawnictwo

zespołu to, większość programu albumu

pochodzi właśnie z tego krążka.

Pewnym rozczarowaniem jest

to, że zabrakło z niego chyba

dwóch najlepszych kompozycji

"Cadence" oraz "Last Train Home".

Szkoda ale i tak program tego koncertu

jest imponujący. Co ciekawe

więcej jest muzyki z debiutu niż z

drugiego krążka "Second Nature".

Niemniej wykonanie "Peaceful

Harbor" i "Cosmic Symphony" w

pełni mnie satysfakcjonują jeśli reprezentacje

drugiej odsłony tej supergrupy.

Jednak, co by nie było w

setliście programu, myślę, że muzycy

zaprezentowaliby niezapomniane

chwile dla swoich słuchaczy.

I tak właśnie jest. Jestem przekonany,

że każdy fan nie tylko Flying

Colours ale ogólnie dobrego

progresywnego rocka spędzi przy

ich muzyce jedne z najlepszych

chwil w życiu. Mnie dodatkowo

bardzo cieszy wokal Casey'a Mc

Phersona, który w jakiś sobie

znany sposób, zawsze przerzuca

mnie w świat The Beatles. A w takim

zwyczajnym kawałku jak "Love

Letter" to właśnie najzwyklejszą i

najnormalniejszą interpretacją

wręcz rozwala. Pisać coś o wykonaniu,

brzmieniu i produkcji? Wydaje

mi się, że nie trzeba. Dla mnie

perfekcja. Dodam jeszcze, że ten

tytuł jest także w wersji z ruchomymi

obrazkami, więc jak ktoś lubi

będzie miał do wyboru. Niestety

promówka tej wersji nie przemyciła.

Fani progresywnego grania z

pewnością nie pominą "Third Stage

- Live In London". (5)

\m/\m/

Freaks & Clowns - Justice Elite

2020 Metalville

Ależ narobiło się tych zespołów,

żadną miarą nie idzie tego ogarnąć

- z rozrzewnieniem wspominam

przedinternetowe czasy, kiedy to,

przy kilku równie zakręconych kolegach-pasjonatach,

miało się znacznie

większe szanse na realne poznanie

większości ciekawych płyt.

Teraz nie jest to możliwe, bowiem

w sieci można znależć tyle muzyki,

że głowa mała. Dlatego Freaks &

Clowns oczywiście wcześniej nie

znałem, chociaż zespół wydał

właśnie drugi album "Justice Elite",

a 3/5 składu to członkowie Astral

Doors. "Classical hard rock

meets modern power metal" głosi

reklamowy slogan i faktycznie coś

jest na rzeczy, z istotnym zastrzeżeniem,

że nie ma tu mowy o hard

rocku z lat 70. minionego wieku,

ale o tradycyjnym, metalowym brzmieniu

z kolejnej dekady, nie wiedzieć

czemu określanemu teraz

hardrockowym. Kiedy zespół skręca

we współczesne, powermetalowe

rejony ("Welcome To The

Freakshow", "Hell Yeah"), nie jest

to zbyt ciekawe, chociaż nie ma ma

mowy o jakiejś wtopie, bowiem

wokalista Chrille Wahlgren ma

kawał niskiego, rasowego i szponiastego

głosu, co zdecydowanie ratuje

sytuację. Ale kiedy robi się

mocniej, surowiej i ciężej, typowo

już na modłę lat 80., tak jak w charakternym,

tytułowym openerze,

siarczystym "Man With The Power"

czy rozpędzonym "One For

All - All For One", nie ma już żadnych

niedomówień, bo w takim

graniu Freaks & Clowns radzą sobie

wyśmienicie - jeśli na kolejnym

albumie skoncentrują się na nim, a

zamiast aż 12 utworów nagrają 8-9

najlepszych, na pewno tylko zyskają.

(3,5)

Wojciech Chamryk

From The Depth - Moments

2020 Rockshots

From The Depth to kapela z

Włoch, która oczywiście gra melodyjny

power metal. Jednak ich wersja

poweru ma klasę, styl i wysoki

poziom. Każdy z kawałków jest

przemyślany, wyśmienicie skrojony

i ozdobiony znakomitymi aranżacjami.

Nie powiem aby rządziły

w nim gitary ale są dość mocne,

gęste, wyraziste, z ciekawymi riffami,

partiami solowymi oraz z bardzo

udanymi partiami rytmicznymi.

Bardzo dużo w nich świetnych

melodii (melodii, a nie melodyjek),

oraz czarującej atmosfery. Wspomagają

ich klawisze, które są same

w sobie klasą, brzmią znakomicie i

dzięki temu bliżej im do klawiszy

znanych z ambitnego power metalu

czy prog poweru. Spore wrażenia

robią mini orkiestracje i wycieczki

w rejony muzyki elektronicznej.

Sekcja rytmiczna buduje

głównie podkład dla gitar i klawiszy

ale potrafi również zabłysnąć

indywidualnie. Szczególnie cieszy

mnie gdy od czasu do czasu zaprezentuje

swoje umiejętności basista.

Nie są to jakieś rozbudowane improwizacje

ale po prostu kilka własnych

dźwięków. Wracając do

samej muzyki, jest w niej w zasadzie

wszystko, co kiedyś tak bardzo

mi się podobało. Niemniej Włosi

do każdego tematu podchodzą

indywidualnie, dzięki czemu ich

muzyka ma pewne cechy oryginalności.

Są momenty szybkie, rozbrykane

oraz te rozmarzone i nastrojowe.

Bardzo udana interpretacja

muzycznymi kontrastami wyjęta

z ambitniejszych odmian power

metalu. Nie powiem, dawno nie

słyszałem tak dobrego podejścia do

tematu. No i na koniec wisienka na

torcie czyli głos Raffaele "Raffo"

Albanese. Bardzo dobry, wyrazisty,

nie pieje ale do klasycznych

śpiewaków typu Plant, Dio, Coverdale

itd., nie zaliczyłbym go.

Niemniej jest ich bardzo dobrym

uczniem. Płyta brzmi znakomicie,

ogólnie wszystko jest na miejscu.

Jeden szkopuł, że już taka muzyka

nie robi na mnie wielkiego wrażenia,

jak kiedyś. Mimo wszystko

"Moments" przesłuchałem z nieukrywaną

przyjemnością, każda

chwila tej płyty sprawiała mi frajdę.

Niestety nie będzie to album,

po który będę często wracał, choć

jak trafi się pod ręką, nie odmówię

sobie przyjemności jego ponowne-

180

RECENZJE


go przesłuchania. Dla fanów melodyjnego

grania ten album będzie

źródłem jeszcze większych delicji i

doznań, także im właśnie go dedykuję.

(4)

From The Ruins - Into Chaos

2020 No Life 'Til Metal

\m/\m/

From The Ruins to amerykański

zespół thrashmetalowy, założony

w 2015 roku i debiutujący EP "Into

Chaos". Zaczynają jednak zaskakująco,

bo posępnie, tak na

doomową modłę, by dopiero w dalszej

części "No Honor" nieco nabrać

tempa, ale nie jest to w żadnym

razie siarczysta, typowa młócka.

Długaśny i zróżnicowany "Contract

Killer" też nie poraża prędkością,

bo to miarowy, w sumie

dość sztampowy numer bez wyrazu.

Ciekawszy z tej samej kategorii

- długo, a nawet jeszcze dłużej -

jest przedostatni "Divided", bo jest

szybszy i ciekawszy od strony muzycznej,

a i wokalista Isaac Wilson

wypada w nim nadspodziewanie

dobrze. Tylko jakoś thrashu

wciąż tu bardzo mało, bo nawet

tym szybszym utworom "Eye For

An Eye" i szczególnie "We Fight",

znacznie bliżej do tradycyjnego

metalu niż łojenia na najwyższych

obrotach. Zespół ma jednak potencjał,

dlatego, niezależnie od tego,

jak będzie się określać jego muzykę

- heavy/thrash wydaje mi się najlepszą

opcją - warto mu kibicować.

(4)

Wojciech Chamryk

Gallower - Behold The Realm Of

Darkness

2020 Self-Released

Od kilku lat rośnie nam scena oldschoolowego

black/thrash metalu.

Może z tego powodu nie kwiczę z

radości ale cieszę się bardzo, bo te

kapele trochę przypominają mi

atmosferę polskiej sceny metalowej

z początków lat 90., no może nawet

z końca lat 80. Nie mam pojęcia,

czy muzycy, którzy tworzą te

formacje znają tamtą polską scenę

ale z pewnością znają zespoły z zachodniej

Europy, które odegrały

znaczącą rolę w budowie tej stylistyki.

I na przykład dla muzyków

Gallower takimi mentorami musiały

być Destruction i Venom.

Niemniej tych wpływów jest znacznie

więcej, wymieniłbym chociażby

kapele pokroju Living

Death, czy nawet Raven. Myślę,

że z tych okolic, pochodzą inspiracje

Ślązaków. Jednak nie ma mowy

o bezmyślnym kopiowaniu, po

prostu ta muzyka posłużyła jako

platforma do tworzenia ich własnego

świata dźwięków. Muzycy

Gallower preferują proste środki i

takie też są utwory, które atakują

bezpośredniością, mocą, ciętymi

riffami, naparzającą perkusją oraz

świdrującymi uszy solówkami. Te

ostatnią bywają również dziwnie

melodyjne, tak jak "refreny", które

daje się bardzo łatwo skandować

wraz z wokalistą, Tzarem. Notabene

trzeba go pochwalić, bowiem radzi

sobie ze wrzaskami bardzo dobrze

(i te jego "górki"). Nie licząc

intro, na "Behold The Realm Of

Darkness" jest jedenaście różnorodnych

i wyśmienitych opracowań

na temat staroszkolnego black/

thrashu. Sentymentalną atmosferę

podkręca również brzmienie tego

krążka, takie "demówkowe" i płaskie,

które królowało na polskiej

scenie na początku lat 90. Z jednej

strony papa się cieszy z drugiej trochę

żal, bowiem muzycy prezentują

się dobrze technicznie, a ich

partie są wręcz zacne i wszystko

znakomicie zabrzmiało by w spółczesnym

soczystym brzmieniu. No

ale nie ma co się czepiać dla fanatyków

starego grania black/thrashu

całość "Behold The Realm Of

Darkness" będzie ogniem i siarką

na uszy. (5)

\m/\m/

Glacier - The Passing Of Time

2020 No Remorse

Na hasło Glacier jedni będą musieli

nieźle wytężyć pamięć, a inni

od razu doznają iluminacji. Na początek

trochę historii dla tych, którzy

w ogóle w pamięci mają czarną

dziurę. Amerykański heavy/power

metalowy zespół został założony w

1979 roku przez gitarzystę Sama

Easleya. Nazwa wywodzi się od

ulicy w jednostce osadniczej Black

Butte Ranch w Oregonie i zasugerował

ją inny gitarzysta - Patrick

Goebel. Grupa w składzie: Sam

Easley i Patrick Goebel na gitarze,

Tim Proctor na basie, Loren

Bates na perkusji i Michael Podrybau

na wokalu, wydała w 1984

roku demo pt.: "Ready for Battle".

Następnie w 1985 roku nakładem

AxeKiller Records ukazała się

EPka zatytułowana po prostu

"Glacier". W 1988 roku pojawiło

się kolejne demo zespołu, a jego

skład uległ zmianie - sesyjnym wokalistą

został Tim Lachman, basistą

Troy Ketsdever, a na gitarze

Sama Easleya zastąpił Mehdi

Farjami. Niestety w 1990 roku

Glacier się rozpadł. Wiosną 2017

roku powstały w listopadzie 2016

roku tribute band pod nazwą Devil

in Disguise, z Michaelem Podrybau

na wokalu, do którego dołączyli:

Alfonso G. Polo Cuevas

(bas), Michael Mendoza (gitara),

Michael Maselbas (gitara) i Adama

Kopecky (perkusja), zagrał

pełen set utworów Glacier na festiwalu

Keep It True w Niemczech.

8 stycznia 2018 roku, za zgodą pozostałych

przy życiu członków oryginalnego

składu (Sam Easley

zmarł w 2016 roku), ogłoszono, że

Devil in Disguise będzie kontynuował

działalność pod nazwą Glacier.

Aktualnie Glacier, po 32 latach

od wydania ostatniego dema,

powraca z zupełnie nowym materiałem.

30 października br. miał

swoją premierę pierwszy album

studyjny grupy pt.: "The Passing

Of Time" wydany przez wytwórnię

No Remorse Records i zawierający

osiem utworów. Obecnie zespół

tworzą wokalista Michael Podrybau,

którego wsparli na gitarach

Michael Maselbas i Marco

Martell, na perkusji Adam Kopecky

oraz na basie Alexander Barrios.

Co ciekawe utwory "Live for

the Whip" i "Sands of Time" zostały

napisane już w latach 80-tych i nagrane

przez obecny skład. W obu

tych kawałkach, a także w "Infidel"

zagrali także pierwotni członkowie

kapeli: Tim Proctor (bas) i Loren

Bates (perkusja). Ponadto w

dwóch utworach gościnnie zagrał

basista Phil Ell Ross (ex-Manilla

Road). Okładka albumu została

stworzona przez Daniela Charlesa.

Klepsydra symbolizuje upływ

czasu (zgodnie z tytułem). Całość

kojarzy mi się z klimatem Hi-

Mana i władców wszechświata.

Pierwszy singiel "Eldest and Truest"

to arcydzieło, na które składają się

zabójcze riffy, pulsująca linia basu

i solidne bębnienie perkusji. Szybki,

ale zarazem melodyjny klasyk

błyskawicznie wpadający w ucho.

"Live for the Whip" nie powstydziliby

się Maideni. "Ride Out"

stanowi solidną porcję epic heavy

metalu. Mocno grający na emocjach,

poniekąd tytułowy "Sands of

Time" zaczyna się dość spokojnie -

balladowo, żeby następnie podkręcić

tempo. W utworze "Valor" możemy

doszukać się stylu Manowar.

Dynamiczny, odrobinę trashowy,

"Into The Night" ze świetnym

gitarowym solo Michaela

Maselbasa, wraz z "The Temple

and the Tomb" idealny, żeby zarzucić

włosami. "Infidel", który sprawia,

że czuje się moc i chciałoby się

dołączyć do zespołu i wrzasnąć

"God save the infidel"! Muzyka

Glacier jest chwytliwa jak wczesne

Helloween, wskazana zwłaszcza

dla fanów takich zespołów jak

Omen czy Manowar. Michael

Podrybau na wokalu radzi sobie

świetnie, ma swoją unikalną barwę,

która nie straciła mocy pomimo

upływających lat. Glacier zaserwował

nam potężną dawkę heavy/

power metalu, dzięki której rzeczywiście

możemy cofnąć się w czasie

do lat 80-tych wzbogaconych o

bardziej nowoczesne brzmienie.

Każdy utwór trzyma wysoki poziom

i jest dopracowany w najdrobniejszych

szczegółach. Gratka nie

tylko dla fanów tradycyjnego

heavy metalu. Gorąco polecam!

(5,5)

God - IV-Revelation

2020 Self-Released

Simona Dworska

God to jednoosobowy projekt, który

ukierunkowany jest na progresywny

metal oraz "porusza" tematy

związane z religią i wiarą. Przynajmniej

tak zrozumiałem z treść

info, które było dodane do materiałów

promo. "IV-Revelation"

przedstawia w dwudziestu dwóch

rozdziałach Księgę Objawienia z

Piśma Świętego. Dało to ogromny

materiał, który trwa ponad dwie

godziny. Ciężko przez niego przebrnąć,

nie tylko z powodu jego długości

ale dlatego, że to bardzo

ciężki, intensywny, techniczny,

gitarowy progresywny metal, na

dodatek w pełni instrumentalny.

Trudno w takim wypadku utrzymać

słuchacza w skupieniu. Do

tego muzyka tego projektu oparta

jest tylko na gitarach i sekcji rytmicznej.

W ogóle nie ma wrzasków,

wokaliz, syntezatorów ani

innych klawiszy. Także bardzo trudno

zbudować odpowiednią aurę

oraz poczucie muzycznej narracji

czy też jej płynności. Owszem

wszystko jest robione aby dodać

muzyce swady ale niestety nie zawsze

to wychodzi. Tym bardziej,

że osoba, która za tym wszystkim

stoi nie ułatwiała sobie sprawy, korzystając

od czasu do czasu z

awangardy, tak jak na początku

utworu "Hell", a przede wszystkim

robiąc ciągłe wypady w kierunku

djent (z rzadka nawet do melodyjnego

death metalu) i to na przestrzeni

całego materiału. W ten

oto sposób artysta stawia przed nami

słuchaczami nie lada wyzwanie.

Nie wystarczy być szczerym entuzjastą

progresywnego metalowego

grania i technicznych zawiłości aby

spokojnie dotrwać do końca "IV-

Revelation". Nie mówiąc o jego

powtórnym odtworzeniu. Intrygujące

jest to, że ciekawiej robi się

RECENZJE 181


gdy muzyk rezygnuje z tej całej

mocy i kreuje muzykę bardziej

przestrzenną ("Reign"), a najlepiej,

jak sięga po konwencjonalne granie,

tak jak w promiennym i podniosłym

"Messiah" czy podobnej w

przekazie ale bardziej elektrycznej

"Book Of Life". Szkoda, że tych

kompozycji jest tylko parę i to w

końcowej części albumu. Ze względu,

że jest to projekt trzeba pochwalić

za produkcję tego materiału.

Instrumenty brzmią bardzo fajnie,

oczywiście rządzą gitary, można

było zaakcentować mocniej

partie basu, ale jednak cały czas

gdzieś tam przemyka, perkusja

prawdopodobnie to sample ale w

ogóle tego nie odczuwamy, a przecież

jest wymyślona nawet w intrygujący

sposób. No i nie ma wrażenia,

że wszystko robi to jedna i

ta sama osoba. W sumie jestem zaciekawiony

tym swoistym pomysłem.

Jeżeli będę miał okazję przesłucham

kolejny album God, ale

nie sądzę abym wytrzymał trzydzieści

trzy krążki w tej konwencji.

Tyle, gdyż marzeniem artysty jest

nagrać taką ilość wydawnictw

przez cała swoją ludzką egzystencję.

(3,5)

Godsnake - Poison Thorn

2020 Massacre

\m/\m/

Miało być przyjemnie ale niestety

nie było. Godsnake to niemiecki

zespól oddany współczesnym

odmianom metalu. Miała mnie do

niego przekonać ich bezpośredniość

oraz melodyjność. Z początku

nawet nie było tak źle, bowiem

przypominało mi to Metallikę

okresu "Czarnego Albumu", połączoną

z bardziej przyjaznymi

wpływami groove i nu metalu. Co

ciekawe wbrew wyraźnych wpływów

tych dwóch ostatnich stylów,

w muzyce kapeli są też solówki.

Godsnake faktycznie zdecydowanie

preferuje proste i bezpośrednie

granie, z wyeksponowaniem ciężkich

riffów oraz pełnych melodii.

W dodatku jest w stanie zadbać

aby każda z dziesięciu kompozycji

wybrzmiała w inny sposób. Niemniej

nie potrafię skupić się na ich

graniu dłużej niż trzy - cztery kawałki.

Drażni mnie też ich poczucie

melodyjności. W tym wypadku

jest gorzej niż przy melodyjnym

power metalu. Co do wykonania i

produkcji nie ma co się przyczepić,

po prostu Godsnake tworzą profesjonalni

muzycy. Myślę, że cały

problem jest w moich muzycznych

preferencjach, także zespół powinni

sprawdzić zwolennicy nowoczesnych

odmian metalu. Bez trudu

mogę sobie wyobrazić jak będą machać

karkami, popijać piwo i słuchając

"Poison Thorn".

\m/\m/

Grendel's Syster - Myrtle

Wreath / Myrtenkranz

2020 Cruz Del Sur Music

Grendel - wiadomo, potwór z poematu

"Beowulf", ale owo imię kojarzy

się też dobrze fanom muzyki,

choćby z racji istnienia, również w

Polsce, zespołów o takiej nazwie,

ale przede wszystkim dzięki epickiemu

numerowi Marillion z ich

debiutanckiej 12"EP "Market

Square Heroes". Nazwa Grendel's

Syster brzmiała więc całkiem

obiecująco, do czasu jednak. Szybko

bowiem okazało się, że ten niemiecki

zespół, a może raczej projekt,

skoro tworzą go wokalistka,

gitarzysta i perkusista, gra folk metal

nudny jak przysłowiowe flaki z

olejem. Dziwię się czemu Cruz

Del Sur wznawia ich ubiegłoroczną

EP, bo to schematyczne,

pozbawione jakiegokolwiek poloru,

przeraźliwie wtórne granie. Gdzieniegdzie

robi się ciut ciekawiej,

dzięki doommetalowym wtrętom

("Vishnu's Third Stride"), ale to

tylko nieliczne przebłyski w oceanie

przeciętności. Gwoździem do

trumny są tu niemieckojęzyczne

wersje wszystkich utworów, jeszcze

bardziej toporne niż te z angielskimi

tekstami - poddaję się, na pewno

nie będę katować się nimi do

końca. Wyszło więc na to, że ten

mityczny Grendel w porównaniu

ze swą młodszą siostrzyczką nie

jest jednak taki straszny... (1)

Wojciech Chamryk

Gypsy Pistoleros - The Greatest

Flamenco Sleaze Glam Band

Ever!

2020 Golden Robot Global Entertainment

Wcześniej jakoś nie słyszałem o

tym zespole, ale musi być dość

znany, skoro wydaje kolejną składankę.

Akurat mnie "The Greatest

Flamenco Sleaze Glam Band

Ever!" nie zachęciła do sięgnięcia

po regularne albumy zespołu prowadzonego

przez osobnika o ksywie

Gypsy Lee, ale kto wie, może

ktoś z czytelników zagustuje w

hair/glam metalu z nutką flamenco

i skocznych klimatów, takich typowo

południowoamerykańskich?

Jak dla mnie jest to wszystko zbyt

kiczowate, a już szczególnie sztucznie

brzmią te wszystkie patenty

latino/mariachi, pasujące do zwykle

siarczystego, choć komercyjnego

rocka Gypsy Pistoleros niczym

kultowy Gibson Les Paul Standard

'58 do rąk jakiegoś discopolowego

grajka. Nie bronią się też covery,

bo "Livin' La Vida Loca" (Ricky

Martin) został niepotrzebnie podmetalizowany,

przez co pozbawiony

niesamowitej chwytliwości

oryginału, a "Gypsy's Tramps &

Thieves" to też tylko blade wspomnienie

świetnej wersji Cher. Paradoksalnie

najfajniej wypadają

ostrzejsze numery autorskie, jak

glamowy - rzecz jasna do czasu

pojawienia się wstawki flamenco -

"Pistolero, Pistolero", zadziorne,

podszyte punkowym nerwem,

"Whats It Like To Be A Girl (In

The House Of 1000 Dolls)" i "Close

As You'll Ever Be Vain", czy też te

mające w sobie coś z dawnych dokonań

Poison bądź L.A. Guns, jak

"Forever Is Para Siempre". Można

więc tę składankę sprawdzić, ale

według mnie to nic więcej niż tylko

sezonowa ciekawostka, bardziej

warta uwagi w wersji live. (3)

Haken - Virus

2020 InsideOut

Wojciech Chamryk

Bardzo lubię klimatyczne i nastrojowe

melodie wymyślane przez

Anglików. Ich atmosfera, przestronność,

uwodzicielskość są mocno

wciągające. Czasami wręcz

piękne. Wtedy otwiera się w nich

żyłka do grania wysublimowanego

rocka progresywnego z wyraźnymi

i czarującymi melodiami. Na "Virus"

odnajdziemy całe mnóstwo takich

fragmentów. Z całą pewnością

przez czas trwania albumu będzie

można nimi w pełni się nacieszyć.

Jednak muzycy Haken z coraz

większą przyjemnością wchodzą w

dynamiczne i techniczne metalowe

granie, które dość często zapuszcza

się w rejony metalcore'a. Muzycy z

tej sceny ostatnio podłapali ten

trend i coraz chętniej korzystają z

jego walorów. Instrumentaliści Haken

z dużą łatwością i biegłością

przemykają się po zawiłościach

tych dynamicznych części. Na

"Virus" są one jeszcze bardziej zagęszczone,

nasycone ekwilibrystyką,

a przede wszystkim jeszcze

większym niż zwykle ciężarem.

Jednak to łojenie, nie skupia się

tylko na dołożeniu do pieca ale

niesie również klimat. I właśnie

żonglowanie nim w tych mocnych

momentach jest znakiem szczególnym

dla tego krążka. Poza tym

mimo wyraźnej fascynacji tymi

ciężkimi aranżacjami to ogólnie

"Virus" niesie w sobie bardzo dużo

przestrzeni, powietrza, płynności,

także nie ma mowy aby słuchacz

został przytłoczony muzyką z tego

albumu. Muzycy znakomicie sprawdzają

się w zwykłych około pięciominutowych

formach, chociażby

w mocarnym openerze "Prosthetic"

czy też wolnym rozmarzonym

"Canary Yellow". Nie mają też problemu

w ciekawym wypełnieniu

pomysłami dłuższych form tak jak

dziesięciominutową mini-suitę

"The Carousel" czy też pięcioczęściową

suitę "Messiah Complex".

Zresztą tak jak w większości wypadków

sceny prog-metalowej cały

krążek słucha się wyśmienicie z

permanentnie podsycaną ekscytacją.

Oczywiście "Virus" pod względem

brzmień i produkcji jest wręcz

perfekcyjny, także Anglicy zaliczają

kolejną udana propozycję.

Dla wszystkich prog-maniaków.

(5)

\m/\m/

HammerFall - Live! Against the

World

2020 Napalm

HammerFall stanowi symbol potężnego,

majestatycznego, ale zarazem

melodyjnego szwedzkiego

heavy metalu. Co najbardziej "rzuca

się w uszy", to niezapomniane

refreny, proste i ciężkie riffy, grzmiące

bębny oraz mocne uderzenia

basu. W 2019 roku HammerFall

rozpoczął światową trasę koncertową

promującą ostatni (wydany

16 sierpnia 2019 roku) album

zespołu pt. "Dominion". Panowie

wraz z zespołami: Battle Beast i

Serious Black 19 lutego br. wystąpili

w krakowskim Klubie Studio.

Natomiast koncert z 15 lutego

br. odbywający się w MHP Arena

w Ludwigsburgu w Niemczech został

uwieczniony i wydany 23 października

w formie albumu koncertowego

zatytułowanego: "Live!

Against The World". Album zawiera

20 utworów, czyli zapewnia

nam blisko dwie godziny świetnej

muzyki! "Live! Against The World"

stanowi pewnego rodzaju

przegląd twórczości zespołu od początku

kariery do chwili obecnej,

gdyż możemy w nim znaleźć zarówno

stare hity, jak i najnowsze

utwory. Na płycie znalazł się m.in.

mój ulubiony utrzymany w szybkim

tempie, nawiązujący do stylu

182

RECENZJE


Helloween, z nutką fantasy "The

Dragon Lies Bleeding" pochodzący

z debiutanckiej płyty "Glory to the

Brave" wydanej w 1997 roku, a

także takie hymny zespołu jak:

"Let the Hammer Fall" (z odpowiedzią

na najważniejsze pytanie,

czyli Let the Hammer...?!), "Hammer

High" czy "Hearts on Fire",

które znają chyba wszyscy. Możemy

także posłuchać zupełnych nowości,

pochodzących z albumu

"Diminion" tj.: tytułowego "Dominion",

"Never Forgive, Never Forget",

"One Against the World", "(We

Make) Sweden Rock" oraz "Second

to One". Ballada "Second to One"

została wykonana w duecie - Joacim

Cans zgrał się idealnie z

Noorą Louhimo wokalistą Battle

Beast. Ja zdecydowanie wolę wracać

do starych kawałków, tych bardziej

dynamicznych, nowości nie

wywołały we mnie "efektu WOW",

może dlatego, że w większości

utrzymane są w średnim tempie i

nie wyróżniają się niczym szczególnym.

Co istotne, w tym roku

HammerFall ma dodatkową okazję

do świętowania, bowiem 9 października

mija 20 lat od wydania

trzeciego studyjnego albumu grupy

pt.: "Renegade", w związku z czym

na koncertach, a tym samym na

"Live! Against The World", pojawiają

się utwory właśnie z tego albumu.

Oscar Dronjak jest jedynym

członkiem zespołu, który gra

od początku istnienia grupy, czyli

od 1993 roku. Nadal możemy liczyć

na świetne solówki w jego wykonaniu

m.in. w "Last Man Standing"

czy "One Against the World"

- jak mówi Joacim cyt.: "Give me

some sugar Oscar". Natomiast Joacim

Cans śpiewa w Hammer

Fallu już 24 lata (od 1996 roku) i

również jemu, pomimo upływających

lat, nie można niczego zarzucić.

Na scenie jest charyzmatyczny,

ma wspaniały kontakt z publicznością,

dowcipkuje. Obecnie w

skład zespołu wchodzą także:

Pontus Norgren (gitara), Fredrik

Larsson (bas) i David Wallin

(perkusja). Jak już kiedyś wspomniałam,

generalnie nie przepadam

za nagraniami z koncertów, ponieważ

po pierwsze zabawy wokalne i

reakcje publiczności przeważnie

zakłócają odsłuch utworów, tak jak

w "Hearts on Fire", a po drugie niestety

tzw. koncertówki nie oddają

tego specyficznego koncertowego

klimatu, gdy wraz z tłumem można

podrygiwać (czasem chcąc nie

chcąc) w rytm muzyki. Podsumowując,

moim zdaniem album

"Live! Against The World" nadaje

się do przesłuchania w ramach ciekawostki,

gdyż możemy w nim

znaleźć porcję solidnego melodyjnego

heavy/power metalu w nordyckim

stylu. Jednak zdecydowanie

lepsze są występy HammerFall na

żywo! Jedno jest pewne - choć lata

lecą muzycy pozostają w doskonałej

formie i świetnie się bawią na

scenie. (4)

Simona Dworska

Haunt - Flashback

2020 High Roller

Trevor Wiliam Church, wokalista,

multiinstrumentalista i lider

amerykańskiego Haunt jest artystą

niezwykle płodnym. Na początku

roku 2020 jego zespół wydal album

o tytule "Mind Freeze". Jeszcze

nie wszyscy zdążyli się nim nacieszyć,

a tu dostajemy drugą w

tym roku całkiem premierową

płytę grupy o tytule "Flashback".

Do kogo Trevor adresuje swoją

muzykę? Raczej nie do tych, dla

których w heavy metalu najważniejszy

jest ciężar, moc i agresja.

Osoby takie mogą poczuć się propozycją

Haunt nieco zawiedzione.

Co jest zatem siłą tego zespołu?

Przede wszystkim naprawdę świetne

wpadające w ucho melodie,

fajne harmonie, które towarzyszą

słuchaczowi od pierwszych minut

otwierającego album utworu tytułowego.

Więcej przykładów. Ależ

proszę bardzo. Spójrzmy na kawałek

"Electrified". Rozpoczyna się

już na wstępie od wpadającego w

ucho riffu, a sam refren utworu to

niemalże mistrzostwo melodyjnego

metalu. Te syntezatory tylko potęgują

efekt. Jeśli ktoś mimo wszystko

oczekuje trochę więcej energii

polecam "One With The Universe".

Tutaj Pan Church funduje nam

znacznie szybsze tempo i dość

interesującą grę perkusji (tak, sam

nagrał wszystkie instrumenty).

Bardzo dobrze w ten numer wkomponowała

się chillująca solówka,

która w zestawieniu z resztą powoduje

lekki kontrast. Do bardziej

podniosłych momentów można zaliczyć

wstęp do utworu "Figure In

A Paiting". Co jest główną zaletą

tego albumu. Na pewno jego spójność.

Tu wszystko do siebie pasuje,

sprawia wrażenie niemalże skrojonego

na wymiar. Wokale, kompozycje,

brzmienie. Trevor wymyślił

sobie swoją formułę, konsekwentnie

się jej trzyma i co najważniejsze,

odnajduje się w niej niczym

ryba w wodzie. Wspominałem,

że ciężar nie jest tu najważniejszym

elementem. Czy zatem

mamy tu do czynienia z wykastrowanym

brzmieniem? Absolutnie

nie, gdyż muzyka Haunt mimo

swej pewnego rodzaju lekkości jak

najbardziej zachowuje swój heavymetalowy

charakter. Pozostaje

mieć tylko nadzieje, że wydając albumy

w takim tempie Trevor się

nam szybko nie wypali. (4,5).

Bartek Kuczak

Heathen - Empire Of The Blind

2020 Nuclear Blast

Heathen to kolejny amerykański

zespół obracający się w kręgach

thrashowych (i okołothrashowych),

który postanowił przypomnieć

światu w 2020 roku, że jeszcze

się nie wypalił twórczo i stać go

na wypuszczenie nowego materiału.

Wszak od wydania ich ostatniej

studyjnej płyty zespołu zatytułowanej

"The Evolution Of

Chaos" upłynęło calutkie dziesięć

lat. Co prawda przez ten czas zespół

dawał jakieś oznaki swego żywota

w postaci koncertowych singli

czy jakichś kompilacji, ale nowego

pełnego albumu ani widu, ani słychu.

No i wreszcie w samym środku

panującej na świecie pandemii

doczekaliśmy się płyty zatytułowanej

"Empire Of The Blind". Sami

przyznacie, że tytuł ten jest dość

znamienny i dobrze opisuje sytuację

nie tylko na świecie, ale też w

naszym kraju. Dobra nie ważne.

Skupmy się raczej na tym co ma

nam do zaoferowania Heathen

AD 2020. W czwarte dzieło thrasherów

z Bay Area wprowadza nas

intro zatytułowane "This Rotting

Sphere". Jest to niespełna dwuminutowa

miniaturka, która zaczyna

się od delikatnych dźwięków jednak

w miarę upływu czasu tego

krótkiego utworu napięcie rośnie.

Myślę, że ten motyw będzie również

wykorzystywany jako intro do

koncertów. Po tym wprowadzeniu

chłopaki serwują nam utwór "The

Blight". Nie jest to jakaś wyjątkowa

kompozycja. Trochę thrashu, trochę

Pantery, trochę melodii… Nie

jest źle, ale moim skromnym zdaniem

brakuje temu kawałkowi zarówno

mocy (nie wykorzystali tu

swego potencjału w pełni), jak i

odrobiny chwytliwości. Jak jest

dalej? Numer trzy to utwór tytułowy.

Nieco wolniejszy, bardziej

groove'owy z dość wpadającym w

ucho refrenem. Kolejnym kawałkiem,

na który warto zwrócić uwagę

jest "Sun In My Hand". Zaczyna

się naprawdę chwytliwym motywem,

który przechodzi w dość ciekawie

skonstruowaną zwrotkę. Refren

natomiast to wręcz poezja. Ma

naprawdę przebojowy potencjał.

Jest bez wątpienia jeden z najjaśniejszych

punktów tego wydawnictwa.

Kawałek "In Black" brzmi

tak, jakby panowie z Heathen trochę

zapatrzyli się w Metallike z

okresu "…And Justice For All" (co

oczywiście nie jest zarzutem). Nie

martwcie się jednak, bas tu na

szczęście słychać całkiem dobrze.

Chodzi mi raczej o stronę czysto

kompozytorską. Skoro już padły

metallicowe porównania, to oczywiście

na nowym albumie Heathen

znalazło się też miejsce dla

ballady. "Shrine Of Apathy", bo

taki tytuł nosi wspomniany utwór

to kawałek na swój sposób dość

mroczny, momentami (zwłaszcza z

początku) może nawet niepokojący.

Nie wiem, czy wszyscy się ze

mną zgodzą, ale ma on w sobie coś

z ducha grunge'u, a konkretnie

Alice In Chains. To tylko jednak

taka odskocznia na chwile, bo potem

wracamy do thrashu. "Devour"

to kawałek, którego nie powstydziliby

się ich koledzy po fachu z

Testament. "A Fine Red Mist" ma

w sobie riff, który może budzić

skojarzenia z twórczością Fear Factory.

Jest to jednak jedyny element

tego instrumentalnego kawałka,

który w jakiś tam sposób

nawiązuje do twórczości zespołu

Burtona C. Bella. Pozostała część

tego numeru to prawdziwa kanonada

motywów czysto heavy metalowych.

Nowe dzieło Heathen, jak

sami mogliście przeczytać zawiera

sporo naprawdę sympatycznych

momentów. Jednak "Empire Of

The Blind" momentami sprawia

wrażenie niespójnej. Brzmi trochę,

jakby te kompozycje powstawały

na różnym etapie działalności zespołu.

Ale taka wada to nie wada i

uważam, że warto z tą płytą się zapoznać

(4).

Bartek Kuczak

Heavyquake - Metal Shelter

2019 Self-Released

Heavyquake powstał w Poznaniu

w 2011 roku i gra heavy/thrash

metal. W zeszłym roku wydali

swój duży debiut "Metal Shelter".

Znalazło się na nim intro plus jedenaście

kompozycji, które zamknęły

się w niespełna czterdziestu minutach,

także wszystkie utwory są dynamiczne,

niedługie, zróżnicowane,

przemyślane, skondensowane i

wręcz precyzyjne w swoim przekazie.

Jest w nich melodia ale także

moc i pasja. Na "Metal Shelter"

mieszają się pływy heavy metalu

(Judas Priest, Saxon) oraz thrash

metalu (Metallica, Testament).

Niemniej w tle pojawiają się także

elementy z zupełnie innych rejonów,

dodając smaczków, i tak już

bogatej w pomysły oraz aranżacje

muzyki. A przecież muzyka

Heavyquake to głównie bezpośrednie

uderzenie. Znakomicie pracują

gitary, które potrafią nieźle

riffować a także zagrać udane solo.

Odpowiada za nie Marcin "Bączek"

Bąkowski. Sekcja rytmiczna

też jest bardzo pewnym punktem

RECENZJE 183


formacji, szczególnie wyróżnia się

techniczna ale nieprzekombinowana

perkusja Łukasza "Majkela"

Dąbrowskiego. Wyraziście wybrzmiewa

również mocny i krzykliwy

wokal Jakuba Burdy (taka krzyżówka

wczesnego Hetfielda i Billy'

ego). W kilku słowy każdy muzyk

Heavyquake wyśmienicie wywiązał

się ze swoich obowiązków.

Brzmienia instrumentów są pełne,

soczyste oraz klarowne, co nadaje

dużego komfortu podczas przesłuchania

"Metal Shelter". A całej

płyty słucha się z dużą przyjemnością

i trzeba to przyjąć za pewnik,

a nie szukać jednego lub kilku najlepszych

kawałków. Ogólnie jest

dobrze i solidnie, może dlatego pojawia

się w głowie pomysł, że od

poznaniaków powinniśmy jeszcze

oczekiwać czegoś ekstra. Być może

to przegięcie, niemniej warto mieć

oko na Heavyquake i naciskać na

nich aby przy okazji następnego

albumu pojawiło się owo "ekstra".

Chłopaki mają ku temu odpowiednie

umiejętności oraz talent. (4)

\m/\m/

Heavy Pettin' - Best Of

2020 Burnt Out Wreckords

Ach te nazwy… Już od paru godzin

obcuję z najnowszą kompilacją

grupy Heavy Pettin', jednak tych

"ciężkich pieszczot" ni widu, ni słychu.

Krążek pod tytułem, a jakże

znaczącym, "Best Of" to zbiór lekkich,

hard rockowych numerów. W

sam raz na randkę, na podróż

kabrioletem albo do nocnego klubu

dla soft rockersów. Szkoci - bo

Heavy Pettin' pochodzi z Glasgow

- powstali w 1981 roku i działali do

1988 roku. Później reaktywowali

się dopiero w 2017 a trzy lata później

pojawia się najświeższa EPka.

No dobrze, ale nasza kompilacja

opiera się na przeszłości. W sumie

z kompozycjami grupy najszybciej

zaznajomią się Ci, którzy lubią

granie w stylu środkowego okresu

Gary Moore'a, stadionowego Van

Halen czy rozmarzonego do granic

Whitesnake. Gdzieniegdzie pobrzmiewają

echa jakiegoś schematycznego

rocka w klimacie AC/DC,

z bardzo ograniczoną, wystukującą

rytm sekcją. Często pojawiają się

chóralne refreny, zaśpiewy i piejący

wokal. Przy każdym z czternastu

utworów zawartych na "Best

Of" noga sama przytupuje. Bo,

szczerze, to taka muzyka - lekka,

łatwa, przyjemna, z odrobiną pazura.

Muzyka niebezpiecznie balansująca

na granicy hard rocka i

kiczu, gdzie blisko jej do upaćkania

naszych uszu brokatem i słodkimi

melodiami. Mimo wszystko słucha

się tego nieźle i, wbrew pozorom,

Heavy Pettin' może momentami

zaskoczyć. Zaznaczam jednak, że

nie jest to odmiana rocka nadająca

się dla każdego. Czasem stężenie

melodyjności może przyprawić o

mdłości zbyt wrażliwe osoby.

Zbiór kompozycji również może

posłużyć za mini przewodnik po

tych, jeśli ufać wydawcy, najlepszych

i najbardziej przebojowych

rewirach twórczości Heavy Pettin'.

Jeśli ktoś po przesłuchaniu tej

kompilacji nabierze ochoty na więcej,

to grupa dorobiła się trzech

pełnych albumów i kilku EPek.

(3,5)

Adam Widełka

Helikon - Myth & Legend

2020 Self-Released

Helikon to lombardzki zespół

działający od 2016 roku. W 2018

roku wydali EPkę zatytułowaną

"Challenge Of Death" a w tym

roku pokusili się o wydanie dużego

debiutanckiego albumu "Myth &

Legend". Sam zespół klasyfikowany

jest jako przedstawiciel thrash

metalu, niemniej na wspomnianym

krążku znajduje się intensywna

mieszanka heavy, speed i thrash

metalu. Kompozycje są dość długie

i długie, dzięki czemu muzycy mogli

pozwolić sobie na rozbudowane

kompozycje, miejscami nawet ciekawie

wymyślone. Większość z

nich jest urozmaicona i dynamiczna,

z udanie wykorzystanymi ciekawymi

zmianami tempa i zwolnieniami.

Muzycy nie zapominają

też o melodiach. Z grubsza przypomina

to mieszankę Megadeth,

Annihilator oraz Iced Earth, chociaż

Włosi umiejętnie starają się

odcisnąć na muzyce swój talent.

Generalnie stanowi to ponad pięćdziesięciominutową

dawkę ciekawej

muzyki, choć nie tak dobrej jak

wspomniane inspiracje. Na krążku

znakomicie sprawuje się para gitarzystów

Davide Piazza i Mauro

Nicolini. To oni stanowią o wyrazie

muzyki tego zespołu. Znakomite

tło tworzy im zdecydowana i

klarowna sekcja rytmiczna, która

tworzą basista Lorenzo Piazza

oraz perkusista Edoardo Scanzi.

Nieźle prezentuje się też wokalista

Giacomo Merigo, świetnie techniczny

ale za mało w jego głosie charakteru

i siły przebicia. Najciekawszym

momentem "Myth & Legend"

jest finałowa kompozycja

"The Ballad Of Memphisto",

mroczna i rozbudowana, która wystawiła

cały najlepszy arsenał formacji

i trwa ponad jedenaście minut.

Całkiem nieźle prezentują się

też techniczny ale bardzo bezpośredni

"Prince of Night" oraz zadziorne

oraz bujające "Chant of

Crow" i "Myth & Legend". Najmniej

pasuje mi wolny i klimatyczny

kawałek "Ophelia". Ogólnie

album sprawia pozytywne wrażenie

i myślę, że znajdzie swoich

zwolenników. (4)

\m/\m/

Helion Prime - Question Everything

2020 Saibot Reigns

Trzeci album Helion Prime, trzeci

z kolejnym wokalistą i z tych

trzech płyt zdecydowanie najsłabszy,

tak jakby Jason Ashcraft

trochę się pogubił. Wpływ na taki

stan rzeczy mogły mieć te ciągłe

zmiany śpiewaków (przewinęło się

ich przez zespół czworo raptem w

pięć lat), ale w przypadku tak doświadczonych

muzyków nie powinny

mieć aż takiego wpływu na

efekt końcowy, tym bardziej, że

kolejne wydawnictwa powstawały

w dwuletnich odstępach czasowych.

A zespół zaproponował materiał

bardzo nierówny, gdzie nieliczne,

udane utwory przytłaczają

te znacznie słabsze, taka powermetalowa

produkcja spod sztancy.

Aż przypomniałem sobie wcześniejsze,

dobrze na naszych łamach

oceniane, płyty Helion Prime i

wniosek jest oczywisty: to krok,

albo i dwa w tył, nie ma mowy o

rozwoju czy wyższym poziomie. I

to mimo tego, że nowa wokalistka

Mary Zimmer przebija śpiewającą

na debiucie Heather Michele

Smith (na drugim albumie brylował

już świetny Sozos Michael, tylko

wspierany przez Brittney Hayes),

to jednak reszta rozmywa się

w oceanie przeciętności. Gdzieniegdzie

mignie więc fajna melodia

("Reawakening"), albo zrobi się

mocniej, tak jak w "Terror Of The

Cybernetic Space Monster". Ciekawe

rozwinięcie zyskał cover Misfits

"Kong At The Gates", a gitarowe

solówki też są wysokiej klasy,

ale to wszystko zbyt mało, żeby zaciekawić

na dłużej. Zresztą na poprzednich

wydawnictwach nie brakowało

udanych wycieczek w rejony

tradycyjnego metalu czy nawet

speed/thrash metalu, tu jest

bardziej jednorodnie, symfoniczno/powerowo,

ale też po prostu

nudno, szczególnie, że "Question

Everything" trwa blisko godzinę.

Fakt, że z AFM Records zespół

trafił do raczkującej Saibot

Reigns, też o czymś świadczy - nie

ma co zawracać sobie tą płytą głowy.

(1,5)

Wojciech Chamryk

Hellbender - American Nightmare

2020 No Life 'Til Metal

Fakt, ta płyta to prawdziwy koszmar,

taki typowy potworek w amerykańskim

stylu. Być może w San

Francisco Hellbender jest zespołem

lubianym, cenionym, a dla

kilku osób nawet kultowym, ale do

mnie zawartość "American Nightmare"

nie przemawia. Przyczyna

jest prosta: to siermiężny, nijaki,

nowoczesny thrash/groove metal,

który już kilkanaście lat temu nie

zrobiłby większego wrażenia, a co

dopiero w 2020 roku. Pomysł łączenia

wpływów tradycyjnego

heavy czy thrashu z tymi nowszymi,

czerpanymi od Lamb Of God

czy Hatebreed, też wydaje mi się

artystycznie chybiony - aż dziwne,

że Scott Waters zainteresował się

tym materiałem, bo to rzecz warta

co najwyżej publikcji w sieci czy na

jakimś niskonakładowym CD-R.

Niewątpliwym atutem jest tu

udział drummera D.R.I. Roba

Rampy'ego, bo partie perkusji naprawdę

robią wrażenie, ale cała reszta

bardzo od nich odstaje - nic

dziwnego, że zespół ma już innego

bębniarza. Do tego najciekawszy

"In Hell" to nagrany ponownie starszy

utwór, a zespół/wydawca nie

zadali sobie nawet trudu porządnego

opisania promocyjnych MP3,

myląc utwory z tytułami - jak dobrze,

że "American Nightmare"

trwa niewiele ponad pół godziny,

bo większej dawki dźwięków by

Hellbender pewnie bym nie zdzierżył...

(1)

Wojciech Chamryk

Hellvoid - Bass'N'Roll Vol. 1.

2020 Self-Released

Hellvoid powstał w 2015 roku w

Trójmiescie, i charakteryzuje się

tym, że nie ma w swoim instrumentarium

elektrycznej sześciostrunowej

gitary. Za to ma dwie

gitary basowe, jedna prowadzi tradycyjne

linie rytmiczne, druga

przesterowana, gra gitarowe riffy.

Nie jest to nowy pomysł ale ciągle

budzi wzmożone zainteresowanie.

W wypadku Hellvoid sprawdza się

bardzo dobrze, bo muzycy prezentują

nam zawsze intrygujące pomy-

184

RECENZJE


sły. Przynajmniej tak twierdzę po

przesłuchaniu opisywanej płyty.

Do tej pory kapela wydała trzy

EPki, żadnej niestety nie słyszałem,

więc "Bass'N'Roll Vol. 1."

jest moim pierwszym zetknięciem

się z ich spojrzeniem na muzykę. A

jest ona około metalowa. Rozpoczynający

płytę kawałek "Więcej"

jest wręcz kolażem rocka, hard

rocka i heavy metalu. Śpiewany

jest po polsku przez co kojarzy mi

się z polskim Human. Ogólnie kawałek

jest bardzo chwytliwy a

właśnie wokal Mateusza Karsznia

daje mu tej płynności i przebojowości.

Na krążku mamy jeszcze

dwa takie utwory. "Klątwa" jest

bardziej heavymetalowa, natomiast

"Czas" jest zdecydowanie

wolniejszy i klimatyczny. Niemniej

wszystkie trzy są najbardziej wyraziste

na całej płycie. Być może

przez to, że są śpiewane w języku

ojczystym. Pozostałe kompozycje

śpiewane są po angielsku, przy

okazji mają więcej groove ("Groovy

Woman", "Head Down"), doomu

("Red Desert", ponownie "Head

Down") ale także rock'n'rolla ("Free

Man" i "Heartbreaker"). Album

kończą trzy utwory bonusowe,

równie udane co wcześniejsze, ze

wskazaniem na "Hypnotizer", który

wyróżnia się wpadającymi w

ucho partiami. Jestem też pod

wrażeniem wykonania. Instrumentaliści

są nie tylko kreatywni ale

również bardzo sprawni. Brzmienie

cały czas pulsuje, no jakby nie

było, grają dwa basy. Hellvoid

udowodnił, że grając ciężkiego

rocka można poradzić sobie bez

gitary i to całkiem nieźle. Poza tym

dowiódł, że niekoniecznie trzeba

traktować go jako ciekawostkę, bo

muzyka na "Bass'N'Roll Vol. 1."

broni się sama i potrafi zauroczyć

słuchacza na dłużej. (4,5)

\m/\m/

Helstar - Black Wings Of Solitude

2020 Massacre

W latach 80. winylowe single wydawały

nie tylko gwiazdy pop music,

ale też metalowe zespoły, nawet

te nagrywające dla niezależnych

wytwórni. Kiedy jednak okazało

się, że mam pisać recenzję najnowszego

singla Helstar i sięgnąłem

na półkę po ich płyty okazało

się, że akurat nie mam żadnej 7" tej

grupy. Bywa, pomyślałem, toż żona

powtarza mi od lat, że nie można

mieć wszystkiego. Kiedy jednak

sprawdziłem dyskografię ekipy

Jamesa Rivery okazało się, że

mieć go nie mogłem, bo przez blisko

40 lat istnienia, aż do momentu

premiery "Black Wings Of Solitude",

Amerykanie niczego w tym

formacie nie wydali, zresztą z tego

większego, 12" EP, również. Lepiej

jednak późno niż wcale, bowiem

tytułowy utwór to patetyczna,

trwająca siedem minut, metalowa

ballada, jakich dotąd w dorobku

Helstar ze świecą szukać: z potężnym

refrenem, piękną solówką i

mocnym głosem Rivery - aż nie

chce się wierzyć, że stuknęła mu

już 60. Strona B to świetny cover

Black Sabbath "After All (The

Dead)", oryginalnie numer pochodzący

z trochę chyba niedocenianej

płyty "Dehumanizer", surowy,

mroczny i mocarny, w którym lider

śpiewa w swojej typowej manierze,

oddając jednak przy tym hołd swemu

idolowi Ronniemu Jamesowi

Dio. Jeśli "Black Wings Of Solitude"

jest zapowiedzią kolejnego

albumu Helstar, to bez dwóch

zdań warto czekać na tę płytę! (5)

Hexx - Entagled In Sin

2020 High Roller

Wojciech Chamryk

Weterani z Hexx na swym piątym

studyjnym albumie poruszyli temat,

o którym co prawda było

głośno swego czasu w ich ojczystych

Stanach Zjednoczonych, ale

w Polsce z pewnych względów jest

szczególnie znaczący. Chodzi bowiem

o nadużycia Kościoła Katolickiego.

Zarówno te seksualne, jak i

te majątkowe. W tematykę płyty

wprowadza nas już sama okładka,

na której widzimy cztery demony

w szatach liturgicznych stojące na

tle ołtarza i odwrócone tyłem

cztery głowy młodych chłopców.

Chyba się wszyscy zgodzą, że kwestie

związane z poruszanymi tu

sprawami nie należą ani do łatwych,

ani też do szczególnie przyjemnych.

Czy ma to zatem przełożenie

na warstwę muzyczną?

Sprawdźmy. Album otwiera utwór

o tytule "Watching Me Burn". Pierwsze

skojarzenia jakie mi się nasunęły

to Judas Priest. Energia prezentowana

przez Hexx bardzo

przypomina mi tu to, co Rob

Halford i kumple zaprezentowali

na płycie "Painkiller". To co się

rzuca tu też w uszy to wyraźnie

słyszalny bas, który na wielu

współczesnych produkcjach bywa

niestety schowany. Trochę inny

klimat prezentuje drugi w kolejności

kawałek tytułowy. Tutaj wokal

Eddy'ego Vegi jest dużo bardziej

stonowany, co dobrze komponuje

się melodyjnym refrenem.

"Vultures Gatcher Around" to chyba

jeden z najmocniejszych i najbardziej

dynamicznych momentów

na "Entagled In Sin". Energatyczna

zwrotka (znów lekki ukłon w

stronę Priest), refren chyba skrojony

pod chóralne śpiewanie na

koncertach i świetne popisy solówkowe

Boba Wrighta i Dana Watsona.

"Beautiful Lies" daje nam

trochę wytchnienia, ale "Power

Mad" to już prawdziwy szybki

speed metalowy kiler. Znowu wyskoczę

z tymi judaszowymi skojarzeniami,

ale refren tego utworu

budzi moje skojarzenia z ich kawałkiem

"Ram It Down". Wcale się

tu nie czepiam. To jak najbardziej

słuszna inspiracja. Bardziej na ciężar

niż prędkość panowie postawili

w "Strive The Cave". Pomimo jedna

swej masywności (riff przewodni),

pozostaje on jednym z bardziej

przebojowych momentów na tej

płycie. Obok następującym po nim

"Touch Of The Creature", ale tutaj

tempo znowu przyspieszamy.

Ogólnie wydaje mi się, że chłopaki

dobrze przemyśleli sobie kolejność

numerów na płycie. Po czymś szybkim

dostajemy zawsze nieco spokojniejszy

numer. Oczywiście nie

w znaczeniu ballad, chociaż i taki

kawałek na "Entagled In Sin" się

znalazł. Mowa tu o kończącym album

"Over But The Bleeding". Kawałek

momentami podchodzący

pod doom metal, ogólnie dość niepokojący

Tak samo, jak niepokojąca

jest tematyka, która wypełnia

cały ten album. Hexx ewidentnie

przeżywa drugą młodość i idzie za

ciosem po całkiem udanym

"Wrath Of The Reaper". (5)

Bartek Kuczak

Hexecutor - Beyond Any Human

Conception Of Knowledge...

2020 Dying Victims

Hexecutor to dość wesoła ekipa

pochodząca z Francji, a konkretnie

z jej północnego rejonu zwanego

Bretanią. Zdaję sobie sprawę, że

przeciętnemu Polakowi ten region

kojarzy się głównie z fasolką po

bretońsku (tak w ogóle, to danie

jest dużo bardziej popularne w

Polsce niż we Francji), jednakże

poza tym jakże wykwintnym specjałem

kulinarnym, Bretania ma

bardzo bogatą mitologię, pełną historii

o demonach, zjawach, czarownicach,

tajemniczych rytuałach

itp. Dobra, teksty tekstami, a co z

muzyką? Zobaczmy po kolei. Zaczyna

się od numeru "Buried Alive

With Her Silk White Dress". Jest to

świetna mieszanka black i thrash

metalu, która na pewno zadowoli

osoby zasłuchane w zespoły pokroju

Desaster. Nieco bardziej blackowo

robi się w drugim utworze o

tytule "Ker Ys". Nieco bardziej

heavy metalowego charakteru nadają

mu solówki. "Eternal Impetinence"

zaczyna się od nieco "wyjącej

partii gitary przechodzącej potem

w drażniący riff z bardzo wyraźnie

słyszalnym basem. Jest to

jeden z wolniejszych utworów w

tym zestawieniu (nie obawiajcie się

do ballady mu sporo brakuje).

Znów na deser dostajemy wyśmienitą

solówkę. "Tiger Of The Seven

Seas" to już kawałe, który nie tylko

przez tytuł może przywodzić skojarzenia

z różnymi pirackimi kapelami

(oczywiście mam tu na myśli

zdecydowanie bardziej Running

Wild niż Alestorm). Wydaje mi

się, że gdyby Rolf ze swoją załogą

zechciał sobie popenetrować klimaty

black/ thrashowe, mogłoby to

brzmieć właśnie tak. Następnie leci

"Belzebuth's Apocryfical Mark". Milusi

tytuł, prawda? Jak na gatunek

uprawiany przez Hexecutor utwór

prezentuje się dość melodyjnie.

Taki black'n'roll trochę w stylu

Butcher z całkiem fajnymi zmianami

tempa. Nie obyło się bez

utworu instrumentalnego. "Brecheliant",

bo o nim tu mowa wita nas

już delikatniejszymi bardziej stonowanymi

gitarowymi dźwiękami,

które przechodzą w riff zdecydowanie

bliższy heavy, niż black metalowi.

Ogólnie wyróżnia się na tle

reszty swą harmonicznością. Momentami

wręcz zahacza o twórczość

Iron Maiden. Kawałek ten to

taka chwila wytchnienia. Szkoda

tylko, że znalazła się prawie na samym

końcu. Prawie, bo album zamyka

francuskojęzyczny "Kroez En

Vosen". Zaczyna się od uderzenia

pioruna, jednak nie myślcie sobie,

że potem następuje posępny riff w

stylu Black Sabbath. Wręcz przeciwnie.

Ten numer to takie odwołanie

do niemieckiej szkoły thrashu.

Kłania się tu wczesny Kreator.

Ogólnie rzecz ujmując, Francuzi

odwalili kawał dobrej roboty.

"Beyond Any Human Conception

Of Knowledge..." to jeden z

tych albumów, które mimo, iż próbują

być ekstremalne, to jednak

słucha się ich całkiem przyjemnie,

nawet jeśli na co dzień się w takich

klimatach nie siedzi. I żeby nie było

to zaleta, nie wada (5).

Bartek Kuczak

High Spirits - Hard To Stop

2020 High Roller

Chris Black nie zwalnia tempa i

krótko po wydanych jednego dnia

trzech albumach Professor Black

RECENZJE 185


podsuwa nam kolejny długogrający

materiał High Spirits. Jeśli ktoś

zna poprzednie płyty tego projektu,

a "Motivator" zagościła dłużej

w jego odtwarzaczu bądź na playliście,

to z "Hard To Stop" będzie

podobnie. Bo chociaż Black niczego

na swoich płytach nie odkrywa,

czerpiąc przy tym pełnymi garściami

od tuzów klasycznego hard

rocka i tradycyjnego metalu, to jednak

potrafi przy tym nadać tym

utworom niepowtarzalnego, jedynego

w swoim rodzaju sznytu. Przy

tym nie eksperymentuje, nie wydłuża

utworów bez potrzeby - większość

trwa od trzech do czterech

minut z tak zwanym hakiem - proponując

bardzo stylowy hard 'n'

heavy. Czasem kojarzący się z

Black Sabbath ery Dio ("Face To

Face"), Thin Lizzy (" All Night

Long") czy Accept ("Midnight

Sun"), czerpiący też od melodyjniejszych

grup nurtu NWOBHM

(kojarzący się z "Emergency" Girlschool

"Now I Know"), albo wręcz

z popu lat 80. ("Voice In The

Wind") czy Muse ("Hearts Will

Burn"), ale za każdym razem równie

porywający. Nośny opener

"Since You've Been Gone" czy

dynamiczny "We Are Everywhere"

też są niczego sobie, podobnie jak

melodyjny "Restless" z chóralnym

refrenem - Chris Black potwierdził

tą płytą, że metal jest jego środowiskiem

naturalnym. (5)

Wojciech Chamryk

Hittman - Destroy All Humans

2020 No Remorse

Nowojorski Hittman to zespół,

który już parę lat na scenie spędził.

Swą działalność zaczął w roku

1984 i działał przez następnych

dziesięć lat. W okresie tym wydał

dwa albumy, mianowicie "Hittman"

oraz "Vivas Machinas".

Grupa zakończyła swą działalność

w roku 1994 i wówczas wszystko

wskazywało na to, że to już definitywny

koniec Hittman. Tymczasem

w roku 2017 grupa po latach

absencji zupełnie niespodziewanie

powróciła na scenę a tegoroczny

album "Destroy All Humans" jest

tego powrotu przypieczętowaniem.

Sprawdźmy zatem co on w sobie

kryje. Na początku możemy się zaznajomić

z numerem tytułowym,

który w pierwszej chwili może wywołać

drobną konsternację. Zaczyna

się od jakichś dziwnych elektronicznych

dźwięków przechodzących

w klawisze. Na szczęście

to tylko intro, po którym wchodzą

gitarowe riffy. I co by tu nie mówić

bardzo smaczne riffy. I to zdecydowanie

najlepszy element tego

utworu. Cały kawałek jest trochę

bezpłciowy oparty na schematycznym

wykorzystaniu ogranych

motywów, ponadto przesadnie rozciągły.

Cóż, może dalej będzie lepiej.

Numer pod tytułem "Breathe"

zaczyna się obiecująco. Kawałek

ten jest zdecydowanie wolniejszy

od poprzednika, nie mniej jednak

robi wrażenie. Zwłaszcza wokal

Dirka Kennedy'ego, który naprawdę

jest w formie. Numer trzy to

ballada "The Ledge", której mocny

refren naprawdę idealnie kontrastuje

z wolną i nastrojową zwrotką.

W utworze tym (tzn. właściwie to

we wszystkich, ale w tym szczególnie)

pojawiają się spore echa amerykańskiego

glam metalu. Szczerze,

w tym konkretnym przypadku

wychodzi to naprawdę na dobre.

Oczywiście więcej tu Motley Crue

niż Cinderelli. Kolejnymi interesującymi

punktami są "Code Of

Honor" z dość niezłą solówką i "Total

Amnesia", w którym miejscami

pojawiły się nawet elementy charakterystyczne

dla… thrash metalu.

Jest na tym albumie jednak jeden

utwór, który przewyższa całą resztę.

Jest to zamykający całość

"Love, The Assassin". Jest to trwająca

prawie osiem minut rozbudowana

kompozycja sprawia wrażenie

chyba najbardziej przemyślanej

na tym albumie. Wszystko tu ładnie

się układa. Melodie, riffy, solówki,

dramaturgia itp. Gdyby cała

płyta taka była. No ale niestety nie

jest. Nie chcę powiedzieć "Destroy

All Humans" to zły album, bo

wcale tak nie uważam. Wręcz przeciwnie.

Brakuje mu jednak spójności.

Naprawdę fajne momenty

przeplatają się z tymi średnimi.

Niektóre kompozycje sprawiają

wrażenie trochę przekombinowanych

i robionych na siłę. Jednak

mimo to dla tych pozytywniejszych

fragmentów warto po ten album

sięgnąć (3,5).

Bartek Kuczak

Homicide - Left For Dead

2019 Self-Released

Homicide to jeden z tych thrashowych

zespołów, które przemknęły

przez scenę lat 90. niczym meteor.

Owszem, mieli wtedy szansę, grali

u boku Voivod czy Anvil, ale

skończyło się tylko na jednym

albumie "Malice And Forethought"

z 1995 roku. Zespół reaktywował

się jakiś czas temu w oryginalnym

składzie, nagrał też kolejną

płytę. "Left For Dead" nie przynosi

wstydu swoim twórcom, ale

też nie rzuca na kolana - to surowy,

podziemny thrash, krążek ponownie

wydany zresztą własnym nakładem,

co również wiele wyjaśnia.

Już siarczysty opener "Shot To

Hell" pokazuje w czym tkwi problem

Kanadyjczyków, bo grają niczym

Warfare czy Venom, a i

barwa głosu oraz sama maniera

wokalna Gaba Morency'ego to

wypisz, wymaluj, Cronos. Nie brakuje

tu też odniesień do Slayera,

generalnie zaś thrashowa łupanka

w wydaniu Homicide jest solidna,

ale nic poza tym. Już fajniej wypadają

te momenty bardziej metalowe,

na modłę surowego, ale i

melodyjnego brzmienia spod znaku

NWOBHM, tak jak w końcówce

"Shot To Hell" czy w "Point

Blank Range", ballada "Enemy Of

The State" z solidną kulminacją też

jest niczego sobie. Całość może nie

rozczarowuje, ale też polecić "Left

For Dead" mogę tylko fanom najbardziej

zakręconym na punkcie

takiego surowego, oldschoolowego

grania. (3)

Wojciech Chamryk

House Of Lords - New World -

New Eyes

2020 Frontiers

12. album House Of Lords nie

zaskakuje niczym nowym - to

wciąż melodyjny hard 'n' heavy lat

80. Może nie robiący już takiego

wrażenia jak na pierwszych płytach

grupy, ale James Christian,

jedyny obecnie członek jej oryginalnego

składu, robi wszystko, by

nikt nie określił House Of Lords

mianem zespołu bazującego tylko

na dawnych dokonaniach i odcinającego

kupony. Mamy więc na

"New World - New Eyes" garść

solidnych, podmetalizowanych numerów.

Nierzadko odnoszących się

do orientalizującego stylu Led

Zeppelin, tak jak w kompozycji

tytułowej czy ostrzejszych ("The

Both Of Us", "The Summit"), ale

jednak podstawą jest tu lżejsze,

melodyjne i przebojowe granie. I

chociaż AOR/hard lat 80. nie cieszy

się już obecnie tak wielką popularnością

jak kiedyś, to pewnie

znajdzie się wciąż spore grono fanów

melodyjnego rocka, którzy

docenią "One More", klimatyczną

balladę "Perfectly (Just You And I)"

czy "Chemical Rush" z wokalnym

udziałem żony i córki lidera, to jest

Robin Beck i Olivii DeiCicchi.

Mamy tu też przyjemne, całkiem

udane utwory bliższe konwencji

pop ("$5 Bucks Of Gasoline", "The

Chase") oraz flirtujące z nowocześniejszymi

brzmieniami ("Change

(What's It Gonna Take)"), jednak

na szczęście bez popadania w przesadę.

Doskwiera mi tu tylko brak

wyrazistszych solówek i partii klawiszowych,

ale wiadomo, że przy

braku dawnego lidera Gregga

Giuffrii i stałego klawiszowca nie

można mieć wszystkiego. (4)

Wojciech Chamryk

Infector - Let The Infection Begin

2019 Defence

Infector to kolejna kapela z nurtu

nowej fali thrash metalu. Ciekawostkami

za to są fakty, że pochodzą

z Kuby, za to swój debiut

wydali dzięki naszej rodzimej firmie

Defence Records. W zasadzie

każda formacja z tego nurtu serwuje

nam specyficzną mieszankę

thrash metalu, która łączy ze sobą

wszelkie wpływy z całego świata.

Nie inaczej jest z Infector, którego

muzycznym punktem wyjścia jest

wczesny Kreator ale w połączeniu

z dzikością i melodyjnością wczesnej

Sepultury oraz feelingiem

amerykańskich kapel typu Exodus

i Slayer (również z ich początków

kariery). Dlatego też młodzi Kubańczycy

wściekle atakują nas dość

prostym i bezpośrednim thrashem

ale zagranym na dość dobrym technicznie

poziomie. Każdy kawałek

rozsadza nas nieograniczonymi

zasobami energii i szału. Owszem

bywają zwolnienia albo inne klimatyczne

wstawki ale tylko po to

aby za chwilę dowalić nam jeszcze

mocniej. I tak jest przez trzydzieści

pięć minut, czyli krążek nie jest

w stanie nam się znudzić. Dowolny

z dziewięciu utworów zasypie nas

ostrymi riffami, rozsadzi czaszkę

świdrującymi solówkami, zmiażdży

nas pulsującym i dudniącym

basem oraz wściekłą perkusją.

Wszystko w oldschoolowym wydaniu

nawiązującym do brudnych

brzmień z lat osiemdziesiątych zeszłego

wieku. Jeśli ktoś szuka czegoś

innowacyjnego powinien mijać

Kubańczyków i ich krążek "Let

The Infection Begin" szerokim łukiem,

dla innych płyta godna polecenia.

(3,7)

Intoxicated - Walled

2020 Seeing Red

\m/\m/

Intoxicated łoją thrash od wczesnych

lat 90., ale nader rzadko

uwieczniają go w studio, mając w

dyskografii raptem jeden album z

roku 1997 i świeżutką 12"EP

"Walled". Pewnie skusi ona tylko

najbardziej zagorzałych zwolenników

podziemnego thrashu, bo to

granie surowe, ostre i totalnie oldschoolowe.

Do tego amerykańskie

186

RECENZJE


trio nie ogląda się na żadne mody

ani trendy, bo skoro 2/3 składu

zarabia na życie w zespole Andrew

W. K., to w Intoxicated nie muszą

już iść na żadne kompromisy. I

fajnie, taka muza też jest potrzebna,

nawet jeśli w fizycznej formie

trafi do raptem 250 maniaków/

kolekcjonerów. Mamy tu więc

ultraszybkie tempa, czasem przechodzące

w blastowe zrywy

("Smash The Line", "Grab The

Rope"), dyskretne nawiązania do

death ("Walled") i black metalu

("Stuck In Mode"), pojawiają się

też mocarne zwolnienia, takie

chwile wytchnienia przed dalszą

nawałnicą ("Hells Reward",

"Yuck"). No i Erik Payne, wokalista

tak szalony, jak to jest tylko

możliwe w thrashowej estetyce, też

robi tę przysłowiową różnicę -

skrzekliwy ryk w "Hells Reward" to

tylko jeden z dowodów. Aż szkoda,

że to tylko sześć utworów i niespełna

20 minut muzyki - naprawdę

mogli dodać jeszcze trzycztery

numery i sprokurować drugi

album, ale cieszymy się z tego, co

jest. (5)

Wojciech Chamryk

ka dotarła się na poprzedniej płycie,

by teraz zadziałać już na 120

%. Przed sesją nagraniową pojawiały

się zapowiedzi powrotu do korzeni

grupy i faktycznie, coś jest na

rzeczy, bowiem Iron Angel nie

dość, że łoją tak jak kiedyś, to w

dodatku znacznie ciekawiej. Podstawą

jest rzecz jasna wciąż siarczysty

speed/thrash, jak w "Sacred

Slaughter", "Sacrificed" czy w utworze

tytułowym. Zespół potrafi jednak

zagrać jeszcze mroczniej niż

kiedyś ("Fiery Winds Of Death"),

chętnie nawiązuje też do tradycyjnego

heavy lat 80. ("Demons"), nie

zapominając przy tym o wyrazistych

melodiach ("Descend", "What

We're Living For"). Dirk jest w formie,

a upływ czasu nie miał jakiegoś

znaczącego wpływu na jego

wyższe rejestry, chociaż momentami

śpiewa znacznie niżej, jeszcze

agresywniej niż kiedyś. Nie można

też nie docenić gitarowego duetu,

Roberta Altenbacha i nowego w

składzie Nino Helfricha: wiele tu

świetnych riffów, a i ognistych solówek

("Sands Of Time"!) też nie

brakuje. Pewnie gdyby wydali ten

materiał w 1988 roku mogliby myśleć

o metalowej ekstraklasie, ale tu

i teraz "Emerald Eyes" słucha się

równie dobrze. (5)

Wojciech Chamryk

zyki rosyjskich thrasherów. Muzycy

Iron Stream głównie dążą do

technicznej formy swojego thrash

metalu, które kojarzy się z Voi

Vod, Mekongd Delta czy Coroner.

Nie jest to łatwe granie, kompozycje

są gęste od ciętych riffów

oraz miażdżącej technicznej sekcji

rytmicznej, od czasu do czasu powietrza

wpuszczają różnorodne

dysonanse. Generalnie Rosjanie

budują jednostajną i transową

aurę, co nie daje efektu przebojowości

czy porywającego thrashowego

szału. To nie ten rodzaj thrashu.

Brawa dla muzyków za technikę i

sprawność. Gratulacje można złożyć

również producentom i inżynierom

dźwięku. Płyta nie wypada

źle na tle innych współczesnych

produkcji. Można czepiać się do

wokalisty, dość przeciętny, ale znakomicie

pasuje do klimatu, w

którym zanurzyła się cała muzyka

"Mystic". Myślę, że wyrobione

ucho maniaków techno-thrashu zaakceptuje

propozycję Iron Stream

i zagłębią się w całości tego krążka,

bo właśnie tak go się słucha. Mnie

to granie sprawiło dużo przyjemności,

jednak jestem wstanie wyobrazić

sobie brak zrozumienia i

akceptacji dla propozycji Rosjan.

To nie jest muzyka głównego nurtu

thrash metalu. Temu krążkowi daleko

do najlepszych dzieł VoiVod

czy Mekong Delta ale wstydu nie

przynosi, a wręcz dostarcza wiele

dobrych wibracji. (3,7)

\m/\m/

czaka - porywa od początku do

końca, wypełniaczy na niej nie

uświadczymy. I to niezależnie od

tego, czy zespół gra bardziej tradycyjnie,

tak jak choćby w "Jestem

bogiem", intensywniej, thrashowo

(świetny opener "Nie jestem nikim

szczególnym") czy wchodzi na najwyższe

obroty, dopełniając thrashowe

łojenie blastowymi zrywami

("Międzyświat"). Na poły balladowy

"Nie pytaj mnie" z wokalnym

udziałem Karoliny Andrzejewskiej

z Batalion D'Amour oraz

"Lodowa mgła" to z kolei łagodniejsze,

chociaż też do czasu, oblicze

Iscarioty, dowody na to, że w lżejszym

graniu też nie brakuje im pomysłów.

Skoro wspomniałem o gościach

- na "Legendzie" słyszymy

aż siedmiu dodatkowych gitarzystów:

Piotr Radecki czy Krzysztof

Pistelok wspierają Iscariotę już po

raz kolejny, z tych nowych najbardziej

znany jest chyba Jacek Hiro,

a warstwa solowa poszczególnych

utworów na pewno jest dzięki temu

jeszcze bardziej urozmaicona.

No i ta zmiana za bębnami -Krystian

Bytom to perkusista, którego

w naszym metalowym światku

nikomu nie trzeba przedstawiać, a

tym bardziej wspominać, jak strona

rytmiczna wszystkich kompozycji

zyskała dzięki jego udziałowi w

tej sesji. Dopracowanej muzyce towarzyszą

niebanalne teksty, zdecydowanie

odbiegające od metalowej

średniej, tak jak choćby "Legenda

(nic nie zostało zapomniane)", "Nie

jestem nikim szczególnym" czy "Międzyświat".

W pełni zasłużone: (6),

nie widzę innej opcji.

Wojciech Chamryk

Iron Stream - Mystic

2019 Defence

Iron Angel - Emerald Eyes

2020 Mighty Music

Cztery albumy od 1985 roku to

dorobek niezbyt imponujący, nawet

jeśli LP's "Hellish Crossfire" i

"Winds Of War" są wciąż hołubione

i doceniane przez fanów speed

metalu. Z perspektywy czasu można

jednak stwierdzić bez ogródek,

że Iron Angel stać było na jeszcze

więcej - dobrze więc, że grupa

zaczęła niedawno nowy rozdział.

Dwa lata temu ukazał się album

"Hellbound", teraz mamy kolejny,

jeszcze ciekawszy "Emerald Eyes".

Dirk Schröder, jedyny członek

oryginalnego składu Anioła, podąża

tu w sumie w ślady Protector,

bo kilka lat wcześniej Martin Missy

reaktywował grupę w zupełnie

innym składzie, regularnie wydając

kolejne albumy. W Iron Angel też

nie było mowy o sentymentach -

część dawnych muzyków już nie

żyje, niektórzy porzucili granie lata

temu, więc frontman zwerbował

kolejnych, zarówno doświadczonych,

jak i młodszych. Ta mieszan-

Pamiętam, jak swego czasu trochę

kpiliśmy z dokonań kapel heavy

metalowych z tzw. Demoludów.

Teraz wstyd, bowiem owe kapele

pozostawiły nasze daleko w tyle i

czasami człowiek marzy aby los

był dla naszych równie przychylny.

Iron Stream to zespół, który działał

w latach 1988 - 1995, przez ten

czas nagrał cztery płyty studyjne.

Reaktywował się w roku 2015 i

dołożył kolejne dwa albumy. Iron

Stream nie zdobył jakiejś dużej

popularności, przynajmniej poza

Rosją, a to dlatego, że nie wyszedł

z poza granice swojego kraju. Taką

przepustką miał być "Mystic",

krążek, który jest angielską wersją

tego rosyjskojęzycznego wydanego

w roku 2018. Nie wiem czy tak

będzie ale powinien przynajmniej

zwrócić uwagę thrashmaniaków.

W rozpoczynającym tytułowym

utworze pierwsze, co zwraca moją

uwagę to nawiązanie do Testament

a później do power/thrashowego

Rage. Tych odniesień na płycie

jest więcej, wymienię jedynie

Slayer i Overkill, ci co lubią łamigłówki

niech szukają dalej. Jednak

to nie taki thrash jest sednem mu-

Iscariota - Legenda

2020 Defense

Koleje losu Iscarioty utwierdzają

mnie w przekonaniu, że czasem

warto przeczekać gorszy okres czy

nawet cofnąć się, aby z tym większym

impetem uderzyć ponownie.

Kilkuletnia przerwa na przełomie

wieków najwyraźniej wyszła zespołowi

na zdrowie, bowiem od powrotnego

albumu "Pół na pół" z

roku 2007 jego dyskografia powiększa

się regularnie, a najnowsza

płyta "Legenda" jest najciekawszą

w jego dorobku. Jeśli ktoś pamięta

sosnowiecką formację z pierwszych

kaset "Glodgad" i "Cosmic Paradox"

po czym nie śledził już jej

późniejszych dokonań, może przeżyć

nie lada zaskoczenie, gdyż

obecnie gra ona thrash/heavy metal

- surowy, mroczny i intensywny,

ale nie pozbawiony też melodii.

Efekty są wyśmienite, bo trwająca

43 minuty, składająca się z ośmiu

utworów płyta - aż prosi się o winylową

wersję, nie tylko z racji

okładki autorstwa Jerzego Kur-

It'sAlie - Lilith

2020 ROAR!

Giorgia Colleluori jest już całkiem

znana, choćby z tras "Rock

Meets Classic" czy z racji niedawnego

zasilenia Sinner i nagrania z

tym zespołem płyty "Santa Muerte".

Teraz ta młoda - raptem 25-

letnia - wokalistka wydała debiutancki

album solowy, łącząc na

nim swe różne fascynacje muzyczne.

Zyskała w tej inicjatywie nie

lada wsparcie: nie tylko ze strony

ojca, doświadczonego perkusisty

Camillo Colleluori, ale też gitarzysty

Raffaello Indri (Elvenking),

a do tego Mata Sinnera,

producenta i współautora materiału.

Efekt to hard 'n' heavy z odniesieniami

do rocka gotyckiego i

momentami pop music, płyta całkiem

udana. Akurat mnie podobają

się te najmocniejsze, mroczniejsze

utwory w rodzaju "Fire",

RECENZJE 187


"Ghost", "Devils" czy "Wind", w

których Giorgia pokazuje prawdziwy

pazur w swym głosie, ale i w

tych lżejszych robi świetne wrażenie,

zwłaszcza w balladowym

"Eyes" czy w tytułowym, stopniowo

nabierającym mocy. W "Hurt"

mamy nawet wokalny duet z Matem,

gościnny udział gitarzystów

Jorna Viggo Lofstada (Pagan's

Mind, ex Jorn) i Alexa Beyrodta

(Primal Fear) też wzbogaca ten

materiał. Świetnie broni się też

cover Heart "Barracuda" - może i

utwór dość oklepany, ale w wersji

Włoszki naprawdę robiący wrażenie,

podobnie jak cała płyta. (5)

Kat - The Last Convoy

2020 Pure Steel

Wojciech Chamryk

Zdziwiłem się, widząc kolejną płytę

Kata, ale wydana pod koniec

września "The Last Convoy" nie

jest premierowym materiałem grupy

Piotra Luczyka, to specjalne

wydawnictwo na jej 40-lecie. Dlatego

też mamy tutaj i nowe wersje

starych utworów, i coś nowszego, a

na okrasę covery, łącznie dziewięć

kompozycji. Fani "prawdziwego"

Kata będą pewnie, tradycyjnie już,

zawartością tego krążka rozczarowani,

tak jak ubiegłorocznym

"Without Looking Back", warto

jednak podejść do "The Last Convoy"

bez uprzedzeń. Otwierające

całość "Satan´s Nights" i utwór

tytułowy to numery z debiutanckiego

singla Kata z roku 1985, to

jest "Noce szatana" i "Ostatni tabor",

zaprezentowane w ostrych,

dynamicznych wersjach i z zadziornym

śpiewem Qbka Weigla.

W "Mind Cannibals", tytułowym

utworze albumu z roku 2005

śpiewa już wokalista znany z tej

płyty Henry Beck, chociaż w innym

numerze z tego albumu, zagranym

akustycznie "Dark Hole-

The Habitat Of Gods", słyszymy

też Macieja Lipinę. Najbardziej

wokalnie zyskał jednak ubiegłoroczny

utwór "Flying Fire", dzięki

udziałowi Tima Rippera Owensa

i pewnie to on będzie tu największym

magnesem dla zagranicznych

słuchaczy. Covery ("Highway Star"

Purpli, "Blackout" Scorpions i "You

Shook Me All Night Long"

AC/DC) też są niezłe, szczególnie

siarczysta przeróbka klasyka

Niemców. Akurat ostatni, ukryty

utwór w postaci krótkiej parafrazy

w/w kawałka AC/DC, mogli sobie

panowie darować, ale pewnie i tak

prawdziwi fani Kata włączą ten LP

bądź CD do swoich zbiorów. (4)

Wojciech Chamryk

Leather Synn - Warlord

2020 Nonnobis Productions

Początki zespołu sięgają roku

2009, wtedy w Lizbonie (Portugalia)

działał pod szyldem Leather.

W raz z rokiem 2011 zmieniają

nazwę na Leather Synn. Dwa lata

później, w roku 2013, debiutują

EPką "Leather Synn", a po następnych

siedmiu możemy posłuchać

kolejnej EPki "Warlord". Składają

się na nią dwa nowe utwory oraz

dwa z debiutu, odświeżone i ponownie

nagrane. Niemniej wszystkie

kawałki stanowią spójną dynamiczną

całość, bowiem bezpośrednio

nawiązują do epoki NWOBHM

ale zagrane są w interpretacji Lizbończyków.

W muzyce, gitarach

oraz w śpiewie jest najwięcej naleciałości

z Iron Maiden. Najbardziej

słyszalne jest to w tytułowym

"Warlord" oraz "Synn Is Ynn". W

tym ostatnim usłyszymy też parę

nawiązań do Judas Priest. Słowem

jest oldschoolowo, w kompozycjach,

wykonaniu i brzmieniu.

Współcześni fani tej starej epoki

oraz jej nowego wcielenia przesłuchają

"Warlord" z zaciekawieniem.

Tym bardziej, że muzyka napisana

jest z sercem, a zagrana z zaangażowaniem.

Niemniej Portugalczycy

nie mają szansy zaistnieć szerzej

na scenie nagrywając co siedem lat

EPki. "Warlord" to dobra zajawka,

krok do debiutanckiego dużego

albumu i następnych krążków. Jednak

potrzebne są do tego konkretne

działania a nie wyczekiwanie.

(4)

\m/\m/

Lufeh Batera - Luggage Falling

Down

2020 Self-Released

Lufeh Batera to znakomity perkusista,

który potrafi zaimponować

technicznymi popisami ale jest w

stanie równie udanie wystukać prosty

rytm. Jego warsztat jest naprawdę

imponujący, głównie dlatego,

że jego podstawą jest z pewnością

ogromna scheda po jazzowych bębniarzach.

Wyczuwalny jest również

feeling brazylijskiego folkloru.

Także pan Batera jest gwarantem

bardzo ciekawego podkładu dla

innych instrumentalistów i na pewno

nie musi wstydzić się swoich

umiejętności, przynajmniej wśród

perkusistów z progresywnej sceny.

Dowodem na to jest jego debiutancki

album "Luggage Falling

Down", który zawiera osiem kompozycji

utrzymanych w stylu wyrafinowanego

progresywnego metalu.

Co jednak trzeba zaznaczyć, choć

jest liderem formacji, to nie forsuje

perkusji na plan pierwszy. Ogólnie

na tym albumie najważniejsza jest

muzyka i jej zespołowość, także

nie odbiega to zbytnio od propozycji

Dream Theater czy Haken.

Nie bez przyczyny wymieniłem te

dwa zespoły, bowiem dźwiękowy

świat Batera jest podzielony między

technicznym, dość zawiłym

oraz dynamicznym metalowym

brzmieniem, a bardziej melodyjnym

i przestrzennym rockowo-progresywnym

przekazem, coś właśnie

w stylu wspomnianego Haken i

Dream Theater. Muzycy bardzo

chętnie wybiegają też na jazzowe

poletko, ale bardziej są to aranżacyjne

smaczki, które jeszcze bardziej

urozmaicają i tak już ciekawą

i bogatą muzykę. Tak jak wspomniałem,

mimo, że partie perkusji i

ogólnie sekcji rytmicznej są wyśmienite

to uwagę głównie przykuwają

partie gitary oraz klawiszy. To

one są przewodnikami po muzycznych

zawiłościach i wspaniałościach

tego albumu. Niemniej, mimo

muzycznego bogactwa na

"Luggage Falling Down", album

jest dość przestrzenny i melodyjny.

Niemniej w wyeksponowaniu melodii

najwięcej do powiedzenia

miał wokalista, Dennis Atlas, ze

świetnym i bardzo ciepłym głosem.

Co ciekawe Dennis dołączył do

formacji przed samym nagraniem

albumu, czego w ogóle nie słychać.

Jego głos brzmi na płycie tak, jakby

od lat współpracował z muzykami

zespołu ale również był z nimi bardzo

mocno zżyty. Swoistą "jazzowość"

można znaleźć również w

brzmieniu i produkcji tego krążka.

Każdy instrument brzmi bardzo

klarownie ale w bardziej surowej

formie, przez co produkcja płyty

nie jest tak ciepła, jak w wypadku

innych propozycji z tej sceny. Niemniej

progresywni maniacy bez

trudu odnajdą się na "Luggage

Falling Down", tym bardziej, że

nie przekracza ona 35 minut i mimo

swojej intensywności nie jest

wstanie nikogo zanudzić. (4,5)

Lonewolf - Division Hades

2020 Massacre

\m/\m/

Wiem, co myślicie, czytając, że

Lonewolf wydał nową płytę. Fajny

zespół, taki wczesny Running

Wild, ale z czasem odrobinę stracił

na klimacie i mieli w kółko to samo.

Też tak myślałam, dopóki nie

posłuchałam "Division Hades".

Do zespołu wrócił Damien Capolongo,

a wraz z nim dawny duch

surowego jak śledź Lonewolf. Żeby

podkreślić, że powrót do korzeni

nie jest przypadkowy, zespół

zdecydował się dołączyć do wydawnictwa

drugą płytę, która z pewnością

zainteresuje słuchaczy wytypowanych

w pierwszej linijce tej

recenzji. Otóż Jens doszedł do

wniosku, że na początku kariery

Lonewolf pomysły miał dobre, gorzej

z wykonaniem i umiejętnościami

amatorskich wtedy muzyków.

Co więcej, wiele wczesnych utworów

jest - mimo rozbudowanego

świata mediów - niedostępna. Zebrał

je więc i w poszanowaniu dla

oryginału, nagrał ponownie, udowadniając,

że drzemał w nich potencjał.

Sam właściwy album "Divison

Hades" brzmi, jakby został

wydany gdzieś w okolicach "Unholy

Paradise", choć w rzeczywistości

wszystkie kawałki napisano w

ostatnim okresie. Choć na płycie

słuchać głównie inspiracje Running

Wild, zespół poddał hołd

Manilli Road nagrywając bardzo

chwytliwy numer "Manilla Shark"

- i wbrew oczekiwaniu, wcale nie w

stylu Manilli. Cały krążek to podróż

w czasie, ale uszlachetnionym

wydaniu. Nie ma tu mowy o zmianie

pod wpływem powracającej popularności

klasycznego, oldskulowego

heavy metalu, bo takie granie

zawsze było trzonem muzyki

Lonewolf, a Jens jest w zasadzie

uosobieniem wierności dla klasycznego

heavy metalu. (4,5)

Maciej Meller - Zenith

2020 Ambiet Media House

Strati

Postać Macieja Mellera w polskim

środowisku progresywnym jest

znakomicie znana. Mnie przede

wszystkim dzięki współpracy z

Quidam oraz ostatnio Riverside,

a przecież ma on na swoim koncie

również współpracę z Colinem

Bassem czy z projektem Meller

Gołyźniak Duda. Do swojego

solowego projektu Maciej zaprosił

wokalistę Krzysztofa Borka, perkusistę

Łukasza Sobolaka, klawiszowca

Łukasza Damrycha oraz

basistę Roberta Szydło. Muzycznie

to progresywny rock malowany

głównie pastelowymi barwami

melancholii, zadumy oraz kontemplacji

zaklętych w cudne nuty. Już

rozpoczynająca kompozycja "Aside"

wyjaśnia nam z czym będziemy

188

RECENZJE


mieli do czynienia. Rozpoczyna się

ona charakterystycznym melodyjnym

sposobem grania Macieja

Mellera na gitarze, z wykorzystaniem

sporej dawki gitary akustycznej

oraz subtelnego tła klawiszy i

perkusji. Ze względu na jej długość

mamy do czynienia z kilkoma wahnięciami

tempa aby w środku zwolnić

i zbudować klimat dla wyśmienitego

gitarowego sola. Po czym

atmosfera gęstnieje aby na koniec

zaatakować dość mocnymi riffami.

Takimi środkami Maciej operuje

również w dalszej części albumu

ale wykorzystuje do tego ich wszystkie

możliwe warianty, dodając do

tego swój talent oraz pozostałych

muzyków. Robią to rewelacyjnie,

także całość "Zenith" to uczta dla

progresywnych romantyków. Niemniej

wyróżnił bym jeszcze dwie

kompozycje. Pierwsza z nich to

singlowy "Frozen", wbrew tytułowi

bardzo ciepły oraz spójny z resztą

albumu, uwypuklający jego wszystkie

walory a zarazem najbardziej

witalny i przebojowy. Natomiast

drugą jest "Trip", długi bardzo

przestrzenny utwór, leniwie snujący

swoją dźwiękową opowieść, w

końcowej fazie przechodzący w

hipnotyczny trans. Ponadto tak jak

wspominałem całość albumy wypełniony

jest wspaniałą muzyką i

każdy będzie miał w czym wybierać,

nie koniecznie te kompozycje,

które wam wskazałem. Wszyscy

muzycy odgrywają swoje partie rewelacyjnie,

nie wspomnę o brzmieniu

samych instrumentów. Na ich

tle znakomicie wypada bardzo

ciepły głos Krzysztofa Borka, który

dopełnia i dodaje wyrazistości

muzyce Macieja Mellera. Wokalista

dokłada się też do całości materiału

tworząc wszystkie teksty na

albumie, które dotyczą tytułowego

zenitu, punktu w życiu, w którym

Maciej i Krzysztof znaleźli się i

niewiadomo co nowego przyniesie

ich dalsze istnienie. Ogólnie całość

albumu to obowiązkowa jazda dla

fanów progresywnego rocka. (5,5)

\m/\m/

Mad Hatter - Pieces Of Reality

2020 Art Gates

Mad Hatter to szwedzki zespół,

który powstał w 2017 roku, grający

power metal. Jego założycielami

byli Petter Hjerpe (wokal, gitara

rytmiczna, klawisze) i Alfred Fridhagen

(perkusja). W skład grupy,

oprócz wymienionych wcześniej,

wchodzą: gitarzysta Dennis Eriksson

oraz basista Magnus Skoog.

Zespół ma na koncie dwa albumy

studyjne - wydany w 2018 roku

zatytułowany po prostu "Mad

Hatter" oraz najnowszy, który

ukazał się 22 maja br. za pośrednictwem

Art Gates Records, pt.

"Pieces Of Reality". Po przesłuchaniu

debiutanckiego albumu

byłam mile zaskoczona - przyjemne

dla ucha granie, ewidentnie

inspirowane twórczością takich

zespołów jak: Edguy, Helloween,

Gamma Ray, Hammerfall czy

Stratovarious. Natomiast pierwsze

odsłuchanie "Pieces Of Reality"

przyniosło znaczne rozczarowanie.

Żaden utwór mnie nie

zachwycił, a niektóre wręcz irytowały,

jak na przykład "I'll Save

The World", gdzie Petter Hjerpe,

w mojej ocenie, po prostu pieje. W

pozostałych utworach styl śpiewu

wokalisty Mad Hatter niektórym

może kojarzyć się z Tobiasem

Sammetem z niemieckiej grupy

powermetalowej Edguy. Jak sama

nazwa wskazuje Mad Hatter, czyli

Szalony Kapelusznik, nawiązuje

do powieści Lewisa Carrolla (właściwie

Charlesa Lutwidge'a Dodgsona,)

o przygodach Alicji w Krainie

Czarów. Fantazyjny klimat

książki oddaje galopujący "Queen

Of Hearts" czy utrzymany w średnim

tempie "Rutledge Asylum".

Album rozpoczyna krótki instrumentalny

"Fever Dreams". Intro

przywodzi na myśl nawiedzony lunapark

z przerażającymi, złowieszczo

śmiejącymi się klaunami i

płynnie przechodzi w pierwszy

singiel "Master Of The Night" -

początkowo spokojny, by następnie

rozwinąć mocniejsze tony. W

"The Valley" pojawia się motyw

hiszpańskich dźwięków gitary, a

wprowadzenie do "Awake" brzmi

jak dźwięki gry na konsolę z lat 90-

tych. Jak dla mnie najlepszymi

utworami z płyty są: "Rutledge Asylum",

w którym idealnie synchronizują

się m.in. wokal, gitarowe solówki

Dennisa Erikssona i podwójny

rytm perkusji Alfreda Fridhagena

oraz "The Children from

the Stars" - chwytliwy i energiczny

ukazujący potencjał zespołu. Ogólnie

rzecz biorąc "Pieces Of Reality"

nie grzeszy oryginalnością. Album

stanowi porcję melodyjnego

power metalu nawiązującego do

największych zespołów tego gatunku

z wysokim wokalem, dość szybkim

tempem, harmonijnymi gitarami,

podwójnym dudnieniem bębna

basowego perkusji (nie zawsze pasującym)

i sporą ilością dźwięków

klawiszy. Zapewne fani wczesnego

Edguy'a znajdą tu coś dla siebie,

mnie jednak ta produkcja nie przekonała.

(3)

Simona Dworska

Mad Max - Stormchild Rising

2020 Steamhammer/SPV

Chociaż ekipa Michaela Vossa

miała sporą przerwę, to i tak jej

staż robi wrażenie, bowiem Mad

Max debiutował jeszcze w roku

1981, a jego albumy "Rollin’

Thunder", "Stormchild" oraz

"Night Of Passion" z lat 1984-87

cieszyły się sporą popularnością.

Po różnych zawirowaniach na

przełomie wieków zespół wrócił na

dobre, niedawno uczcił jubileusz

okolicznościowym wydawnictwem

"35", a do tego ciągle wydaje kolejne,

bardzo fajne płyty. Hard'n'

heavy w ich wydaniu nie zestarzał

się ani trochę: wciąż jest dość surowy

i zadziorny, a do tego dopełniony

kapitalnymi melodiami, brzmiąc

tak klasycznie, jak w latach

80. Już perfekcyjny opener "Hurricaned"

pokazuje, że żartów nie będzie,

a wokalny duet Voss - Ronnie

Romero (Rainbow, etc.) można

tylko komplementować. Drugi

duet frontman Mad Max stworzył

w coverze "Take Her" Rough Cutt,

zapraszając do jego nagrania dawnego

wokalistę tej grupy, znanego

też z Quiet Riot, Paula Shortino.

I dają panowie czadu, a ta nowa

wersja brzmi mocniej od oryginału,

chociaż zachowała jego klimat,

włącznie z fragmentem zapożyczonym

od Griega. Wrażenie

robią też inne mocniejsze utwory,

jak "Ladies And Gentlemen" czy

"Mindhunter", a na drugim biegunie

mamy te lżejsze, hairmetalowe,

jak choćby "Gemini". Mamy też

ciekawostkę, bo "The Blues Ain't

No Stranger", faktycznie ma w sobie

coś z bluesa, a gościnnie gra w

nim Oz Fox, gitarzysta Stryper.

Efekt końcowy może niczym nie

zaskakuje, ale to kolejna płyta

Mad Max, na której zespół nie

zszedł poniżej bardzo wysokiego

poziomu - mnie to w zupełności

wystarcza. (5)

Wojciech Chamryk

Mad Ripper - Shadow Of Death

2019 Norbylang Music

Mad Ripper to projekt Francuza

ukrywającego się pod pseudonimem

Sir Norbylang (Norbert

Langanay), który odpowiada za gitary,

bas, keyboardy, programowanie

perkusji oraz za komponowanie

muzyki. W pisaniu tekstów

odciąża go wokalista Alexandre

Duffau. Norbert ma też wsparcie

w postaci drugiego gitarzysty Guillaume

Landeau. Na Metal Achives

przy gatunku muzycznym tego

projektu widnieje thrash metal.

Niemniej dla mnie jest to heavy/

power metal z bardzo mocnym posmakiem

Blind Guardian (z początków

ich kariery). To odczucie

podkreśla również głos i sposób

śpiewania wokalisty Alexandre

Duffau, który mocno kojarzy mi

się z Hansi Kürschem. Owszem

Mad Ripper bardziej stawia na gitary

niż obecny Guardian, jego

muzyka jest bardziej toporna oraz

ma w sobie sporo wolnych wręcz

doomowych wtrąceń ale do thrash

metalu to jednak jeszcze daleka

droga, co najwyżej niektóre z fragmentów

zaliczyłbym do power/

thrashu. Jeszcze jedna ciekawostka,

gdy słucha się albumu na

słuchawkach brzmi on nawet całkiem

dobrze. W uszy rzuca się wyważony

ale wyeksponowany i pulsujący

bas, znakomicie do przodu

mknie perkusja, choć w rzeczywistości

to tylko dobre oprogramowanie,

trochę gorzej brzmią gitary ale

i tak jest nieźle w porywach intrygująco

i ciekawie. Nieciekawie za

to jest, gdy muzyka leci przez głośniki,

wtedy brzmi ona trochę niechlujnie

i niezgrabnie. Także popełniono

jakiś błąd przy produkcji.

Kompozycje są dość ciekawe, mają

w sobie sporo fajnych pomysłów.

Większość z nich utrzymana jest w

średnich tempach, choć oczywiście

Norbert Langanay chętnie korzysta

ze zmian temp oraz klimatów.

Niemniej nie jest to tak płynne jak

w utworach Blind Guardian. Trochę

lepiej wygląda ta kwestia w kawałkach

szybszych typu "Shadow

Of Death" i "Lamb Of God" albo w

utworze, który choć utrzymany

jest w średnim tempie, to cały czas

prze do przodu, a mam na myśli

"The Summoning". Jednak najlepiej

jest w "Killing Is My Nature" ale

tylko fragmentami, w szczególnie

w tych, które łączą się z "kürschowymi"

wokalami. Nie jestem zwolennikiem

doomowych naleciałości

używanych przez Norberta. Nie

wykorzystuje ich nagminnie ale są

słyszalne. Najbardziej denerwuje

mnie to w tytułowej kompozycji,

która zaczyna się doomowymi riffami

aby rozwinąć je dopiero w

końcowej fazie utworu. Bywają też

wpadki wynikające z niedbalstwa

w produkcji (kolejny raz), najbardziej

jaskrawym jest wyciszenie w

"Killing Is My Nature". Warto

wspomnieć, ze grafika i ogólnie

aura przesłania kapeli zawiązana

jest wokół postaci Kuby Rozpruwacza,

temat znany ale cały czas

aktualny. Mimo, że sporo wytknąłem

tej płycie niedoróbek, to całościowo

"Shadow Of Death" przedstawia

się dość sensownie i myślę,

że warto dać Mad Ripper szanse.

Parę poprawek i przejście z projektu

na regularny zespół powinno

przynieść zmianę na lepsze. (3,7)

\m/\m/

RECENZJE 189


Madrost - Charring The Rotting

Earth

2020 No Life 'Til Metal

Death/thrash metal w wykonaniu

tej amerykańskiej formacji nie poraża

niczym szczególnym, słychać

jednak, że zespół istnieje od kilkunstu

lat i jest to jego czwarty album.

Wcześniejsze wydawali sami,

poza okazjonalnymi edycjami na

kasetach czy longplayach, teraz zyskali

w końcu wsparcie wydawcy,

promującej podziemny metal No

Life 'Til Metal Records. Dzięki

temu Madrost będzie pewnie miał

szansę dotrzeć do większego grona

zwolenników surowego, ekstremalnego

zwykle łojenia o totalnie oldschoolowym

sznycie, mnie jednak

do siebie nie przekonali. Pierwszy

minus to sterylne, pozbawione mocy

i brudu brzmienie. Kolejny totalna

przewidywalność tego materiału

niczym spod sztancy, a i symfoniczno-oriestrowe

wstawki też

sprawiają wrażenie dodanych na

siłę, może poza tymi w utworze tytułowym,

bo tu faktycznie, bronią

się i dodają całości rozmachu. Nie

jest to więc zła płyta, ale co najwyżej

poprawna i na pewno mogłaby

być znacznie lepsza. (2,5)

Maggoth - Maggoth

2020 Defense

Wojciech Chamryk

Maggoth to kapela z Pabianic,

która powstała w 2002 roku. W

roku 2012 wydali swój duży debiut

"System Error". Niestety tak się

ułożyło, że tego albumu nie słyszałem.

Ponoć wtedy grali thrashowo.

Teraz na "Maggoth" też jest

thrash, jest to generalnie solidny

muzyczny fundament tego zespołu,

a do tego dochodzi crossover,

tehcniczny thrash, groove, progresywny

thrash, hardcore, death metal

i wiele pomniejszych elementów.

W dodatku od początku jest

wściekle, agresywnie i napastliwie.

Całość natomiast podana jest w

najszczerszym surowym i brudnym

brzmieniu. Ponadto wokal cały

czas drze ryja stając w dysonansie

do samej muzyki. Dla mnie to taki

miks VoiVod, Myopii oraz Kobonga

na sterydach i na pełnym

wkurwie. Intensywność muzyki na

tym albumie już może odstraszyć,

do tego dochodzą połamane i technicznie

skonstruowane kompozycje,

co będzie sporą przeszkodą dla

przeciętnego słuchacza. Niemniej

wtajemniczeni wysłuchają płyty z

wypiekami i zaangażowaniem.

Maggoth nie celowałby w mistrzostwo

gdyby nie umiejętnie wprowadzał

w swoja muzykę kontrastów,

zbytnio nie do wyłapania w tej

kondensacji hałasu i chaosu. Dlatego

tak wyraźnie, a wręcz pięknie,

wybrzmiewa klimatyczna instrumentalna

kompozycja umieszczona

na sam koniec krążka. "Maggoth"

to płyta dla ambitnych adeptów

hałasu z pewnym przesłaniem,

uwielbiających agresję i wściekłość.

Od czasu do czasu lubię dotknąć

takiego szaleństwa, dlatego liczę,

że na ich następny album nie będę

czekał kolejnych ośmiu lat. (5)

\m/\m/

Magnus Karlsson's Free Fall -

We Are The Night

2020 Frontiers

Magnus Karlsson znany jest z

rozlicznych projektów i zespołów:

od kilkunastu lat gra w Primal

Fear, ale wspierał też choćby Jorna

Lande, a niedawno wydał też

płytę przygotowaną z byłą wokalistką

Nightwish Anette Olzon.

Ma też solowy projekt Magnus

Karlsson's Free Fall, poruszający

się w stylistyce neoklasycznego

heavy/power metalu o symfonicznych

konotacjach, a "We Are

The Night" jest jego trzecim albumem.

Karlsson od początku realizuje

na tych płytach koncepcję

supergrupy: sam komponuje i gra

na wszystkim, poza perkusją, okazjonalnie

też śpiewa, ale przede

wszystkim zaprasza do udziału

różnych wokalistów. Nie inaczej

jest na "We Are The Night". Już

na początek czadu w "Hold Your

Fire" daje świetny Dino Jelusić

(Animal Drive, Trans-Siberian

Orchestra), polskiej publiczności

znany z ubiegłorocznego Memoriału

Ronniego Jamesa Dio, a

jego udział w "Under The Black

Star" też jest wart odnotowania.

Chorwat nie jest jednak tak znany

jak choćby Ronnie Romero (singlowy,

rozpędzony "One By One"),

Noora Louhimo (balladowy

"Queen Of Fire") czy Tony Martin,

były i wciąż dysponujący robiącym

wrażenie głosem wokalista

Black Sabbath, co potwierdza aż

w dwóch utworach: dynamicznym

"Temples And Towers" i patetycznym,

zamykającym płytę "Far

From Over". Martin śpiewał już na

poprzedniej płycie Karlssona, zaś

na pierwszej można było usłyszeć

choćby Mike'a Andersona, tu

udzielającego się w symfonicznym

"All The Way To The Stars". Dwa

utwory trafiły się też Renanowi

Zoncie (ten fajniejszy to "Kingdom

Falls"), sam lider również

śpiewa, radząc sobie na tle tej, znakomitej

przecież wokalnej obsady,

całkiem nieźle (utwór tytułowy i

"Don't Walk Away"). Wymiata też

oczywiście na gitarze - czasem może

za bardzo jak Malmsteen, ale i

tak kupię tę płytę, bo jest najciekawsza

z solowego dorobku lidera i

bez dwóch zdań warta posiadania.

(5)

Wojciech Chamryk

Manticora - To Live To Kill To

Live

2020 ViciSolum Productions

Manticora to wyśmienity zespół

progresywno power metalowy, którego

bardzo dawno nie słyszałem.

Ostatnim przesłuchanym ich albumem

była pierwsza lub druga część

"The Black Circus" także było to

blisko trzynaście - czternaście lat

temu. Od tamtego czasu Duńczycy

wydali następujące albumy, "Safe"

(2010), "To Kill to Live to Kill"

(2018), no i dopiero co wydany

"To Live to Kill to Live". Do nas

dotarł właśnie ten ostatni. Jeżeli

moja pamięć nie płata mi figli to,

Manticorę kojarzę z ambitnym

power metalem, który swoje źródła

ma w graniu pokroju Blind Guardian,

Helloween i Gamma Ray.

Ten pierwszy z zespołów dla Duńczyków

ma o tyle istotne znaczenie,

gdyż wokalista Lars F. Larsen

bardzo mocno jest zainspirowany

gęstym, bogatym acz melodyjnym

śpiewaniem w stylu Hansi Kurscha.

Takie podejście muzycznowokalne,

pełne melodii oraz gęstych

riffów może kojarzyć się z

szwedzkim powermetalowcami,

Persuader. Oczywiście muzycy

Manticory dość znacznie odeszli

od tych wzorców dodając do swojej

muzyki wiele wyrafinowanego i

wirtuozerskiego progresywnego

metalu, ze śladową ilością klawiszy,

który najchętniej zestawiłbym

z Amerykańskim, Symphony X.

Nie bez przyczyny wymieniam te

wszystkie skojarzenia, bowiem m-

ają one swoje miejsce również w

"To Live to Kill to Live". Na tym

krążku odnajdziemy też bardziej

mocne, mroczne oraz współczesne

granie w stylu, który przypomina

mi ostatnie dokonania Communic.

Bywają też wtrącenia, których

inspiracji można szukać w melodyjnym

death metalu czy też black

metalu (z growlem czy skrzekiem

włącznie). Tych elementów raczej

nie kojarzyłem do tej pory z

Manticorą, ewentualnie ich nie

pamiętam. Niemniej takim mega

miszmaszem rozpoczyna się omawiany

"To Live to Kill to Live".

"Katana - The Moths and the Dragonflies

/ Katana - Mud" to ponad

czternastominutowa potężna kompozycja,

która w fantastyczny sposób

łączy te wszystkie składowe.

Po prostu muzycy bez krępacji wytoczyli

na dzień dobry cały swój

potężny arsenał aby od razu zawładnąć

słuchaczem. I to bardzo bezwzględnie

a zarazem skutecznie.

Istne magnum opus tej płyty. Pozostała

część albumu to również

mieszanka szalonej agresji i technicznej

intrygi, nasycona szybkością

i ekstrawagancją, która zderza się z

równie szybkimi oraz gęstymi a zarazem

melodyjnymi i wirtuozerskimi

gitarowymi wariacjami oraz

subtelniejszymi i klimatycznymi

aranżacjami. Jakby nie było taka

muzyka nic nie znaczy bez zmian

tempa i innych kontrastów. Nie

bez znaczenia jest również bogata

paleta doznań, z której co chwila

muzycy podrzucają coś w kompozycjach.

Nadrzędną rolę na płycie

spełnia wokalista, który swoim

intensywnym acz melodyjnym

śpiewem przebije się nawet przez

najbardziej gęste i zawiłe struktury

muzyczne, a te najbardziej melodyjne

czy intymne przepięknie

uwypukli. Poza tym to on właśnie

jest naszym przewodnikiem po

niuansach całości albumu. Bogactwo

muzyczne "To Live to Kill to

Live" zachwyca od pierwszej nutki

do ostatniej, niema w nim ani

chwili na nudę. Jego intensywność

i nasycenie nie jest przeszkodą dla

odbiorcy, bowiem muzyka ciągle

płynie i nie pozwala mu zaplątać

się w tym całym gąszczu. Nawet

takie jaskrawe antrakty jak utrzymany

w konwencji japońskiego

folku "To Nanjing" czy też dziwaczna

muzyka na wzór tej z pozytywki

"Stalin Strikes" nie potrafią tego

zepsuć. "To Live to Kill to Live"

to muzyczna całość i tak tego

się słucha, ale nie tylko ze względu

na muzykę ale także ta treść. Lirycznie

ten album nawiązuje do samurajskiej

sagi, której początki sięgają

poprzedniej płyty "To Kill to

Live to Kill", aż żal, że do materiałów

promocyjnych nie dodano tekstów.

Być może mógłbym błysnąć

czymś ciekawym ale tak ze słuchu,

koncept już teraz wypada całkiem

nieźle. Oczywiście cały materiał

brzmi wyśmienicie, bardzo wyraziście

i soczyście, ewentualnie pozostaje

pole dla fachowców lub malkontentów."To

Live to Kill to Live"

zauroczyła mnie i myślę, że tak

już zostanie. Ciekaw jestem czy będziecie

mieli podobnie. (6)

\m/\m/

190

RECENZJE


Marcin Pajak - Last Day

2020 Self-Released

"Last Day" to trzeci, po "Who I

Am" i "Other Side" album Marcina

Pajaka (Pająka). To w sumie

solowy projekt tego utalentowanego

gitarzysty: tylko wokalnie, tak

jak na poprzedniej płycie, wspiera

go El Gordo Murkin, do tego niejaki

W.R.Ona zagrał w jednym

utworze na basie. W porównaniu z

"Other Side" mamy tu sporo różnic,

chociaż podstawą wciąż jest

klimatyczny rock progresywny.

Przede wszystkim mamy tu tylko

jednego wokalistę, nie trójkę, tak

jak wcześniej, dzięki czemu materiał

jest bardziej spójny - jest to

istotne również dlatego, że teksty

są ze sobą powiązane, traktując o

różnych aspektach i przemijaniu

naszego życia. Słychać też, że lider

rozwija się jako kompozytor i aranżer,

bo poszczególne utwory są

znacznie ciekawsze i bardziej dopracowane

niż te wcześniejsze.

Czasem tylko bardzo doskwiera

ubogie, płaskie brzmienie automatu

perkusyjnego ("This World",

"Hope"), odzierające muzykę z części

niewątpliwej magii - przy kolejnej

płycie zaangażowanie sesyjnego,

dobrego bębniarza wydaje się

już koniecznością. Cała reszta już

się jednak zgadza, szczególnie w

obu częściach kompozycji tytułowej:

w "Last Day (part one)" lider

gra też na saksofonie altowym, co

również jest nowością, a niemal instrumentalna

"Last Day (part

two)" to już progresywana perełka.

Mamy też sporo wpływów jazzowych;

bardzo zyskują dzięki nim

"Nothing Is Real" i "Sometimes", ale

najefektowniej wypada pod tym

względem "Lost In Time", z wyrazistym

klangiem basu W.R.Ony i do

tego numer najmocniejszy na płycie,

tak jakby gitarzysta wracał nim

do swych korzeni w metalowych

zespołach. Jazzowe akcenty mamy

też w finałowym "Talking With

Spirits", ale to jednak etniczny w

klimacie utwór, bardziej kojarzący

mi się z jakąś indiańską modlitwą,

niż kompozycją w tradycyjnej formie.

Podsumowując: bardzo udany

album, godny uwagi zwolenników

ambitnego grania, nie tylko progresywnego

rocka. (5,5)

Wojciech Chamryk

Marquette - Into The Wild

2020 Progressive Promotion

Marquette to zespół założony

przez dwóch doświadczonych muzyków

Achima Wierschema i

Markusa Rotha. Z tego duetu pozostał

ten ostatni i niedawno poznaliśmy

go z udanego albumu "A

Secret Place", który firmowała formacja

Force Of Progress. Oczywiście

Markusa wspierają inni muzycy,

bowiem jest to typowa kapela,

korzystająca z pełnego rockowego

instrumentarium. Oba

wspomniane projekty mają wiele

wspólnego, bowiem muzyka Marquette

jest również bogata w treść

i emocje oraz przepełniona wpływami

neoprogesywnego i progresywnego

rocka sięgającego do lat siedemdziesiątych.

Za to zdecydowanie

ma więcej elementów symfoniczno-progresywnych.

Trochę też w

niej progresywnego metalu w stylu

Dream Theater. Poza tym muzycy

Marquette chętnie czerpią też z

innych inspiracji, takich jak ambiet,

jazz, fusion, itd. Wspomniany

album Force Of Progress jest całkowicie

instrumentalny, i choć na

"Into The Wild" też przeważają

takie formy muzyczne, to jednak

muzycy sięgają również po narrację

wokalną i chociażby w takich

"Criminal Kind" czy "Portrait Of

Men" możemy usłyszeć całkiem

niezły śpiew Maurizio Mendeza.

Jak to w wypadku tworów progresywno/rockowych

w muzyce Marquette

jest pełno kontrastów, to

jednak na "Into The Wild" jest

ona dość dynamiczna, lecz mimo

tej energii podana jest w bardzo

przystępny sposób, wręcz można

by powiedzieć, że komercyjny.

Sporą rolę odegrała w tym produkcja,

która preferuje dopieszczone i

łagodniejsze dźwięki. Cały album

jest bardzo interesujący, to jednak

najbardziej przykuwa uwagę minisuita,

czternastominutowa "Seven

Doors". W niej to właśnie zespół

wyeksponował wszystkie najlepsze

walory jakimi dysponował. Dodam

jeszcze, że album posiada w sobie

pewien koncept, bowiem liryki i

muzyczna opowieść dotyczy osoby

Christophera McCandlessa,

który swego czasu podróżował po

przez Stany Zjednoczone bez większego

bagażu i bez pieniędzy. Jak

na razie progresywny rock i metal

nie nudzą mnie, a takie projekty

jak Marquette podtrzymują tę

passę, dlatego "Into The Wild" polecam

wszystkim progresywnym

maniakom. (4,5)

Martyr - Fists Of Iron

2020 Gates Of Hell

\m/\m/

No cóż, nazwa kompletnie nietrafiona

- holenderski Martyr był

pierwszy, a po nich jeszcze z kilka

kapel używających tego samego

szyldu. Ale OK, nie jest to tak istotne,

bo ten niemiecki one man

band gra tradycyjny heavy metal

na wysokim poziomie. Najwyraźniej

Nicolas Peter wciąż uważa,

że mamy rok 1983 czy 1985, ale

po tym co usłyszałem na "Fists Of

Iron" nie mam zamiaru wyprowadzać

go z błędu. Nic dziwnego, że

Gates Of Hell Records błyskawicznie

położyli łapy na tej EP, podsuwając

ją na czarnym krążku fanom

klasycznego grania, bo rzecz

trzyma poziom od początku do

końca. Rozpędzony "Lightning

Strikes" faktycznie uderza z siłą

błyskawicy - to podręcznikowy

NWOBHM na dwie gitary, a dopełnia

go wysoki, czysty, ale też

ostry, głos. Podobnie sprawa ma

się z utworem tytułowym, a już instrumentalny

"Thunder" miał być

dla Martyr najwyraźniej jego

"Transylvanią", chociaż o kopiowaniu

Maidenów nie ma tu rzecz jasna

mowy. Surowy i dynamiczny

"Protectors Of Metal" z zajadłym

riffowaniem, basowym klangiem i

wrzaskiem Nicolasa mógłby wyjść

spod palców muzyków Judas Priest,

a finałowy, trwający ponad siedem

minut, "Nothin' But Metal" to

patetyczny numer w stylu Saxon,

hymn z zadziornym śpiewem - mija

tak szybko, że aż trudno uwierzyć,

że trwa tak długo. Z nazwą

więc nie wyszło, ale muzycznie jest

całkiem zacnie, więc: (4,5).

Märvel - Märvellous

2020 The Sign

Wojciech Chamryk

Historia tego wydawnictwa jest dość

pogmatwana, a w dużym skrócie

wygląda tak, że będąc na początku

lat 2000 w USA Märvel nagrał debiutancką

EP-kę dla tamtejszej,

niezależnej wytwórni. Nie doczekał

się jednak ani autorskich kopii,

ani taśmy matki, a kiedy spłonęła

w magazynach Universal Studios

w roku 2008, o reedycji tego materiału

nie było już mowy. Zespół

wciąż jednak o nim pamiętał: nowa

wersja "A Taste Of Platinum" trafiła

na jego debiutancki album

"Five Smell City", teraz zaś zarejestrowali

ponownie całość, to jest

cztery utwory. Ukazały się na

7"EP, bo to nośnik idealny dla takiego

grania, archetypowo-hardrockowego,

surowego, ale niepozbawionego

też chwytliwych melodii

i przebojowych refrenów. Akurat

znany już wcześniej "A Taste

Of Platinum", nośny, szybki numer

z dwiema solówkami niczym nie

może zaskoczyć, ale surowszy opener

"Amaze-O" i brzmiący niczym

wyjęty z LP Kiss "Destroyer", miarowy

rocker "Public School 75", owszem

- nic dziwnego, że zespół tak

walczył o ponowne udostępnienie

tego materiału słuchaczom. "Marvellous",

hard rock niczym z wczesnych

lat 70. i z zadziornym śpiewem,

też jest niczego sobie, więc za

całość zasłużone: (5).

Wojciech Chamryk

Megaton Sword - Blood Hails

Steel - Steel Hails Fire

2020 Dying Victims

Rozpoczyna się potężnie. Nosowy

głos Uzzy'ego Unchaineda przywołuje

odrobinę Marka Sheltona

(a także... Ozzy'ego) bas przywołuje

Manowar, riffowanie - Bathory

z wikińskiej ery, a wokale przeradzające

się w bitewne okrzyki doskonale

korespondują z dodanym

szczękiem oręża. W następnym kawałku

potęga zamienia się w epic

metal z rodzaju snujących się. W

kolejnych dostajemy kobierzec utkany

z pierwszego i drugiego rodzaju

kawałków. Spokojniejsze

momenty podkreśla kruchy wokal,

a mocne momenty - świetne, potężne

i jednocześnie surowe brzmienie,

które jest wielkim atutem grupy.

Debiutancki Megaton Sword

wpisuje się krąg narracyjnych epic

metalowych zespołów, które stawiają

na nastrój, a gdy sięgają po

inspiracje klasyką w rodzaju Manowar,

natchnieniem są raczej gitarowe

czy basowe motywy z pierwszych

ich płyt. Jednym zdaniem -

nie znajdziemy tutaj tandetnych

"true metalowych" zawołań w rodzaju

Majesty. Choć przez wzgląd

na złożoność kawałków trudno

nazwać tę płytę "chwytliwą", Megaton

Sword postarał się o dwa

wyróżniające się wpadające w ucho

kawałki. Jest to niemal hard'n'

heavy "Verene" oraz masywny i mocny

"Wastrels" z prostym riffem,

który pewnie chętnie podebrałby i

Grand Magus. Muszę przyznać,

że choć Szwajcarzy mają dużo elementów,

które bardzo sobie cenię

w epic heavy metalu, zespół nie

skradł mojego serca. Częściowo

przyczynił się do tego wokal w stylu

Ozzy'ego, który zupełnie nie pasuje

mi do potężnego epic metalowego

grania. Wiem jednak, że inni

RECENZJE 191


fani tego typu brzmień mogą dać

sobie to serce wyrwać. Na pewno

nie jest to odtwórczy i banalny zespół.

(4)

Strati

Melodius Deite - Elysium

2020 Art Gates

Melodius Deite to zespół z Tailandi,

który w latach 2007 - 2012

najpierw istniał jako Melodius, a

od roku 2012 już pod aktualną nazwą.

"Elysium" jest ich czwartym

studyjnym albumem, dla mnie niestety

pierwszym. Niestety, bo to co

usłyszałem na omawianym krążku

bardzo mi przypadło do gustu.

Formację zalicza się do melodyjnego

progresywnego power metalu,

co właśnie ma odzwierciedlenie w

zawartości "Elysium". Niemniej

krążek rozpoczyna się krótkim, instrumentalnym

utworem, i jest to

progresywny majstersztyk zagrany

z mocnym, technicznym, a wręcz

matematycznym zacięciem. Niemniej

muzyczną podstawą tego zespołu

na tej płycie jest ambitny

melodyjny power metal, który żyje

w symbiozie z progresywnym metalem.

Gdyby się wsłuchać to z pewnością

wyłapiecie coś z Iced

Earth, Demons And Wizards,

Kamelot, Pagan's Mind a nawet

Dream Theater. Jednak od początku

Tajlandczycy kreują własny

świat, bardzo mocno zagęszczając

swoją muzykę i na szybkości prąc

do przodu. Bardzo kreatywne są

gitary, które popisują się i w sferze

rytmicznej i solowych popisów. Od

czasu do czasu w pojedynki solowe

udanie włączają się klawisze. Są to

jedne z nielicznych momentów, w

których słyszymy te instrumenty,

bo choć są w arsenale kapeli, to raczej

nie mają szans zaistnieć w tak

zwartej muzyce. No chyba, że w

jakiś nielicznych zwolnieniach czy

jako króciutkie intro. W te progresywne

elementy od czasu do

czasu muzycy wplatają wspomniane

mocno techniczne granie, które

czasami zahacza o melodyjny

death metal. W trakcie ich trwania

wokal przeskakuje na lekki growl,

choć ten wokal wykorzystywany

jest także przy innych okazjach.

Pierwszych dziewięć kompozycji

za każdym razem śledzę z zapartym

tchem. No, po prostu uwielbiam

takie granie. Jednak w pewnym

momencie przychodzi znużenie,

więc mimo jej intensywności i bogactwa,

trzeba uważać aby nie

przedobrzyć w jej słuchaniu. Generalnie

w dziedzinie kompozycji

oraz wykonania jest bardzo dobrze,

także jeśli chodzi o sekcję rytmiczną,

która potrafi budować solidną

podstawę dla gitar i klawiszy,

ale także zabłysnąć ciekawym zagraniem.

Na osobną uwagę zasługuje

wokal Yama B czyli Masahiro

Yamaguchi, znakomitego

wokalisty, ze świetnym głosem i

umiejętnościami, wprowadził do

muzyki Melodius Deite wiele melodii

oraz powietrza. Dzięki niemu

"Elysium" słucha się bardzo dobrze

w całości. Trochę konsternacji

wprowadzają dwa bonusowe utwory.

Pierwszy "Novelist" to nowa

wersja tego kawałka z debiutu, który

utrzymany jest w klimacie melodyjnego

symfonicznego speed power

metalu. Tak prawdopodobnie

Tajlandczycy grali na swoich wcześniejszych

płytach. Drugi zaś "Various

Seasons", to taki funkujący

neoklasyczny power metalowy instrumental.

Niestety oba pasują

jak przysłowiowa "pięść do oka" do

podstawowego materiału. Także

odrzucam je przy ogólnej ocenie,

bo "Elysium" po prostu jest wyśmienite,

wymarzona płyta dla maniaków

melodyjnego progresywnego

power metalu. (5)

\m/\m/

Memories Of Old - The Zeramin

Game

2020 Limb Music

Memories Of Old miał być projektem

kierowanym przez brytyjskiego

gitarzystę Billy'ego Jeffs'a.

Swoje zainteresowania skupił on

na temacie melodyjnego symfonicznego

power metalu, opartego na

rozbuchanych, pompatycznych,

syntezatorowych orkiestracjach

oraz świetnych partiach gitary

(głównie solowych). Jednak jego

pierwsze pomysły zainteresowały

entuzjastę takiego grania Tommy'

ego Johanssona (znacie go z kapel

Sabaton i Majestica), którego zaangażowanie

zmieniło projekt w

regularny band, a w efekcie pierwszy

studyjny album "The Zeramin

Game". Niestety nie ma na

nim żadnego świeżego pomysłu,

wszystko gdzieś już słyszeliśmy. Ze

względu na pirackie klimaty ich

muzyka może kojarzyć się np. z

Alestorm. Z powodu świetnego gitarowego

grania możemy zestawiać

go z Yngwie Malmsteenem. Natomiast

z racji wokali Johanssona

możemy szukać inspiracji z jego

ostatnim pomysłem Majestica.

Niemniej ich źródła natchnień mają

znacznie szerszy kontekst i dotyczą

praktycznie tego, co działo się

na początku lat 2000 we Włoszech

czy Finlandii. Mimo wszystko zawartość

"The Zeramin Game" jest

dość imponująca. Zawiera ponad

godzinę wręcz filmowej muzyki,

która wypełniają długie rozbudowane

kompozycje, a nawet mini

suity, jak utwór tytułowy. Pomysły

na orkiestracje również budzą respekt,

a to ze względu na zaangażowanie

muzyków a szczególnie

ich zawodowe wykonanie. Dzięki

temu muzyka choć rozbrykana i

radosna nie zalewa nas swoją słodyczą

w nadmiernych ilościach. I

właśnie ten aspekt jest głównym

wyróżnikiem "The Zeramin Game".

Może propozycje Memories

Of Old nie będą niczym nowym

ale z pewnością będą wykonane na

najwyższym poziomie jeśli chodzi

o pomysły oraz wykonanie, tak jak

w wypadku tego krążka. Może to w

pewnym stopniu zastąpi ambicje

odbiorców melodyjnego grania,

choć nie sądzę. Także kapela jak i

ich muzyka skierowana jest do najbardziej

niepoprawnych entuzjastów

takich brzmień. Ja niestety

już do nich nie należę. (3)

\m\m/

Mentalist - Freedom Of Speech

2020 Mentalist/Pride & Joy Music

Mentalist to kolejna grupa hołdująca

melodyjnemu hard & heavy;

teoretycznie niemiecka, ale z pochodzącym

ze Szwecji frontmanem

Robem Lundgrenem. Najbardziej

znanym muzykiem w składzie jest

jednak perkusista Thomen Stauch,

przez blisko 20 lat członek

Blind Guardian. Echa dokonań

jego dawnej formacji są również

słyszalne na debiucie Mentalist

"Freedom Of Speech", ale generalnie

zespół idzie w nieco innym kierunku,

łącząc power metal (niekiedy

w progresywnej odmianie) z

wpływami zespołów nurtu NWOB

HM. Czasem są one aż za duże,

tak jak zbytnio naznaczony twórczością

Iron Maiden "Life". Nie

brakuje tu też niestety utworówtypowych

wypełniaczy, ze sztampowym

"Price Of Time" na czele,

instrumentalna, niby orkiestrowa

wersja "Whispering Winds" też niczego

nie wnosi - tyle, że, niekrótka

płyta jest jeszcze dłuższa o blisko

sześć minut. Są też jednak niewątpliwe

plusy: surowy, dynamiczny

"Freedom Of The Press" ze

świetnymi wokalami i chóralnym,

melodyjnym refrenem, "Belief" z

robiącym wrażenie duetem Lundgren-Daniel

Heiman (ex Lost Horizon),

rozpędzonym "Your Throne"

z perkusyjną nawałnicą czy po

części orientalny, zróżnicowany i

najdłuższy "Run Benjamin". Dlatego:

(4,5), bo na kolejnym albumie

może być już tylko lepiej.

Wojciech Chamryk

Messiah - Fracmont

2020 High Roller

W ciągu ostatnich kilkunastu lat o

Messiah przypominały liczne wydawnictwa

koncertowe i kompilacyjne,

a często wznawiane studyjne

albumy szwajcarskiej grupy też cieszyły

się powodzeniem. Być może

miało to wpływ na reaktywację zespołu

przed trzema laty, w dodatku

w składzie znanym z płyt

"Choir Of Horrors" i "Rotten Perish",

a więc, można rzec, tym drugim

klasycznym. W dodatku starsi

już nieco panowie zaskoczyli, podsuwając

najpierw fanom MCD/

MLP "Fatal Grotesque Symbols-

Darken Universe" - z premierowym,

chociaż bazującym po części

na pomysłach sprzed lat, thrashowym

utworem tytułowym oraz nagranymi

na nowo klasykami "Space

Invaders" i "Extreme Cold Weather",

a po miesiącu nowy album

"Fracmont". Od premiery poprzedniego

"Underground" minęło, bagatela,

ponad ćwierć wieku. To

szmat czasu, ale Andy Kaina, Brögi,

Patrick Hersche i Steve Karrer

są nadal w formie, potwierdzając,

że Messiah wciąż, wraz z

Hellhammer/Celtic Frost, Coroner

czy Carrion, przynależy do

szwajcarskiej czołówki, do tego nie

tylko za sprawą dawnych, klasycznych

i dla wielu fanów kultowych,

dokonań. Na "Fracmont"

zespół śmiało nawiązuje zarówno

do czasów pierwszych płyt "Hymn

To Abramelin" i "Extreme Cold

Weather", jak też tych późniejszych,

proponując mroczną, ekstremalną

i jedyną w swoim rodzaju

muzykę. Metal w wydaniu Messiah

wciąż jest nieoczywisty i totalnie

zakręcony, bez wględu na to,

czy Szwajcarzy proponują coś prymitywnego

i surowego (trwający

blisko 10 minut utwór tytułowy,

"My Flesh - Your Soul"), klasyczny

thrash w średnim tempie ("Dein

Wille geschehe") czy zróżnicowany

pod względem tempa utwór z balladowymi,

klimatycznymi wręcz

partiami ("Children Of Faith").

Świetnie brzmią też kompozycje

łączące siarczysty, blastowy wygar

z mocarnym doom metalem ("Morte

Al Dente", wzbogacony organowymi

brzmieniami, posępny

"Throne Of Diabolic Heretics"),

moc riffowania ze specyficznie ujętą,

ale jednak melodią ("Miracle

Far Beyond Disaster") oraz bardziej

jednorodne, które można

określić krótko "esencja stylu Messiah"

("Urbi Et Orbi", "Singularity").

Takim powrotom można tylko

przyklasnąć, licząc przy tym, że

zespół na tym nie poprzestanie. EP

192

RECENZJE


"Fatal Grotesque Symbols-Darken

Universe" (4), bo utwór tytułowy

jest dostępny tylko na tym

wydawnictwie, "Fracmont" (5,5).

Metallica - S&M2

2020Universal Music/Blackned

Wojciech Chamryk

Dla jednych ten zespół skończył

się na "Kill'em All", dla mnie na

"Czarnym Albumie" ale i tak słuchałem

ich każdej kolejnej płyty.

Wytrzymałem ból zębów przy słuchaniu

"St. Anger", choć po "Lulu"

ciągle boję się sięgnąć. Niemniej

przed "St. Anger" zdarzały się też

dość miłe momenty, chociażby

"Whiskey in the Jar" z "Garage

Inc." z wersji z 1998 roku, czy

pierwszy koncert z symfoniczna

orkiestrą z San Francisko "S&M" z

1999 roku. Z tego powodu też sięgnąłem

po tegoroczną wersję 2.0 i

muszę przyznać, że nie przeżyłem

jakiegoś rozczarowania. Metallica

z orkiestrą wypada naprawdę dobrze.

Z tymże, tym razem zainteresowani

zdecydowanie lepiej przygotowali

wszelkie partie symfoniczne.

Nadal stanowią one tło dla

większości wybranych utworów,

jednak w kilku miejscach wyeksponowano

je bardziej ("The Day That

Never Comes", "The Unforgiven

III"), w innych wprowadziły bardziej

podniosłą atmosferę ("The

Outlaw Torn", "Wherever I May

Roam"). Postarano się także o pewne

eksperymenty, typu duet Hetfielda

z orkiestrą ("The Unforgiven

III") czy akustyczno-symfoniczną

wersję "All Within My Hands".

Aczkolwiek najsympatyczniejszym

momentem z tej serii był występ

kontrabasisty orkiestry, Scotta

Pingle'a, który zagrał w utworze

"(Anesthesia) Pulling Teeth" dedykowanemu

pamięci Cliffa Burtona.

Po raz pierwszy Metallica oddała

też show orkiestrze w jej ręce,

która sama - no prawie - wykonała

"Scythian Suite" oraz "The Iron

Foundry", o "The Ecstasy Of Gold"

już nie wspomnę. Mnie jednak pasują

najbardziej oczywiste kompozycje

typu "The Call Of Ktulu",

"Form Whom The Ball Tolls",

"One", "Master Of Puppets", "Nothing

Else Matters" czy "Enter

Sandman". Jednak to nie wszystko

jeśli chodzi o te wydawnictwo,

bowiem jest też wersja z obrazkami,

a występ też ogląda się i to nie

wiem czy nie lepiej niż słucha. Jest

to dziwne spostrzeżenie, bowiem

należę do tych, co mimo wszystko

wolą słuchać. Także "S&M2" to

mus dla fanów Metalliki, a inni

też nie stracą, jak natkną się na ten

koncert. (4,5)

Moontowers - The Arrival

2018 Self-Released

\m/\m/

Moontowers to niemiecka formacja,

która powstała w roku 2017.

Rok później wydali trzy-utworową

EPkę, na której umieścili swój muzyczny

manifest. Pierwszy kawałek

"The Cold And Might Ale" to heavy

metal o hard rockowym rodowodzie

z bujającymi stoner-doomowymi

naleciałościami. Drugi "Strike'em

Down" to rozpędzony heavy

metalowy utwór ale z doomowym

posmakiem. Trzeci zaś "Farewell"

to już soczysty i majestatyczny

doom metal. Także zespół obraca

się w heavy-doomowej konwencji i

ma na takie granie patent. Do tego

dochodzi pewien epicki posmak,

który dopełnia muzyczny wyraz tej

kapeli. Wszystkie trzy kompozycje

są nieźle wymyślone i całkiem dobrze

zagrane. Wykorzystane instrumenty

bardzo dobrze brzmią, a

na wyróżnienie zasługują partie solowe

gitar. Atutem zespołu jest też

mocny i wspaniale brzmiący głos

śpiewającego gitarzysty Dommermutha.

Generalnie czuć, że Niemcy

mają spory potencjał, a "The

Arrival" jest całkiem niezłą zachętą

do zapoznania się z tą grupą. (4)

\m/\m/

Moontowers - Crimson Harvest

2020 Self-Released

Jedynym i jasnym odnośnikiem do

doom metalu na tym albumie jest

utwór "Lake Of The Dead". Jednak

jest on zdecydowanie nakierunkowany

na patetyczny klimat oraz

znaczne epickie akcenty. Ogólnie

na "Crimson Harvest", Moontowers

staje się rasową epicką formacją,

choć akcenty doom metalu i

hard rocka ciągle są słyszane. Za to

album wypełnia znakomity wysmakowany

epicki heavy metal,

niby prosty, bezpośredni, z doskonałymi

riffami, ale bogaty w melodie,

przeróżne smaczki, zmiany

tempa i inne elementy aranżacyjne.

W dodatku podany w pełnej

patosu atmosferze. Można to porównać

do mieszanki, Black Sabbath,

Grand Magus, Candlemass,

Manilla Road oraz Cirith

Ungol. Oczywiście niemieccy muzycy

bardzo udanie dodali do tego

swoje pomysły dzięki czemu ich

muzyka brzmi bardzo świeżo.

Kompozycje są różnorodne, bardzo

ciekawe, pełne pomysłów, klimatu

i kontrastów. Jednak nie

tracą nic z heavy metalowego przesłania

oraz po prostu są na wysokim

poziomie. Zachwycają riffy i

partie gitary, bowiem zagrane są z

dużą wyobraźnią ale też z wigorem.

Sekcja dorównuje pomysłowości

partiom gitar, jest niejednoznaczna,

przestrzenna ale potrafi

być też dosadna. Całość domyka

głęboki i mocny wokal. Gdy mnie

zachwyci jakiś album to akceptuję

go w komplecie. Jeżeli coś jest tam

trochę słabsze to, traktuje to, jako

element niezbędny i równie ważny

jak reszta. Na "Crimson Harvest"

nie ma skuch ale za to mam swoich

faworytów. Przede wszystkim jest

to potężna, ponad dziewięciominutowa

epicka kompozycja "Moontowers

Rise Again". Coś niesamowitego!

Jest w niej wszystko, moc,

subtelność, niesamowite riffy, znakomite

sola, atmosfera. Myślę, że

każdy maniak metalowej epiki

będzie zachwycony. Drugim jest

tytułowa kompozycja "Crimson

Harvest", która zaczyna się ciężko

choć klimatycznie, z doskonałą

melodią (w roli głównej głos wokalisty),

w środku następuję znakomite

"sabbathowskie" przyśpieszenie

po czym przechodzi również w

klimat pana Iommiego ale taki

bardziej przestrzenny, kosmiczny.

No i wspominany na początku

"Lake Of The Dead" znakomita dawka

epickiego doom metalu.

Świetnie brzmią gitary, czasem są

dość brudne. Ogólnie zespół brzmi

bardzo surowo, co raczej jest ich

atutem. Najbardziej dopieszczonym

na całym albumie jest chyba

pełne patosu, symfoniczne, krótkie

intro. Jest kilka epickich kapel,

które zwracają na siebie uwagę.

Myślę, że Moontowers powinien

znaleźć się też w tym, gronie.

Sprawdźcie "Crimson Harvest" i

powiedzcie czy bardzo się mylę.

(5)

\m/\m/

Moon Reverie - Moon Reverie

2020Rockshots

Moon Reverie to włoski zespół

założony przez gitarzystę Lucę Poma

w 2012 roku. Muzycznie kapela

nawiązuje do wczesnych dokonań

Yngwie Malmsteena, powiedzmy

z okresu krążka "Trilogy".

Całe szczęście, bo dzięki temu

muzyka jest do słuchania. Luca

skupia się na utworach, a nie na

swoich własnych popisach. Nie

oznacza to też, że są to jakieś popłuczyny

po szwedzkim wirtuozie.

Pan Poma ma talent i smykałkę,

wiec potrafi stworzyć dobre kawałki

utrzymane w konwencji hard'n'

heavy z elementami neoklasycznymi.

Rzadko zdarza się, że ktoś sięga

po poletko, na którym od lat

rozkraczył się Mr. Malmsteen.

Czy to objawy szacunku, czy to

strach przed dokonaniami Yngwie,

jednak przyznacie, że artystów,

którzy próbują sprostać poziomowi

Szweda jest bardzo niewielu.

Luca podjął to wyzwanie, w dodatku

bardzo udanie. Zwolennicy neoklasycznego

hard'n'heavy z wirtuozerskim

zacięciem będą zadowoleni

z debiutu Moon Reverie.

Wszystkie dwanaście kompozycje

spełniają wysokie wymogi przyjęte

w tej konwencji. Niby utwory nie

są jakoś zawiłe, każdy ma wyraźny

temat muzyczny, ale bogactwo

aranżacyjne - prawie barokowe -

wręcz olśniewa słuchacza. I mimo,

że płyta trwa ponad godzinę w

ogóle go nie męczy. Ten efekt zawdzięczamy

nie tylko umiejętnościom

lidera, ale także pozostałym

muzykom, czyli keybordziście Nicoli

Leonesio oraz perkusiście

Manuelowi Togni. Tego ostatniego,

niektórzy znają z thrashowego

Mortado. Na oddzielną uwagę zasługuje

wokalista Luca Pozzi, który

na tym krążku obok Pana Pomy

lśni bardzo jasno. Ma wyśmienity

głos, bardzo klasowy, który

można umieścić między Jeffem S.

Soto czy Markiem Boalsem. Także

jak komuś nie obrzydł Yngwie

Malmsteen, a szczególnie gdy

uwielbia jego pomysły z początków

kariery, powinien dać szansę Luce

Poma i jego Moon Reverie. (4)

Mordred - Volition

2020 Self-Released

\m/\m/

Lubię Mordred dzięki siarczystemu,

thrashowemu debiutowi z

akcentami funk "Fool's Game" z

roku 1989 oraz trzeciemu w dyskografii,

bardziej funkowo-alternatywnemu

i na długie lata ostatniemu

w dyskografii, "The Next

Room" z 1994. Nawet za bardzo

nie przeszkadza mi fakt, że Scotta

Holderby'ego zastąpił wtedy inny

wokalista Paul Kimball, bo dał radę,

co potwierdza choćby świetny

numer "Crash". Był to jednak łabędzi

śpiew formacji z San Fran-

RECENZJE 193


Moravius - King's Grave

207 Leviathan

Moravius to zespół z Moraw, który

powstał w 2005 roku. Muzycznie

osadowił się w europejskim

melodyjnym speed/power metalu,

gdzieś między Stratovarius, Edguy

oraz Rhapsody. Są jeszcze inne

odnośniki, typu Helloween czy

Gamma Ray ale muzycy od początku

zdecydowanie bliżsi są

współczesnemu power metalu, datowanemu

na lata dwutysięczne.

Pierwszą próbą zaistnienia formacji

była EPka "Back Again"

(2006), repertuar tego wydawnictwa

został później wykorzystany na

pełnym debiutanckim albumie

"King's Grave", oprócz utworu

"Destiny". Ogólnie odpowiedzialność

za pierwszy album spoczywał

na wokaliście Daliborze Halamicku

i gitarzyście Petrze Strauchu,

który odpowiadał również za klawisze,

programowanie perkusji, a

także za aranżacje i ogólnie muzykę.

Co niestety słychać, bo brzmienie

całej sesji nie do końca jest dopracowane.

Tak to jest, jak zespół

to bardziej projekt. Niemniej w

czasie nagrań udzielali się inni muzycy,

chociażby koleżeństwo z byłej

kapeli Dalibora - Salamndry -

czyli keybordzistka Hanka Slachtova

i gitarzysta Karel Repecky

czy też spora gromadka wokalistek

i wokalistów wspomagających. Na

płycie przeważają szybkie i żwawe

melodyjne kawałki choć w jej pierwszej

części znalazły się kompozycje

utrzymane w średnich tempach

oraz jedna wolna. Te utwory

wprawdzie same w sobie są całkiem

niezłe oraz posiadają swój

klimat to, niestety nie robią najlepszego

wrażenia. Ta impresja zmienia

się na lepszą w momencie gdy

zespół przyśpiesza. Te szybkie kawałki

mają w sobie moc głównie

dzięki wyeksponowaniu gitar, aczkolwiek

utrzymane są w konwekcji

melodyjnego power metalu, więc

na thrashową potęgę nie ma co liczyć.

Wśród nich są też momenty

lżejsze i zwiewne. Sporo w nich też

elementów, które można określić

jako neoklasyczne. Poza tym wokaliście

często towarzyszą chóry, w

których na plan pierwszy przebijają

się panie. Wszystko to nadaje

pewnego posmaku słodyczy, choć

w porównaniu z tym co działo i

dzieje się na tej scenie to ekipa

Moravius bardziej stara się w tym

temacie utrzymać pewien status

quo. Jest melodyjnie, czasami przebojowo,

jednak Czesi nie zapominają

z jakiego źródła bije ich muzyka.

Najciekawszym kawałkiem wydaje

się żwawy i mocno neoklasyczny

"On The Run", całkiem niezłe

są też szybkie "Strayed Sheep" oraz

"King's Grave Part.3 - The Deal",

ten ostatni ze znakomitym klimatem.

Jeszcze chwila o Daliborze

Halamicku. Śpiewa on dobrze i

poprawnie, niestety w jego barwie

nie ma czegoś charakterystycznego,

co by od razu zwracało uwagę

na jego głos. Można to zestawić z

Gedy Lee, którego głos nie ma co

równać się z Robertem Plantem

czy Ianem Gillanem. Niemniej

właśnie ta jego niedoskonałość stała

się jedną z bardzo ważnych cech

dokonań Rush. Być może tak będzie

z głosem Dalibora. Ogólnie

"King's Grave" to niezły i solidny

album ale dość daleko od najlepszych

momentów swoich idoli typu

Stratovarius, Edguy, jednak fani

melodyjnego speed/power metalu

nie powinni być nim rozczarowani.

(3)

Moravius - Hope In Us

2016 Self-Released

Debiutancki album Moravius nawet

zdobywa pewną popularność w

Czechach, niestety drogi Dalibora

Halamicka i Petra Straucha rozchodzą

się. Dalibor angażuje się

do hardrockowego Grog, a Peter

do prog-metalowego Solar System.

Jednak w 2014 roku obaj panowie

rozpoczynają rozmowy na

temat reaktywacji zespołu, co zaowocowało

ponownym ich zejściem

się w 2015 roku. Zdawałoby

się, że kapela nabiera wiatru w żagle,

niestety Petr Strauch ostatecznie

rezygnuje z kontynuowania

kariery pod szyldem Moravius.

Niemniej po tej współpracy zostaje

materiał, który znalazł się na omawianym

"Hope In Us". Co prawda

Petr nagrał ponownie wszystko

sam ale tym razem na tyle dobrze,

że muzyka uzyskuje jasny heavy

metalowy sznyt, choć też chętnie

korzystał z neoklasycznego arsenału,

za to nie starał się zmienić powermetalowej

tożsamości formacji.

Także na "Hope In Us" nic się nie

zmienia, to ciągle melodyjny power

metal, który stawia na wpadające

w ucho motywy oraz na neoklasyczne

elementy. Ciągle też muzycy

korzystają z neutralnych

dźwięków i klimatów a także

chórów, w których prym wiodą kobiece

głosy. Jakkolwiek jest to charakterystyczne

dla Noravius nie

oznacza, że to dla nich najlepsze

rozwiązanie. Po raz pierwszy w

większym wymiarze wykorzystano

elementy orkiestracji. Pojawiły się

one w najbardziej rozbudowanej

kompozycji, w ponad trzynastominutowej

"Requiem", która intryguje

również różnorodnością i kontrastami.

Niemniej znowu najjaśniejszym

punktem płyty jest neoklasyczny

kawałek, "Broken Frame".

Tak jak wspomniałem zdecydowanie

lepiej jest z brzmieniem

muzyki na tym krążku. Pod tym

względem "Hope In Us" przebija

debiut. Pozostaje kwestia braku

cha-rakteru niektórych fragmentów

w muzyce oraz wokalu Dalibora.

Jednak jest to tak samo jak

ze stylem, który uprawia Moravius

czyli melodyjny power metal,

bo albo go się kocha albo go się

nienawidzi. (3,5)

Moravius - Wind From Silesian

Land

2020 Ragtime

Na "Wind From Silesian Land"

pomysł na muzykę wciąż nie zmienia

się, ciągle mamy do czynienia z

szybkim melodyjnym power metalem

zagranym po swojemu. W zespole

nadal śpiewa Dalibor ale

tym razem wspierają go gitarzyści

Dockalik i Novak, kiedyś grali w

Archon. Kolejnym wsparciem jest

nowy basista Patrik Hrncir, a jedynie,

jako sesyjny muzyk gra perkusista

Dusan Kiss. Ta stabilizacja

w szeregach zespołu dała Czechom

sporej wiary w siebie, co zaowocowało

bardzo solidnymi kompozycjami.

Jednak jak ktoś był

uważny to mógł spostrzec, że w

składzie nie ma klawiszowca, co

prawda keyboardy nie znikły ale

na prawdę są absolutnym tłem i

aranżacyjnym dodatkiem. Na plan

pierwszy wychodzą gitary, nadając

kapeli jeszcze wyraźniej heavy/power

metalowego charakteru z namacalnym

akcentem neoklasycznym.

Jedynie w bonusowym

"Religion" klawisze stają w szranki

z gitarami w neoklasycznej wojence.

Nie ma też chórków z wyeksponowanymi

żeńskimi głosami,

poza jednym momentem (ale o

tym później). Jak dla mnie formacja

wreszcie osiąga swój charakter,

który ma swoje miejsce na scenie

melodyjnego power metalu ale tego

bardziej klasowego. Fakt, ciągle

Czechom daleko do najlepszych

produkcji z tego stylu, ale ich pomysł

na tę muzykę i jej solidne wykonanie,

każe patrzeć na tę formacje

zupełnie inaczej. Tak jak wspomniałem

kompozycje na "Wind

From Silesian Land" są zacne i łatwiej

jest wskazać te słabsze momenty,

a takim jest wolna i bardzo

zachowawcza ballada "Never

Again". No i tu na nowo w końcowej

fazie kawałka pojawiają się w

chórkach panie. A to, że postawienie

przez Czechów na gitary wyszło

im na dobre niech świadczy

kolejny bonusowy kawałek, którym

jest koncertowa (gitarowa)

wersja "Back Again". Ten album to

kawał solidnego grania i bracia

Czesi nie mają czego się wstydzić

wśród fanów i muzyków melodyjnego

power metalu. (3,7)

\m/\m/

cisco, bo w roku następnym nie pozostało

z niej nawet wspomnienie.

Reaktywacja na początku tego wieku

i bez płytowego dorobku, była

raczej nieporozumieniem, ale zespół

nie dał za wygraną, ponownie

wznawiając działalność w roku

2013. Plus to ponowny akces Scotta,

ale na tym kończy się lista obecnych

atutów grupy. Ten smutny

stan rzeczy bezlitośnie obnaża najnowsza

EP "Volition" - trudno

przecież traktować poważnie zespół,

który przez siedem lat stworzył

raptem cztery nowe utwory, w

tym singlowy "The Baroness", opublikowany

już jakieś pięć lat temu.

Gdyby jeszcze te nowe numery

trzymały poziom, ale niestety, o

klasie dawnych kompozycji nie ma

mowy. Mamy za to ni to funk, ni

groove metal w kiepściuchnym

wydaniu ("Not For You"), tandentny

hip-hop z autotune'm ("What

Are We Coming To?") i istną kpinę

z dawnego dorobku Mordred

("The Love Of Money"). Broni się

za to, wspomniany już "The Baroness",

ale i tak w najlepszych latach

zespołu byłyby to co najwyżej

utwór na stronę B singla. Włączę

więc sobie "The Next Room", a o

tym niewypale postaram się jak

najszybciej zapomnieć... (1)

Wojciech Chamryk

Mosh-Pit Justice - The Fifth Of

Doom

2020 Iron Shield

Bułgarska scena thrashowa nie jest

u nas zbyt znana, co nie znaczy, że

brakuje tam solidnie łojących zespołów.

Mosh-Pit Justice należy

do tych młodszych, ale istniejąc od

roku 2012 dorobił się już pięciu

albumów. Najnowszy "The Fifth

Of Doom" potwierdza, że chłopaki

lubują się w oldschoolowym thrashu

z lat 80., za nic mając jakieś

nowomodne jego odmiany. Jak to

zwykle bywa, najlepsze dostajemy

na początek: siarczysty "Designed

To Suffer" to mocny, dynamiczny

numer z ostrym wokalem i chóralnym

refrenem, solo też jest niczego

sobie. Następny w kolejności "Destined

To Row" też ma fajny patent

w postaci majestatycznego zwolnienia,

jednak już na wysokości

trzeciego "Voices Below" okazuje

się, że szybsze utwory w wydaniu

Mosh-Pit Justice są jednak bardzo

sztampowe, żeby nie powiedzieć,

tak jak w przypadku utworu tytułowego,

nawet amatorskie. Również

próba wykorzystania w tym

numerze przez Peicha czystych

wokali wypada niezbyt korzystnie,

bo śpiewać chłopina za bardzo nie

194

RECENZJE


umie - w groźnym, niskim pokrzykiwaniu

jest jednak zdecydowanie

lepszy. Nie znaczy to oczywiście,

że dalej nic się już nie dzieje, bo

mamy tu choćby takie utwory jak

nader konkretny "To Find Peace",

jednak jako całość "The Fifth Of

Doom" nie rzuca na kolana - to 40

minut solidnego thrashu, ale nic

ponadto. (2,5)

Wojciech Chamryk

Mrs. Kite - Flickering Lights

2020 Rockwerk

Trudno znaleźć informacje o tej

niemieckiej formacji. Muzycy rozpoczynali

swoją przygodę w Kolonii

w zespole o nazwie It's Us,

gdzieś na początku lat dwutysięcznych,

nawet po tym szyldem

nagrali płytę. Z czasem zmienili

nazwę na aktualną i w 2013 roku

wydali krążek "A Closer Inspection".

Natomiast tegoroczny album

"Flickering Lights" jest drugi

w kolejności. Muzyka, która znalazła

się na nim to w przeważającej

mierze rock progresywny. Przywodzi

on na myśl przede wszystkim

Porcupine Tree czy nasze Riverside.

Głównie za sprawą pięknych

melancholijnych i przesyconych

emocjami pasaży, które są bardzo

charakterystyczne dla tej kapeli.

Inne inspiracje to chociażby

RPWL czy Haken. Po prostu na

"Flickering Lights" rządzą ulotne

dźwięki i bardzo eteryczne doznania.

Wtóruje im harmonijny i zwiewny

śpiew, który podkreśla całkiem

niezłe refreny. Z rzadka pojawiają

się bardzo mocne i techniczne

akcenty, dzięki czemu muzycy

stawiają na nogi swoich słuchaczy.

Niemniej właśnie ta powolna,

prawie senna atmosfera jest sednem

tego albumu. W ramach właśnie

tej wrażliwości stopniowana

jest cała gama emocji, co może

zdziwić tych, co będą uważali

muzykę z "Flickering Lights" za

nudną a wręcz usypiającą. Na tę

muzykę trzeba umieć się otworzyć,

inaczej daremny trud aby docenić

talent muzyków Mrs. Kite. Jak w

wypadku dobrych progresywnych

krążków, ten album słucha się w

całości bez jakichś specjalnych wyróżnień.

Jednak osobiście jestem

pod dużym wrażeniem najdłuższej

kompozycji, ponad jedenastominutowej,

"The Old Man", jej zaduma

zawładnęła mną niepodzielnie. Nie

wyrwały mnie z niej nawet te bardzo

mocne fragmenty, które pojawiły

się pod koniec całego utworu.

Oczywiście, jak dla mnie, wszystko

brzmi wyśmienicie i tak samo jest

zagrane. Zresztą rzadko bywają

wpadki na takim poziomie w progresywnym

rocku. Podejrzewam,

że fani tego stylu już oddawana zasłuchują

się "Flickering Lights" ale

gdyby tak nie było, to zwracam

Waszą uwagę na tę płytę. Myślę,

że dla Was będzie to tak samo odkrycie,

jak dla mnie. (5)

Nacarbide - Iron Lotus

2020 Self-Released

\m/\m/

Kapela pochodzi z Tajlandii i gra

heavy metal, tak od 2016 roku. W

swojej dyskografii mają duży debiut

"Lots of Eyes" (2017), EPkę

"Resolution" (2019) oraz drugi,

tegoroczny album "Iron Lotus". W

skład tego ostatniego, wchodzi

dziesięć siarczystych kawałów w

stylu tradycyjnego heavy metalu.

Jeśli chodzi o inspiracje można byłoby

dużo pisać, bowiem w ich muzyce

są odniesienia do japońskiego

i niemieckiego heavy metalu z lat

80., NWOBHM, hair metalu, a

także znajdziemy pewne akcenty

solidnego power metalu, czy też

thrash metalu. Natomiast najważniejsze

w tym wszystkim jest to,

że muzycy Nacarbide te wspomniane

klisze podporządkowali

swojej wizji grania i w zasadzie

człowiek macha karkiem nie zastanawiając

się do kogo lub czego dany

fragment jest podobny. Każdy z

kawałków jest świetnie skrojony,

niesie z sobą manierę heavymetalowego

hymnu, ma świetne riffy

oraz melodie. Te ostatnie podkreślane

są przez znakomity mocny i

lekko szorstki wokal Hitomi. Jej

akcent bezwiednie przenosi nas w

lata 80. do momentu gdy słuchaliśmy

płyt Loudness, Anthem,

Earthshaker, a nawet Tsunami.

Generalnie każda z kompozycji

może reprezentować ten album,

choć różnią się między sobą, są na

podobnym wysokim poziomie. Do

tego dochodzi zawodowe wykonanie,

bezbłędna sekcja rytmiczna,

proste ale porywające i profesjonalne

partie gitary Masy. W dodatku

wszystko brzmi staroszkolnie z pewną

nutą współczesności. Także

nie ma bata, fan tradycyjnego

heavy metalu łyknie "Iron Lotus"

jak pysznego frykasa. (5)

\m/\m/

Nasty Ratz - Second Chance?

2019 Sleaszy Rider

Czeski Nasty Ratz jako zespół

rozpoczął swoją muzyczną przygodę

w 2012 roku z inicjatywy wokalisty

oraz gitarzysty (gitara prowadząca/rytmiczna)

Jake'a Widowa

i Rikkiego Wilda grającego na

perkusji. W 2014 roku Nasty Ratz

wydał swoją pierwszą EPkę pt.: "I

Don't Wanna Care", a rok później

debiutancki album zatytułowany

"First Bite". 13 grudnia 2019 roku

Nasty Ratz za pośrednictwem Sleaszy

Rider wydało drugi album

pt.: "Second Chance?". Tytuł ma

znaczenie symboliczne, gdyż przed

wydaniem albumu 3/4 oryginalnego

zespołu opuściło wokalistę. Nasty

Ratz "dało sobie drugą szansę"

w składzie: Jake Widow (wokal,

gitara rytmiczna), Jordy Riot (gitara

prowadząca), Xriss String

(bas) oraz Randy Dee (perkusja).

Muzyka Nasty Ratz łączy różne

style: glam/hard rock, hair metal,

sleaze rock/metal. Zespół inspiruje

się twórczością m.in. Mötley

Crüe, Ratt, L.A. Guns, Vain,

Crazy Lixx, Crash Diet, Kiss,

Pretty Boy Floyd i Poison. Pierwszą

płytę Nasty Ratz wyłączyłam

po kilku pierwszych utworach,

bo nie byłam w stanie przesłuchać

jej do końca. Przy drugiej byłam

zmuszona dotrwać do ostatniego

utworu, żeby napisać recenzję. Po

zastanowieniu, co tak bardzo mnie

drażni, stwierdziłam, że jest to głos

wokalisty. Mam wrażenie, że Jake

Widow śpiewa jakby na siłę, ma

problem z wyciągnięciem wyższych

dźwięków, co szczególnie słychać

w utworach: "Right Now" i "The

Last Kiss", które po prostu kaleczą

uszy. Gdyby wyciąć wokal, płyty

słuchałoby się dużo przyjemniej.

Album rozpoczyna się energicznie

przez połączone siły basu i perkusji

w "The Waste". Jordy Riot gra solidnie,

a jego solówki np. w "Against

The World" brzmią dobrze. W

"Pop Sh*t" możemy usłyszeć duet z

kobiecym wokalem. Jest to optymistyczny

utwór z punkową nutą, kojarzący

się ze stylem zespołu

Green Day. Utwór "Street Kids"

jest chwytliwy, ma świetny gitarowy

rytm i jak dla mnie jest najlepszym

utworem na płycie. Za "Price

Of Love" odpowiada producent

Beau Hill znany ze współpracy

m.in. z Ratt, w związku z czym w

utworze można usłyszeć wpływ

właśnie tego zespołu. Wydaje się,

że Nasty Ratz starają się ożywić

blask lat 80-tych, jednak nie do

końca im się to udaje. Utwory z

"Second Chance?" są melodyjne i

chwytliwe, ale głównym problemem

jest koszmarny głos wokalisty.

Być może są osoby, którym

przypadnie on do gustu, aczkolwiek

ja Nasty Ratz nie dam już

kolejnej szansy. (2,5)

Simona Dworska

Neanderthal Noise Machine -

Neanderthal Noise Machine

2020 Dying Victims

Czym, że jest to Neanderthal

Noise Machine zapewne wielu z

Was zapyta. Otóż już spieszę z

odpowiedzią niczym kurier ze

świąteczną przesyłką. Lubisz muzykę,

która Twoim zdaniem prezentuje

jakąś artystyczną wartość?

Jeśli tak, to zejdź do piwnicy i

sprawdź czy gdzieś tam przypadkiem

Ciebie nie ma. Lubisz wirtuozerskie

solówki i progresywne

klimaty? Zrób sobie lepiej rundkę

dookoła osiedla. Tak dla zdrowia.

Tylko maseczki nie zapomnij, bo

będzie mandacik. Lubisz ładne,

chwytliwe i wpadające w ucho melodie,

które już po pierwszym przesłuchaniu

będziesz mógł sobie

nucić pod nosem w drodze do

szkoły, pracy czy gdzie tam sobie

chodzisz? Weź lepiej włącz sobie

Bayer Full. Lubisz jak wokalista ma

ładny, czysty głos, potrafi wyciągać

wysokie partie itd? Idź do najbliższego

torowiska i spróbuj pościgać

się z Pendolino. Muzyka tej

międzynarodowej kapeli o jakże

pięknej nazwie to połączenie starej

szkoły Motorhead z punk rockiem

w swej najbardziej prymitywnej i

garażowej formule. To prostota

rockendrolla doprowadzona do

momentami wręcz absurdalnej formy.

Nie ma się co tu więcej rozpisywać,

ale wypadałoby to dzieło

ocenić. Jeżeli jesteś osobą, która na

przynajmniej jedno z pytań odpowiedziała

"tak", to raczej nie zrozumiesz

tej konwencji i uznasz tą

muzykę za wielką porcję kału. Zatem

z Twojego punktu widzenia jedyna

możliwa ocena to (1). No

dobrze, a co z tymi, którzy na

wszystko odpowiedzieli "tak"? Cóż,

oni żadnych ocen nie potrzebują.

Bartek Kuczak

Necromanzer - Satan's Cannon

2020 First Wave Only

Necromanzer to projekt chłopaków

znanych z grupy Armagh (recenzja

ich albumu "Cold Wrath Of

Mother Earth" powinna być gdzieś

obok). "Satan's Cannon" to wydane

dwa lata temu demo zawierająca

zaledwie cztery utwory. No

właśnie demo, więc absolutnie ni-

RECENZJE 195


kogo nie powinna tu dziwić garażowa

produkcja (która notabene nie

jest zła, a nawet dodaje tej muzyce

swego rodzaju kolorytu). Necromanzer

stara się co prawda grać

jakąś tam wariacje na temat oldskulowego

black metalu, tego pierwszej

fali rzecz jasna, nie mniej jednak

od tej muzyki na sto kilometrów

wieje punkiem. Nie mam tu

na myśli koniecznie HC punku

(który to miał nie mały wpływ na

ekstremalny metal, jaki znamy w

dzisiejszej formie), ale nawet tą

bardziej klasyczną odmianę, nawet

tą w wykonaniu Sex Pistols. Słuchając

takich kawalków, jak "Love

Destroyer" czy "Hammerhead"

oczami wyobraźni przeniosłem się

do jakiejś obskurnej speluny pełnej

przepitych niezbyt wykwintnymi

trunkami gości z irokezami pogujących

w rytm wesołego "patataj".

To, za co naprawdę można cenić tą

warszawską ekipę to absolutny luz

w podejściu do grania i brak kija w

dupie. A niestety dzisiaj u wielu

kapel ten przedmiot niestety chyba

utknął na dobre w tylnej części ciała.

Nie jest to materiał, który ma

jakieś większe szansę trafić w gusta

przeciętnego czytelnika HMP. Jeśli

jednak szukacie jakiejś odskoczni

w postaci prostej muzyki z jajami,

to polecam! (3,5).

Bartek Kuczak

Night - High Tides-Distant

Skies

2020 The Sign Records

Wydanym przed trzema laty albumem

"Raft Of The World", nawiasem

mówiąc trzecim w dyskografii,

Night zawiesili sobie poprzeczkę

nader wysoko. Z tym większą radością

spieszę donieść, że jego następca

"High Tides-Distant

Skies" utrzymuje ten wyśrubowany

poziom, a kto wie, czy nie jest

to zarazem najlepszy i najbardziej

dojrzały album w dorobku Szwedów.

Tradycyjny heavy/hard rock

w ich wykonaniu jest bowiem

wciąż nieszablonowy, porywający,

całkiem mocny - rzecz jasna jak na

tę stylistykę - a do tego całkiem

melodyjny. Taką właśnie klamrą,

spinającą ten album są przebojowy

opener "Shadow Gold" i finałowy

"Under The Moonlight Sky" z organowymi

smaczkami, do którego

powstał teledysk. Pomiędzy nimi

mamy zaś sporo innego dobra, na

przykład skoczny, hardrockowy

"Burning Sky" czy jeszcze szybszy

"Here On My Own", rzecz już bardziej

w stylu wczesnych lat 80.

Bardziej surowy "Give Me To The

Night" wyróżnia skandowany refren,

z kolei w "Lost In A Dream"

silniej zaznacza się udział pianisty,

podobnie zresztą jak w "Running

Away". Ale bez obaw, "High Tides-Distant

Skies" to zdecydowanie

gitarowa płyta. Nie zawsze typowo

hard'n'heavy, bo "Crimson

Past" zawiera partię charakterystyczną

raczej dla Dire Straits, a

hardrockowy "Falling In The

Black" przełamuje motyw na dwie

gitary, mający w sobie coś z flamenco,

ale to fajne smaczki, dodatkowo

ubarwiające i tak już dobrą

płytę. (5,5)

Wojciech Chamryk

Nightstryke - Storm Of Steel

2020 Skol

Młodziaki z Nightstryke fundują

nam podróż w lata 80. To wycieczka

może i niezbyt długa, trwa bowiem

niecałe 35 minut, ale nader

konkretna. Aż łezka się w oku

kręci, że tak stylowo i z tak ogromną

pasją grają niczym za najlepszych,

wczesnych lat nurtu NWOB

HM czy europejskiego metalu tego

okresu, to jest ostro, surowo, ale

też i melodyjnie. Pewnie gdyby ten

album ukazał się gdzieś w 1982-83

roku, byłby dziś ponadczasowym

klasykiem, albo chociaż perełką dla

wtajemniczonych, jakich nie brakuje

przecież w katalogach Neat,

Roadrunner czy Mausoleum z

połowy lat 80. Teraz też dotrą do

tej płyty nieliczni, ale za to tacy,

którzy od razu docenią werwę i

umiejętności fińskiego kwartetu.

Co ważne na "Storm Of Steel" nie

ma wypełniaczy, poziom kompozycji

jest bez wyjątku bardzo wysoki,

a już w "Read The Omens",

"Deathstalker" czy "Nosferatu"

chłopaki grzeją już tak, że aż nie

da się spokojnie usiedzieć - tym

większa szkoda, że największą obecnie

koncertową gwiazdą na świecie

jest Covid-19, ale liczę, że ten

stan rzeczy w końcu zmieni się na

lepsze. Do tego Enforcer, Bullet

czy inne grupy z tego kręgu mają w

Nightstryke może nie konkurentów,

ale na pewno zespół mogący

zagrozić ich pozycji, a to już nie

przelewki. (5)

Wojciech Chamryk

Ninth Circle - Echo Black

2020 Pure Underground

Trudno nie doceniać postawy

takich zespołów jak Ninth Circle:

powstałych w połowie lat 90., to

jest w czasach najbardziej niesprzyjających

dla tradycyjnego

heavy, istniejących bez przerw i co

kilk lat regularnie wydających kolejne

albumy. "Echo Black" jest w

przypadku tej amerykańskiej formacji

czwarty z kolei i całościowo

trzyma poziom. Ninth Circle skupia

się na tej melodyjniejszej odmianie

metalu lat 80., bliskiej momentami

AOR/pop music ("Tokyo

Nights", "Shadow Of Giants",

"Then & There"). Momentami jest

to jednak zbyt mdłe i pozbawione

mocy - od razu robi się lepiej gdy

zaproponują konkretny riff i ciut

surowsze brzmienie ("Forever More"),

albo dołożą do pieca już naprawdę

konkretnie ("Prelude To

Glory"). Całość jednak niczym

szczególnym nie porywa, a ponieważ

płyta jest długa, to i wypełniaczy

na niej nie brakuje (bonusowy

"When The Sun Goes Down"

na pewno mogli sobie darować).

Zresztą skoro z 13 utworów najlepszy

z całego tego materiału jest cover

("Warrior", oryginalnie na LP

Riot "Rock City" z 1977 roku), to

też o czymś świadczy. Ninth Circle

muszą się z nimi zresztą kolegować,

skoro w przeróbce śpiewa

Todd Michael Hall z Riot V, a

solo gra Mike Flyntz (ex Riot,

Riot V), zaś w "Forever More" bębni

Frank Gilchriest, też obecnie

w Riot V - na pewno jest to jakaś

ciekawostka dla fanów tej grupy,

ale całość na: (3).

Wojciech Chamryk

Northern Crown - In A Pallid

Shadow

2020 Self-Released

Od połowy marca praktycznie

wszyscy muzycy są w bardzo nieciekawej

sytuacji. Dotyczy to

szczególnie tych bez jakichkolwiek

etatów w orkiestrach, szkołach czy

uczelnianych, czyli praktycznie

większości metalowców, rockowców

lub jazzmanów. Jeszcze gorzej

mają ci w 100 % niezależni: tkwiący

w podziemiu, wydający płyty samodzielnie,

normalnie pracujący,

by tylko móc kontynuować muzyczne

hobby. Jednym z takich zespołów

jest amerykański Northern

Crown, który szybko i sprawnie

sfinalizował trzeci album, by wydać

go w epicentrum pandemii.

Byłoby szkoda, gdyby "In A Pallid

Shadow" miał z tego powodu przepaść

i przejść niezauważenie, bo to

kawał świetnego, posępnego doom

metalu. Zespół tworzą doświadczeni

muzycy, więc o popłuczynach

nie ma mowy - to surowy, mocarny

doom w najepszej tradycji lat 80.

nie przypadkiem kiedyś grupa

wzięła kiedyś na warsztat utwór

Candlemass. Inne słyszalne wpływy

to rzecz jasna Black Sabbath

czy Trouble, ale Northern Crown

w żadnym razie nie są jednostronni.

Doom w ich wydaniu jest więc

niekiedy epicki ("The Last Snowfall"),

czerpiący z tradycyjnego

metalu wczesnych lat 80. (finałowy,

najdłuższy na płycie "Observing"),

a nawet progresywnego

rocka w stylu Yes. Tu wyróżnia się

szczególnie "A Vivid Monochrome",

ale i w pozostałych utworach organowe

i syntezatorowe partie też

robią dobrą robotę, potwierdzając,

że twórcze eksperymenty są wskazne,

jeśli tylko ma się na nie dobry

pomysł. Sprawdźcie koniecznie "In

A Pallid Shadow", a zespołowi

mogę tylko życzyć, aby przetrwał

trudny czas i skompletował skład,

bo trudno będzie im grać koncerty

bez stałego perkusisty. (5)

Wojciech Chamryk

NuclearwinteR - Total Apocalypse

2020 Self-Released

Siedlecki, założony przed czterema

laty, zespół debiutuje niniejszą

płytą. "Total Apocalypse" to EP z

czterema utworami, 18 minut

staroszkolnego thrashu w stylu lat

80.: mrocznego, surowego, czerpiącego

od niemieckich mistrzów gatunku,

z Sodom, Kreator i Destruction

na czele. Wszystko co

najlepsze dostajemy na początku,

bowiem od razu, bez pardonu, bezlitośnie

uderza "Atrocities Of Apocalypse",

numer dynamiczny, długi,

zróżnicowany w warstwie rytmicznej

i aranżacyjnej. Niczym nie

ustępuje mu "War", który rozwija

się stopniowo, a siarczyste, thrashowe

łojenie przeplata się w nim z

mrocznymi, niepozbawionymi

przy tym melodii, zwolnieniami.

Tak trzymać panowie, ten kierunek

jest jak najbardziej w porządku!

"Voluntary Suicide", mający w

sobie coś zarówno z tradycyjnego

heavy, jak i crossover oraz "Minefield"

są nieco bardziej sztampowe,

nie zaskakują niczym szczególnym,

potwierdzają jednak potencjał NuclearwinteR.

Ciekawie jest też w

warstwie tekstowej, bo jak wyjaśniają

muzycy: "Utwory mówią o

przemocy, terroryzmie, wyzysku

jednych ludzi przez drugich, o wzajemnym

braku szacunku, zatracaniu

się człowieka we wszechobecnej

technologii, mającej swoje źró-

196

RECENZJE


dło w coraz szybszym postępie cywilizacyjnym.

Wszystko to przyczynia

się do wybuchu wojen, które

z kolei prowadzą do nieuchronnej

zagłady, do tytułowej apokalipsy".

Summa summarum: mamy tu

obiecujący debiut, zapowiadany

przez zespół album powinien rozwiać

wszelkie wątpliwości. (3,5)

Wojciech Chamryk

Nuclear Warfare - Lobotomy

2020 MDD

Niemiecki (na chwilę obecną właściwie

niemiecko-brazylijski) Nuclear

Warfare jest zespołem, który

pośród podobnych thrashowych

kapel młodego pokolenia ma w

miarę ugruntowaną pozycję. Daje

im to pewną swobodę. Po prostu

etap, na którym muszą komukolwiek

coś udowadniać mają już dawno

za sobą i mogą po prostu skupić

się na tworzeniu takiej formy

thrashu, jaka najbardziej im siedzi

w sercu. "Lobotomy" to już szósty

album tej załogi. Płyta ta zdecydowanie

ma szansę trafić do tych,

którzy cenią sobie thrash metal w

jego najbardziej oldschoolowej formule

i nie wypierają na siłę ze swego

umysłu punkowych korzeni

owego gatunku, ale o tym za chwilę.

Jedziemy od początku. Utwór

tytułowy oraz następujący po nim

"Bombshel Disese" to klasyczna

młócka, która spokojnie mogłaby

się znaleźć na którejś z wczesnych

płyt ich rodaków z Kreator bądź

Destruction. Totalną ciekawostką

może być za to trzeci numer w tym

zestawieniu. "Gladiator", bo o nim

tu mowa zaczyna się dość spokojnie

od budujących nastrój dźwięków

basu. Nagle wchodzi gitara,

jednak jej dźwięki są bardziej

heavy niż thrash metalowa. Jednak

należy pamiętać, że chłopaki

doskonale wiedzą jaki gatunek najbardziej

kochają i już po chwili

wchodzą typowe thrashowe riffy.

Zwrotka jest utrzymana w dość

wolnym tempie. Melorecytacje

Floriana są tu ciekawie intonowane.

W pewnym momencie trochę

mi przypomina Mille Petrozzę, w

innym zaś… Varga Vikernesa.

Cały utwór trwa prawie osiem minut

i mimo, że kompozycyjnie

utwór ten nie jest może jakoś

szczególnie zróżnicowany, to absolutnie

nie nudzi. Wręcz przeciwnie.

Kolejny kawałek to nawiązujący

już bezpośrednio do wspomnianych

punkowych korzeni "Fuck

Face" (ludzie, co za tytuł). Przez

swą szybkość i dynamikę stanowi

on coś w rodzaju kontrastu dla poprzednika.

Wraz z "Betrayers Of

Hell" wracamy do czysto thrashowych

klimatów. Trochę mi to zajeżdża

Slayerem z okresu "Hell

Awaits". To oczywiście pochwała,

nie zarzut. "The Blood Lord Will

Return" posiada jeden z tych bardziej

nastrojowych wstępów. Takich,

jakie często się ostatnio Kreatorowi

przydarzają. Zupełną odskocznią

od klimatów ogólnie prezentowanych

przez Nuclear Warfare

jest kawałek "Death By Zucchini".

No bo co to, Ramonesi czy

The Clash? Właśnie takie, a nie

inne skojarzenia miałem, gdy pierwszy

raz ten kawałek usłyszałem w

moich mocno wysłużonych słuchawkach.

Tu nawet Florian brzmi

niczym Joey Ramone. Utwór

jest świetny, nie powiem. Pokazuje,

że każdy zespół może mieć swą

drugą twarz i świetnie się z nią

czuć. Tylko trochę nie pasuje mi

fakt umieszczenia tego kawałka

między numerami typowo thrashowymi.

Mogliby to dorzucić jako

bonusową ciekawostkę albo wydać

jako osobny singiel. Podsumowując

Nuclear Warfare jest w świetnej

formie i naprawdę warto sięgnąć

po ich ostatnie wydawnictwo.

Zwłaszcza, że ma ona szansę trafić

nie tylko do maniaków gatunku

(4,5).

Bartek Kuczak

Oceans Of Slumber - Oceans Of

Slumber

2020 Century Media

Oceans Of Slumber to amerykański

zespół, który działa od 2011

roku. O dziwo gra progresywny

metal/rock, do tej pory opublikował

cztery studyjne albumy i

EPkę. W dodatku ostatnie trzy

krążki wydane zostały pod sztandarem

Century Media, więc formacja

powinna być mi znana, a nie

jest. Dlaczego tak się stało, to za

chwilę. Oceans Of Slumber swój

muzyczny obraz umieszcza głównie

obok wywarzonego progresywnego

rock/metalu, który kojarzy

się z Porcupine Three czy Riverside.

Z pewnością dla większości

byłoby jaśniej gdybym wymienił

Opeth ale akurat tego bandu nie

słucham, toteż trudno powoływać

się na niego. Dość często tę rozmarzoną

muzykę amerykańscy

muzycy zderzają z partiami dynamicznego

melodyjnego death metalu

w stylu Katatonii (wymieniam

ich, choć tych Szwedów też

szczególnie nie słucham). Tak jak

w rozpoczynającym płytę, "The

Soundtrack to My Last Day". Jak

dla mnie jest to ich znak rozpoznawczy,

wykorzystany w przekroju

całości krążka. Niestety za taką

ekspresją raczej nie przepadam,

przez co prawdopodobnie, do tej

pory nie sięgałem po dokonania tego

amerykańskiego zespołu. Oceans

Of Slumber swoją muzykę

opiera głównie na klimatycznym

progresywnym przesłaniu, snując

melancholijne, majestatyczne a

zarazem pełne pastelowych barw

obrazy. Tej atmosfery nie wyzbywa

się również we wspominanych mocnych

partiach. W tych nostalgicznych

fragmentach Amerykanie

oprócz progresu chętnie korzystają

z naleciałości współczesnych alternatywnych

brzmień, niekiedy ocierając

się o awangardę. Niemniej są

też inspiracje starszą alternatywą,

którą kojarzę z kapelami z pod

szyldu 4AD. W tym wypadku nie

korzystają tylko z ulokowania jakiś

aranżacyjnych smaczków, ale pokusili

się o pełne i przepiękne instrumentalne

kompozycje "Imperfect

Divinity" oraz "September

(Those Who Come Before)", choć

do tego grona można zaliczyć

utwór z wokalem, przepełniony

smutkiem i rozpaczą "The Red

Flower". Ogólnie "Oceans Of

Slumber" w perfekcyjny sposób

uczy nas jak wiele odcieni, żalu,

smutku czy innej melancholii mieści

się w naszym świecie. Tej perspektywy

nie zmienia również wieńczący

krążek cover Type Of Negative

"Wolf Moon", który wydaje

się, że ma najchwytliwszą melodię.

Muzyka na tym krążku to głównie

popis instrumentalistów, którzy

znakomicie wymyślili i odegrali

swoje partie. Jednak na szczególną

uwagę zasługuje wokalistka Cammie

Gilbert, która rewelacyjnie

sprawdza się w kreowaniu preferowanej

przez formację atmosfery.

Nie wyje, nie pieje, nie udaje operowej

divy, po prostu śpiewa swoim

pełnym głosem czule atakując żądane

emocje. Od czasu do czasu

ktoś ją wspomaga, głównie w death

metalowych fragmentach, gdzie

króluje męski growl. Natomiast w

znakomitej kompozycji, z iberyjskim

klimatem "The Colors of Grace",

Cammie towarzyszy znakomity

normalny męski wokal. Oceans

Of Slumber należy do grona kapel,

które raczej nie mają szans aby

były moimi ulubionymi. Niemniej

ich pomysł na muzykę i wykonanie

zasługują na bezwzględne docenienie,

co niniejszym czynię. (5)

\m/\m/

Old Mother Hell - Lord Of

Demise

2020 Cruz Del Sur Music

Jak widać formuła tria w żadnym

razie nie jest tylko przebrzmiałym

wspomnieniem z czasów świetności

rocka i metalu, a Old Mother

Hell wskrzeszają ją z godną podziwu

konsekwencją. "Lord Of Demise"

to ich drugi album, zarazem debiut

w barwach Cruz Del Sur Music,

co na pewno pozwoli zespołowi

zyskać większą rozpoznawalność.

Zasługują na nią bez dwóch

zdań, grając archetypowego heavy

rocka/doom metal na modłę Black

Sabbath czy Candlemass. Kolejne

utwory są surowe, oszczędnie

aranżowane - słychać, że grupa nie

przesadza z kolejnymi nakładkami,

gra w studio tak, jak zwykła czynić

to na żywo. Doom jest tu podstawą,

ale nie brakuje też przyspieszeń,

tak jak w chyba najciekawszym

na tym krótkim (38 minut

z sekundami) albumie, dynamicznie

hardrockowym i całkiem

nośnym "Shadows Within" czy

openerze "Betrayal At The Sea",

kontrastującymi z majestatycznymi,

potężnymi utworami w rodzaju

"Avenging Angel" czy "Edge Of

Time". I chociaż Bernd Wener

momentami za bardzo przypomina

barwą głosu i samą manierą Blackiego

Lawlessa, to i tak "Lord Of

Demise" jest płytą godną uwagi.

(5)

Wojciech Chamryk

Onslaught - Generation Antichrist

2020 AFM

Może to będzie dla niektórych niespodzianka,

ale nie byłem nigdy

jakimś maniakiem brytyjskiego

Onslaught. Naturalnie miałem z

tym zespołem styczność zarówno

na żywo jak i z płyt, jednak, być

może, zabrakło jakiejś chemii między

nami. Z drugiej strony w niczym

grupie nie umniejszam i uważam,

że tworzą dość specyficzny

thrash metal, który ma swoich

wiernych fanów. W takiej sytuacji

dostałem do recenzji nowy materiał.

Nowy krążek Onslaught to

nie jest premiera na miarę Exodus,

OverKill czy Testament więc pojawił

się trochę znikąd. Powiedziałem

sobie jednak, że może to i dobrze,

że nie jestem jakoś zaangażowany

w ich twórczość - pozwoli

mi to jakimś czysto obiektywnym

okiem spojrzeć na najnowsze dzieło.

Album "Generation Antichrist"

to pierwszy krążek bez długoletniego

wokalisty Sy Keelera.

Wokal nagrywał więc świeżak w

szeregach - David Garnett. Przyciągnął

on również swojego kumpla

z Bull-Riff Stampede, perkusistę

Jamesa Perry. Na drugiej gitarze

obok weterana Nige Rocket-

RECENZJE 197


ta wywija Wayne Dorman, który

również niedawno zasilił grupę. Jedynym

starszym stażem muzykiem

jest basista Jeff Williams, szarpiący

cztery struny od 2007 roku.

Skład jak widać przez ostatnie lata

drastycznie się zmienił. Czy wyszło

to Onslaught na dobre? Warto

się przekonać. Ucieszył mnie

czas płyty. Niecałe czterdzieści minut.

To taki wynik przypominające

stare, dobre czasy dla thrash metalu.

Trochę odetchnąłem, bo jednak

nie zawsze przekopywanie się

przez godzinny (a nawet dłuższy)

materiał tego gatunku w domowym

zaciszu jest przyjemne.

Thrash metal to też ma być solidny

strzał w twarz - szybki i konkretny.

Zbędne rozwlekanie nie jest wskazane.

No chyba, że mamy do czynienia

z progresywnym, połamanym

i absorbującym nie tylko nogi

(mosh pit) ale i umysł. Onslaught

na całe szczęście nie przypomina

Voivod czy Heathen. Ich muzyka

bliższa jest takiemu Exodus, chociaż

i tutaj podobieństwo jest tylko

i wyłącznie w pokładach agresji.

Kompozycyjnie Brytyjczycy atakują

słuchacza prościej. Od samego

początku odpalają wszystko to, co

mają najlepsze. Bez jakiegoś czajenia

się, badania gruntu. Po krótkim

intro, niejako wprowadzającym w

klimat "Generation Antichrist",

dostajemy pierwsze uderzenie. Jeśli

nie trzymamy gardy (czytaj: nie jesteśmy

wprawieni w tego typu płytach)

to gwarantuje, że do połowy

materiału będziemy leżeć na deskach

i błagać o ręcznik. Jest szybko.

Mocno, gęsto i strasznie agresywnie.

Świeży skład to i świeża

krew. Pulsuje ona w żyłach zespołu

tłocząc riffy przypominające szatkowanie

kapusty przez sprawnego

kucharza. Prędkie kostkowanie

strun i sekcja rytmiczna wylewająca

wiadra gorącej smoły. Album

jest niczym rozpędzona ciężarówka

taranująca wszystko na swojej

drodze. Uderzył mnie "Generation

Antichrist" swoją bezpośredniością.

Słychać w nim korzenie

grupy ale i nowoczesność, która na

szczęście nie bierze nad wszystkim

góry. Ten krążek, wydany w 2020

roku spokojnie mógłby pojawić się

w połowie lat 80. Muzycznie nie

ma tutaj silenia się na wymuszony

ukłon w stronę starych fanów.

Mam wrażenie, ze Onslaught nikogo

nie bierze pod włos. Starają

się zrobić jak najlepsze wrażenie

robiąc to, co umieją. Nie pchają się

w rewiry, które zarezerwowane są

dla innych. Jasna i klarowna sytuacja

bije od "Generation Antichrist".

W sumie nie doszukałem

się w tym czterdziestominutowym

krążku jakichś drastycznych minusów.

Jak dla mnie może momentami

ten album jest zbyt agresywny.

Chociaż kwestia wprawy - to ja

pewnie odwykłem w ostatnich miesiącach

od typowego thrashowego

mięsa a z Onslaught jest wszystko

w najlepszym porządku. Fakt, to

nie jest muzyka dla każdego, nawet

dla tych, którzy słuchając thrashu

mają na myśli Megadeth czy Testament.

Tu mamy do czynienia z

zupełnie inną kategorią wagową.

Tu trzeba zostawić finezję a przygotować

się na walkę. Ta płyta jest

trochę jak szkolenie dla elitarnych

komandosów - chętnych jest wielu

a kończy tylko garstka. (5)

Adam Widełka

Pale Divine - Consequence Of

Time

2020 Cruz Del Sur Music

Ten amerykański zespół nie jest jakąś

szczególnie znaną marką wśród

ludzi kojarzących metal wyłącznie

ze sztandarowymi formacjami pokroju

Metalliki czy Iron Maiden,

ale ci zorientowani w podziemnej

scenie Pale Divine kojarzą i szanują.

Jest za co, bowiem formacja z

Pensylwanii przez blisko ćwierć

wieku istnienia wydała sześć trzymających

poziom albumów, radując

uszy maniaków klasyki doom/

heavy metalem najwyższych lotów.

"Consequence Of Time" również

trzyma poziom - ba, można tu nawet

mówić o nowej jakości i otwarciu

kolejnego rozdziału w historii

formacji, płycie zdecydowanie lepszej

od poprzedniej "Pale Divine".

Zespół też musiał czuć, że stworzył

coś dobrego, bo nie zwlekał z premierą,

szybko podsuwając fanom

kolejny album. To niby wciąż ten

sam, stary, dobry doom metal, ale

jednak przefiltrowany przez tradycyjny

heavy ("Shadow's Own", dynamiczny

"No Escape"), NWOB

HM (trwający ponad 10 minut

utwór tytułowy), hard rocka

("Saints Of Fire" z wokalnymi harmoniami

i lżejszym brzmieniem)

czy nawet progresywnego rocka w

ujęciu hard ("Broken Martyr"),

jeszcze ciekawszy i szlachetniejszy.

No i ta doomowa surowizna "Tyrants

& Pawns" czy "Phantasmagoria"

- nie mam pytań. Fajnym patentem

było też podzielenie partii

wokalnych pomiędzy Grega Dienera

i nowego w składzie, chociaż

znanego z Beelzefuzz, Danę Ortta,

co dodało tylko rozmachu, i tak

już bardzo udanej, całości. (5)

Pandemic - Deaf Nite

2018 Defense

Wojciech Chamryk

Album jest obarczony nieciekawym

wydarzeniem, a mianowicie

śmiercią założyciela bandu, Sebastiana

"Sharpa" Wikarego. Niejako

EPka "Deaf Nite" jest hołdem

złożonym temu muzykowi przez

resztę kapeli. Sama muzyka odwołuje

się do speed/thrashu prosto z

lat osiemdziesiątych zeszłego wieku

i to w dość udany sposób. Takie

zderzenie inspiracji Toxik, Agent

Steel a nawet wczesnej Metallki

czy Anthrax. Oczywiście do tego

grona można doliczyć jeszcze innych

kandydatów, bowiem ogólnie

muzyka Pandemic to taki swoisty

wehikuł czasu. Niemniej jasno

chodzi o to aby było bardzo w miarę

melodyjnie, szybko, rasowo i

oldschoolowo. Poza tym każda

kompozycja jest na dobrym poziomie,

dzięki czemu EPkę można

słuchać na okrągło. Całkiem niezła

jest też produkcja i brzmienia instrumentów,

choć na szczególną

uwagę zasługuje bardzo dobre i

pełne brzmienie basu. Reszta instrumentów

trzyma również wysoki

poziom i standardy. Nie można

pominąć też wrzaskliwego i charakterystycznego

wokalu Gniewko

"Mary" Jelskiego. "Deaf Nite"

udanie prezentuje muzyków i kapelę,

bardzo dobrze zapowiada

ewentualną dalszą karierę Pandemic.

Tylko czy po takim ciosie formacja

jest w stanie się podnieść? A

sądząc po ostatnim utworze z

EPki, bardziej złożonym "Warpath"

na dużym debiucie może być

jeszcze bardziej interesująco. (4)

Piramide - Unwanted

2019 Self-Released

\m/\m/

Piramide rozpoczęło swoją działalność

w 2012 roku w Tarnobrzegu.

Jedyną płytę, właśnie omawianą

"Unwanted", wydali w roku

2019. Krążek zawiera dziesięć

utworów plus intro. Natomiast

muzyka na nim zawarta, swoje korzenie

ma gdzieś na "Czarnym Albumie"

Metalliki, ale z większą

dawką hard rocka i heavy metalu.

Generalnie muzycy starają się aby

była ona dynamiczna i energiczna

ale wpadająca w ucho, więc z dużym

nastawieniem na melodie. Być

może, z tego powodu na "Unwanted"

królują proste patenty i bezpośredniość.

Nie znaczy to, że muzycy

nie starają się urozmaicić swojego

grania, wręcz przeciwnie. Dlatego

w każdym z utworów odnajdziemy

również interesującą różnorodność.

Zróżnicowanie mamy

także w wokalu, przeważnie jest to

ciepły, melodyjny a zarazem rockowy

głos Sary Trubiłowicz. Niemniej

Sara potrafi również ryknąć

prawie growlem (np. Speed"), czasami

mam wrażenie, że w ryczeniu

wspomaga ją też któryś z chłopaków

(np."Different Me"), niestety

w tym temacie pewności nie

mam. Znakomicie wypadają gitary,

zarówno partie rytmiczne i te solowe.

W tej kwestii panowie Mateusz

Dedel i Adrian Gwoździowski

imponują pomysłowością i

talentem, z łatwością nadają swoim

instrumentom mocy i zadziorności

ale także melodyjność. Na tle gitar

sekcja rytmiczna wypada wręcz

zawodowo, grają to co powinni i

nic więcej. Może przez przekorę

ale czasami chciałbym aby basista

albo perkusista wyłamał się i zabłysnął

jakąś zagrywką. Te prawie

pięćdziesiąt minut z "Unwanted"

mija dość szybko i w miarę miło.

Niestety ogólnie płycie brakuje elementów,

które utkwiły by w słuchaczach

na dłużej. Niema ani takiej

wyraźnej przebojowej melodii,

ani charakterystycznego tylko dla

tego zespołu pazura. Do tego produkcja

płyty jest dość dobra, instrumenty

brzmią soczyście i klarownie

ale do standardu obowiązującego

na świecie jeszcze brakuje.

Piramide to kolejna polska formacja

z potencjałem, ale żeby zabłysnąć

jeszcze sporo muszą popracować.

Niemniej trzymam za nich

kciuki, bowiem im więcej takich

kapel na polskiej scenie oldscholowego

heavy metalu, tym większe

prawdopodobieństwo, że trafią się

tam te najlepszego formatu. (3,5)

Pottgod - Famos

2020 Wacken Foundation

\m/\m/

Uskrzydlone, zwieńczone koroną

logo z gitarami - może być obciachowo,

pomyślałem. Sama okładka

jest już jednak ciekawsza, bo to fragment

XVII-wiecznego obrazu

"Wenus i Wulkan" Bartholomeusa

Sprangera, a i muzycznie Pottgod

radzą sobie całkiem nieźle.

Brzmią na tym MCD tak, jakby

Pro-Pain postanowił grać bardziej

alternatywnie i zdecydowanie lżej,

i chciaż nigdy nie przepadłem za

nowoczesnym rockiem z niemieckimi

tekstami, co na stare lata

tym bardziej już się pewnie nie

zmieni, ale "Famos" trzyma poziom.

Kompozycje są dopracowane

i jak na tę stylistykę całkiem urozmaicone,

zwłaszcza mroczny "Kein

kreis" i mający w sobie delikatny

posmak The Cure "Friss den

198

RECENZJE


dreck". Przyłoić chłopaki też jednak

potrafią, czego najlepszym

dowodem tytułowy opener czy

"Frei". Jeśli więc ktoś nie ma alergii

na język niemiecki i lubi takie mocnawe,

nowoczesne granie, może

zaryzykować odsłuch czy nawet

wydatek tych kilku Euro. (4)

Wojciech Chamryk

występu muzycy nie popełniają

zbyt wielu błędów, aczkolwiek timing

i tempo niejednokrotnie różnią

się od wersji studyjnych. Podsumowując:

Pretty Maids są jak wino -

im starsi, tym lepsi! "Maid In Japan

- Back To The Future

World" polecam nie tylko zwolennikom

zespołu, ale generalnie fanom

hard & heavy. (4,5)

Simona Dworska

koś specjalnie ambitnych nie należy,

ale całkiem przyjemnie się jej

słucha. Niestety zdarzają się też

wypełniacze w postaci dość przeciętnego

"Afterlife". OK., wszystko

ładnie pięknie, tylko ja się pytam

gdzie jest ten orzeł znany ze wszystkich

okładek płyt Primal Fear.

Kwarantannę dostał, czy co? (4,5)

Bartek Kuczak

stawiam, że po latach ten album

będzie się bronić dokładnie tak samo

dobrze jak jedynka. (3,75)

Kacper Hawryluk

Rämlord - From Dark Waters

2020 Inverse

Pretty Maids - Maid In Japan -

Back To The Future World

2020 Frontiers

Duńczycy z Pretty Maids nie pozwalają

o sobie zapomnieć. Zespół,

który powstał w 1981 roku z inicjatywy

wokalisty Ronniego Atkinsa

oraz gitarzysty Kena Hammera,

22 maja br. wydał nagranie

koncertowe pt.: "Maid In Japan -

Back To The Future World". Z

okazji 30-lecia drugiego albumu

studyjnego grupy pt.: "Future

World" Pretty Maids zagrali kilka

koncertów, m.in. w Tokio w Japonii.

W listopadzie 2018 roku odbyły

się tam dwa koncerty stanowiące

podstawę koncertówki. Wydanie

na żywo zawiera wszystkie

utwory z płyty "Future World"

oraz pięć dodatkowych z późniejszego

dorobku zespołu. Album

"Future World" z 1987 roku zaciera

granicę między hard rockiem

i heavy metalem, i zmierza w stronę

AOR. W porównaniu do surowszego

debiutu, muzyka zawarta na

albumie stała się w większym stopniu

melodyjna, a instrumenty klawiszowe

nadały dźwiękowi bardziej

miękką nutę. Zaletą "Future

World" jest muzyczna różnorodność,

połączenie heavy, power i

speed metalu inspirowane takimi

zespołami jak: Europe, Iron Maiden,

Judas Priest, a także Van

Halen. Chociaż zazwyczaj nie

przepadam za nagraniami z koncertów,

bo w pełni nie oddają ich

wyjątkowego klimatu, to jednak

"Maid In Japan - Back To The

Future World" brzmi całkiem nieźle.

Ponadto entuzjastyczne reakcje

japońskiej publiczności nie przeszkadzają

w odbiorze poszczególnych

utworów. Bardzo dobra jest

jakość dźwięku, a 14 utworów

wraz z intro cechuje niebywała

moc i dynamika. Pomimo upływu

lat chrapliwy głos Ronniego Atkinsa

ciągle brzmi dobrze, nadal

jest w stanie wyciągać wyższe tony

i słucha się go z taką samą przyjemnością,

jak na oryginalnych

nagraniach. Także gitarowe solówki

Kena Hammera w dalszym ciągu

potrafią zachwycić. Do tego należy

jeszcze dodać grzmiące bębny,

miarowe tony basu oraz elektroniczny

dźwięk klawiszy. W trakcie

Primal Fear - Metal Commando

2020 Nuclear Blast

O twórczości Primal Fear opinie

są różne. Cóż, trudno się czasem

nie zgodzić z tymi, którzy zarzucają

im kopiowanie Judas Priest i

brak własnego stylu. Z drugiej zaś

strony trudno umniejszyć rolę tego

zespołu w odrodzeniu się klasycznego

heavy metalu pod koniec

lat dziewięćdziesiątych i jego wpływu

na rodzimą niemiecką scenę. W

tym roku Panowie uraczyli nas swą

trzynastą płytą, którą zatytułowali

swym amerykańskim przydomkiem,

mianowicie "Metal Commando".

Warto nadmienić, że po

latach rozłąki zespół powrócił pod

skrzydła swej macierzystej wytwórni

Nuclear Blast. Można by w tym

miejscu właściwie napisać, że "Metal

Commando" to kolejny album

Primal Fear i w tym momencie zakończyć

całą recenzję, gdyż wtajemniczeni

doskonale zrozumieją,

co mam na myśli. Ale zdaję sobie

sprawę, że to nie przejdzie, więc

kontynuujmy. Założenie było takie,

iż miał to być album jak najbardziej

w stylu Primal Fear, jednakże

niepozbawiony pewnych

drobnych innowacji. Tym czasem

otwierający całość utwór "I Am

Alive" brzmi jak całkowity powrót

do korzeni. Kawałek ten z powodzeniem

mógłby się znaleźć na

"Jaws Of Death", czy którymś innym

z wczesnych wydawnictw. Po

nim mamy radosny "Along Comes

The Devil", który stylistycznie

nawiązuje do ostatniej płyty Judas

Priest (wszyscy zapewne są zaskoczeni

tym porównaniem). Dość

maidenowy początek "My Name Is

Fear" to zaś jeden z bardziej zapamiętywanych

motywów na tym albumie.

Nadmieniałem, że na płycie

miały się pojawić pewne innowacje.

A i owszem. Na pewno za

takową można uznać kończący całość

prawie czternastominutowy

utwór Infinity. To pierwsza tak

rozbudowana i tak wielowątkowa,

zawierająca tyle zmian tempa i nastroju

kompozycja w dorobku tej

formacji. Warto również zwrócić

uwagę na akustyczną balladę "I

Will Be Gone", która może do ja-

Ragehammer - Into Certain

Death

2020 Pagan

Ragehammer istnieje na polskiej

scenie muzycznej już prawie 10 lat,

a na swoim koncie właśnie zagotowuję

drugi pełen album. Krakowiacy

kazali fana czekać cztery lata

na swoje nowe dzieło. W tym czasie

oczywiście nie dawali o sobie

zapomnieć grając koncerty np. Na

Metalmanii czy u boku Marudka.

Drugi album, nie przynosi żadnej

rewelacji. Dostajemy tutaj dziesięć

strzałów na ryj, które niszczą nas

przez niespełna 50 minut. Jest jak

by o wiele bardziej intensywnie niż

na debiucie. Kompozycje są albo

szybkie, albo szybsze. Jest więcej

chamstwa, smoły i szatana. Thrash

metal najwyższej próby podlany

black metalem i w porównaniu z

debiutem jak by więcej tutaj naleciałości

z dobrego starego mocnego

hardcore punka. Chłopaki odnajdują

się w takiej stylistyce i nie mają

zamiaru poszerzać jej granic ani

zaskakiwać słuchacza. Widać jak

dużą inspiracją i muzyką jaka im

towarzyszy większość czasu jest

dla nich Nifelheim, wczasy Sodom,

Impaled Nazerene, czy Desaster.

I niestety w pewnym sensie

jest to wada, bo nie będzie to album

dla każdego, na każdą okazje.

Trzeba mieć odpowiedni humor i

nastawienie, żeby go posłuchać.

Na spokojny jesienny wieczór się

nie nada, ale jako soundtrack do

obicia komuś ryja po pijaku już jak

najbardziej tak. Przyczepić się też

można do dość płaskiej produkcji,

mogliby trochę podbić bas albo

perkusję w niektórych momentach,

no ale przy takich wydawnictwach

płaska produkcja to często standard.

Dobrze, że mamy koncerty

na których są oni perfekcyjną maszyną

do zabijania. W każdym razie

jedyną jakąś nowością na tym

albumie może być "Propher of Genocide

part II", gdzie mamy do

czynienia z rozbudowaną kompozycją

i czystymi wokalami. Czy

warto było czekać na ten album

cztery lata? Tak, jest to solidna

płyta, która znajdzie masę odbiorców

i fanów. Sam będę do niej

wracać w momentach wkurwienia i

Kiedyś każda nowa płyta zaciekawiała

i cieszyła, a kolejny zespół

budził zainteresowanie. Przy obecnej

nadproducji wygląda to już zupełnie

inaczej, a Rämlord nie ma

zbyt wielu atutów, mimo tego, że

nie brakuje mu udanych utworów,

a zespół tworzą doświadczeni muzycy,

znani z różnych grup rockowych

i metalowych. Niestety, ich

drugi album jest wyjątkowo niespójny

- to próba złapania za ogon

kilku przysłowiowych srok, jak dla

mnie chybiona. Zaczynają bowiem

od świetnego, mrocznego numeru

"Love Of The Damned", typowego

dla najlepszego okresu Warlord;

jako kolejny proponują oldschoolowy

heavy/doom "From Dark Waters",

by już po chwili zapodać w

"Haunting All Over The World"

rytm w stylu AC/DC. OK, ich płyta,

ich zasady, ale akurat mnie średnio

to do siebie pasuje, nawet jeśli

każdy z tych utworów jest generalnie

udany. "Chained God" to kolejny

przykład archetypowego wręcz

doom metalu w starym stylu, czerpiący

z NWOBHM przełomu lat

70. i 80., posępny i patetyczny, ale

zaraz po nim dostajemy dynamiczny,

znacznie lżejszy "Hell Is Here

And Now!" - też udany, ale z zupełnie

innej bajki, coś na styku Slade

i AC/DC. Jasne, można i tak, ale

jednak jako całość "From Dark

Waters" niezbyt się broni, mimo

wysokiego poziomu większości

utworów. (3)

Raven - Metal City

2020 Steamhammer/SPV

Wojciech Chamryk

Brytyjski Raven to kolejna ekipa

złożona ze starych wyjadaczy, którzy

mają niewątpliwą pozycję na

heavy metalowej scenie i właściwie

z czystym sumieniem mogliby już

spokojnie odcinać kupony od swego

dorobku. W końcu omawiany

krążek jest już czternastym albumem

studyjnym w ich bogatym

RECENZJE 199


dorobku. Pierwsze, co się rzuca w

oczy, jeszcze zanim wrzucimy płytę

do odtwarzacza to komiksowa

okładka. Może ona sugerować, że

"Metal City" to wesoła i żartobliwa

płyta. Jest to jednak wrażenie

dość błędne. Album jest jak najbardziej

poważny (oczywiście na

tyle, na ile poważny może być

heavy metal). Ogólnie w swej wymowie,

materiał jest dość oldschoolowy.

Zarówno John, jak i

Mark Gallagher zdają się być w

świetnej formie i przeżywać swą

drugą młodość. John śpiewa, jakby

czas się go w ogóle nie imał, natomiast

Mark nie oszczędza swojego

wiosła. Na pochwałę zasługuje też

nowy nabytek grupy, perkusista

Mike Heller. Zdawałoby się, że

jest to człowiek pochodzący z zupełnie

innego muzycznego świata,

jednak umiał się odnaleźć w klasycznym

heavy metalu. Już od samego

początku jesteśmy atakowani

klasycznym ravenowskim brzmieniem.

"The Power", bo o tym utworze

mowa mogłby spokojnie się

znaleźć na którejś z płyt zespołu z

lat osiemdziesiątych. Tytuł tego

kawałka idealnie mówi, z czym

mamy do czynienia. Innym ciekawym

numerem jest "Motorheadin",

który jest czymś w rodzaju trybutu

dla pewnej grupy. Nie będę podpowiadał,

sami zgadnijcie, haha!

Co jeszcze? Weźmy na przykład

"Battlescarred". Pyszny kąsek, w

którym słychać sporo motywów rodem

z hardrocka z lat siedemdziesiątych.

Pewnym zaskoczeniem

może być kawałek zamykający ten

album, mianowicie "When Worlds

Collide". Trzeba przyznać, że jak

na ten zespół jest to dość mroczny

utwór. Wygląda na to, że Raven

ostatniego słowa jeszcze nie powiedział.

Dla fanów starych dokonań

tej kapeli będzie to prawdziwa

uczta. A ci młodsi, którzy jeszcze

nie mieli okazji zapoznać się z

twórczością tej ekipy, mogą z czystym

sumieniem zacząć od "Metl

City". (5)

Bartek Kuczak

Reasons Behind - Project

M.I.S.T.

2020 Scarlet

Reasons Behind to włoska formacja,

która istnieje od 2010 roku i

gra... powiedzmy, melodyjny symfoniczny

power metal z wokalistką

za mikrofonem. Można rzec, że

jest porównywalna do całego mnóstwa

podobnych zespołów, od tych

bardziej znanych Epica czy Within

Temptation, po przez te

mniej znane Amaranthe czy też

Metalite. Charakteryzują się tym,

że ich utwory są dość krótkie, zgrabne,

zwarte i z bardzo chwytliwymi

melodiami. Mają wręcz piosenkowy,

popowy sznyt. Poza tym gitary

mają nowoczesne, dość mocne

brzmienie (metal core? nu metal?...

coś koło tego). Oczywiście to nic

nowego, bo kapele z tej sceny, czy

progresywnej lubią stosować taki

zabieg. W wypadku Reasons Behind

brzmi to nawet całkiem nieźle.

Natomiast klawisze nie budują

orkiestracji i innych aranżacji znanych

z symfonicznego power metalu,

a opierają się na kosmicznych,

podszytych elektroniką syntezatorach.

Tłuką się tak między klasową

elektronika a syth-popem. Z

naciskiem na to ostanie, co raczej

nie jest fajne. Do tego dopasowany

jest zwykły dziewczyńsko-kobiecy

wokal Elisy Bonafe, który w tej

bardziej popowej oprawie całkiem

dobrze się sprawdza. Jeśli chodzi o

wykonanie i brzmienia oraz produkcje,

skomentuje to jednym słowem.

Zawodowo. Ciekaw jestem, jak

Reasons Behind zostanie przyjęty

w środowisku, być może wywoła

kontrowersje, choć ta scena lubi

miłe dla ucha melodie, a ostatnio

pojawiło się takie cudo jak pop

metal, wiec być może, będzie im

łatwo zadomowić sie w pamięci

fanów. Ogólnie nie jest moja bajka,

więc nie mi oceniać "Project

M.I.S.T.", jest to propozycja dla

melodyjnych ekstremistów.

Redemption - Alive In Color

2020 AFM

\m/\m/

Ten amerykański zespól należy do

wielu moich ulubionych i niesamowitych

kapel z nurtu progresywnego

metalu. Charakteryzuje się

fantastyczną muzyką zagraną niezwykle

szczerze z niesamowitą klimatyczną

aurą, obfitującą w emocje

oraz całą gamę uczuć. Bez żadnych

pół środków ale za to całym

sercem i z pełną paletą talentów

oraz umiejętności. Podobnie jak te

wszystkie inne kapele ale na swój

własny i niepowtarzalny sposób.

Tym razem muzycy proponują

nam zbiór własnych utworów w

wersji "na żywo". Jest to na tyle

ciekawe, bowiem możemy prześledzić,

jak sobie poradził Tom S.

Englund z interpretacjami innego

znakomitego wokalisty Raya Aldera,

który współtworzył kapele

przez wiele płyt i lat. Moim zdaniem

wypadło to nadspodziewanie

dobrze, niemniej każdy z obu panów

ma swoje niepodważalne atuty

i zestawianie ich w jakiekolwiek

szranki mija się z celem. Zresztą

możemy na "Alive In Color" przesłuchać

kompozycję "Threads", najpierw

w wykonaniu Aldera a później

Englunda. Myślę, że każdy

po równo doceni jedną, jak i drugą

wersję. Zresztą większą część koncertówki

wypełniają kompozycje z

albumu "Long Night's Journey

Into Day" przy powstaniu których

Tom Englund współuczestniczył.

Ten fakt nie powinien nikogo dziwić,

bowiem występując na Prog

Power USA w 2018 roku, zespół

właśnie go promował. Pozostałe

kompozycje to pojedynczy przedstawiciele

z albumów "The Origins

Of Ruin", "Snowfall On Judgment

Day", "This Mortal Coil" i

"The Art Of Loss". Jedynie "The

Fullnes Of Time" reprezentuje

dwa utwory (w tym wspomniany

"Threads" wykonany dwukrotnie).

Aby dopełnić kwestie gości to na

"Alive In Color" wystąpił również

Chris Poland, który nie raz wspomagał

muzyków Redemption.

Oprócz występu w "Indulge In Color"

zagrał również w coverze Megadeth,

"Peace Sells". Całkiem fajna

sprawa. Zresztą amerykanie nie

po raz pierwszy sięgają po kompozycje

innych. Co by nie pisać na

"Alive In Color" znalazła się tylko

część znakomitej muzyki tej grupy,

za to jest brawurowo wykonana i

to w warunkach koncertu. Także

jak ktoś mieni się fanem Redemption

powinien zaopatrzyć się w

swój egzemplarz "Alive In Color".

(5)

\m/\m/

Sandbreaker - Worm Master

2020 Defense

Już debiutancką EP-ką rybnicka

ekipa zelektryzowała fanów stoner/

doom metalu w kraju i poza jego

granicami, a jej pierwszy album

"Worm Master" jest już tylko dobitnym

zaakcentowaniem faktu, że

objawiła się nam w tej stylistyce

kolejna sensacja. W sumie nic w

tym dziwnego, bo zespół tworzą

doświadczeni, znani choćby z

Gallileous, muzycy, ale stara

prawda, że nazwiska nie grają, jest

wciąż aktualna. W Sandbreaker

zagrało i zgrało się jednak wszystko,

a efekt to płyta marzenie, niespełna

34 minuty muzyki na najwyższym

poziomie. Zespół powraca

tu do korzeni funeral doom

metalu, łącząc go ze stonerem, ale

takim wywiedzionym w prostej

linii z mocarnego hard rocka wczesnych

lat 70. Momentami słyszę tu

jeszcze i sludge, czasem taki w

zakręconej, wręcz psychodelicznej

postaci, tak jak w "Covered By

Sand", co jeszcze tylko dodaje

temu materiałowi intensywności.

Sunące niespiesznie, miażdżące

riffy, dynamiczna, oszczędna sekcja

z niskim, basowym pomrukiem,

do tego potężny, bulgotliwy growling

starej szkoły - ten złowieszczy

klimat jest tu tak niesamowity, że

trudno się od tej płyty oderwać.

Dodajcie jeszcze nawiązania do

"Diuny" Franka Herberta i efektowną

szatę graficzną, tak więc:

nota (6) nie będzie chyba dla nikogo

zaskoczenieniem.

Wojciech Chamryk

Saris - Beyond The Rainbow

2020 Progressive Promotion

Dzięki wytwórni Progressive Promotion

poznaję kolejne postrzeganie

progresywnego rocka i metalu,

a także uświadamiam sobie, że

może i mam jakieś pojęcie o tej scenie,

ale jawi się ono w jego bladych

odcieniach. Poza tym, ten wydawca

przyzwyczaił mnie do pozycji z

muzyką o ambitnej i wyraźnej wymowie.

Tym razem pierwsze

dźwięki wprowadzają konsternację...

AOR? Melodyjny symfoniczny

power metal? Z czasem obraz

staje się bardziej klarowny. AOR

owszem, ale zdecydowanie w komitywie

z symfonicznym rockiem.

Ogólnie muzyka jest łagodna, ciepła,

przestrzenna i bardzo przystępna

dla słuchacza. Natomiast

symfoniczny power metal, tak jak

hard rock, progresywny rock oraz

metal to tylko dodatkowe smaczki

w muzycznym świecie Saris. Sam

zespół powstał dość dawno, bo w

1981 roku. Niemniej "Beyond

The Rainbow" to dopiero jego piąty

album, a to za sprawą tego, że

początki formacji były dość niemrawe.

Swój debiut wydali dwanaście

lat od powstania, a na ich drugi

krążek musieliśmy czekać następne

szesnaście lat. Dopiero w

ostatnich latach grupa jakość mocniej

się sprężyła. Wróćmy jednak

do samego "Beyond The Rainbow".

Zawiera on ponad godzinę

muzyki, na co składa się dziesięć

różnorodnych kompozycji, gdzie

na pierwszy plan wysuwają się melodie

oraz opracowania symfoniczne,

w których muzycy próbują

połączyć z odpowiednim rozmachem

epickie partie klawiszy oraz

gitar. Bardzo bogato opracowane

są również wokale. Główną rolę

wiedzie Henrik Wager w towarzystwie

Anji Günther, oprócz tego

jest sporo różnych ciekawie

opracowanych chórów. Dobrze nastraja

do krążka już pierwsza kompozycja,

dynamiczny "Avalon" z

wstawkami w stylu Dream Theater,

z melodyjnym refrenem oraz

200

RECENZJE


ciekawymi klawiszami. Równie

udany jest utwór tytułowy "Beyond

The Rainbow". Najdłuższy na płycie

z mocno zaakcentowanym symfonicznym

wstępem, patetycznym

wokalem i bogactwem chórków.

Do ciekawszych kompozycji należy

również ta wolniejsza z balladowym

zacięciem i zatytułowana

"Orphan". Całkiem nieźle wybrzmiewają

też bardziej dynamiczne

ale wpadające w ucho "Heaven's

Gate" oraz "Infinity". No i o dziwo

mimo łagodnych brzmień oraz

wielu intensywnych melodii muzyka

Saris prezentuje się dość ambitnie

z ciekawymi i wieloma pomysłami

oraz aranżacjami. Brzmi to

dość fanie ale dla mnie trochę za

łagodnie i zbyt klarownie. Myślę,

że gdyby brzmienie było surowsze

i miało więcej w sobie ciężaru było

by to bardziej do zaakceptowania.

Tylko czy Niemcy nie straciliby

swojego charakteru? Nie dywagując

dłużej całkiem niezły album.

(4)

\m/\m/

Satanica - Resurrection Of

Devil's Spirit

2020 Iron Shield

Jak radzi sobie Satanica bez wokalisty

Johna Universe? Najnowszy,

czwarty już w dyskografii japońskiej

grupy album "Resurrection

Of Devil's Spirit" nie pozostawia

cienia wątpliwości: bez dobrego

frontmana nawet najlepszy

materiał nie robi wrażenia, bo pierwsze

co słyszymy to głos. Fakt,

Peter Criss śpiewał na płytach

Kiss, a "Beth" była wielkim przebojem,

Dan Beehler z Exciter też dawał

radę, ale już Bill Ward z

Black Sabbath za mikrofonem to

było nieporozumienie. Wspominam

o tym nie bez przyczyny, bo

od sześciu lat wokalistą Satanica

jest lider grupy, perkusista Ritti

Danger i zawartość nowego albumu

nader dobitnie potwierdza, że

powiniem dać sobie z tym spokój i

poszukać śpiewaka z prawdziwego

wrażenia. Muzycznie jest bowiem

naprawdę zacnie: klasyczny heavy

starej szkoły, mroczny, surowy i do

tego całkiem też melodyjny, z licznymi

odniesieniami do nurtu

NWOBHM, tak jak w "Bloodthirsty"

czy "Thunderstorm", naprawdę

może się podobać, wykonanie jest

bez zarzutu, a brzmienie też konkretne.

Tylko ten Ritti psuje efekt,

męczy się, a do tego też słuchaczy

- może nie wszystkich, ale mnie na

pewno. (3)

Wojciech Chamryk

Savage Blood - Downfall

2020 Self-Released

Choć Savage Blood na scenie to

absolutna nowość, to jednak ich

główne filary zdradzają, gdzie leżą

prawdziwe korzenie formacji. Perkusista

Marc Könnecke oraz wokalista

Peter Diersmann swego

czasu współtworzyli niemiecką nadzieję

power metalu, Enola Gay.

Natomiast projekt Savage Blood

stawia na jeszcze mocniejsze uderzenie,

w zasadzie w stylu power/

thrash metalu. Przede wszystkim w

uszy rzucają się znakomite ostre

riffy, które w naturalny sposób

współgrają z partiami solowymi.

Niesamowicie wypada tu para gitarzystów

Jörg Steinhake i Timios.

W tle sekcja buduje miażdżące

fundamenty wykorzystując

dość proste rytmy ale bywają chwile

gdzie bas i perkusja mogą zabłysnąć.

W tym pełnej mocy i

agresji przesłaniu znajduje się też

miejsce na znakomite melodie. W

tej materii główną rolę wiedzie wokalista

Peter Diersmann, który

umiejętnie rozdziela głos między

majestatem mocy a emocjalnością

melodii. Wszystkie osiem kompozycji

to majstersztyk, ale otwierający

tytułowy utwór "Downfall" od

razu przyprawia o dreszcze słuchacza.

Kawałek cudo. Lekko rozpędzony,

drapieżny, z niesamowitym

drivem i mocą, nie pozbawiony jednak

chwytliwych motywów a także

wyciszeń wprowadzających lekką

dysharmonie. Następny "Release

The Beast" jest podobny do

openera, za to zdecydowanie bardziej

bezpośredni i skondensowany.

Zresztą muzycy w każdym z

utworów wykorzystują podobne

patenty ale zawsze starają się aby

w tym nie powtarzać się. Bardziej

stonowana jest kolejna kompozycja

"Savage Blood", tym razem

gitary rozbite są między heavy a

thrash metalowym uderzeniem.

Natomiast "Violent Attack" ma już

posmak dynamicznego europejskiego

staroszkolnego power metalu

zmieszanego z tym z Ameryki.

"Queen On The Run" wypada dość

melodyjnie ale mnie bardziej przyciąga

swoimi motorycznymi oraz

klimatycznymi rytmicznymi partiami

gitar. Ponownego rozpędu

formacja nabiera wraz z "We Sweat

Blood". Podobnego pazura ma też

"Die In Spirit za to wybrzmiewa

bardziej klasycznie. "Guardin Angel"

niby jest wypadkową wszystkich

poprzednich kompozycji ale

też ma fragmenty, które zwracają

na niego uwagę. Brzmienie każdego

instrumentu jest pełne, soczyste,

autentyczne ale i współczesne

(nie mylić z nowoczesnym). Ogólnie

"Downfall" to bardzo solidna

pozycja na scenie power/thrashowej,

warto zainteresować się tą niemiecką

kapelą. (5)

Scardust - Sands Of Time

2020 M-Theory

\m/\m/

Melodyjny symfoniczny power

metal z wokalistką za mikrofonem

i wiadomo o co chodzi. Jednak

gdyby ktoś chciał rozsiąść się wygodnie

w fotelu i posłuchać przy

"Sands Of Time" wciągających a

zarazem mocnych power metalowych

melodii, oprawionych w fascynujące,

pełnych patosu orkiestracje

oraz pięknie brzmiącego wysokiego

operowego głosu, to po

prostu srodze się zawiedzie. Owszem

ten Izraelski zespół w swoim

arsenale ma też takie środki wyrazu

i to nader wysokiej klasy ale

są one w opozycji do zgoła innej

muzyki, która jest pełna technicznego

grania, wszelkiej rodzaju

progresji, ba, czasami nawet ociera

się o awangardę. Do tego wokalistka

potrafi ostro rockowo zaśpiewać,

od czasu wesprzeć się growlem.

Poza tym mam wrażenie, że

przez całość przewijają się również

męskie growle czy też zwyczajny

męski śpiew. Mamy też do czynienia

z znakomicie opracowanymi

klasycznymi chórami czy zwykłymi

rockowymi chórkami. Generalnie

oręż, który wytoczył Scardust

na "Sands Of Time" jest naprawdę

imponujący. Jak to bywa w progresywnych

formacjach najważniejsze

stają się kontrasty, a to

broń potężna w rękach izraelskich

muzyków. Czasami mam wrażenie,

że stoję w samym środku tajfunu,

gdzie zwalczają się dwie przeciwne

muzyczne strony, a na dodatek, co

chwila ktoś jeszcze chce się do tego

chaosu wtrynić. Oczywiście potrafią

też okiełznąć ten żywioł i płynąć

wraz z muzyką w melodyjnym

czy też klimatycznym temacie,

także muzyka staje się przyjazna

dla zwykłego słuchacza, choć zdecydowanie

propozycja ta skierowana

jest bardziej do maniaków progresywnego

grania. Podkreślają to

instrumentaliści. Perkusista potrafi

grać zwyczajnie, prosto ale także

znęcać się nad najbardziej zawiłymi

szczegółami. Basista, co i rusz

potrafi stanąć z boku i zabłysnąć

swoim wyrazistym pomysłem. Gitarzysta

i klawiszowiec wspólnie

inicjują wszelkie emocje, które pojawiają

się na albumie, a przy tym

błyszczą w swoich solowych popisach.

Kompozycje to przebogata

skarbnica. Świadczy o tym już rozpoczynający

utwór, który składa

się z pięciu oddzielnych songów, a

dzieje się w nich więcej niż wyobraźnia

może ogarnąć. Całe

szczęście nad tym panuje całe

mnóstwo chwytliwych melodii, bez

nich propozycja Scardust mogła

by być mało strawna. "Sands Of

Time" to duży debiut Izraelczyków,

który pierwotnie ukazał sie w

2017 roku. To wydanie to remasterowana

wersja, także brzmienie

jest wyborne, choć zdaje mi się, że

niewiele różni się od oryginału.

Wyśmienita to płyta i tak jak pisałem

skierowana w całości do progresywnych

maniaków, chociaż fani

melodyjnego symfonicznego power

metalu też mogą się zainteresować.

(5)

Scardust - Strangers

2020 M-Theory

\m/\m/

Przy "Sands Of Time" przekonaliśmy

się, że mamy do czynienia z

muzycznymi szaleńcami, którzy w

niezwykły sposób i z olbrzymią

wyobraźnią potrafili przedstawić

swoją wizję progresywnego metalu.

Równie udanie zdołali go zestawić

z melodyjnym symfonicznym metalem,

także co chwilę dochodziło

do starć i potyczek obu tych

dźwiękowych wizualizacji. Na nowym

albumie "Strangers" nic pod

tym względem się nie zmienia.

Izraelscy muzycy w każdej chwili

potrafią zadziwić słuchacza proponowanym

rozwiązaniem. Niemniej

słuchając nowej propozycji Scardust

odnosi się wrażenie, że to całe

szaleństwo ma zdecydowanie łagodniejszy

przebieg, bowiem w takich

kawałkach jak "Break The Ice",

"Tantibus II" i "Huts" jest wiele

miejsca na bardzo konwencjonalne

granie w stylu znanych kapel ze

sceny melodyjnego symfonicznego

power metalu. Natomiast w takim

"Under" mamy motywy, które mogą

kojarzyć się z Matt Bianco (z

nasza Basią) oraz z musicalem

"Hair". Z kolei "Mist" można wręcz

podpiąć pod Within Temptation.

Mnie jednak bardziej wciągnął

"przebój" ponad siedmiomiutowy

"Concerte Cages" ze znakomitym

głównym tematem opartym na folkowych

motywach oraz z cała resztą

arsenału ale tego bardziej

przyjaznego. Bierze w nim udział

Patty Gurdy, która gra w charakterystyczny

sposób na lirze korbowej.

Niemniej najbardziej rozbroiły

mnie w tej kompozycji swawole

gitarzysty basowego. Naprawdę na

"Strangers" sporo jest tych faj-

RECENZJE 201


nych i wpadających w ucho momentów.

Oczywiście na przestrzeni

całego krążka są też mocniejsze

miejsca, jak kompozycja "Over",

gdzie jest sporo technicznego progresyjnego

grania w stylu Teatru

Snu, a także grownle, które na poprzedniej

płycie były bardziej eksponowane.

"Strangers" nie jest łatwo

ogarnąć od razu, ba, będziecie

mieli z tym kłopoty nawet po kilkukrotnym

odsłuchaniu. Po prostu

ci muzycy chyba nie mają w ogóle

ograniczonej wyobraźni a ich talenty

pozwalają na urzeczywistnienie

jej w formie dźwięków. Pani

Noa Gruman wokalistka i w ogóle

główna postać tej formacji śpiewa

na tej płycie typowo dla melodyjnych

odmian power metalu z pewnym

operowym zacięciem ale nie

zapomina o innych stylach śpiewania,

które poznaliśmy na debiucie.

Swój śpiew bardzo chętnie podkreśla

różnymi chórami. Ogólnie te

wszystkie różne zawiłości zawarte

na "Strangers" nie mają wpływu na

jej produkcję ani na brzmienie, po

prostu są one fantastyczne. Co prawda

wolę tę ich bardziej mocne,

mrocznie oraz szalone oblicze ale

nawet w tej bardziej przyjaznej

formie Scardust stanowi propozycję,

której nie umiem się oprzeć.

(4,7)

\m/\m/

Season of Dreams - My Shelter

2020 Pride & Joy Music

Ciekaw jestem czy ktoś jeszcze

pamięta szwedzką Zonate, bo ja

jakby przez mgłę. Wspominam o

tym zespole, bo projekt Season of

Dreams, wspierają dwaj muzycy

zaangażowani w tamtą formację.

Są nimi gitarzysta John Nyberg

oraz wokalista Johannes Nyberg.

Nie bez przyczyny napomknąłem

o projekcie, bowiem powyższą

dwójkę wspiera jedynie francuski

multiinstrumentalista Jean Michel

Volz, który na potrzeby Season of

Dreams obsługuje gitary, bas, klawisze

i perkusję. Prawdopodobnie

panowie zetknęli się przy okazji

współpracy przy solowym projekcie

Volza, A Taste of Freedom.

Także we trójkę wysmażyli debiut

"My Shelter", który proponuje

skondensowany, gitarowy melodyjny

power metal. Mimo, że program

tej płyty jest dość urozmaicony to

niestety nie przebija się po przez

rzetelność i przeciętność, co lekko

mnie rozczarowało. Niewątpliwie

największym atutem formacji jest

mocny i wyrazisty śpiew Johannesa

Nyberga, choć jak dla mnie

brakuje mu większej plastyczności.

Nie najgorzej przestawiają się niektóre

partie gitary oraz ich popisy

solowe ale ogólnie łba nie urywa.

Basu jakoś nie słyszę a perkusja

choć w punkt i bardzo solidna, to

raczej oparta jest na samplach.

Najgorzej jest z klawiszami, bywają

na "My Shelter" ich fajne aranżacje

ale są także tak paździerzowe,

że aż same plomby z zębów wypadają.

Porównywalnie fatalnie wypada

również jedynie ballada "Angel

Forever". Nie pomaga też długość

trwania krążka, ponad godzinę

muzyki przy takiej muzycznej

kondensacji powoduje poczucie trudnego

do przełknięcia klucha.

Niemniej znalazłem na albumie jeden

dobry numer, konkretny, prosty

z gitarową power metalową jazdą,

"Mr Blacky". Nawet klawisze

są w nim mocno schowane i tak

bardzo nie denerwują. Ogólnie

gdyby muzycy zrezygnowali z keyboardów,

przyłożyli się bardziej do

gitarowej jazdy, zatrudnili żywą

sekcje i przygotowali krótszy set,

myślę, że wtedy zrobiliby lepsze

wrażenie. Jak na razie Season of

Dreams i ich "My Shelter" nie będą

należeli do moich ulubionych

projektów. (3)

\m/\m/

Second Sun - Kampen Gar Vidare

2020 Gaphals

Na trzecim już albumie Second

Sun niestrudzenie penetrują rejony

klasycznego rocka w różnych

odmianach. Prog, hard, folk - do

wyboru, do koloru, a wszystkie te

dźwięki zakorzenione są we wczesnych

latach 70. Aż dziwne, że lider

grupy Jakob Ljungberg terminował

w deathmetalowym Tribulation,

by po epizodzie w bliższym

już takiej stylistyce Enforcer zanurzyć

się w świecie retro/vintage

rocka. Słucham już "Kampen Gar

Vidare" kolejny raz i w sumie określenie

retro ma się nijak do tych

archetypowych dźwięków, tak bliskim

klasycznym dokonaniom Jethro

Tull, November czy Blodwyn

Pig, bo one nigdy nie stracą

aktualności. Second Sun nie zasklepiają

się w jednej stylistyce: potrafią

zagrać delikatnie, balladowo

("Kampen gar vidare"), ale nie unikają

też surowszych brzmień ("Du

aar allt du har"), utworów szybszych

("Sla tillbaks") czy nawet

zdecydowanie hardrockowych

("Go?r alltid ditt basta fo?r de du

alskar"). Nie brakuje tu też utworów

bardziej przebojowych ("Attack",

"Vem ska bry sig"), miłośnicy

takiego grania nie mogą więc przeoczyć

tej płyty. (5)

Wojciech Chamryk

Selenseas - The Outer Limits

2020 Rockshots

Niby popularność melodyjnego power

metalu spadła na łeb, naszyję.

Jednak płyt z tym muzycznym stylem

ukazuje się całe mnóstwo, więc

nie do końca jest to prawdziwa teza.

Fakt aktualnie nie tak łatwo

jest tym kapelom przekonać do siebie

fanów, a tym bardziej recenzentów.

Niemniej naprawdę wielu

próbuje tego dokonać. Selenseas to

rosyjski zespół, który działa od

2010 roku i właśnie gra melodyjny

power metal z wieloma aranżacyjnymi

niuansami (głównie związane

z progresją i symfoniką). Przed wydaniem

"The Outer Limits" opublikowali

EPkę i pełny studyjny album,

gdzie śpiewano w rodzimym

języku. Aktualny album to ponownie

nagrany duży debiut z lepszym

brzmieniem i wykonaniem

oraz znakomitym wokalem nowego

muzyka, Mikhaila Kudreya,

który w dodatku śpiewa po angielsku.

Przesłuchując płytę czuć, że

muzycy włożyli w muzykę, jej wykonanie

oraz produkcję bardzo dużo

wysiłku. To nie jest taki prościutki

melodyjny power metal. Przez

każdy dźwięk, pomysł czy zagranie

wyziera ich wielka ambicja. Niestety,

jak dla mnie, ich kompozycje

choć dobre to w sumie jedynie

gwarantują odbiór w konwencjonalny

i bezpieczny sposób. Nie ratuje

sytuacji wiele aranżacyjnych

dodatkowych ornamentów, ani zawodowe

wykonanie. Ich muzyka

ma też heavy metalowe zacięcie,

także nie ma co ich oskarżać o nadmierne

słodzenie. Zresztą bardzo

umiejętnie utrzymują balans między

mocą a melodyjnością. Klasy

dodaje im również wspomniany

wyraźny i pewny głos Kudreya.

Niestety to za mało aby zabłysnąć

wśród wielu innych podobnych

propozycji. Co prawda jest parę

momentów, utwory "Time", "The

Mirror", a szczególnie "The Revenge

of the Ifrit", które zdradzają, że formacja

potrafi wybić się ponad

przeciętność, ale to ciągle za mało.

"The Outer Limits" będzie miało

światowa premierę, także będzie to

ich faktyczny start. Jest to niezły

początek, który niesie również w

perspektywie oczekiwania jeszcze

lepszych efektów. Rosjanie mają

wiele ambicji i myślę, że to ich

klucz do ostatecznego sukcesu.

Tymczasem za "The Outer Limits".

(3,5)

\m/\m/

Sellsword - ...and Now we Ride

2016 Self-Released

Z jednej strony pierwsza płyta

Sellsword wpisuje się w heavy metal

grany w Wielkiej Brytanii. Nie

mam na myśli NWoBHM, ale raczej

nieco późniejszy nurt heavy

metalu - tematyka legend, wokal

inspirowany Dickinsonem, epickie

zacięcie. Te wspólne mianowniki,

występujące osobno lub razem,

można znaleźć wśród kilku

wyspiarskich zespołów (choćby

Dark Forest, Monument). Ta epickość

Sellsword zresztą nie pochodzi

od amerykańskich pionierów

epic metalu, ale raczej od epickiej

odnogi Iron Maiden. Utwór "Hardrada"

brzmi raczej jak "Alexander

the Great" niż "Gates od Valhalla".

Z drugiej strony ogólny szlif Sellsword

jest subtelny, osnuty plamami

klawiszy, a dodawszy do tego

pojawiające się tu i ówdzie galopady

można mieć wrażenie, że

przywołuje też europejski heavy

metal ostatnich dwóch dekad. Płyta

jest chwytliwa, przepełniona

melodiami, ale jednocześnie urozmaicona

i nie popada w tandetę.

(4)

Strati

Sellsword - ...unto the Breach

2019 Self-Released

Sellsword na drugim krążku zmienił

nieco styl. O ile na pierwszej

płycie plamy klawiszy lekko podbijały

klimat, o tyle na drugiej zdarza

im się wychodzić niemal na pierwszy

plan. Rozpoczynający płytę

"Pendragon" sięga jeszcze jedną nogą

do poprzedniej płyty - bardzo

brytyjskie melodie gitarowe, ciekawa

solówka niemal w stylu... Symphony

X - zupełnie interesujący

kawałek. Drugą nogą zapowiada

już nowy kierunek Sellsword. Już

na poprzednim albumie pojawiały

się galopady w stylu "europejskiego

power metalu", jednak nie były one

dominujące. Tutaj zapędzają się do

niemal każdego kawałka. "...unto

the Breach" to niemal podróż w

czasie do złotego okresu tego gatunku.

Co ciekawe, Sellsword

zgarnął po drodze też inne, chronologicznie

późniejsze natchnienia

związane z tym gatunkiem. Słychać

to w utrzymanym w średnim

tempie kawałku "Inquisitor", którego

klawisze wyraźnie inspirowane

są "Art of War" Sabaton. Wyją-

202

RECENZJE


wszy sabatonowy wątek, drugi krążek

Brytyjczyków naprawdę dobrze

oddaje klimat zespołów popularnych

na przełomie lat 90. i 2000

roku. Mogłabym napisać, że efekt

ten podbija tematyka związana z

m.in. arturiańskimi legendami,

gdyby nie to, że fascynację taką tematyką

wyprowadzam w Sellsword

w nieco inny sposób. Miłość

do narodowych legend to cecha

wielu wyspiarskich zespołów.

Podejrzewam, że w Sellsword ten

zdublowany efekt podróży w czasie

wyniknął przypadkiem. Przyznam

szczerze, że płyty słucha się

nawet przyjemnie, choć trudno odmówić

jej banalności. (3,8)

Strati

Shadow Warrior - Cyberblade

2020 Ossuary

Były single, EP i inne wydawnictwa,

jak choćby materiał live dostępny

w wersji cyfrowej, teraz zaś

Shadow Warrior debiutuje pełnowymiarowym

materiałem. "Cyberblade"

ukazuje lubelską formację

jako zespół jeszcze sprawniej poruszający

się w stylistyce tradycyjnego

heavy metalu, ze szczególnym

naciskiem na jego brytyjską

odmianę z przełomu lat 70. i 80.

ubiegłego wieku. To, co na MLP

"Return Of The Shadow Warrior"

było momentami ledwo zarysowane,

mimo niewątpliwej atrakcyjności

i jakości tego materiału,

teraz nabrało już pełnego wymiaru,

tak jakby w ciągu raptem roku, ten

młody przecież, zespół wszedł na

znacznie wyższy poziom: kompozytorski,

wykonawczy i brzmieniowy.

Grają więc z klasą i stylowo

heavy starej szkoły, lecz w żadnym

razie nie jest to jakieś muzyczne

wykopalisko, ale dźwięki nadal

aktualne i porywające, szczególnie

w takim wykonaniu. Mamy tu

osiem utworów, pewnie nie bez powodu,

bo po cztery na każdą stronę

wersji kasetowej i winylowej, a

co kolejny, to lepszy - nie ma tak,

że zaczynają od killera, po czym z

każdym kolejnym utworem napięcie

siada. Tu wszystko zgadza się

od początku do końca, materiał

jest bardzo wyrównany jako całość,

a już rozpędzony, tytułowy opener,

dynamiczny "I Am The Thunder",

mroczny "Demon's Sword"

(jak dla mnie najlepsze partie Anny

na tej płycie) i zróżnicowany,

finałowy "Flight Of The Steel Samurai"

zachwycą każdego - o ile

jest, rzecz jasna, fanem heavy metalu.

(5,5)

Wojciech Chamryk

SkeleToon - They Never Say Die

2019 Scarlet

Na ubiegłorocznym "They Never

Say Die" jest równie nieciekawie i

bombastycznie - nawet najsłabszy

numer takiego Rhapsody ma w

sobie więcej klasy niż zawartość tej

płyty, że już o mistrzach Skele

Toon nie wspomnę. Tu gości jest

jeszcze więcej, a covery aż dwa:

marniutki, skrojony pod gusta masowej

publiczności, popowy i mający

się nijak do oryginału Cyndi

Lauper z roku 1985 "Goonies 'R'

Good Enough" oraz "Farewell"

Avantasii, pieczołowicie odtworzony

i odegrany w skali 1:1, tylko

nie wiadomo po co. Tu już nawet

nie pomogła Melissa Bonny, tym

razem śpiewająca naturalnym głosem.

Całość bez oceny, bo na takie

płyty po prostu szkoda czasu.

Wojciech Chamryk

Sinsid - Enter The Gates

2020 Pitch Black

Sinsid to kapela pochodząca z

Norwegii. W początkowym okresie

swego istnienia działał jako cover

band grając utwory z repertuaru

Judas Priest, Thin Lizzy i paru innych

czołowych kapel. Jak to często

w tego typu przypadkach bywa

w pewnym momencie stwierdzili,

że tworzenie swojej własnej muzyki

jest bardziej ekscytujące i tak

dwa lata temu wydali album "The

Mission From Hell". Omawiany

album jest muzyczną kontynuacją

wspomnianego krążka, ale też widoczny

jest pewien postęp. W swej

muzyce Norwegowie (oraz jeden

Hindus i jeden Polak) starają się

czerpać z najlepszych wzorów.

Otwierający (pomijając intro) album

numer tytułowy wydaje się

być wprost nawiązaniem do twórczości

wczesnego Grave Digger.

Mam tu na myśli zarówno wokal,

jak i partie instrumentów. Nieco

bardziej epicki jest następujący po

nim "Fighting With Fire". Ogólnie

utwór jest utrzymany jest w średnim

tempie, a ciekawostką jest

wpleciona w środek melorecytacja.

Nie rezygnujemy z podniosłego

klimatu, gdyż przed nami kawałek

"Into The Gods" będący fajnym połączeniem

niemieckiego heavy oraz

amerykańskich wzorców epic metalowych.

Podobnie zresztą można

powiedzieć o klimatycznej balladzie

"Point Of No Return" oraz

równie nastrojowym, ale już nieco

ostrzejszym "666". Znajdziemy tu

również odwołanie do morskich

klimatów. Mam tu na myśli utwór

"Freedom Of The Sea". Chyba

najlepszy moment na tym albumie.

Skojarzenia z Running Wild mile

widziane nie tylko ze względu na

tytuł. "Enter The Gates" to jedna

ze zdecydowanie sympatyczniejszych

płyt heavy metalowych, jakie

ostatnio mi w ręce wpadły. A że

Ameryki nie odkrywa… W sumie

parę stuleci temu zrobił to już

Krzysztof Kolumb (4,5).

SkeleToon - Nemezis

2020 Scarlet

Bartek Kuczak

Jestem pełen podziwu dla tego

zespołu, którego jedyną ambicją

jest granie jak Helloween. Efekt

jest oczywisty: słucham Skele

Toon, słyszę jednak Niemców, do

tego w nienajwyższej formie. Już

recenzując debiutancki "The

Curse Of The Avenger" Skele

Toon określiłem ich "zawodowo

grającym klonem niemieckiej grupy"

i od tej pory nic się nie zmieniło

- panowie chyba zbytnio zafiksowali

się na tym, że zaczynali w

tribute bandzie zespołu z Hamburga

i koniec, nie ma zmiłuj. Dlatego

power metal w ich wydaniu jest tak

sztampowy i nieoryginalny jak to

tylko możliwe, a niewątpliwe

umiejętności muzyków oraz liczni

goście niczego nie są tu w stanie

zmienić. Tomi Fooler wciąż próbuje

śpiewać niczym Michael Kiske

- i fajnie, czasami mu się to

nawet udaje, ale naprawdę lepiej

posłuchać oryginału, szczególnie z

obu części "Keepera...", niż tych,

chwilami karykaturalnych, prób

dorównania idolowi. Robi się ciut

ciekawiej, kiedy grają mocniej

("Wake Up The Fire"), może podobać

się ballada "Cold The Night",

świetny jest utwór tytułowy, w którym

Melissa Bonny z Ad Infinitum

wykorzystuje growling, ale

cała reszta to nudny metal dla nerdów,

z niepotrzebnym, niczego nowego

nie wnoszącym, coverem

"Carry On" Angry na finał. (1,5)

SkyEye - Digital God

2018 Self-Released

Wojciech Chamryk

Nie spodziewałem się usłyszeć takiej

płyty. Tym bardziej cieszy

mnie to, że jednak w końcu dotarła

do mnie. "Digital God" swoją premierę

miała już dwa lata temu. Z

pewnością nie zyskała na popularności,

bo jakby było inaczej poznałbym

ją dużo wcześniej. Sky

Eye zaliczają do heavy metalu. No

ok, w momencie publikacji "The

Warning" Queensryche też mówiono

o heavy metalu, ba, nawet

chętnie konfrontowano Amerykanów

z Iron Maiden. W ten sposób

właśnie trzeba podejść też do Słoweńców,

bowiem ich muzyka to

heavy metal w stylu Iron Maiden

ale z lekkim progresywnym podejściem

wczesnego Queensryche. Bywają

również momenty, które mogą

budzić skojarzenia z Savatage.

Jednak żeby nikt nie myślał o jakimś

tam kopiowaniu, bo muzycy

SkyEye w swojej propozycji odcisnęli

całe mnóstwo swojego talentu,

aby przemilczeć tę kwestię. Powiedziałbym,

że sytuacja jest podobna

do rosyjskiej Arii, z tym, że

Słoweńcy są na początku kariery.

Choć jest moment gdzie nie da się

zaprzeczyć "maidenowskich" wpływów,

jest nią kompozycja "Tsunami",

która jednoznacznie kojarzy

się z "The Rime of the Ancient Mariner".

Każda kompozycja na "Digital

God" - jedna w drugą - to

majstersztyk, dla fana tradycyjnego

metalu miód na uszy. Album

chwyta od intro i nie chce puścić

po ostatnie wybrzmiewające nuty

"Galacticwind". Muzycy serwują

nam doskonałe riffy i partie gitary,

które znakomicie współgrają ze sobą

oraz potrafią uraczyć nas wyborną

solówką. Sekcja to wyborowy

podkład pod gitary ale tętni

ona swoim życiem. Wokalista, Jan

Lescanec z całą pewnością będzie

porównywany do Bruce'a Dickinsona.

To nieuniknione. Niemniej

daje on również wiele od siebie samego.

Wielowarstwowe kompozycje,

wzniosła atmosfera, mnóstwo

różnych tematów, kontrastów,

zwolnień, przyśpieszeń, a przede

wszystkim całe multum nośnych

melodii, to wszytko przez ponad

godzinę, która w sumie wydaje się

jedynie chwilą. O produkcji i brzmieniu

nie ma co rozpisywać się,

po prostu jest dobra, jak to w dzisiejszych

czasach. W kilku słowy,

albo bierzesz w całości "Digital

God" albo nic. Myślę, że SkyEye

powinniśmy dać szanse, a być

może będziemy mieli tyle radości,

co przy kolejnych płytach Arii. (5)

\m/\m/

Social Scream - Organic Mindset

2020 Self-Released

Social Scream pochodzi z Grecji i

działa od 2008 roku. Przed "Orga-

RECENZJE 203


nic Mindset" wydał dwa pełne albumy,

"Epiclesis" (2014) oraz

"Initiation to the Myths" (2018).

Greków zalicza się do heavy metalu

ale jest to bardzo techniczny i

gęsty heavy metal. Przynajmniej

tak jest na "Organic Mindset". Z

tego powodu muzyka Greków ma

sporo wspólnego z progresywnym

metalem, a nawet z technicznym

thrash metalem. Ba, niektóre partie

gitar bardzo kojarzą mi sie z

pomysłami Mustaine'a innym razem

z ekipą Peavy'a, gdy jeszcze

współpracował z Victorem Smolskim.

Każda z kompozycji to oddzielna

muzyczna historia z wieloma

wątkami. Czasami trudno nadążyć

za pomysłami muzyków.

Znajdujemy w nich cały arsenał

konceptów, nieraz wzajemnie stojących

do siebie w opozycji. Niemniej

głównie jest dynamicznie i

ciężko, choć oczywiście przeplata

się to z różnej maści kontrastami.

Muzycy uwijają się jak w ukropie,

ale o dziwo muzyka "płynie" bez

większych problemów, a utwory

słucha się z dość sporym komfortem.

Pomagają w tym wykorzystane

melodie oraz bardzo dobry,

mocny acz melodyjny głos Vlasisa

Diamantakosa. Znakomicie pracują

gitary, to one nadają ton i

wyraz muzyce kapeli. Oczywiście

beż sekcji nie byłoby to tak ciekawe.

Tak w ogóle te gitary nie tylko

dobrze grają ale i brzmią. Takim

punktem kulminacyjnym "Organic

Mindset" jest kończący album

dziesięciominutowy instrumentalny

utwór "Taleton", w którym dzieje

się prawie wszystko, a nawet m-

my krótką wokalizę, ale za to

świetną, autorstwa pani Giota

Soumaki. Drugą stroną metalu

jest za to kawałek "If I Were The

Devil". Utwór sam w sobie niczego

sobie ale przez czas jego trwania

leci spicz niejakiego Paula Harvey'a.

Nie przepadam za takimi

gadkami w muzyce. Ogólnie

"Organic Mindset" to dobra rzecz,

choć nie sądzę aby Social Scream

zdobył jakiś szerszy rozgłos. Po

prostu dzisiejszy fan ma bardzo

wiele do wyboru. Natomiast jak

ktoś wybierze tę kapelę nie będzie

bardzo zawiedziony. (4,7)

\m/\m/

Solitary - The Truth Behind The

Lies

2020 Metalville

Kiedy myślimy o prężnej scenie

thrashowej lat 80./90., od razu

przychodzą na myśl Niemcy i Stany

Zjednoczone, ale Brytyjczycy

też mieli czym się pochwalić.

Onslaught, Xentrix, Slammer,

Acid Reign, Re-Animator, Cerebral

Fix to przykłady pierwsze z

brzegu i zarazem zespoły nader

znaczące, nie tylko dla angielskiej

sceny tamtych lat. Kiedy jednak

większość z nich dogorywała, bądź

zmieniała stylistykę na modniejszą,

w Preston powstawała grupa o

nazwie Solitary, hołdująca thrashowi

w najczystszej postaci. I co

ciekawe gra go do dziś, mimo zmieniających

się przez ponad 25 lat

trendów i licznych roszad w składzie

- z tego pierwszego pozostał

do dziś tylko lider, śpiewający gitarzysta

Richard Sherrington.

Wytrwałość i pasja godne uznania;

tym większego, że Solitary wciąż

utrzymuje właściwy kurs, łojąc

thrash na wysokim poziomie. Tym

większa szkoda, że podziemny status

zespołu i współpraca z niewielkimi

wytwórniami przyniosła dotąd

efekty w postaci zaledwie

trzech albumów, ale najnowszy

ukazał się już dzięki Metalville,

do tego raptem 3,5 roku od poprzedniej

płyty, gdy przerwa między

drugą a trzecią wyniosła jakieś

dziewięć lat. Sprawy przybrały

więc właściwy obrót, a surowy, dynamiczny,

momentami wręcz brutalny

(blasty), ale też i urozmaicony

technicznie thrash w wydaniu

Solitary ma wreszcie szansę

dotrzeć do szerszego grona fanów

metalu, szczególnie dzięki tak udanym

utworom jak: wściekły opener

"I Will Not Tolerate", bardziej

złożone rozbudowane "Homage To

The Broken" i "DTR (Dishonour

True Reality)" czy wręcz przebojowemu,

rzecz jasna jak na thrash,

zamykającemu całość, "Spawn Of

Hate". (5)

Wojciech Chamryk

Soulcaster - Maelstorm Of

Death And Steel

2020 Dying Victims

W którejś recenzji z tego numeru

pisałem już, że zazwyczaj "do obrobienia"

dostaję tutaj albumy w

miarę oczywiste pod względem stylistycznym,

jednak czasem trafiają

się wyjątki. I właśnie takowym wyjątkiem

jest ten album. Zanim jednak

przejdę do rzeczy i napiszę

dlaczego tak uważam, to najpierw

wypadałoby powiedzieć czym w

ogóle jest ten cały Soulcaster. Jest

to solowy projekt Andreasa Stieglitza,

belgijskiego muzyka znanego

z takich kapel Speed Queen

czy Videmur. Dlaczego zatem

uważam, że omawiany album należy

do grupy tych nietypowych?

W sumie przecież jakby na to nie

patrzeć jest to jakaś formuła klasycznego

heavy metalu. Owszem, tylko,

że wszystko jest tu powiedzmy

jakieś takie… dziwne (żadne bardziej

wyszukane słowo mi do głowy

w tym momencie nie przychodzi).

Od produkcji, przez kompozycje,

a na wokalach kończąc. Nie

wiem, czy Andreas nagrywał to po

LSD czy jakimś innym specyfiku

zaburzającym całkowicie percepcję,

ale efekt ostateczny wyszedł

co najmniej lekko schizofreniczny.

Ale po kolei. Gitary brzmią jakby

były lekko przytłumione, perkusja

jakby była nagrywana w jakimś

pomieszczeniu z echem a wokal to

już totalny kwiatek. Schowany za

instrumentami, przytłumiony, brzmi

trochę jakby ktoś próbował

krzyczeć z sąsiedniego pokoju i

przebić się przez warstwę instrumentalną.

Nie wiem, czy to zabieg

celowy, czy podczas nagrywania

coś poszło nie tak. Jeżeli pierwsza

opcja, to ja zupełnie tego nie rozumiem

i nie kupuję. Co do samych

kompozycji, to nie są one złe.

"Maelstorm Of Death And Steel"

to EP zawierające zaledwie pięć

utworów. Mieszczą się one jakoś w

ramach klasycznego heavy metalu,

nawet czasem wykraczają poza pewne

ograne patenty ("From Abamabar

to Urithiru"). Co ciekawe

"Maelstorm Of Death And Steel"

nie jest wcale pierwszym wydawnictwem

sygnowanym nazwą Soulcaster.

Wcześniej, choć jeszcze w

tym roku ukazało się dem pod

tytułem "The Way of Kings".

Wszystko fajnie, jednak tego albumu

słucha się co najmniej… dziwnie

(4).

Bartek Kuczak

SpellBook - Magick & Mischief

2020 Cruz Del Sur Music

Co prawda "Magick & Mischief"

jest piewszym krążkiem sygnowanym

nazwą SpellBook, jednakże

kapela samo w sobie nie jest całkowicie

nowym tworem. Zespół ten

ma za sobą kilka lat działalności

pod nazwą Witch Hazel. Sami zainteresowani

opisują swą twórczość

jako połączenie stylu Black Sabbath,

progresywnego rocka i klasycznego

heavy metalu. Zobaczmy

ile w tym twierdzeniu prawdy.

Otwierający "Wands The Sky" trochę

mi się kojarzy z twórczością

Led Zeppelin. Odnoszę wrażenie,

że gdyby Robert Plant i Jimmy

Page zaczynali swą przygodę z muzyką

nieco później, być może brzmieli

by właśnie tak. Przy czym

wypada tu zaznaczyć, że nie jest to

kopiowanie w takim stopniu, jak

robi to Greta Van Fleet. Spell

Book jest kapelą, która zdecydowanie

ma swój styl, Kolejny numer

"Black Shadow" również jest

głęboko zakorzeniony w latach siedemdziesiątych.

Ciekawostką jest

tutaj partia harmonijki ustnej oraz

klawiszy. Bardziej heavy metalowo

robi się w "Ominous Sky". Głównie

za sprawą świetnej gitarowej solówki.

Chłopaki nie ukrywają swych

doom metalowych fascynacji. Dają

im upust w kawałku "Not For this

World", gdzie ciężar spotyka się z

nastrojowością. Ciekawą sprawą

jest tu też wokal nawiązujący do

klasyków bluesa. "Motorcade" to

zaś najszybszy numer na płycie nawiązujący

do twórczości Motorhead,

a także do punk rocka, od

którego Lemmy i ekipa nigdy się

nie odcinali. Istotną rolę pełni tu

bardzo wyraźna lina basu. Najlepsze

zostawili na koniec. Utwór

"Dead Detectives" to trwająca prawie

dwanaście minut suita. Zaczyna

się niemalże jazzowo. Dźwięk

pianina dodaje nastroju, zwłaszcza

gdy słucha się tego, gdy na dworze

pogoda czysto barowa, a do baru z

obiektywnych przyczyn iść się nie

da. Nagle owy dżezik przeksztalca

się w czysto heavy metalowy gitarowo

perkusyjny galop, którego by

się nie powstydził Iron Maiden. I

znowu wszystko cichnie. Tyle że

tym razem te wolne fragmenty nie

powodują uczucia chilloutu, a wywołują

w słuchaczu raczej niepokój

potęgowany przez słyszalne w tle

szepty. Powiem tak, jeżeli ktoś

chce budować nastrój poprzez zmiany

tempa, łączenie motywów mających

swe źródła w różnych, czasem

bardzo odległych gatunkach

muzycznych, powinien się uczyć

tego od SpellBook. Ciekawostką

jest fakt, że na zdjęciach promocyjnych,

członkowie grupy wyglądają

raczej jak grupa hipisów wyciągniętych

z manifestacji antywojennej,

niż współczesny zespół metalowy

czy około metalowy. Patrząc natomiast

na okładkę, zastanawiam się,

jaką mieszankę specyfików zażywali,

gdy ten obrazek rodził im się

w głowie. "Magick & Mischief" to

płyta ciekawa, pokazująca, że

SpellBook to grupa o naprawdę

bogatych inspiracjach. Jednakże

ortodoksyjni metalowcy mogą na

nią kręcić nosem. Coż, istnieje

jeszcze grupa bardziej otwartych

słuchaczy (5).

Bartek Kuczak

Spirit Adrift - Enlightened In

Eternity

2020 Century Media

Recenzując kolejne płyty niezmordowanego

Nathana Garretta

204

RECENZJE


mógłbym w sumie powielać jeden

schemat z wykorzystniem opcji

"kopiuj-wklej", bowiem ten projekt

nie dość, że nie spuszcza z tonu, to

doom/heavy metal w jego wydaniu

staje się coraz ciekawszy i bardziej

urozmaicony. Aż dziwne, jak on to

robi, skoro w niecałe dwa lata zdołał

stworzyć nie tylko dwa świetne

albumy, ale też "Angel & Abyss

Redux EP", ale takie są fakty. Na

"Enlightened In Eternity" Garrett

kontynuuje ścieżkę obraną na

poprzednim albumie "Divided By

Darkness", ponownie proponując

krótsze (4-6 minut to norma) i bardziej

zwarte utwory. Korzysta w

nich z patentów typowych dla tradycyjnego

heavy lat 80. ("Ride Into

The Light", ciut judaszowy "Screaming

From Beyond" - minus za wyciszoną

solówkę), czasem sięga też

jeszcze głębiej, do początków

Black Sabbath ("Astral Levitation"),

ale za każdym razem z dużą

klasą. Nie brakuje tu też typowych,

doomowych walców o posępnym

brzmieniu ("Battle High", "Stronger

Than Your Pain"), a i te szybsze

numery im nie ustępują ("Cosmic

Conquest", niemal speedowy "Harmony

Of The Spheres"). Finał

pięknie to wszystko puentuje, bo

"Reunited In The Void" to blisko 11

minut posępnego heavy rocka/

doom metalu z psychodelicznym

klimatem wczesnych lat 70. - kto

wie, czy właśnie tak nie brzmieliby

Black Sabbath, gdyby utrzymali

bluesowy kierunek z pierwszego

okresu działalności. (5,5)

Wojciech Chamryk

Stälker - Black Majik Terror

2020 Napalm

Jeśli ktoś tęskni za dobrym oldschoolowym

speed metalem w

stylu Exciter czy Agent Steel, to

bez zastanowienia powinien nabyć

najnowszy album Stälker zatytułowany

"Black Majik Terror". Panowie

od samego początku jadą z

szybkimi riffami, porywającym

wściekłym wokalem oraz grzmiącą

i prącą do przodu perkusją, nie pomijając

świdrujących uszy solówek

i wokalnych falsetów. Nie ma w

tym miejsca na litość, choć w kilku

momentach pewne zwolnienia są.

Muzycy Stälker na single wybrali

pierwszy "Of Steel And Fire" i

ostatni kawałek "Intruder" ale w

zasadzie każdy utwór na tej płycie

bez wyjątku może być takim typem

na singiel. W ich rozpędzoną

muzykę wtłaczane są pewne ornamenty

z innych odmian heavy metalu,

ale generalnie nie zmienia to

w ogólne wyrazu tego zespołu. Dla

przykładu podam, że "The Cross"

rozpoczyna się znakomitym heavydoomowym

wstępem. Do tego w

niektórych momentach można wyczuć

klimat fascynacji horrorami

klasy, co najwyżej B. Generalnie

każdy kawałek utrzymany jest w

schemacie, Chris Calavrias od początku

szaleje na swojej gitarze,

Daif King drze japę bez opamiętania,

a dzikie tempa nabija Nick

Oakes. Niemniej ma to jaja i trzyma

za nie od początku. W dodatku

album brzmi surowo, naturalnie

ale jednocześnie instrumenty słychać

klarownie a sound ma posmak

lat osiemdziesiątych. W kilku słowy,

"Black Majik Terror" Stälker

to propozycja dla maniaków speed

metalowego oldschoolu. (5)

\m/\m/

Starblind - Black Bubbling Ooze

2020 Pure Steel

Zasadniczo żeby kupic muzykę

szwedzkiego Starblind, trzeba

spełniać dwa warunki: po pierwsze

lubić Iron Maiden, po drugie nie

być wyczulonym na daleko posuniętą

odtwórczość. Ktoś powie, że

całe NWOTHM to jedna wielka

wtórność - ok, ale tu mamy do

czynienia z totalnym worshiperem.

Maiden wylewa się w riffach, tempach,

charakterystycznych galopadach,

sekcji rytmicznej, solówkach,

wokalach... no wszędzie. Pozostawiając

tę kwestię, to granie jest

naprawdę spoko. Melodie wpadają

w ucho i są zagrane bardzo dobrze.

Marcus S. Olkerud to zdolny wokalista,

oczywiście wzorujący się na

Dickinsonie, ale słychać tu jeszcze

kilka innych inspiracji, jak Michael

Kiske, czy Todd Michael Hall.

Numery w większości zrobione w

szybkim tempie płyną sobie i nie

przynudzają. Całość nie jest za

długa - zwłaszcza w porównaniu z

poprzednim "Never Seen Again",

album ma tę zaletę, że nie męczy.

Produkcja też jest bardzo fajna,

wszystko brzmi klarownie, ale bez

plastików. W stosunku do Maiden

jest tu odrobinkę wiecej motywów

z US powerowym zacięciem, w stylu

Glacier czy Riot V ("Room 101"

mógłby spokojnie znaleźć się na

"Armor of Light", a w "Reckoning"

wysokie partie wokalne do złudzenia

przypominaja T.M. Halla).

Generalnie dużo na tej płycie dobra,

kłopot tylko w jej absolutnym

braku oryginalności. A przy obecnym

wylewie młodych zespołów

grających tradycyjny heavy metal,

jest ona bardzo przydatna. Nie

chodzi nawet o kopiowanie -

Wytch Hazel czy Riot City też

czerpią ze swoich mistrzów garściami,

ale w każdym z tych zespołów

jest bardzo wyraźna dawka tej

"swoistości". Starblind bez wątpienia

jej szuka, to widać, ale długa

droga przed nimi. Bo to jest tak, że

panowie grają dobrze technicznie,

czerpią z dobrych wzorców, więcej

- mają dobre, zapamiętywalne numery

(choćby wspominany "Room

101" czy "Here I Am") . Problem w

tym, że takich ekip jest teraz

baaardzo dużo. I zwykle tego typu

płyty mogą zrobić fajne wrażenie,

zagościć w odtwarzaczu nawet na

tydzień czy dwa, ale po odstawieniu

na półkę już na niej zostają. Aż

mi smutno na samą myśl, bo dobrze

się go słucha, ale wątpię żeby

ten krążek przetrwał w pamięci fanów

na lata. (3,5)

Piotr Jakóbczyk

Stargazery - Constellation

2020 Pure Steel

Stargazery, to fiński zespół grający

melodyjny metal, który gości na

scenie muzycznej od 2005 roku. Z

uwagi na dużą liczbę kapel o nazwie

Stargazer członkowie zespołu

zdecydowali się dodać literę "y"

do pierwotnej nazwy. Obecnie grupę

tworzą: założyciel zespołu, gitarzysta

Pete Ahonen, wokalista

Jari Tiura (ex - MSG i ex - Snakegod),

perkusista Ilkka Leskelä (od

2017 roku), a także basita Marko

Pukkila i grający na instrumentach

klawiszowych Pasi Hiltula,

którzy dołączyli do zespołu w

2019 roku. Stargazery ma na swoim

koncie już dwa albumy studyjne:

debiutancki z 2011 roku zatytułowany:

"Eye on the Sky" oraz

drugi pt.: "Stars Aligned", który

ukazał się w 2015 roku. Najnowszy

album grupy pt. "Constellation"

został wydany 29 maja br.

przez Pure Steel Records. Gościem

specjalnym grającym na basie

w czterech utworach ("Ripple

The Water", "I Found Angels",

"Constellation" oraz "Raise The

Flag") jest Samy Nyman. Album

utrzymany jest bardziej w klimacie

power niż heavy metalu i kontynuuje

ścieżkę obraną przy poprzednich

dwóch produkcjach. Charakterystyczna

dla Stargazery jest

melodyjność, chwytliwe refreny i

utwory napędzane klawiszami oraz

wzmocnione syntezatorem, jak również

współgranie między gitarą a

syntezatorowymi solówkami. Sam

zespół podaje, że na jego styl mają

duży wpływ takie zespoły jak

Rainbow Ritchiego Blackmore'a

czy Black Sabbath z czasów, gdy

wokalistą był Tony Martin. Osobiście

Stargazery momentami kojarzy

mi się z niemieckim zespołem

Edguy, choć przede wszystkim z

muzyką szwedzkiego Hammer-

Falla, a Jari Tiura śpiewa trochę

jak młody Joacim Cans. Zwłaszcza

"Self-Proclaimed King" brzmi

jak typowy hammerfallowy hymn.

Tak naprawdę trudno wybrać

utwory, które w znaczący sposób

wyróżniały by się na płycie, gdyż

większość utrzymana jest w podobnym

stylu. Mnie osobiście najbardziej

przypadł do gustu "Ripple

The Water" z basowym intro, które

później przechodzi w żwawy gitarowo-klawiszowy

rytm. Dość wyrazisty

jest również tytułowy "Constellation"

zaczynający się szybko

w stylu Helloween czy Stratovarius.

Na płycie znalazła się także

ballada "I Found Angels", w której

Pete Ahonen dodaje trochę akustycznych

gitarowych dźwięków.

Moim zdaniem album "Constellation"

jest wart przesłuchania,

zwłaszcza dla fanów power metalu

lubiących chwytliwe melodie oraz

połączenie symfonii i cięższych

brzmień. Mnie "wciągnął" dużo

bardziej niż dwa poprzednie wydania

tej grupy. (5)

Simona Dworska

Starmen - Welcome to My World

2020 Black Lodge

Szwedzka scena nie przestaje zaskakiwać

fanów rocka. Starmen to

jedno z jej niedawnych odkryć, a

po debiutanckim "Kiss The Sky"

sprzed dwóch lat zespół podsuwa

nam kolejny album. Jedyny minus

"Welcome to My World" jaki dostrzegam

to fatalne, współczesne

brzmienie, niezbyt pasujące do

tych klasycznych dźwięków - w latach

70. nagrano by ten materiał o

niebo lepiej. Cała reszta już się

zgadza, szczególnie w megachwytliwym

"Dreaming", numerze, który

spokojnie mógłby trafić na LP

Whitesnake z drugiej połowy lat

80. czy "Freewheelin'", niczym z

repertuaru Kiss. Nie brakuje też

momentów ciążących w stronę

AC/DC czy generalnie klasycznego

rocka, co najbardziej stylowo wychodzi

w tytułowym "Welcome to

My World"; hard rockowy "Mayday"

o orientalnym klimacie rów-

RECENZJE 205


nież trzyma poziom. Fajne są też te

lżejsze utwory, glamowy "Warrior"

czy niemal popowy "Mission Man"

z przebojowym refrenem, ballada

ze smyczkami "Stay The Night" pewnie

trafi z kolei do miłośników

"Beth" czy innych, romantycznych

pościelówek. Może to więc płyta i

niezbyt oryginalna, ale słucha się

jej dobrze, a o to przecież chodzi,

więc: (4).

Styxx - Wilczy głód

2019 Self-Released

Wojciech Chamryk

Premiera płyty to dla każdego zespołu

prawdziwe wydarzenie. Słuchacze

też są zwykle z takiego stanu

rzeczy zadowoleni, nawet jeśli

chodzi o wykonawcę niezbyt znanego

czy wręcz o podziemnym statusie.

Bywa też jednak i tak, że

wiąże się ona z czymś smutnym

bądź tragicznym i takie właśnie

okoliczności towarzyszyły wydaniu

EP-ki "Wilczy głód" śląskiej formacji

Styxx. To jej pierwsze wydawnictwo

i naznaczone tragedią, bowiem

w czasie sesji nagraniowej

zmarł perkusista Paweł Niedziółka.

Z planowanego albumu wyszła

więc EP; złożona z pięciu utworów,

do których Paweł zdążył nagrać

partie bębnów. Muzycznie to rasowy,

tradycyjny heavy: inspirowany

rzecz jasna latami 80., ale też

surowo brzmiący, mimo wyrazistych

melodii. Czasem mroczniejszy,

na modłę Kata ("Mgła"), gdzie

indziej bardziej dynamiczny, wręcz

zawadiacki, tak jak w utworze tytułowym,

z niskim, zadziornym

śpiewem Rafała Kani i świetnymi

solówkami. Ballada "Potępiony" też

jest niczego sobie, a nagrany w

ubiegłym roku, już w zmienionym

składzie, nowy utwór "Avalon" również

potwierdza, że warto czekać

na album Styxx. No i finał, faktyczna

"Minuta ciszy". Może i John

Cage robił takie rzeczy już blisko

70 lat temu (słynna kompozycja

"4’33”" bez jednego nawet dźwięku),

ale tutaj chodzi o coś zupełnie

innego, o symboliczne upamiętnienie

zmarłego przyjaciela, tak

więc trudno się nie wzruszyć. (4,5)

Wojciech Chamryk

The Black Noodle Project - Code

2.0

2020 Progressive Production

The Black Noodle Project to kapela

z Francji, która powstała w

roku 2001. Jeżeli się nie pomyliłem

w liczeniu to "Code 2.0" to ich

dwunasty wydany album. Niestety

poprzednich nie słyszałem czego

żałuję, przynajmniej po przesłuchaniu

omawianego krążka. Niemniej

ta sytuacja świadczy o tym,

że nie jesteśmy w stanie dotrzeć do

całej muzyki, która aktualnie pojawia

się na rynku. Także ciągle mamy

coś do odkrycia i w sumie jest

to piękne. Na "Code 2.0" znalazła

się muzyka instrumentalna w konwencji

rocka progresywnego i art

rocka z pewnymi elementami

rocka alternatywnego czy progresywnego

metalu. Oparta jest na melancholijnych

dźwiękach wymieszanych

z elementami sentymentalnymi

i lirycznymi. Kilku słowy,

nuty malują głównie pastelowymi

barwami dotykając wszelkich tonów

i odcieni smutku oraz zadumy.

Ma to też wiele wspólnego z

obrazowością muzyki filmowej. Na

pierwszym planie są głównie gitary

akustyczne i rockowe to one budują

tą niesamowitą aurę. Akompaniują

im pianino i klawisze, a całość

bazuje na rozsądnej sekcji rytmicznej.

"Code 2.0" to w zasadzie

jedna kompozycja podzielona na

siedem aktów i mimo, że to muzyka

instrumentalna to niema chwili

na nudę. Muzyka wciąga słuchacza

od pierwszej nuty i trzyma go tak

do ostatniego dźwięku płyty. Muzycy

wprowadzają też pewne głosowe

urozmaicenia i tak w "Acte

III" mamy przemówienie Victora

Hugo we współczesnej interpretacji,

w "Acte VI" mamy dziecięce gaworzenia,

natomiast w ostatniej

części "Acte Final" normalny liryczny

śpiew po francusku. Nie wiem

ile razy słuchałem tego krążka ale

jeszcze nie mam go dosyć. Mam

nadzieję, że dla inni fani rocka progresywnego

będą zauroczeni "Code

2.0" tak jak ja. W każdym razie

namawiam do zapoznania się z

tym albumem. (5)

\m/\m/

The Georgia Thunderbolts - The

Georgia Thunderbolts

2020 Mascot Records

Tych pięciu młodych Amerykanów

gra klasycznego rocka podszytego

bluesem, typowego dla południa

Stanów Zjednoczonych. Bez trudu

można więc usłyszeć w ich utworach

echa twórczości Lynyrd Skynyrd,

The Allman Brothers Band

czy ZZ Top z okresu pierwszych

płyt. Co istotne The Georgia

Thunderbolts grają nad wyraz stylowo

- gdybym nie wiedział, że ten

materiał ukazał się niedawno byłbym

przekonany, iż to jakaś produkcja

sprzed lat. Już w openerze

"Looking For An Old Friend" fajnie

łączą southern rocka z piękną melodią,

a partia slide też jest niczego

sobie. "So You Wanna Change The

World" nie jest gorszy, a mamy w

nim aż dwie solówki, normalnie

miód na uszy. "Lend A Hand" to

numer mocniejszy, bardziej surowy,

niesiony basowym pulsem, ale

refren też ma melodyjny, chóralny.

"Spirit Of A Workin' Man" jest

utrzymany w podobnej stylistyce,

to wręcz heavy rock, ale w nim również

nie brakuje bardziej przebojowych

i delikatniejszych partii.

No i na finał "Set Me Free", południowa,

niespieszna ballada, znowu

mająca w sobie coś z bluesa - aż

szkoda, że to tylko pięć utworów,

bo słucha się ich świetnie. Może

chłopaki niebawem zaskoczą nas

długogrającym materiałem? (4,5)

Wojciech Chamryk

The Neptune Power Federation -

Can You Dig Europe 2020

2020 Cruz Del Sur Music

Na albumie "Memoirs Of A Rat

Queen" ta australijska grupa połączyła

w całkiem ciekawą całość

wpływy klasycznego popu, hard

rocka i metalu, tworząc zestaw urozmaiconych,

autorskich kompozycji.

Najnowsze wydawnictwo "Can

You Dig Europe 2020" to rzecz

okazjonalna, singlowy albumik w

siedmiocalowym formacie, taka

swoista rekompensata dla fanów

po odwołaniu, z oczywistych przyczyn,

europejskiej trasy. Płytka

pierwsza zawiera dwa covery Rainbow.

"Kill The King" jest równie

dynamiczny co oryginał, a Screaming

Loz Sutch śpiewa ostro i

drapieżnie, dobrze radząc sobie z

partiami Ronniego Jamesa Dio.

"Long Live Rock 'N' Roll" jest bardziej

przebojowy i wyluzowany,

stanowiąc swoistą przeciwwagę dla

siarczystego openera. Druga 7" to

już covery Queen. Przyznam, że

miałem pewne obawy jak wokalistka

The Neptune Power Federation

podejdzie do partii Freddie'go

Mercury'ego, ale okazało

się, że zrobiła je po swojemu. W

"Son And Daughter" śpiewa więc

znacznie niżej, dynamiczny "Tie

Your Mother Down" również może

się podobać, tym bardziej, że w

obu utworach nie zabrakło też wokalnych

harmonii i ozdobników.

Efekt to wydawnictwo w żadnym

razie nie przełomowe, ale "Can

You Dig Europe 2020" na pewno

jest sporą ciekawostką dla fanów

starego, dobrego rocka w stylowym

wykonaniu. (4)

Wojciech Chamryk

The Night Flight Orchestra -

Aeromantic

2020 Nuclear Blast

Soilwork już od lat zjada własny

ogon, nagrywając coraz nudniejsze

płyty. Co innego, poboczny początkowo,

projekt Björna "Speed"

Strida i Davida Anderssona, bo z

każdą kolejną płytą The Night

Flight Orchestra zdaje się zyskiwać

na rozmachu i znaczeniu. Najwidoczniej

łączenie nowoczesnego

death metalu z melodią nie jest aż

tak popularne, jak klasyczne dźwięki

utrzymane w stylistyce lat

80., nawet jeśli wiemy doskonale,

że oryginalności w tym za grosz.

"Aeromantic" to już piąta płyta

Szwedów, a ta nacja, jak pamiętamy,

od wielu lat, miała i nadal

ma, niesamowity dryg do melodii i

tworzenia przebojów. Dlatego potencjalny

przebój goni tu przebój -

praktycznie każdy z tych utworów

byłyby mocnym punktem stadionowych

koncertów Foreigner,

Toto czy Styx w latach 80., a to

też o czymś świadczy. Zespół zaczyna

jednak, dość przewrotnie, od

najmocniejszego na płycie "Servants

Of The Air", chociaż określenie

"mocny" tyczy się tu rzecz jasna

stylistyki hard/AOR, nie jakiegoś

ekstremalnego łojenia, a i fantastyczna

melodia też robi tu swoje.

Równie chwytliwe są "Divinyls",

"Transmissions" czy "Sister Mercurial",

numery pasujące idealnie do

radia ze starymi przebojami, ale

też na swój sposób nowoczesne, w

żadnym razie nie zalatujące naftaliną.

Patetyczna ballada "Golden

Swansdown" też jest niczego sobie,

utwory takie jak "If Tonight Is Our

Only Chance" ucieszą miłośników

popu lat 80., a i odniesień do bardziej

progresywnych brzmień, typowych

dla Yes z tamtego okresu,

też nie brakuje, na przykład w

"Dead Of Winter". Jeśli więc ktoś

uważał, że dekada lat 80. odeszła

w niebyt wraz z początkiem lat

90., to zawartość "Aeromantic" na

pewno wyprowadzi go z błędu.

(4,5)

Wojciech Chamryk

The Progressive Souls Collective

- Sonic Birth

2020 Metalville

The Progressive Souls Collective

206

RECENZJE


to kolejny jasny punkt na progresywnej

scenie. Nie jest to zespół, a

raczej projekt wymyślony przez gitarzystę

Floriana Zepfa, który potrafił

namówić do współpracy niezłą

plejadę dobrych muzyków

związanych z muzyka progresywną.

W ten sposób debiutancki album

The Progressive Souls Collective,

"Sonic Birth" powstał

przy pomocy następujących muzyków,

perkusisty Aquilesa Priestera

(ex-Angra i Tony MacAlpine),

basisty Connera Greena (Haken),

Kevina Moore'a (ex-Dream Theater,

OSI, Chroma Key) który zajął

się programowaniem i podobnymi

sprawami, kolejnego perkusisty

Luisa Conte (m.in. Phil Collins),

keyboardzisty Dereka Sheriniana

(ex-Dream Theater, Sons of

Apollo) oraz wokalisty Vladimira

Lalica (Organized Chaos). Wśród

muzyków zaproszonych są też ci,

którzy obsługiwali instrumenty

klasyczne typu skrzypce, wiolonczela,

harfa, obój, róg, itp. Muzyka,

która znalazła się na tym krążku

to progresywny metal głównego

nurtu (Dream Theater) z mocnymi

akcentami współczesnego metalu

(Sons of Apollo) zanurzona w klimatycznej

i ponurej aurze. Większość

kompozycji to bardzo gęste

i dynamiczne granie z nośnymi tematami.

Pełno w nich mocy ale

także kontrastów oraz emocji. Fani

progresywnego metalu będą zachwyceni,

tym bardziej, że wykonanie

jest bardziej niż smakowite.

Śpiew Vladimira Lalica jest na

tyle charakterystyczny, że muzyka

z łatwością pozostaje w głowie.

Serb z łatwością wyciąga "górki" ale

także pięknie szafuje emocjami.

Kwintesencją takiego grania jest

najdłuższy ponad piętnastominutowy

utwór "Destiny Inc.". Oprócz

mocnych i gęstych kompozycji, na

"Sonic Birth" natkniemy się również

na te wolne, takie jak "Comfortable

Darkness", "A Formula For

Happines" czy "Inner Circle", które

przepełnione są charakterystycznymi

i swoistymi klimatami. Znajdziemy

także balladę "You And Me

Alone", gdzie pierwszym planie jest

głos kobiecy Megan Burtt a Vladimira

jedynie ją wspomaga oraz

atmosferyczny króciutki kawałek

przepełniony kosmiczną przestrzenią

"Mind Treasures". Kilku słowy

ponad godzinę znakomitej muzyki

do uważnego przesłuchania z gwarancją

na niebywałe emocje. Pod

warunkiem, że uwielbiacie progresywny

metal. (5)

\m/\m/

The Reticent - The Oubliette

2020 Heaven & Hell

The Reticent to projekt muzyczny

jednego autora Chrisa Hathcocka,

który egzystuje od 2002 roku.

Muzyka na "The Oubliette" to

progresywny rock / metal, który jednak

wywodzi się z głównego nurtu

progresywnego metalu. Może

nie ma tu technicznej ekwilibrystyki

w stylu Dream Theater ale wiele

elementów z takiego grania możemy

usłyszeć na tej płycie. A przede

wszystkim możemy docenić

wirtuozerię i biegłość obsługi każdego

instrumentu przez głównego

kreatora, który wykazuje się również

wyjątkową wyobraźnią. Niemniej

w muzycznym świecie Chrisa

zdecydowanie przeważają podniosłe

fragmenty, pełne zadumy i

refleksji, i to w nich można doszukać

się tych bardziej rockowych

wpływów. Wtedy na pierwszy plan

wypływają inspiracje Porcupine

Tree oraz Riverside. Jednak, żeby

była jasność Hathcock z wielką

swobodą może pójść w kierunku

awangardy, to zestawiłbym np. z

King Crimson albo w mroczną i

wściekłą wizję kontrastów kojarzonych

przeze mnie z Katatonią (z

wykorzystaniem growlu). Oczywiście

wszystko to jest zdefiniowane

jego własną muzyczną perspektywą,

umiejętnościami oraz talentami.

Każda z kompozycji jest długa,

mocno rozbudowana, wielowątkowa,

naszpikowana kontrastami, dynamiką,

różnorodną aurą oraz wieloma

emocjami. W dodatku Chris

do ich zobrazowania wykorzystuje

naprawdę bardzo szeroki wachlarz

środków wyrazu. Mimo, że jestem

osłuchany z taka muzyką jestem

pełen podziwu dla kompozytorskiego

talentu oraz bezgranicznej

wyobraźni muzycznej pana Hathcocka.

Wspomnę jeszcze o wokalach,

które są pełne melodii oraz

emocji ale przede wszystkim ujmującego

ciepła i nadziei. Owszem są

też wspomniane growle ale służą

one do podkreślenia stopnia rozpaczy

i strachu, które wkradają się

również muzyczną opowieść tej

płyty. Ponoć podczas nagrywania

"The Oubliette" twórca i główny

wykonawca miał problemy wynikające

z bolesnej kontuzji. Całe

szczęście nie słyszymy tego. Muzyka

zagrana jest perfekcyjnie a brzmienia

instrumentów są wyśmienite.

Słowem produkcja albumu to

istne mistrzostwo świata. Bardzo

ważna dla tej płyty jest koncepcja,

która dotyczy choroby Alzheimera.

Przez siedem kompozycji opisywane

są kolejne etapy choroby, przez

które przechodzi bohater. Niezwykle

bolesne i wzruszające to emocje,

które nie do końca potrafią zobrazować

ból rozpacz, cierpienie i

wszystkie inne doznania skupione

w tej wyniszczającej chorobie.

Artyści z kręgu progresywnego

rocka/ metalu zawsze z ogromną

pasją angażują się w swoje projekty,

na "The Oubliette" odczuwamy

ją na każdym kroku. I choćby z tego

powodu gorąco polecam te płytę

fanom progresywnego grania. Natomiast

jeżeli faktycznie album

przypadnie wam do gustu, opowiedzcie

o nim innym fanom. Płyta

jest już czwartym wydawnictwem

Chrisa Hathcocka i jakoś nie słyszałem

aby w środowisku mówiono

o jego płytach, a myślę, że warto.

(5,5)

\m/\m/

The Riven - Windbreaker/ Moving

On

2020 The Sign

To tylko singielek, raptem dwa

utwory, ale potwierdzające, że

Szwedzi z The Riven nie zamierzają

poprzestać na sukcesie debiutanckiego

albumu. Ich najnowsze

utwory są równie udane co te z

"The Riven": zakorzenione w retro

rocku, surowe i mocno brzmiące,

ale przy tym też całkiem chwytliwe

- na początku lat 70. zespół faktycznie

mógłby wylansować któryś z

nich jako niewielki przebój; taki z

dolnych rejonów list, ale zawsze.

Akurat mnie bardziej spodobał się

dynamiczny "Moving On", mający

w sobie coś z dynamiki wczesnego

Black Sabbath, ale "Windbreaker"

też jest nie do pogardzenia, bo to

kawał solidnego, archetypowego

hard rocka. No i wokalistka: bez

Totty Ekebergh te utwory nawet

w połowie nie byłyby tak dobre, bo

dziewczyna ma nie tylko głos, ale

też świetnie czuje się w takiej stylistyce.

Mocne: (4) i czekam na więcej.

Wojciech Chamryk

Thrasherwolf - We Are Revolution

2020 Self-Released

Posłuchałem tej długiej, trwającej

ponad 50 minut, płyty i wnioski

mam dwa. Pierwszy jest taki, że

chociaż zespół tworzą młodzi ludzie,

to ten thrashowy wilczek już

dawno stracił ze starości zęby, zaś

kolejny, że dumne hasło z tytułu

ma się do rzeczywistości tak, jak

deklaracje towarzyszy spod znaku

sierpa i młota, że uczynią z ZSRR

krainę powszechnej szczęśliwości,

płynącą mlekiem i miodem. Krótko

mówiąc: tragedia. Nic nie pomoże,

że chłopaki nawet potrafią

grać, skoro zżynają co mogą od

Slayera, Kreatora, Destruction i

Onslaught. Daniel Lucas poszedł

nawet jeszcze dalej, bo imituje Toma

Arayę z takim przekonaniem,

że aż obawiam się o jego równowagę

psychiczną. Nie licząc intro,

utworów jest siedem: jeśli ktoś zacznie

odsłuch od totalnego gniota

"War" (ponad 11 minut!), to ręczę,

że z kolejnych już zrezygnuje. Ja

nie wymiękłem, chciałem bowiem

przekonać się na jakiej podstawie

recenzenci piszą gdzieniegdzie o

"We Are Revolution", że to solidny,

obiecujący debiut. Nie udało

mi się - widocznie słuchałem innej

płyty... (1)

Wojciech Chamryk

Them - Return To Hemmesmoor

2020 Steamhammer/SPV

Them to kolejny międzynarodowy

konglomerat muzyczny, jakich

ostatnio nie brakuje na metalowej

scenie. Chłopaki inspiracji Kingiem

Diamondem i Mecyful Fate

nawet specjalnie nie ukrywają.

Wystarczy popatrzeć na image, całą

oprawę graficzną koncertów

oraz cały koncept przewijający się

przez wszystkie trzy albumy grupy.

Nie byłoby jednak do końca prawdą,

gdyby stwierdzić, że mistrz

metalowych horrorow jest ich

jedyną inspiracją. W muzyce

Them słychać ponadto wpływy

szeroko pojętego metalu progresywnego

oraz thrashu. Nie inaczej

sprawa przedstawia się na trzecim

albumie zespołu zatytułowanym

"Return To Hemmesmoor".

Wspomniane thrash metalowe inspiracje

słychać na przykład w pewnych

momentach "Age Of Ascension".

Warto podkreślić - w pewnych

momentach, bo spora część

utworów to popadanie w progresywne

schizy w stylu Ayreon. Niestety

u niżej podpisanego dłuższe

obcowanie z tego typu graniem powoduje

silne bóle głowy. Zatem

aby uniknąć mocnej migreny proponuję

iść naprzód! Dalej Moi

Państwo trafiają się fragmenty bardziej

heavy metalowe, chociażby

utwór zdecydowanie najlepszy kawałek

na tej płycie, czyli "Free" (a

RECENZJE 207


kto wie czy, nie jeden z najlepszych

w całym dorobku Them).

Swoją chwytliwością mógłby obdzielić

kilka innych kawałków z

tego albumu (i nie mam tu na myśli

chwytliwości radiowo-festynowej).

Słuchając pierwszy raz wstępu

do następnego numeru, czyli

"Fields Of Immortality" byłem

lekko zaskoczony. Fajny motyw na

basie przeplatający się z jakimiś

dziwnymi dźwiękami po chwili

zgrabnie przechodzi w heavy metalowy

riff. Ogólnie trzeci album

Them to płyta przyzwoita, momentami

jednakże trochę na siłę

przekombinowana i przesadnie patetyczna.

Chwilami idealnie pasuje

to do opowiadanej historii, jednakże

gdzie indziej moim zdaniem trochę

się z nią gryzie. No cóż, widocznie

nie do końca rozumiem intencje

zespołu… "Return To Hem

mesmoor" to ostatnia część historii

opowiadanej przez tą wesołą

załogę. Czy aby na pewno? Zakończenie

jest trochę niejednoznaczne,

więc przypuszczam, że można się

spodziewać powrotu KK Fossora

w przyszłości i zapewne jeszcze nie

raz przypomni nam o swym istnieniu

(4).

Bartek Kuczak

Thrust - The Helm Of Awe

2020 Pure Steel

US power metal na pewno nie byłby

bez Thrust tak porywającym

zjawiskiem - stwierdziłem w wywiadzie

dotyczącym najnowszego

wydawnictwa Amerykanów i nie

ma co, to najszczersza prawda.

Fakt, po klasycznym i debiutanckim

"Fist Held High" długo nie

mogli się pozbierać i groziło im

pozostanie zespołem jednego albumu,

ale koniec końców ogarnęli się.

Efektów tegoż, w postaci płyt

"Harvest Of Souls" i najnowszej,

trudno nie docenić - zespół Rona

Cooka jest w uderzeniu. I oby ten

stan rzeczy trwał jak najdłużej. Na

"The Helm Of Awe" mamy więc

wszystkie trademarkowe patenty

Thrust, a do tego heavy/powermetalowe

w szerszym znaczeniu, tak

klasyczne, jak tylko się da. W sumie,

to gdyby nie brzmienie, to ów

album mógłby ukazać się gdzieś w

1985 czy w następnym roku, jest

bowiem tak klasyczny i zakorzeniony

w tamtej epoce. I fajnie, ktoś

musi dzierżyć sztandar takich

dźwięków, w myśl, wciąż przecież

aktualnego, hasła z pierwszego LP

"Posers Will Die!". Na nowym albumie

też nie brakuje utworów,

które mogą stać się z czasem ponadczasowymi

klasykami Thrust:

rozpędzony, mroczny opener

"Black River", jeszcze szybszy

"Blood In The Sky", ze szponiastym

głosem Erica Claro, spokojniejszy

"Killing Bridge", bardziej epickie

"Purgatory Gates" i zamykający

płytę utwór tytułowy - prawdziwych

perełek tu nie brakuje, a ponad

50 minut odsłuchu mija błyskawicznie.

Świetna płyta, (6).

Wojciech Chamryk

Thundermother - Heat Wave

2020 AFM

Po wydaniu drugiego albumu trochę

się w szeregach Thundermother

zakotłowało. Dlatego przy

kolejnym materiale "Thundermother"

Filippa Nässil miała już

w składzie nową wokalistkę Guernikę

Mancini i perkusistkę Emlee

Johansson, a koniec końców personalne

roszady nie ominęły też

stanowiska basistki, które piastuje

obecnie Majsan Lindberg. I nie

ma co ukrywać, dziewczyny nagrały

najlepszą płytę w dyskografii zespołu.

Zastanawiałem się przed

dwoma laty jak absencja Clare

Cunningham odbije się na Thundermother,

ale Guernica Mancini

robi świetną robotę i wydaje mi

się wokalistką bardziej uniwersalną

od swej poprzedniczki. Niezależnie

od tego czy mowa o szybkich, dynamicznych,

łączących hard rocka

i rock 'n' rolla numerach w rodzaju

openera "Loud And Alive" czy singlowego

"Driving In Style", miarowych

rockerach "Free Ourselves" i

"Bad Habits", w których słychać

wpływy AC/DC, glamowym "Back

In '76" czy balladzie "Sleep" dziewczyna

radzi sobie bowiem wyśmienicie,

potwierdając, że jest wokalistką

bardzo wszechstronną, obdarzoną

mocnym głosem o ciekawej

barwie i sporej skali. Na "Heat

Wave" składa się aż 13 utworów i

co najmniej kilka z nich to potencjalne

przeboje, a cała płyta powinna

przypaść do gustu zarówno fanom

ciężkiego, jak też i bardziej

melodyjnego retro rocka, bo w reklamowym

sloganie: "Thundermother

don't just play rock'n'roll. Thundermother

are rock 'n' roll!" nie ma

krzty przesady. (5)

Wojciech Chamryk

Thunderslave - Unchain The

Night

2020 Self-Released

Do 9 czerwca meksykański Thunderslave

był młodym, rokującym

spore nadzieje zespołem, a jego

debiutancki album "Unchain The

Night" miał ukazać się nakładem

dynamicznie działającej wytwórni

No Remorse Records. Wystarczyła

jednak chwila "beztroskiej" zabawy

na cmentarzu, polegającej na

niszczeniu nagrobków, przewracaniu

krzyży, etc. i stali się zwykłymi

wandalami. Muzyka zeszła

na dalszy plan, a szkoda, bo to całkiem

udany album, 45 minut klasycznie

metalowych dźwięków,

miks Nowej Fali Brytyjskiego

Heavy Metalu z europejskim speed

metalem lat 80., głównie tym niemieckim

- siarczystym, surowym,

ale całkiem też melodyjnym. W tę

stronę ciążą krótsze, bardziej zwarte

utwory, jak fajny opener "Lightning

Strikes", singlowy "Maniac"

czy "Inner Voices" - normalnie przypomina

mi się pierwsza połowa lat

80., kiedy takie właśnie granie było

na porządku dziennym. Na drugim

biegunie są te dłuższe, urozmaicone

utwory: "Wicked Night" z

maidenową pracą gitar i basu oraz

zadziornym śpiewem Carlosa Wilda,

mocarny na modłę Accept,

patetyczny "Heavy Metal Master"

oraz "Warriors Of The Night", wykorzystujący

klawiszowe brzmienia,

z balladową zwrotką i chóralnym

refrenem. Muzycznie jest

więc całkiem nieźle - może jak

chłopaki spoważnieją będzie jeszcze

lepiej, bo czystego heavy metalu

na poziomie nigdy za wiele. (4)

Wojciech Chamryk

Tiran - No Gods, No Masters

2019 Wings Of Destruction

Rosyjscy thrashers z Tiran są

zespołem dość rozpoznawalnym w

światowym podziemiu: istnieją od

15 lat, mają na koncie trzy abumy

(najnowszy to "Apocalyptic Tales"

sprzed trzech lat), a do tego lubują

się we wszelkiej maści splitach,

koncertowych taśmach czy EPkach.

Na "No Gods, No Masters"

prezentują dwa nowe utwory, autorski

i cover Sabbath, nagrane na

przełomie 2018/19 roku oraz dwa

koncertowe, zarejestrowane latem

2018. Chociaż "Apocalyptic Tales"

i "Metal Messiah" widnieją również

w programie kasety live "Apocalypse

In Bułgaria", to są to jednak

inne wykonania, fragmenty koncertu

w "Badland Bar" w Rostowie

nad Donem. Inna sprawa, że to

bardziej oficjalny bootleg niż nagranie

koncertowe z prawdziwego

zdarzenia - sound na krawędzi czytelności,

jakby nagrano to na "jamnika"

postawionego z boku sceny,

ale słychać, że zespół radzi sobie

na niej wyśmienicie i nie bierze

jeńców, zwłaszcza w black/thrashowym

"Apocalyptic Tales". Utwory

studyjne brzmią zdecydowane lepiej.

Własny "No Gods, No Masters"

ma w w sobie coś z mroku

Slayera przełomu lat 80. i 90., połączonego

z szaleńczą bezkompromisowością

Sodom czy Nuclear

Assault. "Witchflight" też pędzi

wściekle do przodu, nie tylko jak,

oryginalnie wykonujący go Sabbath,

ale też Destruction z najlepszych

lat 80. Dla fanów podziemnego

thrashu "No Gods, No Masters"

to więc jazda obowiązkowa,

a w wydawnictwa Tiran i nie tylko

można zaopatrzyć się w prowadzonej

przez lidera grupy Wings Of

Destruction. (4,5)

Torch - Reignited

2020 Metalville

Wojciech Chamryk

Dwie świetne płyty z lat 80. i długa

cisza po rozpadzie w roku 1986 -

nie ma co ukrywać, Torch wystawił

cierpliwość swych fanów na nielichą

próbę. Co prawda w roku 2003

nastąpiła reaktywacja, ale bardziej

na pół gwizdka, a i wydany wtedy

album "Dark Sinner" to większości

nowe wersje starych numerów.

Dopiero gdy zebrał się stary skład

udało się stworzyć premierowy materiał,

czego efektem jest "Reignited".

I nie ma co owijać w bawełnę,

ten trzeci/czwarty (niepotrzebne

skreślić, wedle uznania) album

Torch trzyma poziom debiutu z

1983 roku i wydanego rok później

"Electrikiss". Przeważają tu szybkie,

dynamiczne utwory, takie jak

świetny opener "Knuckle Duster",

mający w sobie coś z AC/DC i

Krokus "Feed The Flame" czy surowy

"Cradle To Grave" - każdy z

nich, wydany w latach 80., byłby

dziś klasykiem gatunku. Niegorsze

są mocarne rockery, numery mające

w sobie coś z mocy Accept z

najlepszych lat, "Collateral Damage",

"All Metal, No Rust" i "Snake

Charmer", a owo wrażenie potęgują

jeszcze chóralne refreny. A propos

wokali: Dan Dark, chociaż nie

młodzieniaszek, daje radę, bez

dwóch zdań jego strun głosowych

rdza się nie ima. Podobnie z gitarzystami,

bo Chris J First i Hakky

wymiatają jak za dawnych lat,

zwłaszcza te pojedynki w "Intruder"

robią wrażenie. Godzi się też

208

RECENZJE


wspomnieć, że mamy na "Reignited"

również klasyczną balladę "In

The Dead Of Night", a i finałowy

"To The Devil His Due" też miewa

lżejsze fragmenty. Metalville reklamuje

tę płytę hasłem "Faster,

heavier & louder!" i faktycznie, to

prawda, o czym donoszę z przyjemnością,

stawiając: (5,5),

Toronto - Under Siege

2020 Dying Victims

Wojciech Chamryk

Wydawałoby się, że po dwóch

demówkach Toronto skupią się na

przygotowaniu długogrającego debiutu,

ale Szwedzi ponad wszystko

przedkładają podziemny etos, tak

więc pierwszym regularnym wydawnictwem

w ich dyskografii jest EP

"Under Siege". Już sam fakt, że

póki co jest dostępna wyłącznie w

wersji cyfrowej oraz na winylu też

o czymś świadczy, chociaż pewnie

zespół nie odmówi sobie oraz fanom

przyjemności posiadania tego

materiału również w edycji kasetowej.

Analogowe nośniki pasują

do surowego speed metalu wybornie,

również okładka - zainspirowana

słynnym zdjęciem z 1945 roku

- w 12" formacie wygląda znacznie

okazalej. Chłopaki nadal nie

bawią się w półśrodki: nie są zwolennikami

klasycznych ballad, nie

złagodzili brzmienia, metal w ich

wydaniu i wykonaniu jest ostry i

dynamiczny. Najdłuższy utwór

"Ride The Rails" trwa blisko cztery

minuty, najkrótszy "Mud City Maze"

niecałe półtorej, mamy tu więc

esencję muzycznej agresji, numery

krótkie, zwarte i pędzące do przodu

niczym na płytach Warfare,

Discharge, Destruction czy

Motörhead. Szczególnie do gustu

przypadły mi utwory "Fast And

Filthy" i "Frostbite Bitch" inspirowane

dokonaniami Lemmy'ego i

spółki z najlepszych lat, ale dynamiczny

"Fire In Sight" czy rozpędzający

się od połowy "Lights

Out At Bedlam" też są niczego sobie.

W sumie szkoda, że nie dodali

jeszcze dwóch-trzech utworów i

"Under Siege" nie zyskał charakteru

materiału długogrającego, ale i tak

jest nader zacnie, więc: (4,5).

Wojciech Chamryk

Töxik Death - Sepulchral Demons

2020 High Roller

Trudno określić Töxik Death pracusiami,

bo wydali przez 17 lat raptem

dwa albumy, ale jak już biorą

się do roboty to z taką werwą, że

lecą przysłowiowe wióry. OK, teraz

mają usprawiedliwienie, bo przecież

od czasu debiutanckiego

"Speed Metal Hell" zmienili nie

tylko sekcję, ale i wokalistę, jednak

te roszady w żadnym stopniu nie

wpłynęły negatywnie na formę zespołu.

Nic się więc nie zmieniło,

wciąż łoją z furią surowy black/

thrash, zapatrzeni we wczesne dokonania

Sodom, Slayera czy Sepultury.

Nowy wokalista Henning

Haugland nie odstaje od kolegów

ani na jotę, a dzięki takim utworom

jak tytułowy, szaleńczy

"Malicious Assassin" czy mający w

sobie więcej z death niż thrash metalu

"Incantation Of Annihilation"

można zapomnieć, że określenie

regularność wydawnicza nie figuruje

w ich słowniku. W sumie szkoda,

że nie nagrywają częściej, ale

poruszając się akurat w takiej stylistyce

mogą sobie na to pozwolić,

bo te dźwięki w żadnym razie nie

dezaktualizują się po roku czy

dwóch. (5)

Wojciech Chamryk

Tulkas - The Beginning Of The

End

2020 Noble Demon

Meksykańscy thrashers z Tulkas są

na 100 % maniakami metalu:

przez dobre 10 lat tkwili w

podziemiu, chociaż zdarzały im się

i większe koncerty, choćby na festialu

Wacken. Nie przekładały się

jednak na jakiś kontrakt, aż do

tego roku, kiedy zespołem zainteresowała

się, niemiecka, a jakże,

firma Noble Demon. Na

najnowszej EP "The Beginning Of

The End" Tulkas nie silą się na

jakieś daleko idące eksperymenty.

Owszem, w utworze tytułowym

nieoczekiwanie pojawia się klimatyczne

zwolnienie i mające w

sobie sporo z jazzu gitarowe solo,

ale cała reszta to thrash w czystej

formie, agresywny i piekielnie dynamiczny.

Do tego niejednoznaczny

stylistycznie, bowiem zespół

czerpie zarówno od amerykańskich,

jak i europejskich gigantów

siarczystego łojenia lat 80., co potwierdza

choćby świetny opener

"O.G.C. (Outsider God Creation)"

czy momentami całkiem melodyjny

"Extinction". Wokalista Javier

Trapero nie oszczędza głosu ani

płuc, wrzeszczy niczym ktoś obdzierany

ze skóry, a ta histeryczna

maniera sprawdza się doskonale,

dodając dodatkowego kopa i tak

już przecież agresywnej muzyce.

Na koniec grupa serwuje cover

"Shortest Straw" - Metalliki według

mnie nie przebili, ale powodów

do wstydu też nie mają. (4)

Wojciech Chamryk

Typhus - Mass Produced Perfection

Punishment 18

Przez lata grali jako Nuclear Terror,

chociaż bez większych efektów,

teraz zaczynają nowy rozdział,

już jako Typhus. Pod nowym

szyldem większych sukcesów

również im nie wieszczę, bo to nic

więcej ponad poprawny thrash, inspirowany

Megadeth czy Annihilator.

O poziomie grup Mustaine'a

czy Watersa nie ma tu rzecz

jasna mowy, bo Grecy grają może

nie siermiężnie, ale niczym nie zachwycają.

Sztampowe kompozycje,

standardowe rozwiązania aranżacyjne,

nijakie brzmienie - przeciętność

daje tu o sobie znać w każdym

aspekcie. Wyróżniłbym "Dyatlov

Pass" i "Pride Breaker", ale reszta

zlała mi się w jedną magmę -

dobrze, że to krótka płyta, bo co za

dużo, to niezdrowo. (2)

Wojciech Chamryk

U.D.O./Das Musikkorps des

Bundeswehrs - We are One 2020

2020 AFM

Co pomyśleliście sobie, jak dowiedzieliście

się, że Udo nagrywa płytę

z orkiestrą? Że "ale to już było",

bo przecież w pewnym momencie

każdy większy zespół chce nagrać

płytę z orkiestrą? A może "ale przecież

Accept jest już w wersji z

orkiestrą, po co dublować". No

dobrze, a kiedy dowiedzieliście się

już, że Udo z orkiestrą nie będzie

ze zwykłą orkiestrą, tylko wojskową,

oraz że wcale nie będzie podbijał

Accept dęciakami, tylko stworzy

nowe kawałki? Że toporność

U.D.O. i chropowaty głos wokalisty

świetnie wpiszą się w grubo

ciosaną estetykę wojskowej orkiestry?

Jeśli tak, to pudło. Ja też nie

trafiłam. Udo po prostu zrobił

szach-mat. Płyta "We are One" w

ogóle nie jest tym, co większość z

nas przewidywała. Pamiętacie dowcipne,

swingujące kawałki

U.D.O., takie jak "Devils Rendezvous"

albo "Cut me Out"? To teraz

macie tego więcej. Dużo więcej. Ale

nie tylko tego, bo Udo postanowił

wyjść poza ramy i to bardzo daleko.

Jako wzorzec postawił przed

sobą oglądany przed kilku laty

koncert z orkiestrą, na którym

instrumenty dęte wygrywały największe

klasyki popu - Abby i

Jacksona. I to one były inspiracją

do płyty, czy raczej wskoczyły jako

ostatni klocek puzzli do wizji Udo.

Wokalista od dłuższego czasu myślał

nad płytą z orkiestrą, jednak w

innym niż wszyscy stylu. Rytmiczną,

swingującą, w której metal

będzie przeplatał się chwytliwą

melodią. Wszyscy, którzy kojarzą

Udo z trwałością, czy nawet pewnym

zjadaniem własnego ogona,

mogą się zdumieć. Udo zrobił coś

zupełnie innego, niż do tej pory i

słychać, że sprawiło mu to wielką

frajdę. I choć na płycie można

usłyszeć też popową wokalistkę

oraz niemal raperską linię melodyczną,

nie da się powiedzieć, że

Udo oddał całość w niemetalowe

ręce. Płyta była komponowana nie

tylko przez instrumentalistów orkiestry,

ale przede wszystkim przez

byłych dwóch muzyków... Accept -

Petera Baltesa i Stefana Kaufmanna.

Mimo to płyta jest jedynie

muśnięta czy też ledwie uderzona

heavy metalem, a jej ogólny wydźwięk

jest bardzo rozmaity. Czego

tutaj nie ma! Jest szybki, prawie

heavymetalowy numer "We Strike

Back". Są kawałki, które mi kojarzą

się z solowym U.D.O. z okresu

płyty "No Limits" - takie jak "Love

and Sin" i "Mother Earth". Jest kawałek

ze zwrotkami a la "Accept

light" - tytułowy "We are One".

Nade wszystko jednak są utwory,

których zazwyczaj nie połączylibyście

z klasycznym, zasłużonym

Udo. Swingową, przewijającą się

dawniej w jego twórczości stronę,

słychać w "Future is the Reason

Why" i "Here we go Again". Pozostałe

utwory szaleją dwubiegunowo.

O ile otwierający płytę "Pandemonium"

to zupełnie spodziewany

(w końcu płyta z wojskową

orkiestrą) marszujący rock okraszony

chórem, o tyle kawałki instrumentalne

uciekają w finezję, z

czego najbardziej, wzbogacony o

dudy "Beyond Gravity", który można

by wręcz nazwać folkowo-progowym.

Tak, dobrze przeczytaliście

- folkowo-progowy Udo. Gdyby

ta płyta wyszła w latach 80., Udo

zostałby zjedzony za zdradę majestatu

metalu. Dziś myślimy o niej

jako o kreatywnym skoku w bok.

Mnie Udo naprawdę zaskoczył!

(4,5)

Strati

RECENZJE 209


Vanish - Altered Insanity

2020 FastBall

Vanish to przedstawiciel niemieckiego

melodyjnego power metalu

w przestrzennej, syntezatorowej

scenerii, przypominającej wręcz

uniwersum. Kapela również chętnie

wykorzystuje wycieczki w stronę

nowocześniejszych odmian metalu.

Robią to bez przesady i z dużym

wyczuciem, co daje dość przyjemny

efekt. Takie też kompozycje

znalazły się na omawianej płytce.

Zresztą znane z poprzednich wydawnictw.

Bowiem "Altered Insanity"

to jedynie antrakt, czyli

EPka, gdzie wyeksponowane są

utwory, w których udzielali się goście.

W "The Pale King" możemy

usłyszeć świetny głos Alicji Mroczka.

W kolejnym "We Become

What We Are" muzycznego obieżyświata

Tima "Rippera" Owensa.

Z kolei w "Disbelief" usłyszymy

Bena Galstera, aby w "The Grand

Design" cieszyć się z obecności

Ralfa Scheepersa. Płytkę domyka

ciekawe wykonanie utworu Black

Sabbath "Heaven And Hell", który

został nagrany na płytę będącą tributem

dla Ronnie J. Dio. Mimo,

że krążek to ciekawostka, uzupełnienie

do dyskografii Vanish, to

zainteresowanie nim jest warte gry,

bowiem nie dość, że zawiera niezłą

muzykę to, wykonana jest w ciekawych

interpretacjach.

\m/\m/

Vanishing Point - Dead Elysium

2020 AFM

Vanishing Point to kapela, którą

zaliczają do melodyjnego progresywnego

power metalu. Ja z uporem

maniaka traktuję ich jak zwykłych

przedstawicieli melodyjnego power

metalu. Niemniej ich power metal

zagrany jest wyśmienicie, ambitnie

i z wysoką kulturą muzyczną. Australijczycy

z swoistym konsekwentnie

starają się aby ich muzyka była

bezpośrednia i bez problemów

trafiała do każdego ze słuchaczy.

Kompozycje są wymyślone z niezwykłą

precyzją i dbałością, do tego

perfekcyjnie zaaranżowane. Każdy

z utworów ma swoją melodię,

która przykuwa uwagę i to ona jest

najważniejsza w perspektywie całego

albumu. Niemniej rządzą na

nim gitary, które brzmią mocno,

wyraziście, lekko nowocześnie, acz

równocześnie uwypuklają melodię.

Popisy solowe robią również spore

wrażenie. Sekcja rytmiczna jest w

punkt i bardzo wyrazista, tworząc

bardzo solidne fundamenty. Oczywiście

są klawisze ale wybrzmiewają

w konkretnych momentach i

bez szaleństw. Wodzirejem całości

jest wokalista, ze swoim bardzo

mocnym i pewnym głosem, który

podkreśla wszystkie walory muzyki

Vanishing Point. Muzycy grają

jak z nut, bardzo pewnie, wręcz

perfekcyjnie. Być może właśnie ta

precyzja jest powodem, że formację

zaliczają do progresywnego power

metalu. Nie jest to jednak zimna

i wykalkulowana perfekcja. W

wykonaniu Australijczyków, jak i

w samej muzyce jest wiele luzu i

emocji. To właśnie to, ostatecznie

nadaje muzyce Vanishing Point

wyrazistego sznytu. "Dead Elysium"

przez cały krążek słucha się

z dużą ciekawością oraz przyjemnością.

Każde wydawnictwo traktuję

jako całość, przynajmniej próbuję,

i ogarnia mnie satysfakcja,

gdy jakiś zespół sprosta tym wymogom.

Dla mnie jest to informacja,

że wykonawca nie zebrał jakichś

przypadkowych utworów a

pomyślał nad całokształtem albumu.

Być może, każdy utwór ma

swoją historię ale ma też konkretne

miejsce w większej całości. Dla

mnie to duży plus. Te wszystkie

warunki spełnia również "Dead

Elysium". Niemniej problemy r-

odzą się gdy pomysły na poszczególne

kompozycje zdają się na tym

samym poziomie, wtedy ciężko

wyróżnić którąś z nich. Mogą się

wtedy rodzić podejrzenia czy wytaczająco

uważnie wysłuchuję danego

materiału. Jednak w wypadku

"Dead Elysium" mogę zapewnić,

że wysłuchałem to wydawnictwo

wielokrotnie i uważam, że każda

kompozycja jest napisana wyśmienicie

a wykonana wręcz fantastycznie,

oczywiście jak na swoją gatunek.

Także jak ktoś lubi ambitny

melodyjny power metal spokojnie

może sięgnąć po ten album. Nie

zawiedzie się. (4)

\m/\m/

Venator/Angel Blade - Paradiser/

Angel Blade

2020 Dying Victims

Dying Victims podsuwa fanom

tradycyjnego metalu fajny split.

Austriacki Venator prezentuje debiutancką

EP "Paradiser", dostępną

też oddzielnie na kasecie i na

kompakcie. Materiał Angel Blade

z Niemiec to ich pierwsze demo,

wydane również oddzielnie na taśmie.

Ten nośnik pasuje do takiego

grania idealnie, ale winyl jest jeszcze

lepszy, przenosząc nas we

wczesne lata 80., kiedy nakładem

takich wytwórni jak choćby

GAMA, Mausoleum, Ebony czy

Scratch każdego miesiąca wychodziły

ciekawe longplaye z klasycznym

heavy. Dying Victims Productions

hołduje tym samym zasadom,

wybierając młode, zwykle

świetnie grające zespoły. Nie inaczej

jest na tym splicie. Strona A to

trzy numery Venator: szybkie,

mocne i melodyjne, ze szczególnym

wskazaniem na "Creatures

From The Sea". Trochę doskwiera

mi tu plastikowy, cyfrowy sound -

słychać, że nie jest to nagranie z lat

80., jednak poziom muzyczny rekompensuje

to niedociągnięcie.

Strona B muzycznie jest znacznie

ciekawsza, bowiem Angel Blade

inspirują się nurtem NWOBHM

oraz sceną skandynawską wczesnych

lat 80. zespołami takimi jak

Gotham City czy Syron Vanes.

Świetny, dynamiczny opener "Rock

Nights", brzmiący jakby powstał

gdzieś pod koniec 1979 roku, początkowo

balladowy "Blast From

The Past" z dynamicznym Maidenowaniem

pod koniec i zadziornym

śpiewem oraz miarowy "Angel

Blade" z długą, melodyjną solówką

i dla odmiany wyższymi wokalami

- trudno się od tego oderwać!

Całość na: (5), chociaż Angel Blade

zrobili na mnie zdecydowanie

lepsze wrażenie i to na ich kolejne

wydawnictwo będę czekać.

Veonity - Sorrows

2020 Scarlet

Wojciech Chamryk

Veonity właśnie wydał swój czwarty

album. Znalazł się na nim typowy

dynamiczny oraz melodyjny

power metal, który we wczesnych

latach 2000 zyskałby szerszy rozgłos.

Teraz brzmi to, jak jedno z

wielu wydawnictw, choć pewnej

klasy nie można zarzucić ani muzyce

ani zespołowi. Kompozycje są

konkretne, skondensowane i bezpośrednie.

Niosą w sobie również

różnorodność, choć jak dla mnie w

bardzo bezpiecznym wymiarze. Na

tę chwilę płyta zdaje się bardzo

dobrym tłem do wszelakich zajęć

lub do miłego wypełnienia sobie

czasu. Nie da się ukryć, że poszczególne

kawałki łatwo wpadają w

ucho. Tak samo jak tego, że

szwedzcy muzycy przyłożyli się do

nich, wkładając w nie sporą dawkę

serca, pracy i talentu. Wykonanie

jest również zawodowe. Niemniej

nie zmienia to faktu, że "Sorrows"

nie niesie ze sobą efektu "wow" lub

nie przyprawia ciała o gęsią skórkę.

Analizując zawartość płyty, uważam,

że każdy z kawałków może

stać się tym singlowym. Moją uwagę

zwrócił typowy rozbrykany kawałek,

ze speedowym zacięciem i

wysokimi wokalami, "Free Again".

Czasami lubię wrócić do takiego

grania. Kolejnym był "War", niestety

ten za bardzo kojarzył mi się

z Sabatonem. Najbardziej świeżym

utworem wydaje się "Acceptance"

ze znakomitymi mrocznymi i

mocnymi gitarami, choć o jakiejś

zupełnej oryginalności nie ma

mowy. Ogólnie za mało aby mówić

o dobrej propozycji. Niemniej zdaję

sobie sprawę, że dla niepoprawnych

fanów melodyjnego power

metalu, klasa wykonania tego albumu,

wystarczy aby uznać go za

znakomitość. Niestety większość

obierze go jak jeden z wielu. Ne

zmieni tego nawet fakt, że tym razem

pod względem istoty Szwedzi

sięgnęli po głębsze treści dotyczące

życia po śmierci i ogólnie dobra i

zła. (3,5) to na tę chwilę dla mnie

maks.

Veritas - Threads Of Fatality

2020 - Self-Released

\m/\m/

Veritas to muzyczny projekt, który

powstał w 2012 roku, jego

główną postacią jest perkusista

Mark Zonder, a jego prawą ręką

jest wokalista Denny Anthony.

Obaj są znakomitymi muzykami.

Takich też dokooptowali sobie

współpracowników, gitarzystę

Grega Wenka oraz basistę Geno

Alberico. Formację zalicza się do

progresywnego heavy/power metalu.

Jednak ich muzyce brakuje polotu

znanego z progresywnego power

metalu, nie ma też wygaru dotyczącego

heavy metalu. Zdecydowanie

bardziej pasuje mi do technicznie

zagranego współczesnego

hard rocka z elementami heavy

metalu i progresywnego metalu.

Kojarzy mi się on ze schyłkowym

okresem Queensryche z Geoffem

Tate oraz z solowymi projektami

tegoż ostatniego. Nie są to najlepsze

płyty na świecie, niestety tak

samo jest z "Threads Of Fatality",

choć nie tak źle jak z kolejnym

przystankiem w karierze Tate'a nazwanym

Operation: Mindcrime.

Zanim jednak pociągniemy ten wątek,

dokończmy sprawę muzycznych

powiązań. Ze względu na

wspomniane hard rockowe konotacje

muzyka Veritas kojarzy mi

210

RECENZJE


się też z King X czy The Winery

Dogs. Natomiast ze względu na

progresję czasami odnajduję też

wpływy Fates Warning a nawet

Rush. Także pod względem muzycznym

z Veritas powinno być całkiem

nieźle, tym bardziej, że faktycznie

muzycy grają znakomicie, a

Denny Anthony momentami śpiewa

nawet rewelacyjnie. Niestety

szkopuł tkwi w kompozycjach,

które ze względu, że hard rock stanowi

ich fundamenty, są bardzo

schematyczne i mają bardziej ograniczone

pole do manewrowania.

Na nic zdaje się wprowadzanie różnorodnych

pomysłów i ciekawych

aranżacji, jak w sumie każdy z kawałków

brzmi bardzo topornie. Sytuacji

nie ratuje też fakt, że większość

utworów jest zamkniętych w

krótkiej formie (bardziej lub mniej

ponad trzy minuty). Większych

błędów przy produkcji i brzmieniu

nie wyłapałem, przy takim projekcie

jak Veritas to rzadkość. Ogólnie

trudno wskazać na jakiś dobry

moment na "Threads Of Fatality",

niemniej na przyszłość wszystko

jest w rękach muzyków, a ci są jednymi

z lepszych. Więcej wyobraźni

i luzu przy tworzeniu kolejnego

materiału i powinno być lepiej.

(3,5)

\m/\m/

Vicious Rumors - Clebration

Decay

2020 Steamhammer/SPV

Pisałem niedawno o Alcatrazz i

karierze Grahama Bonneta, który

otarł się o najpopularniejsze zespoły

rockowe, a jednak sam, na pierwsze

strony czasopism muzycznych

trafiał rzadko... Jakim w

takim razie pechowcem musi być

Geoff Thorpe ze swoim Vicious

Rumors? Facet ma za sobą kawał

historii - przyjechał z rodzinnych

Hawajów do San Francisco w

przeddzień wybuchu sceny thrash

metalowej. Był naocznym świadkiem

i uczestnikiem wykuwania się

największych tuzów sceny Bay

Area. Obserwował jak jego koledzy

od szklany i z sali prób robili światowej

kariery, podczas gdy jego zespół

gasł, gdy tylko próbował

wzbić się do lotu. Najbliżej sukcesu

byli chyba przy klasycznym już

"Digital Dictator", a więc w końcówce

lat osiemdziesiątych. Co dokładnie

"nie pykło", można się długo

spierać. Możliwe, że chodzi o

samą muzykę. Vicious Rumors z

elementów thrashu czerpało i słychać

to do dziś, jednak zespół gra

muzykę bliższą klasycznemu heavy

metalowi. Przy okazji, stali się jednymi

z pionierów amerykańskiej

odmiany power metalu. Tylko co z

tego, skoro gatunek ten, choć bardziej

szlachetny od, często generycznej

europejskiej odmiany, zawsze

istniał sobie gdzieś na uboczu

spektrum muzycznego rynku. Niemniej

jednak, Vicious Rumors

mogą poszczycić się w miarę stabilną

karierą i bogatą dyskografią,

której najnowszy odcinek jest albumem

ze wszech miar udanym. Podstawą

są tu motoryczne, trochę sucho

brzmiące riffy, charakterystyczne

dla Geoffa (którego wspomaga

też nowy nabytek, młodziutki

gitarzysta Gunnar DüGrey). Słychać

w nich echa thrashu, naleciałości

te są na stałe wpisane w charakter

grupy, ale jednak jest w nim

również sporo nie przytłaczającej

melodyjności. Sprawdza się to zarówno

w kawałkach bardziej dynamicznych,

oraz tych, które idą w

przebojową podniosłość, jak "Long

Way Home". Nowy jest też wokalista,

Nick Courtney, w którego wokalu

brakuje może trochę agresji,

za to nadrabia ciekawą barwą głosu

(kojarzącą się nieco z delikatniejszą

wersją Stu Blocka z Iced

Earth). Być może komuś całość

wyda się zbyt mało agresywna, mając

w pamięci zwłaszcza starsze

nagrania zespołu. Trudno zaprzeczyć

jednak temu, że strzałka czasu

nieubłaganie płynie w jednym

tylko kierunku i wobec tego faktu

musimy zająć jakieś stanowisko.

"Celebration Decay" jest przykładem

tego, jak będąc zespołem metalowym,

w udany sposób radzić

sobie z przeszłością i jednocześnie

mieć do powiedzenia coś interesującego

dzisiaj. (4,5)

Igor Waniurski

Voivod - The End Of Dormancy

2020 Century Media

Metalowcy często mają związki z

jazzem, by wymienić choćby Alexa

Skolnicka, który oprócz wymiatania

w Testament ma też od lat trio

grające jazz/fusion. Kanadyjczyków

z Voivod też trudno klasyfikować

jako zespół jednowymiarowy,

bowiem dość szybko od

siermiężnego thrashu z czasów

"War And Pain" zawędrowali w

kosmiczno/psychodeliczno/progresywne

klimaty, naznaczone tak

udanymi płytami jak choćby trójca

"Killing Technology", "Dimension

Hatröss" i "Nothingface", a

już od dawna grają we własnej lidze.

Potwierdza to również ich

ostatni, jak dotąd, album "The

Wake", ale niedawno zespół poszedł

jeszcze dalej, biorąc udział w

Montreal International Jazz Festival.

W dodatku przygotowali

nań nową wersję "The End Of Dormancy",

który trafił na najnowszą

EP-kę w dwóch wersjach, studyjnej

i koncertowej, zarejestrowanej na

rzeczonym festiwalu. "The End Of

Dormancy (Metal Section)" zaciekawia

przede wszystkim pomysłowym

wykorzystaniem instrumentów

dętych; zwłaszcza partia

trąbki wnosi sporo do brzmienia, a

już fragment kojarzący się z pierwszym

okresem King Crimson to

już klasa sama w sobie. Wersja live

podoba mi się jeszcze bardziej, jest

bowiem ciut dłuższa, swobodniejsza,

a kwintet jazzmanów czuje się

na scenie nader pewnie, co przekłada

się jeszcze bardziej na jakość

tego wykonania. Stronę B dopełnia

"The Unknown Knows", oryginalnie

na LP "Nothingface" z roku 1989

- tak tego, gdzie jest również szalona

wersja "Astronomy Domine"

Pink Floyd. Typowo voivod'owy,

zakręcony i schizofreniczny "The

Unknown Knows" niczym mu nie

ustępuje, nic więc dziwnego, że publiczność

jazzowa zareagowała nań

nader życzliwie. A ponieważ Chevy,

autor nowej aranżacji "The End

Of Dormancy", poświęca ostatnio

nadmiar wolnego czasu również na

tworzenie nowych kompozycji,

możemy na kolejnej płycie Voivod

spodziewać się wszystkiego, co

akurat mnie wcale nie martwi. (5)

Wojciech Chamryk

Volcanova - Radical Waves

2020 The Sign

"Radical Waves" to debiutancki

album tej islandzkiej grupy, istniejącej

od sześciu lat i znanej z koncertów

u boku The Vintage Caravan.

Owo zestawienie nie mogło

być przypadkiem, bo Volcanova

również gra klasycznego rocka,

tyle, że znacznie mocniejszego od

tego w wydaniu sławniejszych rodaków,

typowo przecież retrorockowej,

grupy. Tu hard rock jest podstawą,

dopełniony progresywnymi

czy nawet folkowymi elementami,

ale Samúel Ásgeirsson i jego dwaj

koledzy dodają do niego również

akcenty typowe dla współczesnego

desert i stoner rocka. Efekt końcowy

tych zabiegów jest nad wyraz

ciekawy, bo Volcanova równie

sprawnie wymiatają na pełnej mocy

("Mountain", "M.O.O.D."), łączą

hard rocka z psychodelią ("I'm

Off") czy bardziej klimatycznymi

brzmieniami ("Lights"). Nie zapomi-nają

przy tym o fajnych melodiach

(singlowy "Sushi Sam", miarowy

"Super Duper Van", bardziej

rockowy "Stoneman"), ciekawym

patentem jest również to, że orócz

lidera śpiewają też basista Dorsteinn

Árnason i perkusista Dagur

Atlason, co zapewnia nie tylko

zróżnicowanie głównych wokali,

ale też urozmaicone chórki. Do tego

ten materiał jest dość prosty,

bez aranżacyjnych udziwnień, ale

trafia w punkt, również dzięki

świetnej pracy sekcji, bo zespół

najwidoczniej stawia tu na pełną

harmonię, bez faworyzowania gitar.

Mamy tu więc debiut, ale bardzo

dojrzały i nad wyraz efektowny

- oby zespół na kolejnych płytach

nie spuścił z tonu. (5)

Wojciech Chamryk

War Cloud - Earhammer Sessions

2020 Ripple Music

War Cloud nie są zespołem z jakimś

imponującym stażem. Również

ich dotychczasowy dorobek -

raptem dwa albumy - nie uzasadniał

wydania koncertowej płyty

akurat w tym momencie, bo dochodzi

do tego najczęściej wtedy,

gdy ma się już do wyboru więcej

materiału i można przedstawić

przekrojowy, urozmaicony set.

Chłopaki zachwycili się jednak

Earhammer Studios i postanowili

nagrać tam płytę na żywo, chociaż

bez udziału publiczności, żeby w

pełni oddać koncertowy sound zespołu.

Nie eksperymentowali, nie

napisali też niczego nowego. Wybrali

za to osiem utworów z obu

płyt i po prostu je zagrali, tak jak

czynią na koncertach. I zabrzmiało

to faktycznie nader konkretnie -

nie bez przyczyny Greg Wilkinson

jest coraz bardziej rozrywanym

producentem i realizatorem,

warto więc było pokusić się o taki

eksperyment. Co ważne styl zespołu,

archetypowy heavy metal wczesnych

lat 80., z zadziornym śpiewem

Alexa Weina, gitarowym duetem

i mocarną sekcją, na żywo

brzmi perfekcyjnie, szczególnie

kiedy War Cloud dociskają gaz do

dechy, tak jak choćby we "White

Lightning", "Speed Demon" czy w

instrumentalnym "Tomahawk".

Fajne są też wpływy hard rocka

słyszalne w "Vulture City" czy

wczesnego metalu pobrzmiewające

w "Give'r". Szkoda tylko, że to niespełna

pół godziny muzyki, ale

OK, lepszy niedosyt niż przesyt.

(4,5)

Wojciech Chamryk

RECENZJE 211


Warfect - Spectre of Devastation

2020 Napalm

Początki tego szwedzkiego zespołu

sięgają roku 2003. Wtedy działali

pod szyldem Incoma i pozostawili

po sobie dwie demówki. W 2008

roku zmienili nazwę na obecnie

obowiązującą, a omawiany krążek

"Spectre of Devastation" jest ich

czwartym albumem. Formacja łoi

bezpośredni thrash metal inspirowany

dokonaniami Kreatora, Sodom

i Sepultura. Także jest wściekle,

ostro, szybko i zabójczo, przynajmniej

w dwóch rozpoczynających

kawałkach "Pestilence" i

"Rat King" oraz w dwóch kończących

płytę "Witch Burner" i "Dawn

of the Red". Sam środek "Spectre

of Devastation" to kolejne cztery

kompozycje utrzymane w średnich

tempach z pewnymi przyspieszeniami.

Z czego chyba najfajniejszy

jest "Hail Ceasar" ze znakomitym

refrenem do skandowania. Dość

melodyjny jest również wspominany

już "Rat King". Niemniej główną

atrakcją tej kapeli to świetne

cięte riffy oraz ogniste solówki.

Całkiem nieźle prezentuje się też

wściekły i wrzaskliwy wokal.

Wszystkie kawałki są wyjątkowo

zgrabne, choć mnie najbardziej

pasują te najbardziej żywiołowe.

Mimo intensywności muzyki

Szwedów to o dziwo jest ona bardzo

dobrze technicznie zagrana i w

dodatku bardzo klarownie brzmi.

Za co odpowiada sam zespół, ale

być może, to też dobra ręka i ucho

Flemminga Rassmussena, który

robił jego mastering. Całość uzupełnia

okładka wykonana przez

Andreasa Marschalla, którego

prace znamy z obwolut Kinga

Diamonda, Kreatora czy też

Blind Guardiana. Sumując "Spectre

of Devastation" to całkiem

niezła pozycja, która może się spodobać

ale równie łatwo można

przejść obok niej obojętnie. Niestety

strasznie dużo mamy thrashowego

grania i ciężko jest zdecydować

się na coś konkretnego. Ja się

skłaniam do tej pierwszej opcji. (4)

Warrior - Boudica

2020 Golden Core

\m/\m/

Warrior z Newcastle (to istotne

dookreślenie, przy wysypie w Wielkiej

Brytanii lat 70. i 80. grup o

takiej nazwie) reaktywowował się

po długim milczeniu w roku 2014.

Zespół nie zmarnował tego okresu,

dorobiwszy się nie tylko kilku kolejnych,

krótszych wydawnictw, ale

przede wszystkim debiutanckiego

albumu "Invasion Imminent". Tegoroczny

"Boudica" jest jeszcze

ciekawszy, chociaż powstał z nowym

wokalistą. Dave Lunn okazał

się jednak godnym następcą Eda

Halliday'a, a i reszta składu jest w

formie. Oczywiście z tego dawnego

wcielenia Warrior pozostali już

tylko Dave Dawson i Sean Taylor,

ale to i tak lepiej niż w przypadku

wielu innych zespołów

sprzed lat, w których bywa czasem

i tak, że nie ma już nikogo z oryginalnego

składu. Do tego Warrior

gra jak na początku lat 80: surowo,

mocno, często sięgając przy tym do

riffowego arsenału opatentowanego

przez Tony'ego Iommi'ego

("Mordrake", "Dreamcatcher"). A

już "Boudica Warrior Queen" czy

"Persecution (Of Witches)" to już

po prostu tak archetypowy, brytyjski

metal, że już po pierwszej

nucie ma się wrażenie, że słucha

się jakiegoś zapomnianego klasyka

nurtu NWOBHM. Nie można też

nie docenić wysmakowanych solówek

(czasem nawet dwóch-trzech

w jednym utworze), sekcja również

jest nad wyraz konkretna - naprawdę

można zacząć zastanawiać się,

czy top najlepszych zespołów nurtu

nie wyglądałby nieco inaczej,

gdyby Warrior zdołał wydać album

w 1981, czy nawet jeszcze w

1982 roku. O tym, że wtedy też

nie brakowało im dobrych numerów

przypominają cztery bonusy

live, oryginalnie wydane na EPkach

"Dead When It Comes To

Love" i "For Europe Only", ale i

bez nich "Boudica" to materiał

warty uwagi. (5)

Wojciech Chamryk

Winter's Verge - The Ballad Of

James Tig

2020 Pride & Joy Music

"The Ballad Of James Tig" to kolejny

pełny album tego cypryjskiego

zespołu. Jak zwykle wypełnia

go melodyjny symfoniczny

power metal utrzymany w pirackomarynistycznym

klimacie. Po staremu

jest to koncepcja, która dotyczy

mitologicznego królestwa zwanego

Tiberon. Niemniej pomysł i

teksty do tej płyty wymyślił Frixos

Masouras, a jego opowiadanie dotyczy

się niejakiego Jamesa Tiga,

który w dzieciństwie stracił na morzu

rodzinę i od tamtej pory szuka

zemsty na legendarnym potworze

morskim Killagoraka, który dopuścił

się tej zbrodni. Muzycznie

choć to jest melodyjny power metal

to jednak większość materiału

utrzymana jest w majestatycznym,

mrocznym klimacie. Ogromną rolę

odgrywają tu imponujące oraz potężne,

a także mocno rozbudowane

orkiestracje, które podkreślają monumentalną

atmosferę tego albumu.

Tą wyniosłą aurę akcentują

też klasyczne chóry. Pojawiają się

one sporadycznie ale są. Nie inaczej

jest z operowymi kobiecymi

partiami wokalnymi, też jedynie

przewijają się przez cały album.

Jednak najlepiej wybrzmiewa ona

w kompozycji "The Sea". Podobnie

jest z wesołkowatymi i rozbrykanymi

fragmentami power metalowymi.

Po prostu na "The Ballad Of

James Tig" z rzadka bywają, niemniej

nie burzą ogólnego konceptu

tej płyty, co najwyżej zaznaczają

jej muzyczną potęgę. Właśnie te

elementy wyróżniają ten album na

tle innych podobnych produkcji.

Być może dzięki tej inności polubiłem

tę propozycję. Oczywiście

nie zniknęły ani gitary ani sekcja

rytmiczna, przecież melodyjny power

metal stanowi tu muzyczny

fundament. Te partie cypryjskich

muzyków prezentują się bardziej

niż solidnie, ba, niekiedy przypominają

ich niedościgłych mistrzów,

czyli Blind Guardian. Ta ich natura

najjaśniej błyszczy w kawałku

"I Accept", gdzie gitarzyści pokazują

swój potencjał. Bardzo dobrze

wypada również wokalista George

Charalambous. Człowiek ze znakomitym,

mocnym głosem, który

potrafi w pełni wykorzystać swoje

walory. Muzycy też wyśmienicie

wywiązali się jeśli chodzi o brzmienie

instrumentów i ogólnie produkcję

albumu. Być może fani radosnego

melodyjnego power metalu

będą trochę rozczarowani "The

Ballad Of James Tig", jednak na

mnie krążek wywarł całkiem spore

wrażenie. (4)

Zakk Sabbath - Vertigo

2020 Magnetic Eye

\m/\m/

Rozumiem koncerty, nawet fakt

wydania EP "Live In Detroit".

Wygląda jednak na to, że Zakk

Wylde zaczyna gonić w tzw. piętkę,

próbując uczynić z Zakk Sabbath

coś więcej niż tylko cover

band Black Sabbath. Wybrał jednak

metodę najgorszą z możliwych...

nagrywając płytę z samymi

coverami. "Vertigo" to hołd dla debiutanckiego

albumu kwartetu Osbourne/Iommi/Butler/Ward,

przygotowany z okazji 50-lecia tego

wydawnictwa. W lutym może

miałoby to jeszcze jakiś sens, ale

we wrześniu żadna to już rocznica.

Mamy tu więc, toczka w toczkę,

"Black Sabbath", tyle, że w wersji

amerykańskiej. Zmiany muzyczne

są czysto kosmetyczne, typu, że w

utworze tytułowym zabrakło demonicznego

śmiechu, a cała podstawa

pozostała niezmienna - od

razu rodzi się więc pytanie, komu

ta płyta jest potrzebna. Oczywiście

Zakk, Blasko i Joey Castillo grają

jak natchnieni, w dodatku zarejestrowali

"Vertigo" live w studio, niczym

za dawnych czasów, jednak

chociaż słucha się tej płyty całkiej

przyjemnie, to nie ma ona żadnego

startu do ponadczasowych oryginałów.

Trudno więc traktować to wydawnictwo

jak coś więcej niż tylko

ciekawostkę dla największych maniaków

Wylde'a i Black Sabbath.

(2)

Wojciech Chamryk

212

RECENZJE


Acid - Maniac

2020 High Roller

reedycji przez niezawodną firmę

High Roller Records. Tradycyjnie

do bezbłędnej szaty graficznej dodali

parę bonusowych nagrań, a w

tym przypadku padło na EP Acid z

1984 "Black Car". (5 )

Adam Widełka

cords można teraz z łatwością

mieć w domu. Obok plakatu wydawnictwo

zawiera dwa dodatkowe

nagrania z 1982 roku, oryginalnie

znajdujące się na 7" "Hell On

Wheels/Hooked On Metal". (5 )

Adam Widełka

ligi speed metalu. Album "Engine

Beast" to nie tylko charakterystyczny

wokal Kate. To jeszcze, tak

jak wspomniałem, typowo pompująca

sekcja rytmiczna i gitary podające

smaczne riffy przyprawione

pełnymi witamin solówkami. Jeśli

nie policzymy bonusów to całość

daje nam wynik trzydziestu sześciu

minut. Myślę, że idealniej się nie

dało. (5)

Muszę się przyznać, że nie przepadam

w metalu za grupami z

damskim wokalem. W ogóle

oprócz kilku wyjątków, mniej lub

bardziej znanych, to większość takich

tworów za mocno nic dla

mnie nie znaczą. Jednym z takich

ustępstw od reguły jest belgijski

Acid. Założony w 1980 roku w

Bruges zespół poznałem jakiś czas

temu i z miejsca zainteresował

mnie przede wszystkim świeżo podanym

europejskim speed metalem.

O dziwo również damski wokal

nie specjalnie mnie odstraszył.

Myślę, że przez to, że jest on elementem

pasującym do reszty i

nadającym kolorytu poprzez swoją

melodyjność. Album "Maniac"

musiał w 1983 roku zrobić niemałe

zamieszanie. Dźwięki, które zaserwowali

muzycy o ciekawie brzmiących

pseudonimach, to naprawdę

żwawa dawka speed metalu. W

ciągu niecałych czterdziestu minut

materiału Acid nie pozwala nam

się nudzić. Gitarzyści Demon i

Dizzy Lizzy pracują nieźle, wzajemnie

się uzupełniając. Obok soczystych

i prędkich riffów pojawiają

się zgrabne solówki. Trochę "motorheadowa"

sekcja rytmiczna, za

którą odpowiedzialni byli basista

T-Bone oraz perkusista Anvill,

sprowadzona jest tutaj do kwestii

napędzania kompozycji. Nie znaczy

to jednak, że praca sekcji jest

bezbarwna i nastawiona na mozolne

odgrywanie podstawowych rytmów

w szybkich tempach. Pojawiają

się czasem fajne wstawki,

przejścia czy zwolnienia. Słuchając

"Maniac" po raz pierwszy nie sposób

nie zwrócić uwagi na wokal.

Zamieszanie przy mikrofonie wywołała

Kate de Lambaert, ciskająca

wersy piosenek ubrane w niesamowitą

melodyjność. Debiut tej

belgijskiej formacji to doskonała

pozycja dla wszystkich, którzy

lubią stary, oldschoolowy metal.

Trochę archaiczny, ale z klimatem,

jakiego brakuje często na współczesnych

krążkach. Do tego prosta

i absorbująca uwagę okładka - jeśli

raz poddany się jej urokowi, długo

nie będziemy potrafili się od niego

uwolnić. Wszyscy Ci, którzy jeszcze

się wahają, mogą już teraz mieć

swój egzemplarz dzięki najnowszej

Acid - Acid

2020 High Roller

Kiedyś byłem święcie przekonany,

że ta płyta to debiut belgijskiego

Acid. Bo wiadomo, że jeśli na

okładce była tylko nazwa zespołu,

znaczyło, że jest to pierwsza płyta

danej grupy. Czasem jednak były

od tego odstępstwa, zresztą dość

często (do tego doszedłem później)

i ku mojemu zdumieniu okazało

się, że "Acid" to dwójka. Acid w

1983 roku wydał dwa albumy.

Były to "Maniac" i "Acid". Brzmią

dość spójnie, czego zasługą było

popełnianie ich przez ten sam

skład. Jeszcze bardziej zgrany niż

na poprzednim, więc i pojawiają się

odrobinę bardziej wyszukane kompozycje.

Słowo "wyszukane" być

może nie jest aż tak na miejscu, bo

nadal mamy do czynienia z bardzo

rześko podanym speed metalem,

ale czuć, że jakiś progres się odbył.

Lubią sobie lekko przeciągnąć zaczęcie

utworu, gdzieniegdzie zwolnić

i nadać klimatu. Tak samo jak

na debiucie zwrócić uwagę można

na rwące i szorstkie riffy przenikające

się z zgrabnymi solówkami.

Acid nie próbuje oderwać się na

drugiej płycie od wpływów Motorhead,

ale też umie umiejętnie elementy

ich muzyki wchłonąć do

swoich nagrań. Dzięki temu, że

materiał na "Acid" porywa i jest

charakterny, nie tracimy czasu na

szukanie dziury w całym. Tu

wszystko jest na swoim miejscu,

ociosane na "sztywno", ale z potężnym

ładunkiem melodii. W

głównej mierze to ponownie zasługa

charyzmatycznej wokalistki,

Kate de Lambaert. Szczerze polecam

"Acid" jako swoistą kontynuację

przygody z belgijską grupą.

Warto sięgnąć po krążek przyozdobiony

rysunkiem czaszek również

po to, żeby samemu przekonać

się o tym, że Acid nie był tylko

ciekawostką. To po latach nadal

świetna muzyka, którą dzięki najnowszej

reedycji High Roller Re-

Acid - Engine Beast

2020 High Roller

Wydany w 1985 roku "Engine

Beast" pozostaje do dziś ostatnim

albumem klasycznego składu Acid

i Acid w ogóle, ponieważ współcześnie

mimo działalności zespół nic

nie nagrywał. Na pewno nie zarejestrują

już, przynajmniej na razie,

wspólnego krążka perkusista Anvill

i wokalistka Kate de Lombaert.

Niedawno drugie z nich

ogłosiło odejście i granie pod własnym

szyldem. Pan Kowadełko zapowiedział

kontynuację idąc swoją

drogą. Ciekawie, jak będzie brzmieć

Acid bez damskiego głosu, bo

wszakże nadawał on tej muzyce

charakter. Cóż, pozostaje nam słuchać

starych płyt belgijskiej załogi.

Firma High Roller Records ułatwia

nam tę sprawę, bo właśnie wydała

najnowsze reedycje. Po "Maniac"

i "Acid" pozostaje chwycić w

dłoń i trzeci, "Engine Beast". Tradycyjnie

z ładnym plakatem i dodatkowymi

nagraniami. Niepublikowanym

przedtem "Rats" oraz alternatywną

wersją "Hooked on Metal".

Dwa lata przerwy pomiędzy

płytami nie zrobiły zbyt dużej różnicy

dla stylistyki. Materiał, jaki

zespół zebrał na "Engine Beast"

nie odbiega zbytnio od poprzednich.

Nadal to dość zróżnicowany i

brzmiący świeżo speed metal. Z,

umiejętnie rzecz jasna, zcementowanymi

z własnymi pomysłami

inspiracjami judasowo-motorheadowymi.

Zwłaszcza w sekcji rytmicznej.

Acid być może nie zaskakuje,

ale buduje więź ze słuchaczem,

która pozwala coraz głębiej zanurzać

się w kompozycje. Mogę

uznać ten krążek za szczyt możliwości

Acid, bowiem utwory zyskały

tu najwięcej mocy i przestrzeni.

Są naturalnym rozwinięciem motywów

z poprzednich, jednocześnie

pozostając bezpiecznymi stylistycznie,

co w ogólnym rozrachunku

daje ugruntowanie pozycji Acid

jako jednej z ciekawszych kapel z

Adam Widełka

Angel Dust - Into The Dark Past

2020 High Roller

Niemiecki Angel Dust to zespół,

który po świetnym starcie w połowie

lat 80., rozpędził swoją karierę

na dobre dopiero jakieś dziesięć lat

później. Wtedy zaczął regularnie

wydawać płyty gdzieś do początku

lat dwutysięcznych. Natomiast styl

zespołu na przestrzeni lat się zmieniał.

Ze speed/thrashu przeszli w

melodyjny power metal. Ciągle jednak

była to grupa mogąca zaskoczyć

i wciąż warto o niej mówić.

Teraz okazja jest pierwszorzędna,

bowiem nakładem High Roller

Records w 2020 roku ukazały się

dwie pierwsze albumy Angel Dust

- "Into The Dark Past" z 1986 roku

i wypuszczony dwa lata później

"The Dust You Will Decay". Remasterowane

i z dodanymi ciekawymi

bonusami kuszą, by wziąć je

w ręce. Debiut Angel Dust to w

sumie jedna z ważniejszych, choć

niekoniecznie wsparta dużą popularnością,

płyta. Zawierająca w raptem

czterdziestu minutach niesamowity

ładunek energii. Te przenikające

się wzajemnie gatunki -

speed, thrash a nawet ten mający

eksplodować potem power metal.

Szybka, ale cholernie melodyjna to

płyta. W sumie materiał został nagrany

w czwórkę, a tak naprawdę

wszystko co stało się po "Into The

Dark Past" to zupełnie inna historia.

Tylko tutaj znajdziemy grę

dwóch gitar Andreasa Lohruma i

Romme Keymera, odpowiedzialnego

też za wokale. Trzon grupy -

perkusista Dirk Assmuth i basista

Frank Banx - mieli trochę inną wizję

Angel Dust, więc kolejny album

powstał w innej konfiguracji.

Czym dłużej karmi się uszy dźwiękami

z "Into The Dark Past",

tym mocniej dociera do nas, że

RECENZJE 213


właśnie mamy do czynienia z krążkiem

o potężnym potencjale. Jak

wspomniałem wcześniej, wielką

zaletą jest moc oraz brak sztywnych

ram gatunkowych. Muzycy

nie trzymają się kurczowo jednego

azymutu. Granice są płynne i sprawia

to, że debiut Angel Dust nawet

po wielu latach od wydania

ciągle absorbuje uwagę słuchacza.

Co ważne, uwaga ta nie jest w żaden

sposób wymuszona. Odnoszę

wrażenie, że "Into The Dark Past"

zyskał moją aprobatę bez jakichkolwiek

żmudnych odsłuchów, dumania

i marszczenia czoła. Od

pierwszych minut Angel Dust rozdaje

karty. Warto sięgnąć po

reedycję HRR ze względu na dodatki.

Mamy tutaj bardzo smakowite

kąski. Demo grupy "Marching

For Revenge" z 1985 roku

oraz trzy utwory zarejestrowane w

Bochum rocznik 1988. Jakby komuś

było mało świetnego Angel

Dust to taki deser najzwyczajniej

w świecie musi nasycić.

Adam Widełka

Angel Dust - The Dust You Will

Decay

2020 High Roller

Po zrealizowaniu tego albumu kariera

Angel Dust uległa zawieszeniu

na dziesięć długich lat. Z perspektywy

czasu wiadomo, że zespół

wciągnął się na nowo do tworzenia

muzyki, ale wtedy na pewno

taki obrót sprawy musiał okazać

się dużym zaskoczeniem. Po

dwóch naprawdę konkretnych płytach

- co mogło pójść nie tak? Nie

mnie tutaj bawić się w detektywa.

Wiadomo natomiast, że rok 2020

przyniósł świeżą reedycję od High

Roller Records. Tak więc obok

świetnego debiutu można teraz

ustawić nie mniej ciekawy drugi

strzał Angel Dust - "The Dust

You Will Decay". Dwa lata dzielą

dwie pierwsze płyty niemieckiej

grupy. Przez ten okres czasu zmieniło

się sporo. Od 1986 do 1988

roku skład Angel Dust uległ roszadom.

Dirk Assmuth (perkusja) i

Frank Banx (bas) nadal tworzyli

trzon i sekcję rytmiczną, natomiast

do współpracy zaprosili gitarzystów

takich jak Vinni Lynn i Stefan

K. Neuer. Wokalistą został S.L.

Coe. Przez zmiany personalne

zmienił się też kierunek poszukiwań

muzycznych Angel Dust. Jeśli

na debiucie brzmiał w klimatach

(głównie) speed i thrash metalu, a

power metal był jedynie doprawianiem

dania to na "The Dust You

Will Decay" stał się ten gatunek

dominujący. Można już od razu

zauważyć, że Coe proponuje zupełnie

inne rejestry śpiewu, a kompozycje

mogą przypominać nawet

takie grupy jak amerykański Riot.

Powstał album różny od debiutu.

W tej konwencji Angel Dust odnalazł

się dobrze, przez co słucha

się tego krążka z przyjemnością.

Jeśli nie nastawimy się na kontynuację

"Into The Dark Past" tylko

odbierzemy ten materiał jako naturalne

kroki zespołu to na pewno

spodoba się od pierwszego momentu.

Zresztą brzmienie zyskało przestrzeń

i jeszcze więcej zgrabnie podanych

melodii. I tak samo jak na

jedynce - tutaj nie do końca panowie

uwolnili się od przenikania

gatunków. Fragmentami klimat z

pierwszej płyty się pojawia, co

sprawia wrażenie, że ostateczne

odcięcie się od tamtej płyty spowodowałoby

zupełne zatracenie tożsamości

Angel Dust. Mimo wszystko

"The Dust You Will Decay"

to bardzo dobry album. W żadnym

wypadku nie neguje jego odmienności.

To też wiele znaczy, że grupa

zdecydowała się wejść na stopień

wyżej. Wybrać troszkę niepewną

przyszłość niż powielać jak

kalkę pomysły przez parę lat. To

siła kontrastu. Dodatkowo High

Roller Records proponuje, jako

bonusy, kawałki z sesji. Może nie

są one aż tak ciekawe, jak te z poprzedniej

płyty, ale również dają

świadectwo tamtego czasu i pokazują,

że Angel Dust był/jest jedną

z bardziej intrygujących grup na

świecie.

Adam Wideka

Astharoth - Gloomy Experiments

2018 Dark Symphonies

Szczerze - zabijcie mnie, ale zbyt

szybko nie znalazłbym polskich

kapel podobnych do Astharoth.

Ten pochodzący z Bielska-Białej

zespół jawił się jako dość sprawny.

Co prawda nagrali tylko jeden

longplay, ale potencjał mieli, według

mnie, na kilka. Po występie

na Metalmania '89 skład Jarosław

Tatarek (wokal, gitara), Dorota

Homme (gitara), Witold

Wirth (bas) oraz Dariusz Malysiak

(perkusja) poczynili przygotowania

do fonograficznego debiutu.

Czas pokazał, że wydany w

1990 roku "Gloomy Experiments"

to bardzo ciekawa płyta. Czyżby

polska odpowiedź na Coronera

czy Voivod? W tym stwierdzeniu

jest odrobina, ba, spora ilość szaleństwa,

ale jeśli dłużej zatrzymać

się przy tym śląskim zespole, można

już dostrzec wspólne mianowniki.

Przede wszystkim kompozycje

Astharoth cechują liczne

zmiany tempa. Utwory nie są nudne,

a swoją konstrukcją przyciągają

i intrygują. Wzorem swoich bardziej

utytułowanych kolegów zza

granicy Jarek i Dorota dostarczają

wielu gitarowych pojedynków przy

wtórującej im sekcji rytmicznej.

Bas i bębny piszą osobną opowieść,

ale czujnie obserwując i zgrabnie

cementując gitarowe zagrywki. Mimo,

że "Gloomy Experiments"

jest dość zwarte i krótkie, na pewno

nie przynosi zawodu. Trochę

na przekór, bo w thrashu to właśnie

te dłuższe albumy zaliczano do

tzw. Prog-thrashu, czy też jak kto

woli - jego technicznej odmiany.

Astharoth kładzie nacisk na pomysły.

Zaprzeczają również teorii,

że żeby było ciekawie musi być

szybkość, dzikość i wulgarność. Ich

podejście do thrash metalu może

nie okaże się oryginalne (nawet w

kontekście roku wydania), ale sądzę,

że "Gloomy Experiments"

ma w sobie dość kreatywności, że

nawet po długich latach te dźwięki

namalują uśmiech na niejednej

twarzy metal maniaka. Wydanie,

które otrzymałem do recenzji jest

dwupłytowe. Poza właściwym materiałem

dostajemy drugi, bogaty w

archiwalne nagrania, dysk. Mamy

czternaście utworów dobrej jakości

(mimo lat), rejestrowanych od

1989 do 1994 roku. Są to głównie

sesje demo, co daje możliwość

prześledzenia rozwoju Astharoth

w połowie lat dziewięćdziesiątych.

Adam Widełka

Attaxe - 20 Years The Hard Way

2020 Pure Steel

Attaxe to kolejny z niezliczonych

amerykańskich pechowców. Zespół

powstał 35 lat temu, kilkakrotnie

zawieszał i wznawiał działalność,

ostatnio w ubiegłym roku, ale pod

względem fonograficznego dorobku

nie miał szczególnych osiągnięć.

Ot, garść nagrań demo i kasetowe,

tylko krótsze, materiały - album

nagrany w 1986 nigdy nie ujrzał

światła dziennego. Dopiero w roku

2006 wydał własnym sumptem

kompilację "20 Years The Hard

Way", która obecnie doczekała się

regularnego wydania nakładem

Pure Steel. To kompilacja przekrojowa,

obejmująca różne okresy

działalności grupy z Cleveland, 15

utworów z lat 1985-2005, znanych

z demówek i mających w momencie

pierwszego wydania swą premierę,

klasyczny w każdym calu

US metal lat 80. I chociaż, często

typowo demówkowa, jakość nagrania

momentami nie powala, to jednak

trudno nie docenić tak udanych

utworów jak "Metal Messiah",

"Blood On The Moon" czy "Pedal

To The Metal". Mamy też w komplecie

utwory z kasetowych wydawnictw

grupy, singla "Suicide"

oraz EP "Are You Ready?", a ciekawostką

są trzy kompozycje z demo

1989 Zyklóne, w którym

udzielali się muzycy Attaxe, wraz

ze świetnym wokalistą Juanem

Ricardo (Ritual, Dark Arena). Inni

muzycy Attaxe również są znani z

innych grup, takich jak choćby

Lizzy Borden czy Purgatory, co

tylko potwierdza, że ten zespół

miał najzwyczajniejszego pecha.

Nagrania jednak pozostały.

Wojciech Chamryk

Chastain - For Those Who Dare

2020 Divebomb

Nie pamiętam kiedy poznałem

grupę Chastain. Wiem natomiast,

że nie od razu "zatrybiło". Musiałem

poświęcić odrobinę czasu by

przywyknąć do tej muzyki. To nie

do końca oczywisty power/heavy

metal. W znakomitej większości

dźwięków, jakie wyszły spod palców

Davida T. Chastaina, próżno

szukać banału. Kiedy więc okrzepłem

i zdałem sobie sprawę z tego,

jak ciekawą i mało znaną grupą jest

Chastain z chęcią nadrabiałem zaległości.

Divebomb Records też

nie próżnuje. Po dziesięciu latach

od ostatniego wznowienia "For

Those Who Dare" proponuje kolejne.

Tym razem zdecydowali się

na zmianę koloru i samego zdjęcia

zdobiącego okładkę i dołożenie

dwóch wersji demo utworów "Play

Their Games" oraz "I Cast No

Shadows". Na szczęście muzycznie

nic nie zostało naruszone. Pieszczą

więc nasze uszy pierwotne kształty

kompozycji poddane restauracji

przez Steve Fontano z Praire Sun

Studios. Fakt, 30 lecie wydania to

nie lada gratka. Fajnie, że postanowiono

w jakiś sposób odświeżyć

album, nie ingerując na szczęście w

samą muzykę pod kątem, na

przykład, jakichś dogrywek czy

zmian linii wokalu. Tego bym nie

zdzierżył… Sama muzyka to soczysty

heavy/power metal. Krążek

"For Those Who Dare" to piąta

długogrająca pozycja w dyskografii

Chastain. Odczuwalny jest minimalny

spadek formy grupy, w porównaniu

z pierwszymi dokonaniami,

jak "Mystery Of Illusion",

"Ruler Of The Wasteland" czy

"The 7th Or Never" ale nadal

kompozycje mogą zaciekawić i,

przede wszystkim, zatrzymać przy

głośnikach na dłużej. Być może na

214

RECENZJE


ten fakt wpływ miało pożegnanie

się z dotychczasową sekcją zespołu

przez Chastaina, a i "For Those

Who Dare" był ostatnim krążkiem

na którym śpiewała charyzmatyczna

Leather Leone przed jej dłuższą

przerwą z zespołem. Ciekawostką

jest umieszczenie przeróbki

przeboju Heart "Barracuda". Pokazuje

to rozległe horyzonty penetrowane

przez gitarzystę. David T.

Chastain nie tylko intryguje partiami

gitary, ale także nieoczywistym

wyborem na cover. Oryginał

pochodzi z połowy lat 70. Jeśli nie

jest on znany to faktycznie można

wziąć go za autorski numer Chastain.

Po trzydziestu latach "For

Those Who Dare" wciąż ma moc.

A to, że pojawiają się gdzieniegdzie

przebłyski słabszej formy? Każdej

kapeli życzę takich "potknięć".

Warto sięgnąć po ten i, naturalnie,

po pozostałe albumy z szerokiej

dyskografii Chastain. Jeśli ktoś

spragniony jest wyrazistego heavy

metalu z domieszką power, okraszonego

zadziornym damskim wokalem

nie powinien czekać ani

chwili.

Adam Widełka

CJSS - World Gone Mad

2020 Divebomb

Jakże tytuł tej płyty pasuje do globalnej

sytuacji! Nie jest wesoło i

nikt nie wie, co będzie dalej z nami

i z naszą planetą. Jeśli jakimś cudem

udało się Wam uniknąć szaleństwa

związanego z Covid-19 to

pewnie z chęcią zapoznacie się z

solową twórczością Davida T.

Chastaina. Polecam z autopsji -

świetna alternatywa na codzienne

statystyki. Równo z początkiem

działalności macierzystej formacji,

gitarzysta Chastain postanowił

powołać do życia poboczny projekt.

Nazwa jego - CJSS - była

akronimem pierwszych liter nazwisk

członków. Poza liderem brali

w tym udział: perkusista Les

Sharp, basista (znajomy z bazy

głównej tj. Chastain) Mike Skimmerhorn

oraz wokalista Russell

Jinkens. Ten ostatni stanowić

mógł alternatywę na damski wokal

Leather Leone. Rok 1986 to złote

czasy dla heavy metalu. David T.

Chastain podkreślał swoje umiejętności

i wizjonerstwo w różnych

składach. W CJSS, podobnie jak w

Chastain, mamy do czynienia z

szybkimi ale i też sprawnie przemyślanymi

kompozycjami, które

mimo upływu lat nadal brzmią

świeżo. Właśnie wtedy ukazał się

"World Gone Mad" teraz wznawiany

po raz pierwszy w formacie

kompaktu przez Divebomb Records

wzbogaconego dodatkowymi

nagraniami. Szkoda, że nikt

wcześniej nie wpadł na pomysł, by

ten temat przyspieszyć. Choć

"World Gone Mad" nie jest aż tak

bogaty w pomysły jak wczesny

Chastain, to do wykonania tej

muzyki nie mam prawa się przyczepić.

Przez blisko trzydzieści siedem

minut z głośników atakuje solidny

heavy metal z lekkim, amerykańskim

zabarwieniem. Jasna

sprawa, że najbardziej fikuśne i

intrygujące są partie sześciu strun,

jednak nie sposób nie zauważyć

ciekawych wstawek basu Mike'a i

nie próżnującego Lesa Sharpa,

starających się nadać całości odpowiedni

klimat i scementować kompozycje.

Zwrócić uwagę trzeba na

poprawnie zagrany cover Led Zeppelin

("Communication Breakdown"),

który nie stracił nic ze

swojej pierwotnej mocy. Dużo również

ciekawego dzieje się w końcówce

albumu, kiedy to pewne

fragmenty mogą przynieść na myśl…

"Heaven And Hell" Black

Sabbath! Krótko mówiąc CJSS to

niezły projekt, obiecująco zaczynający

się w 1986 roku tymże krążkiem.

Być może nie nosi on znamion

muzyki wielce ponadczasowej,

ale po trzydziestu latach

ciężko jest tutaj wytykać jakieś

rażące niedoróbki. Pozycja obowiązkowa

dla fanów heavy metalu, a

nawet i tych, którzy cenią sobie

świeżo brzmiący speed metal.

CJSS - Praise The Loud

2020 Divebomb

Adam Widełka

Gitarzysta David T. Chastain to

bardzo płodny muzyk. Nie mogący

usiedzieć spokojnie na miejscu, nagrywający

sporo ciekawych płyt z

nurtu heavy metalu. Czy to z macierzystą

formacją, nazwaną (a jakże!)

od nazwiska, czy też z solowym

projektem nazwanym (całkiem

oryginalnie!) od imienia i nazwiska,

czy, wreszcie, z grupą

CJSS. Popełniał te krążki prawie

jednocześnie, zachowując natomiast

każdemu z nich osobliwy charakter.

Divebomb Records w 2020

roku przygotowało wznowienia

dwóch pierwszych albumów CJSS

na kompaktach. Trzeba odnotować,

że okazja jest niebyle jaka, bo

to debiut tych dźwięków na srebrnym

nośniku! Po wielu, wielu

latach można w końcu sięgnąć po

"Praise The Loud" i (omawiane

wcześniej) "World Gone Mad". W

sumie dwójka to nijako kontynuacja

pomysłów z "wściekłego świata".

Zarejestrowany materiał został

przez scementowany skład, przez

co brzmi spójnie. Chastain jak widać

był zadowolony z współpracy z

Lesem Sharpem (perkusja), Russellem

Jinkensem (wokal) i Mike'm

Skimmerhornem (bas), więc

panowie towarzyszyli mu jeszcze

później. Trzeba więc podkreślić doskonałe

zgranie ale i muzyczną

świadomość, że każdy z zespołów

Davida, mimo, że tworzony wspólnymi

siłami z tymi samymi gośćmi,

nie tracił nic z oryginalności. Muzyka

zawarta na "Prasie The

Loud" to czysty heavy metal, z

lekkim amerykańskim zabarwieniem.

Tak jak wspominałem wcześniej,

można zaryzykować stwierdzenie,

że jest swoistą kontynuacją

debiutu. Ponownie mamy żwawą

sekcję rytmiczną nie ograniczającą

się do miarowego wystukiwania rytmu

oraz żarliwy śpiew. Do wszystkiego

spasowane kąśliwe partie gitary

i chwytliwe solówki grane

przez lidera. Z naukowego punktu

widzenia grupa CJSS nie była na

pewno najatrakcyjniejszą na świecie,

ale na poletku heavy metalowym

w swoim czasie mogła być co

najmniej intrygującą. Co prawda

swojego macierzystego bandu Chastain

z CJSS nie przeskoczył, ale

nie wiem, czy sens jest traktować

ten projekt w takich kategoriach.

Można za to śmiało spojrzeć na

ten twór w kontekście alternatywy

na, chociażby, śpiewającą Leather

Leone. Nic nie jest złe, jest tylko

inne, a jeśli komuś mało podstawowego

krążka to wydawca postarał

się o interesujące bonusowe nagrania.

Zachęcam!

Adam Widełka

Death Angel - The Enigma Years

1987-1990

2020 HNE / Cherry Red

Death Angel. Zespół z kapitalnym

początkiem kariery i dość nieoczekiwanymi

sytuacjami w jej trakcie.

Po reaktywacji, od 2001 roku, wrócił

na właściwe tory i serwuje regularnie

porządny thrash metal. Daje

również świetne koncerty, porażające

swobodą i energią. Firma Hear

No Evil Recordings postanowiła

wydać w tym roku ciekawy box.

Zestaw czterech płyt - "The Enigma

Years 1987-1990" - skupia

się na początku działalności grupy

z San Francisco. Trzonem tej kompilacji

są dwa pierwsze albumy formacji.

Klasyczne już dziś pozycje,

których za bardzo maniakom

thrash metalu nie trzeba przypominać.

Fantastycznie przyjęty debiut

"The Ultra-Violence" z 1987 roku

oraz "Frolic Through The Park"

wydany rok później. Sama słodycz

na uszy fana szybkich dźwięków.

Energetyczny, nie pozbawiony pomysłów

thrash metal. Pierwsza

płyta słynna z powodu długiego,

instrumentalnego utworu tytułowego.

Dwójka zaś z powodu swojej

diametralnej inności. Zespół zaczął

kombinować, co niekoniecznie dobrze

się przysłużyło, ale otworzyło

pewne furtki, dzięki którym Death

Angel zaatakował swoim trzecim

krążkiem "Act III". W boksie debiut

został wzbogacony o dodatkowe

nagrania z "Kill As One" demo.

Dysk numer trzy i cztery to z

kolei koncert i rarytasy. Koncert

pochodzący z trasy promującej

"Frolic…" z 1988 roku, nagrany w

Amsterdamie, wydany pod nazwą

"Fall From Grace". Tutaj też wisienka,

bowiem ma ostatni numer

pochodzący tylko z kopii dostępnej

w Japonii. Niepublikowane

dema oraz odrzuty na "Rarities" to

nic innego niż ten sam materiał z

wydawnictwa "Archives & Artifacts"

z 2005 roku. Mały minus za

odgrzanie tego samego, ale też nie

każdy musiał akurat nabyć wcześniej,

więc kwestia czysto indywidualna.

Powiedzmy, że jest to ciekawe

dopełnienie boksu. Sam koncert

natomiast to mix numerów z

jedynki i dwójki zaprezentowany

na żywo. Zapis oddaje wiernie to,

czego można było spodziewać się

po Death Angel w końcu lat 80.

Wartość historyczna na szóstkę, a

jeśli chodzi o dobór materiału i

jego odegranie - specjalnie też nie

ma się do czego przyczepić. Box

"The Enigma Years 1987-1990"

to znakomita pozycja dla tych,

którzy z jakichś względów nie posiadają

płyt Death Angel. Chcieliby

zacząć kompletować, ale ceny pierwszych

wydań rzucają na kolana.

Tym więc szczerze polecam niniejszy

komplet - będą zadowoleni.

Zresztą, kurczę, ten zespół za mocno

żadnych powodów do niepokoju

nie dawał. Mosh!

Adam Widełka

Depressive Age - First Depression

2020 BlackBeard/Jolly Roger

Nigdy nie zdarzyło mi się miewać

stanów depresyjnych po jakimkolwiek

odsłuchu. Muzyka AŻ tak na

mnie nie działa. Nigdy też nie

pchnęła mnie do jakichś irracjonalnych

zachowań. Zresztą, sam nie

wiem jaka musiałaby być to płyta.

Na pewno nie "First Depression"

niemieckiej thrash metalowej maszyny

Depressive Age. Współcze-

RECENZJE 215


śnie grupa już właściwie nie istnieje.

Ostatni album - "Electric

Scum" - ukazał się w roku 1996, a

później, po krótkich epizodach,

ostateczna reaktywacja się nie

odbyła. Zostaje więc nam muzyka

jaką zostawili po sobie Ingo Grigoleit

(gitary), Jochen Klemp (gitary),

Norbert Drescher (perkusja),

Jan Lubitzki (wokal) oraz Tim

Schallenberg (bas). Ten skład

stworzył fonograficzny debiut Depressive

Age. Niestety, w 2017

roku zmarł Tim, co w pewien sposób

przekreśla plany o wstaniu grupy

z niebytu. Co prawda odnotowali

w karierze zmiany personalne,

ale basista był, obok Lubitzkiego,

jednym z najdłużej grających. Wystarczy

już tych suchych faktów.

Album "First Depression" jest o

wiele lepszy niż tępe chłonięcie historii

jakich wiele. Dawno nie słuchałem

tak zróżnicowanego thrash

metalu. Dźwięki, jakie wypełniają

krążek, to ambitny progresywny

thrash. Taki z licznymi zmianami

klimatu, tempa i posiadającym całą

gamę interesujących rozwiązań

aranżacyjnych. W sumie już od początku

płyty można zauważyć, że

Depressive Age to zespół z miejsca

odrzucający prostacki łomot.

Umiejętnie zagęszczają swoją muzykę,

jednocześnie dodając zmyślnie

przestrzeń, zwolnienia czy hipnotyzujące

solówki. Jedynym mankamentem

może być wokal, który

swoją barwą i manierą, dla poniektórych,

okaże się irytujący. W zakresie

czysto instrumentalnym -

"First Depression" - to solidna i

warta uwagi pozycja. Zdaję sobie

sprawę, że takie albumy leżą już na

półkach tych zagorzałych zwolenników

thrashu. Jednak dzięki najnowszej

reedycji, popełnionej

przez firmę BlackBeard, o tej niemieckiej

grupie dowiedzą się nowi.

Fajnie, że wznowienie przygotowano

z dbałością o oryginał. Nie

znajdziemy tu żadnych dodatków.

Chociaż to naprawdę dobra rzecz -

szkoda, że nie pokuszono się nawet

o jakieś dwa-trzy archiwalne

numery albo materiał wybrany z

trzech taśm demo z okresu 1990-

1991. Wtedy byłoby wręcz idealnie.

Adam Widełka

Enter - 1991 Images From Floating

Worlds

2020 Pure Prog

Enter to włoski zespół prog rockowy,

który działał w latach osiemdziesiątych.

Ich działalność nie wyszła

poza kilka nagrań demo. I

właśnie te nagrania znalazły się na

płycie przygotowanej przez ekipę

Pure Steel Records. Być może ten

zespół jest dla Was anonimowy -

zresztą jak dla mnie - niemniej

działali w niej muzycy, którzy są

znani na włoskiej scenie muzycznej.

Klawiszowiec Gabriele Bulfon

to obecnie odnoszącym sukcesy

pianista i kompozytor na scenie

jazz / fusion. Perkusista i wokalista

Marco Ferranti działa w istniejącym

od lat włoskim tribute bandzie

Queen, MerQury. Wokalista

Vittorio Ballerio przez dziesięciolecia

związany był z inną legendą

włoskiego progresywnego grania

Adramelch. Obecnie śpiewa w Caravaggio.

Basista Franco Avalli

był również związany z Adramelch

i brał udział w powstaniu

ich debiutu "Irae Melanox". Obecnie

jest cenionym basistą jazz / fusion,

znany głownie ze współpracy

z Gabriele Bulfonem. Muzyka

Enter wywodzi się z progresywnego

rocka lat siedemdziesiątych ale

zagrana jest w typowy sposób, który

obowiązywał dekadę później.

Bardzo mi to przypomina Genesis

z okresu albumów "...And Then

There Were Three..." (1978),

"Duke" (1980) oraz "Abacab"

(1981). Oczywiście Włosi zrobili

to przez swój pryzmat postrzegania

dźwięków i jak dla mnie ich

muzyka jest bardziej przestrzenna,

plastyczna oraz sugestywna. Spora

w tym zasługa klawiszy, które swoimi

pastelowymi dźwiękami bardzo

śmiało nakreślają wyjątkowe

muzyczne pejzaże. Większość

kompozycji jest długa, dzięki czemu

muzycy dość jasno potrafią

przekazać swoje postrzeganie muzycznego

świata. Chociaż w krótkiej

formie jakim jest instrumentalny,

sztandarowy utwór "Enter" zrobili

to również bardzo efektownie.

W muzyce Włochów jest pełno

emocji, które obracają się głównie

wokół radosny i melancholijnych

doznań. Każdy instrument brzmi

czyściutko i wyraźnie. Mnie jednak

brakuje trochę mocy, nie tej metalowej,

a znanej też z progresywnego

rocka. "1991 Images From

Floating Worlds" to dość fajna,

sentymentalna podróż w lata

osiemdziesiąte, która spodoba się

fanom progresywnego rocka. Nie

sądzę aby ten krążek stał sie ich

ulubionym, ale myślę, że od czasu

do czasu bardzo chętnie z Enter

zabiorą się we wspomnianą podróż.

Geezer - Plastic Planet

2020/1995 BMG

\m/\m/

Chyba każdy muzyk myśli o realizacji

własnych pomysłów. To, że

gra określony typ muzyki w macierzystej

formacji nie oznacza, że tylko

i wyłącznie takie dźwięki są dla

niego spełnieniem. Z biegiem lat

często zdarza się, że horyzonty naprawdę

ulegają poszerzeniu i, nawet

z ciekawości, dąży się do realizacji

nowych projektów. Lub też

chce się potraktować nowe jako

zwyczajną odskocznię. Po wydaniu

w 1994 roku z Black Sabbath

albumu "Cross Purposes", Geezer

Butler opuścił kolegów i poświęcił

się świeżym tematom. Już rok później

opublikował pierwszą płytę

jego nowego zespołu nazwanego

po prostu Geezer. Nosił on tytuł

Plastic Planet a w realizacji pomogli

basiście ciekawi muzycy. Na gitarze

zagrał Pedro Howse, który

to wcześniej tak naprawdę miał tylko

współpracę z Butlerem przy jego

poprzednim składzie. Perkusję

obsadził Deen Castronovo, dobry

znajomy Ozzy'ego (okres od 1994-

1995) oraz niezły sesyjny drummer.

Wokal przypadł pochodzącemu

z Fear Factory Burtonowi

C. Bellowi. Blisko pięćdziesiąt minut

muzyki to szeroki sludge metal.

Wbrew pozorom nie jest to aż

tak dalekie od tego, co Geezer robił

z Black Sabbath, ale na pewno

może okazać się zbyt ciężkie dla fanów

klasycznego hard rocka. Słuchając

"Plastic Planet" odniosłem

wrażenie, że kompozycyjnie album

utrzymano w konwencji "napompowanego"

Sabbath. Nawet Bell

śpiewa czasem "pod" Ozzy'ego. A

przynajmniej przyprawia o złudzenie.

Płyta dostarcza solidnej dawki

dobrze zagranego metalu, bez żadnych

wpadek czy zbędnych nut.

Adresowana do wąskiego grona odbiorców

na pewno, myślę, że część

osób sięgających po krążki skuszona

została osobą basisty. Efekt

jednak nie musi się każdemu spodobać.

Specyficzna muzyka. Czasem

jakieś nawet skoczne rytmy,

skandowane, mocne wokale. Gęsto,

ostro, masywie. Taka Sabbathowska

smoła, ale poddana

jeszcze dodatkowej obróbce. Zyskująca

większe stężenie metalu.

Więcej głębi, ale też więcej nowoczesności.

Dla mnie jest to poprawna

płyta, zawierająca trochę ciekawych

fragmentów, lecz nie powoduje

ciarek na tyle, żebym wracał

do niej częściej niż raz od wielkiego

święta. Tym jednak, którzy lubują

się w dźwiękach spod znaku

Fear Factory, Ministry czy typowego

groove metalu, album "Plastic

Planet" może okazać się nie

tylko ciekawostką.

Geezer - Black Science

2020/1997 BMG

Adam Widełka

Z uwagi, że nie byłem raczej wielkim

fanem solowych dokonań

Geezera Butlera, ostatnie reedycje

płyt grupy Geezer, są dla mnie

swoistym novum. Co prawda, "Plastic

Planet" nie zniechęcił mnie do

pomysłów, jakie basista realizował

od 1995 roku pod nowym szyldem,

ale zawierał muzykę dość daleką

od tego, co lubię. W obszernych

fragmentach to ciekawa, mocna

rzecz, jednak w dużej dawce

staje się nużące. Zwłaszcza, że kolejny

album - "Black Science" -

ukazał się dwa lata po debiucie i

tak naprawdę nie przyniósł nic nowego.

Zespół nagrał materiał prawie

w takim samym składzie.

Obok Geezera (naturalnie bas

oraz klawisze) stanęli ponownie

Pedro Howse na gitarze i perkusista

Deen Castronovo. Zmiana

odbyła się za mikrofonem. Świeżym

śpiewakiem został szerzej nieznany

Clarke Brown. Sama muzyka

stała się również bardziej mroczna,

industrialna. Muzyka zwolniła.

Głównie obcujemy z pełzającymi

rytmami, snującymi się niskimi

tonami. Brown unika już aranżowania

głosu "pod" Ozzy'ego a

instrumentalnie też mniej tutaj

echa Black Sabbath. Wciąż jednak

jest to mieszanka sludge/industrial.

Przez blisko godzinę obracamy

się w gęstej smole. Czasem

trochę żwawiej, ze skandującym

wokalem i "skoczną" sekcją ale fundamentem

"Black Science" jest powolność

i moc. Trzeba lubić takie

dźwięki. Może jeśli nie byłoby wokali…

Ale też czasem wstawki, jakby

pracujących maszyn, powodują

dość klaustrofobiczny klimat. Być

może nie jest to zła muzyka. Wykonawczo

- jak najbardziej. Sam

Geezer Butler to dla mnie jeden z

najlepszych basistów na świecie.

Stylistyka i pomysły niestety do

mnie nie trafiają. Słuchanie ma też

dawać przyjemność, a w przypadku

"Black Science" było po prostu

obowiązkiem.

Geezer - Ohmwork

2020/2005 BMG

Adam Widełka

Ostatnia jak dotąd płyta zespołu

Geezer ukazała się w roku 2005.

Gdybym był złośliwy, to dodałbym,

że to jedyny pozytyw, jaki

mogę o niej napisać. Kurczę, właśnie

to napisałem… Naprawdę staram

się posłuchać uważnie muzyki,

o której mam się wypowiedzieć.

Nawet jeśli nie jest ona moją ulu-

216

RECENZJE


bioną. Nie raz, nie dwa wspominałem

o tym, ale starałem się też

znaleźć pozytywy, szukać tego, co

mnie bliskie. W przypadku "Ohmwork"

były to przebłyski. Ten materiał

to totalnie przeciwny biegun

dla mojego gustu. Zresztą to muzyka

tak chaotyczna i, po prostu, męcząca,

że ciężko spokojnie wysiedzieć

do końca. Pierwsze znośne

dźwięki pojawiły się w dość spokojnym

(fragmentami) czwartym

utworze. Sam początek - jakiś

wściekły rap czy poparzony wokalista.

Do tego rytmy spod znaku,

nie wiem, Korna, Limp Bizkit czy

jakichś cudów dla zbuntowanych

nastolatek. Nawet jeśli wchodzi jakiś

riff, jakaś próba zagrania w innym

stylu, to za chwilę musi znów

Clark Brown drzeć facjatę. Ja

wiem, że to się nazywa ekspresja,

ale na Boga… Zabija to naprawdę

ciekawe kawałki w zarodku. A

chłopak umie coś zaśpiewać, bo

nawet są takie zwolnienia, kiedy

głos ma normalny. No ale za chwilę

z powrotem z akompaniamentem

rwanych gitar i mocnej sekcji.

Pod koniec "Ohmwork" przynosi

trochę ulgi, ale zakładam, że nie

wprawiony organizm będzie już

tak wyczerpany, że nawet nie

zwróci uwagi na to, co wydobywa

się z głośników. Muszę przyznać,

że zaskoczył mnie Geezer Butler

swoimi zapatrywaniami, pomysłami

i chęcią grania tak diametralnie

innej muzyki, do której mnie przyzwyczaił.

Jednak o ile na "Plastic

Planet" i "Black Science" mogłem

zaczepić ucho trochę dłużej, to po

odsłuchu "Ohmwork" to samo

ucho musiałem poddać interwencji

laryngologa. Wiem, że są fani takiego

grania i to zdecydowanie dla

nich są to dźwięki. Ktoś, kto słucha

klasycznego heavy metalu czy

thrashu, musi przygotować się na

ciężką przeprawę z tym albumem.

Girl - Wasted Youth

2020 HNE Recordings

Adam Widełka

W zeszłym roku HNE wypuściło

reedycję debiutu Girl "Sheer

Greed" z roku 1980. Jego uzupełnieniem

były nagrania "live" zebrane

pod szyldem "Live In Osaka

'82". Tym razem wytwórnia wzięła

na tapetę drugi album Girl, "Wasted

Youth", który oryginalnie

premierę miał w 1982 roku. Muzycznie

jest to kontynuacja "Sheer

Greed" czyli znajdziemy na niej

pełno odniesień do glam rocka ale

tym razem kawałki są bardziej soczyste

i nabite konkretnymi hard

rockowymi i rock'n'rollowymi naleciałościami.

W niektórych chwilach

wyczuwalne są też wpływy

punk rocka. Niemniej najważniejsze

jest to, że kapela nabrała pewności

a muzyka konkretów. Kawałki

na "Wasted Youth" są wielobarwne

oraz operują wieloma klimatami,

niemniej moc rock'n'rolla

w nich dominuje. Oczywiście najbardziej

pasują mi te utwory, które

eksponowały heavy rockową moc i

pewną przebojowość, tak jak rozpoczynający

"Thru The Twilite".

Hard rockową mięsistość jak w tytułowym

"Wasted Youth". Czy też

dynamikę hard'n'heavy podszytą

rock'n'rollem w "Nice'n'Nasty" oraz

"Overnight Angels". Pozostałe kompozycje

to już typowe granie tej

formacji ale utrzymane na solidnym

poziomie. Jednak to nie jedyny

krążek wypełniający ten w

sumie sześcio-płytowy box. Na następnym

dysku znalazła się płyta

zatytułowana "Killing Time",

która oryginalnie wyszła w momencie,

gdy formacja już nie istniała.

Zawiera on utwory przygotowane

na trzeci album, niewykorzystane

kawałki z dwóch poprzednich

sesji oraz te nigdy wcześniej

nie publikowane. Niestety nie

wiem jak wiele z tych dwudziestu

kompozycji stanowi część na wspomniany

kolejny krążek Girl, ale

ogólnie tę płytę spokojnie można

w ten sposób traktować. Album zaczyna

się przyzwoicie przygotowanymi

coverami "Juliet" Russa Ballarda

oraz "Nutbush City Limits" z

repertuaru Ike & Tina Turner.

Ten ostatni utrzymany jest w konwencji

soczystego hard'n'heavy. W

podobny sposób zrealizowany jest

następny kawałek "Mad For It". Po

nim następuje blok już typowego

dla nich glam rocka podszytego

rock'n'rollem oraz z rzadka punk

rockiem. I na prawdę jest to bardzo

solidna dawka niezłego glam

rocka. Dopiero pod koniec płyty,

utwory takie jak "King Rat" czy

"Mogal" można nazwać wypełniaczami.

Za to następujący po nich

"Love Is Game" można byłoby dołączyć

do grona przebojów kapeli.

Szkoda, że los nie pozwolił im wydać

normalnie tej płyty a później

zwyczajnie ją promować. Kto wie,

może mogliby do tej pory swobodnie

funkcjonować pod szyldem

Girl. No ale tego się nie dowiemy,

bo to już miniona historia. Kolejne

krążki tego boxu to nagrania "live"

zamknięte kolejno pod szyldami

"Live At The Marquee Club,

London 1981", "Live In Tokyo

1980", "Live At The Greyhound

1982" natomiast ostatni dysk zawiera

dzielony "Live At The Birmingham

Odeon 1982", "Live At

The Hammersmith Odeon 1982"

oraz wersje demo kawałków "Madame

Karone" i "Make It Medical".

Wszystko to ogólnie nagrania

bootlegowe różnej jakość. Najlepsza

pod tym względem jest rejestracja

koncertu w Marquee Club.

Za to jako koncert najlepiej wypadł

ten w Greyhound. Nie przepadam

za takimi koncertówkami ale rewelacyjnie

przedstawiają one zespół i

jego formę w czasie występów. Na

pewno wartościowe uzupełnienie

dyskografii tej grupy. Wspomnę

jeszcze, że to nie jedyne bootlegi

archiwizujące koncertowe wyczyny

Girl, bowiem na rynku pojawiło się

jeszcze kilka innych tytułów, ale

one nie dotyczą się wydawnictw

HNE Recordings. Tak czy inaczej,

ich wydanie Girl "Wasted Youth"

jest warte zainteresowania, szczególnie

fanów glam rocka i hard

rocka.

\m/\m/

Griffin - Flight Of The Griffin /

Protectors Of The Liar

2020 Golden Core

Amerykański power/speed metalowy

Griffin doczekał się w końcu,

po długiej przerwie, porządnej reedycji.

Firma, która podjęła się tej

kwestii, Golden Core Records,

uznała, że nie ma co gładzić się po

pyszczkach. Przygotowała więc od

razu trzypłytowy zestaw zawierający

odświeżone wersje dwóch słynnych

albumów grupy oraz garść dodatkowych

nagrań. Myślę, że dla

wszystkich, którzy jeszcze nie posiadają

oryginalnych wydań "Flight

Of The Griffin" oraz "Protectors

Of The Liar" okazja by nadrobić

zaległości nasuwa się pierwszorzędna.

Płyty zostały poddane ponownemu

masteringowi z zachowaniem

oryginalnego mixu, a "dwójka"

dostała bonus, bowiem na

trzecim dysku jest w wersji remix

2020. Szczerze to nie przekonuje

mnie to aż tak bardzo, żeby sięgać

od razu po nowe brzmienie. Hołduje

zasadzie - jak najmniej grzebania,

więc skupiłem się na dwóch

pierwszych krążkach. Cóż, Griffin

to kawał dobrego power/speed metalu.

Aż dziw bierze, że zdołali nagrać

tylko i wyłącznie te krążki.

Możliwe, że wiązało się to z uszczupleniem

składu, wszakże "Protectors

Of The Liar" zostało zarejestrowane

przez trójkę Rick Wagner,

Rick Cooper oraz William

McKay, gdzie drugi z Ricków

przejął dodatkowo obowiązki basisty

po Thomasie Sprayberry. Zrezygnowano

z drugiej gitary, którą

szarpał Yaz. Na pewno "Flight Of

The Griffin" brzmi pełniej i ma w

sobie więcej animuszu. Jednak oba

albumy zawierają multum świetnych

pomysłów odegranych wzorcowo

jeśli chodzi o ten gatunek

metalu. Dzięki remasterowi brzmią

potężnie i świeżo, choć od ich wydania

minęło już około trzydziestu

lat. Dobra muzyka obroni się w sumie

sama, dlatego kwestia odświeżenia,

moim zdaniem, nie wpływa

tutaj na radość z słuchania tak bardzo

jak po prostu chwytające za

uszy kompozycje. Tam, gdzie trzeba,

pojawiają się nawet balladowe

fragmenty. Gdzie indziej wchodzi

zadziorny riff albo kanonada perkusji.

Spójrzcie na okładkę debiutu

- dźwięki zaklęte na krążku są jak

ten gryf - obnażają pazury i kły.

Wbrew powodującej, być może

uśmiech, grafiki zarówno "Flight

Of The Griffin" jak i "Protectors

Of The Liar" to soczysty i szczery

metal.

Adam Widełka

Iscariota - Cosmic Paradox

2020 Defense

"Legenda" nie jest jedynym tegorocznym

wydawnictwem Iscarioty,

bo zespół po 25 latach doczekał się

też kompaktowej wersji debiutu

"Cosmic Paradox", oryginalnie

wydanego tylko na kasecie. Dobrze,

że ten materiał doczekał się

wreszcie wersji CD, w dodatku dopełniony

pierwszym demo "Glodgad",

bo zaskakująco dobrze zniósł

upływ czasu, a nawet słucha się go

obecnie lepiej niż kiedyś. Jak starsi

czytelnicy pewnie pamiętają we

wczesnych latach 90. niepodzielnie

rządził death metal, a w naszym

kraju też nie brakowało licznych

admiratorów takiego grania. Iscariota

nie był tu wyjątkiem, ale sosnowiecka

ekipa już od pierwszej

kasety wyróżniała się na tle konkurencji

ciekawym połączeniem mocy

i techniki, poszukując najlepszych

sposobów na jak najpełniejsze

wyrażenie tego, co grało im w

serduchach. Na "Glodgad" brzmi

to momentami jeszcze dość nieporadnie,

czasem też słychać wpływy

nie tylko death/doom metalu, ale i

thrashu, jednak "Ostatnia wieczerza"

czy "Nieustająca wojna" bronią

się do dziś, potwierdzając, że

już wtedy zespół był na dobrej drodze.

Długogrający debiut "Cosmic

Paradox" tylko to potwierdził, dobitnie

przy tym akcentując zwrot

zespołu ku jeszcze bardziej technicznemu,

chociaż wciąż mocarnemu,

graniu spod znaku Death. Co

ciekawe wiele zespołów próbowało

wtedy tak grać, ale sporo muzyków

zbyt wcześnie próbowało iść w ślady

Chucka Schuldinera, co kończyło

się różnie. Iscariota wyszedł

z tej próby z tarczą, przedstawiając

siarczysty, zaawansowany technicznie

i urozmaicony materiał, efekt

pracy pięcioosobowego składu

("Glodgad" to dzieło duetu Piotr

Piecak-Dominik Durlik). Dlatego i

dziś, mimo upływu 25 lat, nie mo-

RECENZJE 217


żna traktować "Cosmic Paradox"

wyłącznie jako archiwalnej ciekawostki,

dokumentu z czasów siermiężnych

początków i zespołu, i

polskigo death metalu, bo ten materiał

wciąż ma potencjał i moc.

Zespół nie bał się też nietypowych

rozwiązań, proponując polskojęzyczną

balladę "Lilith" z czystymi

wokalami Andrzeja Miśty, świetnie

dopełniającą takie klasyki jak:

"Shadow Zone", tytułowy czy "Just

Like You", w którym wokalista

brzmi już niczym jeszcze ostrzejszy

Mille. Klasyk, wart poznania,

jeśli jeszcze go nie słyszeliście.

Wojciech Chamryk

Ken Hensley - Tales Of Live Fire

& Other Mysteries

2020 HNE Recordings

W zeszłym roku HNE Recordings

opublikowało box "The Bronze

Tears 1973-1981", w którym znalazły

się trzy solowe albumy Kena

Hensley'a, wydane, gdy muzyk był

jeszcze związany z Uriah Heep.

Tym razem wytwórnia zaoferowała

box z płytami Hensley'a z lat 2012

- 2013. W tym zestawie znalazły

się dyski "Love & Other Mysteries"

i "Live Tales" sygnowane

imieniem i nazwiskiem artysty

oraz trzy dyski pod szyldem Ken

Hensley & Live Fire, kolejno

płyty "Live" (podwójny album) i

"Trouble". "Love & Other Mysteries"

to bardzo łagodny i nastrojowy

album z muzyką zlokalizowaną

gdzieś w środku rocka. Rozpoczynający

krążek "(This) Bleeding

Heart" bardzo kojarzy się z tym co

robi w swojej karierze Mark Knopfler

i taki właśnie charakter ma

cały krążek. Z tym, że cechuje go

bogata i ciekawa instrumentacja,

bowiem całość bardziej przypomina

projekt. Choć muzykę nagrała

konkretna grupa muzyków: Juan

Carlos Garcia na perkusji, Antonio

Fidel na basie i Ovido Lopez

na gitarze, to Hensleya wspiera

też sporo instrumentalistów, którzy

wzbogacają muzykę aranżacyjnie

z orkiestracjami włącznie. Poza

tym bardzo dużo dzieje się od strony

wokalnej bowiem nie tylko tu

Ken Hensley śpiewa. Wspieraja

go Glenn Hughes, Santra Salkova,

Sarah Rope, Irene Forniciari

oraz Roberto Tiranti. Sporą część

"Love & Other Mysteries" wypełniają

duety damsko - męskie, co z

kolei może kojarzyć się z formułą

rock opery. Ogólnie pozycja do słuchania

w romantyczne nocy. Podobny

charakter ma następny album

"Live Tales". Jednak tym razem

jest to zapis solowego występu Kena

Hensley'a, który śpiewa swoje

kompozycje skomponowane na

przestrzeni całej kariery, w tym z

czasów, gdy wspierał Uriah Heep.

W czasie występu akompaniuje sobie

jedynie na fortepianie lub gitarze

akustycznej. W sumie bardzo

fajny koncert. Kolejny album,

"Live" to również rejestracja nagrań

na żywo, tym razem jednak w

odsłonie hard rockowej. Powiem

szczerze, że w takiej formie najbardziej

sobie cenie Pana Hensley'a,

a szczególnie jego grę na Hammondach.

Niczego sobie są również

muzycy wspierający Kena, świetnie

potrafią wykreować atmosferę

poszczególnych kompozycji. Występ

ten jest też nie lada gratką dla

fanów Uriah Heep, bowiem sporą

jego część wypełniają utwory właśnie

tego zespołu. Po prostu ten album

to mus dla wszystkich fanów

tej ikony hard rocka. Pierwsza

część tego tytułu to ponad godzinne

danie główne, za to druga to zaledwie

dwudziestosześciominutowa

dostawka, która charakteryzuje

się pół akustycznym wykonaniem

"Lady In Black". Niesamowity czas

dla wielbicieli hardrockowego wcielenia

Kena Hensley'a. "Trouble"

to album, który kontynuuje hard

rockową odsłonę osobowości Hensley'a.

Tym razem są to w pełni

autorskie kompozycje i najzupełniej

świeżutkie. Niezwykle udanie

nawiązują do tego co muzyk robił

w latach siedemdziesiątych w

Uriah Heep. No cóż niektórzy

nieraz potrzebują całego życia aby

przekonać się co dla nich jest najlepsze.

A właśnie taki hard rock z

wyeksponowanymi organami

Hammonda to sedno tożsamości

Kena Hensley'a. Wszystkie kompozycje

na tym albumie są bardziej

niż solidne, ba w niektórych momentach

porywające, choć żadne z

nich nie mogą równać się z największymi

przebojami Uriah

Heep typu "July Morning", "Lady

In Black" czy też "Easy Living".

Niemniej jest to bardzo dobry krążek,

który z pewnością zadowoli

fanów starych dokonań Uriah

Heep. Także box "Tales Of Live

Fire & Other Mysteries" choć

prezentuje dość krótki wycinek kariery

Hensley'a, to przedstawia go

w różnoraki sposób, ale też jest

podpowiedzią, że ten artysta najlepiej

prezentuje się w siarczystym

i pełnym energii hard rocku.

\m/\m/

Mad Butcher - Metal Lightning

Attack

2020 Dying Victims

Kopania w starociach ciąg dalszy.

W sumie to się nigdy nie kończy i

cały czas dostarcza niesamowitych

emocji. Bo ile to już razy człowiek

myśli, że nic go nie zaskoczy a tu -

myk! - i pojawia się coś, czego

wcześniej nie znał a i muzycznie

nie przynosi wstydu. Tym razem

powodem zmarszczenia czoła jest

stara niemiecka kapela reprezentująca

heavy/speed metal o, jakże

znajomej, nazwie Mad Butcher.

Grupa powstała w Essen a wydarzenie

to jest datowane na 1981

rok. Kariera Rzeźnika trwała jedenaście

lat, do 1992 roku. Natomiast

w 2020 roku ukazała się ich

najnowsza płyta "For Adults Only"

po reaktywacji. Ja jednak skupiam

się na fonograficznym debiucie

pod tytułem "Metal Lightning

Attack". Dość niedawno Dying

Victims Records postanowiło wypuścić

wznowienie. Dźwiękowe

tylko jednak, bowiem ani w kwestii

grafiki, ani dodatkowych nagrań

nie zostały poczynione żadne działania.

W sumie i dobrze. Album

sam w sobie jest dość ciekawy i,

mimo siermiężnego brzmienia, może

przy sobie zatrzymać. To taki

pomieszany heavy metal ze speed

metalem w wykonaniu naszych

zachodnich sąsiadów, z lekką domieszką

szorstkiego thrash metalu.

Tak podpowiada mi ucho. Zresztą

pewnie nie będę w tym osądzie

osamotniony. Krążek nie jest odkrywczy

ale przynosi ze słuchania

trochę przyjemności. Po kilku odsłuchach

wyraźnie zaczyna zyskiwać,

chociaż do jakiegoś mega

aplauzu i dewastacji pokoju, niestety,

autora tej recenzji nie doprowadził.

Te lekko czterdzieści minut

muzyki to smaczek dla maniaków

gatunku i wszelkich kopaczy

w starociach. Dla bardziej zdystansowanego

słuchacza Mad Butcher

na "Metal Lightning Attack"

może nie okazać się jednak czymś

zmieniającym świadomość. To cały

czas operowanie doskonale znanymi

patentami z speed metalowej

szkoły, bardziej tej germańskiej niżeli

amerykańskiej. Wokalnie nasunąć

się może trochę skojarzeń z

Tank czy innymi angielskimi zespołami.

Mad Butcher cały czas

miesza i dość sprawnie porusza się

między gatunkami. I to w sumie

największa zaleta tej płyty.

Wszystko inne zależy od indywidualnych

preferencji odbiorcy, niemniej

proszę nie skreślać "Metal

Lightning Attack" bez uprzedniego

zapoznania.

Adam Widełka

Mindless Sinner - Master Of

Evil

2020 Pure Steel

Szwedzi są niesamowici. Nośne

melodie mają we krwi. Nieważne,

czy to jest heavy metal, hard rock,

czy też death metal. Zawsze przemycają

świetnie zaaranżowane kawałki,

fragmenty czy też całości

albumu. Nie mówię, że w każdym

momencie słychać echo ABBY, ale

łączenie i, co ważne, symbioza z

melodią nie powoduje im żadnej

ujmy. Powiedziałbym nawet, że

dodaje uroku. Weźmy taką EP

Mindless Sinner "Master Of Evil".

Oryginalnie szesnaście minut materiału.

W najnowszym, winylowym

wydaniu Pure Steel Records,

cała druga strona zapełniona

została pięcioma kawałkami z

demo '83. Od początku do końca

jest jazda. Heavy metal z tekstami

traktującymi o okultyzmie, kobietach

czy metalu samym w sobie.

Chwytliwy, zadziorny, galopujący.

Szarpany, złowieszczy, gęsty. I od

początku do końca zabarwiony

niezwykle nośnymi melodiami.

Wokale, solówki, sekcja - wszystko

zanurzone jest w świetnych aranżach,

chwytających za gardło motywach.

Cały czas ma się wrażenie,

że muzyka zawarta na "Master Of

Evil" unosi nas do samego sufitu.

Demo zespołu nasycone jest

jeszcze mocniej czystym chemicznie

heavy metalem. Czuć w tych

nagraniach surowiznę. Trochę spowodowane

jest to brzmieniem, które

już na pierwszy rzut ucha różni

się od właściwego materiału. Natomiast

daleki byłbym od stwierdzenia,

że te kawałki są w jakiś sposób

nieczytelne - nic z tych rzeczy. Słucha

się tego tak samo soczyście jak

"Master Of Evil". Lubię takie płyty.

To esencja zjawiska zwanego

heavy metalem. Kompozycyjnie,

klimatycznie, szczerze - tutaj aż

czuć pęd i radość z grania. Melodie

przenikające się z niesamowitą

swobodą z ostrymi riffami i motoryką

sekcji. Krótko i na temat, jak

to na mini albumach. Nawet bonusy

nie stanowią dla mnie problemu,

ba, są tutaj nawet świetnym dopełnieniem

"Master Of Evil". W pewnym

momencie dźwięki tak dobrze

do siebie pasują, że samoistnie

strony A i B można potraktować

jako pełen album. Krótko mówiąc -

włączyć, rozkręcić wzmacniacz i

machać głową!

Adam Widełka

Motorhead - Ace Of Spades

2020 BMG

To już kolejna - po wydanych w

2019 roku "Overkill" i "Bomber" -

reedycja z dyskografii Motorhead

w kontekście czterdziestolecia.

Wydana tak samo profesjonalnie i

zapierająca dech jak poprzedniczki.

Bogate wersje, począwszy od

winyli a skończywszy na ogromnym,

kolekcjonerskim boksie, obfitują

w dodatkowe utwory, zdjęcia i

218

RECENZJE


wybornie podnosi puls i nastraja

optymistycznie w każdym momencie

dnia. Cóż, nie umiem być w

przypadku tego zespołu obiektywnym,

ale też to najnowsze wydanie

nie daje żadnych powodów

do tego, by się czepiać. Motorhead

for life!

porcji heavy metalu ubranej w

ciekawe słowa spisane przez eksperta

gatunku, Johna Tuckera.

Adam Widełka

inne smakowite artefakty. Wydanie

"Ace Of Spades", które ja akurat

trzymałem w rękach, to 2CD

Deluxe Mediabook. W skład

wchodzą dwa dyski oraz bogata w

informacje i fotografie książeczka

w twardej oprawie. Pierwszy krążek

to, co tu dużo pisać, oryginalny

album. Płyta, którą zna chyba

każdy i o której napisano już tryliard

publikacji. Album, tak jak

utwór tytułowy, który okazał się

sukcesem komercyjnym jak i chyba

największym przekleństwem grupy.

Do dziś, o zgrozo, niektórzy

kojarzą Motorhead tylko ze

względu na "Ace Of Spades" właśnie.

Nie znaczy to, że "Ace of

Spades" to zły krążek. Absolutnie

to szczytowy okres klasycznego

składu, czyli Lemmy'ego, Philthy

Animala Taylora i Fast Eddie

Clarke'a. To dwanaście szybkich i

szorstkich kompozycji. Kontynuujący

poniekąd kapitalny, bluesowy

feeling znany z "Overkill" czy

"Bomber", ale dodatkowo eksplorujący

rejony zarezerwowane dla

raczkującego heavy metalu. Mimo

wszystko jednak to muzyka jedyna

w swoim rodzaju i nawet ciężko mi

jest jakoś konstruktywnie o niej pisać.

Wystarczy posłuchać tego

brzmienia - soczystego, rock'n'rollowego

pazura - i wszystko stanie

się jasne. Motorhead to swoisty

elementarz, jeśli chodzi o historię

ciężkiego grania. Grupa, która

wpłynęła na niezliczoną ilość zespołów.

Grupa, która wytworzyła

swoje charakterystyczne brzmienie

i styl. Krótko mówiąc "Ace Of

Spades" to jedna z tych ponadczasowych

płyt, które zawsze mogą

rozwalić łeb i zawsze smakują tak

samo wybornie. Zakładam, że spora

część czytających HMP ma już

w swoich zbiorach "Ace Of Spades".

Ale ta reedycja ma piękny

bonus w postaci niepublikowanego

wcześniej, przynajmniej oficjalnie,

pełnego koncertu w ramach trasy

promującej z 1981 roku. Nagrania

dokładnie pochodzą z Whitla Hall

w Belfaście, a Motorhead dało tą

sztukę dokładnie w przeddzień wigilii

Bożego Narodzenia. To się nazywa

prezent na święta! A jest czego

zazdrościć… Siedemnaście ówczesnych

killerów grupy, wystrzeliwanych

z nieprawdopodobnym luzem,

nasyconych oparami whisky i

najlepszych dragów. To, co wyprawiał

Motorhead we wczesnym

okresie to mistrzostwo świata i

okolic! Tej energii nie uchwycił

żaden ich album, choć w kilkunastu

przypadkach było blisko ideału.

Sam więc wyciągnę rękę po 2CD

Deluxe Mediabook, chociażby dla

tej pięknej irlandzkiej sztuki, która

Adam Widełka

NWOBHM Thunder: The New

Wave Of British Heavy Metal

1978-1986

2020 HNE/Cherry Red

Po ukazanej w 2018 roku kompilacji

"NWOBHM: Winds Of

Time" właśnie pojawiła się, poniekąd,

jej kontynuacja. Jak zapowiada

wydawca, na "NWOBHM:

Thunder" znajdziemy aż 44 utwory

ze złotej ery nurtu, a dokładniej

z lat 1978-1986. Czeka nas prawdziwa

uczta - wydawnictwo bowiem

zawiera trzy dyski po brzegi

wypchane ponadczasową muzyką.

To prawdziwe szaleństwo dla fanów

klasycznego heavy metalu. Co

prawda, pewnie wielu z nich posiada

te utwory (albo przynajmniej

większość) w swoich zbiorach już

od dawna, ale mało kto odmówi

sobie przypomnienia tych kilkunastu

świetnych riffów czy chwytliwych

melodii. Ciekawym faktem

jest to, że nie ma tutaj aż tak wielu

bardzo, że tak powiem, mainstreamowych

nazw. Pojawiają się, owszem,

takie tuzy jak Saxon, Raven,

Diamond Head, Venom,

Samson czy Jaguar, lecz w znakomitej

większości na "NWOBHM:

Thunder" znajdziemy wiele dziś

już zapomnianych kapel. I tym

bardziej takie kompilacje są potrzebne.

Po to, żeby kultywować w

pewien sposób pamięć o tych grupach,

z którymi czas nie obszedł

się zbyt łaskawie. Nie znaczy to,

broń Boże, że te zespoły proponowały

słabą muzykę. Raczej powodem

ich nie zauważenia była

zbyt poważna konkurencja, a i czasem

mało oryginalne brzmienie

mogło mieć wpływ na mniejszą popularność.

Warto sięgnąć po

"NWOBHM: Thunder" i posłuchać

w jednym miejscu wielu

wspaniałych dźwięków, które właśnie

dla szczerych i oddanych maniaków

są składane w takie wydawnictwa.

Bo kto teraz specjalnie

ogląda się za Elixir, Aragorn, Chevy,

Midas, Demon Pact, Stormtrooper,

Demon czy Siege? Ocena

więc takiego zbioru będzie czysto

subiektywna. Dla jednych wielki

sentyment, dla drugich kolejny powód,

by nie zwariować w pandemię.

Mimo wszystko każdy powód

jest dobry, by zakosztować solidnej

Random Black - Under The

Cross

2020 High Roller

Random Black to jedna z tych załóg,

która mimo kilku lat działalności

nie doczekała się żadnej długogrającej

płyty. Z okresu 1979 do

1985 ten angielski zespół pozostawił

trzy taśmy demo. Dzięki High

Roller Records możemy w końcu

wziąć spuściznę Random Black

fizycznie do ręki, w postaci ładnie

wydanej kompilacji "Under The

Cross". Dwie płyty zawierają prawie

dwie godziny muzyki. Postanowiono

zebrać zarówno dema, jak i

późne nagrania z końcówki działalności.

Są rzeczy nagrane przez różne

składy, trochę różniące się od

siebie brzmieniem, jednak trzeba

przyznać, że utwory zachowały się

w bardzo dobrym stanie. Naturalnie

poddano je jeszcze paru zabiegom,

ale starano się nie utracić tego

swoistego klimatu nurtu NWO

BHM. I udało się. Random Black

to sama słodycz dla maniaków angielskiego

grania. W tej muzyce jest

wszystko co najlepsze z tamtego

okresu. Są świetne riffy, motoryczna

sekcja. Jest klimat, jest ciekawe

podejście kompozytorskie. Są

wreszcie klasyczne harmonie wokalne,

melodie i ta jedyna w swoim

rodzaju brytyjska flegma. Każdy

kawałek to osobny rozdział i można

też wychwycić jakieś nawiązania

do innych reprezentantów

nurtu, chociażby mnie przebrzmiało

gdzieś wczesne Praying

Mantis. Dzięki zapałowi HRR kolejna

z ciekawszych kapel nie zostanie

być może skazana na wieczny

niebyt. Obcowanie z "Under

The Cross" to nie tylko kopalnia

wybornej muzyki, ale też swoista

wycieczka w czasie. Rzekłbym, że

ta kompilacja ratuje te dźwięki od

zapomnienia. Więc jeśli są one tak

profesjonalnie podane tuż pod nos,

grzech byłoby z tego nie skorzystać.

Zachęcam serdecznie!

Adam Widełka

Riot - Rock World (Rare & Unreleased

87-95)

2020 Metal Blade

Z okładki spogląda na nas jeden z

żołnierzy foczej brygady a tytuł w

sumie zdradza wszystko. To już

kolejna porcja rzadkich wersji

utworów grupy Riot. Bardzo udana

kompilacja skupiająca się na

okresie 1987 do 1995, a więc obejmująca

czas, kiedy zespół grał

speed metal i później, po zmianie

wokalisty, zwrócił się ku flirtowi z

brzmieniem znanym z późnego

Rainbow. Na "Rock World (Rare

& Unreleased 87-95)" mamy jednak

sporo wokali Tony Moore'a.

Możemy posłuchać jak z nim przy

mikrofonie mogły brzmieć kawałki

z "Nightbreaker" (gdzie śpiewał

już Michael DiMeo). Możemy zaznajomić

się z alternatywnymi wersjami

numerów z "Thundersteel" i

"Privilege Of Power". Całości dopełniają

odrzuty z różnych sesji.

Nawet w tych, wydawać się mogło,

pominiętych kawałkach Riot brzmi

potężnie i bardzo świeżo. Kompilacja

"Rock World (Rare & Unreleased

87-95)" daje świadectwo

wielkiego potencjału grupy, jaki

niezmiennie drzemał i chyba tak

naprawdę nigdy nie eksplodował

aż w takim stopniu, żeby wynieść

Riot na zasłużony piedestał. Warto

zwrócić uwagę na inaczej brzmiący

"Killer" gdzie cały numer

śpiewa Moore, warto również

wsłuchać się w dynamiczną wersję

"Magic Maker" (który nawiasem

mówiąc mógłby w takim kształcie

znaleźć się na jakimś z dwóch albumów

Foki z przełomu lat 80 i

90). Zaintrygować może wczesne

demo "Runaway", coś w stylu próby,

wariacji na przewodni temat.

Czym dalej zagłębimy się w zawartość

płyty, tym bardziej możemy

czuć się zaskoczeni. Chociażby

tym, jak giętki w swoich poczynaniach

kompozytorskich był nieodżałowany

Mark Reale, a czego

dowodem jest na przykład żwawy

"Good Lovin" albo też fajne, klimatyczne

instrumentalne "Creep"

oraz "Instrumental 1994" (odrzut z

sesji do "The Brethren Of The

Long House"). Krążek "Rock World

(Rare & Unreleased 87-95)" to dla

maniaków sympatycznej Foki

rzecz obowiązkowa. Jednak każdy,

kto choć trochę kocha dobre, hard/

heavy metalowe granie może spokojnie

po to sięgnąć. Dzięki kontaktowi

z tym materiałem być może

skusi się na poznanie szerzej doskonałej

formacji, jaką niewątpliwie

był i jest Riot (obecnie pod nazwą

Riot V). Polecam.

Adam Widełka

Sudden Death - All Or Nothing

2020 Golden Core

Nasi zachodni sąsiedzi mocno stali

w latach 80. zespołami, które obracały

się w nurcie tzw. klasycznego

heavy metalu. Część z nich przepadła

gdzieś w odmętach historii,

RECENZJE 219


ale na szczęście są jeszcze na świecie

zapaleńcy, dzięki którym pewnymi

nagraniami można cieszyć

się tak samo, jak w momencie ich

wydania. Fajnie, że ktoś w Golden

Core Records wpadł na pomysł

odrestaurowania jedynego albumu

Sudden Death "All Or Nothing",

bo to naprawdę dobra płyta.

Wiadomo - pierwsze bicie to pierwsze

bicie, kult i basta. Naturalnie,

tylko nie każdy może je zdobyć, a

druga sprawa, że nie jest to takie

proste. Mimo wszystko GCR odwlili

kawał dobrej roboty, bo oprócz

właściwej płyty na krążek trafiły

jeszcze nagrania demo. Może to

nic takiego, ale są tacy, którym

takie smaczki poprawiają humor.

Remastering został zrobiony starannie,

więc i w kwestii brzmienia

nie ma co narzekać. Trzeba pamiętać,

że Sudden Death działało

bardzo krótko i nie mieli dostępu

do niewiadomo jakiej technologii.

Tak czy siak "All Or Nothing" po

latach nadal robi niezłe wrażenie.

Osiem kompozycji i czterdzieści

minut muzyki. Taka dawka w zupełności

wystarczy, żeby słuchacz

poczuł satysfakcję. Album nie

przynosi jakichś cudów. To solidna

porcja niemieckiego, klasycznego

heavy, którą spokojnie można stawiać

w jednym szeregu z, chociażby,

Accept czy Warlock. Chwytliwe

riffowanie połączone z nibyfabryką

w postaci sekcji rytmicznej

zabarwione chrypliwym i zadziornym

wokalem. Za pierwszym razem

proszę się nie niepokoić, że to

marna kopia Udo Dirkschneidera,

każdy kolejny odsłuch powinien

utwierdzić w przekonaniu, że

Sudden Death posiadał swój charakter.

Z uśmiechem usiadłem do

tej płyty, bo znam ją już od dłuższego

czasu. Dobrze było sobie

przypomnieć ten sympatyczny zespół

i jego niezły album. Szkoda,

że Niemcy nie pograli dłużej - może

wysmażyliby coś więcej, być

może przeskakując swój debiut. Z

namaszczeniem więc obchodziłem

się z "All Or Nothing", bowiem to

taka trochę relikwia tamtych czasów.

Bardzo charakterystyczny

sposób grania i specyficzna energia.

Co z tego, że nie trzeba wybierać

- wszystko albo nic - ale to

przyjemne mrowienie na skórze

mówi więcej niż tysiąc słów.

Adam Widełka

The Alan Parsons Project - Ammonia

Avenue

2020 Cherry Red

"Ammonia Avenue" to ostatni z

klasycznych albumów zespołu Alana

Parsonsa i Erica Woolfsona,

oryginalnie wydany w 1984 roku,

w dodatku też ich ostatni komercyjny

sukces, dzięki singlowemu

przebojowi "Don't Answer Me". Od

momentu premiery płyta była

wielokrotnie wznawiana, teraz jednak

doczekała się najpełniejszej,

podręcznikowej wręcz edycji. Parsons

zremiksował bowiem i zremasterował

ten materiał, korzystając

z oryginalnych taśm, co zaowocowało

też miksem 5.1 surround

sound, nie tylko w zwykłym stereo,

które znalazły się na dodatkowej

płycie Blu-Ray, obok teledysków

do "Don't Answer Me" i "Prime

Time". Jest też wersja winylowa

2LP w gatefoldzie (oryginał wydano

w pojedynczej kopercie i na

jednym longplayu), a zawartość

boksu dopełniają trzy płyty CD,

bo do podstawowego programu

"Ammonia Avenue" dodano ponad

50 utworów bonusowych. Są

to surowe wersje demo i miksy,

przymiarki do poszczególnych

kompozycji - robocze nagrania z

komponowania tylko na głos i fortepian,

wersje instrumentalne czy

orkiestrowe, albo nagrane z innymi

wokalistami, np. utwór tytułowy z

udziałem Chrisa Rainbow, chociaż

na płycie śpiewał go Eric

Woolfson. To rzecz jasna dodatki

wyłącznie dla kolekcjonerów/ pasjonatów,

lubiących prześledzić

ewolucję poszczególnych kompozycji

do ostatecznej formy, lubujących

się w takich rarytasach, ale

też "Ammonia Avenue" wciąż robi

wrażenie, bo to świetny przykład

progresywnego rocka, przefiltrowanego

przez pop lat 80. Poszczególne

utwory mają więc sporo

aranżacyjnego rozmachu, ale też i

świetnych melodii, dzięki czemu

nawet te bardziej melancholijne

utwory przypadły do gustu masowej

publiczności. Śpiewają tu jeszcze

Colin Blunstone i Lenny Zakatek,

a wśród instrumentalistów

też nie brakuje dużych nazwisk, bo

solowe partie saksofonu w "Don't

Answer Me" i instrumentalnym "Pipeline"

gra sam Mel Collins. Szkoda

tylko, że gitary tu jak na lekarstwo

("Since The Last Goodbye",

"Dancing On A Highwire"), ale i

tak album "Ammonia Avenue" zaskakująco

dobrze zniósł upływ czasu.

Wojciech Chamryk

Uncle Slam - Say Uncle

2020 Divebombe

Trzeba lubić taką muzykę. Crossover

to dość specyficzne poletko.

Jednak jeśli już uda nam się przekonać

do tych dźwięków to jednego

możemy być pewni - nasz tapczan

jest w niebezpieczeństwie.

Takie granie to multum energii.

Od pierwszych sekund rytm nie

daje odpocząć. Czym dłużej chłoniemy

tą muzykę, tym bardziej

chcemy być jej częścią. Pomijamy

analizy, nie rozkładamy zagrywek

na części pierwsze - po prostu dajemy

porwać się szaleńczemu tempu

poszczególnych utworów. Wystarczy

35 minut z tym krążkiem, żeby

upaść wyczerpanym na łóżko, o ile

oczywiście nie zarwaliśmy go skacząc

z niego wyobrażając sobie, że

uprawiamy stage diving. Album

"Say Uncle" to pełny debiut amerykańskiego

Uncle Slam. Po latach

kopie dość mocno, więc można

uznać, że czas obszedł się z

tym materiałem łaskawie. Zresztą,

jak zaznaczyłem na początku, trzeba

lubić taki sposób wyrazu. Zakładając,

że jest to nam bliskie, możemy

poczuć się jak ryba w wodzie.

To jedna z tych płyt, które mogą

pomóc nawet zdefiniować ten odłam

metalu. Również warto odnotować,

że niektórzy muzycy działający

w Uncle Slam mieli swoje epizody

w jednej ze słynniejszych formacji

crossoverowej jaką jest niewątpliwie

Suicidal Tendencies.

Już mniej więcej można sobie

uzmysłowić, z czym mamy do czynienia.

Todd Moyer (gitara, wokal),

Simon Oliver (bas) i Amery

AWOL Smith (perkusja) na "Say

Uncle" starają się w bezkompromisowy

i niezwykle żywiołowy

sposób przekazać swoje pomysły.

Sekcja pracuje szybko, wystukując

nie tylko proste, ale i momentami

ciekawe, rytmy. Naturalnie obracamy

się w danym stylu, więc nie należy

spodziewać się jakiejś wirtuozerii

czy popisów instrumentalnych.

Gitara szatkuje powietrze niczym

wprawny kucharz marchewkę, nakładając

porcję smakowitych riffów.

Co prawda, nie są to jakieś

motywy, które będzie łatwo zanucić,

ale idealnie współgrają z całością

i dają tej muzyce potężną moc.

W sumie pisanie o takiej muzyce w

sposób wyrafinowany jest dość trudne.

To jest trochę jak tworzenie

poematu o brutalnym bokserskim

nokaucie. Pewne rzeczy powinny

być nazywane po imieniu - bez

zbędnych ceregieli. Krążek "Say

Uncle" to dobry technicznie ale

bardziej intrygujący szybkością zawodnik,

który każdą kompozycją

stara się wyprowadzić ten kończący

cios.

Adam Widełka

Velvet Viper - From Over Yonder

2020 Massacre

Zamiast wstępu garść wyjaśnień.

Wymaga tego sytuacja, bo sam

nawet nie pamiętam, kiedy ostatnio

miałem taki przypadek. Może

zawiłość nie przypomina Mody na

Sukces, ale nieuważni mogą się

zgubić. Więc - zespół Velvet Viper

to naturalna kontynuacja grupy

Zed Yago. Założyli ją wokalistka

Jutta Weinhold i perkusista Bubi,

po opuszczeniu Zed Yago w 1989

roku. W 1991 i 1992 roku wydali

dwa albumy i dopiero w 2017 roku

Jutta reaktywowała ją w nowym

składzie. Zed Yago kontynuuje

wciąż grający w niej gitarzysta

Jimmy Durand, a funkcję wokalistki

objęła jego żona Yvonne Durand,

od reaktywacji w 1997 roku.

Grupa fonograficznie milczy od

dziesięciu lat, natomiast w tym

roku ukazują się dwie pierwsze albumy

Zed pod szyldem… Velvet

Viper. Tak, zremasterowane i pod

zmienionymi okładkami, "From

Over Yonder" i "Pilgrimage" właśnie

czekają na nabywców. Wydawcą

jest obecny label grupy czyli

Massacre Records. Kosmiczna sytuacja,

bo w sumie tak naprawdę

recenzuję albumy Zed Yago. Najpierw

"From Over Yonder". Pierwotnie

wydany w 1988 roku. Krążek

zawierający poprawnie zagrany

heavy metal z tekstami traktującymi

o wiedźmach, piratach i innych

fantastycznych tematach.

Około czterdziestu minut muzyki

adresowanej do specyficznej grupy

odbiorców, bo Zed Yago nie proponowało

niczego odkrywczego.

Był to kolejny w tym okresie zespół

z kobietą w roli wokalistki pochodzący

z Niemiec. Niestety, popularności

jak chociażby Warlock,

nie osiągnęli. A można odnieść czasem

wrażenie podobieństwa z ekipą

Doro. Taka stylistyka w sumie,

no i Warlock grał zdecydowanie

szybciej i zadziorniej. Zed Yago

stawia głównie na umiarkowane

tempa. Poza mocnym głosem Jutty

z "From Over Yonder" nie wyłowiłem

nic, co spowodowałoby

szybsze bicie mojego serca. Ten

zespół to ewidentny znak czasów i

fajna ciekawostka dla fanów niemieckiego

heavy/power metalu. No

i jeszcze ten sposób wznowienia. Ja

wiem, że Velvet Viper był naturalnym

krokiem naprzód i w sumie

wychodziłoby na to, że trzeci album

Zed Yago mógł okazać się

pierwszy Velvet, ale takie podejście

do tematu w niczym nie poprawia

oceny tej muzyki. Szukałem

długo jakichś pozytywów,

próbując też zapomnieć o tym za-

220

RECENZJE


mieszaniu, ale "From Over Yonder"

w niczym nie ratował swoich

notowań. Snuł się jak dym i powodował

moją senność. Być może komuś

te dźwięki sprawią radość i

ktoś inny oceniłby to zupełnie inaczej

- ja nie umiem oszukiwać, a

tym bardziej siebie - więc jasno

stwierdzam, że Zed Velvet Yago

Viper to bardzo miałka rzecz.

Adam Widełka

Velvet Viper - Pilgrimage

2020 Massacre

Sytuacja z tym wydawnictwem jest

analogiczna jak z "From Over

Yonder". Drugi album grupy Zed

Yago wydany w 2020 roku jako

remaster pod szyldem Velvet Viper,

obecnej kapeli wokalistki

Jutty Weinhold. Może chodziło o

jakieś perturbacje, może o pieniądze

- nieważne. Jasnej informacji

nie zdobyłem, a wrażenia całość

pozytywnego nie robi. Na szczęście

muzyka jest lepsza. Album z 1989

roku był łabędzim śpiewem perkusisty

Bubiego i wspomnianej wokalistki

w Zed Yago. Wkrótce po

odejściu powołali do życia Velvet

Viper kontynuując w nim historię

o piratach, wiedźmach i innych

cudach. Szczerze to słuchając "Pilgrimage"

odniosłem pozytywniejsze

wrażenie niż obcując z "From

Over Yonder". Mimo, że to w

żadnym wypadku odkrywcza muzyka,

ba, nawet nie ma zadatków

na coś, co mogłoby ruszyć moje

serce do mocniejszego pompowania

krwi. Klimatem również przypomina

debiut Zed Yago. Jest nadal

poprawnie, bez fajerwerków,

ale jakoś lepiej. Może trochę więcej

witalności? Trudno mi stwierdzić.

Wiem tyle, że "Pilgrimage" nie powodowało

już u mnie wrażenia nudy.

Może wiedziałem, z czym mam

do czynienia? Może na dłuższą

chwilę zapomniałem o tym wydawniczym

cyrku związanym z reedycjami?

Coś było na rzeczy, że te

kolejne czterdzieści minut z haczykiem

spod znaku niemieckiego

heavy/power metalu minęło całkiem

znośnie. Nie jestem skłonny

diametralnie zmienić całościowej

oceny Zed Velvet Yago Viper, ale

pojawił się cień szansy, że innym

wydawnictwom przyjrzę się z większą

aprobatą. To był po prostu magiczny

impuls. Taki sam jak z historii,

którą Jutta pełna pasji interpretuje

na "Pilgrimage". Album to

tak spójny i podobny do poprzednika,

a mimo to udało mu się zaskarbić

trochę mojej sympatii. Nie

zachęcam, ale można spróbować,

czy i na Was tak podziała.

Adam Widełka

White Lion - All You Need Is

Rock N Roll - The Complete

Albums Collection 1985-1991

2020 Cherry Red

White Lion nigdy nie cieszył się u

nas jakąś oszałamiającą popularnością,

chociaż ich największy

przebój "When The Children Cry"

można było w latach 80. usłyszeć

w Polskim Radiu i z rozmaitych,

nieoficjalnych rzecz jasna, składanek,

a album "Mane Attraction"

doczekał się nawet pirackiej edycji

"firmy" MG. Był to już jednak łabędzi

śpiew formacji Mike'a

Trampa i Vito Bratty, bo wkrótce

po premierze tej płyty zalała ich

fala grunge - na tyle skutecznie, że

pomimo kolejnych prób reaktywacji

o White Lion mówimy do

dziś wyłącznie w kontekście trzech

pierwszych albumów. Box Cherry

Red zawiera zresztą komplet wydawnictw

grupy z lat 1985-1991,

dopełniony zapisem koncertu w

nowojorskim klubie Ritz w roku

1988. Debiut "Fight To Survive",

początkowo wydany niezależnie,

dopiero w następnych latach wznawiany

przez innych wydawców,

jest jeszcze dość nieporadny. Kiedy

słucham tej płyty dwa pierwsze

utwory zwykle odpuszczam, zaczynając

od mocnego, niesionego fajnym

riffem i surową sekcją, utworu

tytułowego. Fajny jest też "El Salvador"

z wstępem kojarzącym się z

flamenco czy patetyczna ballada

"The Road To Valhalla" z pianem i

dęciakami, ale całość niczym nie

porywa - nic dziwnego, że przebojem

ta płyta nie była. "Pride" z

roku 1987 już tak, wydał ją bowiem

Atlantic, wykrojono też z

niej aż cztery single, w tym wspomniany

już "When The Children

Cry": sympatyczną, popularną do

dziś balladę, głównie na głos i

gitarę akustyczną. Dlatego tylko w

USA sprzedano dwa miliony

egzemplarzy "Pride", a warto mieć

tę płytę również dla kilku innych

utworów, na przykład całkiem surowego

"Hungry", podszytego Zeppelinem

"All You Need Is Rock 'N'

Roll" czy również mocniejszego

"All Join Our Hands". Po dwóch

latach zespół poszedł za ciosem

wydając "Big Game". Nie był to

tak wielki komercyjny sukces jak

poprzednia płyta, bo skończyło się

tylko na złotym nakładzie, a największym

przebojem z czterech

wydanych singli okazała się przeróbka

hitu "Radar Love" Golden

Earring, ale jak dla mnie to najciekawszy

album White Lion.

Poza świetnym coverem mamy tu

przecież jeszcze kąśliwy "Don't Say

It's Over", surowy "If My Mind Is

Evil" czy "Cry For Freedom", a i te

bardziej melodyjne utwory nie epatują

nadmiarem dźwiękowego lukru.

Niestety jego następca "Mane

Attraction" rozczarował starych

fanów, a zwolenników Nirvany i

innych grup tego typu niczym zainteresować

nie mógł - za dużo tu

niestety banałów, jest odgrzany

"Broken Heart" z debiutu, a do tego

"Warsong" brzmi bardziej jak numer

Bang Tango niż White Lion,

zaś ballada "Till Death Do Us

Part" mogłaby bez problemu trafić

na płytę Aerosmith. Vito Bratta

dostrzegł też chyba sukces Gary'

ego Moore'a, stąd obecność instrumentalnego

bluesa "Blue Monday"

- nawet fajnego, ale co z tego?

Tak zwane "momenty" są tu naprawdę

nieliczne: szlachetnie hardrockowy

"It's Over" z organową partią,

melodyjny "Out With The

Boys" - nawet ballady, dotąd firmowy

znak formacji, niczym nie porywają.

Zaciekawia za to koncert z

1988 roku "Live: Ritz - New York"

wypełniający piąty dysk, bo to - z

bonusami nagranymi na próbie - aż

16 utworów, co lepsze kąski z obu

pierwszych albumów grupy. Pozostałe

płyty tego wydawnictwa, poza

pierwszą, też zawierają utwory

dodatkowe, skrócone wersje singlowe

czy wydłużone remiksy, co

może zainteresować fanów. Całość

na czwórkę, ale z zastrzeżeniem, że

trzeba lubić taki melodyjny metal

w amerykańskim, bardziej komercyjnym,

wydaniu.

Wojciech Chamryk

RECENZJE 221




Hooray! Your file is uploaded and ready to be published.

Saved successfully!

Ooh no, something went wrong!