21.03.2023 Views

HMP 76

New Issue (No. 76) of Heavy Metal Pages online magazine. 84 interviews and more than 200 reviews. 236 pages that will certainly satisfy any metalhead who loves heavy metal and its classic subgenres. Inside you will find many interesting facts and news in interviews with: Cirith Ungol, Grave Digger, Destruction, Havok, Warbringer, Cloven Hoof, Tokyo Blade, Skanners, Elixir, Psychotic Waltz, Ivanhoe, Conception, Astharoth, Mekong Delta, Witchking, Tyrant, Sorcerer, Lord Vigo, Crimson Dawn, Poltergeist, Dark Forest, Ancillotti, Black Phantom, Road Warrior, Divine Weep, Traveler, Commando, Dressed To Kill, Madhouse, Oz, Shok Paris, Black Hawk, Palace, Witchking, Gomorra, Jenner, Zatyr, Lady Beast, Toledo Steel, Razgate, Piranha, Naked Root, Restless, Firewind, Nightwish, Goblin's Blade, AnVision, Vandenberg, Sölicitör, Magick Touch, Lionheart, Crystal Eyes, Headless Beast, Satan's Empire and many, many more. Enjoy!

New Issue (No. 76) of Heavy Metal Pages online magazine. 84 interviews and more than 200 reviews. 236 pages that will certainly satisfy any metalhead who loves heavy metal and its classic subgenres. Inside you will find many interesting facts and news in interviews with: Cirith Ungol, Grave Digger, Destruction, Havok, Warbringer, Cloven Hoof, Tokyo Blade, Skanners, Elixir, Psychotic Waltz, Ivanhoe, Conception, Astharoth, Mekong Delta, Witchking, Tyrant, Sorcerer, Lord Vigo, Crimson Dawn, Poltergeist, Dark Forest, Ancillotti, Black Phantom, Road Warrior, Divine Weep, Traveler, Commando, Dressed To Kill, Madhouse, Oz, Shok Paris, Black Hawk, Palace, Witchking, Gomorra, Jenner, Zatyr, Lady Beast, Toledo Steel, Razgate, Piranha, Naked Root, Restless, Firewind, Nightwish, Goblin's Blade, AnVision, Vandenberg, Sölicitör, Magick Touch, Lionheart, Crystal Eyes, Headless Beast, Satan's Empire and many, many more. Enjoy!

SHOW MORE
SHOW LESS
  • No tags were found...

Create successful ePaper yourself

Turn your PDF publications into a flip-book with our unique Google optimized e-Paper software.



Nie wiem jak u Was, ale od początku pandemii w

moim życiu nic się nie zmieniło. Oprócz pewnego

niepokoju, który wkradł się do mojej głowy oraz pewnych

uniedogodnień, zajęty byłem ciągle tymi samymi

obowiązkami. W kwestii prac dotyczących

magazynu też niewiele się zmieniło. Niemniej u innych,

a przede wszystkim u muzyków, wirus musiał

wprowadzić pewne zmiany. Zaowocowało to tym, że

zdecydowanie więcej zespołów odpowiedziało nam

na pytania, a co niektórzy, wręcz przysłali nam elaboraty.

Wynika z tego, że mieli więcej czasu i pewnie

też trochę się nudzili. W ten oto sposób musiałem

przygotować ponad osiemdziesiąt wywiadów

oraz ponad dwieście recenzji. Was - drodzy czytelnicy

- z pewnością to ucieszy, ja niestety miałem z tego

powodu trochę problemów i niezłej gonitwy z czasem.

Przejdźmy jednak do spraw bieżących. Od samego

początku było wiadomo, że okładkowym wywiadem

nowego numeru HMP będzie rozmowa z muzykami

Cirith Ungol. A powód był prosty, wydali pierwszy

studyjny album, od dwudziestu dziewięciu lat. I to

jaki! Oczywiście w rolach głównych występuje perkusista

Robert Garven. Każdy nasz wywiad, który

dotyczył Cirith Ungol, to właśnie on mam go udzielał.

Po rozmowie z Robertem natkniecie się na niemieckich

wiarusów Grave Digger i Destruction.

Pierwszy promuje kolejny solidny album studyjny

"Fields of Blood". Drugi zaś koncertówkę "Born To

Thrash" i chyba przez jakiś czas będą tym wzbudzać

zazdrość wśród innych formacji, bowiem w czasach

pandemii ciężko będzie nagrać dobrą płytę "live".

Poza tym, rozmowy z Chrisem Boltendahlem oraz

Schmierem nigdy się nie nudzą.

Za weteranami mamy przedstawicieli trochę młodszego

pokolenia - Havok i Warbringer - wyróżniających

się kapel ze sceny thrash metalowej. Obie

zdecydowanie różnią się w podejściu do tej samej

muzyki, pierwsza mocno stawia na bezpośredniość,

druga podchodzi bardziej ambitnie i szerzej do zagadnienia.

Niemniej obie ciągle nie dają mi powodu

aby o nich zapomnieć. Tym samym mam nadzieję,

że wśród naszych czytelników są to również rozpoznawalne

marki. Jeżeli nie, koniecznie sięgnijcie po

albumy Havok - "V" oraz Warbringer - "Weapons

of Tomorrow".

Po tych dwóch rozmowach mamy kolejnych przedstawicieli

starszego pokolenia, tym razem związanych

z NWOBHM, czyli Cloven Hoof oraz Tokyo

Blade. Obie kapele nagrały bardzo przyzwoite studyjne

albumy. Muzycy z Wolverhampton zatytułowali

płytę "Age Of Steel", a ich rodacy z Salisbury,

"Dark Revolution". Jednak to nie jedyne grupy z tej

Intro

sceny, które znalazły się w aktualnym numerze magazynu,

bowiem w jego dalszej części znajdziecie wywiady

z Elixir, Satan's Empire oraz Blackmayne.

Zaś pod sam koniec naszego periodyku swoje miejsce

znalazła również rozmowa z Dennisem Strattonem,

gitarzystą z debiutanckiego krążka Iron Maiden.

Co prawda rozmowa głównie dotyczyła jego

aktualnego zespołu, AORowego Lionheart, to jednak

nie obyło się bez paru pytań odnośnie Maiden.

Także maniacy nurtu NWOBHM powinni

przeczytać również i tę rozmowę. Wcześniej, zaraz

za artykułami Cloven Hoof i Tokyo Blade, wylądował

wywiad z założycielem i gitarzystą włoskiego

Skanners, Fabio Tenca. Choć Włochów nie zalicza

się do NWOBHM, to działali od początków lat 80.

zeszłego wielu, więc równolegle do brytyjskiej sceny.

Nagrali wtedy dwa niezłe albumy, "Dirty Armada"

(1986) oraz "Pictures of War" (1988), co pozwala

potraktować ich w równorzędny sposób. Poza tym

Skanners nigdy nie uległo rozpadowi, działają nieprzerwanie

do tej pory, choć z pewnych powodów

zdarzały się im dość długie przerwy. Niemniej ich

płyty to gwarancja solidnej dawki klasycznego heavy

metalu, a formacja zdaje się w cale nie jest mocno

rozpoznawalna wśród true metalowej braci. W mojej

opinii powinno to się zmienić.

Kolejny blok w nowym numerze dotyczy się kapel

szeroko pojętego progresywnego metalu. Każda z

nich jest inna ale równie wspaniała. Takie Astharoth

czy Mekong Delta wywodzą się z technicznego

grania thrash metalu, Ivanhoe to sukcesorzy głównego

nurtu tej sceny, ale najwięcej radości przyniosły

mi nowe, wydane po wielu latach przerwy,

pełne albumy studyjne formacji Conception oraz

Psychotic Waltz. Kolejny raz spełniły się moje marzenia.

Jednak to nie wszystko jeśli chodzi o progresywny

metal, bowiem w dalszej części magazynu

natkniecie się na wywiady z AnVision, Traumhaus,

Pattern-Seeking Animals, Polis oraz Caligula's

Horse, które ukazują nam jeszcze większą paletę odcieni

tej odmiany metalu.

Jednak to nie progresywny metal najwięcej zajmuje

miejsca w 76. odsłonie magazynu. Oczywiście ten

obszar należy do muzyków, którzy oddani są bez reszty

tradycyjnym metalowym dźwiękom. Ich różnorodność

oraz mieszanka doświadczenia i młodzieńczej

żywiołowości może oszołomić. Nie wspomnę,

że wszystkie pochodzą z różnych zakątków świata.

Trudno specjalnie wyróżnić którąkolwiek z tych kapel,

bo to czy nasza Divine Weep, czy też włoskie

Ancillotti i Black Phantom, nie mówiąc o żółtodziobach

na scenie Traveler, Sölicitör czy starych

rutyniarzy Madhouse, Oz, Shok Paris, to warto

Spis tresci

przy każdej z nich zatrzymać się. Fakt może niektórym

jeszcze czegoś brakuje albo komuś nie przypadną

do gustu ale wszystkie one stanowią o mocy

oraz różnorodności tej sceny. I nie ma siły na pewno

jakiś zespół zostanie z Wami na dłużej, tylko trzeba

się trochę wysilić. Każdy z nich tylko czeka aby go

odkryć. Nie mogę nie wspomnieć, że w tym całym

ogromie materiałów o tradycyjnej scenie heavymetalowej

znalazło się miejsce na krótki wywiad z Mateuszem

Gajdzikiem, a to dlatego, że postanowił

wraz z kolegami ponownie wznieść sztandar Witchking.

Od jakiegoś czasu pewną tradycją stało się publikowanie

na naszych łamach artykułów o zespołach

doom metalowych, tych o bardziej dumnych i epickich

dźwiękach. I tak z nowym numerem odnajdziecie

wywiady z odrodzonym amerykańskim Tyrant

a także Sorcerer, Lord Vigo oraz Crimson

Dawn. Każda z płyt tych bandów ma sporo atutów

aby przykuć Waszą uwagę, niemniej ja zdecydowanie

proponuję Wam nowy album Amerykanów z Tyrant,

zatytułowany "Hereafter". US metal, doom

metal, epickie zacięcie oraz głos Roberta Lowe.

Wspaniałości!

Oczywiście nie mogło zabraknąć thrash metalu.

Zresztą już parę nazw związanych z tą sceną przewinęło

się. Niemniej zwolennicy takiego grania nie

powinni ominąć rozmów z Poltergeist, Jenner, Euphoria

Omega, Pirahna, Razgate, Reactory, Verbal

Razors czy Bitterness. Wszystkie z nich kreują

różnorodne podejście do thashu a także przedstawiają

różny poziom artystyczny. W każdym razie

jest z czego wybierać.

Nie pominęliśmy również bardziej melodyjnych

scen, począwszy od melodyjnego power metalu

(Firewind, Nightwish, Lovebites), po przez przedstawicieli

hard'n'heavy (Restless, Naked Root, Magick

Touch, Wishing Well, Vanderberg). W tym

ostatnim wypadku temat rozszerzony jest o odłam

określany retro rockiem. Najjaskrawszym tego przykładem

jest szwedzki Horisont, choć w numerze

jest jeszcze parę kapel, którym po części można byłoby

ten termin podłączyć.

To pokrótce o tym, co znajdziecie w nowym 76.

numerze naszego magazynu. Oczywiście to nie całość

materiałów, bowiem jak pisałem na początku,

tym razem jest tego wyjątkowo dużo, więc szczegóły

już sami musicie wyłowić, do czego namawiam. A

jak jesteście fanami tradycyjnych odmian heavy metalu

to z pewnością coś dla Siebie odnajdziecie. Miłego

czytania!

Michał Mazur

3 Intro

4 Cirith Ungol

6 Grave Digger

8 Destruction

10 Havok

12 Warbringer

14 Cloven Hoof

16 Tokyo Blade

18 Skanners

20 Elixir

23 Psychotic Waltz

26 Ivanhoe

28 Conception

30 Astharoth

32 Mekong Delta

36 Witchking

38 Tyrant

40 Sorcerer

42 Lord Vigo

44 Crimson Dawn

47 Divine Weep

50 Poltergeist

52 Dark Forest

54 Ancillotti

56 Black Phantom

58 Road Warrior

60 Traveler

62 Commando

64 Solitary Sabred

66 Dressed To Kill

68 Madhouse

70 Oz

72 Shok Paris

74 Black Hawk

76 Palace

77 Gomorra

78 Jenner

79 Euphoria Omega

80 Verbal Razors

82 Bitterness

84 Zatyr

86 Lady Beast

88 Toledo Steel

91 Skyryder

92 Wallop

94 Death The Leveller

96 The Wizar’d

98 Spell

100 Satan’s Empire

102 Blackmayne

104 Dark Arena

106 Kill Ritual

108 Dreamlord

110 Reactory

111 Razgate

113 The Spirit Cabinete

114 Piranha

116 Hunter

118 Hellraiders

120 Naked Root

122 Restless

124 Firewind

126 Nightwish

128 Lovebites

130 Revoltons

132 Lycanthro

134 Lord Of Light

136 Goblins Blade

138 AnVision

141 Traumhaus

144 Pattern-Seeking

Animals

146 Intense

148 Vandenberg

150 Solicitor

152 Lost Legacy

154 Sandstorm

156 Magick Touch

158 Horisont

160 Wishing Well

162 Polis

168 Caligula’s Horse

171 Wolftooth

172 LionHeart

174 Headless Beast

180 Crystal Eyes

183 Zelazna Klasyka

184 Reminiscencje

NWOBHM

186 Decibels` Storm

225 Old, Classic,

Forgotten...

3


Płomień prawdziwego metalu

Mimo iż do końca roku pozostało jeszcze siedem miesięcy, nie mam wątpliwości,

że nowy album Cirith Ungol to największe wydarzenie 2020 w świecie

heavy metalu. Podobnie chyba czuje perkusista Robert Garven, z którego energia aż

kipiała, kiedy odpowiadał na kolejne moje pytania. Rob to gawędziarz, więc nie

zdziwcie się, jeśli w którymś momencie ominie pytanie szerokim łukiem, tylko po

to aby złożyć buńczuczną deklarację, jak na rasowego wojownika o prawdziwy metal

przystało. Cały ten wywiad, to świetna errata do najnowszego dzieła amerykanów

- jest równie epicki, co muzyka na nim zawarta! Zresztą, przekonajcie się sami!

HMP: Cześć Rob, dzięki za kolejny wywiad

dla naszego magazynu! Jak się macie w tych

ciężkich czasach?

Robert Garven: Dzięki, trzymamy się całkiem

nieźle! Uwielbiamy HMP, zrobiliście poprzednio

świetny artykuł o naszym zespole,

Jimmy był nawet na okładce! Nigdy nie zapomnimy

Wam tego i bardzo, bardzo się cieszymy,

że znów możemy gościć na łamach

Waszego epickiego magazynu!

Dla mnie "Forever Black" jest niejako potwierdzeniem,

że Wasz powrót to nie jest jedynie

incydent. Jesteście tu i teraz i dopisujecie

do swojej historii nowe rozdziały.

No tak, kiedy zespół się rozleciał, mieliśmy

niejako "niedokończone sprawy". "Forever

Black" to rzecz, która powinna nastąpić dokładnie

po "Paradise Lost". I niejako tak się stało!

ilość detali, doboru pędzli - to wszystko jest

niesamowite! To dla nas wielki honor i przywilej

współpracować z takim artystą jak Michael

i mam nadzieję, że jego legenda będzie nadal

zaszczycać nasze okładki. Michael to jeden z

najstarszych i najbardziej lojalnych przyjaciół

Cirith Ungol od lat. Wpadł nawet na nasz

koncert na "Defenders of the Old" festiwal w

Nowym Jorku. Co za gość!

Rob, porozmawiajmy trochę o kawałkach,

które zawiera "Forever Black". Najbardziej

chwytliwym numerem na płycie wydaje się

być "Fire Divine"...

Każdy ma swoich faworytów, uwielbiam czytać

czasem komentarze fanów! Zwłaszcza, że niektórzy

porównują nasze kawałki do artystów, o

których nigdy nie słyszeliśmy! Zawsze też pojawiają

się porównania do Black Sabbath, a to

dla nas wciąż wielki zaszczyt, choć nigdy jakoś

świadomie nie robiliśmy utworów "pod nich".

Ale to jest właśnie Cirith Ungol, nic dodać,

nic ująć!

Na numer pilotujący płytę wybraliście pędzący

"Legions Arise", który dość bezpośrednio

nawiązuje do "Join the Legion" z "Paradise

Lost".

To jedyny numer, do którego napisałem tekst i

tak, masz rację, chciałem żeby to było coś w

stylu sequela "Join the Legion". Chciałem, żeby

to był mocny, szybki numer, ale chciałem też

nawiązać do mojego ulubionego naszego numeru,

czyli "Blood & Iron" z "One Foot In

Hell".

Dzięki Rob! Dużo Waszych koncertów zostało

odwołanych z uwagi na covid-19...

Niestety, mieliśmy zaplanowanych kilka ekskluzywnych

koncertów na całym świecie, no

ale zostały one albo odwołane, albo przełożone.

Z niecierpliwością wyczekujemy dnia, kiedy

wszystko wróci do normy i będziemy mogli

pokazać swój unikalny metalowy styl światu!

Są jednak i dobre wiadomości! Tak jak ostatnio

obiecaliście, nowy album Cirith Ungol

jest gotowy. Wróciliście bo wielu długich latach.

Jakie to uczucie mieć w końcu nowy album?

Oh, to absolutnie wspaniałe uczucie! Wiesz,

kiedy pierwszy raz spotkaliśmy się razem i zaczęliśmy

pracować nad materiałem, nie mieliśmy

pojęcia, że wydanie nowego albumu jest w

ogóle możliwe! A teraz "Forever Black" jest,

możemy go dotknąć i jest to absolutnie wspaniałe,

że możemy postawić go obok naszych

pozostałych czterech płyt!

Foto: Cliff Montgomery

Właśnie! "Forever Black" to płyta która

brzmi, jakbyście w 1991 wyszli ze studia na

papierosa, wrócili i nagrywali dalej. Zrobiliście

więc nie tylko album ale coś na kształt

wehikułu czasu!

Każdy mówi, że "Forever Black" brzmi jakbyśmy

nigdy się nie rozpadli i to jest to co chcieliśmy

usłyszeć! To znaczy dla nas tyle, że ludzie

rozumieją o co nam chodzi, że nie podążamy

za trendami, ale pozostajemy prawdziwi

dla samych siebie i wobec swojej muzyki. Nie

staramy się na nowo wynaleźć koła. Niestety,

nasza podróż w czasie możliwa była tylko w jedną

stronę i teraz utknęliśmy w Waszych czasach,

i cholera, nie możemy wrócić! (śmiech)

Aby tradycji stało się zadość, okładkę płyty

zdobi ponownie obraz Michaela Whelana.

Tak! Ta fantastyczna okładka to obraz zatytułowany

"Elryk na wygnaniu", idealnie odzwierciedla

ona ciemną i ponurą atmosferę

albumu. Elryk przemierza na tym obrazie bezkresy

ziemi niczyjej, jego przeklęty miecz,

"Siewca Burzy" zwisa za nim, gdzieś w tle

widać Kruka zagłady… W przeciwieństwie do

poprzednich okładek, które wykorzystywały

obrazy zdobiące książki o Elryku z Melnibone,

ten obraz to wizja Elryka, której nigdzie

wcześniej nie wykorzystano. Powala mnie wykorzystanie

techniki malowania na płótnie,

Spore wrażenie robi również jeden z najdłuższych

na płycie, epicki "Stormbringer",

który wbrew tytułowi nie ma nic wspólnego z

Deep Purple.

"Stormbringer" to jedyny kawałek, który bazuje

na historii Elryka. Kiedy wiedzieliśmy już,

że na okładce znajdzie się czarny miecz Elryka,

Tim stwierdził, że czas odkurzyć jego historię.

To ballada, która opisuje trudną relację

Elryka z jego przeklętym mieczem, który musi

nosić. Numer ten ma też kapitalną partię gitary,

to taki "Finger of Scorn" tego albumu.

Niesamowitym utworem jest również "The

Frost Monstreme", gdzie pojawia się nieco

więcej przestrzeni dla tradycyjnego, hard

rockowego riffowania i melodii. Niektóre

zagrywki przywodzą mi na myśl Wishbone

Ash!

Ten numer jak i "Fire Divine" to pomysły Grega

i oba nawiązują do spuścizny albumu "Frost

& Fire", gdzie faktycznie często nawiązywaliśmy

do klasyki rocka z lat 70-tych. Niektóre nawiązania

są wręcz oczywiste, ponieważ staramy

się tworzyć w zgodzie z naszą historią.

Nasze numery mają też czasem ukryte nawiązania,

dzięki którym kawałek ma swoją tajemnicę.

Jeśli mam być szczery, nie spodziewałem aż

tak dobrego albumu, zwłaszcza, że wiele powracających

zespołów nie daje rady i nie nagrywa

już tak dobrych albumów jak w latach

80-tych. Ale Wam się udało! Jak to zrobiliście?

Wiesz, podstawa zespołu jest wciąż żywa, ale

to co nas najbardziej zaskoczyło to - to, że ten

pierwotny głód metalu jest również żywy w

nas! Wciąż jesteśmy poszukiwaczami zaginionej

prawdy i wciąż pijemy wodę ze źródła

prawdziwego metalu. Zespół rozpadł się dawno

temu, ale nasz nowy album jest jak jasna

wiadomość: siła Ungol znów się obudziła i

4

CIRITH UNGOL


wstąpiła w dusze niepomszczonych! Czas by

wstąpić do legionu i odpowiedzieć na wezwanie!

(Rob użył dokładnie zwrotu "Now is the

time to "Join the Legion" and answer "The

Call"!" co jest oczywistym odniesieniem do tytułów

utworów Cirith Ungol - przyp. red.)

Na początku nie byłem przekonany do specyficznego,

brudnego brzmienia albumu, ale teraz

naprawdę je uwielbiam! Udało Wam się

w idealny sposób połączyć old school z nowoczesnością.

Kto jest za to odpowiedzialny?

Najpierw pracowaliśmy nad demówkami w

naszym sekretnym odosobnieniu, a potem weszliśmy

do studia należącego do Armanda

Johna Anthony'ego z zespołu Night Demon,

który po prostu uchwycił esencję brzmienia

Cirith Ungol. To bardzo reprezentatywna

rzecz dla nas i ważny moment w naszej historii.

Arthur Rizk podjął się masteringu płyty,

ale tak naprawdę każdy z nas był w to zaangażowany

i każdy z nas czuł podobnie. Album

jest surowy, jest ciężki i ma 39 minut! Tak

miało być!

Zgaduję, że w studiu panowała dobra atmosfera?

Pewnie, wszyscy byli mega podekscytowani!

Mieliśmy gotowe utwory kiedy zjechaliśmy do

studia, każde demo miało kilka wersji, tak aby

każdy mógł się przygotować ale i dodać coś od

siebie - te dema są zresztą dostępne w specjalnym

wydaniu w box secie. Od zawsze tworzyliśmy

demówki w ten sposób i tak jest i teraz.

Jak zwykle, chcielibyśmy mieć nieco więcej

czasu w studio, ale Armand to bardzo utalentowany

człowiek i ugościł nas naprawdę świetnie

- jesteśmy mu bardzo wdzięczni za pracę

którą wykonał przy tym albumie. Ja osobiście

jestem mu bardzo wdzięczny za brzmienie bębnów,

zrobił kapitalną robotę!

Założę się, że cała ta pozytywna atmosfera

w studiu to wynik ciepłego odbioru Waszego

powrotu przez fanów. Zagraliście kilka koncertów,

które żywo zainteresowały fanów na

całym świecie. Czy to jest właśnie ta sekretna

moc, która dała Wam energię by zrobić tak

świetny album?

Nie ulega wątpliwości, że powód naszej egzystencji

jest i zawsze był ten sam: możliwość

dzielenia się naszą unikalną wizją metalu ze

światem! Od kiedy znów się zeszliśmy, zagraliśmy

kilka niezapomnianych, ekskluzywnych

koncertów min. na Frost & Fire Festival,

Keep It True czy Up The Hammers, koncertów

na małych festiwalach jak Chaos Descends

czy Muskelrock aż po te największe jak

Rock Hard czy Bang Your Head. Jednak ten

cały impet wziął się również od singla "Witch's

Game", z nadchodzącego filmu "The Planet of

Doom". Masę ludzi wręcz domagało się pełnego

albumu. Byliśmy dla nich symbolem, nadzieją,

która trzymała ich przy życiu. Nie mogliśmy

ich zawieść.

Właśnie: Wasz wielki powrót został udokumentowany

pod postacią koncertówki "I'm

Alive" na której znalazły się w zasadzie

wszystkie najważniejsze utwory z Waszej

przeszłości. Jesteście zadowoleni z tego wydawnictwa?

Cirith Ungol nigdy nie zrobiło wcześniej albumu

na żywo, i w sumie jeszcze zanim Metal

Blade zasugerowało żeby coś takiego zrobić,

już chodziło nam po to głowie. Wiesz, może i

jesteśmy starsi i nie wyglądamy tak świetnie

jak kiedyś, ale płyta brzmi świetnie i jesteśmy

bardzo z niej dumni! Limitowany box, który

wydał Metal Blade to coś nieprawdopodobnego!

Te wszystkie pałki, zdjęcia, mini mikrofon

- totalny odjazd!

Foto: Cliff Montgomery

Metal Blade wydaje się wspierać Was jak

tylko może?

O tak. Nasza przyjaźń z Brianem Slagelem

sięga jakoś 1981 roku kiedy to wydawaliśmy

"Frost & Fire". Metal Blade zawsze był jednym

z naszych najbardziej lojalnych partnerów

i serio, nie moglibyśmy sobie wymarzyć

lepszego wsparcia. Wielu ludzi z Metal Blade

to po prostu nasi fani. Nawet kiedy zespół był

w rozsypce, oni trzymali w swoich archiwach

nasze nagrania tylko po to, żeby ocalić je przed

zapomnieniem i zaprezentować nowej generacji

- np. pod postacią kompilacji "Servants of

Chaos", który zawiera masę wczesnych nagrań.

Jestem pewien że bez tych gości nasz powrót

by się nie udał, a na pewno nie byłby aż

tak pełen sukcesów.

Zastanawiałeś się kiedyś, jak bardzo scena

metalowa zmieniła się na przestrzeni tych

wszystkich lat? Czy jest na niej wystarczająco

miejsca dla tradycyjnego grania?

Zmieniło się bardzo wiele - mamy na przykład

teraz podgatunki gatunków, co jest wręcz niemożliwe!

Co jednak ważne, Cirith Ungol

wciąż wierzy w ten rdzeń, który ukształtował

heavy metal: Deep Purple, Black Sabbath,

Budgie, Mountain i tak dalej - to wszystko

jest wciąż żywe w dzisiejszych czasach. Wierzymy,

że naszą misją jest trzymać płomień

prawdziwego metalu wysoko ponad naszymi

głowami i maszerować prosto na bitwę. Gdy

nadejdzie czas, przekażemy ten płomień innym,

tak jak to robiło wielu przed nami. Jest

wielu, którzy poniosą ten płomień ku przyszłości!

Rozumiem, że Wasi idole pozostali niezmienni

przez te wszystkie lata?

Szczerze? Słucham masę nowej muzyki, która

wychodzi i jestem zachwycony, jak wiele dobrych

zespołów pojawia się z dnia na dzień. Z

wieloma z nich mieliśmy okazję dzielić scenę.

Napawa mnie to dumą, bo tak jak mówiłem

wcześniej, jest komu przekazać ten płomień

prawdziwego metalu - dzięki tym zespołom,

prawdziwy heavy metal nigdy nie umrze. To

wszystko trzyma mnie przy życiu i pozwala

być wiernym drodze, którą obrałem dawno,

dawno temu. Fałszywy metal upadnie!

Wasz pierwszy występ z nową płytą, czyli

festiwal "Keep It True" został przesunięty na

przyszły rok....

No tak, epidemia zebrała swoje żniwo na bardzo

szeroką skalę. Festiwal Keep It True został

przełożony, a mieliśmy tam zagrać dwa

koncerty - jeden z repertuarem z nowej płyty,

plus najlepsze numery z "Paradise Lost", a następnej

nocy planowaliśmy wykonać swoiste

best of z pierwszych trzech płyt. No ale cóż,

nic takiego się niestety nie wydarzy...

Najzagorzalsi fani w maju otrzymają specjalny,

siedmiocalowy flexi disc z utworem

"Brutish Manchild", który będzie dołączony

do Decibel Magazine. Opowiedz o tym

pomyśle!

Tak, nagraliśmy "Brutish Manchild", jedną ze

starszych piosenek na nowo i zdecydowaliśmy

się podzielić tym nagraniem na potrzeby Decibel

Magazine i ich czytelników. Wiemy, że

mamy wielu fanów na całym globie i wiemy

też, że musimy o nich dbać, dostarczając im od

czasu do czasu coś ekstra. Decibel Magazine

to potężne medium wydawane w sporym nakładzie,

więc to świetnie, że nasza muzyka może

być dołączona do tego pisma. A to tylko

przedsmak tego co nadejdzie!

Rob, dzięki za poświęcony mi czas i masę

świetnych historii! Mam nadzieję że niebawem

będzie okazja spotkać się na żywo, najlepiej

podczas jakiegoś polskiego gigu Cirith

Ungol!

Chciałem bardzo podziękować Tobie, Waszej

redakcji i Waszym czytelnikom za zainteresowanie

zmartwychwstaniem Cirith Ungol. To

wspaniałe, że wspieracie nas przez te wszystkie

lata i szerzycie dobre słowo o nas. Kto wie ile

to wszystko jeszcze potrwa? Chcemy grać pisać,

grać i dzielić się tak długo jak nam to będzie

dane! Mam nadzieję, że nasze drogi niebawem

się przetną i spotkamy się podczas jednego

z naszych koncertów w Waszym pięknym

kraju!

Marcin Jakub

CIRITH UNGOL 5


HMP: Epidemia to naprawdę niefart dla zespołów,

które, podobnie jak Wy właśnie wydają

nową płytę. Z jakimi problemami teraz

mierzysz się w szczególności?

Chris Boltendahl: W tej chwili nie mamy wielu

problemów. Jako że ma się ukazać płyta, robimy

normalną promocję, nagłaśniamy ją w mediach

społecznościowych, udzielamy wywiadów. Coś,

czego nam się teraz nie udało dopiąć, to video

do mojego ulubionego kawałka z nowej płyty -

"Lions of the Sea", które miało być kręcone w

Powrót do Szkocji

Z Chrisem rozmawiałam w czasie najmocniejszej fazy społecznej izolacji, zarówno

u nas, jak i w Niemczech. Grave Digger utknął niestety z koncertami i z planami

na teledysk, ale szczęśliwie udało mu się wydać płytę i to chyba naprawdę bliską

sercu Chrisa. "Fields of Blood" to trzeci "szkocki" krążek Grave Digger. O pasji do

Szkocji i powiązaniach z klasycznym już "Tunes of War" możecie przeczytać poniżej.

się odbyć wielki show z dudziarzami oraz bębniarzami

z Francji, którzy zresztą też zagrali na

nowym albumie. Mam jednak nadzieję, że uda

nam się to zrobić w przyszłym roku.

Przeniesienie całej ekipy dodatkowych muzyków

na kolejny rok nie będzie stanowiło problemu?

Dudziarze są z Hamburga i są wielkimi fanami

Grave Digger. Znamy się zresztą już ponad

dziesięć lat. Zagrali z nami na Wacken już

Wspomniałeś, że dudziarze występowali już z

Wami na Wacken. Wtedy też "Ballad of

Mary" zaśpiewałeś z Doro. Od razu przyszło

mi na myśl, że następcą tej ballady jest

"Thousand Tears" zaśpiewane z Noorą.

Chciałem znów zrobić album o szkockiej historii.

To było w 2018 roku, zaraz po tym, jak

zwiedzałem Szkocję z rodziną. Mojego syna,

który teraz ma 14 lat, też bardzo zainteresowała

historia. Widział pola bitew, zamki. Nic dziwnego,

że pojawiła się ponowna chęć stworzenia

albumu o Szkocji, a skutkiem tego była

także ochota stworzenia następcy "Ballad of

Mary". Tak powstała ballada "Thousand Tears".

Pierwotnie chciałem, żeby zaśpiewała ją Alissa

z Arch Enemy. Niestety do tego nie doszło, bo

Alissa pracuje teraz nad płytą i robi różne inne

projekty. Pomyślałem więc o wokalistce Battle

Beast. Noora też jest świetna. Skontaktowaliśmy

się i się udało.

Gdybyś miał okazję, chciałbyś w przyszłości

zaśpiewać duet z Noorą na płycie Battle

Beast?

(śmiech) Nie planuję, ale jeśli by to muzycznie

pasowało... wiadomo, Battle Beast i Grave

Digger to zupełnie inna estetyka, ale... jasne,

gdyby mi kiedyś zaproponowano, zgodziłbym

się.

Podoba Ci się ten... nazwijmy to "disco metal"

w wykonaniu Battle Beast?

Na samym początku było to dobre, lubię też

kawałek "Black Ninja". Jednak to, co muzycznie

teraz prezentują to nie do końca mój styl. Dla

mnie osobiście takie zespoły jak Battle Beast

czy Beast in Black za bardzo oddaliły się od

heavy metalu.

Doskonale rozumiem, co masz na myśli.

Wróćmy zatem do Grave Digger. Jeśli chodzi

o teksty, w ostatniej dekadzie albo udajecie się

w zupełnie nowe rejony (jak na "Clash of the

Gods") albo wracacie do starych koncepcji jak

w przypadku "Return of the Reaper" czy "szkockich"

płyt. Która droga rodzi większy sukces...

albo, która z nich przychodzi Ci łatwiej?

Trudno określić, która odnosi większy sukces.

Sam najchętniej piszę teksty o aspekcie historycznym,

tak jak teraz o Szkocji, i to przychodzi

mi względnie lekko. Z drugiej strony są też teksty

takie jak na "Return of the Reaper" gdzie

opowiadam krótkie historie, opowieści grozy, albo

zdarzenia, które sam przeżyłem. Jednak w

tym momencie najlepiej pisze mi się teksty zainspirowane

historią.

Szkocji. Mieliśmy już wszystko zabukowane,

ale w związku z epidemią koronawirusa niestety

musieliśmy to odwołać. Pomijając fakt, że nie

mogliśmy zrealizować materiału filmowego w

Szkocji, najbardziej istotne jest obecnie to, że

nie możemy grać koncertów promujących nowy

album. Miała być to nasza premiera, więc naprawdę

wielka szkoda.

A jak Ty osobiście znosisz ten czas "społecznej

kwarantanny"? Masz czas na swoje

obrazy i rzeźby?

Muszę teraz względnie dużo robić dla zespołu.

Zadbać o nasz sklep internetowy, żeby zarobić

troszkę pieniędzy, w czasie gdy nie możemy

grać koncertów. Poza tym u mnie i u mojej rodziny

jest wszystko w porządku.

Brak koncertów doskwiera i nam. Niestety

również Wacken Open Air zostało odwołane.

Miało się na nim odbyć Wasze 40-lecie.

Dokładnie. Zrobimy za rok jubileusz "czterdzieści

plus jeden". W związku z nim mieliśmy zresztą

zabukowaną całą masę festiwali na nadchodzące

lato. Między innymi miał być to Rock

Hard, RockHarz, potem Wacken, gdzie miał

Foto: Grave Digger

2010 roku. Z nimi więc nie ma żadnego problemu.

Ucieszą się, jeśli będą znów mogli z nami

wystąpić.

Widziałam Cię kiedyś na Wacken, kiedy

Grave Digger nie grał żadnego koncertu... Co

jest dla Ciebie podczas takiego wypadu większą

wartością - spotkać się ze znajomymi muzykami

czy wystąpić po drugiej stronie - w roli

widza koncertów?

Jedno i drugie. Mogę spotkać zespoły, z którymi

się dawno nie widziałem. Mogę zobaczyć

koncerty kapel, których sam jestem fanem, takie

jak Iron Maiden czy Judas Priest. Dlatego

przyjeżdżam bardzo chętnie.

Najczęściej zakłada się, że te historyczne inspiracje

pojawiły się w Grave Digger wraz z

dołączeniem Tomiego Göttlicha.

Tak, zgadza się. Tomi jest nauczycielem zarówno

historii, jak i angielskiego. Miał ogromną

wiedzę na ten temat i bez wątpienia to on

pchnął Grave Digger w tym kierunku.

Dla wielu fanów najlepszą Twoją płytą jest

"Tunes of War". Domyślam się, że pisanie

nowych "rozdziałów" jest wyzwaniem. Jakie

części "Tunes of War" analizowałeś, chcąc

sprostać temu wyzwaniu?

Klimat. Nie chodzi nawet tak bardzo o samą

muzykę zawartą na "Tunes of War". Na pierwszym

miejscu chodzi właśnie o klimat, jaki

miał ten album. Chciałem dowiedzieć się, jak on

na mnie będzie oddziaływać w dzisiejszych czasach.

Dlatego słuchałem "Tunes of War" relatywnie

bardzo często. Mimo to myślę, że płyta

"Field of Blood" zyskała jednak zupełnie inny

nastrój niż "Tunes of War". Po pierwsze, nie

żyjemy w czasach, kiedy pisałem "Tunes of

War". Upłynęły w końcu dwadzieścia cztery

lata. Po drugie, nieco inne tło historyczne prezentuje

ten krążek. Obecnie opowiadam bardziej

z osobistej i emocjonalnej perspektywy.

"Tunes of War" był napisany z punktu widzenia

nauczyciela historii.

I to w połowie lat 90. - najgorszym okresie dla

heavy metalu! A Grave Digger w tym czasie

święcił tryumfy.

6

GRAVE DIGGER


Z pewnością przyczynił się do tego kawałek "Rebellion",

który całymi dniami leciał w niemieckich

audycjach muzycznych, głównie w Vivie.

Dlatego "Tunes of War" stał się tak znany. Poza

tym w pewnym stopniu w Europie, ale też w

pozostałych częściach świata wpłynął na tę popularność

film "Braveheart".

Kiedy słucham "szkockich" płyt Grave Digger

- starszej "Tunes of War" i tych współczesnych

- zastanawiam się zawsze, jak trudno

jest nagłośnić dudziarzy...

Nagrać dudziarzy na płytę zawsze jest bardzo

trudno, ponieważ mają zupełnie inny dźwięk

niż pozostałe, normalne instrumenty. Jeśli pracujesz

z dudziarzami, przynajmniej z tymi

szkockimi, musisz swoje instrumenty muzyczne

dopasować do brzmienia dud, a nie odwrotnie.

Złożenie tego razem jest z reguły bardzo wymagające.

Na nowej płycie, poza dudami, słychać też inne

nawiązania do "Tunes of War". W kawałku

"Lions of the Sea" pojawia się fraza "dark of

the sun", znana z kawałka o tym tytule.

Naturalnie, kiedy piszę płytę o Szkocji, czerpię

cytaty z przeszłości Grave Digger. "Lions of the

Sea" traktuje o bitwie stoczonej przez Szkotów

i wikingów prowadzonych przez Hakona Aleksandra.

"Dark of the Sun" opisuje ten sam temat,

ale koncertuje się na legendzie, którą wiąże

się z tą bitwą. Podczas gdy Szkoci walczyli z wikingami,

słońce się zaćmiło, przez co Szkoci

mogli skuteczniej zaatakować. Chętnie pracuję

z cytatami z naszej przeszłości, dlatego sięgnąłem

też po "Dark of the Sun".

Mówiłeś kiedyś, że w Szkocji najbardziej fascynuje

Cię wolność. Myślisz, że inne kraje,

takie jak Polska czy Niemcy mają mniejszy

potencjał w takiej "wolnościowej" sferze?

Ależ skąd, jasne! Jeśli chodzi o Szkocję zainteresowała

mnie teraz ta niekończąca się walka,

na przykład przeciwko uciskowi ze strony Anglików.

Kiedy tylko raz się pojedzie do Szkocji...

byłaś kiedyś w Szkocji?

Foto: Grave Digger

Tak.

To na pewno wiesz, że to kraina, która ma swoją

magię. Trudno nie być na nią podatnym, kiedy

podróżuje się po Szkocji, zwiedza zamki i

inne ciekawe miejsca. Tam czuć historię. To nie

tylko sprawia ogromną przyjemność, ale też powoduje,

że aż chce się tym tematem zająć. Nigdy

nie myślałem, żeby napisać płytę o niemieckiej

lub polskiej historii, bo jestem starym fanem

Szkocji. I dlatego tym się zajmuję.

Od dziesięciu lat gracie z Axelem Rittem.

Mam wrażenie, że od tego czasu niektóre gitary

w Grave Digger zyskały taki hardrockowy

feeling. To trafna obserwacja?

Tak, jasne. Axel wywodzi się z takiej muzyki.

Domain to przecież jego drugi zespół, bardziej

zorientowany na hard rock. Czasem przekłada

się to nieco na Grave Digger. Jako że sam również

jestem fanem tego rodzaju muzyki, wydaje

mi się to normalne, że wbudowujemy nieco

hard rocka do naszego metalu.

Foto: Grave Digger

W 2009 roku zdarzyła się wyjątkowa sytuacja

w Twoim zespole, bo graliście na dwie gitary.

Zaraz później porzuciliście ten pomysł. Dwie

gitary w Grave Digger były błędem?

Nie, błędem na pewno nie, bo czerpaliśmy z tej

sytuacji wiele frajdy. Jednak w rezultacie okazało

się to niezbyt trafne. Nie mogę sobie wyobrazić

obecnie Grave Digger z dwiema gitarami.

Poza tym Mani i Thilo niezbyt dobrze się

dogadywali i Thilo musiał opuścić zespół. A

więc nie, wolę grać z jedną gitarą. To wystarczy.

Wyobraź sobie taką hipotetyczną sytuację, że

zjawia się jakiś doskonały gitarzysta, który

chętnie, wolontaryjnie zagrałby z Grave Digger.

Wziąłbyś go?

Nie. Ja mam dobrego gitarzystę.

Wiem, ale wciąż myślę o tym drugim gitarzyście

(śmiech).

Tak, tak, ale mam wrażenie, że im więcej osób

w zespole, tym więcej ciągłego doglądania. To

wcale nie bywa takie łatwe. To trochę tak jak w

rodzinie - wiele czasu spędza się razem i wszyscy

muszą się nawzajem dopasować. Naprawdę

bardzo się cieszę, że stworzyliśmy w czwórkę

fajną relację. Może na żywo czasem pasowałaby

druga gitara, ale naprawdę nikt na to nie narzeka.

Muszę Ci się przyznać, że każdej Wielkanocy

słucham sobie "The Last Supper". To już taka

mała tradycja. Ta płyta to jedna z oryginalniejszych

Waszych płyt, jeśli chodzi o teksty.

Mało który heavymetalowy zespół pisze płyty

inspirowane Chrystusem. Wracasz czasem do

tego krążka?

Lubię tę płytę bardzo, zwłaszcza warstwę tekstową

i pracowałem nad nią z wielką przyjemnością,

ale... moje serce jest jednak bliżej tematów

historycznych. Lubię rycerzy, bitwy czy historyczne

wydarzenia. One przemawiają do mnie

osobiście, dlatego tak chętnie o nich piszę.

To chyba motyw przewodni naszej rozmowy.

Chris, to było ostatnie pytanie.

Zatem bardzo dziękuję za wywiad i życzę dużo

zdrowia.

Katarzyna "Strati" Mikosz

GRAVE DIGGER 7


Nowe możliwości

Schmier to dosyć wesoły

gość. Nawet w sytuacji,

w której znalazł

się świat nie traci on

dobrego humoru i bardzo

pozytywnie patrzy

w najbliższą przyszłość.

Cóż w momencie, kiedy przeprowadzałem ten wywiad, "korona-gówno" (jak to

Schmier pięknie określił) był tematem, którego nie sposób było w żaden sposób

uniknąć. Oczywiście nie był to jedyny motyw tej rozmowy, bo w obozie Destruction

ciągle coś się dzieje. Ale o tym Wam opowie już Schmier.

HMP: Witaj w ciężkich czasach Schmier!

Miło, że zgodziłeś się na parę pytań z mojej

strony. Jak zdrowie u Ciebie? Mimo trudnego

okresu trzymasz dobry kurs?

Schmier: Witaj Bartek. Przepraszam Cię za

lekkie opóźnienie, ale dziewczyna, z którą rozmawiałem

przed Tobą trochę swój wywiad

przedłużyła. Ze zdrowiem jak najbardziej ok.

Ostatnich parę tygodni skupiliśmy się na promocji

naszego albumu koncertowego. Oczywiście

epidemia tego "korona-gówna" trochę

nam plany pokrzyżowała, ale i tak uważam, że

poradziliśmy sobie z tym zwycięsko.

dzie mógł posłuchać Was na żywo w najświeższej

odsłonie dzięki nowej płycie koncertowej

"Born To Thrash". Koncert był zarejestrowany

jeszcze w 2019 roku. Jak wspominasz

ten występ i co spowodowało, że to akurat

sztuka Party San Festival znalazła się na

tym wydawnictwie?

W ten weekend zaliczyliśmy dwa świetne wielkie

festiwale. Występ na Party San Festival

miał miejsce dokładnie dzień po premierze

ostatniej płyty studyjnej "Born To Perish".

Zdecydowaliśmy się na zagranie jedynie dwóch

utworów z tamtej płyty. Powód takiego kroku

był dość prozaiczny. Po prostu jestem przekonany,

że spora większość osób zgromadzonych

pod sceną po prostu z oczywistych względów

tego albumu nie znała. Poza tym to był występ

na festiwalu, gdzie każdy zespół miał ograniczony

czas, więc tym bardziej nie widzę sensu

w graniu utworów, których nikt nie zna. Uczestnicy

tego typu wydarzeń zazwyczaj oczekują

klasyków, co zaś powoduje trudności w

ułożeniu takiej set listy, która byłaby w stanie

zadowolić wszystkich. Sam koncert też dokładnie

zapamiętałem. W ten dzień było naprawdę

gorąco, ale mimo to tłum dopisał. Dawno

też nie graliśmy na tak dużym festiwalu, zatem

ten show był dla nas wyjątkowy

Kiedy układam te pytania, w głośnikach

pobrzmiewa właśnie "Born To Thrash". Słychać

dużą energię. Zresztą widziałem Destruction

na żywo we Wrocławiu w towarzystwie

Sodom i Overkill dość niedawno. W

czwórkę czuć chyba większą moc i pojawiły

się możliwości aranżacyjne. Zgodzisz się?

dobrze w trójkę. Moim zdaniem trochę

wbrew temu, co powiedziałeś powyżej Mike

dawał radę na żywo grać partie gitar, bo też

widziałem Was w tym wcieleniu i nie miałem

zastrzeżeń. Nie było to też spróbowanie czegoś

nowego, bo przecież w 1987 roku ukazał

się fenomenalny "Release From Agony", nagrany

właśnie w czterech.

Oczywiście, Mike dawał z siebie sporo, jednakże

zarówno on, jak i ja nie byliśmy do

końca z takiej formuły zadowoleni. Może

dawaliśmy radę w trójkę, ale uwierz, naprawdę

nas to sporo kosztowało i było dla nas niemałym

wyzwaniem. W końcu doszliśmy do

wniosku, że po co się męczyć (śmiech). Dwie

gitary dają znacznie więcej swobody. Jest to

szczególnie słyszalne podczas partii solowych.

Przyznam Ci się szczerze, że o zatrudnieniu

drugiego gitarzysty myśleliśmy już jakieś 10 lat

temu, nie mniej jednak dopiero teraz trafiliśmy

na właściwą osobę. Uważam, że rozszerzenie

składu to najlepsza decyzja, jaką podjęliśmy

ostatnimi czasy. Wspomniałeś też o albumie

"Release From Agony". Tak, faktycznie był w

przeszłości krótki epizod, gdy Destruction

grało jako kwartet i miło to wspominam. Od

siebie jeszcze powiem, że gdy zespół gra we

trzech basista pełni dość ważną rolę. Przy

dwóch gitarzystach niestety jego rola spada

(śmiech).

Dla Waszych kolegów z Sodom taki zabieg

okazał się premierowy - oni nigdy nie grali w

kwartecie. Wiem, że macie raczej przyjacielskie

stosunki - czy może Tom Angelripper

zwracał się do Was z pytaniem, jak to jest w

czwórkę? (śmiech)

(Wybuch śmiechu) Nie! Jak wspomniałeś Sodom

nie grał nigdy wcześniej w czwórkę, ale

jakoś im to idzie.

Jak widać epidemia tego jak Ty to nazwałeś

"korona-gówna" nie przeszkadza Destruction

pokazać się po raz kolejny z koncertowej strony.

Teraz każdy w dowolnym momencie bę-

Foto: Destruction

(Śmiech) Zdecydowanie! Nowe możliwości

aranżacyjne oraz ogólnie więcej mocy! Najważniejszym

elementem tego rozwiązanie jest

jednak pełna możliwość odtworzenia na żywo

tego, co zostało nagrane w studio. Zobacz, mając

tylko jedną gitarę byliśmy niejako zmuszeni

do ograniczeń, część partii gitarowych

niestety musiała zostać zredukowana. Jedna

osoba więcej w składzie to także więcej aktywności

na scenie (śmiech). Oczywiście to

wszystko byłoby pozbawione sensu, gdybyśmy

nie znaleźli właściwej osoby na to miejsce. Damir

Eskić jednak wydaje się osobą wręcz urodzoną

do gry w Destruction (śmiech).

Kontynuując temat grania w kwartecie, to

skąd w ogóle wziął się taki pomysł? Wiele lat

Destruction funkcjonowało, w sumie, bardzo

Po ostatnich Waszych koncertach jakie widziałem,

zarówno Destruction, jak i Sodom,

jestem spokojny o, przynajmniej niemiecki,

thrash metal. A jak Ty oceniasz kondycję

gatunku, chociażby w kontekście ostatnich

wydarzeń na świecie?

Jeśli chodzi o scenę światową to zauważyłem,

że pojawia się coraz więcej młodych kapel

uprawiających ten podgatunek metalu. Jeszcze

20 lat temu, gdy wracaliśmy z albumem "All

Hell Breaks Loose" mieliśmy pod tym względem

totalne pustkowie. Nie było żadnej świeżej

krwi jeśli chodzi tę scenę. Było to w dużym

stopniu spowodowane dekadą lat 90-tych, a

zwłaszcza jej drugą połową, gdzie tego typu

muzyka zeszła praktycznie całkiem na margines.

Wiele zespołów zawiesiła wtedy działalność

lub dostosowała się do panujących trendów.

Patrząc jednak na dzisiejsze czasy, jestem

w pełni szczęśliwy, że thrash powoli wraca do

świata żywych i odradza się jego potęga. Powróciło

wiele starych zespołów, jak Death Angel,

Sacred Reich itp. Wygląda na to, że

wszystko idzie w pożądanym kierunku.

Jak ta przerwa w koncertach wpłynęła na Destruction?

Dbacie jakoś o formę, gracie

wspólnie on-line? Czy może wręcz przeciwnie,

każdy z Was zajął się swoimi sprawami

i potraktował tę pandemię jako taki

nieplanowany wypoczynek? Jaki jest sposób,

według Ciebie, żeby nie zwariować podczas

pandemii? Czy są / były jakieś specjalne

czynności pozwalające zachować cały czas

świeżą głowę?

To chyba najdłuższa przerwa w koncertowaniu

jaka nam się przytrafiła od bardzo dawna.

8

DESTRUCTION


Osobiście postanowiłem wykorzystać ten czas

na poprawę kondycję fizyczną. Sporo "jeździłem"

na rowerze stacjonarnym i ćwiczyłem na

przyrządach. Oczywiście nie znaczy to, że

przestaliśmy się całkiem zajmować muzyką.

Gramy regularnie próby w domach łącząc się

przez Skype. Nie wyszło nam to całkiem na

złe, bo gdy jesteśmy w trasie nie gramy zbyt

wielu prób. Nie ma na to ani czasu, ani warunków.

Będąc zamkniętym w domu faktycznie

można zwariować (śmiech). Jeżeli człowiek

będzie tylko siedział i rozmyślał to w pewnym

momencie faktycznie kręćka dostanie.

Na szczęście ja zawsze potrafię sobie znaleźć

coś do roboty.

Czy podczas pandemii i zamknięcia w domu

poświęcałeś czas na słuchanie muzyki innej

niż materiał swojej formacji? Odkryłeś może

jakieś nowe dotychczas nieznane Ci kapele?

Wiesz, śledzę thrashową scenę i obserwuję

poczynania wielu młodych grup. Ostatnio zajmuje

się grupą Burning Witches, żeńskim zespołem

ze Szwajcarii. Pomagałem im w promocji

ostatniego albumu. Jak wspomniałem,

śledzę młode kapele, jednak chętniej wracam

do muzyki z lat 80-tych, gdyż dorastałem w

tamtej dekadzie.

Mówiąc też całkiem serio, to chyba materiał

tekstowy na następcę "Born To Perish" pisze

się właśnie sam. Jesteś skłonny wpisać w te

wydarzenia Mad Butchera i połączyć to

wszystko ze swoimi wnioskami?

(Śmiech) O tak! Obecna sytuacja może być

świetną inspiracją do tekstów. Brak konsekwencji,

który pokazały rządy wielu państw

może być dobrym tematem. Mam też kilka

osobistych przemyśleń związanych z tą sytuacją,

o których być może napiszę utwory na

następną płytę. Wiesz, być może ta epidemia

była światu i ludziom potrzebna. Potrzebna,

by przemyśleć parę rzeczy i przygotować się na

zmiany. Kto wie, może to jest właśnie początek

przebudzenia się ludzkości?

Chciałbym teraz pomówić trochę o bardzo

zamierzchłej przeszłości. Wracasz czasem do

początków swojej przygody z muzyką, pierwszych

kroków z Destruction?

Pewnie! To było kupę czasu temu. Byłem

młody i chciałem założyć najszybszy i najcięższy

zespół w historii muzyki. Miałem wtedy

zaledwie 17 lat i nie miałem zbyt wielkiego

doświadczenia, zarówno muzycznego, jak i

życiowego. Generalnie były to bardzo szalone

Foto: Destruction

Foto: Destruction

czasy, jednakże zachowałem z nich sporo

wspomnień, które już na zawsze ze mną pozostaną.

Ciekawostką jest, że istnieje pewna

nieliczna grupa fanów, którzy wspierali nas od

samego początku, nawet w czasach gdy nie

mieliśmy jeszcze na koncie żadnej nagranej

płyty i są z nami dziś. W Internecie często zdarza

mi się znaleźć zdjęcia z tamtych lat. Często

są to fotki, o których istnieniu nie miałem

wcześniej pojęcia (śmiech).

Czy były jakieś znaczące zespoły bądź

wykonawcy niekoniecznie grający metal, którzy

znacząco wpłynęli na Twoją muzyczną

drogę?

Poza metalem, bardzo duży wpływ na nas odcisnęła

scena punk z The Exploited na czele.

Jeśli zaś chodzi o metal to jako młody chłopak

siedziałem głównie w metalowym podziemiu.

Z bardziej znanych kapel uwielbiałem Raven i

Jaguar. Oczywiście lubiłem też czołowe kapele

takie jak Iron Maiden, Judas Priest czy też

nasz Accept, ale to te undergroundowe zespoły

miały więcej mocy.

Na pewno ciężkim okresem dla Ciebie były

lata poza Destruction. Na szczęście wszystko

wróciło na właściwe tory. Jak z perspektywy

czasu oceniasz materiał wydany zaraz po

reaktywacji - "All Hell Breaks Loose" i "The

Antichrist"? Był to dla Ciebie jakiś katalizator

emocji, które naszły po całych tych perturbacjach?

Te płyty po latach nadal brzmią

wściekle!

Uważam, że wszystko co nam się w życiu przydarza

ma jakąś przyczynę, jest nam potrzebne,

nawet jeśli w danym momencie widzimy tylko

negatywne strony danej sytuacji. Dokładnie

tak też było w przypadku mojej rozłąki z Destruction.

Wtedy może było to dla mnie frustrujące,

natomiast patrząc z perspektywy czasu,

nie zmieniłbym absolutnie niczego. Ta dekada,

którą spędziłem poza zespołem dała mi

do myślenia. Dlatego wróciłem do grupy ze

świetnym materiałem. "All Hell Breaks Loose"

i "The Antichrist" tylko pokazały, że Destruction

się odradza i przechodzi swą drugą

młodość. Gramy razem ponownie już ponad

20 lat i jesteśmy mocniejsi niż kiedykolwiek.

Ostatnie lata obfitują w studyjne wydawnictwa.

Pojawiły się wśród nich również wydawnictwa

"Thrash Anthems", zawierające

materiał stary nagrany ponownie. Tak szczerze

- czy był to zabieg dla Destruction naprawdę

potrzebny?

Moim zdaniem ten album był potrzebny, i to

nawet bardzo. Chociażby dlatego, że fani sami

prosili o takie wydawnictwo. Taki pomysł właściwie

chodził za nami już od mojego powrotu

w 1999 roku. Zresztą w międzyczasie zdarzało

nam się ponownie nagrywać stare numery, które

potem trafiały na nasze albumy jako bonusy.

Co ciekawe, te nowe wersje bardzo przemówiły

do naszych fanów, co można było wywnioskować

z wielu dyskusji toczonych w sieci.

Bardzo długo również nie były dostępne

porządne wznowienia Waszego katalogu.

Pierwsze bicia krążyły tylko w drugim obiegu,

osiągając różne ceny. W 2018 jednak High

Roller Records podjął się wydania na nowo

albumów z "klasycznego" okresu grupy. Byliście

w ten proces zaangażowani, czy zaufaliście

wytwórni i jak oceniasz finalny efekt?

Byliśmy w to zaangażowani od samego początku.

Wszystkie kroki podejmowaliśmy wspólnie

z przedstawicielami wytwórni. Wszystkie projekty

książeczek dołączonych do tych wydań

były przez nas zatwierdzone. W końcu mieliśmy

wspólny cel. I my i oni chcieli, żeby te

wydania były piękne. Wydaje mi się, że cel

został osiągnięty (śmiech).

Na pewno tęsknisz do sceny. Po takim czasie

DESTRUCTION 9


bez występów pierwsze koncerty na pewno

będą wyjątkowe. Nie sądzisz, że ta cała

sytuacja światowa doskonale pokazuje

niesamowitą chemię między muzykami a

fanami? Wydaje mi się, że większość wróci

silniejsza i nie wątpię, że w tej grupie znajdzie

się też Destruction. Masz już jakieś

pomysły na nowy setlist czy teraz to zbyt

wcześnie by o tym mówić?

Na pewno nie jest za wcześnie! Wręcz przeciwnie,

to idealny czas by robić takie plany.

Rządy wielu państw powoli znoszą ograniczenia

związane z epidemią. Nadzieja na pewne

rozluźnienie pojawia się również w branży

koncertowej. Powiem Ci, że nie jest to na

100% pewne, ale być może nawet późnym

latem uda nam się parę klubowych koncertów

zagrać. Oczywiście będą to gigi dla ograniczonej

liczby osób i z zachowaniem szczególnych

środków ostrożności, jednakże mam nadzieję,

że się odbędą. Wszystko okaże się w

ciągu najbliższych tygodni. Będziemy stale

monitorować sytuacje i informować naszych

fanów na bieżąco.

Powiem Ci, ze to dość optymistyczne założenie.

Niedawno rozmawiałem z Chrisem

Bolthendahlem z Grave Digger i stwierdził,

że nie ma co planować żadnych koncertów na

ten rok bo i tak się nie odbędą.

Chris to Chris. Ja jestem Schmier i myślę jak

Schmier (śmiech). Staram się patrzeć na życie

w optymistyczny sposób i nawet jak sytuacja

wydaje się być beznadziejna, staram się szukać

w niej pozytywów i dobrych stron. Zwykle

wtedy okazuje się, że ta sytuacja wcale nie jest

tak kiepska jak pozornie może się to wydawać.

Zbliżając się do końca wywiadu chciałbym

jeszcze wrócić do najnowszych wydawnictw.

Wielu z naszych czytelników również gra

muzykę. Chciałbym więc zapytać o sprzęt,

jaki służył do realizacji "Born To Perish" -

jest jakiś, na jakim szczególnie dobrze się Tobie

gra?

Oczywiście, że mam takowy sprzęt. Gram głównie

na basach od firmy Dean. Używam ich

już od dobrych dwudziestu lat. Szczególnie podoba

mi się ich kształt.

Czy oprócz CD "Born To Thrash" będzie

jakaś szansa, żeby najświeższy skład Destruction

móc również w domowym zaciszu

obejrzeć? Jakieś perspektywy na wydawnictwo

DVD lub Blu-Ray?

Wersji video nie planujemy. Obecnie album

jest dostępny jedynie w formie cyfrowej, natomiast

w lipcu planujemy wydać go na CD oraz

winylu zatem każdy będzie miał możliwość

nabycia takiej wersji, jaka mu najbardziej pasuje.

Będzie także edycja limitowana, czyli kolorowy

winyl. Na rynku będzie dostępnych tylko

666 sztuk, więc jeśli ktoś by chciał ten album

w takiej wersji, będzie się musiał pospieszyć

(śmiech).

Dzięki serdeczne za możliwość zadania tych

paru pytań. Życzę dużo zdrowia, trzymaj się

i, mam nadzieję, do szybkiego zobaczenia na

koncertach! Thrash Till Death!

Dzięki bardzo! Miłego wieczoru życzę!

Bartek Kuczak, Adam Widełka

Foto: Mark Maryanovich

HMP: Zacznijmy od waszego poprzedniego

albumu, "Conformicide", który został wydany

w roku 2017? Co o nim sądzisz obecnie?

Pete Webber: Jest na nim parę świetnych

kawałków. Kiedy został wydany, mieliśmy

kilka wspaniałych tras po całym świecie! Podczas

nagrywania albumu pracowaliśmy z inżynierem

Stevem Evettsem w Anaheim, CA.

Steve to równy gość i komfortowo z nim się

współpracuje.

Czy powiedziałbyś, że był to udany album?

Absolutnie! Jak wcześniej wspomniałem, mieliśmy

parę większych tras po jego wydaniu,

zaś sprzedał się lepiej niż nasze poprzednie albumy.

Jaka jest jedna, najważniejsza rzecz, która

sprawia, że "V" różni się od waszych poprzednich

albumów?

"V" jest bardziej oryginalny, niż nasze poprzednie

albumy. Są na nim akustyczne gitary,

czysty śpiew, zróżnicowane wstępy i przejścia.

Poza tym użyliśmy trochę rzeczy, które chowaliśmy

przez dłuższy czas. Całkiem spoko

było zobaczyć przeniesienie tego z przestrzeni

komputera do rzeczywistości.

Jak byś określił "V" w aspekcie brzmieniowym?

"V" ma potężne brzmienie. Gitary są mięsiste

i ciężkie. Wokal jest, jak uderzenie prosto w

twarz. Perkusja jest naturalna, z dużym kopnięciem.

Użyliśmy 24 calowych bębnów do

stopy, które mają duże pokłady niskich tonów!

Jak ciężko było dopracować to brzmienie? Co

sądzisz o współpracy z Markiem Lewisem?

Zajęło nam to więcej czasu, by to dopracować.

Było wiele dyskusji po nagraniu, podczas

miksu, pomiędzy nami i Markiem, jak to ma

brzmieć, tak by to było zgodne z naszą wizją.

David tutaj również zajmował się dźwiękiem,

co mocno pomogło w określenie brzmienia,

które chcieliśmy mieć.

Powiedziałbyś, że wasz nowy basista dobrze

się sprawił? Czy mógłbyś powiedzieć więcej

o waszej relacji z Brandonem Bruce? Czy to

był jego pierwszy album, który nagrywał?

Brandon absolutnie dał radę. Nauczył się

grać na basie specjalnie dla nas, żeby dołączyć

do Havoka. On jest głównie perkusistą i gitarzystą.

Znaliśmy go od wielu lat. Zdarzało

nam się wpadać do jego domu, kiedy byliśmy

na trasie i odwiedzaliśmy Nashville, TN. Zawsze

odbywały się tam niezłe imprezy. Czasami

z nami bywał w trasie, okazjonalnie poma-

Foto: Mark Maryanovich

10

DESTRUCTION


Co zainspirowało grafikę na waszym najnowszym

albumie "V". Kto wpadł na pomysł

okładki?

Eliran Kantor jest wspaniałym artystą i pomyśleliśmy,

że on mógłby najlepiej przedstawić

naszą wizję. Sam koncept ma swoje źródło

u tekstów albumów. Jest tutaj wiele warstw,

tekstur i kształtów geometrycznych, zaś człowiek

tam stojący zasadniczo patrzy przez wiele

różnych warstw swojego ciała. David miał

największy wkład w rozwój pomysłu na okładkę.

gając z różnymi rzeczami. Kiedy usłyszał, że

rozstaliśmy się z basistą, niezwłocznie wykorzystał

okazję, nauczył się naszego całego materiału

i wysłał nam próbki. To było naprawdę

imponujące.

Kiedy zaczęliście nagrania na ten album?

Czy to był późny 2019r.?

Zaczęliśmy nagrania w lipcu 2019r., w Nashville,

TN. w studiu Marka Lewisa. Mnie nagranie

perkusji zajęło tylko cztery dni, jednak

reszta by to dokończyć potrzebowała miesiąca

i parę tygodni.

"V" jak zwycięstwo?

Amerykański Havok po raz kolejny wraca z nowym albumem, tym razem

piątym, zatytułowanym po prostu "V". O pracach nad nim, oprawie wizualnej,

troszkę o tekstach oraz brzmieniu opowie perkusista Havok, Pete Webber. Poza

tym chwilę pogadamy o nowym basiście zespołu, Brandonie Bruce'ie, a także o

oczekiwaniach Pete'a. Jednak...

Tak, to mogło mieć dokładnie to samo znaczenie.

Zasadniczo jest to o rządach i mediach,

które są w stanie rządzić całym światem.

Czy mógłbyś opisać proces produkcyjny do

Waszego najnowszego teledysku, "Phantom

Force"?

Chcieliśmy, żeby ten teledysk był bardzo szybki,

aby sprawiał trudność w złapaniu szczegółów,

zanim scena zostanie zmieniona. Tak,

aby wywołał uczucie paniki. Pracowaliśmy

nad nim z Kyle Lamarem. Miał on ze sobą

wspaniałe kamery i oświetlenie. Poza tym

miał też doskonałe poczucie ruchu i kadru.

Sądzę, że wyszło bardzo dobrze!

Czy utwór "Dab Tsog" jest zainspirowany

przez południowo azjatycką kulturę? Możesz

powiedzieć więcej na ten temat?

Było to coś, co David zrobił w Pro Toolsach,

potem ja przyszedłem i zrobiłem ścieżkę perkusji

do tego utworu. Chcieliśmy, żeby to brzmiało

niesamowicie i strasznie, tak żeby pasowało

do "Phantom Force", utworu, który jest

o umieraniu we własnych koszmarach.

Zasadniczo, czy byłbyś w stanie wymienić

jeden zespół, który mógłby nagrać "Phantom

Force"? Dla mnie intro tego kawałka brzmi

trochę jak utwór z najnowszego długograja

Blood Feast...

Może Lazarus AD jeśli wciąż by istnieli?

"Post-Truth Era" brzmi trochę jak kawałek

inspirowany Toxik / Megadeth / Heathen.

Jak wielki wpływ miały na Was te zespoły?

Powiedziałbym, że inspirujemy się wieloma

zespołami i gatunkami muzycznymi, nie tylko

heavy metalem. Myślę, że to różni nas od wielu

thrashowych zespołów.

Czy powiedziałbyś, że "V" jest Waszym

najbardziej zróżnicowanym albumem w brzmieniu

i tekstach?

Tak, nawet nie ma co dyskutować. Jak wcześniej

wspomniałem, czysty śpiew, akustyczne

gitary i wiele zróżnicowanych temp. To nam

pomogło sprawić, żeby ten album stał się bardziej

słuchalny i wciągający, aż do końca.

Czy uważasz że słowa "Ci, którzy oddają

podstawowe wolności by zdobyć przelotne

poczucie bezpieczeństwa, nie zasługują na

wolność, ani na bezpieczeństwo", ma znaczenia

w obecnych czasach?

Tak, jak my wszyscy jesteśmy w naszych domach

i musimy wszędzie ubierać maski!

Czy "Fear Campaign" jest także o tych słowach

Benjamina Franklina?

Foto: Mark Maryanovich

Co mógłbyś powiedzieć o podejściu waszego

kraju do covid-19? Co byś zasugerował?

Tak, zasadniczo spóźniliśmy się z naszą odpowiedzią

na ten kryzys, stąd tak wielu ludzi

umarło. Jednak obecnie zaczynamy ponownie

otwierać restauracje i tak dalej, przy okazji

wszystko odkażać. To tylko wpłynie negatywnie

na nasz system immunologiczny. Ludzie

muszą przejść covid by mieć przeciwciała. Nie

ma na to szczepionki.

Boję się, że to nie covid-19 jest najgorszym,

co może przyjść, osobiście, bardziej boje się

ekonomicznej zapaści, która nadchodzi (lub

nadeszła w pewnych wypadkach). Zgodzisz

się?

Nie mam wątpliwości. To mogło być tylko

testem przed gorszymi rzeczami, które nadejdą.

Jednak chciałbym żeby było tylko lepiej.

Sytuacja się mocno pogorszyła dla gałęzi rozrywkowej,

jednak mam nadzieję, że nie na zawsze.

Czy zamierzacie grać całą setlistę z "V", po

tym jak się ta pandemia się skończy (lub będzie

wyciszona do jakiegoś poziomu)?

Nie zagramy każdego utworu na żywo. Zazwyczaj

zaczynamy z paroma utworami i dodajemy

kolejne utwory później.

Czego spodziewacie się po latach 2020 i 2021,

poza wydarzeniami wspomnianymi wcześniej?

Mam nadzieję, że wrócimy na trasę, ponieważ

to jest sposób, w jaki zarabiamy nasze pieniądze

i robimy to, co uwielbiamy robić! Mam

nadzieję, że będziemy w stanie zobaczyć naszych

fanów w najbliższej przyszłości!

Dziękuje za wywiad! Powodzenia i trzymajcie

się!

Jacek Woźniak

HAVOK 11


przewodnikiem wysadził w powietrze irańskiego

generała, gdy ten opuszczał lotnisko.

To jest broń na miarę wyższego poziomu!

Moc współczesnej broni wywołuje u mnie

mieszankę podziwu i przerażenia.

Co będzie dalej?

W czasie, gdy przeprowadzałem ten wywiad pandemia koronawirusa na

świecie wchodziła w swą główną fazę. Tu i ówdzie pojawiły się głosy (głównie

wśród zwolenników teorii spiskowych), iż rozprzestrzenienie się koronawirusa to

świadome testowanie broni biologicznej oraz sprawdzian mający na celu pokazanie,

na ile rządy poszczególnych państw mogą sobie pozwolić w stosunku do

ograniczeń swobód swych obywateli. Oczywiście do tego typu twierdzeń należy

zachować pewien zdrowy dystans i nie popadać w zbytnią paranoję, z drugiej zaś

strony warto jednak mieć na uwadze, że tego typu teorie nie biorą się znikąd. Tak

czy owak, fakt ten zbiegł się z wydaniem nowego albumu Warbringer pod jakże

adekwatnym do sytuacji tytułem "Weapons Of Tomorrow". Wokalista zespołu

John Kevill jak się okazało, jest wielkim pasjonatem militariów i technologii wojskowych,

zatem był to jeden z głównych tematów tej rozmowy.

kontekście ostatnich wydarzeń. Niektórzy

ludzie twierdzą, że to broń biologiczna jest

bronią przyszłości. Czy uważasz, że w

przyszłości możliwe jest użycie śmiercionośnych

wirusów w ramach działań wojennych?

Koncepcja wojny biologicznej jest dość stara, a

rzeczy takie jak epidemia ospy służyły w praktyce

jako niszczycielska broń wojenna. Zatem

to jest nie tylko możliwe. To już się stało. Jednak,

aby stworzyć śmiertelny wirus w sposób

Znamy "Firepower Kills" z singla, jednakże

wersja, którą słyszymy na albumie nieco się

różni. Dlaczego zdecydowałeś się na ten

krok?

Zasadniczo pierwszy miks został stworzony

na szybko, aby wydać singiel przed trasą "Firepower

Kills", która miała miejsce we wrześniu

i październiku 2019r. Jednak nie byliśmy zadowoleni

do końca z tej wersji. Z tego powodu

zdecydowaliśmy się zrobić kolejny miks po

powrocie do domu i jest to wersja, którą słyszysz

na albumie.

Śpiewasz dużo o negatywnej stronie nauki

(na przykład w piosence "Outer Reacher").

Czy uważasz, że w naszych dość zwariowanych

czasach nauka ma więcej cech destrukcyjnych

niż tych pozytywnych?

Nie jestem przeciwny samej nauce. Myślę jednak,

że moc technologii można wykorzystać

zarówno dla dobra, jak i zła. Myślę, że nauka

wykorzystywana do zdobywania władzy lub

zysku jest jednak destrukcyjna i różni się od

jej humanitarnego potencjału, który dąży do

poprawy jakości życia ludzkości. W "Outer

Reach" pada sentencja: "Nauka doprowadziła nas

do ruiny, nauka przyniosła nam śmierć, a teraz nasz

statek kosmiczny odradza się". Sam statek jest

produktem nauki. Na tej linii nauka oferuje

zarówno los, jak i zbawienie. Zasadniczo moje

zdanie na ten temat jest złożone i nie mogę

udzielić odpowiedzi "tak" lub "nie" na Twoje

pytanie. Nasze teksty jednak mają na celu

zgłębianie tej negatywnej strony nauki.

HMP: Witaj. Właśnie wydaliście nowy album

zatytułowany "Weapons of Tomorrow".

Czy mamy zrozumieć ten tytuł dosłownie,

czy może jest to metafora?

John Kevill: Myślę, że dosłowne rozumienie

jest jak najbardziej słuszne. Mój proces myślowy

brzmiał: "Pomyśl o tym, jak niszcząca mogła

być wojna, gdyby wybuchła powiedzmy 100 lat temu".

Maxim z 1897r. już wtedy był w stanie

wystrzelić ponad 500 pocisków na minutę. To

jest w świecie, w którym takie rzeczy jak oświetlenie

elektryczne i silnik były całkowitymi

innowacjami. Gdy się nad tym zastanowimy, a

następnie odniesiemy to do dnia dzisiejszego,

to ma to dość przerażające konsekwencje. Już

w latach 60-tych opracowano taką technologię

jak Car Bomba. To było w czasach, gdy możliwości

najlepszych komputerów używanych

przez instytucje rządowe nawet nie zbliżały

się do możliwości, jakie dzisiaj ma najtańszy

smartfon. Wyobraź sobie, co można stworzyć

mając do dyspozycji obecną technologię.

Wszystko to nasuwa dość niepokojące pytanie,

mianowicie "co będzie dalej?".

Ten tytuł naprawdę pozostaje aktualny w

Foto: Alex Solca

w pełni skalkulowany, musi istnieć sposób na

stworzenie go bez identyfikowania jego źródła.

W przeciwnym razie wirus nie osiągnąłby

zamierzonego celu. Myślę, że tego typu koncepcje

są dziś w pełni rozważane.

Śpiewacie także o wykorzystaniu zaawansowanej

technologii w broni konwencjonalnej.

Mam na myśli piosenkę "Firepower

Kills". Widać, że jesteś pasjonatem różnych

rodzajów broni i rozmaitych militariów.

Naturalnie! Dzięki tacie zainteresowałem się

militariami, kiedy miałem około 5 lat. Rozważmy

międzynarodowy incydent sprzed kilku

miesięcy, w którym bezzałogowy dron z

Uważasz, że dobrym pomysłem jest umieszczenie

wolniejszych i bardziej klimatycznych

piosenek na albumie thrashowym?

Mam tu na myśli "Defiance Of Fate"...

Cóż, uważam, że fajnie jest mieć na albumie

coś do kontrastu. Nie nagraliśmy nigdy wcześniej

takiego utworu - to coś w rodzaju eksperymentu.

Słyszałem instrumental od Carlosa

jako demo i zdecydowałem, że powinniśmy

umieścić go na albumie. Uwielbiam zakończenie

tego kawałka. Taka piosenka ma

zupełnie inne emocje niż totalny banger, a posiadanie

epickich numerów nadaje całej pracy

pewną głębię i wagę, której inaczej by nie miała.

Inną ciekawą kompozycją jest "Notre Dame

(King Of Fools)". Czy uważasz, że spalenie

tej katedry miało szczególne znaczenie dla

świata?

Tak, także dla nas. Co ciekawe, demo tego

zostało stworzone w dniu, w którym ta katedra

spłonęła. Właśnie dlatego to zdarzenie

jest głównym motywem tekstu. Słowa tego

kawałka koncentrują się wokół postaci Quasimodo

z powieści Victora Hugo, ale ostatni

wiersz dotyczy spalania katedry i pyta "teraz,

gdy kościół spłonął, co stało się z historią tego miejsca?".

Autorem okładki albumu jest Andreas Marschall.

Czy ta grafika była jego pomysłem,

czy może podsunęliście mu tylko koncepcje, a

on ją tylko zrealizował?

W dużej mierze był to jego pomysł. Nad

okładką poprzedniego albumu pracowaliśmy

12

WARBRINGER


nad fotografią, którą sam dostarczyłem. Tym

razem okładka miała za zadanie wizualizować

ewolucję - przedstawiającą zmianę w technologii

broni przemysłowej z czasów Wojny

Światowej na elegancką, nowoczesną i skomputeryzowaną

broń. Ta okładka była w dużej

mierze projektem Andreasa opartym na tym

pomyśle i myślę, że wyszła fantastycznie.

Co w Waszym przypadku powstaje jako

pierwsze? Teksty czy muzyka?

W tym przypadku akurat było różnie. Ja, jako

wokalista skupiam się w głównej mierze na

tekstach. Muzyka jest po stronie reszty chłopaków.

Jesteśmy w stanie wzajemnie się motywować,

aby tworzyć dobre kawałki, i naprawdę

uważam, że współpraca obu stron jest

dobrym sposobem na uzyskanie świetnych

piosenek. Takie kawałki, jak "Firepower Kills"

i "Glorious End" zawierają muzykę zainspirowaną

tekstami.

Gdzie nagrywaliście "Weapons of Tomorrow"?

Dlaczego wybraliście to miejsce?

Nagraliśmy go w lipcu 2019r. w West Valley

Studios z Mikiem Plotnikoffem (i niesamowitym

inżynierem Hatchem). Wybraliśmy tę

lokalizację, ponieważ jest ona blisko nas i jest

to wspaniałe miejsce do pracy. Było to dokładnie

to samo miejsce, gdzie nagraliśmy "Woe

to the Vanquished" i uznaliśmy, że cała konfiguracja

jest całkowicie idealna. Cudowni ludzie

i wspaniałe studio.

Czy będą dostępne jakieś specjalne wydania?

Tak, edycja kolekcjonerska w drewnianym pudełku

i wiele wydań LP. Zawsze staramy się

robić fajne rzeczy dla kolekcjonerów.

Widzę, że jednym z gadżetów promujących

album jest deskorolka. Skąd ten pomysł?

Zasadniczo Napalm Records współpracują z

firmą, która produkuje deskorolki dla ich

zespołów. Spotkałem przedstawiciela tej firmy

na naszym nowojorskim koncercie w październiku.

Dogadaliśmy się i oto efekt. Ja sam nie

umiem jeździć na deskorolce, ale cieszę się, że

ludzie będą się dobrze bawić.

Masz jakieś pomysły na sprzedaż innych

niezwykłych gadgetów (coś bardziej oryginalnego

niż koszulki, łaty itp.)?

Foto: Warbringer

Foto: Warbringer

Merch jest dziś kluczowym elementem działalności

każdego zespołu, więc w zasadzie tak!

Nasze stoisko z zakupami podczas ostatniej

trasy było dość bogate, a następne będzie jeszcze

lepsze.

Niektórzy muzycy twierdzą, że podczas

tworzenia nowego albumu w ogóle nie słuchają

żadnej muzyki, ponieważ nie chcą się

zbytnio inspirować. Inni muzycy wręcz przeciwnie.

Słuchają dużo muzyki, aby znaleźć

natchnienie. Jak to wygląda u Ciebie?

Ja osobiście słucham muzyki na różne sposoby,

w zależności od sytuacji. W domu, gdy

robię inne rzeczy, puszczam coś łagodniejszego.

Za to całkiem sporo rocka i metalu,

kiedy gdzieś jadę lub kiedy mam ochotę po

prostu słuchać muzyki bez koncentrowania

się na czymś innym. Nie powiedziałbym, że

słucham ogromnej ilości muzyki podczas pisania,

ale też nie unikam tego całkowicie.

Jak w kilku słowach opisałbyś ewolucję Waszej

muzyki od wczesnych nagrań demo do

"Weapons of Tomorrow"?

Obecnie jest to zupełnie nowy profesjonalny

zespół. Na początku nie mieliśmy doświadczenia

ani umiejętności. Mieliśmy za to sporo

energii. Cały czas się uczymy i rozwijamy. Jest

wiele zmian w tekstach i muzyce, jednakże

jest to ewolucja tego, co już było. Chęć grania

prawdziwego, okrutnego i wyjątkowego thrashowego

to coś, co nas napędza.

Twoje teksty mają bardzo mocne przesłanie.

Czy zdarzyło się kiedyś, że ktoś potraktował

Warbringer jako zespół polityczny?

Pewnie. Thrash metal, którego korzenie sięgają

punk rocka, to gatunek bardzo polityczny.

Nawet coś, co na pierwszy rzut oka nie

jest polityczne (satanistyczne teksty na "Hell

Awaits" Slayera), w rzeczywistości ma taką

wymowę. Motywy satanistyczne w metalu lat

80-tych nie miałyby tak naprawdę istotnego

znaczenia, jeśli nie sprzeciwiałyby się ogólnie

przyjętym w społeczeństwie wartościom. Biorąc

to pod uwagę, staram się nie pisać tekstów

monotematycznych. Mam swój punkt widzenia

na pewne sprawy, ale nie chcę ograniczać

naszych piosenek do jednej konkretnej tematyki.

Staram się skupiać na tematach i ideach

zamiast na konkretnych wydarzeniach, i po

prostu być trochę bardziej alegorycznym i

abstrakcyjnym w swoim pisarstwie, niż całkowicie

bezpośrednim. Sądzę, że jest to lepsze

podejście do pisania tekstów, dalekie od fanatycznego

kaznodziejstwa.

Czy myślałeś kiedyś o napisaniu bardziej

pozytywnych tekstów, czy to nie w twoim

stylu?

Właściwie już od czasu do czasu to robię.

Ogólnie rzecz biorąc, Warbringer to zespół

thrashowy z dużym kolczastym logo, więc bycie

wściekłym i złym jest w zasadzie naszym

celem. Zwykle oznacza to, że piszę o otaczającym

nas okrucieństwie, egzystencjalnej nicości

oraz o wszystkich sprawach, które mnie

denerwują na świecie. Jednak kiedy to wszystko

robię, kieruję się własnym poszukiwaniem

celu i znaczenia. Warbringer zajmuje się tym

tematem nieco bardziej, ponieważ ludzki potencjał

stanowi przeciwwagę dla ludzkiego zła.

Bartek Kuczak

WARBRINGER

13


Nie do zatrzymania

Bardzo cenię sobie muzyków, którzy mają niezłomną

wiarę w swoją twórczość. Taką osobą

jest Lee Payne, człowiek, który w Cloven

Hoof jest od samego początku. Powodem naszej

rozmowy była nowa płyta Brytyjczyków, czyli

monumentalny "Age of Steel". Lee z pasją opowiadał

mi o każdym, nawet najdrobniejszym szczególe

swego nowego dzieła, dzielnie podejmując nawet mniej wygodne, a niekiedy

nawet trudne pytania. Na koniec naszej interesującej pogawędki zarysował natomiast

swoje muzyczne credo, które sprawiło, że nabrałem jeszcze większego szacunku

do sympatycznego i niezwykle rozmownego basisty.

ale zdecydowaliśmy, że przedstawimy tylko

część tej historii, reszta będzie musiała zaczekać.

W sumie, to w podobny sposób Rush zrobiło

z "Farewell to Kings". Kawałek "Cygnus"

był świetną introdukcją do następnego albumu

i kawałka "Hemispheres". Na naszym "Age of

Steel" jest kilka kawałków, które są zalążkiem

konceptu następnego albumu.

Dla mnie "Age of Steel" to niejako naturalna

kontynuacja drogi, którą obraliście na "Who

Mourns…". Zgadzasz się z tym?

Tak, zdecydowanie trafiłeś w dychę z tym

stwierdzeniem. Chemia. która jest wewnątrz

zespołu została wspaniale oddana na "Who

Mourns…". Zapewne dlatego album okazał się

sukcesem i pozwolił nam odbyć nasze pierwsze

tournee po USA. Nasz amerykańsko-angielski

oczywiście nastraja dość optymistycznie na

przyszłość.

Wydaje się, że fani podzielają Wasz entuzjazm,

bo "Who Mourns…" zebrał masę

pozytywnych recenzji na całym świecie.

Byłem niesamowicie podekscytowany widząc

jakie recenzje zbiera ta płyta. Nigdy nie dostawaliśmy

tak wielu dziesiątek w recenzjach

(śmiech). I fani i krytycy pokochali tę płytę. Ale

wiesz co? Przyznam Ci się, że czułem sporą

presję w związku z nowym albumem. Zastanawiałem

się: "czy dam radę napisać tak dobre

kawałki żeby sprostać oczekiwaniom fanów?". Nawet

George zapytał się mnie: "dasz radę przebić 'Who

Mourns…'"? Musiałem bardzo głęboko wejść w

te nowe numery, przyłożyć się do tego, wykrzesać

z siebie naprawdę maksimum. "Age of

Steel" to zdecydowanie nasz najlepszy album!

Mam nadzieję, że fani też tak czują.

No dobra, to pogadajmy w końcu o

kawałkach z "Age of Steel"! Otwieracz albumu,

"Bathory", to niezwykle epicki temat,

przypomina mi trochę Wasze stare dokonania...

Tak, ten numer ma w sobie wiele ze starych

czasów. Kawałek otwiera trochę przerażające

orkiestrowe intro, coś czego nigdy wcześniej nie

robiliśmy! A potem wjeżdża ostra jazda, od początku

do końca. To kawałek o Hrabinie

Elżbie-cie Batory, tej co to kąpała się w krwi

swoich służek, bo była przekonana, że to pozwoli

jej zachować piękno. Wiele z nich sama

zamordowała, w obawie przed tym, że będą

chciały ją uwięzić w jej własnym zamku. To

prawdziwy gotycki horror i jestem pewien, że

był inspiracją dla wielu filmów i mitów o wampirach.

HMP: Cześć Lee! Nowy album Cloven Hoof

stał się faktem. Od ostatniego, "Who Mourns

For The Morning Star" minęło już trzy lata.

Kiedy zaczęliście myśleć nad nowymi utworami?

Lee Payne: W zasadzie to piszę utwory bez

przerwy. Wydaje mi się, że większość kompozytorów

tak robi, musisz napisać naprawdę dużo,

żeby potem wybrać to, co najlepsze. Potem

te idee podlegają obróbce aby w końcu doprowadzić

je do perfekcji i mieć z tego kompletny

kawałek. Kiedy jestem zadowolony ze struktury,

wtedy robię demo - pomaga mi w tym komputer,

wtedy też szybko mogę utwierdzić się w

przekonaniu, że dany numer ma tę "magię".

Wiesz, nagrywam sobie partie rytmiczne, potem

jakieś melodie, następnie bas, który skleja

wszystko i sprawia, że kawałek ma ten specyficzny

"drive". Potem numer musi się trochę

uleżeć, jeśli po jakimś czasie dalej jestem z

niego zadowolony, wysyłam to do naszego gitarzysty,

który układa bębny z klocków i pracuje

nad potencjalnymi solówkami. No a potem reszta

chłopaków zapoznaje się z demem, uczy

się kawałków i spotykamy się na próbie! Generalnie

kiedy zrobisz album, zawsze jest tak, że

jakieś kawałki zostały. Nie dlatego, że są kiepskie,

ale dlatego, że np. nie pasują do koncepcji.

Wtedy też zatrzymujesz je "na później", jeśli

faktycznie uważasz, że są dobre. W przypadku

"Age of Steel" miałem numerów na podwójny

album. Miałem zwyżkę formy, riffy sypały mi

się jak z rękawa. Przyznam, że ciężko było oddzielić

te, które będą iść na album od tych,

które mogą zaczekać. Cały "Age of Steel" to w

zasadzie jeden wielki koncept nawiązujący do

śmierci i zmartwychwstania Dominatora. No

Foto: Cloven Hoof

line-up to niezła mieszanka energii i witalności.

Cloven Hoof to teraz niezła kombinacja klasycznego,

brytyjskiego grania z metalową melodyjnością

z Ameryki. Zawsze wydawało mi się.

że zespoły ze Stanów bardziej przykładają wagę

do brzmienia, do "czystości" produkcji. George

i Danny to goście, którzy dbają bardzo o

szczegóły, w tym też prezencję sceniczną. W

wielu przypadkach przypomina mi to trochę

Black Sabbath z czasów kiedy byli tam Dio i

Appice. Tony i Geezer pochodzą z West Midlands,

tak jak ja i nasi gitarzyści. Coś więc jest

na rzeczy. Wiesz, zawsze chciałem taki wokal

w zespole jaki ma George. "Who Mourns…"

to album, który napisałem z myślą o użyciu

jego głosu w stu procentach. Cała esencja stylu

Cloven Hoof została zachowana, ale nowe rzeczy

są znacznie bardziej epickie i ciężkie, także

produkcja jest bardzo dokładna i klarowna, co

Mój ulubiony numer z "Age of Steel" to

"Touch the Rainbow". Wydaje mi się, że jest

to koncertowy pewniak!

Dzięki przyjacielu, bardzo doceniam ten wybór.

To kawałek o dość autobiograficznej naturze.

Traktuje o wszystkich przeszkodach z jakimi

spotyka się muzyk w muzycznym biznesie.

Musisz poświęcić swoje całe życie i w zasadzie

zajmować się tylko tym. Musisz stawić czoła

krytyce - słusznej ale i często nie słusznej. To

nie jest rzecz o skupianiu się na sobie, nie zrozum

mnie źle. Prawdziwy muzyk metalowy

musi walczyć za swoja muzykę i utrzymywać

swoje pieśni przy życiu. Bardzo utożsamiam się

z tym kawałkiem i mam nadzieję, że będzie on

inspiracją dla wielu młodych kapel, które grają

muzykę prosto z serca, nie bacząc na trendy i

modę. I tak, zdecydowanie zgadzam się z Tobą,

że to będzie numer który pozamiata na koncertach!

Płyta ma też niesamowity finał w postaci

dwóch ostatnich kawałków: "Judas" i utworu

tytułowego.

"Judas" to w zasadzie numer o zdradzie z którą

każdy z nas może się utożsamić. No a "Age of

Steel" to rzecz o ziemi która została opanowana

przez Dominatora i jego armię cyborgów. To

klasyczny numer o walce o przetrwanie. Czy

ludzkość zostanie wymazana z pamięci wszechświata

na zawsze? Czy Dominator zostanie

jednak pokonany? Musicie poczekać na odpowiedź

do następnego albumu! (śmiech)

Lee, te kawałki, o których rozmawialiśmy to

są moje ulubione numery z "Age of Steel". A

Twoje?

Hmm, ciężko wybrać… Ale naprawdę uwielbiam

"Touch the Rainbow", "Gods of War" czy

14

CLOVEN HOOF


"Alderley Edge". Wiesz, klasyczne Cloven Hoof

- epickie refreny, które zapadają w pamięć na

długo. Są jak robale, które nie mogą wyjść z

Twojej głowy! Zawsze staram się pisać numery

z perspektywy fana, tak abym sam lubił ich

słuchać. To też pomaga mi zrozumieć co nasi

fani tak naprawdę lubią i czego oczekują.

Cloven Hoof to zespół który przeszedł sporo

zmian składu w przeszłości. Na nowym albumie

również macie nowy skład - Ash Baker to

nowy gitarzysta, a Mark Bristow, znany chociażby

z Excalibur, po raz pierwszy zasiada u

Was za bębnami. Co się stało z ich poprzednikami?

W zasadzie to Danny i Luke cały czas są z

nami - nigdy nie opuścili Cloven Hoof. Luke

musiał poukładać kilka osobistych spraw, to

samo Danny. Nie mogli poświęcić się pracy w

studio, więc Ash i Bristow zrobili to za nich.

Efekt jest taki, że mamy dwóch świetnych bębniarzy

- Danny White gra z nami w USA,

Mark Bristow jest z nami w Europie. To zdecydowanie

ułatwia sprawę, bo nasze koszty grania

w sposób oczywisty maleją. Obaj są niesamowici

i idealnie się uzupełniają. Jeśli zaś chodzi

o gitary, no to za rytmy i prowadzenie odpowiada

Chris Coss, będący w kapeli najdłużej

ze wszystkich muzyków - nie licząc mnie!

(śmiech) Natomiast Ash Baker to świetny gitarzysta

i niesamowity showman. Luke Hatton

był z kolei z nami podczas nagrywania "Who

Mourns…" - kapitalny, młody wirtuoz, shredmaster,

jak na niego mówimy. Luke wciąż jest

w składzie kiedy jest taka potrzeba, więc jak

widzisz mamy całkiem niezłe pole manewru

jeśli chodzi o line-up, co daje nam naprawdę

wiele komfortu. George i ja możemy zadzwonić

po któregokolwiek z tych wspaniałych muzyków

i zagrać z nimi każdy gig gdziekolwiek

na świecie!

Tak jeszcze a propos składu. "Age of Steel" to

drugi album, na którym zaśpiewał wokalista

George Call. Z Twoich wypowiedzi wnioskuję,

że George to bardzo ważna część

Cloven Hoof?

O tak, George to perfekcyjny wokalista dla

Cloven Hoof. Jako dzieciak był wielkim fanem

zespołu, miał wszystkie nasze albumy na długo

zanim się spotkaliśmy. Wiesz, kiedy startowaliśmy

z Cloven Hoof, miałem pewne wyobrażenia

jak powinien brzmieć idealny wokalista

zespołu. A teraz wiem, że powinien brzmieć jak

George Call! Mieliśmy w swojej historii wielu

Foto: Cloven Hoof

utalentowanych wokalistów, ale George jest

najlepszy. Jako wokal, jako showman, jako

frontman. W Stanach zagraliśmy 35 koncertów,

dzień po dniu, bez przerwy. A on dał radę!

Wielu wokalistów wysiadło by, ale nie George.

On dał radę, zawsze śpiewając mocno, pewnie,

nigdy nie dając słabego występu. Gość jest fenomenalny

no i przede wszystkim to rasowy

gracz drużynowy, w każdym rozumieniu. Po

koncercie zawsze znajdzie czas dla fanów, zawsze

zrobi sobie fotkę czy rozda autograf zanim

się spakuje i wejdzie do busa. Czasami

jestem pod wrażeniem jak bardzo George jest

oddany sprawie - pełna profeska!

Foto: Barry wm

Cloven Hoof to zespół, który ze względu na

swoje dokonania z lat 80-tych jest bardziej

rozpoznawalny jako klasycznie heavy metalowy

zespół. Ale teraz, wydaje mi się, że bliżej

Wam do power metalu niż klasycznego heavy.

Czy jesteś w stanie wskazać mi jakiś punk w

czasie, kiedy Wasza muzyka zaczęła ewoluować

i odchodzić od tego co robiliście na początku?

Świetne pytanie! Wiesz, wydaje mi się, że to

nigdy nie jest tak, że dajesz sobie spokój z jakimś

rodzajem muzyki żeby przejść do czegoś

innego. Nawet w latach 80-tych nigdy nie byliśmy

standardowym heavy metalowym zespołem,

bo mieliśmy jednak sporo progresywnych

naleciałości. Większość zespołów z nurtu

NWOBHM było zakorzenionych w blues

rocku. My rzadko trzymaliśmy się klasycznej

formuły, gdzie po zwrotce musiał być refren,

raczej uzależnialiśmy formę kawałka od rodzaju

opowiadanej historii. Weźmy takie "Gates of

Gehenna" albo kawałek "Cloven Hoof" - tam nawet

nie ma refrenów rozumianych jako takie.

Niektórzy mówili, że gramy metal dla ludzi myślących,

co bardzo nam się podobało. Na pewno

graliśmy przy tym szybko i agresywnie, ale

mieliśmy też jakość i ten "epicki rozmach". Osobiście

uważam, że jesteśmy dość ważnym zespołem,

tak jak w latach 70-tych Rush był łącznikiem

pomiędzy rockiem progresywnym a

tradycyjnym metalem, tak Cloven Hoof A.D.

2006 to łącznik między stylem Rush a thrashem

czy nowoczesnym metalem. Jesteśmy trochę

takim modelem dla powerowych bandów,

które chciałyby grać nieco bardziej epicko, ale

zarazem ostro i melodyjnie. Wydaje mi się, że

to dość unikatowe w obecnych czasach. Wszystko

co się stało to - to, że gramy teraz szybciej

i agresywniej niż kiedyś, bardziej intensywnie

jeśli tak to mogę ująć. I głośniej. I ciężej. Po

prostu bardziej!

Kolejne pytanie to jedno z moich ulubionych

kiedy rozmawiam ze starszymi zespołami.

Stara scena NWOBHM znowu jest ostatnio

na fali. Stare bandy znów grają, festiwale

zapraszają ich w roli headlinerów, pojawiają

się wznowienia klasycznych pozycji z lat 80-

tych. Czujecie tę atmosferę w Cloven Hoof?

Tak, to świetnie, że stare płyty są wznawiane -

kapitalna sprawa! Dzięki temu wielu młodych

ludzi dowiaduje się o starych zespołach, to jak

wehikuł czasu! Z drugiej strony jest też dużo

zespołów, które nigdy nie były na fali w tamtych

czasach, a teraz starają się wskoczyć do

tego pociągu i podpiąć się pod historię, przeinaczając

nieco fakty. Hej, tak, wiecie, że o

Was chodzi! (śmiech) Ich kawałki były do

dupy i w sumie nikt ich nawet nigdy nie chciał

wydać! Ale dobra, wiadomo, że NWOBHM i

tak miał najlepszą metalową muzykę jaka kiedykolwiek

się ukazała! Co do nas, wiem, że

High Roller Records wznowi niebawem nasz

debiut z remasterowanym soundem przez Patricka

Engle'a. "Eye of the Sun" ma wyjść

chwilę później, bodajże we wrześniu. A potem

"Dominator" i "A Sultan's Ransom", oba w

CLOVEN HOOF 15


formie boxów, co też wydaje się być świetne!

Wiesz, jesteśmy dumni ze swojej historii.

Nigdy nie oglądaliśmy się na trendy i zawsze

graliśmy prawdziwy metal, prosto z serca.

Najpierw graliśmy dla siebie, potem dopiero dla

fanów i to się nie zmieniło od 40 lat. Pewnie

dlatego trwamy tak długo. Ale nie zamierzamy

spoczywać na laurach. Chcemy robić coraz lepsze

płyty, rosnąć muzycznie. Jest wiele kapel,

które żyją przeszłością, cały czas odgrzewając

kotlety i grając starocie. A my wierzymy, że nasze

najlepsze kawałki i najwspanialsze albumy

jeszcze nie zostały napisane!

Ok, Lee. Jakie macie plany związane z promocją

"Age of Steel"? Trasa? Koncerty? Jakieś

szanse na wizytę w Polsce?

Zanim ten pieprzony wirus się pojawił, mieliśmy

ustawioną europejską trasę oraz opcję

powrotu do USA. I jeszcze rejs statkiem! Oby

udało się to wszystko jakoś poprzesuwać.

Wiem, że fani w Polsce są niesamowici, trzymam

kontakt z nimi przez e-mail. Mieliśmy

możliwość supportować Iron Maiden podczas

ich pierwszej wizyty w Polsce, ale wszystko

rozbiło się o wizy i nic z tego nie wyszło. Bardzo

byśmy chcieli w końcu u Was zagrać, więc

jeśli są tu jacyś agenci, którzy czytają ten wywiad,

to pomóżcie nam! Naprawdę bylibyśmy

przeszczęśliwi, zróbmy to! Musisz wiedzieć, że

koncert Cloven Hoof jest jak finał mistrzostw

świata, gdzie wszyscy wspierają jedną drużynę.

To jest symbioza, nasi fani odzwierciedlają nas

a my naszych fanów - im bardziej dziko jest

pod sceną, tym bardziej my dajemy ognia na

scenie. To niemalże religijne przeżycie, dajemy

fanom wszystko to co mamy, jedziemy na sto

procent! Sprawdź sobie nagrania z naszych

koncertów na YouTube, tam to doskonale widać.

Jesteśmy lepsi niż na płytach, serio! Wiesz,

niewiele bandów może coś takiego o sobie

powiedzieć, ale mieliśmy na koncertach fanów,

którzy płakali i mówili: "wiedziałem, że to

będzie zajebisty koncert, ale nie spodziewałem

się, że aż skopiecie mi dupę!". Staramy się, aby

być wartym tej całej miłości którą dają nam

fani - zawsze! Po koncercie zawsze wychodzimy

do ludzi, nigdy nie chowamy się przed fanami.

Podpisujemy płyty, pozujemy do zdjęć - nie

dlatego, że musimy, tylko dlatego, że chcemy.

Wiemy kim są nasi fani i bardzo ich szanujemy.

Niebawem wyjdzie nasze koncertowe

DVD i to wszystko tam będzie można zobaczyć.

To nagranie HD z 24 kamer z festiwalu

"Bang Your Head". Soundtrack tego wydawnictwa

będzie pewnie zawarty też jako bonus

do specjalnego boxu. Nie mogę się doczekać aż

to zobaczycie!

Lee, dzięki za wywiad i masę świetnych historii!

Ostatnie słowo dla naszych czytelników

pozostawiam Tobie!

Gdziekolwiek jesteście, bądźcie bezpieczni!

Wirus nie będzie trwał wiecznie i metal w

końcu zatriumfuje, tak jak to zawsze się dzieje!

Cloven Hoof wróci mocniejsze niż kiedykolwiek!

A w międzyczasie słuchajcie "Age of

Steel" - każdy fan metalu pokocha ten wspaniały

album. Wy wierzycie w nas a my wierzymy

w Was. Razem jesteśmy nie do zatrzymania.

Polsko! Cloven Hoof salutuje Wam!

Marcin Jakub

HMP: Cześć Andy! Dzięki, że znalazłeś

czas na wywiad. Jak się trzymacie w tych

ciężkich dniach? Wszyscy zdrowi?

Andy Boulton: Cześć, dzięki, że pytasz. Tak,

u nas wszystko ok. Dwóch z nas nie czuło się

najlepiej ostatnio i wydaje mi się, że mogli

mieć koronawirusa, ale wszyscy już na szczęście

wyzdrowieli. Nie mam potwierdzenia, że to

na bank był koronawirus, bo chłopaki nie byli

szczegółowo przebadani. Mogło być to po prostu

bardzo niegroźne przeziębienie, które trzymało

ich w łóżkach raptem przez pięć dni. No,

ale wszyscy są już zdrowi, więc nie zawracajmy

sobie specjalnie głowy co to było. To już za

nami.

Foto: Tokyo Blade

Właśnie! Zwłaszcza, że powodem naszej

rozmowy jest nowy album Tokyo Blade!

Przez dwa lata które dzielą "Unbroken" od

"Dark Revolution" byliście pewnie mocno zajęci?

O tak, zdecydowanie. Wiesz, nie jesteśmy pełnoetatowymi

muzykami - niemożliwe jest w

obecnych czasach utrzymać się jedynie z muzyki,

którą wykonujemy. Byliśmy, więc pochłonięci

naszą normalną pracą i niestety nie

mieliśmy aż tak wiele czasu żeby poświęcić się

w pełni muzyce Tokyo Blade. Ja mam domowe

studio i tam również miałem sporo zajęć. Pisaliśmy

album razem z Alanem (Marsh, wokalista

Tokyo Blade - przyp. red.), w punkcie

wyjścia mieliśmy sześć nowych kawałków. W

tak zwanym międzyczasie, miałem też album z

Chrisem Gillenem, byłym wokalistą Tokyo

Blade. Zrobiliśmy płytę i odbyliśmy nawet

małe tournee po Stanach. Album nazywa się

"Gillen and the Villains" - wydaje mi się, że

każdy zainteresowany może sprawdzić go sobie

na YouTube. Płyta jest nieco inna od tego,

co znacie z Tokyo Blade, ale to wciąż heavy

metal. Nagrywałem i miksowałem też album

"The Last Renegades" starego przyjaciela,

który dla fanów znany jest pod pseudonimem

Aio. Więc jak widzisz prócz mojej normalnej

pracy musiałem ogarnąć całą masę cudzej muzyki!

(śmiech)

Muszę przyznać że Wasza nowa muzyka

jest naprawdę świetna! Wydaje się być bardzo

świeża i pokazuje, że wciąż jesteście głodni

heavy metalu. Mam rację?

Dzięki. Tak, wciąż jesteśmy wielkimi pasjonatami

muzyki ogólnie, metalu oczywiście też.

Wiesz, wydaje mi się, że jeśli jesteś prawdziwym

muzykiem i zarazem osobą kreatywną, to

nigdy nie przestaniesz iść tą drogą. Moja matka

była niesamowitym muzykiem i pianistką,

obdarzoną kapitalnym słuchem. Potrafiła usłyszeć

coś raz i za chwilę z lekkością zagrać to na

pianinie. Przekazała mi ten dar w swoim DNA

i tego nie da się zmienić, ba, ciężko mi nawet

sobie wyobrazić żebym mógł być kimś innym

niż muzykiem. Muszę tworzyć muzykę, inaczej

życie byłoby dla mnie gówno warte.

"Dark Revolution" otwiera bardzo mocny

track "Story of a Nobody". Kim jest tytułowy

"Nikt" i jaka jest jego historia?

Dzięki za komplement. Alan napisał tekst i

melodie. Kawałek opowiada o ludziach, którzy

wracają z wojen i mimo iż są bohaterami, to

wciąż są kompletnie anonimowi dla większość

społeczeństwa, mimo iż ryzykują swoje życie

dla kraju. Dla przykładu, w trakcie pandemii

widzieliśmy masę świetnych aktów ludzkości,

ale też wiele bardzo złych rzeczy. Ci którzy

wylewają swoją złość, to słabi ludzie o najniższej

klasie, ale niestety tacy zawsze się trafiają.

Na końcu tego kawałka Alan śpiewa:

"wszyscy jesteście kimś", co znaczy mnie więcej

tyle, że wszyscy jesteśmy braćmi i siostrami

którzy zamieszkują jedną planetę. Rasa, kolor

skóry czy religia nie powinny nas dzielić, wszyscy

jesteśmy równi i wszyscy powinniśmy się

tak samo traktować.

Najbardziej pokochałem chyba numer "The

Fastest Gun In Town" - ten numer ma

wszystkie elementy stylu Tokyo Blade na

które czekałem! Zastanawiam się kiedy dotarło

do Was, że w heavy metalu wcale nie

chodzi o wynajdywanie prochu na nowo?

16 CLOVEN HOOF


Heavy Metal zapisany w DNA

Tokyo Blade to już niemalże ikoniczna nazwa dla fanów NWOBHM.

Zespół miał w swojej karierze wiele wzlotów i upadków, ale obecnie zdaje się mieć

bardzo dobry czas, czego potwierdzeniem może być ich najnowszy, bardzo udany

album "Dark Revolution". To właśnie ten krążek był przedmiotem mojej całkiem

interesującej konwersacji z gitarzystą i kompozytorem formacji, Andym Boultonem.

Tak! Wydaje mi się, że wciąż jesteśmy bardzo

blisko swych korzeni mimo, że też nie jesteśmy

zespołem który nagrywa w kółko ten sam album.

Oczywiście robimy to wszystko już

szmat czasu i nasz styl pisania kawałków naturalnie

ewoluował. Nie możemy też brzmieć jak

w latach 80-tych, w końcu nie o to przecież w

tym wszystkim chodzi. Dobra, wiem, że jesteśmy

jednym z tych niewielu zespołów, którym

udało się utrzymać oryginalny skład z dawnych

czasów, więc siłą rzeczy będziemy brzmieli

jak Tokyo Blade. Wiesz, lubimy czasem

poeksperymentować, ale niektóre podstawy

pozostaną stałe i tego nie zmienimy. Prywatnie,

wciąż jestem wielkim fanem zespołów

przy których muzyce dorastałem - mam tu na

myśli Queen czy Led Zeppelin, a te zespoły

przecież nie bały się pisać i grać tego na co po

prostu miały ochotę, nie bacząc na oczekiwania

innych. Nie mam tu na celu porównywać

Tokyo Blade do Queen, ale pewnie łapiesz o

co mi chodzi?

tworzyć historie inspirowane Japońską kulturą.

Co ciekawe, nie traktowaliśmy tego jakoś mocno

serio, ten temat wydawał nam się fajny, ale

od początku naszym głównym wzorcem było

zrobienie fajnych, chwytliwych utworów, całą

otoczkę interpretowaliśmy jako ciekawy dodatek,

ale nic ponad to. Wiesz, wszystkie te mądre

przesłania, ukryte wiadomości, filozofowanie

w tekstach czy ideowe prowokacje zostawmy

lepiej Bono (śmiech).

Żyjemy aktualnie w czasach które wydają się

Nie tak dawno mieliście okazję zagrać na

kilku metalowych festiwalach w Europie. Jak

Wam się tam podobało?

Oh, to był wspaniały czas! Bawiliśmy się świetnie.

Super, że istnieją takie festiwale, to bardzo

ważne dla heavy metalu. Zwłaszcza, że

media ignorują ten rodzaj muzyki, ograniczając

się do wyzywania nas od czcicieli diabła,

złych ludzi i nazywania nas idiotami. Takie

festiwale to świetna okazja żeby zobaczyć dużo

dobrych bandów za sensowne pieniądze.

Wiesz, jeżdżenie w trasę jest dość kosztowne,

więc wiele czołowych zespołów ma dość drogie

bilety na swoje gigi, a co za tym idzie wielu

fanów nie stać żeby obejrzeć ich na żywo w

klubach. Małe festiwale mają to do siebie, że

za niewielką cenę zgromadzają wiele dobrych

nazw, więc fan ma okazję zobaczyć wielu swoich

ulubieńców w jednym miejscu i posłuchać

naprawdę świetnej muzyki.

Jasne, to brzmi zdecydowanie sensownie.

"Dark Revolution" to Wasz drugi album z

Alanem Marshem jako wokalistą po jego

powrocie do zespołu w 2017 roku. Nie mieliście

ochoty pójść za ciosem i wrócić też do

Japońskich motywów w tekstach i na okładce?

Nie bardzo. Okładki naszych płyt odzwierciedlają

zwykle zawartość albumów - tematów

które są poruszane w kawałkach, ogólnego klimatu,

więc nie chcieliśmy na siłę odnosić tego

do japońskich motywów. Być może jest to coś

co wróci w przyszłości, ale na chwilę obecną

więcej uwagi przykładamy do ogólnych kompozycji

niżeli do konkretnej tematyki opowieści.

Idąc dalej: dlaczego zdecydowaliście się porzucić

Japońskie motywy z których byliście

znani i dzięki którym staliście się jednym z

najbardziej charakterystycznych zespołów

NWOBHM?

Wiesz co? Nie wydaje mi się żebyśmy kiedyś

podjęli nagle decyzję o porzuceniu Japońskich

motywów. Nie myślimy nad takimi rzeczami

zbyt wiele. Oczywiście jesteśmy bardzo dumni

z bycia częścią NWOBHM, ale naszą podstawową

dewizą, tak jak już wspominałem, jest

stworzenie najlepszych kompozycji na jakie

nas stać i nie uważam żeby było to uzależnione

od wyboru danej tematyki.

A czy pamiętasz w ogóle, co sprawiło, że na

początku swojej działalności postanowiliście

zwrócić się ku Japonii i kontynuować ten motyw

przez wiele swoich wczesnych wydawnictw?

Te motywy wyszły zdecydowanie z naszej nazwy,

najpierw była nazwa a potem zaczęliśmy

Foto: Tokyo Blade

być dość dobre dla nowych heavy metalowych

bandów ale też dla tych starych, które

powracają po wielu latach. Też tak czujesz?

Tak, wydaje się, że tak właśnie jest. Kiedy zaczynałem

z Tokyo Blade nigdy bym nie przypuszczał,

że po tylu latach ktoś będzie o nas

pamiętał i interesował się naszą muzyką, zwłaszcza

że dookoła jest tak wiele utalentowanych

młodych ludzi! Ale oczywiście jestem szczęśliwy

że nasza muzyka zniosła próbę czasu.

No dobra, mamy nowy album Tokyo Blade

więc naturalnie powinniśmy oczekiwać od

Was jakiegoś tournee z nowym materiałem.

Wiem jednak że to nie jest aż takie proste.

Jak wyglądają Wasze plany na chwilę obecną?

Jakieś szanse na Polski gig Tokyo

Blade?

No niestety, trasa to bardzo duży wydatek.

Zespół musi podróżować, musi jeść, musi

gdzieś pójść spać. Z uwagi na fakt że każdy z

nas ma pełnoetatową pracę, wielkie trasy odpadają

- skupiamy się raczej na festiwalach,

ewentualnie weekendowych gigach. Oczywiście

z wielką ochotą zajrzelibyśmy do Polski,

nigdy przecież u Was nie byliśmy! Wiem, że

mamy tu sporo fanów, więc mam nadzieję że

prędzej czy później uda nam się dotrzeć do

Waszego pięknego kraju.

Andy. dziękuje Ci za tę rozmowę. Ostatnie

słowo należy do Ciebie!

W imieniu całego zespołu, bardzo Ci dziękuje

za ten wywiad i za promowanie Tokyo Blade

w Polskich mediach. Ty i reszta naszych fanów:

ludzie, jesteście niesamowici! To wy sprawiacie,

że Tokyo Blade wciąż żyje - bez Was

nie ma nas. Dbajcie o siebie, bądźcie bezpieczni,

razem przejdziemy przez gówniane czasy.

Na pewno niebawem spotkamy się pod sceną!

Marcin Jakub

TOKYO BLADE 17


Heavy metal to styl życia i religia

Włoskie kapele z lat osiemdziesiątych nie są jakoś bardzo popularne

wśród fanów tradycyjnego heavy metalu. Miały one zawsze pod górkę. W tamtym

okresie rodzimy muzyczny biznes nie był zainteresowany ich promocją, a aktualnie

dzieje się zbyt wiele, żeby najważniejsze wytwórnie z kontynentu miały jakoś

szczególnie zwrócić na nie uwagę. Niemniej włoscy heavy metalowcy mieli zawsze

konkretne propozycje, które zawsze trafiały prosto do metalowego serca. Taką formacją

jest również Skanners, co potwierdza ich zeszłoroczny album "Temptation".

O tym krążku oraz wszystkich innych tematach związanych z zespołem rozmawiałem

z założycielem i gitarzystą Fabio Tenca. Co z tego wynikło, przekonajcie

się czytając zapis rozmowy, który umieszczony jest poniżej...

HMP: Skanners powstał w latach osiemdziesiątych,

czyli w okresie złotej ery tradycyjnego

heavy metalu. Jak wspominacie czasy

gdy zakładaliście kapele? Pewnie wspominacie

je z sentymentem?

Fabio Tenca: Na początku lat osiemdziesiątych

we Włoszech było tylko kilka heavy metalowych

zespołów, dlatego czuliśmy się jak

pionierzy kierowani pasją, pragnieniem grania

razem i podzielenia się tymi emocjami z naszymi

fanami. Technologia i sprzęt, które były

wtedy dostępne były ograniczone w porównaniu

do dzisiejszych czasów, całe muzyczne środowisko

poruszało się wolniej niż teraz. Ale

Pewnie, jak wszyscy inni… Trzymało to nas,

tak długo jak byliśmy wspierani przez dużą

wytwórnię…

Jednak Włochy to nie było i nie jest miejsce

kariery dla grupy grającej tradycyjny heavy

metal. Z jakimi realiami spotykaliście się

wtedy w swoim kraju?

Tak! To jest powód, dla którego nie byliśmy w

stanie rozwinąć się jako zespół heavy metalowy,

we Włoszech przemysł muzyczny skupia

się wyłącznie na włoskim popie.

Jak odebrano Wasze dwa pierwsze albumy

zrobicie wielkiej kariery? Mieliście wtedy

konkretny plan, który miał pokierować dalszą

karierą zespołu, czy też po prostu poddaliście

się?

Nigdy się nie poddaliśmy, właściwie po 30 latach

wciąż tutaj jesteśmy, w odróżnieniu od

innych zespołów, które odpuściły. Fakt, że nie

odnieśliśmy "wielkiego sukcesu" w przeszłości,

miał przyczynę w wielu czynnikach i niesprzyjających

sytuacjach. Nie pomagało też to, że

urodziliśmy się w kraju, gdzie heavy metal jest

częścią podziemia.

Jednak jak złapie się bakcyla muzykowania to

trudno z niego zrezygnować. Tak też jest w

Waszym przypadku. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych

wróciliście do grania i trwacie aż

po dzień dzisiejszy, mimo, że Wam nie jest

łatwo prowadzić karierę Skanners...

Chciałbym wyjaśnić, że od 1982 roku do dziś

nigdy się nie rozpadliśmy - tylko dzięki naszej

przyjaźni i wspólnym celom, które nas łączą.

Aktualny rynek muzyczny dla takich kapel

jak Skanners stawia sprawę jasno, muzyka to

hobby i w dodatku mocno trzeba się namęczyć

aby zespół mógł jakoś funkcjonować. Jak

z tym dajecie sobie radę?

Zwyczajnie, po prostu kierujemy się pasją do

heavy metalu!!!

Przejdźmy do muzyki. Ze względu, że gracie

dla siebie nie musicie przypodobać się publiczności

czy też próbować sprostać komercyjnym

oczekiwaniom bossów wytwórni muzycznych,

po prostu gracie tak jak Wam podpowiada

wasze metalowe serce...

Oczywiście!!! Zawsze to robiliśmy, od początku!

I to jest to, co robimy najlepiej!!!

dla nas, heavy metal zawsze pozostaje stylem

życia i religią!

Jakich płyt wtedy słuchaliście? Jakie zespoły

i muzycy robili na Was wrażenie?

Na początku wymienię zespoły jak Deep Purple,

Led Zeppelin, The Who, Grandfunk, a

potem prawie cały nurt NWOBHM, czyli Judas

Priest, Saxon, Iron Maiden, Motörhead,

ale też Scorpions czy Accept!

Zakładając kapele, świadomie czy też nie,

każdy muzyk marzył o odniesieniu sukcesu,

sprzedaży płyt w milionach sztuk, wielomiesięcznych

tras, występach na stadionach

itd? Czy wtedy - w latach osiemdziesiątych -

mieliście takie przekonanie, że może Wam się

to udać?

18 SKANNERS

Foto: Skanners

"Dirty Armada" i "Pictures Of War" we

Włoszech? Czy wtedy udało się Wam aby te

płyty zaistniały także w Europie? Jak teraz

fani reagują na te albumy?

Bardzo, bardzo dobrze!!! I nawet teraz są mocno

doceniane... właściwie są wciąż ponownie

drukowane, już po raz trzeci, za każdym razem

przez inne wytwórnie.

Mimo niesprzyjających warunków we Włoszech

działało kilka kapel grających heavy

metal. Znaliście się, utrzymywaliście kontakt,

staraliście się wspierać?

Oczywiście!!! Na przykład z White Skull,

Arthemis, Cryng Steel czy Danger Zone.

W pewnym momencie musiało przyjść otrzeźwienie.

Kiedy zdaliście sobie sprawę, że nie

Mimo upływu lat ciągle nieźle łoicie, o czym

świadczy chociażby Wasz ostatni album

"Temptation", gdzie większość utworów to

dynamiczne i czadowe kawałki. Chyba mentalnie

ciągle czujecie się nastolatkami?

Nie do końca jak nastolatki… ale naprawdę

potwierdzamy, że muzyka i kontakt z muzycznym

światem podtrzymuje młodość.

Wasza muzyka ma ten klimat lat osiemdziesiątych,

ale Wy nie musicie starać się aby go

odtworzyć, bo Wy to tradycyjny heavy

metal...

Nasz styl muzyczny i jego klimat przychodzą

nam spontanicznie! ale lubimy także współczesne

brzmienie...

No właśnie... Podoba mi się to, że nie staracie

się na siłę brzmieć jak w latach osiemdziesiątych,

a śmiało korzystacie z możliwości

współczesnego studia...

Dzięki!!! Zgadza się!

Aktualnie technologia jest tak rozwinięta, że

można w miarę tanio zorganizować domowe

studio nagrań. Gdzie i z kim nagrywaliście

"Temptation"?

Od 2010 roku pracujemy w domowym studio

za pomocą cyfrowego nagrywania, zwłaszcza

przy pre-produkcjach. "Temptation" zostało

nagrane i zmiksowane przez Bobby'ego Altvatera

w Sky Studio w Monako i zmasterowane

przez Alexa Azzali w Alpha Omega Studios

w Como, Włochy!

Jak przebiegały prace w studio? Lubicie nagrywać

czy raczej grać koncerty?

To dwie różne rzeczy, w studio widzisz jak


twoje dziecko się rodzi i gdy produkt jest gotowy,

wiesz, że będzie wieczny. Występ na żywo

to przypływ adrenaliny i energia, którą dają

Ci fani. Jest niesamowita!

Wraz z gitarzystą Waltherem Unterhauserem

tworzysz bardzo zgrany duet niczym

Glenn Tipton i K.K. Downing czy też Dave

Murray i Adrian Smith. Taką muzyczną

więź nawiązuje się nie tylko po długich latach

wspólnej gry ale także dzięki nawiązanej

bliższej relacji. Jako zespół jesteście zgraną

paczką, lubicie spędzać razem wolny czas?

Bardzo dziękujemy!!! Tak, spędzamy czas razem,

teraz już trochę rzadziej, ponieważ każdy

z nas ma swoją rodzinę.

Claudio Pisoni jest w znakomitej formie,

chyba należy do wokalistów, którzy im są

starsi to są coraz lepsi...

Tak, on jest jak dobre czerwone wino, im starszy

tym lepszy.

Dla mnie na "Temptation" najbardziej wpadającym

w ucho jest kawałek "Lost In Paradise"

ale generalnie melodia w Waszej muzyce

gra bardzo dużą rolę...

Jest to nasz muzyczny styl, precyzyjnie oznaczony

przez melodyczne wokale i chwytliwy a

zarazem ciężki riff gitarowy!

Jednak największe wrażenie robią na mnie te

szybkie i najbardziej zadziorne utwory, jak

"In Flammen 666", "Demons Of Tomorrow"

czy "Back To The Past"...

Bardzo dziękujemy!!! Te kawałki są najbardziej

bezpośrednimi i potężnymi, jakie skomponowaliśmy…

Jak każdy porządny zespół heavy metalowy z

lat osiemdziesiątych macie też balladę, jest

nią "Always Remember"...

Tak dokładnie! To nasza tradycja, by na każdym

albumie umieścić balladę, "Always Remember"

jest dedykowana naszemu bliskiemu

przyjacielowi!

Foto: Skanners

Ogólnie na "Temptation" znalazły się utwory

bardzo różnorodne, każdy ma coś swojego i

indywidualnego. Jak przebiega u Was selekcja

utworów, które mają znaleźć się na płycie

oraz jak w ogóle pracujecie nad muzyką?

Zgadza się! Nasz proces komponowania jest

bardzo prosty - gitary i wokale odgrywają główne

role - normalnie zaczynamy z jakimiś riffami

gitarowymi czy improwizacjami wokalnymi.

Kiedy czujemy dobre wibracje, razem zaczynamy

komponować i aranżować kompozycję.

Staramy się zagrać ją na różne sposoby i w

różnych klimatach, a gdy wszystko brzmi dobrze

to mamy to!

Teksty. Raczej nie staracie zbawić się świata

a po prostu dajecie okazję do zabawy dla swoich

fanów...

Doookładnie!

Poprzedni Wasz album studyjny wydaliście

w 2011 roku. Czy to nie nazbyt długa przerwa

miedzy albumami, czy też w dzisiejszych

czasach nie ma to aż takiego znaczenia jak

chociażby w latach osiemdziesiątych, gdzie

aby utrzymać sie na rynku należało wydawać

płyty co roku...

Mieliśmy przerwę przez półtora roku z powodów

osobistych i zdrowotnych. Potem Olivari,

dawny basista, opuścił zespół z powodu problemu

z tinnnitusem! Szukaliśmy też nowej wytwórni…

W przypadku heavy metalowych bardzo ważne

są koncerty. Jak sobie dawaliście radę z

ich organizacją zanim nastała pandemia?

Za tą część musimy naprawdę bardzo podziękować

naszemu basiście Tomasowi, który jest

świetnym muzykiem, ma wiele kontaktów i

bardzo dużo pracuje na rzecz zespołu i występów

na żywo.

Internet i media społecznościowe pozwalają

zespołom działać na własną rękę. Wiele kapel

z tego korzysta. Wy przez większość kariery

współpracowaliście z wytwórniami, choć

aktualnie nie zapewniają dużej sprzedaży

płyt. Jak uważacie, która z form działania

grup przynosi im najwięcej korzyści?

Obecnie łatwiej jest stać się widocznym, dzięki

technologii i internetowi. W każdym razie,

wsparcie profesjonalnej wytwórni zawsze

przynosi korzyści.

Fani tradycyjnego heavy metalu, czy w ogóle

metalu, chętnie kupują fizyczne nośniki (CD,

winyle, kasety). Jednak aktualnie rynek tak

jakby szedł w stronę nośników cyfrowych.

Jak wy zapatrujecie się na te wszystkie platformy

cyfrowe typu Spotify? Widzicie w tym

przyszłość dla muzyków i zespołów?

Uważamy, że wersja cyfrowan może być świetną

okazją na promocję dla wielu zespołów, by

ich muzyka stała się znana na całym świecie.

Myślę też, że prawdziwi fani wciąż będą kupować

winyle i płyty CD. Nowi fani również.

Ze względu na coronavirusa koncerty zamarły

co uderzyło mocno w kapele i muzyków

ale i ogólnie w branżę rozrywkową. Jak ta

cała sytuacja wpłynie na dalsze działanie całej

muzycznej branży?

Myślę, że przerwa spowodowana covid-19 jest

poważnym ciosem dla całej światowej ekonomii

i zarazem też przemysłu muzycznego i

wszystko kręci się wokół tego.

Mam nadzieję, że Skanners mimo przeciwnościom

losu będzie nadal działał i jeszcze

nie raz zaskoczy nas udanymi albumami,

takimi jak chociażby ten ostatni, czyli "Temptation"...

Dziękujemy bardzo, też mamy taką nadzieję!!!

Wierzymy, że zobaczymy się jak najszybciej

na trasie. Śledźcie nas na naszych socialmediach.

Na zawsze rock'n'roll i pozdrowienia od

włoskiego Skanners. Dziękujemy bardzo za

świetny wywiad. Stay Heavy!

Michał Mazur

Tłumaczenie: Kinga Dombek

Foto: Skanners

SKANNERS

19


Jak bracia...

Phil Denton to facet, który nie ma nic do ukrycia - mówi wprost, jak jest.

Często zbacza przy tym z tematu i wtrąca masę pobocznych wątków, które tworzą

niesamowitą, barwną historię. W zasadzie, wystarczyło postawić mikrofon i pozwolić

Philowi opowiadać. Sympatyczny gitarzysta reaktywowanego (po raz drugi),

kultowego Elixir, opowiedział mi przede wszystkim o powstawaniu nowej

płyty Brytyjczyków, "Voyage of the Eagle", ale też o bardzo mocnej więzi która łączy

każdego z muzyków. Zapraszam do lektury!

HMP: Cześć Phil, dzięki, że znalazłeś chwilę

żeby pogadać! Jak grało się BurrFest?

Phil Denton: Cześć! Kiedy Nigel nabił pierwszy

numer i cały zespół wystartował, poczułem

jak wielka energia właśnie przepływa

przez scenę. To była czysta, pierwotna siła

natury, czułem się wspaniale! Świetnie było

też mieć Kevina Dobbsa na basie na ten ostatni,

finalny raz zanim odejdzie - Kevin jak

zwykle zagrał perfekcyjnie! Powiem Ci, że byłem

wtedy w środku leczenia jakiejś infekcji

dróg oddechowych, leżałem w łóżku przez

cały tydzień starając doprowadzić się jakoś do

ładu na gig. Przed koncertem siedziałem w

szatni ubrany w ciepłą bluzę z kapturem, cały

opatulony. Ale kiedy wyszedłem na scenę,

czułem się wspaniale, reakcja fanów była niesamowita,

czułem, że to mnie po prostu leczy!

Świetnie też było zobaczyć masę starych, znajomych

twarzy z dawnych czasów. Niesamowita

rzecz!

Rozmawiamy, bo Elixir ma w końcu nowy

studyjny album "Voyage of the Eagle". Od

ostatniego Waszego wydawnictwa minęło

dziesięć lat. Wiem, że zespół był przez jakiś

czas w zawieszeniu, no ale w końcu zdecydowaliście

się na powrót i nagranie nowej

płyty. Co się działo z Wami przez te wszystkie

lata?

Po tym jak wydaliśmy "All Hallows Eve" w

2010 roku, zagraliśmy kilka świetnych koncertów,

np. na Hard Rock Hell czy Hammerfest,

a ja z Paulem zaczęliśmy nawet pisać nowe

kawałki na następny album. No ale w

2012 roku, zaraz po festiwalu British Steel w

Londynie, Kevin, który jest też założycielem

Elixir, powiedział, że ma dość i, że odchodzi.

Wiedzieliśmy już wcześniej, że każdy z nas to

ważna część składu i naszego brzmienia -

wiesz, próbowaliśmy innych line-upów w

przeszłości, grali z nami przecież i Mark

White na basie, był też Clive Burr za perkusją,

ale to nikt nie działało zbyt dobrze. Więc

kiedy Kevin powiedział, że kończy z Elixir,

uznaliśmy że oznacza to definitywny koniec

zespołu. Jednak, mieliśmy z Paulem przecież

napisane nowe kawałki! Zdecydowaliśmy

Foto: Chris Mitchell

więc, że założymy nowy zespół, w takim samym

stylu jak Elixir i nagramy nową płytę.

Znaleźliśmy świetnego gitarzystę, Dave'a

Strange'a oraz perkusistę, Darrena Lee. Dołączył

do nas też basista, Dusty Miller. Nazwaliśmy

się Midnight Messiah, od kawałka

z ostatniego albumu Elixir. Nagraliśmy debiutancką

płytę, którą nazwaliśmy "The Root Of

All Evil". Powstała ona dokładnie tam, gdzie

Elixir nagrał swój debiut, czyli w The Lodge

Studios. Pograliśmy trochę na różnych festiwalach,

zespół brzmiał świetnie, graliśmy też

kilka kawałków Elixir. Potem udało nam się

nagrać drugą płytę, "Led Into Tempatation".

Wszystko brzmiało super, ale czułem, że personalnie

jest jednak inaczej niż to było w

Elixir. Wiesz, Elixir zakładaliśmy jako dzieciaki

z głową pełną marzeń i te marzenia zawsze

były naszym punktem, do którego dążyliśmy.

W Midnight Messiah było inaczej.

Kiedy Dave dołączył do Tytan a Darren do

Weapon UK, czułem, że to początek końca.

Myślałem tak dlatego, że kiedy tworzyliśmy

Elixir, żaden z nas nie myślał nawet o tym, że

może dołączyć do jakiegoś innego składu,

uważaliśmy, że to będzie coś na kształt zdrady.

Siłą rzeczy, podobnie czułem w Midnight

Messiah, i bardzo ciężko było mi zaakceptować

fakt, że Dave i Darren grają gdzieś indziej

i że na przykład ich zespoły pojawią się

na tym samym plakacie razem z nami. Przebolałbym

jeszcze jakby grali typowo zarobkowo,

w jakichś cover bandach czy coś w tym stylu,

ale nie w zespołach z tego samego nurtu, tworzących

tą samą scenę. No więc odszedłem.

Darren gra teraz po całym świecie w The Bay

City Rollers, spełnia swoje marzenia, więc życzę

mu szczęścia. To zawsze był profesjonalny

muzyk, który po prostu kocha grać i jestem

szczęśliwy, że mogłem z nim grać. Na Dave'a

trafiliśmy podczas Burr Fest, cały czas gra w

Tytan, którzy też tam grali. Fajnie było się

spotkać i trochę pogadać. No ale wracając do

całej historii… Midnight Messiah się rozpadło,

Paul dołączył do Desolation Angels, gości,

którzy grali próby drzwi w drzwi z Elixir

w latach 80-tych. Widziałem nawet ich kiedyś

w Ruskin Arms, jakoś koło 1983, może 1984

roku. Kevin zagrał z nimi wtedy na basie, bo

ich standardowy basista, Joe, miał jakieś problemy.

To było jeszcze zanim Elixir zagrał pierwsze

swoje koncerty. Oni potem chcieli żeby

Kevin został z nimi na stałe, ale Kevin odmówił

pozostając lojalnym wobec nas, choć wtedy

kompletnie nic jeszcze nie znaczyliśmy. To

też dowodzi tego oddania zespołowi, o którym

mówiłem wcześniej. Pamiętam też, jak

graliśmy z Midnight Messiah razem z Desolation

Angels, to był chyba mój ostatni gig z

Midnightami… Paul na próbie zrobił na nich

wtedy wielkie wrażenie, nawet ich ówczesny

wokalista chwalił głos Paula. A kolejna rzecz

jaka pamiętam to - to, że Paul dołączył do

nich, a oni rozstali się z poprzednim wokalistą!

Bez zespołu, siedziałem w domu i nagrywałem

riffy i inne muzyczne pomysły samemu.

Szukałem inspiracji do tekstów i zwróciłem

się do pierwszego albumu Elixir, "The

Son of Odin". Zacząłem wtedy nakreślać historię

pirackiej załogi, która szuka ukryte

skarbu. Miałem cztery kawałki - "Drink to the

Devil", "Press Ganged", "The Siren's Song" i

"Sail On" i nawet zacząłem myśleć o nagraniu

EPki. Oczywistym wydawało mi się, że to powinna

być EPka Elixir, no bo przecież kawałki

nawiązywały do naszego pierwszego albumu.

Zacząłem więc namawiać chłopaków do ponownego

zejścia się i nagrania EPki. Nigel powiedział,

że chętnie to zrobi, Norman tak

samo, choć on akurat żyje w Irlandii i to wcale

nie jest dla niego łatwe. Kevin odmówił, tak

jak się tego spodziewałem. Powiedział, że on

już z tym skończył, nagrał fajny album na ko-

20

ELIXIR


niec i nie ma potrzeby robić już nic nowego.

Natomiast Paul… Paul powiedział, że skoro

mamy nagrywać, to nagrajmy pełny album a

nie EPkę! Było nas czterech i we czterech zaczęliśmy

nagrania. Sam nagrałem też bas, no

bo Kevin nie był zainteresowany jakąkolwiek

pomocą. Czuliśmy, że powinniśmy jednak

mieć basistę, próbowałem jeszcze kilka razy

namówić Kevina, ale on obstawał przy swoim.

No więc zatrudniliśmy Luke'a Fabiana,

który też grał palcami, podobnie jak Kev. Ale

Luke ma swój styl i jego energia to kapitalny

dodatek do albumu, który z nami nagrał. Jakoś

pod koniec 2018 roku, kiedy przymierzaliśmy

się do nagrań, skontaktował się ze mną

Andy Holloway, czyli gość który organizuje

Burr Fest. Powiedział, że w sumie fajnie by

było gdybyśmy się reaktywowali na ten jeden

raz żeby zagrać na jego festiwalu, bo ponoć

wielu ludzi podpowiadało mu, że fajnie by

było gdyby Elixir się reaktywował. Powiedziałem

mu, że to całkiem możliwe, bo właśnie będziemy

we czterech nagrywać płytę! Powiedziałem

mu też, że Kev raczej nie będzie zainteresowany,

ale, że skontaktuje się z nim i zapytam

- dla formalności. No i ku mojemu

zdziwieniu, Kev powiedział, że to zrobi - jako

jego pożegnanie z Elixir no i ogólnie, że Burr

Fest jest organizowany w szczytnym celu i w

Londynie, czyli tam gdzie wszystko się dla nas

zaczęło.

Cholera, Phil, odpowiedziałeś na większość

moich pytań zanim zdążyłem je zadać!

(śmiech) Muszę jednak zapytać: to jest

Wasze drugie reunion. Macie nadzieję na

nieco dłuższą przygodę niż ostatnim razem?

No tak, to nasze drugie podejście. Oryginalnie

istnieliśmy od 1983 do 1990 roku a potem reaktywowaliśmy

się w 2001 roku na 11 lat - tak

jak mówiłem, wszystko skończyło się w 2012

roku. Więc gdyby teraz udało się przetrwać

dłużej niż 11 lat, no, to byłby już niezły wyczyn!

(śmiech) Wiesz, świetnie było znowu w

piątkę zaatakować scenę na Burr Fest, ale wybiegając

nieco w przyszłość, to muszę przyznać,

że będzie dziwnie grać z innym basistą.

Tak jak powiedziałem wcześniej, nasza piątka

zawsze była bardzo mocna i każdy wnosił coś

Foto: Elixir

od siebie w tym zespole. Kevin to zawsze był

profesjonalny gość ale też człowiek, który był

super kumplem. Nigdy nie mieliśmy managera,

zawsze to ja ogarniałem takie tematy.

Booking, transport, sprawy lotniskowe i tak

dalej, a Kev zawsze był przy mnie i pomagał

mi to trzymać w ryzach, zawsze pytał się mnie

czy może mi jakoś pomóc, w czymś wesprzeć

i na pewno będzie mi tego brakować. Wiesz,

wydaje mi się, że powodzenie naszego reunion

będzie zależało od tego, jak dobrze uda się

zastąpić Kevina. Luke to świetny basista, ale

ma swój styl - podobny, ale inny. Graliśmy

mnóstwo prób z nim i wydaje się, że fani powinni

dostać to czego oczekują, bo Luke

brzmi i odgrywa partie Keva bardzo dokładnie.

No ale epidemia, która teraz wybuchła

trochę pokrzyżowała nam plany, próby stanęły

i nie wiemy też kiedy uda się zagrać jakikolwiek

koncert, co jest, cholera, bardzo frustrujące,

bo naprawdę chcielibyśmy móc znów

pograć.

Foto: Elixir

Kevin całkiem dał sobie spokój z muzyką?

Chyba tak. Kevin wiedzie spokojne, szczęśliwe

życie u boku swojej żony Elaine i granie

nie jest już jego priorytetem. Oczywiście bardzo

chcielibyśmy żeby był z nami, ale rozumiemy,

że życiowe priorytety się zmieniają.

Musimy to zaakceptować, nie mamy innego

wyjścia. Jesteśmy wdzięczni za jego wkład w

zespół i jego historię. Cały czas kochamy go

jak brata.

Jeśli chodzi o Wasz nowy album, to jestem

pełen podziwu że pisząc koncepcyjny album

o piratach i morzu, nie wpłynęliście na wody

zwane Running Wild, pozostając przy swoim,

charakterystycznym brzmieniu.

Nie było to zbyt trudne. Wiesz, na naszych

poprzednich albumach opowiadaliśmy wiele

różnych historii, więc te nowe traktujemy po

prostu jak kolejne z nich. Z resztą, tak jak mówiłem,

piracka idea wzięła się od naszych starych

numerów a nie czyichkolwiek innych. No

i jeśli mam być szczery, to nigdy nie słuchałem

Running Wild - dla mnie to kapela dość

"nowa", zwykle słucham starych kapel z lat 70-

tych i 80-tych. Pamiętam jak jakiś czas temu

wraz z moim przyjacielem, Johnem Tuckerem

i naszymi żonami byliśmy w zatoce Brixham,

wspaniały punkt w Devon w Anglii. Bardzo

inspirujące miejsce, pełne statków. Wspominałem

wtedy, że może to będzie dla mnie

natchnienie na piosenki, a John powiedział,

że przecież jest sporo kapel, które robią całe

albumy na temat piratów - byłem zachwycony!

Zażartowałem nawet wtedy, że w sumie

jeden piracki kawałek totalnie mi wystarczy,

zresztą skąd miałbym wziąć tyle historii żeby

zrobić pełny album w jednej tematyce? Ale

wydaje mi się, że tamta sytuacja zasiała u

mnie ziarno dla "Voyage of the Eagle". Jak

wiesz, potem rozwinąłem te tematy do kształtu

EPki, a kiedy zebraliśmy się już wszyscy,

dopisaliśmy nowe rzeczy jak np "Onward

Through The Storm" czy "Mutiny", tak aby

wszystkie historie dopełniały się w jakiś

sposób. Muzycznie mieszają się tam kawałki

hymnowe z kawałkami dość klasycznie rockowymi,

jak np "Almost There", który jest inspirowany

Thin Lizzy. No a potem ballada

"Whisper on the Breeze" czy wielki finał w

postacie "Evermore".

ELXIR 21


Właśnie! Wielki finał! Niezwykle ekscytująca

rzecz, napisana jakby dokładnie z myślą

o takim potężnym finiszu płyty!

Tak, dokładnie tak było! Napisaliśmy to

właśnie z takim zamysłem żeby to był wielki

finał płyty i żeby słowa nawiązywały do świetnego

obrazu Duncana Storra, który zdobi

okładkę albumu. To Norm wpadł na pomysł

intra do "Evermore", nagrał riff na mój recorder

zanim odstawiłem go na lotnisku żeby wrócił

do domu. Ja do tego intra dograłem riff, który

potem rozbudowałem. Wszystko to kapitalnie

korespondowało z poprzednim numerem,

"Whisper on the Breeze" - po prostu świetnie

się to lepiło. A wtedy też Duncan podesłał

nam pierwsze szkice okładki, a to od razu zadziałało

na naszą wyobraźnię. Wiesz, nasz

tonący okręt - "Orzeł", syrena pod wodą, duchy

zatopionej załogi, tonące ciała - kapitalna

rzecz! Więc ostatni numer otrzymał tekst

napisany do okładki. A muzycznie, na koniec

kawałka dodaliśmy jeszcze parę akordów, które

wzięliśmy z "Drink to the Devil", żeby historia

jakby zatoczyła koło. Nikt tego póki co

nie zauważył, więc zakładam, że zrobiliśmy to

dość subtelnie (śmiech).

Wspomniany przez Ciebie "Drunk to the

Devil" to bardzo oldschoolowy numer - bardzo

mocno zakorzeniony w Waszej przeszłości…

Ja powiedziałbym raczej, że cały album jest

trochę oldschoolowy. Chcieliśmy, żeby brzmiał

jakby nagrał go Martin Birch na przełomie

lat 70-tych i 80-tych, na modłę Rainbow

"Rising" czy "Heaven and Hell", które uwielbiamy!

Kurde, świetnie byłoby skontaktować

się z Martinem, to byłoby coś gdyby nas produkował!

Wiesz, nie chcieliśmy normalnego,

typowego metalowego studia, gdzie wszystko

jest skompresowane, a gitary głośne i "prosto

w ryj" - wszystkie te nowe płyty brzmią tak

samo. Chcieliśmy nagrać płytę, która będzie

miała swój charakter, na której będzie przestrzeń

dla instrumentów i ten "oddech". Na

przykład bębny nagrywaliśmy różnie, nie

zawsze w ten sam sposób. Na "The Siren's

Song" staraliśmy się nawiązać do Vinny Appice'a

i jego partii na "Mob Rules". "Onward

Through The Storm" był z kolei robiony na

modłę Cozy Powella i jego gry na "Rising".

Wiesz, fajnie mieć młodych fanów, ale wielu z

naszych słuchaczy to ludzie, którzy dorastali

razem z nami, więc chcieliśmy im dać płytę,

która będzie brzmiała jak stary, dobry Elixir.

Starzy fani pisali nam maile, że dostali dokładnie

to czego oczekiwali, stary Elixir wrócił.

Być może młodsza część publiczności nie do

końca zrozumie nasze podejście, bo przecież

można uznać, że zatrzymaliśmy się w latach

80-tych i nie poszliśmy z duchem czasu. Ale o

to nam chodziło! Chcieliśmy zabrzmieć tradycyjnie,

tak jak zawsze brzmieliśmy.

Dobrze bawiliście się w studiu?

Świetnie! Zawsze lubiłem nagrania, tak samo

proces miksów. Sam nagrywałem ten album,

Foto: Elixir

więc chłopaki przyjeżdżali do mnie oddzielnie.

Zacząłem od nagrania gitar prowadzących

i basu, potem przyjechał Nigel i zrobił bębny.

Robiliśmy to w bardzo fajnym akustycznie

miejscu, używaliśmy mikrofonów, które wydobyły

naturalny, głęboki sound bębnów. Bardzo

na tym mi zależało. Potem ja dograłem

resztę gitar, przyleciał też Norm, żeby dograć

swoje partie, melodie oraz solówki. Norm to

taki gość, który potrafi zagrać szybko jeśli

trzeba, ale preferuje "malować" piękne formy.

Obaj jesteśmy wielkimi fanami Michaela

Schenkera i to pewnie słychać, zwłaszcza u

Norma, może też trochę echa Scotta Gorhama,

zwłaszcza w solówkach. Zobacz na przykład

solo w "Drink to the Devil" - krótkie, ale

cholernie melodyjne. Podobne rzeczy znajdziesz

w wielu momentach albumu, ja osobiście

uwielbiam solo w "Whisper On the Breeze".

W demówce tego numer sam nagrałem to solo

i mój kumpel, John Tucker, powiedział że

jest świetne i że sam powinienem je nagrać na

album. Ale kiedy Norm zrobił to po swojemu,

przebił mój zamysł i to znacznie. Zawarł tam

mnóstwo emocji. Czasami wydaje mi się że

nie doceniamy Norma, nawet jeśli chodzi o

pracę nad kawałkami. Norm kapitalnie zastąpił

kilka z moich pomysłów, wymyślił też masę

pięknych rzeczy w liniach wokalnych i

chórkach, pomagając Paulowi. Paul też zrobił

świetną robotę, śpiewa teraz lepiej niż kiedykolwiek!

Wydaje mi się, że dobrze mu zrobił

pobyt w Desolation Angels, pozwoliło mu

to utrzymać głos w dobrej formie. Na sam

koniec przyjechał Luke, który nagrał swoje

partie, zastępując moje - zrobił to świetnie. Ja

wyżyłem się przy miksowaniu i finalnej produkcji,

dodałem trochę efektów, jak reverb na

syrenim głosie, co dało fajny, przerażający

efekt ducha. Świetnie było się spotkać i rzucić

w wir pracy, ale też nie była to tak wielka sesja

jak może się wydawać. Trzymamy kontakt,

każdy kto nas zna, wie że jesteśmy dla siebie

jak bracia. Trzymamy się razem od wielu lat,

byliśmy jeszcze nastolatkami kiedy to wszystko

się zaczynało. Przeżyliśmy razem wiele,

sesje dla BBC, koncerty w USA. Wszyscy byliśmy

na ślubie Keva i Elaine, przegadaliśmy

tam mnóstwo czasu i też trochę wypiliśmy

zdaje się (śmiech). Gadaliśmy wtedy o powrocie,

ale Kev był stanowczy i nawet w stanie

głębszego upojenia, trzymał się swego. Więc

skończyło się wtedy jedynie na solidnym kacu

(śmiech).

Wasz reunion spotkał się z ciepłym przyjęciem

i zainteresowaniem ze strony kilku

poważnych festiwali - Burr Fest za nami, ale

przed Wami jeszcze Keep It True oraz granie

w Belgii. Powinniśmy oczekiwać więcej koncertów

związanych z promocją "Voyage of

the Eagle"?

No tak, po tym jak Kevin zgodził się Burr

Fest, odezwał się Oli z Keep It True, proponując

podobny temat. Kev co prawda odmówił

ponownego grania, ale zgodziliśmy się na

koncert z klasycznymi numerami Elixir z lat

80-tych. Kiedy mieliśmy w perspektywie podróż

na Keep It True, zabookowaliśmy też

kilka gigów "po drodze", w Belgii. No ale jak

wiesz Keep It True zostało anulowane, tak

samo koncerty w Belgii, wszystko przez tę

cholerną epidemię. Póki co mamy ustawiony

Into Battle Festival w Atenach na grudzień

oraz BroFest w UK, ale to już luty 2021. Mamy

nadzieję, że do tego czasu wszystko już

wróci do normy.

Gracie na festiwalach na których pojawia się

też masa młodych wykonawców ze sceny

NWOTHM których można uznać za kontynuatorów

spuścizny NWOBHM. Śledzisz

to co się dzieje aktualnie na scenie?

Niestety, nie bardzo. Znam Crystal Viper z

Polski. Kiedyś przylecieliśmy do Polski żeby

nagrać kawałek w hołdzie Cirith Ungol razem

z Martą, ich wokalistką. Marta to bardzo

utalentowana wokalistka i muzyk, jej głos i

głos Paula świetnie zabrzmiały razem. Czasem

sprawdzam co tam słychać u Crystal Viper,

oglądałem parę ich klipów kiedy wypuszczali

nowości. Są coraz lepsi, fajnie oglądać ich progres.

Phil, wielkie dzięki za ten wywiad. Świetnie

się rozmawiało! Jakieś słowo do naszych

czytelników na koniec?

Dziękuje wszystkim którzy wspierali nas

przez te wszystkie lata. Naprawdę jesteśmy

cholernie wdzięczni i bardzo to doceniamy.

Mam nadzieję że nasz nowy album da Wam

wiele radości.

Marcin Jakub

22

ELIXIR


HMP: Jesteście już dojrzałymi ludźmi po 50.

W dzisiejszych czasach to żaden wiek, nie

ma porównania ze średniowieczem czy nawet

XIX stuleciem, kiedy to znikomą część

populacji stanowili ludzie liczący 50-60 lat.

Jednak nikt nie młodnieje i uznaliście, że w

końcu warto zaakcentować powrót Psychotic

Waltz premierowym materiałem?

Buddy Lackey (Devon Graves): Tak.

Dla wielu waszych fanów rozpad zespołu w

roku 1997 był nie lada zaskoczeniem. Owszem,

były to czasy niełatwe dla takiej muzyki,

ale byliście przecież wtedy na fali, a do

tego w latach 1990-96 wydaliście aż cztery,

bardzo udane i świetnie przyjęte albumy, z

których ostatni "Bleeding" został w końcu

zauważony w waszej ojczyźnie - wygląda na

to, że zakończyliście działalność w najmniej

odpowiednim momencie, przynajmniej z

punktu widzenia kwestii artystycznych?

Może tak, może nie. Kiedy daliśmy sobie spokój

z zespołem wydaje się, że jego wartość

wzrosła i nadal rosła w czasie kiedy prowadziłem

moją solową działalność z Deadsoul

Tribe. Mogłem wtedy wyrazić to co potrzebowałem

i zostawić za sobą całkiem przyzwoity

katalog albumów. Pozwoliło mi to rozwinąć

moją umiejętność pisania utworów i wrócić do

Psychotic Waltz dużo mądrzejszym. Pomogło

mi to też zbudować moje własne studio,

które teraz umożliwia mi nagrywanie z Psychotic

Waltz lub cokolwiek innego za wciśnięciem

guzika. Nie mając własnego studia, w

którym mogę pisać, nagrywać wokal, pisać i

aranżować muzykę z zespołem, nie byłoby nas

stać na nagranie "The "God-Shaped Void" w

taki sam sposób albo w tym samym składzie.

Powrót klasyków

- To co potocznie nazywamy metalem i to co faktycznie gramy, to dwie różne

rzeczy - mówi Buddy Lackey. I rzeczywiście, metal w wydaniu Psychotic Waltz

zawsze był nietuzinkowy, nie bez powodu określano go też mianem progresywnego.

Dlatego dobrze się stało, że amerykańska formacja po blisko ćwierćwiekowym

milczeniu wydała kolejny, piąty już album studyjny. "The God-Shaped

Void" nie zawiódł oczekiwań - to piękna, wymagająca uwagi, bardzo udana płyta.

nawet nie przeszło wam przez myśl, że ta

młodzieńcza przygoda z graniem potrwa tak

długo i w dodatku zdołacie odcisnąć własne

piętno na progresywnym metalu?

Tak w zasadzie, kiedy wszedłem do pomieszczenia,

w którym tego wieczoru te 17-18-

letnie nastolatki grały coś, co później dostało

tytuł "Spiral Tower", pomyślałem, że jeśli zostałbym

ich wokalistą, bylibyśmy najlepszym

zespołem na świecie. Nawet pamiętam, że im

to wtedy powiedziałem. Chyba każdy wielki

zespół, powinien czuć, że są wielcy. Wiara

sprawia, że stajesz sie wielkim zespołem, jeśli

tylko będziesz na to pracować. My tę część o

"stawaniu się wielkim" straciliśmy. Właśnie

"Posiadanie dostępu" do każdej dużej wytwórni

nie jest zbyt dokładnym czynnikiem. Ci ludzie

nie byli gotowi na taki zespół jak my.

Graliśmy "fajną" muzykę, ale nie "tę" muzykę.

Europejskie wytwórnie były nami dużo bardziej

zainteresowane i tak zostało do tej pory.

Mielibyśmy wtedy szansę jeśli metal zostałby

głównym trendem popkultury. Wydaje się, że

pewnego dnia muzyka metalowa w Stanach

po prostu się skończyła. Przynajmniej na wielką

skalę. Była to poniekąd decyzja korporacyjna.

To jest trochę jak moda. Pewne trendy

są dedykowane dla odpowiednich grup wiekowych.

Niektóre wytwórnie po prostu mówią

"nie jesteśmy zainteresowani zespołami, których

muzycy mają wąsy lub brodę" albo "w

tym roku nie gramy jazzu (lub metalu)". I to

by było na tyle. W dzisiejszych czasach nie

stwarza to już problemu; jeśli ludzie chcą mogą

wpłynąć na przemysł muzyczny. W naszych

dawnych dniach było radio, sklepy muzyczne

i MTV - jeśli nie pojawiłeś się w żadnym,

dla świata nie istniałeś, a dostęp do

tych źródeł można było zdobyć tylko przez

wytwórnie muzyczne. W dzisiejszych czasach

każdy może udostępnić swoją twórczość na

YouTube albo w mediach społecznościowych.

To w zasadzie jest fajne.

Queensryche, Crimson Glory i wiele innych

zespołów od wczesnych lat 80. rozsławiało

Odejście Warda Evansa przed sesją nagraniową

tego albumu było pierwszym symptomem

problemów? A gdy doszła do tego decyzja

Briana McAlpina, że rezygnuje z bardzo

dla niego męczących tras koncertowych

uznaliście, że nie ma sensu tego dalej ciągnąć?

Pewnie można by tak powiedzieć, nie tyle o

jeżdżeniu w trasę, ale na pewno o pisaniu muzyki.

W końcu kiedy Brian odszedł z zespołu

w 1996 roku nadal koncertowaliśmy. Jednak

kiedy przyszło do pisania muzyki, w mojej

ocenie, chemia zespołu się załamała. Pomiędzy

Danem i Brianem była jakaś święta więź.

To jak myślą i pracują razem jest magiczne.

Złamanie tej więzi, a jednak wciąż nazywanie

jej Psychotic Waltz, nie brzmiało dobrze dla

żadnego z nas. Próbowaliśmy, ale to po prostu

nie działało. Może widziałem wtedy więcej

niż tylko to, co działo się w mojej głowie.

Pewnie gdy zakładaliście Aslan w roku 1985

Foto: Psychotic Waltz

dlatego jednocześnie dziwne i fantastyczne

jest to, że zostaliśmy zapamiętani na tak długo.

Niesamowicie na mnie działa patrzenie na

publiczność, która razem ze mną śpiewa

utwór, który napisałem mając 18 lat.

Coraz częściej słyszy się opinie fachowców,

że "muzyka przestała być głównym punktem

odniesienia w kulturze". I faktycznie, mało

kto czeka już niecierpliwie na płytę swego

ulubionego zespołu, odlicza dni do jej premiery,

bo wszystko mamy na wyciągnięcie

ręki, już, natychmiast. Kiedy zaczynaliście o

takiej postawie nie było mowy, nawet w

USA, mimo tego, że mieliście zapewniony

dostęp praktycznie do wszystkich wydawnictw

z całego zachodniego świata, a metal

był obecny nawet w mainstreamowych mediach?

progresywny metal w waszej ojczyźnie i nie

tylko, ale zdaje się, że kiedy zaczynaliście

grać bardziej fascynowały was dokonania

Black Sabbath, Judas Priest czy solowe

Ozzy'ego Osoburne'a?

Tak samo lubiliśmy Queensryche i Crimson

Glory jak innych. Jednak nasza piątka miała

trochę inny gust, który zazębił się z Black

Sabbath. Oh, i te pierwsze dwa albumy Ozzy'

ego, Priest i oczywiście Maiden! Mnie chyba

jednak bardziej interesowała pierwsza fala

brytyjskiego rocka, głównie lata 60. i 70., i

każdy z tej ery. Jethro Tull byli wielcy. Hendrix

jest bogiem.

Szybko przeszliście od etapu grania coverów

do komponowania, czy trochę to potrwało?

Psychotic Waltz nigdy nie grali zbyt wielu

coverów. Może raz na jakiś czas dla zabawy.

PSYCHOTIC WALTZ 23


Od początku skupialiśmy się na własnej, oryginalnej

muzyce.

Niewiele osób wie o tym, że wypadek samochodowy

Briana mógł zaważyć na dalszych

losach nowej grupy, ale byliście wtedy już

tak dobrymi przyjaciółmi, że gdy wyszedł ze

szpitala założenie Aslan stało się faktem,

zresztą to jemu zespół zawdzięcza tę nazwę?

Chyba nie do końca za tym nadążam... Napisałem

utwór "A Psychotic Waltz". Kiedy zdecydowaliśmy

się porzucić nazwę Aslan (nie

byłem fanem tej nazwy jeśli mam być szczery),

jak w przypadku każdego dobrego zespołu,

pojawiła się ogromna lista innych żartobliwych

nazw, które po prostu nadały by nam

bieg. Brian rzucił żartem o niespotykanych

strojach i głupkowatym poruszaniu się po scenie,

który nazwał Psychotic Waltz. Wszyscy

się zaśmiali z wyjątkiem mnie. Ja pomyślałem,

że to w sumie ciekawa nazwa... Wszyscy to

przemyśleliśmy i polubiliśmy. Trochę "inne"...

Wszyscy byliśmy też trochę upaleni ziołem,

więc powiedziałem "OK, jeśli jutro nadal ta

nazwa będzie nam się podobała, to zostanie". No i

chyba następnego dnia dalej nam się podobała.

Ponoć mieliście problemy ze znalezieniem

odpowiedniego wokalisty, ale kiedy już za

mikrofonem pojawiłeś się ty nie było żadnych

wątpliwości, że jesteś właściwą osobą?

Zespół miał wtedy wokalistę, który był też dobrym

przyjacielem i nikt nie chciał go skrzywdzić

- rozumiecie? Normowi chyba pomysł

podobał się od początku, Dan i Brian nie byli

do końca przekonani. Poprosiłem ich wtedy o

nagranie bez wokali i żeby dali mi szansę

nagrać własny wokal do jednego utworu.

Zostawili mi wtedy taśmę z jakimiś ośmioma

utworami. Napisałem wokal do czterech w

jeden dzień. Trzecim był "Spiral Tower". Kilka

miesięcy później pojawili się u mnie w

mieszkaniu (w dniu moich 20 urodzin). Powiedzieli,

że zatrudnili asystenta i zapytali,

czy chciałbym z nimi zagrać. Puściłem tę taśmę

z gitarą, włączyłem mikrofon i śpiewałem

te utwory na głos tak długo, aż je zapamiętałem.

Tego dnia wiedziałem, że jestem gotowy

i odtąd poszliśmy do przodu.

Demo Aslan zrobiło spore zamieszanie w

podziemiu, ponoć wasze utwory grały też

lokalne stacje radiowe, co było dla was nie

lada wydarzeniem?

To lokalne wsparcie było wtedy świetne. Musieliśmy

wtedy do każdego miejsca dostarczyć

taśmy szpulowe, co w dzisiejszych czasach jest

niespotykane.

Zmiana nazwy w takim momencie nie jest

na szczęście jakimś problemem - gorzej, gdybyście

mieli już jakieś oficjalne wydawnictwa

na koncie. Autorem tej nowej Psychotic

Waltz był ponoć jeden z waszych kumpli, a

skoro w USA istniał już inny Aslan, to nie

mieliście większego wyboru, trzeba ją było

zmienić?

Mogliśmy pewnie zatrzymać nazwę Aslan.

Tak jak przez przypadek napisałem już wcześniej,

chciałem ją zmienić tak czy inaczej.

W roku 1990, wraz z wydaniem debiutanckiego

albumu "A Social Grace", staliście się

Foto: Psychotic Waltz

sensacją, przynajmniej na europejską skalę.

W tym sukcesie nie było jednak nic z przypadku,

bo poświęciliście przecież na stworzenie

i dopracowanie tego materiału kilka lat,

wydając też w roku 1988 demo z jego zapowiedzią?

Widzę tu znak zapytania, ale nie widzę właściwego

pytania. Nie powiedziałbym, że wtedy

staliśmy się "zjawiskiem" nawet w wyobraźni.

Nie czuliście się nieco dziwnie grając choćby

na Dynamo Open Air, bo tak jak fani w

różnych częściach świata zareagowali na

wasz debiutancki album entuzjastycznie,

recenzje też mieliście świetne, to jednak w

USA przeszedł on bez echa - grunge szykował

się już do wielkiego skoku na listy przebojów,

metal w waszym wydaniu był coraz

bardziej passé?

Tak w zasadzie to zanim wyjechaliśmy do

Europy, byliśmy największym zespołem w San

Diego, a muzyka metalowa nadal miała swój

moment. W Europie spędziliśmy trzy miesiące.

Po powrocie wydawało się, że zniknęliśmy.

Jedni z naszych przyjaciół - zespół Sprung

Monkey, byli wtedy na topie. Tak jak to ująłeś,

grunge, a później alternatywny hip-hop

wbiły ostatni gwóźdź do trumy dla metalu w

pop-kulturze. Ale odnosisz się też do "naszej

wizji" metalu, ta nigdy nie ujrzała światła dziennego.

To co potocznie nazywamy metalem i

to co faktycznie gramy, to dwie różne rzeczy.

Stany Zjednoczone to olbrzymi kraj i mogłoby

wydać się, że mogą w nim zaistnieć najróżniejsze

gatunki muzyczne i bez problemu

znaleźć też licznych odbiorców. Wychodzi

jednak na to, że wasza publiczność była i jest

bardzo podatna na mody i trendy, a do tego

niezbyt wierna, bo muzyka to dla niej przede

wszystkim rozrywka, nic więcej?

Amerykanie, którzy kochają metal i rock są

tak samo lojalni wobec swoich ulubionych zespołów,

jak każda inna branża. To przemysł

muzyczny nie jest lojalny i robi to co potrzebuje.

Przeciętni ludzie nie mają za wiele do

powiedzenia kiedy przychodzi do angażowania

nowych zespołów lub trendów. Więkoszość,

szczególnie w USA, jest odbiorcom narzucana.

Z drugiej strony miliony płyt Led Zeppelin

były grane głównie w domach. Tak naprawdę

widzimy tylko to, co się nam oficjalnie

pokazuje. Tak samo gdybyś obejrzał program

w TV o latach 70. pomyślałbyś tylko o disco,

podczas gdy większość młodego pokolenia

słuchała hard rocka. Lata 80. pewnie kreują

wizerunek A Flock Of Seagulls i Cindy Lauper,

ale to Ozzy i Maiden wyprzedawali hale

koncertowe.

W Europie wygląda to nieco inaczej - to

również dlatego drugi album "Into The Everflow"

nagraliście w Niemczech?

Nie - po prostu powstały odpowiednie możliwości,

ale większość z naszych płyt była nagrana

w San Diego.

Wasz kraj ma dość krótką historię, sięgającą

połowy XVII wieku, tak więc zwiedzanie zabytków

liczących tysiące lat czy nawet fakt

zamieszkiwania wtedy przez was w średniowiecznym

zamku musiały robić wrażenie?

To prawda. Nawet dzisiaj patrzę na domy

starsze niż Stany Zjednoczone jako państwo.

Fakt, Wiedeń to piękne, stare miasto. Kolejna

płyta, kolejny sukces, ale nie w ojczyźnie

- to dlatego trzeci album "Mosquito" miał

brudniejsze, nowocześniejsze brzmienie,

przystające do roku 1994 i tego, co było

wtedy na topie? Jak z perspektywy lat oceniacie

decyzję, że miksy tego materiału zlecono

Scottowi Burnsowi w Morrissound

Studio, kolebce amerykańskiego death metalu?

Kiedy nagraliśmy "Mosquito" pewnie mieliśmy

najlepsze możliwości w naszej karierze.

Wspołpracowaliśmy wtedy z firmą z Los Angeles,

która zapewniła nam kilka fajnych występów

w Hollywood z zespołami takimi jak

White Zombie, Pantera i inni. Te zespoły

związane były z jednymi z większych wytwórni

i załatwiły nam przesłuchania w

Warner Bros (gdzie działa się "chwytliwa"

muzyka, zaczęliśmy też współpracować z

nowym producentem Scottem Burnsem).

Więc tak - pomiędzy wszystkimi wspomnianymi

stronami prowadziliśmy dyskusję na

temat odpowiedniego muzycznego kierunku,

który sprawiłby, że bylibyśmy bardziej "przyjaźni"

dla rynku. I w tym był problem. W

pewnym stopniu zwąpiliśmy we własną wizję

zespołu. Dostawaliśmy rady od Scotta i naszego

managementu i w zasadzie były to do-

24

PSYCHOTIC WALTZ


bre rady. Jednak dla nas nadal było dziwne

dostosowanie tego co robiliśmy dla osiągnięcia

celu. Przyniosło nam to jednak lepsza wiedzę

na temat rynku, która doprowadziła nas do

obecnego stanu. Nadal nie wiem na ile

"sprzedamy się na rynku", ale podoba nam się

to, gdzie jesteśmy muzycznie.

Smutne, że czwarty, pod każdym względem

świetny album "Bleeding" okazał się waszym

łabędzim śpiewem, tym bardziej, że zainteresowały

się wami w końcu rodzime media -

nie myśleliście wtedy, że decyzja o rozwiązaniu

zespołu była przedwczesna?

No i znów - może tak, może nie.

Już na przełomie wieków pojawiały się informacje

i przecieki, że powrót Psychotic Waltz

jest możliwy, ale wróciliście dopiero w roku

2010 - dalczego trwało to tak długo?

Tak po prostu się stało. Odczekaliśmy swoje i

dopracowaliśmy każdy jeden utwór. Kiedy już

mieliśmy wystarczająco dużo materiału do nagrania

(osiem lat później) zdobyliśmy kontakt

w bardzo krótkim czasie. Plus minus w miesiąc.

Napisanie materiału zabrało dużo czasu,

bo nie graliśmy już ze sobą przez cztery dni w

tygodniu. Byliśmy rozrzuceni po całej planecie

i mogliśmy wygospodarować w naszych

kalendarzach najwyżej jeden dzień w tygodniu

żeby się spotkać. Kiedy jesteś w trasie

koncertowej lub grasz na festiwalach, możesz

zapomnieć o możliwości pisania muzyki na

kilka miesięcy i korzystać tylko z tego jednego

dnia, żeby dopracować nagrania.

Ogromnym plusem tej reaktywacji jest to, że

wróciliście w składzie odpowiedzialnym za

trzy pierwsze płyty, a takie powroty oryginalnych

składów nie zdarzają się w muzycznym

biznesie zbyt często?

To na pewno jest rzadkie. To że udało nam się

przywrócić oryginalnych pięciu członków zespołu,

było jedyną szansą i warunkiem sukcesu.

Dość szybko po reaktywacji zagraliście reunion

tour, ale nie spieszyliście się z wydaniem

powrotnej, piątej już płyty - nie chcieliście

zaliczyć falstartu, czy były inne

względy, podyktowane choćby tym, że muzyczny

biznes od połowy lat 90. zmienił się

diametralnie?

Tak jak powiedziałem - kluczem było zapewnienie

odpowiedniej ilości czasu na pracę

nad albumem, który byłby warty czekania.

Było więc tylko kwestią czasu, że "The God-

Shaped Void" powstanie - tym bardziej, że

zdawaliście sobie sprawę z oczekiwań fanów,

którym kolejne reedycje, boksy czy

kompilacje nie wystarczały?

Oczywiście. Nie wydawało się, że cokolwiek

będzie wystarczająco dobre w porównaniu z

nowym materiałem.

Jednak instrumentalnie często sobie graliście

razem - myślisz, że miało to wpływ na tak

świeże, organiczne brzmienie i całościowy

kształt tej tak udanej płyty?

Tak działa chemia zespołu. Proces tworzenia

wyglądał w zasadzie tak jak zawsze. Najpierw

nagrywamy muzykę, potem biorę się za taśmy

i piszę wokale. Poźniej albo wracamy do studia

żeby nagrać całość, albo po prostu gramy

na żywo.

Co dominowało, kiedy

dostaliście gotowy

master tego materiału?

Radość, że w

końcu udało się

ukończyć tę płytę,

poczucie ulgi? Od

poprzednej płyty minęło

prawie ćwierć

wieku, to szmat czasu?

Do czasu kiedy nasza

nowa płyta poszła do

produkcji, równocześnie

graliśmy też koncerty

na żywo. Zatem

do czasu kiedy nagrania

były zakończone i

wysłane do producenta,

byliśmy już w samolocie

na część z

naszych show. To w

trakcie jednego z naszych

występów zrobiliśmy

sesję zdjęciową

do książeczki naszego

nowego albumu.

Tyle się działo,

że podczas gdy temat

wydania płyty był w

końcu zamknięty, ledwo

to zauważyliśmy.

Do kogo ją adresujecie,

w czasach streamingu

i ogólnej niechęci

do długich

utworów, bo to przecież

blisko godzina

pięknej, ale też wymagającej od słuchacza

sporej uwagi, muzyki?

Wiele z twoich pytań wskazuje na to, że dużo

myśleliśmy o naszych następnych krokach i

tym jak się potoczą. Nie działaliśmy w ten

sposób. Po prostu graliśmy do momentu, w

którym poczuliśmy określone brzmienie.

Złożyliśmy dzwięki, które nam się podobały z

innymi dźwiękami. Nasza muzyka powstała w

emocjach, nie intelektualnej kalkulacji. Dodanie

lub zabranie nuty to wewnętrzny, emocjonalny

proces. Wszystko sprowadza się do

tego co czujesz przy muzyce. Kiedy piosenka

jest skończona, jest zamknięta na dobre. Nie

wychodzimy poza swoje schematy żeby stworzyć

nowy utwór. Dlaczego mielibyśmy to

robić? Można po prostu pisać dalej. Mówiąc

to myślę, że może napisanie kolejnego długiego,

epickiego kawałka byłoby dobrym pomysłem.

Fakt, że wydawcą "The God-Shaped Void"

jest Inside Out Music na pewno ułatwi wam

dotarcie do odpowiedniej publiczności, ale fakty

są nieubłagane: streaming rośnie w siłę,

nakłady fizycznych płyt spadają, mimo zauważalnego

renesansu popularności analogowych

nośników?

Ludzie kupują teraz zdecydowanie mniej płyt

CD niż kiedyś. Zawsze wydawało się, że płyty

są droższe niż powinny, szczególnie w dzisiejszych

czasach. Z drugiej strony winyle mają

swój comeback. Wydaje mi się, że ludzie tęsknią

za fizyczną relacją z muzyką, a nic nie

pobije winyli w muzyce.

Niedawno Desmond Child ogłosił, że za

Foto: Psychotic Waltz

ponad pół miliarda odsłuchów wielkiego

przeboju "Livin' On A Prayer" Bon Jovi zainkasował

raptem sześć tysięcy dolarów -

wygląda na to, że nie ma co liczyć na wzbogacenie

się na tej formie dystrybucji muzyki?

Wydaje się, że tak naprawdę jest. Ale chyba

my nie jesteśmy zagrożeni tym, że będziemy

kiedyś bogaci.

"The God-Shaped Void" ukazał się rzecz

jasna w wersji cyfrowej, ale zadbaliście też o

fanów innych nośników: limitowany mediabook,

zwykła edycja CD, 2LP z bonusowym

CD - do kompletu zabrakło tylko kasety,

obecnie znowu bardzo modnej?

Osobiście nie byłem fanem kaset. Mogliśmy

też spróbować przywrócić nośniki, które mieściły

tylko 8 utworów, ale nie wydaje mi się żeby

było to lepsze niż płyty CD. Winyle to

inna historia. To co byłoby świetne to taśmy

szpulowe (takie jak przynosiliśmy do radia w

latach 80.). Razem z dobrym magnetofonem,

który byłoby w stanie je odtworzyć, dźwięk

byłby niesamowity.

Jest też ciekawostka, bonusowy utwór "Season

Of The Swarm", dostępny tylko na pierwszym

wydaniu - to prezent dla najwierniejszych

fanów, którzy kupią płytę tuż po

premierze nowego albumu?

Możnaby spojrzeć na to w ten sposób. Wolelibyśmy

żeby ten utwór stał się częścią albumu

na zawsze, ale taka forma bardziej wpisuje

się w marekting wytwórni. Na temat marketingu

nie wiem nic, ale współpraca z wytwórnią

ma sens, jeśli uważają, że to dobra

strategia.

PSYCHOTIC WALTZ 25


26

Czy wydaniu "The God-Shaped Void" będą

towarzyszyć reedycje na CD i LP wcześniejszych

albumów, czy też wcześniejsze

wznowienia zaspokoiły już potrzeby malejącego

rynku?

Pojawią się LP i CD całego katalogu Psychotic

Waltz przez InsideOut.

Nowa płyta, to i pewnie trasa - jesteście tym

podekscytowani? W ojczyźnie nie graliście

od 1997 roku, a już ogłoszono, że pojawicie

się na festiwalu ProgPower w Atlancie, więc

to pewnie dla was duże wydarzenie. A jak z

Europą? Planujecie tu jakąś trasę, może też

festiwalowe koncerty latem?

No cóż.. chyba wszyscy wiemy jak to się rozwinęło.

Niestety tak... Tak na dobrą sprawę nie macie

w dyskografii płyty koncertowej z prawdziwego

zdarzenia - może ta powrotna trasa

byłaby dobrym pretekstem do jej zarejestrowania,

bo licząc początki pod nazwą

Aslan będziecie świętować w tym roku 35-

lecie założenia zespołu?

Nie mamy chyba jeszcze wystarczającej ilości

albumów żeby nagrać jakiś koncertowy. Albo

może mamy… Utrwalenie dobrego "live" na

płycie jest trudne, a mieszanie obu elementów

jest niemożliwe. Prawie każdy istniejący album

koncertowy był podkręcony w studio.

Zazwyczaj z występu na żywo zostaje tylko

perkusja. To dlatego, że utwory nagrane na

żywo zazwyczaj brzmią gówniano. Na przykład

- perkusja wdziera się w dodatku do

wokalu. Mowiąc to - jednocześnie albumy na

żywo są moimi ulubionymi. To czy tak naprawdę

były nagrane "na żywo" to inne

pytanie. "Unleashed In The East"? Nic z tego.

Album był nagrany w salonie Glenna Tiptona

w Arizonie (ale Tipton nie mieszkał wtedy

w USA, więc coś się tu nie zgadza, poza

faktem, że pierwszy album koncertowy Judas

Priest faktycznie został poprawiony w studio -

przyp. red.). Mam wiele utworów nagranych

na koncertach, gdzie chciałbym zmienić

wokale, bo inne instrumenty na tym cierpią. Z

drugiej strony Dan i Brian chcieliby po prostu

nagrać ponownie te utwory w domu. To powód,

dla którego nie mamy albumu live. Nie

czulibyśmy się prawdziwi w tworzeniu, a chodzi

nam przede wszystkim o prawdę.

Wojciech Chamryk, Magda Kucharek,

Kinga Dombek

PSYCHOTIC WALTZ

Foto: Christian Fischer

HMP: Od wydania "Blood And Gold" minęło

już parę miesięcy. Jakie recenzje zbiera

ten album?

Giovanni Soulas: Nasze kompaktowe, proste

struktury utworów z "Blood And Gold" są dobrze

odbierane przez ogół. Ponadto w dużej

mierze usunęliśmy większość bardziej złożonych

form, ponieważ było to szeroko krytykowane

w ostatnich albumach. Nawet to nam

się podoba i zachowamy ten pomysł w najbliższej

przyszłości.

Czy teraz, sami chcielibyście zmienić coś na

"Blood And Gold"?

Nie. Zawsze akceptuję taki album jakim jest i

nie zawracam sobie tym głowy. Może za parę

lat przesłucham wszystko jeszcze raz i później

spisze swoje uwagi. Ale każdy album, każdy

utwór ma swój czas i uzasadnienie. W przeciwnym

razie oszalał byś! Nigdy nie sprawisz,

że wszystko będzie w stu procentach idealne

ani dla słuchaczy, ani dla samego siebie.

Jak już wspomniałeś "Blood And Gold" w

porównaniu do Waszych wcześniejszych

albumów zawiera muzykę prostszą i bardziej

bezpośrednią. Znudziło się Wam grać bardziej

skomplikowane formy?

Mamy podobne podejście, jak w Rush "skomplikowane

rytmy przedstawiamy trochę bardziej

komercyjnie". Słuchacz tak naprawdę nie

otrzymuje pełnego obrazu tego co obecnie

prezentujemy. Ale zasadniczo masz rację. Za

pomocą "Blood And Gold" próbowaliśmy

zwrócić się do szerszego grona odbiorców, czyniąc

utwory bardziej kompaktowymi i krótszymi.

Trochę z dala od długich i złożonych

części.

Na albumie jest więcej gitar, przez co Ivanhoe

brzmi teraz bardziej heavymetalowo.

Chcieliście tym razem dać więcej czadu?

Cóż, tak, kompozycje mają trochę mniej klawiszy,

ale to się już nam zdarzało. W kilku

utworach postanowiliśmy dać gitarom więcej

przestrzeni, a tym samym zaprezentować nieco

więcej "ciężaru i metalu". Zasadniczo partie

klawiszy w Ivanhoe zawsze miały wysoki priorytet

i w przyszłości na pewno tak pozostanie.

Niemniej Wasze serce bije w rytm progresywnego

metalu, tego chyba nie da się zmienić?

Nigdy, przenigdy! Ja i zespół nie chcemy grać

inaczej!

Nie zmienia się też u Was też wysoki poziom

grania i kultury muzycznej. To jest

również ogólna cecha całej sceny progresywno

metalowej...

Nie możesz zmienić człowieka wykrwawiając

go i przetaczając mu inną krew. Muzyka ma

dla mnie nietykalną duszę. Bardzo często jest

to bardzo wąska granica pomiędzy różnymi

stylami muzycznymi, ale miłości i pasji oraz

twoich najgłębszych emocji i uczuć nie da się,

ot tak zniszczyć. Czy ta odpowiedź cię zadawala?

Po raz pierwszy na swoim albumie umieściliście

cover, wybraliście piosenkę "If I Never

Sing Another Song" z repertuaru Matta

Monro. Dlaczego wybraliście właśnie tę

piosenkę?

W miłych okolicznościach bardzo dobry stary

przyjaciel zapoznał mnie z dokonaniami nieżyjącego

już wokalisty Udo Jürgensa. Oczywiście

znałem wiele jego hitów, ale nigdy tak

naprawdę nie interesowałem się taką muzyką.

Niemniej jednak pozwoliłem sobie na dłuższą

sesję odsłuchową z jego muzyką. Piosenkę "If

I Never Sing Another Song" akurat śpiewa po

angielsku (muzyka: U. Jürgens, tekst: D.

Black). Jakoś przyszło mi do głowy, że być

może uda mi się zrobić coś z tym kawałkiem.

Kilka dni później słuchałem jej w wielu różnych

wersji oraz w wykonaniu różnych artystów.

I mnie złapało... "ok, zrobię to!" Omówiłem

tę piosenkę z naszym wokalistą Alexem.

Uważał, że pomysł jest świetny i miał

nawet plan na wokal do niej. Potem rozmawiałem

z gitarzystą Achimem Welschiem, z

naszego byłego projektu Charisma, który

około 1999 roku wydał płytę w Massacre Records

i znakomicie zaaranżował piosenkę

"Money Money" Abby w świetną metalowy kawałek.

On też był entuzjastycznie nastawiony

do tego pomysłu i mi pomógł. Tak więc, po

burzy mózgów, światowy hit Udo Jürgensa

stał się kolejnym naprawdę fajnym i unikalnym

coverem w wersji metalowej, zagranym

przez Ivanhoe.


...pisać swoją muzykę i bawić się dobrze...

Progresywny Ivanhoe startował w podobnym okresie co Vanden Plas, lecz

do statusu kolegów z Kaiserslautern trochę im brakuje, a przecież muzycznie nie

ma między nimi aż tak wielkiej przepaści. Niemniej Ivanhoe działa i ma się

dobrze, o czym świadczy ich najnowszy album "Blood And Gold", niezły choć

nieco prostszy niż zwykle. O tej płycie oraz o paru innych sprawach opowiada

basista formacji Giovanni Soulas. Czy warto zagłębić się w jego opowieści? Jak nie

przeczytacie, to się o tym nie przekonacie. Ja do tego zachęcam.

Muzycy kapel podobnych do Ivanhoe, jako

swoje inspiracje wymieniają nazwy pokroju

Deep Purple, Rush, Genesis itd. Jednak

muzyka popularna towarzyszy nam cały

czas, czy chcemy czy też nie. Ktoś zawsze

słucha radia albo TV, gdzie lecą popularne

przeboje, a my bezwiednie tego słuchamy.

Niestety ta muzyka pozostaje w naszej

pamięci czyli zostawia w nas stały ślad. Też

tak macie? Do tej pory pamiętam radiowe

hity z lat 70. oraz 80. mimo, że tego nie

chciałem, a wręcz nie cierpiałem. I teraz, po

latach myślę, że to wcale nie jest takie złe...

Historia jest niezwykle ważna i stanowi dużą

część nas samych! Ludzie kształtują doświadczenia,

inspiracje i inicjatywy. Ale niestety jest

zbyt wiele przebojów muzycznych dla mas,

ponieważ ciągle jest prezentowany jest jakiś

"najlepszy" hit i jako taki sprzedawany. Całe

to wielkie komercyjne gówno, dzięki Bogu, w

dużej mierze nie tęsknię za nim. Od lat prawie

nigdy nie słucham radia, jedynie tylko

ukierunkowane programy. Moim zdaniem

wszystko zostało już zapisane w muzyce. Dziś

możesz tylko coś skopiować lub spieprzyć to!

(śmiech)

też pewien rodzaj konceptu?

Kilka lat temu zainspirował mnie naprawdę

świetny i szczegółowy program telewizyjny na

ten temat. Okładka oparta jest wyłącznie na

treści tekstów "Blood and Gold" i "Fe Infinita".

Projektując okładkę w ten sposób podkreśliliśmy

najistotniejszy temat albumu. Reszta

nie ma z tym nic wspólnego. To nie jest album

koncepcyjny!

W latach 70. normą było wydawanie płyty

rok w rok, teraz powszechne jest, że przerwy

między albumami są dwu-trzy letnie, a nie

raz znacznie dłuższe. Co zmieniło się w

Jak wspomniano wcześniej... nie żyjemy z

muzyki. Nigdy nie dążyliśmy do wielkich tras

ani wielu koncertów. Na koncerty, na które

jesteśmy zapraszani, czekamy z niecierpliwością

i staramy się dać tam z siebie wszystko.

Wbrew ogólnej opinii, my wręcz korzystamy z

kryzysu wynikającego z pandemii. Miliony

ludzi siedziało w domach i dużo częściej niż

zwykle szukało muzyki w Internecie. W rezultacie

mamy ogromny wzrost w obszarze pobierania

i przesyłania strumieniowego.

Polubie-nia, kliknięcia, udostępnianie... żyć

nie umierać...

Koronawirus namieszał wam też w promocji

"Blood And Gold", macie pomysł jak to

zmienić w najbliższym czasie?

Internet jest już od dawna numerem jeden

pod względem miejsca na promocję. Jestem

jednak przekonany, że w czasach powszechnej

cyfryzacji przyszłość przyniesie nam znacznie

więcej. Takie jak koncerty na żywo w sali prób

za pośrednictwem YouTube'a lub Facebooka…

Totalnie niesamowite! Czyż to nie

szalone czasy, w których żyjemy?

Jak myślicie, jakie w ogóle konsekwencje

przyniesie pandemia w show biznesie?

Wszyscy teraz noszą maski i stopniowo duszą

się we własnym gównie!

Progresywny Metal nie jest najpopularniejszy

stylem muzycznym, czemu wybraliście

Alexander Koch to znakomity wokalista bardzo

dobrze wpasował się w muzykę Ivanhoe.

Jaka jest szansa, że zostanie z Wami na

dłużej?

Jeśli dostanie swoją działkę narkotyków i kobiety,

dostatecznie często i regularnie, to będzie

z nami bardzo długi czas! Nie, tylko żartuję…

(śmiech). Jest z nami od 2013 roku i

czuje się w Ivanhoe naprawdę dobrze. Potrafi

bardzo łatwo utożsamić się z naszą muzyką,

dlatego zawsze znajduje wystarczającą motywację,

aby pozostać w grze. Ponadto przez

lata rozwinęła się między nami niezwykle mocna

przyjaźń.

Na przestrzeni lat najwięcej mieliście zmian

na stanowisku wokalisty. Jakie są tego powody?

Ponieważ ze mnie jest niemożliwy dupek...

(śmiech). A tak na prawdę, prawdopodobnie z

powodu naszej stale rosnącej popularności.

Jeśli np. przyjrzyjmy się dzisiaj naszym dwóm

byłym wokalistom, mam na myśli Andy B.

Francka i Mische Manga, sukces nie oznacza

rezygnacji z jakości i wymagania.

Wyjaśnijmy kwestie tytułu i okładki. Figurka

z okładki kojarzy mi się z sztuką prekolumbijską,

a sam tytuł z krwawymi obrzędami

Azteków. Czy to dobry trop? O czym

jest płyta? Czy to zbiór luźnych historii czy

Foto: Christian Fischer

przemyśle muzycznym, że w taki sposób

kapele mogą teraz egzystować?

Wynika to z tego, że wiele osób ma solidną

stałą pracę i nie muszą lub nie chcą żyć ze

swojej muzyki. Tak naprawdę dzisiejsze czasy

są świetne. W dodatku styl muzyczny. który

tworzymy, w ogóle nie daje perspektyw aby

można byłoby utrzymać się z jego grania.

Więc poco ta presja, lepiej zrelaksować się,

pisać swoją muzykę i bawić się dobrze. To

nasza podstawowa przesłanka!

Przed koronawirusem zespoły zarabiały na

koncertowaniu i sprzedaży merchu, jak teraz

kapele radzą sobie aby brak dochodów nie

spowodował ich rozpadu? Macie jakiś własny

patent?

właśnie taką muzykę?

Cóż, muzyka głównego nurtu nie sprawia nam

przyjemności i jest po prostu nudna. Jeśli progresywny

metal jest dobrze zrobiony, nie usłyszysz

tej muzyki stojąc z boku. Nie spiesz się,

skup się i słuchaj płyty. Wczuj się w muzykę.

Gdy już za nią podążysz zdziwisz się jej kreatywnością!

Tego nie można uzyskać w przypadku

muzyki popularnej. Wielkie dzięki za

wywiad. Bądźcie zdrowi i zawsze słuchajcie

progresywnego metalu, szczególnie Ivanhoe!

(śmiech)

Michał Mazur

Tłumaczenie: Kacper Hawryluk

IVANHOE

27


I wreszcie przerwa się skończyła…

Po wydaniu albumu "Flow" w roku 1997 nie wszystko poszło tak jak

muzycy Conception oczekiwali. Wtedy postanowili wziąć sobie przerwę, która...

trwała ponad dwadzieścia lat. W między czasie Roy Khan współtworzył niesamowite

albumy Kamelot, a Tore Ostby wykreował kultową prog-metalową kapelę

Ark. Nic nie wskazywało, że Conception kiedykolwiek powróci na scenę. Tym bardziej,

że Roy Khan w 2011 roku kompletnie z niej zniknął. Niemniej rok 2018 zaskoczył

EPką "My Dark Symphony", a w 2019 mogliśmy delektować się już pełnym

i niesamowitym albumem Conception, "State Of Deception". O powrocie i

wszystkim innym z nim związanym rozmawialiśmy z samym Roy'em Khanem.

Zapraszam do lektury...

HMP: Kiedy w latach dziewięćdziesiątych

słuchałem płyt Conception wydawało się, że

byłem jedynym, który zachłysnął się muzyką

tego zespołu. Z czasem okazało się, że Conception

słuchało więcej fanów. Niemniej zdaje

się, że i tak było nas za mało, bo po wydaniu

"Flow" (1997) zespół przestał istnieć. Czy wtedy,

rozwiązanie kapeli spowodowane było małym

zainteresowaniem Conception?

Roy Khan: Właśnie wydaliśmy album życia.

Tak właśnie myśleliśmy o "Flow". Został dobrze

przyjęty przez krytyków, ale było kilka rzeczy,

które nie poszły po naszej myśli. W tamtym

czasie nasza wytwórnia sama potrzebowała pomocy,

przez co niestety straciliśmy miejsce w

szczególnie łatwe do połączenia z założeniem

rodziny. Po lecie w 2010 roku, kiedy nie spałem

przez wiele tygodni i ogólnie prowadziłem bardzo

niezdrowy styl życia, musiałem po prostu

"podnieść białą flagę". To jedna z najlepszych

decyzji, jakie kiedykolwiek podjąłem, ale jednocześnie

było to smutne i trudne.

Bardzo długo milczałeś jako artysta. Zacząłem

wręcz wątpić czy usłyszę Twój głos w

jakimkolwiek innym nowym projekcie. Co robiłeś

przez te wszystkie długie lata nieobecności

na scenie?

Miałem tę potrzebę lub pragnienie zrobienia

czegoś normalnego… regularnej pracy, jak

wszyscy inni. Przez całe dorosłe życie koncertowałem

i nagrywałem albumy i desperacko potrzebowałem

przerwy od sceny i od siebie samego.

Więc podjąłem pracę w moim lokalnym

kościele, gdzie byłem odpowiedzialny między

innymi za klub młodzieżowy. Przez kilka lat

pracowałem także jako nauczyciel.

Mały wyłom zrobiłeś w roku 2005, najpierw

zagrałeś z chłopakami z Conception na Prog

Power USA Festival, a później z okazji piętnastu

lat istnienia i setnego wydania magazynu

Scream na specjalnym festiwalu przez

nich organizowanym. Co się wtedy wydarzyło,

że podjęliście taką decyzję?

Zostaliśmy poproszeni o zagranie w rocznicę

Scream Magazine tutaj w Norwegii, co chętnie

zrobiliśmy. Zagranie tylko jednego koncertu

wydawało się stratą okazji, więc sprawdziliśmy

możliwość zrobienia kilku kolejnych występów.

Dodaliśmy lokalny koncert, który był taką rozgrzewką

i uczestniczyliśmy w festiwalu Prog

Power USA. Te pokazy nigdy nie były pomyślane

jako nowy początek dla Conception. Byliśmy

zdecydowanie zbyt zajęci innymi zespołami

i projektami.

W jakich okolicznościach w roku 2018 podjęliście

decyzję o kontynuowaniu kariery jako Conception?

Zaczęło się to przed 2018 rokiem. Jak wspomniałem,

cały czas utrzymywaliśmy kontakt, ale

dopiero w 2016 roku Tore i Arve zgłosili się do

mnie z kilkoma pomysłami na kawałki. Faktycznie

zaczęliśmy widzieć nową przyszłość. Po

kilku naprawdę dobrych i owocnych sesjach pisania

muzyki, mieliśmy wystarczająco dużo

szkiców dla wydawnictw, które teraz mamy na

stole.

długo planowanej trasie. Wydaje mi się, że to

była chwila, której w tym momencie nie potrzebowaliśmy.

Dlatego postanowiliśmy zrobić sobie

przerwę. Dopiero później ludzie zaczęli się

w to angażować, a Conception ostatecznie osiągnął

szerszy kult. I wreszcie przerwa się skończyła…

Pewnym pocieszeniem dla mnie, było Twoje

zasilenie amerykańskiego Kamelot i począwszy

od "Siége Perilous" (1998) nagrywanie z

nimi niesamowitej muzyki. Jednak po wydaniu

"Poetry for the Poisoned" (2010) odszedłeś z tej

kapeli. Jakie były powody, że przestałeś

współtworzyć jedną z bardziej fascynujących

ówczesnych formacji?

Zbyt długo rozdzierałam się na kawałki. Rock'n'

rollowe życie, które prowadziłem, nie było

Twoim następcą w Kamelot został Tommy

Karevik. Miałeś okazję słuchać płyt Twojego

byłego zespołu nagranych już bez ciebie?

Słyszałem i poznałem Tommy'ego oraz od czasu

do czasu sprawdzałem ich nowy materiał.

Jest świetnym piosenkarzem i bardzo się cieszę,

że zespołowi udało się kontynuować karierę beze

mnie.

Foto: Conception

Tore Ostby po rozwiązaniu Conception, przez

pewien czas grał w znakomitym progresywnym

zespole Ark. Znasz płyty tego zespołu?

Interesowałeś się co robili Twoi byli koledzy z

Conception? Utrzymywałeś z nimi kontakt?

Na początku 2000 roku Tore Ostby i ja przeprowadziliśmy

się do wspólnej rezydencji w

Oslo wraz z kilkoma innymi facetami. Chłopaki

z Kamelot i Ark, było tam nas całkiem sporo.

Po prostu uwielbiałem albumy Ark. Znakomita

muzykalność i świetne kompozycje. Czwórka z

nas prawie przez cały czas pozostawała w kontakcie

przez różne okresy po rozpadzie w 1997

roku. Ale czuję się wspaniale, znów grając razem

muzykę.

Ciężko było odnaleźć się w współczesnych

realiach współtworzenia i funkcjonowania w

kapeli?

Nasza historia sięga daleko, więc wiemy, z czym

musimy pracować. Niektóre rzeczy są trudniejsze

niż w przeszłości, ale głównie przez to, że

świat rozwinął się w sposób, który sprawia, że

jest to bardziej zabawne niż kiedykolwiek. Niemniej

ciągle jest to dużo ciężkiej pracy. Jak zawsze.

Tak sobie pomyślałem, po co Wam w ogóle ten

kłopot. Mogę się założyć, że wszyscy wiedziecie

ułożone, stateczne i udane życie. Czy

uwielbienie fanów będzie dla Was wystarczającą

rekompensatą tych wszystkich zmartwień

przy prowadzeniu zespołu?

Robimy to głównie dla siebie, ale ogromną i satysfakcjonującą

premie przynosi to, gdy fanom i

dziennikarzom również spodoba się to, co razem

stworzyliśmy.

"State Of Deception" wydajecie w systemie

crowdfunding'owym. Ogólnie finansów i

spraw zespołu pilnujecie sami. Dlaczego nie

chcecie podjąć współpracy ze znaną wytwórnią,

czy w show bussinesie aż tak się pozmieniało,

że już nie warto współpracować z wydawcą

wyspecjalizowanym w produkcji i sprzedaży

muzyki?

Chodzi o to, aby robić to wspólnie z naszymi

fanami i zachować kontrolę nad naszą sztuką.

Po prostu czuje się bezpieczniej i w ten sposób

28

CONCEPTION


sprawia mi to więcej radości. Robienie tego samemu

nie oznacza jednak, że dosłownie robimy

wszystko sami. Zebraliśmy fantastyczny zespół

ludzi, którzy są ekspertami w każdej dziedzinie.

Jak aktualnie powstają wasze utwory. Macie

jakiś nowy system pisania muzyki czy pracujecie

nad kompozycjami tak jak za dawnych lat?

W tamtych czasach dużo muzyki zostało napisane

w sali prób. Tore zawsze był i nadal jest

głównym motorem napędowym tej konstelacji,

podczas gdy ja jestem głównie odpowiedzialny

za melodie, wokale i teksty. Jednak wszyscy się

włączamy, gdy tylko mamy pomysł.

Gdzie i kto pracował nad materiałem na "State

Of Deception"?

Te kompozycje były pisane głównie przeze

mnie i Tore w chacie w górach. Oparte są głównie

na ramach muzycznych skonstruowanych

przez Tore.

Muzyka z "State Of Deception" w porównaniu

z EPką "My Dark Symphony" jest jeszcze

bardziej klimatyczna, niepokojąca oraz mroczna.

Czy ta aura albumu wynika bezpośrednio

z treści tekstów, które poruszasz na "State Of

Deception"?

Conception zawsze miało w sobie pewną melancholię.

Zarówno muzyka, jak i teksty są odzwierciedleniem

mojego wewnętrznego ja i otaczającego

nas świata. Jeśli postrzegamy ją, jako

coś mroczniejszego, myślę, że można śmiało

powiedzieć, że to dlatego, że postrzegamy świat,

jako miejsce mroczniejsze niż kiedykolwiek. Nie

zrozumcie mnie źle. Jesteśmy ogólnie szczęśliwymi

ludźmi z dobrym poczuciem humoru i

pozytywnym podejściem do życia. Mamy nadzieję,

że światło i nadzieja, którą posiadamy,

świecą, choć czasami trudno je dostrzec.

Z tego co się orientuję, to teksty dotyczą ludzkich

grzechów, oszustw, błędów czy zdrady,

słowem złej natury człowieka ale także dotykają

aktualnych trudnych spraw, od zmiany

klimatu, po przez religię i politykę. Jak dokonujesz

wyboru tematu na utwór?

Czasami temat sam ujawnia się w melodiach

powstających podczas wstępnych wersji utworów

lub wersji demo. Może istnieć słowo lub

linia melodii, która iskrzy coś, co odpowiada

problemom, o których myślałem. Innym razem

mam bardziej konkretne wyobrażenie o tym, jaki

rodzaj tematu może pasować do określonego

muzycznego kierunku utworu

Twój głos jest jedyny w swoim rodzaju. W

polaczeniu z pasją jaką śpiewasz zapewniasz

słuchaczowi całą paletę doznań i emocji. Myślę,

że jesteś świadomy walorów swojego

głosu i wykorzystujesz to do układania melodii

oraz budowy klimatu każdego z utworów.

Zgadza się ze mną?

Dzięki! Zdecydowanie staram się wykorzystywać

zasięg i wszechstronność mojego głosu podczas

pisania.

Twój głos wystarczy aby wykreować każdy

muzyczny projekt ale nie unikasz współpracy z

innymi wokalistami. W utworze "The Mansion"

udanie wspomagała cię Elize Ryd z

Amaranthe. Dlaczego wybrałeś właśnie ją?

Elize była jedną z ostatnich osób, które widziałem

i usłyszałem, zanim odszedłem z Kamelot

w 2011 roku. Miała wtedy świetny głos i od

tamtej pory rozwijała swoją karierę zarówno w

Amaranthe, jak i solistka. Czułem, że ta część

"The Mansion", idealnie pasuje do jej głosu i po

prostu skontaktowałem się z nią. Jesteśmy tak

szczęśliwi, że mogła wziąć w tym udział, ze swoją

cudowną obecnością.

Muzycznie "State Of Deception" wypełniony

jest wszelkim bogactwem, nie zatraciliście

umiejętności pisania bogatej i intrygującej muzyki

operującej wszelkimi emocjami, budującej

napięcie i ekscytację oraz zahaczającej o rozmaitą

aurę i klimat muzyczny. Jakie w ogóle

mieliście założenia przy pisaniu materiału na

najnowszy album oraz czy wszystkie swoje

kryteria zrealizowaliście?

Kiedy piszemy muzykę, chodzi o to, aby była

interesująca dla nas samych. Tak długo, jak nam

się to uda, jesteśmy szczęśliwi. W związku z

tym nie ma formuły ani zestawu reguł czy kryteriów.

Jeśli cokolwiek pomijamy, to pomysł, który

jest zbyt podobny do czegoś, co zrobiliśmy w

przeszłości.

"State Of Deception" domyka równie intrygująca

okładka, pełna symboli i niejednoznacznych

znaczeń. Opowiedz o niej oraz powiedz,

kto ją dla was wykonał?

Foto: Conception

Po raz kolejny mieliśmy przyjemność współpracować

z Sethem Siro Antonem. Zawsze uwielbiałem

jego prace. Czasami może być mroczny i

brutalny, ale pokazuje też surowy rodzaj piękna.

Niszczymy planetę i dążymy do materialnego

odkupienia. Nie wierzę, że takowe istnieje.

Liczba na okładce przedstawia nieudaną próbę

uzyskania przez człowieka pełnego potencjału,

ale ze wszystkiego, co umiera, rodzi się coś nowego

i czystego.

"State Of Deception" wydacie na CD a czy w

planach macie wydanie LP? Płyta winylowa

ostatnio odnotował znaczny wzrost popularności.

Co w ogóle sądzicie o tym nośniku i jego

renesansie?

Album będzie również dostępny w wersji winylowej.

Uwielbiam winyl! Ma lepszy dźwięk, jeśli

jest odpowiednio wykonany i grany na dobrym

sprzęcie. Przypomina mi to stare dobre czasy!

Jestem ciekaw czy macie w Norwegii zaprzyjaźnione

tłocznie CD i LP z którymi współpracujecie?

Sami pilnujecie tego procesu czy

też wynajmujecie firmy, które za Was pilnują

tłoczenia waszych płyt oraz druku okładek

Nasze płyty CD i LP nie są tłoczone w Norwegii,

ale dostajemy wersje testowe, które możemy

sprawdzić, jeśli jest na to czas.

Trasę promującą "State Of Deception" planujecie

w jeszcze w tym roku. Możesz zdradzić

jakieś konkrety?

W tej chwili wybuch korona wirusa psuje nam

wszystko, ale daty koncertów zostaną przełożone.

Każdy, kto kupił bilety, proszę, zatrzymajcie

je, na pewno będą one ważne dla nowego

programu trasy, w tym celu sprawdzajcie aktualizacje

na naszej głównej stronie internetowej.

Podejrzewam, że setlistę w głównej mierze

wypełnią kompozycje z "State Of Deception" i

"My Dark Symphony". Coś z pierwszych

czterech albumów też się znajdzie. Mnie jednak

interesuje, czy sięgniecie po nagrania Kamelot

czy też Ark, jakby nie było współtworzyliście

te zespoły i są dla Was bardzo

ważną częścią kariery...

Trasa Conceprion będzie składała się tylko z

utworów Conception...

Mimo istnienia wielu ułatwień w promocji w

postaci różnych portali społecznościowych, to

jednak wypromować się samemu jest naprawdę

bardzo ciężko. Podjęliście jakieś kroki aby

rozszerzyć Waszą działalność promocyjną?

Zatrudnialiśmy ludzi, którzy mają doświadczenie

w PR i marketingu w dużych międzynarodowych

firmach fonograficznych i na festiwalach.

Zawsze jest to kwestia pieniędzy. Uważam,

że mądrze jest budować powoli, co również

jest naszym celem.

Liczę, że będziecie dalej kontynuowali swoja

bardzo udana karierę oraz, że przynajmniej co

dwa lata będziecie obdarowywali nas wyśmienitą,

nową muzyką. Życzę Wam wszelkiej

pomyślności nie tylko w karierze muzycznej

ale także we własnym osobistym życiu...

Dzięki! Przyjemnie się gadało! Mam nadzieję,

że gdzieś tam się zobaczymy! Do tej pory, trzymaj

się i rock on!

Michał Mazur

Tłumaczenie Kacper Hawryluk,

Kinga Dombek

CONCEPTION 29


...nietradycyjne, podejście do nowej płyty...

O tym zespole było stosunkowo cicho, a zwykle pojawiał się na w moich

myślach, kiedy zastanawiałem się nad nieznanymi kapelami, które grały techniczny

thrash, i pojawiał się wraz z takimi jak m.in Despair oraz Geisha Goner. Jednak

ta nazwa powróciła znowu za sprawą najnowszego albumu, który został w

całości stworzony i wydany przez mojego dzisiejszego rozmówcę, a pierwotnego

basistę i wokalistę, Jarosława Tatarka. W wywiadzie porozmawiamy o tym, co

skłoniło Jarosława do wznowienia działalności zespołu oraz o samej działalności

Astharoth, przedstawionej m.in za pośrednictwem "Resurrection: Beginning Of

The End".

HMP: Cześć. Można powiedzieć, że trochę

się zmieniło od ostatniego razu, w którym kolega

Maciej Osipiak miał okazję przeprowadzić

z Tobą wywiad, czyż nie?

Jarosław Talarek: Ha, ile to już lat minęło? To

był chyba rok 2013, lub może się mylę. Przestałem

już te lata liczyć, jestem "zagubiony w

czasie"... (śmiech). Z jednej strony ja dalej gram

muzykę, z drugiej strony świat już chyba do

końca zwariował, także zależy, jak na to patrzeć...

We wspomnianym wywiadzie stwierdziłeś, że

korciło Cię, by wrócić do Astharoth, aczkolwiek

nie miałeś pasji do thrashu w tamtym

okresie. Co spowodowało, że jednak wznowiłeś

działalność tego zespołu?

Na wstępie muszę powiedzieć, że zespołu jako

takiego nie ma, jest tylko zmartwychwstały

duch tego zespołu. Ponieważ ja ten zespół założyłem,

nazwałem, i zawsze pisałem większość

muzyki i tekstów, szczególnie na płycie "Gloomy

Experiments", to mogę sobie pozwolić na

takie, może trochę nietradycyjne, podejście do

nowej płyty. To prawda, że korciło mnie przez

te lata aby do tego wrócić, ale nigdy nie chciałem

tego robić na siłę. Nawet przez cały czas

nagrywania nowej płyty, nie wiedziałem jeszcze,

że będzie to płyta Astharotha. Dopiero pod koniec

całego procesu, słuchając gotowego dzieła

w wersji instrumentalnej, nagle mnie, że tak

powiem, olśniło i zdałem sobie sprawę, że muszę

na tej płycie zaśpiewać, i że mam jeszcze

wiele do powiedzenia jeśli chodzi o teksty, i w

końcu, że to musi być Astharoth!

Czy wiesz może, co sądzą inni członkowie o

reaktywacji Astharoth? Czy masz z nimi obecnie

kontakt?

Mam kontakt z oryginalnym basistą Astharotha

z Żywca, Witkiem Wirthem i jemu się bardzo

nowy materiał podobał. Żałował tylko, że

nie zagrał na tej płycie, bo technologia dzisiejsza

na takie rzeczy pozwala, ale może następnym

razem (śmiech). Mam też kontakt z kolejnym

z basistów, Davem Wijetunga i z perkusistą

Joe Zifcakiem, którzy grali w Astharoth

już w Bay Area. Obaj bardzo są zafascynowani

nowa płytą, i myślę, że obaj na pewno żałują, że

na niej nie zagrali. Ja zdecydowałem, już na początku

pracować nad tym materiałem sam i nie

mieć żadnej ingerencji w tę muzykę. Chciałem,

żeby była dokładnie na sto procent odzwierciedleniem

mojej twórczości, zainteresowań muzycznych,

i tym razem nie chciałem żadnych

kompromisów, które zawsze mają miejsce kiedy

w projekt jest zamieszana więcej niż jedna osoba.

Kiedy zacząłeś pracę nad "Resurrection: Beginning

Of The End"?

Mniej więcej cały proces zaczął się w roku 2016.

Właśnie skończyłem wtedy pracę nad muzyka

na płytę mojego projektu, który mam z żoną,

Arcane Ritual. Płytę tę zatytułowaną "Witch-

Heart" wydaliśmy w zeszłym roku. Wracając

natomiast do roku 2016, nagle po skończeniu

pisania materiału na "Witch-Heart", że tak powiem,

z rozpędu nie mogłem się zatrzymać,

nagle po prostu, jakby wulkan wybuch i cała ta

lawa tej muzyki zaczęła się ze mnie wylewać.

Nagle się okazało, że jeszcze mam wiele energii

i frustracji w sobie na ten rodzaj muzyki. Także

jeden utwór po drugim powstał, nagrywałem to

i szlifowałem, szczególnie w sprawie perkusji

chciałem, żeby była w stu procentach perfekcyjna,

i dokładnie taka jaką słyszałem uchem wyobraźni

w swojej głowie.

Jak mniemam byłeś odpowiedzialny za wszystko

na tym albumie, czy mam rację?

Tak, dokładnie, wszystko od początku nagrywania

materiału aż do masteringu zrobiłem sam.

Nawet ten dzwon po koniec płyty sam nagrałem

stojąc przy jakimś tam kościele w San Francisco,

także nie jest to jakiś tam "sample" kupiony za

dolara... (śmiech)

Jak przebiegała praca nad tym albumem?

Miałeś jakiś jeden ustalony sposób, w jakim

zaczynasz pracę nad utworem, czy raczej było

to bardziej spontaniczne?

Ogólnie mówiąc było to bardzo spontaniczne,

niczego na siłę nie robiłem. Jeśli chodzi o tę płytę

to wszystko zaczęło się od riffów, a one przychodziły

do mnie jeden po drugim. Pamiętam,

jak właśnie mieliśmy prezydencką elekcje w

listopadzie 2016 roku i Trump wygrał, i byłem

tak tym wkurwiony, że w dwa dni napisałem i

nagrałem "Denial & Hate" - czyli najszybszy i

najbardziej agresywny utwór na płycie.

Personalnie "Resurrection: Beginning Of The

End" wydaje mi się mniej thrashowy, za to

bardziej ostry od waszego debiutu, "Gloomy

Experiment". A Ty, poza brzmieniem, na jakie

różnice zwróciłbyś uwagę?

Jest to moje osobiste zdanie, że granie, że tak

powiem, czystego thrashu w roku 2020-tym, nie

ma sensu, przynajmniej ja tak to odbieram.

Wszystko najlepsze w thrashu było już zrobione

w latach 80-tych. Z małymi wyjątkami

mojego ulubionego Kreatora, jest to odgrzewanie

starych kotletów. I nawet Kreator przecież

wprowadzał inne style i motywy przez te wszystkie

lata, aby jakiś był powiew świeżego powietrza.

Dla mnie thrash zawsze znaczył innowację

muzyczną, a innowację osiąga się poprzez

mieszanie innych rzeczy, thrash to przecież połączenie

metalu i punka w zasadzie.

Czy wiesz może jak dotychczas fani odbierają

najnowszy album Astharoth?

Odzew jest bardzo dobry, przynajmniej raz na

dzień odbieram jakaś pozytywna wiadomość,

lub pozytywny tekst. Ci, którym to się nie podoba

chyba się nie odzywają...

Gdybyś miał określić "Resurrection: Beginning

Of The End" jednym przymiotnikiem,

30

ASTHAROTH


który najbardziej oddaje charakter tego albumu,

to jaki on by był?

Myślę, że użyłbym słowa "otrzeźwiający".

Myślę, że pod jakimś kątem jest to trzeźwe spojrzenie

na ludzkość, i po prostu stawiam przyszłość

pod znakiem zapytania, bo nie jestem

przekonany, że ją mamy. Do tego dodam, że nie

jest dobrze, jeśli jedyna nadzieja, że ta lepsza

przyszłość ma być po prostu cudem...

Co zainspirowało tekst "Perfect Butchery"?

Czy to było jakieś konkretne wydarzenie, jak

np. krucjaty?

"Perfect Butchery" było zainspirowane rzezią, i

morderstwem północno-kalifornijskich Indian

przez amerykańskiego oficera armii Johna

Charlesa Fremonta. Słowa "perfect butchery"

to są dokładnie, słowa których użył amerykański

traper i też morderca Indian, Kit Carson, w

opisie tego co dokonał Fremont, kiedy wyciął w

pień całą wioskę Indian, i mordując wielu innych

jadąc wzdłuż rzeki Sacramento. Ale w

szerszym pojęciu powiedziałbym, że "Perfect

Butchery" to mój hołd dla każdej podbitej cywilizacji,

i moje potępienie dla zaborców, szczególnie

tych, którzy mordowali i dalej mordują w

imię religii.

Powiedziałbyś, że wkład Nikola Tesli w rozwój

ludzkości, o którym jest "The Man, The

Myth, The Mystery" jest niedoceniany?

Powiedziałbym, że tak. Każdy wie kto to był

Thomas Edison, a niewiele ludzi wie kto to był

Nikola Tesla, i jak ogromny wkład miał w progres

ludzkości. Przynajmniej tutaj w Ameryce

większość ludzi kojarzy markę Tesli z nowoczesnym

koncernem samochodowym.

"Catastrophobia" jest o tym, że tak naprawdę

człowiek może ostrzec ludzi przed kataklizmem,

ale jednak nie ma on tak dużego wpływu

na to, czy kataklizm nastąpi, stąd oczekuje pomocy

z zewnątrz?

Od pradawnych czasów ludzie wiedzieli o cyklicznej

naturze rzeczy. Komety były często zwiastunami

kataklizmów, i na to też wskazują malowidła

w jaskiniach i też same megality, że chciano

tę wiedzę przekazać i ostrzegać przyszłe pokolenia

przed tym, co może znów się zdarzyć.

Powiedziałbyś, że "Lunacy By Design" oraz

"Awaiting A Miracle" łączą się w jakiś sposób?

Coś w stylu: najpierw budzę się z monotonii

życia, następnie widzę beznadzieję tego

życia, więc oczekuję na cud? Co zainspirowało

te utwory?

Może, zacznę od tego, że "Lunacy..." był ostatnim

kawałkiem jaki nagrałem, i jakoś też był

ostatnim utworem, do którego napisałem tekst.

Nie był, że tak powiem, nigdy moim ulubionym,

ale jak dodałem teksty i zaśpiewałem, ten

kawałek to prostu ożył, i teraz jest jednym z

moich trzech ulubionych na tej płycie, jeśli już

miałbym wybierać. Ja jakoś sam nie zauważyłem,

jak bardzo i głęboko by się łączył z "Awaiting

A Miracle", ale każdy ma prawo do swoich

interpretacji, i cieszy mnie, że w ogóle ktoś tak

się zagłębia w samo przesłanie płyty jako całości.

Jak dla mnie "Awaiting A Miracle" łączy się

muzycznie z "Begining Of The End", i sam

dzwon na koniec jest ponurą przestrogą, jak to

wszystko może się skończyć. Czy przeżyjemy?

A może cud się stanie, a może nie... bo jako

cywilizacja jesteśmy po prostu za głupi, żeby zauważyć,

że sami jesteśmy winni i sami szykujemy

sobie taka przyszłość na jaką zasługujemy...

Czy powiedziałbyś, że Astharoth dorósł, jeśli

chodzi o tematykę tekstów?

Astharoth dorósł, bo ja dorosłem. Czy podróżując

po świecie, czy też mieszkając w kolebce,

i thrashu, i progresu komputerowego (Silicon

Valley), widziałem wystarczająco aby oczy mi

się otworzyły, a 30 lat zrobiło swoje.

Jak powstawała grafika na okładkę najnowszego

albumu? Czy możesz powiedzieć coś

więcej o artyście, który za nią odpowiada?

Za okładkę płyty jest odpowiedzialny rodzimy

artysta z Bay Area, Kiren Bagchee. Znalazłem

go jakoś na "fejsbuku", i któregoś dnia on właśnie

opublikował to dzieło. W dosłownie parę

sekund wiedziałem, że było to dokładnie to czego

szukałem dla nowej płyty Astharoth. Myślę,

że ta okładka dokładnie wizualnie jest zwierciadłem

tej rezurekcji Astharotha. Szybko zatem

wysłałem Kirenowi wiadomość, i wykupiłem licencje

do tego dzieła!

Czy zamierzasz ponownie wstawić "Lost Forever

World" oraz dodać "Gloomy Experiments"

na Bandcamp Astharotha? Czy jest to

możliwe (licencjonowanie, takie tam)?

Tu już nie chodzi o prawa, licencje, itd. Tu

chodzi o to, że cały ten materiał został wydany

w zeszłym roku na podwójnym CD, z grubą

książeczką przez amerykańską wytwornie Dark

Symphonies/The Crypt. Wytwórnia wyłożyła

kupę szmalu aby to wszystko w ten sposób wydrukować,

i myślę, że prawdziwy fan chciałby

mieć to po prostu w ręce. Na dysku bonusowym

znajdują się wszystkie kawałki z amerykańskich

demówek, czyli cały "Lost Forever World" plus

nawet "Self-Hatred" demo, i "Drunk Hate" live

z Metalmanii. W książeczce jest kupę historycznych

zdjęć i opisów ode mnie. Warto mieć,

i bardzo to polecam. Znajdziecie to na stronie

wytwórni Dark Symphonies.

Z tego co zauważyłem, udzielałeś się jako

użytkownik Heavy Metal Of Eastern Bloc na

Youtube. Co sądzisz o wkładzie użytkowników,

którzy wrzucają muzykę zespołów do

sieci? Mniemam, że raczej jesteś pozytywnie

do tego nastawiony, mam rację?

Tak i nie... czyli nie do końca. To zależy kto i

po co to wrzuca. Ten kij ma dwa końce. W zasadzie

nie uważam aby ktokolwiek miał prawo

wrzucać całą płytę jakiejkolwiek kapeli na Youtube.

Zespół nigdy grosza za to nie zobaczy.

Moje zdanie na rok 2020 jest takie, że żadnej

płyty w całości nie powinno być w sieci za darmo.

To wszystko kosztuje aby te płyty nagrać, i

system powinien chronić artystę aby jakiś

wpływ za to był. Nawet Ci, którzy płacą, jest to

opłata 10 dolarów za iTunes, czy też Spotify na

miesiąc, i nie jest to proporcjonalne aby artysta

mógł z tego żyć. Dlatego właśnie jeśli ktoś chce

żyć z muzyki to musi być na trasie większość

swojego życia, i sprzedawać merch. Jest to po

prostu cyrk na kółkach. Dobrze, że przynajmniej

sprzedaż winylów trochę wróciła, ale aby

wytłoczyć płytę na winylu trzeba wyłożyć dobrą

kasę ze swojej kieszeni, i też wysyłanie tego

przez pocztę jest koszmarem...

"Catastrophia" skojarzyła mi się z soundtrackiem

do "Painkillera", który zrobił Mech. Co

sądzisz o tej kapeli? Czy uważasz, że Twój

najnowszy album ma jakieś elementy podobne

lub wspólne z tym zespołem?

Mech? Czy myślisz o polskiej kapeli Mech z lat

80-tych? Zjednoczone Siły Natury - Mech?

Jeśli tak, to wtedy ich lubiłem i pamiętam, ale

nie powiem, żeby kiedykolwiek byli dla mnie jakąś

inspiracją. Jeśli, tak... to podświadomie.

Lubię wciskać wszędzie pytanie o gry komputerowe,

to skorzystam i tutaj. Czy poświęcasz

czas temu hobby? Jeśli tak, to jakie tytuły, gatunki

zwykle ogrywasz?

Nie, nie poświęcam żadnego czasu na gry komputerowe.

To po prostu wciąga ludzi i zabiera

im cały czas. Ja na to czasu nie mam. Pracuje

aby się utrzymać, i nagrywam płyty. Jak mam

czas to jadę do lasu, byle z daleka od ludzi. Wychowałem

się w Bielsku-Białej i dla mnie zawsze

las i natura była wielką częścią życia. Na szczęście

lasów w północnej Kalifornii nam nie brakuje.

Lubię też długie spacery brzegiem oceanu.

Tego w Polsce nie miałem...

Z ciekawostek growych, to kojarzę, że kapele

takie jak Megadeth czy Type O Negative

również nawiązywały, bądź dawały swoją

muzykę do gier, odpowiednio "Duke Nukem

3D" oraz "Blood". Co sądzisz o muzyce metalowej

w innych elementach kultury, nie będących

bezpośrednio związanych z metalem?

Ja myślę, że wszystko jest w porządku, co rozpowszechnia

kulturę heavy metalu, i ja jestem

za wszystkim, co nas może łączyć. Heavy metal

łączy ludzi na całym świecie. Rzeczy jak religia,

i polityka tylko mącą, i jątrzą...

Co sądzisz o obecnej sytuacji społeczno-politycznej

(na tyle, ile to Ciebie dotyka)? Czy

radzicie sobie tam z obecnymi problemami, w

miejscu, w którym aktualnie przebywasz?

Jak wiesz z moich tekstów, nie widzę tego w

różowych kolorach. Ameryka jest skorumpowanym

siedliskiem szakali pod względem politycznym,

ekonomicznym i jeśli chodzi o globalny

wpływ tego kraju na cały świat. Myślę, że nie

niedługo ten kraj padnie finansowo, i w ten lej

wpadnie cały świat. I wszystko to przez chciwość

relatywnie mówiąc paru skurwysynów. Jest to

jakieś szaleństwo. Tu już nie chodzi o pieniądze.

To chodzi o iluzje jakieś totalitarnej kontroli

nad światem.

Co zamierzasz zrobić w najbliższym czasie?

Najbliższy plan to wydanie "Resurrection" na

CD. Muszę dopiąć do końca szatę graficzną, i

będzie to dostępne na naszej stronie bandcamp.

Jestem otwarty na propozycje z wytwórni płytowych,

głównie jeśli by chodziło o wydanie tego

materiału na winylu.

Czego się spodziewasz w przyszłym roku?

Ja myślę, że nikt w tym momencie nie wie czego

można się spodziewać jeśli chodzi o następny

miesiąc. Mówienie o przyszłym roku to totalna

abstrakcja... Pandemia zakłóciła dokładnie

wszystko. Życzyłbym sobie aby wróciły koncerty,

abyśmy wrócili to jakiej tam szeroko pojętej

normalności, ale nie wiem czy to będzie możliwe...

Dziękuje za wywiad, powodzenia, trzymaj się!

Dziękuję i pozdrawiam serdecznie! \m/

Jacek Woźniak

ASTHAROTH 31


HMP: Witam Ralf! Dziękuję za możliwość

porozmawiania! Jestem po kilku odsłuchach

najnowszej płyty Mekong Delta "Tales Of

Future Past" i, nie będę ukrywać, album

brzmi świetnie! Nie mogę więc na początek

nie zapytać - czy te sześć lat przerwy od

ostatniej "In A Mirror Darkly" znacząco

wpłynęły na kształt premierowego materiału?

Ralph Hubert: Nie, nie za bardzo. Po prostu

chodzi o to, że kompozycja - jeżeli nie ogranicza

się do tylko czterech riffów granych tak

szybko jak to możliwe (moje wyrazy podziwu

dla wszystkich perkusistów tego gatunku) -

zajmuje dużo czasu. Szczególne gdy jakaś ma

dużo zmian rytmu albo zawiera dużo elementów

harmonizujących i modulujących. Jeżeli

zrobi się ją niedokładnie, to brzmi ona bardzo

bezkształtnie lub kanciasto. Na pewno są ludzie,

którzy mogą ją tworzyć w bardzo krótkim

czasie - niestety ja nie należę do jednych

z nich. Dużo czasu upływa zanim jestem zadowolony

z danego tytułu, i zdarza się, że nawet

po dwóch miesiącach - po ponownym odsłuchu

- wszystko kończy w koszu.

Na "Tales Of Future Past" dzieje się naprawdę

sporo. To na pewno nie jest album na

jedno-dwa przesłuchania. Powiem zresztą,

że słucham go w każdej wolnej chwili. Zanim

przejdziemy do zawartości muzycznej,

chciałbym zapytać o okładkę. Skąd pomysł?

Basen z pomysłami

Nie było chyba obojętnej osoby na wiadomość o

nowym albumie Mekong Delta. Od ostatniej

płyty minęło sześć długich lat i mogły pojawić

się wątpliwości o formę muzyków. Jednak o nic

nie trzeba było się martwić. Polscy fani formacji

mogli przekonać się o tym już na niedawnym

koncercie podczas festiwalu Metalmania, a "Tales

Of Future Past" tylko potwierdziło, z jak wyjątkowym

zespołem mamy do czynienia. Po

przeczytaniu tego wywiadu chyba nikt nie będzie miał wątpliwości, dlaczego tak

jest. Ralph Hubert to człowiek o szerokich horyzontach, niezwykle wrażliwy i

twardo stąpający po ziemi. Jego wyczerpujące odpowiedzi rzuciły, mam nadzieję,

nowe światło na kilka spraw. Zatem wygospodarujcie sobie dłuższą chwilę i zanurzcie

w intrygującym świecie Mekong Delta.

Foto: Nicolas Gaire

Zajmowałeś się tą kwestią równo z komponowaniem

czy raczej zostawiłeś wolną

rękę autorowi? Moim zdaniem bardzo trafnie

koresponduje z tym czego możemy posłuchać.

Tworzy silną aurę tajemniczości.

Okładka, która została namalowana przez

artystę Davida Damareta, była pierwotnie

przeznaczona dla historii H.P Lovecraft

"Mounains Of Madness". Odkryłem ją przez

przypadek, konkretnie szukając specjalnej,

ilustrowanej książkowej edycji wyżej wspomnianej

opowieści w Internecie. Od razu mnie

zafascynowała, i natychmiast pomyślałem o

głównym pomyśle na płytę, który ta ilustracja

całkiem nieźle reprezentuje.

Jak wspomniałem, kompozycje wręcz puchną

od pomysłów. W każdym numerze można

znaleźć kilkanaście ciekawych motywów.

Ralf, Ty napisałeś cały materiał. Zdradź

proszę czy "Tales Of Future Past" powstało

stosunkowo łatwo czy jednak był to album z

gatunku tych dojrzewających?

Dojrzewający? Może tak być gdyż każdy kolejny

album opiera się na doświadczeniach z

wszystkich poprzednich. Nie było inaczej niż

przy komponowaniu poprzednich, po około

roku podstawowa struktura wszystkich tytułów

była już gotowa. Ale tym co zajęło tak

długo tym razem była aranżacja, ponieważ

brała w niej udział orkiestra. W rzeczy samej,

zajęło mi dwa lata aby to zrobić.

Sześć lat przerwy między płytami to sporo

czasu, więc na pewno pewne pomysły kiełkowały

być może przez dłuższy okres. To, co

możemy usłyszeć na "Tales Of Future Past"

to całość Twojej wizji czy pozostało trochę

wolnego materiału, który, być może, miałby

szansę ukazać się jako następny album Mekong

Delta?

Może się tak zdarzyć, może też być tak, że

znacznie starszy pomysł pojawia się na kolejnym

albumie. Dzieje się tak gdyż lubię przechowywać

pomysły na tematy, które mi się

bardzo podobają w "basenie z pomysłami".

Tam znajdują się motywy, które nie pasowały

do obecnych kompozycji, albo takie, które narodziły

się pomiędzy nimi ale nie zostały dopracowane.

Kiedyś było z tym dużo zachodu

bo to wszystko był spisane na karteczce z muzyką,

dziś jest łatwiej dzięki komputerom.

Album jest niezwykle spójny. To na pewno

nie nowość dla kogoś, kto śledzi poczynania

Mekong Delta regularnie. Pomysł z instrumentalnymi

przerywnikami wypadł znakomi-cie

i nadał świetny klimat. Podobają mi

się zwłaszcza "Waste Land" i "Inharent". Jak

mniemam są ważną częścią muzycznej opowieści

- łączą dwie zupełnie inne fragmenty

krążka. Jak powstały te instrumentalne

utwory?

"Pejzaż(e)" dzielą - jak wspomniałeś - album

na trzy segmenty, które zawierają kompozycje

o podobnym charakterze lub stylu. Więc jeśli

chcesz, możesz nazywać je - jak były już nazywane

wcześniej - intermizzi lub madrigale, tak

jak interludia w operze. Skoro tym razem na

początku nie powinniśmy, jak to się zwykle

robi, używać gitar koncertowych, pomyślałem

sobie co by pasowało jako intro (Landscape

1), lub czego nie powinno w nim być. Pamiętałem

melodie, którą spisałem podczas pracy

nad "In A Mirror Darkly", ale której nie użyłem

bo tam nie pasowała. Skoro orkiestra była

by zbyt mocna na preludium, ale melodia nie

powinna być także w pustym miejscu, wpadłem

na pomysł aby stworzyć jakby filmowy

kolaż. Więc wrzućmy wszystkie zapiski do

komputera, eksperymentujmy przez trzy dni,

harmonijnie zaadaptujmy melodię, odłóżmy

ją i pozwólmy jej działać. Pasowała zarówno

jeżeli chodzi o tonację i nastrój, jako wstęp do

"Mental Entropy". W "Landscape 2/ Wasteland"

podjęta jest próba pogłębionej fuzji grupy,

zwłaszcza gitary elektrycznej z orkiestrą.

Kontrast w tym kawałku jest oparty na całkiem

upartym motywie otwierającym razem z

kolejnym motywem z elementem charakterystycznej

melodii Mauretańskiej. Obydwie

osiągają punkt kulminacyjny w środkowej części

walca, która zawiera fragmenty zestawów z

dwóch motywów. Kolejnym eksperymentem

w toku tego kawałka było złączenie gitary

koncertowej z elektryczną w tej samej melodii

w odniesieniu do brzmienia. W przeciwieństwie

do "Landscape 2", "Inharent" ("Landscape

3") kompletnie rezygnuje z orkiestry gdyż

głównym założeniem było granie wszystkich

wokali grupy w sposób jaki robi to orkiestra.

Odpowiedź gitary zajmuje miejsce fragmentów

skrzypiec czy rogów, bas głębokich strun

orkiestry dętej, co prowadzi do interesującego

brzmienia, zwłaszcza przy melodiach akordowych.

Skoro instrumenty w sposób naturalny

przyjmują także swoje metalowe funkcje,

podstawowe motywy są całkiem twarde, cała

piosenka ma bardzo ciekawy charakter.

"Landscape 4/ Pleasent Ground" jest jednym z

32

MEKONG DELTA


kawałków z długiej tradycji Mekong do adaptacji,

tym razem nie rosyjskiego kompozytora,

ale hiszpańskiego Isaaca Albeniza, którego

lubię grać. Wybrałem tytuł Seville z jego

"Suite Espanol", zwłaszcza. że grywam ją na

gitarze koncertowej od młodości. Kontrastując

z raczej posępnym nastrojem albumu,

na jego końcu powinno być coś bardziej celebrującego

życie. Podczas gdy do poprzednich

transkrypcji ( "The Hut Of Baba Yaga", "Night

On A Bare Mountain" itp.) do oryginałów

często wprowadzano zmiany, ten tytuł, poza

instrumentalizacją, jest w dużej mierze zgodny

z dziełem, dlatego też nie ma żadnych bębnów

w środkowej części. Zrealizowanie tej

części tylko poprzez gitary i bas było relatywnie

trudne, ale ja osobiście uważam efekt

końcowy za bardzo udany skoro ta partia miała

uformować silny kontrast do głównego motywu

granego wcześniej i później przez całą

grupę. Ale w rzeczy samej tytuły (jako część

tego można postrzegać "All Hope Is Gone")

mają głębsze tło. Pracowałem od lat aby móc

oddać muzycznie nowelę "Jądro Ciemności"

Josepha Conrada. Za każdym razem podejmowanie

tej próby doprowadza mnie na skraj

szaleństwa. Wszystkie tytuły "Landscape" są

tak w zasadzie wstępnymi badaniami nad teoretyczną

muzyczną implementacją motywu

przewodniego noweli. Więc te tytuły są dla

mnie ważne bo moim zdaniem są jedynym

właściwym sposobem na stworzenie dobrej

muzycznej wersji noweli Conrada.

Foto: Nicolas Gaire

Foto: Nicolas Gaire

Czym dłużej trwa płyta, tym bardziej daję

się wciągnąć w historię opowiedzianą na

"Tales Of Future Past". Napisałeś prawie

wszystkie teksty, więc jesteś idealną osobą,

którą mogę zapytać czym są "Opowieści z

przyszłej przeszłości"?

Prawie wszystkie teksty na albumie dotyczą

aktualnych kontrowersyjnych kwestii społecznych,

takich jak dziejąca się właśnie fragmentacja

na grupy, pomiędzy którymi racjonalna,

naukowa dyskusja wydaje się

niemożliwa, albo rażąco zwiększająca się

manipulacja poprzez "szufladkowanie" i robienie

zbyt dużej sensacji w mediach, itp. Aby

zawrzeć to wszystko w opowieści, oto jej

ramy: Naukowcy odnajdują pozostałości przeszłej,

nieznanej wcześniej cywilizacji, odkrywają

świadectwa (tekst) osoby (naszego skrzypka),

która opisuje problemy, które doprowadziły

do ich ostatecznego upadku. A obecne

problemy, które mamy (w czasie kiedy

tekst był pisany tekst, sytuacja związana z

covid-19 nie była tak zaogniona) są dosyć

zbieżne z tymi przedstawionymi w utworze.

Teksty mają indywidualny wymiar, bo my

często używamy metafor oraz paraboli, słuchacz

ma za zadanie ruszyć mózgiem. Ale

weźmy jedną jako przykład "When All Hope Is

Gone". Tekst jest parabolą tego jak kończy się

istnienie planety wessanej przez czarną dziurę.

Unikalność tej planety przy jednoczesnej

jej nieważności w kontekście trylionów innych

planet we wszechświecie, jest tutaj obiektem

dyskusji. A teraz po prostu zastąp planetę

człowiekiem…

Jak oceniasz ten album w konfrontacji z poprzednimi?

Zastanawiasz się czasem, co

mogłeś zrobić lepiej, co zmienić albo czy może

coś zadziało się za szybko, a może w ogóle

nie zwracasz na to uwagi?

To ciekawe pytanie. Prawdę powiedziawszy,

po czterech latach codziennej pracy nad albumem

to… czuję się pusty. Sporo czasu zajmuje

osiągnięcie odpowiedniego dystansu do tego

co się stworzyło, aby dostrzec i przeanalizować

potencjalne błędy. Zanim ten proces nie

dobiegnie końca, nie jestem w stanie dać rzetelnego

osądu. Z mojego punktu widzenia

wszystkie albumy były bardzo ważne i nie zakwalifikował

bym ich jako dobrych czy kiepskich.

Może powinno postrzegać się je jako

podróż, która zaczęła się wraz z pierwszym

albumem. To on był podstawą wszystkich kolejnych.

Każdy kolejny był krokiem na przód,

a czas jego tworzenia reprezentuje poziom, na

którym byliśmy w kontekście grania, komponowania

i techniki. Ostatecznie, "Music of E.

Zann" jest niemożliwa bez doświadczenia płynącego

z "Mekong 1st", "Principle of Doubt"

nie do pomyślenia bez "Music of E. Zann", a

"Dences Of Death" była by zwyczajnie niemożliwa

do skomponowania bez wiedzy jak

zlokalizować instrumenty w kontekście kompozycji.

Można sformułować to jako fundamentalną

zasadę dla wszystkich albumów.

Pisząc tak pogmatwaną muzykę na albumy

Mekong Delta musisz mieć niezwykle ciekawe

inspiracje. Możesz o nich trochę opowiedzieć?

Wyjawię teraz sekret. U mnie przed supermarketem,

jest taki starszy facet, który regularnie

gra na keyboardzie aby dorobić trochę

kasy. Jego improwizacje przy walcach, rumbach

i tangach na keyboardzie są atonalne

przy takim jednoczesnym zapale oraz rytmice

naprzeciw beatowi… że za każdym razem kiedy

nie mam pomysłów, idę tam, słucham

przez pół godzinki i znajduje dosyć pomysłów

na nowe albumy… Nie, te muzyczne przychodzą

kiedy gra się na instrumencie, podczas

chodzenia, picia piwa… A jeżeli chodzi o teksty,

to muszę po prostu zobaczyć nonsens z

pierwszych stron najpopularniejszych gazet,

albo posłuchać bełkotu niemieckiego polityka.

To wystarczy jako inspiracja do tekstów dla

całego albumu.

Końcówka "Tales Of Future Past" może naprawdę

zaskoczyć. Po mocnym początku, narastającej

atmosferze gdzieś pośrodku przychodzi

bardzo, jakby nie było, łagodne zakończenie.

Efekt jest piorunujący i przynosi

dużo refleksji. Zakładałeś, że właśnie po

kontakcie z Twoją muzyką słuchacz będzie

mógł przemyśleć sobie pewne rzeczy?

Słuchacze muszą to ustalić dla samych siebie.

Można słuchać każdego rodzaju muzyki, także

Mekong Delta, na dwa sposoby. Przy okazji,

jako czysta rozrywka, albo intensywnie

MEKONG DELTA 33


Foto: Nicolas Gaire

bez żadnego rozpraszania się. Polecam drugą

opcję. W takim wypadku jest się zmuszonym

wejść głębiej w warstwę tekstową, a wtedy

słuchacz staje się bardziej uważny w wielu

kwestiach, poruszanych przez nas.

Album ukazuje się również w trudnym dla

świata czasie. Chciałbym zapytać czy epidemia

koronawirusa miała jakiś wpływ na

utwory, czy pisanie materiału było już na

początku 2020 roku zakończone?

W tym czasie nagrania były już gotowe a ja

zajmowałem się miksowaniem. Z racji tego, że

studio jest w moim domu, covid-19 nie ma

żadnego negatywnego wpływu na proces tworzenia,

ale data premiery została przełożona z

powodu tego skrawka DNA.

Skoro poruszyłem ten temat - dla każdego z

nas nie było to łatwe lecz każdy szukał jakiegoś

sposobu by przetrwać. Jak Ty radziłeś

sobie w okresie pandemii? Miałeś jakieś

szczególne zajęcia, który potrafiły odwieść

myśli od tego, co dzieje się poza czterema

ścianami?

Na całe szczęście ja nie odnalazłem tego

"przycisku paniki", który wprawił tak wielu

ludzi w poruszenie. To, że taka pandemia jeszcze

kiedyś się wydarzy, było jasne dla każdego

kto wcześniej zetknął się z tym tematem.

Tak było ze mną kiedy obejrzałem "Outbreak",

wciąż warty zobaczenia film (chociaż

"Contagion" jest nowszy i bardziej realistyczny).

Podczas szukania literatury traktującej

o tym całkiem szerokim temacie, natknąłem

się na książkę "The Coming Plagues", która

analizowała grypę hiszpankę, ebolę, marbug i

inne. Wyjaśnia ona mechanizmy rozprzestrzeniania

się epidemii. Mając w głowie te

informacje, nie byłem za bardzo zaskoczony

obecną sytuacją. Na tą chwilę, spędzam większość

czasu na ponownej aranżacji prac

orkiestry. Skoro są już one zrejestrowane, muszę

tylko dopasować je do mojego obecnego

sprzętu orkiestry - który jest znacznie lepszy

niż ten, który można usłyszeć na "Tales…".

Nieprędko wrócą też koncerty. Na pewno

tęsknisz do występów, pewnie jak każdy muzyk.

Może więc jest to, jeśli można tak powiedzieć,

dobry czas na przygotowanie jakiegoś

materiału koncertowego czy pomyślenie

o wydawnictwie DVD i Blu-ray? Co Ty na

to? Raczej w historii Mekong Delta nie

pojawiło się nic przez ładnych parę lat nie

licząc koncertu z Frankfurtu z 1991 roku (wydany

w 2007).

Stworzenie wideo nie jest takie łatwe, ponieważ

ja mam wysokie wymagania a one nie są

tak całkiem tanie. Jako odniesienie można

użyć klip do "King with a Broken Crown",

który przedstawia moje minimalne wymagania

związanego z muzycznym wideo. Na pewno

nie wydamy jednego z tych powszechnych

klipów, w którym można zobaczyć muzyków

stojących po prostu w kółku i grających

utwór. Za dużo już tego gówna na YouTube!

Są inne sposoby by wizualnie przedstawić piosenkę.

Martin ma kontakt z człowiekiem,

który robi to bez udziału muzyków. Zobaczmy,

czy to wyjdzie.

Skoro przy koncertach jesteśmy, chciałbym

zapytać czy sięgasz pamięcią do jakichś wyjątkowych

sztuk Mekong Delta? Coś szczególnie

zapadło Ci w pamięć, może niedawny

występ w Polsce w ramach festiwalu Metalmania

w Spodku?

Koncert w Spodku był fantastyczny! Wspominam

go, jak każdy koncert w Polsce. Zawsze

super zorganizowany, świetna załoga,

pomocni organizatorzy i wspaniała publiczność.

Ale koncert, którego nigdy nie zapomnę,

to ten dosłownie pierwszy, który odbył się w

Rockkaus w Wiedniu, a nie Düsseldorfie, jak

wielu ludzi myśli. On był drugi. Ma to związek

z faktem, że wtedy byłem już kompletnie

zaskoczony poziomem sprzedaży naszego

albumu, ale nie mogłem sobie wyobrazić, że

ludzie chcą zobaczyć Mekong na żywo. Wyszliśmy

z autobusu, organizator wziął nas na

zaplecze i poinformował, że sala była by za

mała aby pomieścić tysiąc osób. Była kompletnie

wyprzedana, a ludzie stoją na ulicach.

Odpowiedzią na moje pytanie czy on robi

sobie jaja, było to, że wziął mnie bez słowa za

rękę i najpierw pokazał całkowicie przepełniony

pokój dla gości a potem poszliśmy na

piętro bym wyjrzał przez okno. Wtedy szczęka

mi opadła i powoli zdałem sobie sprawę, iż

mówiąc delikatnie, trochę nie doceniłem zainteresowania

jakie wzbudziło Mekong Delta.

Nie bez powodu nawiązałem do Polski.

Miałeś przyjemność współpracować z jednym

z ciekawszych polskich wokalistów,

Leszkiem Leo Szpiglem. Powiedz, jak do tego

doszło i jak wspominasz sesję do "Lurking

Fear"?

Uli Kush zasugerował mi Leo, kiedy spytałem

czy zna wokalistę, który rozumiałby bez problemu

struktury rytmiczne i harmonijne materiału,

co jest bezwzględnym wymogiem by

móc na nim śpiewać. Dobrze się dogadywaliśmy

- bądź co bądź Leo jest profesjonalistą -

a współpraca przebiegała bez problemów. To

było fajne przeżycie.

Jeśli się już poruszamy w przeszłości to

chciałbym zapytać, od których albumów

Mekong Delta radziłbyś zacząć przygodę

komuś, kto nigdy zespołu nie słyszał?

To zależy czego chcesz. Jeśli chcesz tylko usłyszeć

co możesz zrobić ze składem metalowym

bez wchodzenia głębiej to "Kaleidodcope",

potem "Wanderer" oraz "Tales" byłyby dobrym

wyborem. Jeśli lubisz klasykę, może

"Pictures" a później "Suite" z "Visions". Niemniej

jednak, polecałbym zacząć chronologicznie

od pierwszej płyty. Wtedy można bezsprzecznie

doświadczyć muzycznego rozwoju

grupy.

To zanurzmy się jeszcze trochę głębiej w

przeszłość. Pamiętasz swoje początki z

muzyką? Wracasz czasem do pierwszych

momentów z Mekong Delta? Skład, który

tworzył pierwsze płyty to była naprawdę

ekipa świetnych muzyków. Pamiętasz może

skąd wziął się pomysł, żeby posługiwać się

zupełnie innymi imionami i nazwiskami?

Prawdę powiedziawszy, to nie tracę czasu na

oglądnie się za siebie, wolę patrzeć w przyszłość.

Tak czy inaczej, moje kluczowe przeżycie

miało miejsce kiedy miałem 12 lat - trochę

już wtedy grałem na basie - i zostałem

skonfrontowany z prawdziwym(!) gitarzystą

flamenco! To był główny powód, dla którego

zacząłem się uczyć grać na klasycznej gitarze.

Ta decyzja drastycznie zmieniła moje życie.

Brałem grę na gitarze bardzo poważnie, ćwicząc

do 10 godzin na dobę. Później, w wieku

15-16 lat, usłyszałem utwór. który miał największy

wpływ na mój muzyczny rozwój. To

był fragment symfonii orkiestry skomponowany

przez Sergieja Prokowiewa, pierwszy

fragment z jego drugiej symfonii d-minor,

który on sam scharakteryzował jako dzieło

"stali i żelaza". To był pierwszy raz kiedy

zauważyłem jak orkiestra z ciężką sekcją dętą

ma wiele wspólnego z heavy metalem, czasem

brzmiąc nawet ciężej, i to zmieniło radykalnie

sposób mojego komponowania. Może zauważyliście,

że niektóre melodie akordów gitarowych

w Mekong Delta brzmią bardzo podobnie

do orkiestry dętej, na przykład środkowa

melodia w "The Cure". Historia Mekong Delta

w zasadzie zaczyna się kiedy poznałem w

moim studio Jörga, perkusistę Avenger (później

Rage). Pracowaliśmy razem przy wielu

produkcjach i dużo dyskutowaliśmy o muzyce.

On z punktu widzenia muzyki rockowej, ja

raczej z punktu widzenia muzyki klasycznej.

W pewien piwny wieczór, to było chyba w

1984 lub 85, przyszedł do studio z demo zespołu,

którego wtedy jeszcze nikt nie znał - to

była Metallica! Razem z innymi, odtworzył

mi "Fight Fire With Fire". Utwór zawierał rytmiczną

anomalię, która była nietypowa dla

metalu w tamtym czasie. To mu bardzo zaimponowało,

ja też uważałem, że to ciekawe.

"Całkiem niezłe, ale da się to zrobić lepiej" - to był

mój komentarz. Jörg spojrzał na mnie i powie-

34

MEKONG DELTA


dział: "Zrób to w takim razie". Rzuciłem -

"Czemu nie?". I tak w ciągu dwóch tygodni

skomponowałem pewne nie do końca dopracowane

struktury muzyczne. Jego reakcją było

to, że chciał natychmiast zagrać na perkusji do

tych riffów. Pojechaliśmy do sali prób i, mogę

powiedzieć, że w ten sposób Mekong Delta

się narodziła. Nigdy nie myślałem, że pierwszy

album stanie się takim tematem dla magazynów.

Ale jedna rzecz stała się dla mnie

jasna po pierwszym albumie - jeśli to ma być

kontynuowane, każda kolejna płyta musi iść

krok dalej… Więc jestem teraz w tym punkcie,

dając wywiad dla nowego albumu, co

wciąż odpowiada zasadzie. A kwestia pseudonimów?

Były dla nich dwa powody. Pierwszy

- bardzo prosty - był taki, że obydwoje

byliśmy już zakontraktowani w innych zespołach,

i mogliśmy wydawać tylko w ramach

tamtej współpracy. Zatem pozbyliśmy się tego

problemu używając pseudonimów. Drugim

powodem było to, że nie wierzyłem, aby ktokolwiek

spodziewał się, że niemiecki muzyk

będzie grał takie rzeczy. Uważano wtedy, że

tylko ci pochodzący z Ameryki są w stanie to

robić. Więc brak niemieckich imion zamykał

zbędne dyskusje.

W końcówce lat 90. Mekong Delta zmierzyło

się z dziełem Mussorgsky'ego, słynnym

"Pictures At An Exhibition". Jak z perspektywy

czasu oceniasz tą płytę? Powstała

pod wpływem genialnej interpretacji Emerson

Lake & Palmer?

Wizja Mekong Delta nie ma nic wspólnego z

fantastyczną interpretacją Emerson, Lake &

Palmer, ponieważ są zinterpretowane tylko

cztery tytuły kompozycji ("Promenade", "Gnomus",

"Baba Yage's Hut" and "The Great Gates

of Kiev"), podczas gdy w wersji Mekong jest

szesnaście implementowanych tytułów o prawdziwej

wartości. "Pictures At An Exhibition"

były osobistym marzeniem. Przez lata

Mekong Delta konsekwentnie nagrywał pojedyncze

tytuły Mussorgskiego, więc pomyślałem,

że to dobry pomysł, aby nagrać jakąś

całość. Nie spodziewałem się tylko ogromnego

nakładu pracy. Dwa lata zajęło mi przygotowanie

albumu. Większość ludzi nie wie, że

jest kilka wersji orkiestralnych, z których zrobione

zostało kilka aranżacji. Spędziłem cholernie

dużo czasu aby odnaleźć oryginalną

wersję Mussorgsky'ego na pianino. Samo to

było niezmiernie trudne, a potem trzeba było

przełożyć wszystkie aranżacje na papier, co

finalnie dało jakieś 200 stron. W studio okazało

się, że będzie bardzo trudno dokładnie

odwzorować moją wizję. Po tym jak album

został ukończony, wiedziałem co to znaczy

twórczo się wypalić.

Czego Ralph Hubert słucha prywatnie?

Masz może jakieś najnowsze muzyczne odkrycia?

Niestety nie mam prawie w ogóle czasu na odkrywanie

nowej muzyki. Pamiętaj, że wszystkie

piosenki do albumu zostały w całości napisane

przeze mnie. To zajmuje dużo czasu.

Biorąc na przykład obecny album to stworzenie

go od początku do końca zajęło cztery lata.

Kiedy nie komponuje lub nie eksperymentuje

nad własnym materiałem, nie mam zazwyczaj

ochoty na słuchanie innej muzyki. A

jeśli już, to raczej coś kontrastującego - klasyczną

gitarę. Nowe i interesujące piosenki metalowe

słyszę zazwyczaj kiedy spotykamy się

na próbach. Chłopaki są zawsze lepiej poinformowani

niż ja.

Zbliżamy się już do końca wywiadu. Raz jeszcze

dziękuję za znalezienie chwili, żeby odpowiedzieć

na te parę pytań. Prosiłbym o

jakieś dobre słowo, wiadomość, dla polskich

maniacs, fanów Mekong Delta i czytelników

Heavy Metal Pages.

Jako członek Mekong Delta chciałbym podziękować

wszystkim fanom, którzy wspierali

nas przez te wszystkie lata. Dzięki, bo bez

Was każda grupa byłaby niczym. A co do

przyszłości: wciąż jest tyle muzycznych rzeczy

do odkrycia, tyle barier technicznych do pokonania

i wspólnego przeżywania ze starymi i

nowymi fanami…

Od siebie życzę dużo zdrowia i mam nadzieję,

do szybkiego zobaczenia na koncertach!

Pozdrawiam.

Adam Widełka, Kacper Hawryluk,

Przemysław Doktór

Foto: Nicolas Gaire

MEKONG DELTA 35


mieszka w Szwajcarii (śmiech). Jak wspomniałem

wcześniej - tak, jest taki pomysł, żeby

coś nagrać przy tej okazji.

Staniemy na głowie, żeby kopary poopadały

Stało się! Witchking wraca. Powrót krakowskiej ekipy to kolejny

krok festiwalu Helicon. Na poprzednich edycjach organizatorom udało się

wyciągnąć z odmętów historii Destroyers i jeszcze raz Stos, który miał już

zamknąć działalność. Choć Witchking to znacznie młodszy zespół, swego

czasu był nadzieją polskiej sceny. Zresztą nie tylko z tego powodu powrót

zespołu może okazać się prawdziwym uderzeniem "Drums of Moria". Mateusz

Gajdzik planuje wykorzystać doświadczenie wypracowane z Vane

na deskach sceny Heliconu.

HMP: Ostatnio rozmawialiśmy przy okazji

Vane. Powiedziałeś wtedy, że heavy metalu

się nagrałeś już wystarczająco. Jakich mocy

musiał użyć Paweł "Atrej", żebyś jednak -

choć na chwilę - do tego heavy metalu powrócił?

Mateusz Gajdzik: Szczerze mówiąc, to nie

musiał mnie długo namawiać. Dla mnie to jest

powrót do fajnych chwil ze spoko ludźmi.

Nikt na nic więcej się nie nastawia, a ja traktuję

to jako ciekawą przygodę.

Jak w ogóle wygląda taki reunion inspirowany

z zewnątrz? Nie jesteście już kapelą.

Atrej dzwoni do Ciebie, a Ty odzywasz się

tego typu, to po prostu się w to wchodzi jak w

masło. Z tego co wiem, to większość chłopaków

nie gra nigdzie aktywnie, więc ten powrót

to coś więcej niż koncert w innym składzie z

inną muzą.

Załóżmy jednak, że takowy "reunionowy kawałek"

powstaje. Od zakończenia działalności

Witchking minęło dużo czasu, pewnie

Wasze gusta i podejście do muzyki ewoluowały.

Zresztą już druga Wasza płyta była

mocniejsza od debiutu. Myślę sobie, że "nowy"

Witchking będzie albo mocniejszy, albo

wręcz przeciwnie, wejdziecie w konwencję i

będzie bardzo klasycznie heavymetalowy.

Macie już jakąś koncepcję?

Z perspektywy czasu, jak patrzę na to, co nagraliśmy,

to chyba bym poszedł w tematykę z

pierwszej płyty. Tekstowo to się trzymało kupy,

był na to jakiś pomysł. Druga płyta to zlepek

różnych tekstów bez wspólnego przesłania,

niepowiązany z nazwą czy pierwotną

koncepcją zespołu. Muzycznie moim zdaniem

dużo ciekawsza, ale klimatycznie jedynka bije

ją na głowę. Chciałbym połączyć te dwa światy

i zrobić coś muzycznie ambitnego i chwytliwego,

a tekstowo wrócić do Władcy Pierścieni.

Czy będzie mocniejszy, czy bardziej heavy

metalowy? Zobaczymy - nie chcę się ograniczać.

Co nam wyjdzie, to wyjdzie, a brzmieć

będzie jak my, bo w końcu - to my (śmiech).

Zdarzyło Ci się przez te lata przerwy choć

raz odpalić którąś z płyt Witchking?

Jasne! Nie codziennie (śmiech), ale za każdym

razem jestem trochę zaskoczony - zaraz, to

my takie rzeczy graliśmy? Jakoś moje wyobrażenia

są gorsze niż to, co słyszę po latach.

do chłopaków czy każdego nakłania z osobna?

Atrej do mnie napisał, uznałem to za ciekawy

pomysł i wziąłem na siebie przegadanie tematu

z resztą. Wszyscy byli chętni, więc nie było

z tym większego problemu.

Niesamowite, że uda Wam się zagrać w tym

samym składzie, w jakim nagraliście ostatnią

płytę. Zazwyczaj na tego typu koncertach

pojawia się jakiś muzyk zastępczy. Tak

bardzo zapaliliście się wszyscy do powrotu

czy po prostu nikomu nic nie stało na przeszkodzie?

Ciężko mi mówić za resztę, ale wydaje mi się,

że gdzieś to w każdym siedzi i jak jest okazja

36 WITCHKING

Foto: Xaay

Mówiłeś też, że trudno Ci odnaleźć w tym

gatunku świeżość. Myślisz, że szykując się

do koncertu Witchking uda Ci się ją odnaleźć

i wcale nie skończy się na jednym koncercie?

Szczerze, nie wiem. Nasze numery, szczególnie

te z drugiej płyty, nie są takie stricte heavy

metalowe. Jest w nich sporo progresji, nieoczywistych

patentów. Jeśli coś napiszemy nowego,

to wątpię, żeby to było w stylu Manowar

- strzelam, że wyjdziemy poza ramy gatunkowe.

Trzymanie się takich ram jest mocno

ograniczające. Ale nie ma co gdybać, bo

nie powstała jeszcze nawet jedna nutka

(śmiech). Czy zagramy więcej koncertów? Nigdy

nie mów nigdy, ale planów takich, póki co

nie ma.

Mówisz o nowym materiale. Znając Twoje

podejście do oprawy i robienia muzyki z

sensem, a nie tylko "żeby było" podejrzewam,

że rzeczywiście będziecie grać nie tylko

próby, ale pewnie nagracie jakiś reunionowy

kawałek, który zapowie Wasz koncert.

Z graniem prób to może być rożnie - pałker

Jest coś takiego jak "polski heavy metal". W

przypadku zespołów z angielskimi tekstami

czasem z zamkniętymi oczami można zgadnąć,

że zespół pochodzi z Polski. Duża w

tym zasługa wokalistów - i to nawet nie

kwestia gorszego angielskiego, bo ten często

jest w porządku, raczej chodzi o specyficzne

akcentowanie. Słuchając dziś Witchking

słyszysz "polski heavy metal" czy zupełnie

nie?

To jest temat, który mocno wałkowaliśmy w

Vane. I po godzinach walki o idealne, angielskie

akcenty, po jakimś czasie stwierdziłem,

że w sumie to ma to swój urok. Polacy mają

chyba kompleks, że nie potrafią mówić jak

native speakerzy, więc jak słyszą kogoś śpiewającego

z polskim akcentem, to od razu jest

atak. Podczas gdy obcokrajowcy odbierają to

inaczej. Anglicy, Amerykanie - oni są przyzwyczajeni

do tego, że ich język się kaleczy na

każdym kroku i nie jest to chyba dla niech

taki problem jak dla nas (śmiech). Niektórzy

zrobili nawet z tego swój atut. Taki Czesław

Mozil jest nie do pomylenia z nikim, nie?

A propos Vane. Myślisz, że Vane ma już tak

ugruntowaną pozycję, że zapowiadanie Waszego

koncertu jako "koncertu gitarzysty

Vane" przyciągnie większą publiczność?

A nie wiem, natomiast myślę, że jest to z korzyścią

dla obu "obozów" - fani Vane mogą zobaczyć

jednego z muzyków w innym setupie,

fani Witchking mogą poznać band, gdzie ten

sam typ co pisał do Witchking się produkuje.

Muzycznie to trochę inne bajki, ale sporo ludzi

jednak nie zamyka się na jeden gatunek.

Wygląda na to, że festiwal Helicon uderza w

te same tony z Keep it True. Odbiorcy wręcz

oczekują wygrzebywania starych polskich


kapel. W pierwszej chwili do głowy by mi nie

przyszło, że Witchking to już ta kategoria,

ale z drugiej strony... od zamknięcia Waszej

działalności minęło już 11 lat. To co, jak

myślisz - jesteście starym legendarnym zespołem,

czy nie?

Staro to się czuję, ale legendą to zdecydowanie

nie (śmiech). Legenda to Kat (z Romkiem

rzecz jasna), Turbo, Vader. My nie podskoczymy

do osiągnięć tych bandów z naszymi

dwoma płytami. Wydaje mi się, że żeby być

legendą, to trzeba jednak znaczyć coś więcej,

niż tylko istnieć paręnaście lat temu.

Pamiętam tego rodzaju "powrotowe" koncerty

na początku XXI wieku. Wracał po "latach

przerwy" Kreon czy Stos. Wtedy wydawało

mi się, że od zaprzestania grania minęły

całe epoki. Tymczasem to był dystans

10-12 lat. Taki sam jak obecnie Wasz. Myślisz,

że dla młodszych fanów metalu jesteście

przez ten dystans tak samo kultowi, jak

wtedy Kreon czy Stos?

Nie mam bladego pojęcia. Zastanawiam się,

czy ta kultowość nie pojawia się w pokoleniu,

które miało okazję uczestniczyć w życiu tych

bandów zanim się rozpadły czy zawiesiły działalność.

Jak młodzi reagują na kapele, które

grały, kiedy oni chodzili do przedszkola to się

okaże (śmiech).

Foto: Witchking

Powrót na trzeciej edycji Helicon będzie

miał bardzo krakowski wymiar. Jesteście w

dużej mierze krakowską kapelą i zagracie z

równie krakowskim Evangelist. A może obecność

"rodaków" Evangelist pomogła Ci podjąć

decyzję o reunionie?

Choć z Evangelist się znamy, to mam nadzieję,

że się nie obrażą, jak powiem, że nie miało

to akurat żadnego znaczenia. Ja osobiście myślałem

głównie o tym, że może to być gratka

dla starych fanów Witchking plus fun dla

mnie, żeby znów zagrać te numery. Robienie

tego w extra towarzystwie jest za to zdecydowanie

na plus!

Ogromnie się cieszę na ten koncert! Podejrzewam,

że Wy również. Do zobaczenia na

koncertach!

A i owszem! Szczególnie, że planuję wykorzystać

nieco technicznych rozwiązań wypracowanych

w Vane - dymiarki, światła etc. Będzie

się działo i staniemy na głowie, żeby kopary

poopadały!

Katarzyna "Strati" Mikosz


HMP: Na początku gratuluję świetnej płyty!

Greg May: Ależ dziękuję bardzo. Miło to słyszeć

na samym początku (śmiech)

Wydajecie płytę po 24 latach przerwy. Pech

chciał, że w momencie, gdybyście mogli jechać

w trasę i sprzedawać płyty, pojawiła się

pandemia. Pomijając już oczywisty brak koncertów

- bardzo wpłynęła na Wasze plany?

Przez całą tą sytuację i związane z nią światowe

wariactwo musieliśmy trochę zrewidować swe

plany. Ale zacznijmy może od albumu. Faktycznie

jak powiedziałeś, jest to nasza pierwsza

płyta wydana w ciągu ostatnich 24 lat. Nie

Jaja jak piłki do koszykówki

Basista Tyrant Greg May to straszna gaduła i typ gawędziarza. Często

gubi wątki, porusza kilka naraz, wraca do kwestii już poruszonych itp. Bardzo lubi

też wcinać różne dygresje. Gość naprawdę byłby świetnym kompanem do rozmów

przy piwku. W związku z tym, co napisałem czasem jego odpowiedzi na niektóre

pytania średnio nawiązują do ich treści. Ale mimo wszystko z poniższej rozmowy

można wyciągnąć sporo ciekawej treści na temat tej w pewnych kręgach legendarnej

grupy. Zarówno jej przeszłości, jak i ostatnich wydarzeń w jej obozie.

"Hereafter" wydajecie też na kasecie, Domyślam

się, że to pomysł Shadow Kingdom Records,

przecież teraz kasety przeżywają renesans.

Jak zareagowaliście na fakt, że coś, co w

momencie wydawania przez Was "King of

Kings" odchodziło do lamusa i wydawało się

przeżytkiem, teraz okaże się hitem?

Tak naprawdę pośród fanów metalowego podziemia

kasety zawsze były nośnikiem cieszącym

się ogromnym uznaniem, czy nawet swego

rodzaju kultem. Nasz poprzedni album "King

Of Kings" nigdy się nie doczekał swej premiery

na kasecie. Co innego "Hereafter". Osobiście

nie używam kaset. Przestałem to robić, gdy

sprawiłem sobie gramofon. Z czasów młodości

pamiętam, że kasety szybko się zużywały. Nie

oszukujmy się, nie jest to najtrwalszy nośnik.

każdym etapie byliście w innej dekadzie życia.

Jak patrzycie dziś na dokonania z czasów

gdy mieliście po 20 lat w latach osiemdziesiątych

oraz na te późniejsze?

Jako dwudziesto oraz dwudziestokilkulatek dopiero

tak naprawdę wchodziło się w pełną dorosłość.

Bardzo miło wspominam tamten

okres. Czas płynął jakby wolniej, życie wydawało

się łatwiejsze. Tu są pieniądze, tu studio

nagraniowe, tu umowa na zagranie kilku koncertów…

Wszystko pędziło jak szalone. Byliśmy

wtedy właściwie gówniarzami. Nasz przedział

wiekowy wówczas to 18-23 lata. Taką

bandą małolatów zainteresowała się tak wytwórnia,

jak Metal Blade. To było piękne gdyż

w tych czasach nikt nie czuł w nikim konkurencji.

Wszyscy podawali sobie ręce i szli na

piwo. Nie zarabialiśmy na muzyce tyle, by być

w stanie się utrzymać, ale nie to było wówczas

najważniejsze. Metal Blade zawsze łączył nasze

koncerty z innymi swymi wykonawcami,

zatem graliśmy ze Slayerem, Lizzy Borden,

Armored Saint, WASP i wieloma innymi. Każdy

z tych koncertów był czymś naprawdę niesamowitym

i pełnym magii. Kochałem występy

na żywo! Kiedy nadszedł czas wydania drugiej

płyty, coś się zaczęło psuć. W Metal Blade zaczął

się lekki ferment. Bardzo do myślenia dał

nam fakt, że Slayer odszedł do innej większej,

lepszej i bogatszej wytwórni. My żeśmy cierpliwie

czekali na rozwój wydarzeń. Mieliśmy jednak

świadomość, że Slayer to zespół będący w

innym miejscu niż my. Oni już wtedy byli gotowi

na podbój świata, my niespecjalnie. Zresztą

wcale żeśmy tego nie potrzebowali. Potem

wskoczyliśmy w lata 90-te. Coraz większą rolę

zaczął odgrywać death metal. Po ulicach zaczęli

łazić goście w koszulkach Deicide, Orbituary

czy innych podobnych kapel. Z drugie zaś

strony całkiem widoczni byli też fani takich

kapel jak Guns N' Roses, Motley Crue czy

Dokken. Pierwsza połowa tamtej dekady to

był w ogóle fajny czas dla metalu. W drugie połowie

pojawił się zaś ten cały crossover.

wiem jak będzie przyjęta, jeszcze za wcześnie

by o tym mówić. Jak na razie otrzymaliśmy

bardzo pozytywną recenzję w Kerrang. Mamy

też ogromną liczbę odsłuchów i pobrań albumu

z Internetu. Jest to dla nas o tyle istotne, że

chcąc nie chcąc każdy z nas musi się w pewien

sposób pogodzić z cyfryzacją muzyki. Innym

naszym sukcesem jest to, że mamy naprawdę

stały skład, gdzie każdy świetnie odnajduje się

w swej roli. Wspaniale współpracuje się nam

także z Shadow Kingdom Records. Co do

koncertów zaś, pewnie będziemy musieli trochę

poczekać, ale jestem dobrej myśli.

Foto: Tyrant

Pamiętam czasy, gdy na rynek zaczynały wchodzić

płyty CD. Byłem wręcz zachwycony tym

formatem. Mały rozmiar w porównaniu z winylem,

bardzo fajne brzmienie, możliwość szybkiego

przerzucenia słabszych utworów… A dziś

żyjemy w czasach, gdy każdy całą swą "płytotekę"

nosi w kieszeni na telefonie (śmiech). W

związku z tym, dzisiaj kasety są raczej gadżetem

dla freaków, ale ok. Nie mam nic przeciw.

Tyrant zahaczył o trzy epoki metalu. Zaczynał

w złotych czasach lat osiemdziesiątych,

wydał jedną płytę w niefortunnych czasach

połowy lat dziewięćdziesiątych i powraca w

2020, kiedy metal, zwłaszcza jego klasyczne

odmiany znów znajdują wielu odbiorców.

Przez ten czas Wy także dojrzewaliście. Na

Na okładkę "Hereafter" trafił obraz Thomasa

Cole. To jeden z najbardziej popularnych

XIX-wiecznych malarzy wśród metalowych

zespołów. Wybraliście go, bo tworzy tajemniczy,

romantyczny klimat czy powodem było

nawiązanie do zespołu Candlemass, który

też uwielbia obrazy Thomasa Cole? Wasza

okładka to nieco podobny obraz do tego z

"Nightfall" Candlemass. Podejrzewam, że w

ten sposób chcieliście zaznaczyć nieco inny

kierunek Tyrant?

To nie myśmy o tym zdecydowali. Chcieliśmy,

aby okładka miała motyw cmentarny, ja zresztą

większa część okładek płyt doom metalowych.

Ale nie, goście z wytwórni stwierdzili, że

my musimy mieć coś naprawdę wyjątkowego.

Myślę sobie "Co???". A oni mi mówią, że mają

świetną grafikę, która będzie zdobić nasz album.

Powiedzieli, że to obraz znanego artysty

Thomasa Cole'a. Powiem szczerze, że wszyscy

byliśmy tym faktem podekscytowani. Zanim

zobaczyłem ten obraz dostałem jego opis, który

mniej więcej brzmiał "niebo otwierające się

nad ciemną scenerią". Niby jedno proste zdanie

a budzi wyobraźnię, co nie? Co do drugiej części

pytania, czyli podobieństwa naszej okładki

do okładki albumu "Nightfall" grupy Candlemass,

to jest ono całkowicie przypadkowe. Powiem

więcej. Nigdy nie posiadałem, ani nawet

nie słuchałem żadnej płyty Candlemass, choć

wielu z was pewnie ciężko uwierzyć w to, co

mówię. Ze względów, o których już tu wspominałem,

moja kolekcja płytowa składała się głó-

38

TYRANT


wnie z krążków wydanych przez Metal Blade

(śmiech). Mogłem się do nich wybrać, gdy tylko

miałem ochotę i brać tyle płyt, ile tylko dusza

zapragnie. Parę razy wypełniłem płytami

cały bagażnik mojego samochodu. Slayer,

Warlord itp. W końcu to byli goście, z którymi

grywaliśmy. Candlemass nie był zespołem

z Metal Blade, więc nie miałem tak łatwego

dostępu do ich nagrań. Kompletnie nie znałem

albumu "Nightfall" i nie miałem zielonego pojęcia,

jaką on miał okładkę. Pokazał mi ją dopiero

Robert Lowe, nasz wokalista, który poza

tym, że przez pewien czas był wokalistą Candlemass,

to jest także przeogromnym fanem

tej kapeli. W latach 80-tych nie było Internetu,

a na tą płytę nie trafiłem w żadnym sklepie

muzycznym. Teraz wiem, czemu grafika zdobiąca

nasz nowy album tak bardzo przypadła

mu do gustu (śmiech). Z drugiej strony wiesz,

zawsze się znajdzie jakiś obraz podobny do innego,

który istnieje. Zawsze się też znajdzie jakiś

utwór podobny do już wcześniej nagranych.

Tego nie sposób uniknąć.

Zawsze mnie zastanawia co powiedziałby

Thomas Cole gdyby dowiedział się, że w

przyszłości jego obrazy będą okładkami płyt z

"hałaśliwą muzyką". A może poczułby tę

romantyczną nutę w doom metalowych zespołach?

Zastanawiacie się czasem nad tym?

Nie wiem co by on sądził na temat muzyki

metalowej, natomiast myślę, że byłby zadowolony

z faktu, że dzięki naszej okładce znacznie

spora liczba osób mogłaby zobaczyć jego dzieło.

Czwarta płyta Tyrant zawiera jeszcze więcej

doomowych elementów niż "King of Kings".

Tutaj rodzi się pytanie: Tyrant chciał brzmieć

bardziej doomowo więc wziął na wokalistę

Roberta Lowe, czy było odwrotnie - obecność

Roberta Lowe zainspirowała Tyrant do pisania

jeszcze bardziej doomowych kawałków?

(wybuch śmiechu) To zupełnie nie tak. To

ogólnie źle postawiona teza. Jeżeli wrócisz do

naszych wczesnych albumów, utworów takich

jak "The Battle of Armageddon", posłuchasz riffów,

sekcji rytmicznej, to zauważysz, że już

wtedy nie stroniliśmy od doomu. Jeszcze lepszy

przykład. Posłuchaj kawałka "Sacrifice" z pierwszego

albumu. Posłuchaj kawałków "Babylon"

i "Valley Of Death" z naszej drugiej płyty. I

wreszcie posłuchaj całego albumu "King Of

Kings". Albo chociaż kawałka tytułowego i powiedz

mi, że tam nie ma doomu (śmiech). Powiem

więcej, moim zdaniem to jest cięższe niż

niejeden kawałek typowo domowej kapeli. Album

ten wyszedł w roku 1996. W tamtych czasach

często gościliśmy w Niemczech, gdyż tam

i w reszcie Europy byliśmy znacznie bardziej

popularni, niż u siebie w USA. Podczas jednego

z takich wypadów graliśmy z zespołem Solitude

Aeternus, w którym śpiewał wówczas

Rob. To był pierwszy nasz kontakt. Jednakże

doom był obecny w naszej muzyce niemalże od

samego początku istnienia naszej formacji.

Nikt jednak nie wrzucał nas do szufladki z napisem

"doom metal". Nikt też nie przypinał

nam łatki z napisem "thrash metal" itp. Ogólnie

naszą muzykę nazywano "traditional metal".

Czyli zupełnie jak Black Sabbath. W tamtych

czasach nikt nie nazywał Black Sabbath

doomem, ale każdy wiedział, że to oni byli prekursorami

domowych riffów. To nie Candlemass

stworzył doom, jak wielu twierdzi, to

Black Sabbath. My zaczynaliśmy jako zespół

bardzo zainspirowany grupą z Birningham.

Rocky ma perfekcyjnie opanowany styl gry

Foto: Tyrant

Tony'ego Iommi. Ale nie tylko on jest dla niego

wzorem. Są jeszcze Ritchie Blackmore,

Jimmy Hendrix, Jimmy Page i wielu, wielu innych.

Oni wszyscy mieli ogromny wpływ na

ukształtowanie się takiego gatunku, jak doom.

Przykład? Weź posłuchaj "Dazed and Confused".

To jeden z najlepszych domowych riffów,

jakie kiedykolwiek stworzono (śmiech). Trochę

chyba odszedłem od głównej kwestii, której dotyczyło

pytanie, zatem do niej powróćmy. Kiedy

pisaliśmy ten materiał, nikt jeszcze nawet

nie przypuszczał, że to Rob będzie śpiewał na

tym albumie. Wszelkie negocjacje w tej sprawie

zaczęły się w momencie, gdy materiał był

już całkowicie gotowy. Pierwotnie wokalistą na

tym albumie miał być Glen May, jednak musiał

zrezygnować z tego z powodów zdrowotnych.

W 2017r. przeszedł atak serca i po tym

jego zdrowie nie było już takie, jak wcześniej.

Byliśmy zmuszeni poszukać kogoś innego na

funkcje wokalisty. Z Robertem jak już wspomniałem,

znałem się kawał czasu i byliśmy w stałym

kontakcie poprzez Facebook. Powiem Ci,

że on zawsze fascynował mnie jako wokalista.

Szczególnie w okresie Solitude Aeternus.

Oczywiście muzyka tej grupy był sama w sobie

świetna, ale to jego głos dodawał jej prawdziwego

kolorytu i był swoistą wisienką na torcie.

W pewnym momencie ja, Rocky oraz nasz perkusista

Ronnie Wallace. Ten skład plus oczywiście

Glen zagrał w 2009 roku show na Keep

It True Festival. Z Robem natomiast pierwszy

koncert zagraliśmy na Frost And Fire w roku

2017. Rob oczywiście zgodził się nagrać z nami

płytę, ale sam materiał na "Hereafter" powstał

znacznie wcześniej. Demo powstało znacznie

wcześnie, niż w ogóle zacząłem z Robem

jakiekolwiek rozmowy na ten temat. Oczywiście

gdy Rob usłyszał ten materiał, sam stwierdził,

że brzmi on, jakby był pisany specjalnie

pod niego (śmiech). Przyleciał do nas, odebrałem

go z lotniska i pierwszym miejscem, do

którego go zabraliśmy, była nasza sala prób.

Gdy zaczął śpiewać użył swojego głosu niemalże

na maksymalną skalę. Wiesz zapewne o

czym mówię, co nie? Wszyscy byliśmy pod niesamowitym

wrażeniem.

Mówiłeś, że planowaliście nagrać ten album

z Glenem na wokalu. Czy jego stan zdrowia

był jedynym czynnikiem, który sprawił, że do

tego nie doszło?

Życie, życie i jeszcze raz życie. Ma on gromadkę

dzieci na głowie poza tym żonę, byłą żonę

itd. (śmiech). Poza tym ma bardzo specyficzną

pracę, do której musiał dostosować cały swój

tryb życia. Pracuje w nocy, a w dzień odsypia.

To praca w klinice medycznej. Nie jest to najgorsza

fucha, ale sprawia, ze poza pracą i snem

ma niewiele czasu by robić cokolwiek innego.

Co prawda swego czasu próbował tam się angażować

w jakieś inne kapele, ale nigdy nie było

to coś na skalę Tyrant. Kiedy planowaliśmy

nagrać album, najpierw nagraliśmy partie instrumentów

w formie demo i wypaliliśmy to na

płytę CD. Wręczyłem ją Glenowi. Stwierdził,

że to naprawdę świetny materiał, jednak nie da

rady nam pomóc przez swoją pracę. Mimo to,

zawsze będzie on dla nas częścią tego zespołu.

Cały czas mam w głowie Twoje poprzednie pytanie

o Roba. To dość zabawne biorąc pod

uwagę cały kontekst sytuacyjny (śmiech). Ale

mimo wszystko fajnie, że o to zapytałeś. To

znaczy, że Rob jest wręcz idealnym wokalistą

do zespołu takiego jak Tyrant.

Jak wspomniałeś zagraliście w 2017 na festiwalu

Frost Ad Fire. To był pierwszy rok Roberta

Lowe w Tyrant. Dla kogoś ten występ

był największym zaskoczeniem i najważniejszą

próbą? Dla muzyków Tyrant, dla Roberta,

a może dla fanów stojących pod sceną?

Nie powiedziałbym, że podchodziliśmy do tego

w ten sposób. Dla nas był to po prostu piękny

koncert, który na zawsze zostanie w naszej pamięci.

To co się działo na scenie to była miazga.

Dzieliliśmy scenę z Night Demon, Cage i

wieloma świetnymi kapelami. Miejsce gdzie

odbywa się ten festiwal jest naprawdę urocze.

Jest ono położone w bardzo bliskiej odległości

od oceanu, co sprawia, że tam czuć naprawdę

wspaniałą bryzę. Ten festiwal wspominam miło,

gdyż pierwszy raz widziałem na żywo zespół

UFO. Przed tym występem miałem rozmowę

z Glenem. Oznajmiłem mu, że zagramy

dokładnie ten sam set, co na naszym koncercie

w 2009 z festiwalu Keep It True. Mimo, że

mieliśmy już nowe kawałki, to jednak chcieliśmy

zagrać nasz stary stuff, który ludzie znają.

Glen mi zaś powiedział, że przecież nowy album

to kupa fajnej muzyki i nie ma co go pomijać.

Pomyślałem "OK". Wysłałem nagrane

partie instrumentów oraz teksty do Roba. On

mi odpisał "wchodzę w to". Dzięki temu koncertowi

jaja nam urosły do wielkości piłek do koszykówki

(śmiech). Opowiem Ci jeszcze jedną

zabawną historię związaną z tamtym występem.

Miałem odebrać Roba z lotniska, mieliś-

TYRANT

39


my na chwilę jechać na salę prób a potem od

razu ruszać na koncert. Jego lot już przyleciał,

a tu go nie ma nigdzie. Nagle podchodzi do

mnie jakiś łysy facet, szturcha mnie i mówi mi

"hej". Miałem już zapytać "a Pan do kogo?" ale

przyjrzałem się mu, i okazało się, że to Rob.

Pierwszy raz widziałem go całkowicie łysego.

Co więcej zwróciłem uwagę na jego typowo teksański

akcent. Wcześniej nie dało się tego zauważyć

bo tylko żeśmy ze sobą pisali. Spodobało

mi się to, bo mój ojciec pochodził z Teksasu

i czasem wcinał jakieś tamtejsze słówka.

Droga na sam koncert zajęła nam około trzech

godzin. Jechaliśmy nocą. Całą drogę słuchaliśmy

naszych starych albumów, żeby się w pełni

wczuć w klimat tego, co nas czeka. Inną ciekawostką

jest to, że na tym występie była spora

grupa naszych starych fanów. Mało kto wówczas

wiedział, że Rob został naszym nowym

wokalistą. Ludzie na tym koncercie oczekiwali

Glena. Pamiętam tą masę zdziwionych spojrzeń

gdy Rob wyszedł na scenę. Dało się nawet

słyszeć teksty typu "Robert Lowe? A co on tu robi?!"

albo "A czemu nie ma Glena?!" itp. Robert,

gdy wyszedł na scenę rozłożył ręce jak Jezus

(śmiech). Potem zaczęło się. Tłum reagował

entuzjastycznie, nawet jeśli nie mieli prawa

znać granego akurat utworu.

Na "Hereafter" są też klasycznie heavymetalowe

utwory. Co ciekawe, niektóre oprócz

typowej stylistyki Tyrant, mają klimat starego

dobrego amerykańskiego epic heavy metalu

w stylu Omen czy Manilla Road. Najbardziej

słychać to w "Dancing on Graves".

W jaki sposób ten klimat pojawił się w Tyrant?

A może ten efekt niespodziewanie powstał

dzięki wokalom Roberta?

Po pierwsze wspomniałeś o zespole Omen.

Znam ich głównie dlatego, że byli zespołem ze

stajni Metal Blade. Chociaż nie miałem nigdy

żadnej ich płyty. Czy to na CD, czy na winylu.

Manilla Road? Nazwa gdzieś tam mi się o

uszy obiła, ale nigdy nie słyszałem żadnego ich

kawałka. Przynajmniej świadomie. Nie twierdzę,

że Twoje spostrzeżenia są nietrafne. Być

może rzeczywiście utwór ten przypomina stylistykę

tamtych kapel, ale jest to całkowicie

przypadkowe. Być może to wynika ze wspólnych

inspiracji, ale tego też na sto procent nie

wiem. Zespoły które miały na nas wpływ to

Black Sabbath ze wszystkich okresów swej

działalności, wczesny Judas Priest, wczesne

Scorpions, UFO, Rainbow, Jimmy Hendrix,

Foto: Tyrant

wybrane albumy Deep Purple. Wszystko co

stworzyliśmy ma źródło w twórczości klasycznych

kapel i żadnych innych. Nigdy nie

byłem maniakiem kupowania późniejszych

płyt tych kapel. Judas Priest się dla mnie

skończył na "Stained Class". Ich późniejsze

płyty może i są fajne, ale już nie mają w sobie

tej magii. Mam kilka późniejszych płyt Scorpions

jak "Lovedrive" czy "Animal Magnetism".

Kupiłem mimo, że nie grał tam już Uli

Jon Roth, którego jestem naprawdę wielkim

fanem. To są nasze inspiracje muzyczne. Jeśli

zaś chodzi o tekst, to już całkiem inna historia.

Roberta Lowe rzadko można usłyszeć w tak

dynamicznych kawałkach, jakie są na "Hereafter".

Mam na myśli wspomniany "Dancing

on Graves" ale też "From the Tower". Jak się

czuje w tego typu kawałkach? Jakim doświadczeniem

jest dla niego śpiewanie w szybszych

bardziej heavymetalowych kawałkach?

To pytanie już by trzeba by zadać jemu, ale

myślę, że świetnie się w tych kawałkach sprawdził.

To stary wyjadacz, który uwielbia wyzwania.

W czasie pracy w studio nie narzekał.

Domyślam się, że na kolejną płytę nie będziemy

czekać 24 lat (śmiech)

(wybuch śmiechu) Wiesz, teraz mam 60 lat. Za

24, zakładając, że w ogóle będę jeszcze żył będę

miał 84. Nie wiem czy w ogóle byłbym w

stanie trzymać gitarę (śmiech). Albo będę wjeżdżał

majestatycznie na scenę na wózku inwalidzkim.

Mam jednak nadzieję, że kolejne albumy

Tyrant będą ukazywać się w miarę regularnie.

Wytwórnia nam na pewno tym pomoże.

W sumie to teraz uświadomiłem sobie, że te

ostatnie 24 lata zleciały mi naprawdę w piorunującym

tempie. Mój syn ma teraz 24 lata.

Pamiętam, jak wracałem z trasy w Niemczech

w 1996 roku, on właśnie się rodził. Pamiętam

go jak był małym chłopcem, a teraz kończy

uniwersytet i ma już doskonale obraną ścieżkę

kariery. Wiesz, czas jednak zapiernicza.

Bartek Kuczak, Katarzyna "Strati" Mikosz

HMP: Jak zaczęła się twoja miłość do muzyki?

Uznajesz Black Sabbath za ojców chrzestnych

gatunku, jakim jest metal?

Anders Engberg: Tak, w pewnym sensie Tony

Iommi jest ojcem muzyki, którą gramy od trzydziestu

lat. Oczywiście wpłynęły na nas też inne

zespoły, takie jak Rainbow czy Candlemass.

Jednak, mroczne brzmienie doom metal wzięło

się bezpośrednio od pana Iommiego.

Wiem, że "epic doom metal" to kategoria porządkująca

płyty na półce i nie powinna zamykać

twórczości zespołu w całości. Jeżeli jednak

zgodzić się, że do tej kategorii należycie, to

co cię w tym stylu pociąga najbardziej?

Zawsze podobały mi się kontrasty pomiędzy

mrokiem a światłem, ciężarem i czymś wzniosłym.

Uwielbiam melodie, które zostają we

mnie na dłużej, a tak się składa, że przeważnie

są one melancholijne i smutne. Lubię również

moc i ciężar jaki ma w sobie hard rock i metal

grany w wolnych tempach. Mam taką muzykę

we krwi.

Widzisz więcej korzyści czy zagrożeń z faktu

przypisania do owej kategorii?

W pewnym sensie jest to miecz obosieczny. Z

pewnością to, że jesteśmy rozpoznawalni jako

zespół grający epicki doom metal bardzo nam

się przysłużyło. Jednocześnie, mam poczucie, że

może to też ograniczać. Również posługuję się

labelkami gdy poszukuję nowej muzyki. Pozwala

to znaleźć coś interesującego w obrębie lubianego

gatunku. Źle się stanie, jeżeli takie podejście

ogranicza możliwość odkrycia czegoś nowego,

świeżego. Sorcerer przekracza bariery stylu

jakim jest epicki doom. W naszej muzyce słychać

wpływy rocka progresywnego czy metalu w

ogóle.

W materiałach prasowych dołączonych do

płyty napisano, że tym razem chcieliście rozwinąć

się w różnych kierunkach. Owa postawa

przyświecała ci od początku istnienia zespołu,

czy to coś co pojawiło się z czasem?

Jesteśmy grupą różnych ludzi i naturalnie wpływają

na nas bardzo różne rzeczy. Wszystko to,

czego wcześniej nie wykorzystywaliśmy jest nowością

- dodatkiem dla tradycyjnego brzmienia

Sorcerer. Z każdą płytą chcemy się rozwijać.

Zaproponować coś nowego, rozszerzyć ramy, w

których istniejemy. Najważniejsze jest jednak

to, co zostaje w formie konkretnych kawałków -

czy są one dobre, czy nie.

Dodaliście growle w partiach wokalnych.

Skąd pomysł rozwinięcia waszej ekspresji w

tym kierunku?

Poczuliśmy po prostu, że niektóre kawałki potrzebują

takich dźwięków. Nie musieliśmy tego

specjalnie analizować. Brutalne wokale pojawiły

się w muzyce już kilka dekad temu. Nie jest

więc tak, że wymyśliliśmy koło na nowo.

(śmiech) To takie małe szczegóły którymi się

pobawiliśmy i cieszę się, że finalnie wyszły tak

fajnie.

Sorcerer to zespół z historią niespełnienia. Zaczęliście

w końcu latach osiemdziesiątych, gdy

szwedzka scena death metalowa rosła w siłę.

Jednak pełnoprawny debiut wydaliście dopiero

w 2015 roku. Dlaczego ta droga była tak wyboista?

Wiesz co, rozpadliśmy się w 1993 roku. Johnny

(Hagel, basista - przyp. red.) odszedł aby grać z

Tiamat, natomiast ja zająłem się Lion's Share.

Po prostu wtedy nam się nie udało, dlatego postanowiliśmy

rozwiązać zespół. Jednak z Johnnym

przyjaźniliśmy się na długo przed Sorcerer,

zachowaliśmy kontakt i później. Okazja do

wspólnego grania pojawiła się w związku z za-

40

TYRANT


Nie ma nadziei

Sorcerer to jedna z tych kapel, których właściwie mogłoby już nie być, a

pamięć o nich istniałaby wyłącznie w świadomości najstarszych sztokholmskich

metalowców. Mogłoby ich nie być, gdyby nie determinacja Andreasa Engberga.

Wokalista kilka lat temu wywołał nazwę z niebytu, doprowadzając w końcu do

wydania debiutu (w 2015 roku, dwadzieścia siedem lat po założeniu kapeli!) i dalszej

regularnej działalności. "Lamenting of the Innocent" to najnowszy krążek

grupy, której świetny epic doom metal może zainteresować nie tylko wielbicieli

Candlemass, czyli ich kolegów z dzielni.

w pierwszym zespole, znamy się więc ponad

trzydzieści lat. Uwielbiam to, jak Johan śpiewa,

jego styl i ekspresję. Debiut Candlemass jest

dla mnie nadal ich najlepszą płytą. Fantastyczny

album. Johan jest profesjonalistą i praca z

nim była mistrzowska. Cieszę się, że chciał

wziąć również udział w kręceniu teledysku.

Mam z tego świetne wspomnienia.

Pewnie więc cieszysz się z jego powrotu do

Candlemass?

Dla mnie istnieje tylko jeden Candlemass, ten

z Johanem. Messiah Marcolin był świetny, ale

magia jest zawarta właśnie na ich pierwszym

wydawnictwie.

proszeniem na festiwal Hammer Of Doom, w

2010 roku. Postanowiliśmy z niej skorzystać.

Wiele czasu upłynęło od kiedy przestaliśmy ze

sobą grać i wydawało nam się dziwne, że ktoś

może czekać na nasz koncert. Oczywiście, po

wszystkim byliśmy już zachwyceni.

Co sprawiało, że przez te lata nadal wierzyłeś

w tę nazwę?

Zawsze czuliśmy, że mamy poważanie w podziemiu,

ale nie sądziłem że aż tak spore. Byliśmy

zaszczyceni tym, że ludzie o nas pamiętali i

chcieli słuchać.

Kristian Niemann w interesujący sposób

wpisał się w waszą muzykę. Jest typem wyścigowego

gitarzysty, co nie jest typowe dla

doom metalu. Jak wygląda wkład poszczególnych

muzyków w proces komponowania i

aranżacji materiału?

Peter, Kristian, Johnny i Justin (z niewymienionych

wcześniej, odpowiednio: Hallgren, gitary,

Biggs, bas - red.) wszyscy piszą muzykę i gdy

mają jakiś ciekawy pomysł to przysyłają go do

mnie i naszego producenta, Conny'ego Welena.

My zajmujemy się wymyślaniem melodii i

wstępnymi aranżami, następnie odsyłamy numery

do reszty. Przerzucamy się w ten sposób

demami, dopóki nie będziemy mieli kawałków

gotowych do rozpoczęcia nagrań. Peter i Kristian

dzielą się obowiązkami w równy sposób -

wszystkie kawałki zawierają solówki ich obu.

Przez jakiś czas grał z wami Ola Englund, gitarzysta

słynny obecnie z popularnego kanału

na YouTube. Jak wspominasz tę współpracę?

Ola grał z nami koncerty, napisał też jakiś riff

na album "In The Shadow Of The Inverted

Cross". Poza tymi rzeczami nie był tak naprawdę

członkiem zespołu. Peter dołączył zanim

rozpoczęliśmy nagrania i już nie patrzyliśmy

wstecz. Oczywiście Ola jest świetnym gitarzystą

i naszym dobrym przyjacielem.

Z perkusistą Richardem Evensandem, który

niedawno do was wrócił, graliście w przeszłości,

kilka lat temu ponownie dołączył do zespołu.

Jak wyglądało to spotkanie po latach?

Byliście ze sobą w kontakcie?

Byliśmy ze sobą w kontakcie, od czasu do czasu.

Richard miał wystąpić z nami już w 2015 roku,

planowaliśmy z nim kilka koncertów, ale wtedy

nic z tego nie wyszło. Bardzo nas cieszy, że jeden

z najlepszych szwedzkich perkusistów metalowych

znowu gra z nami.

Materiał zawarty na "Lamenting of the Innocent"

sprawia bardzo narracyjne wrażenie, kojarzy

mi się trochę z filmową atmosferą. W pewien

sposób zawiera słuchacza w podróż.

W taki sposób postrzegamy muzykę, gdy ją

tworzymy. Próbujemy zabrać słuchacza na wyprawę,

chcemy aby został wciągnięty w klimat

albumu. Potężne w brzmieniu, epickie i bombastyczne

kawałki znajdują się obok tych intymnych,

takich jak "Deliverance". Dynamika jest

czymś o czym nigdy nie zapominamy, a na nowej

płycie jest jej chyba więcej niż wcześniej.

Tytuł odnosi się do Inkwizycji. Czasy się

zmieniły, cywilizacje rozwinęły, ale nadal borykamy

się uprzedzeniami, nietolerancją i nienawiścią,

której doświadcza mnóstwo ludzi.

Tak to wygląda od setek lat i będzie wyglądać

przez kolejne setki. Wizja wszystkich żyjących

razem, w harmonii jest pięknym snem, ale ludzie

są źli, egoistyczni i zapatrzeni w siebie.

Obawiam się więc, że nie ma dla nas żadnej nadziei.

Obecnie ma miejsce rewolucja społeczna w

Foto: Marieke Verschuren

USA, która zaczęła się od protestów czarnej

ludności wobec przemocy, której doświadczają

ze strony władz. Przez pokolenia byli szykanowani.

Zachowując odpowiednie różnice, to

trochę jak w opowieściach o prześladowanych

czarownicach w kawałku "The Hammer Of

The Witches".

Może nie do końca rozumiem porównanie, ale

widzę ogrom niesprawiedliwości w naszym świecie.

Ludzie, którzy nie posiadają niczego oraz

gnojeni i prześladowani, zawsze będą patrzeć na

tych, którzy mają lepiej i próbować coś im odebrać.

Tak po prostu jest.

W jednym z utworów na płycie zaśpiewał

Johan Langquist z Candlemass. Inspiracje

obu zespołów sięgają tych samych źródeł. Jak

ci się z nim pracowało?

Wychowywaliśmy się w tym samym sąsiedztwie.

Razem z Johanem i jego bratem graliśmy

Obecny rok musiał zreflektować plany nas

wszystkich. Jak sobie radzisz z tym, że w tym

roku raczej nie będziecie koncertować?

Wszystkie koncerty jakie mieliśmy zaklepane

zostały przełożone na kolejny rok. W tym już

nic się nie będzie działo, przynajmniej jeśli mówimy

o wstępowaniu na żywo. Musimy po prostu

czekać i obserwować rozwój wydarzeń. Na

jesień zagramy koncert w internecie, który będziemy

transmitować na cały świat.

Jak bardzo zmienił się Sztokholm od czasu,

gdy zaczynaliście tę zabawę? Uważasz, że to

miasto nadal potrafi inspirować jak kiedyś?

Sam nie wiem. Mnóstwo świeżych i wschodzących

wtedy zespołów dziś jest już utytułowanych.

Mogę powiedzieć, że obecnie istnieje tu

całe mnóstwo młodych kapel, ale czy będą w

stanie wywrzeć na ludziach taki wpływ, jak miało

to miejsce pod koniec lat osiemdziesiątych?

Nie jestem w stanie tego ocenić. Jest tu wielu

doskonałych muzyków, ale to samo można powiedzieć

o Gothenburgu, Umea i innych miastach,

mających swoją historię. Każde z nich obfitowało

w grupy, które odcisnęły swoje piętno

na całej scenie.

Kończąc zapytam znowu o Black Sabbath.

Ozzy, Dio czy Tony Martin?

W zależności od mojego aktualnego nastroju, to

drapieżny wyścig pomiędzy Dio i Martinem.

Ozzy był w Black Sabbath od początku, ale

prawdę mówiąc, wolę jego solowy materiał niż

to, co z nimi robił.

Igor Waniurski

SORCERER 41


Od filmu do metalu

Lord Vigo rozwijają się z każdą kolejną płytą, proponując coraz ciekawszy

heavy metal w tradycyjnej, ale bardzo nieszablonowej odsłonie. Na najnowszym

albumie "Danse De Noir" przedstawili historię powiązaną z filmem "Łowca

androidów" Ridleya Scotta, ale dziejącą się rok później, opatrując go świetną

warstwą instrumentalną, czerpiącą nie tylko z nurtu New Wave Of British Heavy

Metal.

HMP: Kiedy zaczynaliście grać pewnie nie

przypuszczaliście, że wszystko potoczy się tak

szybko i osiagnięcie takie efekty, wydając niewiele

ponad cztery lata aż trzy, w dodatku

udane i świetnie przyjęte, albumy?

Vinz Clortho: Cóż, kiedy zaczynaliśmy byłem

dość sfrustrowany moją muzyczną sytuacją i pytałem

samego siebie, dlaczego nie gram w zespole,

który odzwierciedlałby moje osobiste gusta

muzyczne. Zadzwoniłem więc do Tony'ego i

Volguusa i natychmiast zaczęliśmy pisać muzykę.

Wszystko działo się bardzo szybko i kilka

tygodni później mieliśmy kawałki na nasze pierwsze

wspólne demo. Zdecydowaliśmy się je wydać

wraz z teledyskiem do utworu "Vigo Von

Homburg Deutschendorf". Od tamtego momentu

ewoluowało to bardzo szybko i teraz, z nowym

albumem, nasza praca zyskała jeszcze więcej

uwagi. Nie wiem czy to bardzo szybko, w porównaniu

do innych zespołów, nazwałbym to

raczej ciężką pracą. I może również odrobiną

szczęścia. (śmiech)

Można więc powiedzieć, że Lord Vigo von

Homburg Deutschendorf przyniósł wam

szczęście, ale bez ciężkiej pracy nic by z tego

nie było, bo sami najlepiej wiecie ile wysiłku

włożyliście w ten zespół i jego kolejne wydawnictwa?

To codzienna praca, nie od 9:00 do 17:00, ale

niemal cały wolny czas poświęcamy Lord Vigo.

Wymaga to sporo pracy, by skończyć nagranie

takie jak "Danse De Noir" ze wszystkimi szczegółami

w brzmieniu i koncepcie, ale nie czuję,

żeby była to praca. Wkładamy w to tyle wysiłku,

ile potrzeba, ale bez żadnych kompromisów.

Teraz pracujemy nad naszymi występami, a w

przyszłym tygodniu zaczniemy pisać nowe kawałki,

bo w naszą kolejną płytę włożymy tyle

samo wysiłku, co w poprzednie. "Danse De

Noir" będzie tu naszym punktem odniesienia i

postaramy się podnosić poprzeczkę z każdym

nowym albumem.

Macie jednak ten komfort, że dzięki zespołowi

możecie oderwać się od szarej codzienności,

spełniać się artystycznie, dzięki czemu nie

grzęźniecie w rutynie i schemacie dom-rodzina-praca?

Tak, to ogromna część komfortowego samopoczucia

i odzyskiwania energii, którą traci się

podczas normalnej pracy. Za każdym razem

czuję się trochę, jakby były święta, zakładając

słuchawki i pracując kreatywnie. Zdecydowanie

to źródło energii!

"Danse De Noir" to kolejny album koncepcyjny

w waszym dorobku i zarazem kolejny dowód

na to, że muzyczny świat Lord Vigo ciągle

splata się z tym filmowym: począwszy od

nazwy, wasze pseudonimy, przez płytę "Six

Must Die", opartą w warstwie tekstowej na

słynnym filmie "Mgła" ("The Fog") Johna Carpentera,

aż do najnowszej opowieści, inspirowanej

chyba futurystycznym światem Blade

Runnera z filmu "Łowca androidów" Ridleya

Scotta?

Tak, historia ma miejsce rok po oryginalnym

filmie "Blade Runner", więc w świecie Blade

Runnera jest rok 2020. To praktycznie fanfiction,

nasza wersja wydarzeń, które odbyły się

po roku 2019. Właściwie to opowieść o pewnej

osobie, Nihlai, konfrontującą wspomnienia i

obrazy, które nie należą do niej. Więc pytanie

brzmi, skąd ma te wspomnienia i czy Nihlai jest

człowiekiem, czy replikantem. Większość kompozycje

na albumie bazuje na tych wspomnieniach,

ostatni kawałek jest o ostatnich chwilach

Roy Batty: czas odejść…

Klasyczne klimaty noir są więc wam bliskie, a

do tego, jak widać, niezwykle inspirujące?

Tak, wszyscy lubimy te mroczne filmy, gdzie

przyszłość jest dystopią i wszystko jest nie tak.

Może nie jesteśmy tak daleko od tego scenariusza,

spójrzmy na pandemię, która teraz się dzieje,

a zmiany klimatyczne są dramatycznie zauważalne.

Obecnie nasza przyszłość wydaje się

Foto: Lord Vigo

czarna, kto wie jak będzie w roku 2040? Jestem

ogromnym fanem serialu "Black Mirror", kolejnego

przykładu future noir.

Stworzenie takiej zwartej historii to większe

wyzwanie niż napisanie 8-10 "zwykłych" tekstów?

Dla mnie łatwiej jest opowiedzieć historię, która

ciągnie się przez cały album, bo czerpię z tego

więcej inspiracji i mogę wyobrazić sobie więcej

detali i rzeczy, które mogę wpasować w teksty.

Pisanie tekstów jest dla mnie największym wyzwaniem,

ponieważ angielski nie jest moim ojczystym

językiem.

Znani w Polsce krytycy, Zygmunt Kałużyński

i Tomasz Raczek, podkreślali przed laty, że

aby cieszyć się pełnią przyjemności podczas

oglądania jakiegoś ambitnego filmu trzeba

mieć nie tylko pewną erudycję filmowa, ale też

ogólnokulturalną. Myślisz, że z muzyką jest

podobnie? Podpity kolo pod sceną, wykrzykujący

"napierdalać!" będzie w stanie docenić w

pełni wielowymiarowość "Danse De Noir"?

Jest sporo prawdy w tej tezie. Nasz album jest

przeznaczony do słuchania z pełną uwagą, są w

nim różne detale, które można docenić tylko,

gdy ma się jakąś muzyczną wiedzę, co nie znaczy,

że musisz być muzykiem. Mamy wyjątkowe

podejście do naszych albumów i naszych

utworów, jesteśmy po prostu inni. Nie wiem,

czy jesteśmy bardziej wyszukani, przynajmniej

my tak uważamy. (śmiech)

Muzycznie też mieliście spore pole do popisu -

nikt już raczej nie powie o was, że jesteście

zespołem doometalowym jakich wiele, bo czerpiecie

też choćby z nurtu NWOBHM, są tu

też trzy instrumentalne interludia, co jest w

przypadku Lord Vigo nowością?

Zawsze myślimy nieszablonowo; naszym celem

jest, by nie robić tego, co tysiące zespołów zrobiło

przed nami. Chcemy zawrzeć w naszych

utworach jak najwięcej, ile tylko się da. Od new

wave do NWOBHM. Osobiście, uważam że tylko,

gdy robisz coś własnego, jesteś w stanie

przetrwać próbę czasu. Dlaczego ktoś miałby

słuchać zespołu, przypominającego dźwiękiem

Judas Priest, jeżeli może posłuchać oryginału?

Natychmiastowy sukces to w żadnym razie nie

jest czynnik, który jest ważny podczas pisania

nowego materiału.

Przez lata byliście kojarzeni jako trio, tylko na

koncertach wspierał was perkusista. Teraz patrzę

na nowe zdjęcia zespołu i widzę podwójnie,

bo jest was sześciu - poszerzyliście skład,

klasyczne trio to już przeszłość?

Cóż, potrzebowaliśmy nowego gitarzysty do

występów live i przy tym albumie, chcieliśmy,

by każdy muzyk, który z nami występuje został

usłyszany na przynajmniej jednej ścieżce z albumu.

Gdy piszemy nowy materiał, wciąż jest to

trio, ale czuję, że zespół ma sześciu członków.

Może zagramy kilka koncertów ze wszystkimi

muzykami.

W większym składzie gra się lepiej, można w

pełni oddać wszystkie niuanse studyjnej produkcji,

ale obecnie nie ma mowy o koncertach.

Nie myśleliście w związku z tą pandemią koronawirusa

o przesunięciu premiery "Danse

De Noir", czy dla niezależnego zespołu jak

Lord Vigo nie ma to aż takiego znaczenia, bo

kto zechce i tak dotrze do tej płyty?

Cóż, data wydania została ustalona w czasie,

kiedy corona była tylko piwem. To z pewnością

bardziej czy mniej gorszy czas na wydanie albumu,

po prostu nie ma występów i nie można

promować płyty live. Pod koniec 2019 roku

taka sytuacja była nie do pomyślenia. Staramy

42 LORD VIGO


się wyciągnąć z tego wszystko, co najlepsze, pracujemy

nad naszym koncertowym show i zaczynamy

pisać materiał na nowy album. To wszystko,

co możemy teraz zrobić.

Poza obowiązkową obecnie wersją cyfrową

fani mają do wyboru aż trzy wersje winylowe,

CD i kasetę - wróciliście więc niejako do czasów

pierwszego demo, które początkowo też

ukazało się na tym nośniku?

Tak. Nie sprzedajemy zbyt dużo kaset, ale myślę,

że po prostu chcemy mieć nasze płyty wydane

jak w latach 80. na CD, kasecie i winylu.

Kaseta jest tańszą wersją, jeżeli chcesz otrzymać

analogowe brzmienie. Każda taśma jest nagrywana

przez nas na magnetofonie, więc to bardziej

osobisty nośnik. I brzmienie jest trochę inne,

bardziej oldschoolowe.

Powrót longplayów i taśm zdaje się was cieszyć

również o tyle, że jesteście wielkimi zwolennikami

dawnego, naturalnego i analogowego

brzmienia, a sound "Danse De Noir" jest

tego kolejnym potwierdzeniem?

Chcieliśmy osiągnąć produkcję, która brzmi jak

z lat 80., ale nie będącą całkowicie retro. Myślę,

że osiągnęliśmy ten cel. Winyl zawsze będzie

nośnikiem premium do wydawania muzyki, ale

całkowicie rozumiem zalety płyty CD czy cyfrowego

pobierania. Kiedy kupujesz nasz materiał

z bandcampu, natychmiast otrzymujesz cyfrowe

pliki. Prawie zawsze słucham naszej muzyki w

formacie cyfrowym, bo w każdym momencie

mam do niej dostęp.

Twoje Atomic Age Studio musiało przez pięć

ostatnich lat przejść jakieś sprzętowe zmiany,

a może to kwestia coraz większych umiejętności

muzyczno-realizatorskich członków zespołu?

Wciąż zmieniam sprzęt w poszukiwaniu brzmienia,

jakie chcę osiągnąć. Na tym albumie

użyliśmy Kemper Amp dla gitary, Geddy Lee

Bass Amp, a perkusja to Tama z odrobiną Concert

i Roto Toms. Używam prostego SM57 do

wokali, więc nie uważam, że mamy specjalny

sprzęt. Wiem więcej na temat tego, jak używać

czegoś, niż na temat tego, czego używam.

Pokusicie się kiedyś o nagranie podstawowych

śladów na tak zwaną setkę, albo produkcję w

pełni analogową, taką jak kiedyś?

Bardzo lubię nagrywać i miksować na nowoczesnym

sprzęcie, ma to tak wiele zalet, których

nie chcę przegapić. Pluginy stają się coraz lepsze,

masz dostęp do wszystkiego, a na analogowy

sprzęt musisz wydać tysiące euro. Nagrywam

jednak perkusję tak, jak za dawnych czasów,

po prostu używam komputera zamiast magnetofonu

szpulowego.

Zmiana wydawcy też jest chyba godna podkreślenia,

bo z greckiej No Remorse Records

przenieślicie się do rodzimej High Roller Records

- wypełniliście warunki kontraktu i uznaliście,

że pora na zmiany, poszukanie czegoś

innego, może nawet lepszego, zważywszy potencjał

i profesjonalizm waszego nowego wydawcy?

Nasza stara wytwórnia chciała wydać nasz nowy

album, tylko jeżeli obcięlibyśmy nasz budżet

o 75%. To nie było dla nas dobrą opcją. Cieszymy

się, że znaleźliśmy nową wytwórnię i kontrakt.

Więc mam nadzieję, że High Roller Records

wyda również nasz kolejny album, ale teraz

mamy kontrakt na jedno wydawnictwo,

"Danse De Noir".

Może więc okazać się, że dzięki temu staniecie

się zespołem bardziej rozpoznawalnym wśród

fanów metalu, ale wciąż niszowym. W obecnych

czasach pojęcie muzycznej kariery wygląda

jednak zupełnie inaczej niż kiedyś - najważniejsze

jest dla was chyba to, że ludzie

Foto: Lord Vigo

wciąż czekają na wasze kolejne płyty, zbierają

one coraz lepsze recenzje, a wy w ciągu pięciu

lat poszliście do przodu pod każdym względem?

Uważam, że zrobiliśmy postęp jako zespół. Może

odnaleźliśmy nasze brzmienie na "Danse De

Noir". Kiedyś wytwórnia dawała zespołowi trzy

lub cztery albumy na znalezienie swojego brzmienia.

Cały czas nie sprzedajemy zbyt wielu

płyt, ale wciąż idziemy do przodu i z naszym

nowym albumem zrobiliśmy ogromny krok w

przód. Mamy po prostu nadzieję, że ludzie i

bookerzy nie zapomną o nas, gdy będzie czas by

powrócić na scenę.

Czyli tak za dwa lata pogawędzimy sobie o

kolejnym albumie Lord Vigo, nie ma innej

opcji?

Nie chcemy się powtarzać, więc myślę że kolejny

nowy album zawsze będzie inny. Chcemy

wciąż robić coś nowego, ale też nadal brzmieć

jak Lord Vigo. Może wydamy go trochę wcześniej,

ale nie wypuścimy niczego, co nie będzie

odpowiadało jakości "Danse De Noir".

Wojciech Chamryk, Kinga Dombek,

Przemysław Doktór


HMP: W ostatnich siedmiu latach bardzo się

uaktywniliście, wydając w tym czasie aż trzy

albumy. Wcześniej Crimson Dawn był dla

was niezobowiązującym projektem, kryjącym

się nieco w cieniu prężnie działającego

Drakkar, aż w końcu przyszedł jego czas?

Dario Beretta: Istnienie Crimson Dawn zaczęło

się od współpracy studyjnej pomiędzy

mną a moim drogim przyjacielem Emanuele

Rastellim, mózgiem włoskiej kapeli metalowej

Crown Of Autumn. Wtedy nie mieliśmy

planów na nic więcej poza nagraniem pojedynczych

utworów. Przygotowaliśmy składające

się z trzech nagrań demo, które zostało

docenione, ale nie przełożyło się to na żadną

poważną ofertę, więc ten projekt został na kilka

lat odłożony na półkę. Emanuele nie był

Bez świadomej woli zmiany

Crimson Dawn powrócili pod koniec marca z trzecim, bardzo udanym

albumem "Inverno" i... cały świat w tak zwanym międzyczasie stanął. W dodatku

większość składu mieszka w Lombardii, regionie Włoch chyba najbardziej dotkniętym

pandemią. Chłopaki nie składają jednak broni, licząc, że już jesienią

będą mogli ruszyć na trasę promującą nowy album.

Podpisanie kontraktu z Punishment 18 Records

było naturalną konsekwencją tego

stanu rzeczy? Cieszy was to chyba nie tylko

z powodu znacznie lepszej promocji i dostępności

drugiego albumu "Chronicles Of An

Undead Hunter", ale też najnowszej płyty

"Inverno", ale też winylowego wznowienia

debiutu "In Strange Aeons..."?

Marco Ruscon: Przez ostatnie kilka lat winyl

powrócił na pierwszy plan na całym świecie,

nie tylko w obrębie metalu. Dario oraz ja zawsze

chcieliśmy móc wydawać naszą muzykę

na winylu i fakt, że Punishment 18 Records

w końcu dało nam taką możliwość, miał

ogromny wpływ na nasz wybór tego wydawnictwa,

na dodatek są oni jeszcze bardzo dobrze

znani na podziemnej scenie.

18 Record ale także na przykład Cruz Del

Sur. Dla nas współpraca z włoskim wydawcą

sprawia, że mamy trochę łatwiej, przynajmniej

jeśli chodzi o kontakty osobiste, twarzą w

twarz (przynajmniej kiedy restrykcje zostaną

odwołane, to będziemy się spotykać!) w celu

wymiany materiałów i informacji. To dobre

rozwiązanie, pomimo, że jak wspomniałem

wcześniej przy "Inverno" rozpoczęliśmy

współpracę także z niemiecką firmą.

Też czujecie, że "Inverno", trzeci album w

waszej dyskografii, jest dla was wydawnictwem

przełomowym czy to jakieś wydumane

historie bez większego wpływu na podejście

do komponowania czy nagrywania, bo i tak

dajecie z siebie wszystko?

Dario Beretta: Mogę potwierdzić, że jest to

dla nas przełomowe nagranie z takiego powodu,

iż nigdy wcześniej nie sprzedawaliśmy się

tak dobrze na Bandcampie jak teraz. Oczywiście

nie spodziewamy się oczywiście stać się

wielkim zespołem, ale poprzez ten album

wzmacniamy naszą pozycję na scenie podziemnej

doom metalu, a to sprawia, że jesteśmy

szczęśliwi. Mając to na uwadzę, myślę

również, że nasz poprzedni album "Chronicles

Of An Undead Hunter" pod względem

utworów jest tak samo dobry. Moim odczuciem

zatem jest to, iż prawdziwa różnica tkwi

w produkcji, gdyż jak dotąd jest to nasze najlepiej

wyprodukowane nagranie.

obecnie dostępny, ale dał mi swoje błogosławieństwo

bym szedł dalej z tym projektem,

zacząłem więc werbować muzyków. Dwa lata

później mieliśmy już pełny skład i byliśmy gotowi

grać na poważnie. Od tego czasu wiedzie

się nam całkiem nieźle.

Wydanie debiutanckiego albumu "In Strange

Aeons..." nakładem My Graveyard Production

było chyba tym przełomowym momentem,

bo weszliście wtedy na kolejny poziom,

stając się zespołem z długogrającym materiałem

na koncie?

Marco Ruscon: Biorąc pod uwagę, iż zespół

narodził się jako inicjatywa studyjna, możliwość

przygotowania albumu niedługo po uformowaniu

sześcioosobowego składu zdecydownie

była dla nas źródłem satysfakcji. Przy "In

Strange Aeons..." zaczęliśmy naprawdę tworzyć

nasz własny, osobisty styl.

Foto: Crimson Dawn

Dario Beretta: Musimy także podziękować

niemieckiemu Rafchild Records za współpracę

przy produkcji winylowej wersji "Inverno",

mamy nadzieję iż pozwoli nam ona dotrzeć do

szerszej publiczności.

W latach 80. i 90. włoskie grupy metalowe

szukały raczej wydawców spoza Italii, licząc

pewnie, że dzięki nim odniosą większe sukcesy.

Teraz nie ma to już takiego znaczenia,

bo może tak się stać niezależnie od kraju

pochodzenia zespołu czy jego wydawcy?

Dario Beretta: Porównując z latami 80. i 90.

scena jest dzisiaj zupełnie inna. Największe

wytwórnie w muzyce metalowej wciąż nie są z

Włoch, większość z nich w dzisiejszych czasach

pochodzi z Niemiec, niemniej jednak jest

spora liczba dobrych włoskich firm, które są

bardzo profesjonalne i mają konkretną bazę

fanów. Jedną z nich jest właśnie Punishment

Po zakończeniu promocji poprzedniego wydawnictwa

każdy zespół staje przed trudnym

zadaniem nagrania czegoś lepszego lub

innego - też mieliście taki dylemat, czy wręcz

przeciwnie, zdołaliście w tzw. międzyczasie

przygotować trochę nowych utworów, więc

nie zaczynaliście prac nad trzecią płytą od

niczego?

Marco Ruscon: Na całe szczęście Dario jest

bardzo produktywnym muzykiem… może nawet

za bardzo! Do czasu jak "Chronicles Of

An Undead Hunter" zostało wydane, mieliśmy

już w głowie niemalże cztery zalążkowe

wersje nowych utworów. Jeżeli chodzi o "tworzenie

lepszych utworów" tak w sumie to

nasze brzmienie, sposób w jaki piszemy, a

także układamy kompozycje, naturalnie ewoluowały,

prawie bez świadomości tego z naszej

strony… oznacza to, że za każdym razem

kiedy publiczność słyszy coś nowego w porównaniu

z tym co robiliśmy wcześniej, nie jest to

spowodowane "świadomą wolą zmiany".

Najważniejsze są więc entuzjazm i zapał, bo

bez nich nawet najlepsi muzycy nie zdołają

stworzyć niczego ciekawego, grzęznąc w

schematach i powielając sprawdzone patenty

z wcześniejszych wydawnictw?

Dario Beretta: Taa, nieustannie piszę nową

muzykę. Nic na to nie poradzę! Wszystko

zatem jest bardzo spontaniczne oraz pełne

entuzjazmu, bo to właśnie kocham bardziej

niż wszystko inne - pisanie utworów. Tak, czasem

się zatrzymuję i myślę "Czy jest coś jeszcze,

co chciałbym zrobić i czego nie robiłem

wcześniej? Czy możemy wprowadzić jakiś nowy,

interesujący element?". Więc oczywiście

jest w tym odrobina planowania. Ale głównie

jest to spontaniczna auto-ekspresja.

Marco Ruscon: Jak mówiłem, pisanie utworów

jest dla nas czymś zupełnie naturalnym,

każdy z członków zespołu ma w tym swój

udział. Oczywiście bez entuzjazmu nie da się

stworzyć czegoś, co będzie uważane za dobre i

44

CROMSON DAWN


to tyczy się nie tylko muzyki, ale też ogólnie

życia.

Zaskoczyliście już początkiem nowej płyty,

otwierając ją epickim, rozbudowanym utworem

"The House On The Lake" - nie obawialiście

się, że słuchacze ery streamingu wymiękną

po 3-4 minutach i nie dotrwają do

końca?

Marco Ruscon: W rzeczy samej, chcieliśmy

nawet użyć "House Of The Lake" jako utworu

otwierającego nasze przyszłe koncerty! Szczerze,

nie piszemy utworów w celu, aby podobały

się większości publiczności, chcemy po

prostu tworzyć muzykę, która w naszej opinii

jest dobra. Jeśli podczas pisania utworu uświadamiamy

sobie, że kawałek jest w stanie wyrazić

swój cały potencjał w ciągu przynajmniej 9

- 10 minut, nie jest to dla nas żaden problem

aby stworzyć takie "zestawienie".

Sporą ciekawostką jest też utwór tytułowy,

bo po po raz pierwszy zdecydowaliście się

nagrać coś w całości w ojczystym języku - to

ukłon w stronę waszych włoskich fanów,

również tych starszych, z racji gościnnego

udziału poprzedniego wokalisty Emanuele

Rastelli, wspierającego was zresztą nie po

raz pierwszy?

Marco Ruscon: Decyzja aby napisać utwór w

całości po włosku pojawiła się pod wpływem

docenienia przez zagranicznych fanów włoskiej

części utworu "The Skeleton Key", pochodzącego

z "Chronicles Of An Undead Hunter".

Całkiem sporo fanów niepochodzących z

Włoch powiedziało nam jak bardzo uwielbiają

brzmienie włoskiego języka, i to sprawiło, iż

pomyśleliśmy, że przy następnym albumie

można by zrobić utwór całkowicie w naszym

ojczystym języku. Tak też się stało.

Dario Beretta: Taa, pewni fani z innych krajów

bardzo aktywnie pytali nas o zrobienie

kilku utworów tylko w języku włoskim, fascynował

ich ten pomysł. Dla mnie było to

wyzwanie, bo angielski jest znacznie łatwiejszy

w kontekście metalowych kompozycji. Ale

koniec w końcu, jestem bardzo szczęśliwy z

tego jak wyszło "Inverno".

Włoski język jest bardzo dźwięczny i śpiewny;

słyszałem nawet, że dzięki temu łatwiej

jest go opanować, niż na przykład niemiecki,

bo jest bardzo przyjemny. A jak pracuje

się nad włoskim tekstem, w dodatku do

metalowego utworu? Były jakieś trudności,

czy przeciwnie, poszło jak z płatka i może

kiedyś ponownie pokusicie się jeszcze o coś

takiego?

Marco Ruscon: Po pierwsze musimy obalić

mit, że język włoski jest łatwy do nauczenia.

Pomimo tego, że włoska gramatyka nie jest

tak trudna, jest to język, w którym występuje

przerażająca ilość słów... na przykład słowo

"dom" może zostac wyrażone na dwadzieścia

różnych sposobów, w zależności od rodzaju i

kontekstu. Mając to na uwadze, jest to oczywiście

bardzo muzykalny język... dziwnym

jest to, że dla mnie i Dario często łatwiej jest

pisać utwory po angielsku niż po włosku, w

związku z pewną "uniwersalnością" angielskich

słów, która pozwala na łatwiejsze tworzenie

rymów. Wciąż nie wiemy czy na następnym

albumie będzie kolejny utwór po włosku...

zobaczymy!

Dario Beretta: Jak już mówiłem wcześniej

jest to trudniejsze pisać po włosku w kontekście

metalowych utworów. Ale ludziom podoba

się "Inverno", więc pewnie postaramy się

stworzyć w przyszłości więcej utworów po

włosku. Ale wydamy je tylko wtedy, kiedy

będziemy mieli pewność, że są w stu procentach

świetne. Nie chcemy robić następnych

tak po prostu, bo jest taka potrzeba.

Foto: Crimson Dawn

Foto: Crimson Dawn

Nagrywając debiutancki album stworzyliście

dość długi materiał, więc przy okazji jego

winylowej edycji dwa utwory musiały odpaść.

Pracując nad "Inverno" od razu założyliście,

że ten album musi mieć winylową formę,

to znaczy czas jego trwania musi być dopasowany

do dwóch stron czarnego krążka?

Marco Ruscon: Tak. Czasem największym

problemem wersji winylowej jest to, że nie

możemy zawrzeć na niej tyle utworów co na

CD, chyba, że chce się wydać podwójny LP,

ale tutaj pojawia się problem kosztów. Dla

winylowej wersji "In Strange Aeons..." nasz

keybordzista Lele musiał nawet skomponować

nowe, krótsze intro! Nie mieliśmy tego

problemu przy "Chronicles" i "Inverno", bo

jak się domyślasz tworzyliśmy je mając na myśli

od samego początku wydanie ich również

na winylu.

Takie krótsze, zwarte płyty studyjne są chyba

znacznie ciekawsze dla słuchacza, a i na

was wymuszają niejako większą dyscyplinę

pracy, by wypowiedzieć się w pełni w mniejszej

ilości utworów?

Dario Beretta: Wydaje mi się, iż nagranie

trwające 45 minut jest prawie zawsze lepsze.

Przy mniejszej ilości utworów, nie trzeba dorzucać

żadnych wypełniaczy, jest tylko materiał,

w który naprawdę wierzysz! Nawet jeśli

czasem jest trudno podjąć decyzję co wyciąć,

jeśli zdarzy się, że masz więcej materiału. Nie

wydaje mi się aby była jakaś dodatkowa presja

- tak w zasadzie porównując do lat 90., i ery

CD oraz 65-minutowych albumów, czuję iż

stworzenie 45 minut materiału jest mniej stresujące.

Można też naprawdę skupić się bardziej

na mniejszej ilości utworów.

Gdybyśmy rozmawiali jeszcze jakieś dwatrzy

miesiące temu, to ten wywiad wyglądałby

zupełnie inaczej. Koronawirus zatrzymał

cały świat, wiele krajów, w tym waszą

ojczyznę, bardzo dotknął. Świat kultury i

sztuki zamarł, przeniósł się do sieci, ale to

nie to samo, bo nie ma mowy o koncertach,

promowaniu "Inverno" live?

Dario Beretta: Zdecydowanie to nie to samo.

Musieliśmy odwołać imprezę z okazji wydania

"Inverno", a także kilka innych naszych koncertów,

i kto wie kiedy będziemy mogli znowu

grać na żywo. A bardzo cenimy występy na

żywo, mamy bardzo teatralne podejście do

CRIMSON DAWN 45


Foto: Crimson Dawn

strojów oraz rekwizytów, ponieważ grając live

chcemy stworzyć pewną atmosferę. Bycie pozbawionym

tego jest bardzo przygnębiające. A

fakt, że ten album gra się tak dobrze na żywo,

tylko dosypuje soli do rany.

W świetle obecnej sytuacji we Włoszech,

szczególnie w Lombardii, myślicie w w ogóle

o tym co będzie z płytą, etc., czy wszystko

zeszło na dalszy plan, przy tej ilości śmiertelnych

ofiar i grozie sytuacji?

Dario Beretta: Dla nas to jeszcze większy

problem, gdyż podczas gdy trzech z nas mieszka

w Lombardii, reszta jest w innych regionach

kraju, więc będziemy musieli poczekać

jeszcze dłużej, zanim będziemy w stanie się

zebrać, nawet na zwykłą próbę. Więc szczerze,

są to trudne czasy. Ale w tym wszystkim

nie przestałem myśleć o muzyce. Wciąż piszę

i pracuję. Dla mnie to jedyny sposób aby nie

zwariować, naprawdę.

Wygląda jednak na to, że wszystko zaczyna

się normalizować, ofiar śmiertelnych jest

coraz mniej, może więc w miarę szybko, tak

do końca roku, uda się tę pandemię opanować?

Dario Beretta: Możemy mieć tylko nadzieję.

Dziś był pierwszy dzień bez żadnych ofiar

śmiertelnych w Lombardii. Mamy nadzieję, że

sytuacja będzie się porawiać coraz bardziej.

Do końca roku wciąż pozostało sześć miesięcy,

więc może być tak, że do tego czasu wszystko

wróci do normy - jesli norma może być

osiągnięta po tak długiej podróży w głąb ciemności.

Zobaczymy.

Marco Ruscon: Rzeczywiście, nawet w samych

Włoszech sytuacja poprawia się z dnia

na dzień. Jeśli ludzie dalej będą zachowywać

się odpowiedzialnie i zachowywać środki

ostrożności, wierzę, że sytacja może wrócić do

normy przed końcem tego roku, a może nawet

wcześniej; czas pokaże.

Dżuma, ospa, nawet hiszpanka po I wojnie

światowej - wydawałoby się, że w XXI wieku

już czegoś takiego nie doświadczymy. A

tu proszę, multum ofiar, bezradość służb

medycznych - pewne rzeczy musimy sobie

znowu przewartościować, wyciągnąć wnioski?

Dario Beretta: Kiedy to wszystko się zaczęło,

miałem trochę nadzieję, iż będzie to wystarczająco

duży szok kulturalny aby zmienił nasze

postępowanie, zbliżył nas do siebie... uczynił

nas trochę lepszymi. Dziś nie jestem taki

pewien. Widzę tylko ciągłe kłótnie i wydaje

mi się, że ta pandemia tylko zaostrzyła różnice,

gdy miałem nadzieję, że pozwoli je ona

załagodzić. Chyba konflikty leżą w ludzkiej

naturze. Jedyne co możemy zrobić to spróbować

być dla ludzi wokół nas. Naszych przyjaciół,

kolegów i bliskich. Wciąż mam nadzieję,

iż jeden gest wobec drugiej osoby może

mieć koniec w końcu większe znaczenie niż

cała nienawiść siana codziennie w sieci.

Nagrywanie płyt potrafi dostarczyć sporo

satysfakcji, ale jednak nic nie może równać

się z tą energią przepływającą pomiędzy

wami a fanami, to coś wręcz jak katharsis,

dlatego pewnie po powrocie do normalności

jak najszybciej będziecie chcieli wrócić do

koncertowania, pokazać, że się nie daliście?

Marco Ruscon: Nie możemy się doczekać

aby wrócić na scenę. Planowaliśmy imprezę

oraz koncert z okazji wydania "Inverno" jak

już wspominał Dario, ale musieliśmy ją odwołać...

niestety występy na żywo najprawdopodobniej

będą odwołane jeszcze przez długi

czas... w międzyczasie wciąż rozważamy możliwość

następnej mini trasy po Europie w

przyszłym roku. Jest pewne zainteresowanie,

pracujemy nad jego podsycaniem, i miejmy

nadzieję, że nadrobimy to, co straciliśmy w

tym roku!

Wojciech Chamryk & Przemysław Doktór


Szósty bieg bez słodkiej posypki

Divine Weep zaskoczyli nowym albumem

"The Omega Man", urozmaicając tradycyjny

power/heavy metal ekstremalnymi

akcentami. Dodało to muzyce białostoczan

surowości i mocy, ale nie

przypuszczam by zwolennicy "Tears Of The

Ages" byli nowym materiałem Divine Weep

rozczarowani, bo to kolejny krok w rozwoju

tej grupy. Opowiadają o nim basista Janusz

Grabowski i wokalista Mateusz Drzewicz.

HMP: Nowy skład zespołu okrzepł na tyle,

że sfinalizowaliście nowy materiał długogrający,

następcę świetnie przyjętego debiutu

"Tears Of The Ages"? Po odejściu Igora mieliście

spore problemy, bo nie mieliście szczęścia

do jego następców, aż do momentu pojawienia

się Mateusza - to był ten przysłowiowy

strzał w dziesiątkę?

Janusz Grabowski: Cześć. Cieszę się, że możemy

kolejny raz spotkać się na łamach waszego

czasopisma i porozmawiać, tym razem o

nowym albumie. Jeśli chodzi o Mateusza to

na tę chwilę nie mam najmniejszych wątpliwości,

że był to doskonały wybór.

Nad nowym materiałem zaczęliście pracować

już w 2015 roku, ale zważywszy na zmianę

za mikrofonem pewnie te nowe utwory ewoluowały,

nabierały innych kształtów, pojawiły

się nowe pomysły i teksty?

Janusz Grabowski: Zmienił się przede wszystkim

autor tekstów, tytułów, całej otoczki lirycznej.

W mojej ocenie poszło to zgodnie z

oczekiwaniami zespołu i liryka, którą zaproponował

Matt, wszystkim odpowiada.

Mateusz Drzewicz: Z tego co się orientuję, w

momencie mojego przyjścia do zespołu (czyli

początek 2017r.) w powijakach był tylko jeden

nowy numer, który finalnie przerodził się

w wydanego singla "Austere Obscurity". Utwory

na "The Omega Man" napisaliśmy na przełomie

dwóch lat (2017-2019), za wyjątkiem

"Riders Of Navia", który pojawił się na EP-ce

"Age Of The Immortal" już w 2013 roku.

Na pewno miało to wpływ na urozmaicenie

warstwy wokalnej "The Omega Man", ale

może też budzić obawy co do przyjęcia tych

rozwiązań przez fanów tradycjonalistów,

zwolenników "czystego" power/heavy metalu?

Janusz Grabowski: Nie sądzę aby te elementy

ujęte w takiej formie oraz w takiej ilości

mogły kogokolwiek zniesmaczyć. Muzyka

oraz linie wokalne są raczej uniwersalne dla

wielu gatunków metalu. Pojawiają się i fragmenty

balladowe nazywane przez nas "pościelówami",

a są też mocne growle i blasty. Jeśli

jednak faktycznie pojawiłby się słuchacz o

guście muzycznym ukierunkowanym wyłącznie

na power metal, to owszem - może zabraknąć

mu tym razem lukru i słodkiej posypki.

Czyli tworzycie i gracie przede wszystkim

dla siebie, szukacie czegoś nowego w obrębie

wybranej stylistyki, a przyjęcie waszej

muzyki przez słuchaczy jest już zupełnie inną

kwestią - pozytywne reakcje cieszą, ale i

tak wiadomo, że wszystkich nie usatysfakcjonujcie,

bo co człowiek to inny gust czy

odmienne podejście?

Janusz Grabowski: Divine Weep jest w tej

chwili w mojej ocenie zespołem dojrzalszym.

Mamy w składzie osoby, które zwracają uwagę

na wiele aspektów produkcji i promocji. Nigdy

nie robimy niczego na siłę, nie siadamy i nie

Dostrzegam na wielu płytach zespołów z

Zachodu dwa trendy: część, szczególnie tych

cukierkowo powermetalowych, dopełnia swe

utwory odniesieniami do popu czy nowoczesną

elektroniką, ale te grające mocniej sięgają

właśnie po elementy charakterystyczne

dla brutalnych odmian metalu, tak jak właśnie

wy - chodzi o to, żeby poszczególne utwory

zyskały na mocy, zabrzmiały surowiej?

Janusz Grabowski: Generalnie o to właśnie w

tym chodzi. Metal w Europie Wschodniej to

nie rurki z kremem. Tutaj trzeba zapierdalać.

Mateusz Drzewicz: Chodzi o to, żeby utwory

brzmiały dobrze, zgodnie z koncepcją muzyków.

Jak ktoś chce łączyć metal z disco - to

powodzenia, jeśli ma taką koncepcję. Jednak

w Divine Weep my wszyscy wyrośliśmy na

gruncie ekstremalnego grania, więc w naturalny

sposób chcemy dodawać różnych cięższych

"smaczków" do naszego okrzepniętego, heavymetalowego

stylu. Raczej nie oglądamy się w

tym przypadku na trendy - w przeciwnym razie

musielibyśmy zostać grupa rekonstrukcyjną

US powerowych lub angielskich kataniarskich

zespołów z lat 80-tych!

Pierwszym efektem pracy nowego składu był

singel "Austere Obscurity" z wiosny 2017

roku, ale zabrakło go na "The Omega Man" -

planujecie też wersję winylową tego albumu

i chcieliście się zmieścić w trzech kwadransach,

czy uznaliście, że z jakichś względów

Najbardziej zauważalna zmiana to wpływy

black czy death metalu słyszalne w niektórych

utworach: blasty, skrzek, growling. To

chyba nie tylko echa tego co graliście przed

laty, ale też skutek akcesu Mateusza, wokalisty

wszechstronnego, który zarówno w

Hellhaim, jak i w Subterfuge nie ogranicza

się co do doboru środków?

Janusz Grabowski: Cóż... Jeśli w skrzyni biegów

masz szósty bieg, logiczne wydaje się użycie

go na trasie.

Foto: Marcin Grygoruk

myślimy "a co się teraz sprzedaje?". Nie ukrywam

jednak, że to co robimy ma konkretny

zamysł i plan, zarówno od strony kompozycyjnej,

jak i wydania czy promocji.

Mateusz Drzewicz: Od zawsze przyświecała

mi idea, żeby grać dokładnie to co się chce,

polegając na swoim guście i intuicji. W kwestii

"sprzedaży" muzyki nigdy nie wiadomo co zaskoczy,

a co nie, a w ten sposób przynajmniej

zespół ma szansę nagrać muzykę w którą wierzy

i którą będzie w stanie obronić, choćby

miało słuchać tego pięć osób na krzyż. Zresztą

w moim mniemaniu 100% muzyczna szczerość

ma zdecydowanie więcej plusów, niż minusów

- nawet biorąc pod uwagę garstkę niezadowolonych

fanów - ale to już temat na inną

rozmowę…

nie pasuje do tego materiału?

Janusz Grabowski: Planujemy wersję winylową

albumu. Ale na pewno będzie ona odłożona

w czasie. "Austere Obscurity" nie bardzo

nam pasował brzmieniowo do tego albumu,

ale nie odsuwamy go w kąt. Jest na niego konkretny

plan.

Zarejestrowaliście jednak ponownie balladę

sprzed lat "Riders of Navia". Kontynuujecie

tym samym nagrywanie na płyty starszych

utworów z "Age Of The Immortal", chcąc

dać im drugie życie?

Janusz Grabowski: Tak. Wszystkie pozostałe

utwory z "Age Of The Immortal" doczekały

się lepszej jakości zarówno produkcyjnej,

jak i muzycznej na "Tears...". "Riders Of

Navia" to kawałek piękny, jednak odłożony

przez nas na inny czas. Widocznie ten czas

właśnie teraz nadszedł i "Riders Of Navia"

stał się pięknym uzupełnieniem i przełamaniem

mocnego albumu.

DIVINE WEEP 47


Foto: Marcin Grygoruk

Niektóre utwory są ze sobą powiązane tekstowo,

również tytuł płyty zaczerpnęliście z

książki Richarda Mathesona "Jestem legendą".

Wspominacie też o innych literackich

inspiracjach, nawiązaniach do twórczości

Roberta E. Howarda, które jakoś nie dziwią

oraz Erskine Caldwella, co może już zaskakiwać?

Mateusz Drzewicz: Cóż, jako tekściarz zawsze

poszukuję inspiracji z różnych źródeł -

książki, filmy, legendy, wydarzenia historyczne,

życie codzienne… Wszystko jest kwestią

tego, jakie emocje i obrazy nachodzą mnie

podczas pisania muzyki do danego numeru.

W przypadku obu kawałków bazowanych na

książce Mathesona ("Walking…" oraz "The

Omega Man") koncept wziął się od słów refrenów,

które wymyśliłem na poczekaniu, śpiewając

je na pierwszych próbach. Oba traktowały

o samotnym człowieku, w pierwszym

przypadku kroczącym po zgliszczach cywilizacji,

w drugim - zabarykadowanym w kryjówce,

słyszącym potworne nawoływania z nowego

świata, którego okazuje się być ostatnim dawnym

obywatelem. "The Screaming Skull Of

Silence" bazowałem na opowiadaniu o Kullu,

ostatnim Atlantydzie (z którego sylwetką jestem

paradoksalnie lepiej zaznajomiony, niż z

przygodami drugiego herosa Howarda - Conana),

tu ewidentnie muzyka wymagała tekstu o

Foto: Marcin Grygoruk

podobnej tematyce i dynamice. A co do Caldwella

- opowieść o wędrownym "świeckim"

kaznodziei, który wędruje od miasta do miasta

zmieniając życie ludzi w piekło, wycierając

sobie twarz religijnymi frazesami poruszyła

mną na tyle, że postanowiłem unieśmiertelnić

ją w piosence - umówmy się, że pomimo

wieku książki (60 lat) temat ten nie zestarzał

się nic, a nic.

Z Piotrem Polakiem pracujecie od czasu debiutanckiego

albumu i z tego co słyszę ta

współpraca wam służy, bo w jego studio

powstała właściwie całość "The Omega

Man", nie licząc partii nagranych w należącym

do Janusza HiGain Studio?

Janusz Grabowski: Piotrek był obecny na

praktycznie każdej naszej produkcji, więc ta

współpraca jest już ułożona. To w zasadzie jedyny

producent, którego braliśmy pod uwagę

na tej płycie. U mnie zarejestrowaliśmy solówki

i dogrywki klawiszy, z kilku powodów. Głównym

z nich był czas - można było posiedzieć

i dokładnie przemyśleć i poeksperymentować

z konkretnymi patentami, gdyż tylko te

partie nie były na 100% napisane przed wejściem

do studia.

Mateusz Drzewicz: Nooo, niektóre teksty

powstały w dzień nagrania, więc nie był bym

taki pewien… (śmiech)

"The Omega Man" to pierwsze wydawnictwo

Ossuary Records, firmy założonej przez

Mateusza. Skąd pomysł na taką właśnie

działalność?

Mateusz Drzewicz: Już od dawna nosiłem się

z koncepcją założenia wytwórni - widzę wokół

coraz więcej przypadków, kiedy utalentowane

lokalne kapele albo nie mogą przebić się do

żadnego, choćby średniej wielkości labela zajmującego

się heavy metalem, albo, kiedy im

się to uda, to label ów traktuje ich promocję

po macoszemu, skupiając się na swoich bardziej

intratnych zespołach. Pomysł ten zaczął

przybierać bardziej realną formę, kiedy to ze

swoim macierzystym Hellhaim wydaliśmy

własnym sumptem debiutancki "Slaves Of

Apocalypse" w 2017 roku i mogłem łyknąć

wszystkich blasków i cieni "self-releasingu".

Przestała wam więc odpowiadać forma niezależnego

wydawania płyt bez wsparcia, nawet

własnej, wytwórni, a opcja licencji, bo

przecież debiut wydaliście w Total Metal

Records/Metal Scrap Records oraz Stormspell

Records też nie była zbyt korzystna?

Janusz Grabowski: Oba kontrakty, które

podpisywaliśmy z Divine Weep można uznać

za udane. Z perspektywy czasu widzimy jednak

niedoskonałości i dzięki Ossuary Records

myślę, że je wykluczyliśmy.

To firma dedykowana wyłącznie wydawnictwom

Divine Weep, czy też są plany współpracy

z innymi zespołami/artystami?

Mateusz Drzewicz: Wydanie nowej płyty

Divine Weep można potraktować jako punkt

zapalny decyzji o przeobrażeniu wydania własnym

sumptem w coś nieco bardziej zinstytucjonalizowanego,

jednak jak najbardziej jestem

zainteresowany współpracą z innymi

artystami. W oczywisty sposób na pierwszy

ogień będą szły moje własne muzyczne projekty

(Divine Weep, Hellhaim), ale już jestem

w kontakcie z kilkoma zespołami, które interesuje

wydanie czy choćby dystrybucja ich

muzyki. Label założyłem przyjmując jako

punkt poszukiwań szeroko pojęty "heavy

metal", jednak tak naprawdę jestem zainteresowany

wydaniem każdego gatunku, który w

jakiś sposób "wbija kij w mrowisko" i wyróżnia

się od całej reszty generycznego grania.

Chciałbym, żeby potencjalny słuchacz słysząc,

że wydaję heavy metal spodziewał się

raczej muzyki w stylu nowego Divine Weep,

niż Stratovariusa - podobnie jakbym wydawał

metal progresywny chciałbym żeby był kojarzony

bardziej z Mastodonem, niż Dream

Theater, death metal - bardziej Gojira czy

Blood Incantation niż Cannibal Corpse,

black metal - bardziej Krallice czy Oranssi

Pazuzu, niż Mayhem itd.

Kiedy zagraliście ostatni koncert przed obecnymi

ograniczeniami? Liczycie, że już wkrótce

będziecie mogli promować live "The Omega

Man", czy też trzeba będzie jeszcze na to

poczekać?

Janusz Grabowski: Mogę powiedzieć kiedy

nie zagraliśmy ostatniego koncertu (śmiech).

Ale na niego pojechaliśmy. Mieliśmy zagrać z

Riot City i Traveler na dwóch koncertach

organizowanych przez Helicon. Niestety, tego

samego dnia weszły na granicach obostrzenia,

sytuacja zaczęła robić się nieciekawa. Zespoły

obawiały się hospitalizacji i utknięcia w

Polsce na kilka tygodni, więc podjęły decyzję

o nie ryzykowaniu i nie przekraczaniu granicy

48

DIVINE WEEP


(byli wtedy w Niemczech), a koncerty musiały

zostać odwołane. My zaś po dojechaniu na

miejsce (jednak przejechaliśmy już te 500 km,

kiedy okazało się, że koncerty wezmą w łeb)

spotkaliśmy się na miejscu z garstką fanów,

którzy nierzadko również przyjechali z całej

Polski (a nawet spoza!), spędziliśmy fajnie

czas w dobrym towarzystwie, przespaliśmy się

w hostelu we Wrocławiu i następnego dnia

wróciliśmy do domu.

Nie było w tej sytuacji lepiej przełożyć premierę

płyty, gdzie nawet kolejnych sześć

miesięcy zwłoki nie robiłoby przecież już jakiejś

znaczącej różnicy?

Janusz Grabowski: Jako tako nie promowaliśmy

jeszcze płyty. Tak naprawdę na żywo graliśmy

chyba trzy numery z "Omegi".

Mateusz Drzewicz: Zupełnie nie wiem dlaczego

mielibyśmy przekładać jej premierę.

Kiedy nie ma koncertów, jedyną formą utrzymującą

więź zespołów z fanami jest dawanie

im nowej muzyki - zresztą i tak płyta ukazała

się o dobre kilka(naście?) miesięcy później,

niż powinna. Chcieliśmy, żeby ludzie wreszcie

poznali to, nad czym pracowaliśmy - zespół

był im to winien po prawie pięciu latach ciszy.

Wszystko wskazuje na to, że już niebawem

czeka nas kryzys gospodarczy, który może

dobić środowisko rockowe/metalowe, szczególnie

w naszym kraju, gdzie ludzie już

wcześniej i tak nie byli zbyt chętni na wydawanie

pieniędzy na mniej znane zespoły -

teraz może się to tylko pogłębić i co wtedy?

Spadek, i tak już nie najwyższej, sprzedaży

płyt, jeszcze mniejsza frekwencja na koncertach,

o ile będzie je gdzie grać, bo kluby czy

puby też mają ogromne problemy, więc generalnie

mamy nie za ciekawą sytuację?

Janusz Grabowski: Już wcześniej zdecydowaliśmy,

że chcemy grać mniej imprez, ale lepsze

jakościowo. Nie wierzę, że za kilka miesięcy

koncerty nie wrócą do normy. To po prostu

nierealne. Może świadomość ludzi dotycząca

higieny będzie większa, ale na pewno

nie zrezygnują z tak wspaniałej formy spędzenia

wolnego czasu, jaką są koncerty.

Mateusz Drzewicz: Jestem całkiem optymistycznie

nastawiony do prosperowania przemysłu

muzycznego w najbliższym czasie.

Oczywiście najbardziej po dupie dostały średnie

i duże firmy eventowe, niektóre pozadłużały

się na niewyobrażalną sumę pieniędzy i

jest to nie do przeskoczenia, w branży eventowej

na pewno zajdą potężne zmiany. Sądzę

jednak, że brak koncertów sprawi, że ludzie

swoje pieniądze i tak będą przeznaczać na

wspieranie zespołów czy bliskich im inicjatyw

- powstają już np. pierwsze serie merchowe z

cyklu "Metal w czasach zarazy" od Left

Hand Sounds. Sądzę, że sprzedaż płyt (online,

czy w sklepach muzycznych) może mieć

się obecnie (lub niedługo będzie miała) lepiej,

niż przed epidemią.

Słyszę czasem, że najwierniejsi fani pokonają

każdą przeszkodę, że jest sprzedaż internetowa,

ale nie wydaje się wam to wszystko

czymś o zbyt małym zasięgu, żeby nie tylko

przetrwać, ale też rozwijać się, docierać do

nowych słuchaczy?

Janusz Grabowski: Nie wydaje mi się, aby

dotarcie do słuchaczy w Internecie było trudne.

Wszystko wymaga dobrego materiału,

pomysłu, a także zasobów związanych z promocją.

Specjalnie użyłem słowa zasobów, a

nie środków, bo nie chodzi mi tylko o pieniądze.

Obecnie w zespole mamy ukształtowane

aż trzy pozazespołowe organizacje, które przeplatają

się wzajemnie w tym samym celu - promocji

metalu. Nasz manager, Paweł Atrej

Kowalewski, założył Helicon Metal Promotions,

który nie tylko promuje metal w Internecie,

ale zajmuje się także bookingiem zespołów

i organizacją koncertów. Do stałej załogi

Heliconu należę też ja, Mateusz i Darek

Moroz, więc wszystko w rodzinie. Dwa lata

temu założyłem studio nagraniowe HiGain

Studio, w którym nagrywamy i produkujemy

muzykę głównie rockową i metalową. Mateusz

zaś ostatnio pochwalił się światu Ossuary

Records, czyli nowo utworzonym labelem,

również ukierunkowanym na metal. Kiedy to

wszystko połączysz, zrozumiesz, że każdy z

nas nie tylko gra. My po prostu tym żyjemy.

Nie "z tego", bo wspomnianych środków pieniężnych

zazwyczaj z tego nie ma, tylko

"tym". Jak to kiedyś powiedział Atrej, "Metal

to jest biznes jednostronny do którego się dokłada,

a nie wyjmuje". O ile nie zawsze jest to

prawda (paru dużym graczom się jednak

udaje), to jednak im wcześniej pasjonat zda

sobie sprawę, że wszystko co robi będzie robił

głównie dla idei, tym mniejsze spotka go potem

rozczarowanie. Nie każdy nadaje się do

takiej zabawy, ale my tak - to nasza pasja.

Jesteście więc, mimo wszystko, optymistami,

bo rock czy metal przetrwał już wcześniej

nieliche zawieruchy, więc i teraz jest szansa,

że koronawirus nie zabije go, ale przeciwnie,

wzmocni, jeśli tylko przeczeka się ten nieciekawy

czas?

Janusz Grabowski: W ostatecznym rozrachunku

nie sądzę aby koronowirus miał jakikolwiek

wpływ na metal. Może pojawi się kilka

tekstów z nim związanych i to by było na

tyle. Na pewno nie zwiąże on nóg tym, którzy

chcą pójść na koncert, ani nie zatka uszu chcącym

słuchać płyt. To mogą zepsuć jedynie ludzie,

jeśli staną się jeszcze bardziej płytcy i

mniej wrażliwi na sztukę, co - mówiąc szczerze

- nie jest niestety wcale takie nieprawdopodobne.

Wojciech Chamryk

DIVINE WEEP 49


Wartość serca

Znowu mamy okazję gościć na łamach naszego periodyku grupę Poltergeist,

tym razem w osobach basisty Ralfa W. Garcia'e oraz gitarzysty V. O. Pulvera.

Opowiedzieli nam o tym, o czym jest najnowszy album, o jego mitologicznych

oraz historycznych inspiracjach oraz o dalszych planach zespołu. Nie przedłużając

zapraszam do wywiadu.

melodie. Być może tym razem bardziej pokazaliśmy

naszą heavy metalową stronę, jednak

wciąż to brzmi jak Poltergeist.

Nowy album w porównaniu do poprzednich

wydawnictw, brzmi bardziej jak praca zespołu.

Tak jest napisane w notce prasowej dołączonej

do mojej kopii recenzenckiej. Jak to

mamy rozumieć?

Ralf W. Garcia: Jest to krótkie podsumowanie

sposobu, w jakim przebiegała praca nad najnowszym

albumem. Każdy miał w nim wkład na

różnych poziomach. V. O. oraz Chasper napisali

większość utworów. V. O. napisał teksty.

Ja napisałem jeden kawalek i tekst do niego,

oraz do tego wszystkie moje sekcje basowe.

V. O. Pulver: Tak, produkcja nad płytą zaczęła

się od początku roku 2019, być może nawet

pod koniec roku 2018 i trwała do początków

roku 2020. Nie chcieliśmy się z niczym

śpieszyć, a na pracę nad albumem decydowaliśmy

się w chwili, kiedy czuliśmy, że moment

na tę pracę był właściwy dla każdego muzyka

oraz wtedy, kiedy miałem wolny czas w moim

studiu. Tak więc mieliśmy zupełną wolność

nad tą płytą, i pracowaliśmy wtedy, kiedy nam

się podobało! Jesteśmy za starzy by się tym

zbytnio stresować...

Który utwór był najtrudniejszy do nagrania?

V. O. Pulver: Dla mnie jest to prawdopodobnie

"The Attention Trap", ponieważ jest to

kurewsko szybki utwór, zaś główny motyw

prawie powalił moją prawą rękę (śmiech).

Szczerze mówiąc, na koniec wszystkie utwory

wymagały znalezienia odpowiedniego wykonania.

Reto dał mi parę wspaniałych sugestii na

szalone rytmy i uzupełnienia do tego!

Teraz zadam parę pytań na temat egipskiej

mitologii i gnostycznych teorii (na tyle ile

jestem w stanie, bo nie jestem do końca obeznany

w tych zagadnieniach). Czy te tematy

występują najczęściej na najnowszym albumie,

mam rację?

Ralf W. Garcia: Zasadniczo na albumie jest

równie dużo tematów dotyczących naszego

codziennego życia, jak również odnoszących

się do mitologii, czy gnostycznego konceptu.

Odnoszą się do pewnych tekstów, które mają

bezpośrednie połączenie i znaczenie dla środowiska

oraz aktualnych okoliczności na tym

świecie, w którym żyjemy.

V. O. Pulver: W zasadzie tylko utwór tytułowy

tak naprawdę jest o egipskiej mitologii.

Również mamy tutaj "The Godz Of The Seven

Rays" zajmująca się tematami ezoterycznymi i

gnostycznymi i to tyle… reszta jest na temat

różnych motywów takich jak spędzanie dobrze

czasu, uzależnienia od mediów, środowiska,

opowieści historyczne, i tak dalej.

HMP: Cześć! Dawno nie rozmawialiśmy -

ostatni raz mieliśmy okazję w 2017 na łamach

64 numeru Heavy Metal Pages, kiedy rozmawialiśmy

o historii zespołu i albumie z 2016

roku, "Back To The Haunt". Czy moglibyście

powiedzieć co się zmieniło od tamtego czasu?

Ralf W. Garcia: Najbardziej oczywistą zmianą

od tamtego czasu, jest fakt, że Poltergeist

ma nową sekcję rytmiczną w osobie mojej oraz

Reto (perkusja). Zasadniczo, dołączyłem

chwilę przed wydaniem "Back To Haunt",

aczkolwiek obecnie dla mnie zespół jest bardziej

znajomy i naturalny.

V. O. Pulver: Tak, nasz były perkusista Sven

nie miał wystarczającej ilości czasu, by grać w

Poltergeist, przez co musieliśmy znaleźć zastępstwo.

Udało nam się idealnie dopasować z

Reto, który gra razem z Ralfem w szwajcarskim

death metalowym zespole Requiem.

Jeśli musiałbyś porównać "Back To The

Haunt" do "Feather of Truth", co byłoby najbardziej

podobne do siebie na tych albumach?

Ralf W. Garcia: Uważam, że oba albumy zawierają

w sobie utwory, które mają typowe dla

naszego zespołu cechy, jak triole i szesnastki,

szybkie tempa, podwójnie wybrzmiewające gitary,

duża ilość harmonii, melodyczne wokale,

mocne refreny, niesamowite solówki gitarowe i

tego typu rzeczy. Poza tym rozpoznawalny miks

speed/thrashu z wpływami klasycznego

heavy metalu.

V. O. Pulver: Zgadzam się z Ralfem. Myślę że

łatwo zauważyć, że to jest album Poltergeist i

pokazuje on nasze charakterystyczne riffy oraz

Foto: Inga Pulver

Reto zaś zajął się wszystkimi aranżacjami perkusyjnymi,

natomiast André wpadł na te

wszystkie niesamowite harmonie wokalne i

frazy i tak dalej. To co chcę powiedzieć, że na

tym albumie, każdy z nas miał swój osobisty

wkład.

Czy mógłbyś opisać proces produkcji przy

waszym najnowszym albumie?

Ralf W. Garcia: Wszystkie utwory były napisane

w roku 2019. Parę fragmentów jest jednak

starszych. Perkusje zostały nagrane w minionym

roku w studiu V. O., Little Creek.

Chasper i ja swoje motywy gitarowe i basowe

nagraliśmy w domu. Tak więc możesz powiedzieć,

że cały ten proces pisania utworów i nagrywania

zajął nam ponad rok. Całość była nagrywana

krok po krok zamiast wszystkiego za

jednym razem.

Gdzie zdobywaliście wiedzę na temat mitologii

egipskiej?

V. O. Pulver: Książki, internet, dokumenty i

tak dalej. Nie powiem, że jestem specjalistą od

mitologii egipskiej, ale powiedziałbym, że ten

temat fascynował mnie od dziecka. W 2018

roku spełniłem swoje stare marzenie i pojechałem

do Egiptu, by zobaczyć piramidę. To było

coś, co naprawdę mnie oszołomiło i skłoniło

do napisania utworu tytułowego.

Kto jest Twoim ulubionym egipskim bogiem?

Czy to jest Maat wspomniana w tytułowym

"Feather Of Truth"?

V. O. Pulver: Ulubiony bóg? To mnie zagiąłeś,

bo nie wiem… jestem bardzo zafascynowany

tym wszystkim, ale nie sądzę, żebym w

to wierzył… Jednak muszę powiedzieć, że jeśli

byłbym postawiony przed tym wyborem, to

najpewniej byłby to Ozyrys, bóg śmierci i

zmartwychwstania. I tak, Pióro Maat jest piórem

prawdy, używanym w Duat, gdzie serce

zmarłego jest oceniane, czy jest wystarczająco

lekkie, żeby zmarły mógł wejść po śmierci do

życia pozagrobowego, lub zostać pochłoniętym

przez Ammit - Pożeracza Umarłych.

Czy mógłbyś powiedzieć więcej na temat

"The Godz Of The Seven Rays"? Co zainspirowało

was do napisania muzyki na temat

astronomii i ezoteryki? Czy powiedziałbyś

też coś o koncepcie "siedmiu promieni", które

50

POLTERGEIST


wiele kultur inkorporuje do swoich mitologii?

V. O. Pulver: Inspiracją do tego utworu był

dokument, który raz zobaczyłem, był o powtarzającym

się koncepcie "siedmiu promieni"

("siedmiu zasad"). Wszędzie na świecie, w różnych

religiach, również w kręgach ezoterycznych

i gnostycznych, owe "siedem promieni"

są opisywane i czczone inaczej. Poza tym mocno

jest to zakorzenione w folklorze oraz w samej

świętej (szczęśliwej) liczbie "siedem". Nawet

konstelacje na niebie takie jak plejady do

tego nawiązują. Ogólnie w tym utworze raczej

skupiamy się na podróży w celu poznania się,

poszukiwania i oświecenia.

Jak duży wpływ miała astronomia na nowy

album? Myślę, że całkiem spory, chociażby

bazując na wcześniej wspomnianych motywach

w "...Seven Rays" oraz "Thin Blue

Line".

V. O. Pulver: Nie tak wiele, jak na poprzednim

albumie, gdzie były napisane przeze mnie

utwory takie jak "The Pillars of Creation" o formacji

w Mgławicy Orła, gdzie dosłownie rodzą

się gwiazdy. Tak jak powiedziałem, "The Godz

Of The Seven Rays" jest bardziej o autorefleksji.

"Thin Blue Line" jest spojrzeniem z innej

perspektywy na temat naszej atmosfery. Oglądanej

z kosmosu, ta cienka świecąca warstwa

jest wszystkim tym, co nas broni przed śmiertelnymi

promieniami z kosmosu i jego nicością.

Bez tego, nie byłoby żadnego życia na tej

planecie i oczywiście jest to ważne, aby zadbać

o to jeszcze lepiej niż obecnie. Z drugiej strony,

jeśli zdarzyłby się wypadek, pewnie nie

będziemy w stanie nic zrobić. Cała rzecz opiera

się na kruchym balansie...

Termin Abraxas z "Unholy Presence" (utwór

bonusowy), określa w tym utworze czas

przemijający, czy coś innego?

V. O. Pulver: Ten utwór jest akurat pierwszym,

który napisałem z wykorzystaniem

wątków satanistycznych i zła, w stylu Kinga

Diamonda itd. Tytuł mówi wszystko. W

połowie utworu André śpiewa "Satanas Abraxas",

jak coś w stylu wzywania piekielnego boga

zwanego Abraxas. To nie jest poważny utwór,

ja nie wierzę w to, będąc bardziej po ateistycznej,

agnostycznej stronie. Jednak było to zabawne,

pasowało do utworu i było bardzo metalowe

(śmiech).

Czy powiedziałbyś że "The Attention Trap"

jest podobny do "Three Hills" (z "Depression",

wydanego w 1989)?

V. O. Pulver: Nie, czemu? Muzyka w "The

Attention Trap" jest znacznie mniej skomplikowana,

jeśli chodzi o różne tempa i części w

porównaniu do "Three Hills". Jeśli chodzi o

warstwę liryczną, jest również inna… "Three

Hills" był bardziej na temat wewnętrznego

odbicia na psyche. Drogą do radzenia sobie z

depresyjnymi myślami. "The Attention Trap", z

innej strony, jest na temat uzależniającego

wpływu mediów społecznościowych na ludzi.

Myślę, że przerażającym jest fakt, jak pewni

ludzie są uzależnieni od akceptacji pewnych

platform. Ich główną motywacją jest to ile dostaną

komentarzy, kiedy coś napiszą, lub użyją

każdego dowolnego sposobu, by ukazać siebie

jako ładniejszych lub mądrzejszych od każdej

innej osoby… to jest po prostu szalone i mam

nadzieję, że przyszła generacja, nauczy się doceniać

zalety obecnego, realnego życia.

Czy sądzisz, że obecne problemy psychiczne

są traktowane bardziej poważnie niż wcześniej?

Ralf W. Garcia: Myślę, że wiele społeczeństw

w międzyczasie zauważyło, że liczba osób z

chorobami psychicznymi drastycznie się zwiększyła.

Więc jest to temat, który obecnie jest

publicznie dyskutowany, o wiele bardziej, niż

miało to miejsce 30 czy 40 lat temu. Jednak

wciąż dla wielu ludzi jest on stygmą. Szczególnie

w świecie biznesowym. Oczywiście to zależy

od tego w jakim sektorze komercyjnym pracujesz,

jednak wierzę, lub raczej mam nadzieję,

że ludzie staną się bardziej zaznajomieni z problemem,

oraz konsekwencjami, które on niesie.

Czy jest on traktowany poważniej niż w

przeszłości? Tak, ale nie tak jak być powinien,

w porównaniu do tak zwanych problemów

zdrowia fizycznego. Wciąż jest za dużo osób,

które popełniają samobójstwo.

Gdzie znaleźliście informacje na temat

"Phantom Army"? Co was zainspirowało do

napisania tego utworu?

V. O. Pulver: Jest to historyczna opowieść o

tym jak Alianci oszukali Nazistów z gumowymi

czołgami i samolotami, tak zwaną "armią

Foto: Poltergeist

duchów", by zmylić Niemców, w temacie ich

siły oraz planów inwazji.

Co sądzisz o utworach metalowych opowiadających

o Drugiej Wojnie Światowej, jak

np. ten od Nasty Savage "Inferno"?

Ralf W. Garcia: Ogólnie sądzę, że utwory o

wojnie są częścią metalowego krajobrazu. Zespoły

takie jak Bolt Thrower zajmowały się

wyłącznie tematami wojennymi. Jeśli chodzi o

mnie zależy to od celu danej liryki. Jeżeli będzie

to przypomnienie okrucieństwa lub niszczącego

wyniku wojny, z pewnością będzie służyło

jakiemuś celowi. Gdy zostanie przygotowane

jak dokument, to z pewnością będę tym

zainteresowany. Preferuje rzeczy, które mają

znaczenie i pokazują dużą znajomość danego

tematu.

Czy są historie drugo wojenne, które Twoim

zdaniem, nie są za często pokazywane w

zachodniej kulturze? Jeśli chodzi o mnie, to

powiedziałbym, że byłaby to wojna Japońsko

- Chińska. Ty co byś zasugerował?

Ralf W. Garcia: Jest wiele nieopowiedzianych

historii, nieznanych w Europie, jak chociażby

wspomniany przez Ciebie motyw czy też dotyczący

się tego, co działo się w okolicach Azji i

Australii. Jednak nawet w Europie jest wiele

historii o partyzantach, czy wojnach poprzedzających

Drugą Wojnę, jak chociażby hiszpańska

Wojna Domowa, w którą była zamieszana

międzynarodowa brygada i tak dalej.

Jest wiele historii, które zostały zapomniane.

Czy "The Culling" jest również o obecnych

wydarzeniach? Co sądzisz o współczesnej

sytuacji na świecie?

Ralf W. Garcia: "The Culling" jest na temat

nierówności w naszych, tak zwanych, cywilizowanych

społeczeństwach, oraz sam fakt, że

przepaść pomiędzy biednymi i bogatymi się

poszerza w szybkim tempie. To jest coś, co

prawdopodobnie się zdarzyło podczas naszej

całej historii, jednak dzięki naszemu globalnemu,

neoliberalnemu kapitalizmowi, żyjemy w

czymś, co może stać się problemem egzystencjalnym

dla milionów ludzi. Co sądzę o obecnej

sytuacji? To mógłby być temat na cały wieczór.

Jednak powiedziałbym, że ten, kto ma

tylko oczy, już może to zobaczyć. Jest to całkiem

proste. Rozejrzyj się i natychmiast zobaczysz

w jakim stanie jest ten świat.

Czy "Notion" (utwór bonusowy) jest odniesieniem

do nazwy waszego zespołu?

V. O. Pulver: Nie, jest on o nocnych "porwaniach",

straconym czasie, dziwnych znakach

na ciele znalezionych kolejnego dnia, osobliwym

uczuciu tego, co mogło się zdarzyć dnia

wczorajszego… czy to wszystko jest snem?

Czy to są porwania przez obcych? Czy to się

zdarza tylko w Twojej podświadomości? Czujesz,

że jest to coś, czego tak naprawdę nie możesz

zapamiętać.

Powiedziałbym, że "Feather of Truth" jest

podobny do waszego debiutu, "Depression".

Oba mają podobne tematy takie jak astronomia,

Druga Wojna Światowa, problemy psychiczne.

Czy miałeś to podobne uczucie,

kiedy słuchałeś obu tych albumów?

V. O. Pulver: Hmmm... ciężko powiedzieć.

Na pewien sposób masz rację, teksty zajmują

się szeroką gamą zagadnień, jednak powiedziałbym,

że na każdym albumie takowe mieliśmy.

Z perspektywy muzycznej, być może

POLTERGEIST

51


Foto: Poltergeist

jest tutaj połączenie wpływów bardziej bezpośredniego

heavy metalu, które można zauważyć

w wielu utworach, tak samo jak robiliśmy

to na debiucie. Aczkolwiek, ten nowy album

wyszedł 31 lat po "Depression", nagrany przez

inny skład. Powiedziałbym, że ocena tego podobieństwa

pozostaje słuchaczowi. Zaś my w

tym wypadku, jesteśmy bardzo dumni z tego.

Czy mógłbyś opisać proces powstawania

okładki do "Feather of Truth"? Jak przebiegała

współpraca z Roberto Toderico?

Ralf W. Garcia: Znam Roberto od paru lat i

z tego co możesz wiedzieć, stworzył on również

okładkę i wkładkę do "Back to Haunt".

Tak więc wiemy jak on pracuje. Wszystko

przebiegło bardzo sprawnie. On jest prawdziwym

profesjonalistą, świadczącym dobre i

dokładne usługi. V. O. Pulver miał w swojej

głowie surowy pomysł, zaś ja wysłałem mu parę

notatek i sugestii na ten temat. Był zafascynowanym

tym konceptem od samego początku,

szczególnie, że nigdy wcześniej nie pracował

nad niczym w stylu egipskim.

V. O. Pulver: Tak, wspomniałem o pomyśle

nazwania albumu "Feather of Truth" i całą historię

ważenia serca, opisaną w utworze, która

mogła być inspiracją na okładkę. Wtedy Roberto

zaczął czarować i w rezultacie byliśmy

bardzo zadowoleni z rezultatu, który otrzymaliśmy.

Co planujecie robić w latach 2020 - 2021?

Ralf W. Garcia: Ze względu na to co się dzieje

w roku 2020 najpewniej będziemy musieli poczekać

i zobaczyć jak wszystko się ułoży. Na

przykład nie wiemy jeszcze kiedy będziemy w

stanie ponownie zagrać występy. Tak więc,

zobaczymy jak to będzie wyglądało przez resztę

roku. Oczywiście mamy nadzieje by zagrać

wiele festiwali, być może nawet całą trasę

po Europie.

V. O. Pulver: Ze względu na covid-19, musieliśmy

anulować parę koncertów, zaś obecnie

staramy się ponownie zaplanować tyle występów,

na ile jest to możliwe. Ogólnie mamy

nadzieję. że zagramy tyle występów, ile jest

tylko możliwe!

Czy zamierzacie nagrać teledysk do promocji

waszego najnowszego albumu? Czy macie w

planach użycia grafiki komputerowej (np.

scen wyrenderowanych w programie do grafiki

trójwymiarowej)?

Ralf W. Garcia: Były rozmowy na temat teledysku,

ale jeszcze nie zdecydowaliśmy o tym.

Tak więc, przekonamy się. Jednak jeśli byłaby

taka opcja, to aspekty techniczne zostawilibyśmy

osobie, która by podjęła się zadania stworzenia

teledysku. Osobiście chciałbym zobaczyć

bardziej staroszkolny teledysk z udziałem

całego zespołu. Coś jak "War is My Shepherd"

Exodus lub "Critical Mass" Nuclear Assault,

jednak musielibyśmy sprawdzić, czy będziemy

w stanie pokryć koszty tego przedsięwzięcia.

Co możecie powiedzieć o obecnej współpracy

z Massacre Records? Jesteście z niej zadowoleni?

Czy są lepsi niż poprzednicy?

Ralf W. Gracia: Współpraca przebiega bardzo

dobrze. Świetna komunikacja i sposób pracy

ze wszystkimi. Definitywnie jest to obiecująca

sytuacja. Reto (perkusja) oraz ja gramy również

w doświadczonym zespole Requiem, który

wydał dwa albumy za pośrednictwem Massacre

Records, jednak było to 15 lat temu lub

nawet więcej. W każdym razie znaliśmy się

wcześniej, jednak nigdy nie pomyślałem, że

wrócimy do nich z innym zespołem. To w jaki

sposób życie rozwiązuje te problemy jest zabawne.

Mogę szczerze powiedzieć, że jesteśmy

zadowoleni ze współpracy z nimi.

V. O. Pulver: Tak, na obecną chwilę wszystko

przebiega bardzo dobrze, zaś oni wykonują

świetną robotę!

Jeśli powiem Charles Bronson to wy powiecie?

Ralf W. Gracia: "Chato's Land" lub "Death

Wish" na przykład.

V. O. Pulver: "Chato's Land" (śmiech).

Czy moglibyście wymienić parę waszych ulubionych

filmów o duchach?

V. O. Pulver: "Poltergeist"! (Śmiech).

Ralf W. Gracia: "The Ring", "Inni", "Obecność",

"Szósty" zmysł na przykład.

Dziękuje za wywiad. Powodzenia!

Ralf W. Garcia: Dziękujemy bardzo za ten

wywiad Jacek. Pozostańcie w zdrowiu, dbajcie

o siebie. Wszystkiego najlepszego.

V. O. Pulver: Tak, dziękujemy bardzo. Polter

'Til Death!

Jacek Woźniak

HMP: Aż trzy zespoły bardziej lub mniej

folk metalowe: Wy, Elvenking i Skyclad macie

w zwyczaju pracować z grafikiem Duncanem

Storrem. Zamawiając u niego okładki,

chcesz utrzymać artystyczną łączność z prekursorami

folk metalu, czy może raczej Duncan

Storr jest po prostu częścią "folk metalowej

subkultury"?

Christian Horton: Tak, jestem pewien, że zespoły,

którym przyszło pracować z Duncanem,

na początku znały go dzięki Skyclad.

Na pewno tak było w przypadku Elvenking.

U nas to raczej taka mieszanina. Bardzo podobały

mi się jego prace wykonane dla obu kapel,

ale co najważniejsze, jego styl pasował do

naszej muzyki. Praca z nim nie była formą oddawania

hołdu jakiemuś innemu zespołowi,

raczej chęcią współpracy z kimś, kto mógłby

wykonać naprawdę dobrą robotę, wizualnie

reprezentując naszą muzykę. Duncan ma unikatowy

i w okamgnieniu rozpoznawalny styl,

który naturalnie pasuje do folkujących zespołów.

Tak, a jego charakterystyczną cechą są drzewa.

Są też motywem przewodnim Waszej

płyty. Nasuwa mi się pomysł, że może Duncan

Storr był dla Ciebie inspiracją, żeby nadać

płycie taki właśnie tytuł - "Oak, Ash

and Thorn"?

Aż tak to nie, ale nad okładką pracowaliśmy

razem. Na samym początku krążyliśmy wokół

tematu "świętego wzgórza" zaczerpniętego z

kultury ludowej, czegoś w rodzaju kopca lub

kurhanu. Do tego czasu nie zdecydowałem się

na tytuł płyty. Co prawda bawiliśmy się różnymi

tytułami, ale wiadomo było, że dużą rolę

odegra w nich tematyka magii, historii i

przodków, ponieważ napisałem teksty o takiej

tematyce. Po przeczytaniu książki Kiplinga

wybraliśmy tytuł "Oak, Ash & Thorn", wtedy

dopasowaliśmy resztę okładki. Na szczycie

wzgórza Duncan namalował te trzy drzewa

odpowiadające duchom trzech epok, które są

reprezentowane przez postacie poniżej.

Gracie klasyczny heavy metal z folkowymi

melodiami bez użycia takich instrumentów

jak skrzypce czy flet. Jak udaje Wam się

osiągnąć folkowy klimat bez nich?

Naturalnie skłaniamy ku tego rodzaju melodiom,

to po prostu sposób, w jaki piszemy. Nie

coś, czego świadomie chcemy, czy to spróbować

czy to odsunąć od siebie, ale coś, co jest

naszą drugą naturą. Wydaje mi się, że ma to

swoje korzenie w mojej fascynacji folklorem,

historią i legendami. Cała ta symbolika jest

częścią mojego świata.

Pomysł na linie wokalne czy riffy czerpiesz z

muzyki ludowej?

Kilka razy zdarzyło nam się zapożyczyć tradycyjne

czy średniowieczne melodie do linii melodycznych

ale nie za często. W miarę możliwości

wolę być oryginalny.

Często ludowe melodie grane na gitarach

(przez różne zespoły) przywołują riffy grane

przez Rolfa Kasparka w Running Wild. U

niego riffy nawiązują co prawda do tradycyjnych

morskich melodii, jednak wspólne

korzenie "morskich przyśpiewek" i muzyki

folkowej da się słyszeć. Komponując słyszysz,

że czasem wpadacie w taką "runningwildową"

nutę?

Wydaje mi się, że wiem, o czym mowa. Te

"morskie przyśpiewki" są w rzeczywistości ludowymi

utworami, nic dziwnego, że jeśli do-

52

POLTERGEIST


dajemy do nich ciężaru, ludzie słyszą podobieństwo.

Ale tak, warto pamiętać, że obaj

szukając natchnienia, bazujemy na tradycyjnej

muzyce. Nie jest to więc przypadek kopiowania

jakiegoś zespołu, ale dzielenie wspólnych

inspiracji.

Podobnie jak w Running Wild, Wasza płyta

trzyma tempo od początku do końca. Jednocześnie

stylistycznie jest bardzo spójna.

Wiele zespołów w takich sytuacjach wpada

na płycie w pułapkę powtórzeń i "zapychaczy".

Mamy całkiem dobre wyczucie, w którym

miejscu na albumie umieścić kawałek, jaki numer

będzie dobrze grał z następnym, a jaki

nie. Żeby sprawdzić jak album będzie płynął

jako całość, trzeba wziąć pod uwagę tempa,

melodie ale też tematykę tekstów. Na przykład

nie działa, jeśli się upakuje same szybkie

kawałki jeden po drugim, a wszystkie wolne

zgrupuje razem na końcu. Sprowadza się to

nawet do tytułów kawałków i tego, jak one

wyglądają jako track lista. Trzeba wziąć pod

uwagę naprawdę wiele rzeczy. Chodzi głównie

o to, żeby wycofać się i spojrzeć na płytę z boku,

z innej perspektywy.

Duchy dawnej Anglii

Dark Forest łączy klasyczny heavy metal z

folkowymi melodiami. Proszę się nie

rozchodzić, to nie Eluveitie ani Alestorm.

Nie ma tu też ani ludowych instrumentów,

ani taniej jarmarczności.

Teksty i klimat zakorzenione są w mitologii,

legendach i historii dawnej Anglii.

O inspiracjach z głębokiej młodości

opowiadał nam gitarzysta i założyciel

zespołu, Christian Horton.

"Eadric's Return".

Tytuł Waszej płyty nawiązujący do "świętych

drzew" kultury celtyckiej przypomniał

mi książkę Roberta Gravesa "Biała Bogini".

Autor bardzo dokładnie analizuje w niej

przyczyny świętości wielu drzew i krzewów.

Mówiłeś, że inspiracją było dzieło Kiplinga,

ale zastanawiam się, czy książka ta też odegrała

rolę w pisaniu utworów na "Oak, Ash

and Thorn".

Nie bezpośrednio. Nie przeczytałem całości

(doskonale rozumiem, ja też poddałam się w

3/4 - przyp. red.), choć to z pewnością fascynujące

i ważne dzieło. Graves odkrył dawny

system wiedzy, uniwersalny w czasach przedchrześcijańskich,

dotyczący potrójnej bogini

Pozwolę sobie jeszcze pociągnąć temat. Słyszałeś

płytę Atlantean Kodex "White Goddess"

inspirowaną książką Roberta Gravesa?

Tak, oczywiście. To świetna płyta, a z Kodeksami

znamy się od lat. Kilka lat temu zaprosili

nas do zagrania z nimi koncertu na zamku

w Bawarii. Wciąż to wspominamy, to jak dotąd

jeden z najlepszych momentów w naszej

karierze.

Właśnie, widziałam na setlist.fm, że koncertujecie

bardzo rzadko. Co jest tego powodem?

Skład macie kompletny i chyba stabilny.

Nie jesteśmy zespołem jeżdżącym w trasy, ponieważ

wszyscy mamy pracę. Grywamy jednak

pojedyncze koncerty oraz na festiwalach,

jak tylko mamy taką szansę. Powód, dla którego

nie byliśmy ostatnio zbyt aktywni, wiązał

sie z faktem, że wciąż szukaliśmy stałego basisty.

Ostatnio to stanowisko wreszcie się wypełniło,

więc jestem penien, że znów zagramy

kilka koncertów.

Pozwolę sobie jeszcze raz nawiązać do motywów

folkowych. Widziałam zeszłego roku

na Wacken Open Air Skyclad. Był to bardzo

słaby koncert. Zespół brzmiał i wyglądał,

jakby miał ogromnie długą przerwę od grania

live, choć nie jest to prawdą. Czujesz, że w

takich sytuacjach, kiedy mistrz najlepsze

czasy na za sobą, uczeń musi go przerosnąć?

Większość tekstów z "Oak, Ash and Thorn"

nawiązuje do dawnych brytyjskich legend i

mitów.

Wiesz, w porównaniu do poprzednich płyt nie

ma tutaj aż tylu kawałków bezpośrednio odnoszących

się do dawnych legend. Jest kilka,

jak na przykład "Eadric's Return" lub "Avalon

Rising", ale ogólnie rzecz biorąc płyta jest poetyckim

podsumowaniem ducha i klimatu dawnej

Anglii.

To coś, z czym dorastałeś od dzieciństwa

czy wręcz przeciwnie, "odkryłeś" pisząc muzykę

i teksty Dark Forest?

Tak, zdecydowalnie to coś z czym dorastałem,

zawsze fascynowały mnie legendy, mity i historia.

To mój ulubiony temat lektur i cały czas

staram się otaczać taką atmosferą. Też dlatego

piszę tego rodzaju muzykę. To muzyczne wyrażenie

mojego wewnętrzego świata.

Pytam, bo nasunęła mi się refleksja od zespołów

z Grecji. Wiele greckich zespołów

unika tematyki mitologicznej, bo od dzieciństwa

mają jej przesyt. Ja tego nie rozumiem,

ale spotykam się z takimi głosami.

Podejrzewam, że grecka mitologia tak szeroko

znana, że niektórzy mogą czuć jej przesyt.

Sam nie wiem. Gdybym był Grekiem, na pewno

nie powstrzymałoby mnie to przed zgłębianiem

mitów jako inspiracji do tekstów. To

pewnie też zależy od tego, jakim się jest typem

osobowości. Nie mógłbym się zmęczyć magią

i tajemnicami Brytanii. Lubię też zgłębiać

mniej znany folklor z lokalnej okolicy i nadawać

mu nowe życie, co zrobiłem już kilka razy

na poprzednich płytach i obecnie w kawałku

Foto: Dark Forest

Księżyca. System intuicyjnej, poetyckiej podświadomej

wiedzy "lunarnej" przeciwnej do

naszej wiedzy "solarnej" (dla wszystkich pragnących

przeczytać "Białą Boginię": warto pamiętać,

że Graves był pisarzem i poetą, nie naukowcem

- przyp. red.). W ramach tego, nawiązując

do drzew, Graves uzmysłowił sobie,

że dawny walijski poemat "Bitwa drzew" z

eposu "Księga Taliesina" miał coś wspólnego

z druidzkim alfabetem i w rzeczywistości był

opisem walki między rywalizującymi kapłanami

o kontrolę nad państwową wiedzą. Wydaje

mi się, że można to rozciągnąć na "Avalon

Rising", gdzie pojawia się w pewnym momencie

temat bogini, ale tak naprawdę kawałek

przede wszystkim ma związek z mistyką Glastonbury.

Cóż, sądzę, że bardzo trudno jest zrezygnować

z czegoś, czym żyło się całą swoją egzystencję.

Nie piję tutaj do żadnego konkretnego

zespołu. Skyclad widziałem raz i byli wspaniali.

Wydaje mi się, że kiedy jakikolwiek zespół

gra tak długo, musi być całkowicie szczery

wobec siebie i zadać sobie pytanie, czy

wciąż ma do tego serce. Z drugiej strony jestem

przekonany, że zawsze będą nowe pokolenia

zespołów, które zajmą miejsce starszych,

z tym, że będzie dużo trudniej o wyjątkowość

i oryginalność. Wszystko, co mogę dodać na

ten temat to: zachować uczciwość, podążać

swoją drogą i być prawdziwym i wiarygodnym

względem siebie.

Katarzyna "Strati" Mikosz

Tłumaczenie pytań: Kinga Dombek

DARK FOREST 53


Metal nigdy nie umiera!

Włoscy weterani wrócili z kolejną płytą, mocniejsi niż kiedykolwiek.

"Hell On Earth" to tradycyjny metal najwyższej próby, mocarny, surowo brzmiący,

ale niepozbawiony też melodii. Gitarzysta Luciano "Ciano" Toscani opowiada nam

o kulisach powstania tego materiału i zdradza plany zespołu w związku z pandemią:

nam i opiekuje się nami na scenie i poza nią.

Niesamowitą agencję bookingową i świetną wytwórnię,

która wierzy w zespół. Chcemy zaoferować

więc naszym fanom i sympatykom wszystko,

co możemy. Dla nas są priorytetem i bez

nich jesteśmy nikim… więc myślę, że ludzie to

doceniają.

Od początku istnienia grupy podkreślaliście,

że Ancillotti nigdy nie był pobocznym projektem,

to pełnoprawny zespół, któremu poświęcacie

maksimum uwagi. Rodzinne więzy pewnie

jeszcze bardziej cementują ten stan, dlatego

od początku, już ponad 10 lat, gracie w

niezmienionym składzie?

Dokładnie, przez te pierwsze dziesięć lat z tym

Kiedy ma się więcej pomysłów, jest się kreatywnym

muzykiem/kompozytorem można bez

problemu udzielać się w więcej niż jednym zespole,

czego jesteście świetnym przykładem, a

Ancillotti, Strana Officina, etc. nic na tym nie

tracą - może nawet zyskują, bo ciągle rozwijacie

się jako twórcy i instrumentaliści?

Osobiście jestem zawsze gotowy, gdy inne zespoły

zadzwonią do mnie i poproszą abym zagrał

u nich jako gość lub jako muzyk sesyjny na

potrzeby studia lub występu na żywo... nie ma

problemu! To znaczy... to jest muzyka, a nie

konkurencja i myślę, że każde doświadczenie

sprawia, że ciągle się rozwijam, więc let's rock

together.

Nad nowymi utworami pracujecie pewnie kolektywnie,

bo to najlepsze rozwiązanie w przypadku

tradycyjnie funkcjonującego, mającego

regularne próby, zespołu?

No cóż ... Normalnie, jak w wypadku "Hell On

Earth" sam piszę riffy i muzykę... ale bez wsparcia

Bida, Briana i Buda nie byłoby tak samo...

słyszeliście, że są absolutnie niesamowitymi

muzykami i to dzięki nim zwykły kawałek może

być świetnym utworem.

"Hell On Earth" to materiał w każdym calu

klasyczny, zakorzeniony w latach 80. i zarazem

wasz trzeci album. Ponoć jest on przełomowy

dla każdego zespołu - odczuwaliście

w związku z tym jakąś presję, czy skoncentrowaliście

się na napisaniu jak najlepszych

utworów i dostarczeniu ich do wydawcy?

Nie... jak zawsze staramy się pisać najlepsze

możliwe kawałki, ponieważ dla nas ważne jest,

aby dostarczać naszym fanom wszystko co najlepsze,

na ile potrafimy... ale szczerze muszę

powiedzieć, że ostatnia europejska trasa pomogła

nam znaleźć kierunek nowego albumu. Wydaje

mi się, że nowy album "Hell On Earth" doprowadził

zespół na wyższy poziom przy naszym

optymalnym potencjale. To znaczy, że

utwory są świeże, ciężkie, melodyjne, ale jednocześnie

płyta brzmi dokładnie tak, jak powinna

brzmieć grupa naszego gatunku w roku 2020.

Dzięki nowemu producentowi Gabriele Ravaglii

oraz uznanemu i wspaniałemu inżynierowi

Jacobowi Hansenowi produkcja "Hell On

Earth" jest przejrzysta i mocna. Jesteśmy z tego

powodu bardzo szczęśliwi i dumni oraz mamy

nadzieję, że fani polubią nowy album tak samo

jak my.

HMP: Zafundowaliście fanom tradycyjnego

heavy metalu kolejną magiczną podróż do czasów

jego największej świetności. Akurat w

waszym wypadku nie było to w żadnym razie

podyktowane jakimś koniunkturalnymi pobudkami,

bo taka właśnie muzyka gra wam w duszach

od wielu lat?

Luciano "Ciano" Toscani: Och, dziękuję bardzo…

absolutnie! Kochamy tę muzykę i poza

tym, że jesteśmy muzykami, jesteśmy jej fanami,

podobnie jak nasi fani. Ten rodzaj muzyki

jest naszym językiem i najlepszym sposobem na

dzielenie się emocjami. Podczas naszych koncertów

gramy dla różnych pokoleń, a jeśli się

nad tym zastanowić... to niesamowite, że po tylu

latach ludzie nadal kochają klasyczną muzykę

metalową - jesteśmy z tego bardzo zadowoleni.

Dla ludzi w naszym wieku jest to nostalgiczna

wyprawa do czasów młodości, ale ciekawe

wydaje mi się również to, że klasyczny heavy

równie silnie przemawia też do pokolenia obecnych

nastolatków, co jest ostatecznym potwierdzeniem

ponadczasowości i ciągłej aktualności

tej muzyki, mimo ciągle zmieniających

się mód i trendów?

Tak... Zgadza się!... to poczucie lojalności, o

której mówiłem. Fraza "Metal nigdy nie umiera"

dla kogoś może być tylko hasłem, ale obecnie,

po wielu latach, myślę, że jest prawdziwa.

Kilka pokoleń fanów pod sceną to chyba powód

do ogromnej satysfakcji, dowód na to, że

z powodzeniem kontynuujecie swą metalową

misję, a ludzie to doceniają?

Mamy szczęście... Mam na myśli to, że mamy

świetny zespół i wspaniałą ekipę, która pomaga

Foto: Ancillotti

samym składem i nowym albumem "Hell On

Earth" jesteśmy po to, aby to pokazać. Myślę,

że więzi rodzinne są bardzo ważne dla równowagi

zespołu, ale uważam, że szacunek jest równie

ważny. Każdy muzyk Ancillotti gra dla

zespołu, nie dla siebie... wewnątrz zespołu

wszyscy jesteśmy na tym samym poziomie, a

nasza załoga i pracownicy współpracujący z nami

są bardzo szanowani... wyszliśmy bez szwanku

ze wszystkich naszych koncertów i tras,

więc... to jedyny skład, jaki mogę sobie wyobrazić,

tak zaangażowany w działalność tego zespołu!

Pure Steel Records ingerowali na którymkolwiek

etapie prac w to co robicie, czy też mieliście

całkowicie wolną rękę, bo doskonale wiedzieli

na co was stać i nagranie przez was płyty

z alternatywnym metalem nie wchodziło w

grę? (śmiech)

(Śmiech) Nie... wszyscy pracownicy Pure Steel

Records dobrze znają zespół i dobrze wiedzą,

że nigdy nie moglibyśmy stworzyć albumu z

metalem alternatywnym. Byli podekscytowani

kierunkiem kolejnych naszych albumów, więc

myślę, że w przyszłości nie będzie problemów.

(śmiech)

Chyba zbyt wiele zespołów zapomina o tej

artystycznej wiarygodności, wierności obranej

przed laty stylistyce, czego efekty są zwykle

mizerne - w Ancillotti nie ma o tym mowy, wasze

muzyczne radary są nastawione od lat we

właściwym kierunku?

Uwielbiamy lojalność naszych zwolenników i

fanów, po prostu kochamy tę muzę. Szanujemy

zespoły, które starają się zmienić styl lub chcą

podążać za nowymi trendami, ale dla nas byłoby

to niemożliwe. Nadal kochamy wspaniałe gitarowe

solówki, hymniczne refreny oraz grzmiący

bas i perkusję, nie ma dla nas innej drogi.

Utwory singlowe zwykle otwierają płytę, albo

są zamieszczane na jej początku. U was jest

inaczej, bo "Till The End" zamyka album -

chcieliście w ten sposób pokazać, że na "Hell

On Earth" jest więcej kompozycji godnych

uwagi, zachęcić ludzi do posłuchania całości?

54

ANCILLOTTI


Absolutnie... kiedy masz tylko znakomite kawałki

możesz zamknąć oczy, a każdy wybór,

jaki podejmiesz, będzie w porządku. Tak naprawdę

pierwszym singlem promującym album był

"Revolution", który jest drugi w kolejności na

płycie. Jest hymnem naszej muzycznej rewolucji

oraz odą do motywacji i pewnego stylu życia.

"Till The End" był właściwie drugim singlem.

Początkowo myśleliśmy, że "Firewind" może być

dobrym drugim singlem, ale ostatecznie zdecydowaliśmy

się na "Till The End"… w tym czasie

był to kolejny idealny hymn... o zabójczej szybkości,

który łączy klasyczne utwory Ancillotti z

naszą obecną produkcją. Posiada świetny śpiewny

refren, znakomity shred oraz ciężki riff,

grzmiący bas i perkusję. Perfekcja.

To dziwne czasy, kiedy nawet fan muzyki nie

jest w stanie skoncentrować się na tyle, by

posłuchać płyty, nie trwającej nawet 45 minut,

w całości za jednym razem - pewnie nie przypuszczaliście,

że kiedykolwiek może dojść do

takiej sytuacji, bo świetnie pamiętacie czasy,

kiedy albumy metalowych i rockowych gigantów

były niczym świętości, a ich odsłuch był

nierzadko prawdziwą celebracją?

Cóż... dobre pytanie! Myślę, że największym

problemem jest teraz szalony styl życia i bezpłatne

pobieranie. Uwielbiam internet, możesz

tam znaleźć nowe ciekawe zespoły i to jest pozytywne...

ale moje pytanie brzmi… czy naprawdę

interesuje cię słuchanie całego albumu i

chcesz dowiedzieć się więcej o zespole i muzyce?

Pamiętam lata temu, mając niewiele pieniędzy

w kieszeni, mogłeś kupić tylko jeden lub

dwa albumy miesięcznie, a te albumy były jedyną

nową muzyką w twoim domu. Czasami przy

pierwszym słuchaniu myślałeś... mmm... nie podoba

mi się to tak bardzo... ale po uważnym

słuchaniu zmieniałeś zdanie, Moją osobistą sugestią

jest więc: jeśli jesteś miłośnikiem muzyki

zwracaj uwagę na jeden konkretny album i celebruj

muzykę, która tam się znajduje, a słuchanie

będzie fajniejsze.

Ponownie gościnnie wspiera was klawiszowiec

Wyvern Simone Manuli, do tego zaprosiliście

kilku zaprzyjaźnionych wokalistów do

śpiewania w chórkach - wzbogacenie i zróżnicowanie

warstwy instrumentalnej i wokalnej

jest niezwykle ważne, ma bowiem niebagatelny

wpływ na ostateczny efekt końcowy?

Simone jest z nami od samego początku. Jest

świetnym muzykiem i cudowną osobą. Oczywiście

Simone i pozostali zaproszeni faceci dali

Foto: Ancillotti

nam szansę wzbogacenia naszej muzyki. Jak

wiecie dzisiaj w studiu można użyć wielu sampli,

ale wolimy pracować z prawdziwymi muzykami

i zapraszamy ich kiedy tylko możemy.

Muzyka wypełniająca "Hell On Earth" jest na

wskroś klasyczna, ale już tytuł tej płyty jest

wręcz proroczy w kontekście obecnej sytuacji?

Co za okropna sytuacja... Oczywiście tytuł można

również rozumieć w tym kontekście. Piekło

na ziemi symbolizuje niektóre aspekty dzisiejszego

świata, ale nadal można walczyć o nowy

początek przeciwko wszelkim przeciwnościom i

rosnącemu brakowi zaufania w przyszłości, a

także mieć siłę, by stawić czoła wojnie każdego

dnia! Mamy nadzieję, że "Hell On Earth" może

być ścieżką dźwiękową dla pozytywnego sposobu

myślenia.

Zdaje się, że sytuacja we Włoszech zaczyna

się powoli stabilizować, ale pewnie jeszcze

dość długo nie będzie mowy o powrocie do normalności.

Jak więc w tej sytuacji postrzegacie

szanse na koncertową promocję nowego albumu?

Myślicie, że zdołacie w końcu ruszyć w

trasę, zagrać jakiekolwiek koncerty?

Nasze nastawienie jest pozytywne i mamy nadzieję,

że wkrótce rozpoczniemy trasę. Śledzimy

wszystkie aktualizacje na całym świecie, a

nasz management mówi, że rozpoczęcie grania

będzie możliwe po sierpniu lub wrześniu. Cała

"Hell On Earth European Tour" musi zostać

zreorganizowana! Nasza agencja koncertowa

DMC Group Belgium pracuje nad tym i wszystkie

terminy zostaną przełożone. Wrócimy silniejsi

niż kiedykolwiek i mamy nadzieję, że

wkrótce będziemy mogli ogłosić pierwszy etap

"Hell On Earth Tour" i świętować na żywo

nasz nowy album "Hell On Earth"!

Pierwsze wrócą pewnie niewielkie koncerty

klubowe, ale o festiwalach możemy raczej zapomnieć,

może nawet i do przyszłego roku

włącznie. To dla muzycznej branży ogromny

cios; to nie tylko finansowy, ale niezwykle ważny

był tu również aspekt promocyjny, bo wiele

mniej znanych zespołów mogło zagrać przed

wielotysięczną publicznością, pokazać się, co

było nie do przecenienia?

Tak, ta pandemia jest wielką stratą dla całej

społeczności show bussinesu, bez możliwości

grania na żywo lub promocji. Czego nie można

przecenić? Mmm... Naprawdę nie mogę powiedzieć,

ale z pewnością szkody są ogromne!

Co więc planujecie na najbliższe miesiące? Pewnie

pierwsze, bardzo pozytywne recenzje

"Hell On Earth" są tu czymś niezwykle pozytywnym,

pozwolą utrzymać wam motywację,

żeby jak najszybciej zaprezentować ten album

fanom również na żywo?

O tak! "Hell On Earth" zdobywa niesamowite

recenzje na całym świecie! Największe rockowe

radia na świecie puszczają cały album w swoich

programach i cieszymy się z tego po tak ciężkiej

pracy. Album został wydany 29 maja za pośrednictwem

Pure Steel Records i cała "Hell On

Earth European Tour" wkrótce się zreorganizuje!

Więc... przez następne miesiące będziemy

zajęci promocją nowego albumu i nie możemy

się doczekać powrotu na scenę oraz przedstawienia

wam wszystkim "Hell On Earth"! Dziękuję

HMP za gościnę i otwartość, zawsze mamy

zaszczyt być gośćmi waszego magazynu.

Wszystkim fanom i sympatykom dziękuję za

ogromne wsparcie w ciągu pierwszych dziesięciu

lat - zdobądźcie kopię albumu "Hell On Earth"

i śpiewajcie długo z nami na następnej trasie i

pamiętajcie... grajcie głośno!

Wojciech Chamryk, Kacper Hawryluk,

Kinga Dombek

Foto: Power Ancillotti Theory

ANCILLOTTI 55


Demokracja w zespole się nie sprawdza

No tak, Włosi co by nie mówić, pewne tradycje w nie-demokratycznych

sposobach sprawowania władzy mają. I to nawet spore. Jednak my tym razem nie

o tym. Włoski Black Phantom właśnie promuje swój nowy materiał, a lider zespołu

Andrea Tito (to nazwisko też budzi w sumie pewne nie-demokratyczne skojarzenia)

opowiedział nam o tym wydawnictwie oraz o tym, jak produktywnie

spędzić kwarantannę.

Wygląda na to, że skład Black Phantom jest

połączeniem doświadczenia i świeżej krwi.

Trzech Waszych członków grało wcześniej w

Mesmerize. Jak zwerbowałeś pozostałych

dwóch?

Tak, kiedy stworzyłem Black Phantom, zabrałem

ze sobą gitarzystę Lucę Belbruno i perkusistę

Andreę Garavaglię, z którymi współpracowałem

wcześniej w Mesmerize. Tak naprawdę

to nasza trójka nadała ostateczny kształt

utworom na naszym pierwszym albumie "Better

Beware!". Pozostali dwaj członkowie przybyli

kilka miesięcy później. Jeśli chodzi o naszego

wokalistę Manuela Maliniego, jego wybór

był dość oczywisty z wielu powodów. Po pierwsze

dlatego, że ma niesamowity głos, krystalicznie

czysty i z szeroką skalą. Znamy go od lat,

ponieważ jest krewnym Andrei Garavaglii,

więc w zasadzie była to "rodzina". Śpiewa od

lat, ale tylko w zespołach coverowych na żywo,

dlatego był chętny, by spróbować zarówno doświadczenia

studyjnego, jak i pracy nad oryginalnym

materiałem. Jeśli chodzi o naszego gitarzystę

Roberto Manfrinato, jego wejście na

pokład było nieco bardziej kłopotliwe, ponieważ

grał już w wielu różnych zespołach coverowych

i początkowo nie mógł się zaangażować

Black Phantom z powodu braku czasu. W rzeczywistości,

widząc go wielokrotnie grającego w

Eruption (hołd dla klasycznego heavy metalu,

Niekoniecznie. To prawda, że kiedy pisałem

piosenki, robiłem to, wyobrażając sobie, że

śpiewane są w tradycyjnym stylu heavy metalowym,

ale przede wszystkim chciałem kogoś, kto

byłby podekscytowany, wykonywaniem tego

typu muzyki. Kogoś, kto pokazałby prawdziwą

pasję i oczywiście kogoś mającego świetny głos!

Manuel spełniał wszystkie trzy punkty, więc

był idealnym gościem na to miejsce.

Właśnie wydaliście Wasz drugi album zatytułowany

"Zero Hour is Now". Jak mógłbyś

opisać ten album w porównaniu z debiutanckim

"Better Beware"?

Jest to oczywiście krok naprzód, ponieważ w

porównaniu z pierwszym albumem jesteśmy

bardziej samoświadomi jako zespół, również

dzięki odpowiedniej liczbie koncertów, które

zagraliśmy w ostatnim czasie. Jeśli chodzi o

styl, wcale się nie zmieniliśmy: to, co gramy,

jest dokładnie tym, co lubimy i co mamy w

środku, więc jest to dla nas wszystkich bardzo

naturalne. Kolejną ważną różnicą jest to, że

utwory z nowego albumu zostały stworzone

specjalnie w tym celu, podczas gdy te na pierwszym

albumie były zbiorem kawałków napisanych

w ciągu ponad 20 lat. Z tego powodu

można powiedzieć, że nasza druga płyta jest

bardziej spójna. Wreszcie, osobiście uważam,

że niektórzy z nas zrobili ogromny postęp, a

zwłaszcza tyczy się to naszego wokalisty Manuela.

56

HMP: Cześć. Jesteś liderem Black Phantom,

jednak fani włoskiej sceny kojarzą Cię także z

grupą Mesmerize. Czy należy potraktować

Black Phantom jako kontynuację tamtego zespołu?

Pytam, ponieważ Mesmerize oficjalnie

jest nadal aktywną grupą, ale jej ostatni album

został wydany w 2013 roku…

Andrea Tito: W rzeczywistości Black Phantom

i Mesmerize to dwa zupełnie różne byty,

zarówno pod względem personalnym (tylko ja i

gitarzysta Luca Belbruno udzielamy w obu zespołach),

jak i czysto muzycznym. Black

Phantom gra tradycyjny heavy metal, Mesmerize

jest obecnie bardziej nastawiony na mocne

rzeczy, więc są to dwie zupełnie różne pary kaloszy.

Prawdą jest, że działalność Mesmerize

jest obecnie dość ograniczona. Co prawda

wciąż zdarza nam się grać jeden lub dwa koncerty

każdego roku, ale jest to granie tylko i wyłącznie

dla samej zabawy, ponieważ nie planujemy

wydać nowego materiału w najbliższej

przyszłości. Co innego Black Phantom. Ta

grupa była bardzo aktywna w ostatnich latach,

zarówno pod względem koncertów, jak i wydawnictw

płytowych.

BLACK PHANTOM

Foto: Black Phantom

którego nawiasem mówiąc wokalistą jest Manuel)

nie miałem wątpliwości, by zaprosić go

do współpracy. Musieliśmy trochę nalegać i poczekać

na odpowiedni dla niego moment, ale

pod koniec 2014 roku zasilił nasze szeregi ... a

reszta to już historia. Muszę dodać, że po wydaniu

pierwszego albumu i szeregu powiązanych

koncertów Andrea Garavaglia opuścił

zespół, aby zająć się innymi osobistymi zobowiązaniami,

a miejsce perkusisty zajął wówczas

Ivan Carsenzuola, nasz wieloletni przyjaciel, i

jeszcze jeden bardzo utalentowany muzyk, który

do tej pory grał tylko w zespołach coverowych.

Podsumowując, mówienie o "świeżej

krwi" może być słuszne, ale nie możemy zapominać,

że mówimy o ludziach z ponad 20-

letnim doświadczeniem na scenie muzycznej,

tak bardzo utalentowanych i profesjonalnych,

nawet jeśli jest to ich pierwszy zespół muzyczny

tworzący własny materiał.

Skoro padł temat Manuela, to muszę stwierdzić,

że momentami brzmi on zupełnie jak

Bruce Dickinson. Czy celowo szukałeś kogoś,

czyj głos jest podobny do wokalisty Iron Maiden?

Jak tworzyliście ten materiał? Czy odpowiedzialna

jest za to jedna osoba, czy może pracowaliście

solidarnie jako cały zespół?

Jestem głównym kompozytorem całej muzyki i

autorem tekstów. Ogromną pomoc ze strony

samego Manuela otrzymałem w zakresie linii

wokalnych. Te z "Zero Hour is Now" zostały

w całości napisane przez niego. Od tego albumu

opracowaliśmy precyzyjny proces twórczy,

który wydaje się działać naprawdę dobrze: wymyślam

całą strukturę muzyki, potem na ich

podstawie Manuel wymyśla linie wokalne. Potem

piszę teksty, wybierając temat, który moim

zdaniem może najbardziej pasować do klimatu

utworu. Kiedy już to zrobimy, docieramy do

reszty zespołu i finalizujemy aranżacje. Oczywiście

każdy ma wkład w konkretny instrument.

Fakt, że w zespole jest tylko jeden lub

dwóch głównych autorów tekstów, jest, moim

zdaniem, sposobem na uzyskanie konkretnego

kierunku dla zespołu.

Utwór, na który zwróciłem szczególną uwagę,

jest "Hordes Of Destruction". Refren tej

piosenki brzmi jak prawdziwy metalowy

hymn.

Szczerze mówiąc, kiedy zaczynam pisać piosenkę,

nie mam zamiaru sprawić, by brzmiała

w taki czy inny sposób. Chcę tylko, aby działała

w wykorzystując drzemiący w niej potencjał.

Pierwszą rzeczą, którą napisałem w przypadku

tego kawałka był główny riff i akordy,

które, nawiasem mówiąc, są również podstawą

refrenu. Myślę, że dzięki wokalowi Manuela

ten utwór rzeczywiście brzmi jak metalowy

hymn.

Chciałbym również zapytać o piosenkę "Shattenjager".

Jesteście Włochami, śpiewacie po

angielsku, więc dlaczego użyliście niemieckiego

słowa w tytule?

Wynika to z tematyki tekstu. Kiedy byłem

młody, w latach dziewięćdziesiątych, bardzo

interesowałem się grami wideo, w szczególności

grami przygodowymi. Moimi ogólnymi faworytami

były te z wydawnictwa o nazwie Sierra.


W zasadzie miałem je wszystkie, byłem prawdziwym

harcorowym fanem. Między innymi

była taka gra, nazywała się Gabriel Knight. Jej

głównym bohaterem był badacz zjawisk nadprzyrodzonych.

Był on pochodzenia niemieckiego,

dlatego też nazywał się "Shattenjager", co

dosłownie oznacza "Łowca Cieni". Od ponad

20 lat miałem pomysł napisania o nim piosenki,

ale nigdy nie miałem okazji tego zrobić.

Wreszcie, w przypadku tej konkretnej piosenki

nastrój, muzyka i czas były odpowiednie, więc

w końcu mi się udało. Jestem bardzo zadowolony

z rezultatu i wygląda na to, że jest to jeden

z najbardziej docenianych utworów na tym albumie.

Jako utwór dodatkowy zawarliśmy również

wersję tego utworu, całkowicie zaśpiewaną

w języku niemieckim (wersja albumu, którą ja

otrzymałem do recenzji tego bonusu nie zawiera

- przyp. red). Było to zabawne, choć z racji

tego, że Manuel słabo zna ten język, niełatwe

do zaśpiewania.

Ten utwór zawiera również charakterystyczne

partie gitary basowej, które trochę odstają

od Waszego stylu.

Tak, jest konkretna sekcja utworu, w której gitara

zatrzymuje się i słychać tylko bas, perkusję

i wycie wilków! Chcieliśmy, aby ta część była

bardzo klimatyczna, więc aby uzyskać ten nastrój,

dodaliśmy dziwne efekty na instrumentach,

sprawiając, że zabrzmiało to dość przerażająco,

i myślę, że nam się to całkiem udało.

Szczerze mówiąc, to jedyna odstępstwo w porównaniu

do naszego typowego grania. Myślę,

że reszta utworu nie różni się stylistycznie od

innych.

"Aboard The Rattling Ark" ma za to bardzo

interesującą partię perkusji.

To pomysł naszego perkusisty Ivana Carsenzuoli

i zgadzam się z Tobą, że naprawdę wykonał

świetną robotę. Jeśli chodzi o wprowadzenie,

specjalnie poprosiłem go, aby stworzył

nastrój, który mógłby przypominać dźwięk jadącego

pociągu, ponieważ ten motyw pojawia

się w tekście. Podsumowując, jest kilka momentów,

w których Ivan otrzymał wolną rękę,

aby dosłownie "oszaleć" i wypełnić swoje partie

perkusyjne tym, co mu w duszy gra... Wydaje

mi się, że wolność jest głównym powodem, dla

którego perkusja robi w tym utworze świetną

robotę.

Najdłuższy utwór na albumie to "The Road".

Słyszę tam wyraźne wpływy ostatnich dokonań

Iron Maiden...

Cóż, jak już mówiłem, wszystko, co wychodzi z

naszego umysłu i naszej głowy, jest całkowicie

spontaniczne i niezamierzone. Oczywiście nie

ma wątpliwości, że Maiden ma i zawsze miał

na nas ogromny wpływ. Mogę powiedzieć, że

pochlebia nam to porównanie, ponieważ mówimy

o najlepszym zespole heavy metalowym na

świecie. Jeśli o mnie chodzi, słucham Iron Maiden

od 35 lat, więc ich styl muzyczny stał się

bez wątpienia częścią mnie. Oczywiście nie kopiuję

żadnych riffów, ale czasami zdarzyło mi

się napisać coś, co może ich twórczość przypominać.

Wcale mi to nie przeszkadza.

Jesteś również producentem albumu. Czy bałeś

się powierzyć tą robotę komuś spoza zespołu?

To nie jest kwestia strachu, tylko tego, że zawsze

trzeba mieć lidera projektu, który ma

ostatnie słowo w kwestii najważniejszych decyzji.

Szczególnie gdy pracujesz nad albumem, a

Twój czas jest oczywiście ograniczony. Przykro

mi to mówić, ale demokracja w zespole nie

działa. Wręcz przeciwnie, potrzebujesz kogoś z

precyzyjną wizją, aby sfinalizować sprawę. Mówiąc

to, roli producenta nie należy mylić z rolą

realizatora dźwięku. Tą funkcję ponownie pełnił

Andrea Garavaglia, podobnie jak na pierwszym

albumie. Będąc wieloletnim przyjacielem,

doskonale wie, jak powinien brzmieć

Black Phantom zarówno jako grupa jak i każdy

pojedynczy instrument z osobna.

Ten album podobnie, jak debiut został wydany

przez Punishment 18 Records. Wygląda na

to, że jesteś naprawdę zadowolony ze współpracy

z nimi. Czy mógłbyś polecić tę wytwórnię

innym zespołom?

Myślę, że satysfakcja jest wzajemna (śmiech).

Tak, zrobili świetną robotę przy naszym pierwszym

albumie. Zainteresowanie była natyle

duże, że musieli wypuścić dodatkowy nakład,

co obecnie nie zdarza się zbyt często. Dzięki

temu wspaniałemu partnerstwu mogę wyrażać

się o nich w samych superlatywach. Wspieramy

się nawzajem, a dobre wyniki, które obecnie

osiągamy, są tego efektem. Tak trzymać!

Wasz nowy album to obecnie najczęściej oglądany/

słuchany album na kanale YouTube

Foto: Black Phantom

"NWOTHM Full Albums". Co sądzisz o tej

formie dystrybucji muzyki?

Szczerze mówiąc, na początku byłem trochę

sceptyczny. Przypomnę, że jestem w zasadzie

starym dinozaurem, a moje odciski nie pozwalają

mi zbytnio ufać obecnej nowej formie dystrybucji

cyfrowej. Nadal nie lubię tego, ale muszę

przyznać, że była to dobra promocja. Dzięki

temu zdobyliśmy wielu nowych słuchaczy i

otrzymaliśmy wiele pozytywnych opinii na całym

świecie! Tak więc naprawdę musimy podziękować

chłopakom z "NWOTHM Full Albums"

za ich wysiłki i wspaniałe wsparcie, którego

nam udzielili. Muszę zresztą podkreślić

fakt, że nie otrzymujemy ani grosza z tych wyświetleń

na YouTube, więc nadal zachęcam ludzi,

którzy polubili naszą muzykę, do zakupu

albumu (prawdopodobnie w naszym sklepie

internetowym), aby umożliwić nam inwestowanie

w nasze kolejne albumy. Promocja jest bardzo

przez nas doceniana, ale jeśli nie damy rady

kontynuować działalności ze względów finansowych,

jaki jest jej sens? Chyba się ze mną

zgodzisz?

Co sądzisz o ruchu NWOTHM? Czy podążasz

za tym, co się dzieje na tej scenie?

Jasne! To moja ulubiona muzyka i poza tym, że

sami jesteśmy jej częścią, naprawdę lubię słuchać

innych zespołów tej samej fali co my. Myślę,

że ruch NWOTHM jest świetny, ponieważ

dotyczy muzyki, która jest nieśmiertelna i wykracza

poza ograniczenia czasowe i łączy pokolenia.

Widzę wiele innych zespołów, które robią

to, co my. Wszyscy gramy nie ze względów

komercyjnych czy trendów, ale dlatego, że naprawdę

to uwielbiamy, a muzyka pochodzi prosto

z serca. Widzę w tym ruchu ogromną szczerość.

Czy zastanawiasz się nad eksperymentami

muzycznymi w przyszłości? A może przeciwnie,

nie dopuszczasz myśli, że mógłbyś

przestać być lojalnym wobec klasycznej heavy

metalowej formuły?

Zasadniczo niczego nie wykluczam, ale najprawdopodobniej

nie przewiduję żadnych

zmian w naszej ofercie. Cieszymy się z tego, co

robimy, robimy to dobrze i nie mamy żadnej

presji, aby być bardziej komercyjnym, nowoczesnym,

itp. zespołem... Więc po co zawracać

sobie głowę? Będziemy postępować zgodnie z

jedyną znaną nam formułą: pisz, co czujesz,

graj, co czujesz i bądź sobie wierny.

Większość z Was zaczęła grać w latach 80-

tych. Jakie były główne różnice między włoską

sceną heavy metalową wtedy i teraz?

Ach, mówimy o dwóch zupełnie różnych pokoleniach.

To tylko znak czasów: bez internetu i

wszystkiego, czego możemy dziś doświadczyć,

naprawdę nadaliśmy ogromną wartość samej

muzyce. Dzieciaki chodziły podekscytowane

na każdy koncert, mały lub duży. Dziś, przeciwnie.

Wydaje mi się, że w tej chwili ludzie naprawdę

głęboko zainteresowani muzyką metalową

są naprawdę nieliczni, mając do dyspozycji

milion innych rzeczy jednym dotknięciem

palca. Jest to coś, co można zauważyć na całym

świecie, nie tylko we Włoszech, a nie tylko na

scenie metalowej. Niestety nie można nic przeciwko

temu zrobić, a nawet narzekanie nie

działa. Jest to po prostu znak czasów, który

trzeba zaakceptować. Niestety.

Od początku istnienia Black Phantom graliście

wiele koncertów we Włoszech. Co Twoim

BLACK PHANTOM

57


Foto: Black Phantom

zdaniem jest najbardziej fascynujące w graniu

na żywo?

Wiesz, już samo tworzenie muzyki jest dla nas

już bardzo satysfakcjonujące. Bezcenne jest

oglądanie płyty CD i słuchanie jej. To w końcu

wynik długiej listy wysiłków osobistych i grupowych.

Powiedziawszy to, jest coś jeszcze

bardziej satysfakcjonującego i jest to szansa na

pokazanie Twojej muzyki innym ludziom, aby

sprawili, że dobrze się przy niej bawią. Obserwowanie

ludzi cieszących się tym, co stworzyłeś,

jest chwilą, która naprawdę sprawia, że

warto. Najbardziej fascynujące są te chwile,

kiedy jesteś w stanie zachęcić widownię do

śpiewania Twoich kawałków. To zawsze wywołuje

u mnie ciarki na plecach

Mamy właśnie epidemię Covida - 19, który

jest drastycznie odczuwalna szczególnie u

Was we Włoszech. Jak zmieniło się Twoje

codzienne życie od początku tego szaleństwa?

Jak możesz sobie wyobrazić, to było szalone.

Oprócz bycia zmuszonym do pozostania zamkniętym

w domu, to strach sprawił, że nasze

życie było bardzo stresujące. Nasze życie codzienne

zmieniło się całkowicie, z powodu tej

blokady. Mówiąc o zespole, musieliśmy przerwać

wszystkie działania, od koncertów na żywo

po wywiady radiowe, nawet próby nie były możliwe.

Jedyne, co mogliśmy zrobić, to zacząć

pisać nowy materiał, aby móc się poruszać i nie

marnować cennego czasu. Jeśli naprawdę chcemy

zobaczyć jasną stronę tego szaleństwa, możemy

powiedzieć, że był to bardzo, bardzo

bogaty i kreatywny okres, jeśli chodzi o pisanie

piosenek. Z pomocą Manuela, przy użyciu metody,

o której już mówiłem, udało mi się napisać

20 nowych piosenek: 15 z nich jest już

całkowicie ukończonych, z tekstami i wszystkimi

innymi elementami, podczas gdy pozostałe

5 nadal potrzebuje linii wokalnej. To chyba

lekcja: postaraj się jak najlepiej wykorzystać

wszystko, co daje Ci los. Nawet, jeśli jest to coś

całkowicie nieprzewidywalnego i negatywnego.

Jak sobie radzicie z niemożnością grania na

żywo?

Niemożliwość grania na żywo uderzyła nas

naprawdę mocno: musieliśmy anulować 9 koncertów

w całych Włoszech, które zostały już

zarezerwowane, więc nie możemy należycie

promować naszego nowego albumu "Zero

Hour is Now", robiąc to, co kochamy najlepiej.

Jedyną promocją, którą postanowiliśmy zwiększyć

na dzień dzisiejszy, jest widoczność na

stronach internetowych i czasopismach z

recenzjami i wywiadami. Ciężko pracujemy,

aby poszerzyć nasze kontakty, aby więcej osób

miało świadomość istnienia Black Phantom i

usłyszało nasz nowy album. Reszta wolnego

czasu, jak już mówiłem, jest i będzie poświęcona

na pisanie nowych utworów, nawet jeśli

jest to dość dziwne, gdyż właśnie opublikowaliśmy

swoją drugą płytę i już pracujemy nad

trzecią. Z drugiej strony nie chcemy zastępować

koncertów na żywo tandetnymi nagraniami

domowymi: wiem, że w zasadzie każdy znany

zespół na świecie zrobił coś podobnego, ale

to nie jest nasza bajka. Chcemy z godnością

zaproponować naszą muzykę na żywo. Wydaje

mi się, że wydanie nagrania domowego, odtwarzanie

każdego z nich w salonie nie oddaje

sprawiedliwości utworom, jest tylko sposobem

na ich dewaluację. Zatem nie ma alternatywnych

sposobów: po prostu poczekamy na kolejne

koncerty, a tymczasem będziemy gromadzić

nowy materiał na kolejne wydania.

Dziękuję bardzo za ten wywiad!

Dziękujemy za wsparcie i miejsce na Waszych

łamach. W tych niespokojnych czasach jest to

bardzo cenne! Miejmy nadzieję, że wcześniej

czy później nadejdzie dzień, gdy wszyscy będą

mogli znów cieszyć się muzyką, którą najbardziej

kochają. Metal On!!

Bartek Kuczak

HMP: Masz bogaty dorobek muzyczny, ale

niemal wszystkie płyty jakie nagrałeś (poza

Road Warrior) to cięższe odmiany metalu.

W latach 90. uległeś wszechobecnej modzie

na taką muzykę czy klasyczny heavy metal

odkryłeś dużo później?

Denimal: Cóż, metal odkryłem we wczesnych

latach 80. w bardzo młodym wieku! W latach

90. nie tylko aktywnie działałem w moich kapelach,

ale też byłem płodnym autorem kawałków

i riffów, które nie pasowały do tych

moich "ekstremalnych" zespołów. Te riffy

przez jakiś czas trwały w uśpieniu, póki nie

wypłynęły przy okazji kapeli Johnny Touch

(heavy metal - red.). Część materiału, który

wylądował na Road Warrior, też zawiera riffy

stworzone w latach 90.

Choć ludzie słuchający metalu odżegnują się

od zjawiska mody, prawda taka, że nie da się

jej uniknąć. W USA i Europie wiele zespołów

powstaje lub zmienia się pod wpływem

panujących akurat trendów w świecie metalu.

Dużo mniej znam scenę australijską.

Obserwowałeś też takie zjawisko wśród

swoich znajomych muzyków w Australii?

Heavy metal początkowo był niezależnym

buntem, jednak szybko przejęły go duże wytwórnie

i ich nowopowstałe spółki. Wiele zespołów

przekupiono obietnicą kasy, rozrób,

narkotyków i panienek. Niektóre kapele się

temu oparły i obchodziła ich raczej muzyka

czy fani niż dekadencja. Zajęło dziesięć lat,

zanim heavymetalowa scena ustąpiła następnej

modzie - na grunge. Mówię, krzyżyk na

drogę wszystkim.

Logo zespołu, grafika na okładce, wydawanie

dema na kasecie, data "1986" umieszczona

w nazwie konta na Waszym fanpage'u

- wszystko utrzymanie w klimacie lat 80.

Naprawdę chciałbyś się cofnąć 30-40 lat

wstecz?

Musieliśmy dodać sobie kilka lat, w przeciwnym

razie domena na FarsaBooku nie byłaby

dostępna. Rok 1986 był znakomity dla

heavy metalu. Tak samo jak 1978. No i nie

zapominajmy o 1981. To tylko internet.

Rzecz, która mam nadzieję niedługo zniknie.

Ale odpowiadając na Twoje pytanie, z erą,

która była 30-40 lat temu wiążą się same fajne

rzeczy. W zasadzie wszystko było wtedy lepsze.

Światek metalu był większy, bardziej wygłodniały

i bardziej doceniał lokalną scenę. A

więc tak, takiej sceny pragnę, Ty też powinnaś.

Zwłaszcza w świetle nadciągającej właśnie

technokracji. Do tego nawiązywałem nawet

w Road Warrior, choć ludzie wciąż myślą,

że "to tylko teksty".

58 BLACK PHANTOM


Nadciąga technokracja

Denimal z Road Warrior to człowiek z wizją. Wie, czego chce w muzyce,

brzmieniu i tekstach. Co więcej, opowiada o tym z typowym dla Australijczyków

luzem i nonszalancją. Zespół wydał właśnie drugą płytę i to ona była osią naszej

rozmowy.

Tworząc "retro klimat" w Road Warrior sięgasz

czasem do pamięci i do tych wczesnych

lat 90, w których tworzyłeś. czy inspiracje

czerpiesz z zupełnie innych źródeł?

Te "klimaty retro", o których mówisz, to wartość,

którą najbardziej lubię we wszystkim,

czego słucham. Mierzi mnie zimna, prosta,

bezwymiarowa produkcja. Studia nagraniowe

minionych lat to było jednak coś innego. Wykorzystywało

się duże, specyficzne przestrzenie,

żeby wywołać efekt grania live, a efekty

pogłosu, jak choćby talerzy, były normą. Obecnie

zespoły mogą nagrywać wprost na komputer

w sypialni z całą masą wtyczek, które

próbują naśladować głebię starych nagrań.

Zrobiliśmy dużo nagrań na żywo, takie lubię

we wszystkich moich zespołach. Raczej nie ma

też click tracków. I to ma sens. Ten "klimat

retro" to tak naprawdę "klimat prawdziwego

zespołu".

Tematyka obu płyt Road Warrior, ale też

estetyka okładek i klimat samej muzyki ma

w sobie dozę mroku. Oczywiście niejeden

klasycznie heavy metalowy zespół reprezentuje

taki klimat, ale w przypadku Road Warrior

podejrzewam pokłosie Twoich poprzednich

zespołów.

Klasyczny metal też może mieć ciemnie odcienie.

W sferze tekstów na ostatniej płycie poruszam

w większym stopniu mroczne i bardziej

realistyczne tematy. Na pewno przeniknęły tu

wpływy z moich poprzednich "ekstremalnych"

zespołów, ale gdzie i jak dokładnie, nie potrafię

wskazać.

Tytuł płyty kojarzy mi się z zawrotną prędkością

i pasuje do statku kosmicznego z

okładki. Najbardziej jednak pasuje do samej

muzyki - płyta ma dużo więcej szybkich

temp niż poprzedniczka. Rzeczywiście tytułem

chciałeś wyrazić zmianę stylistyki, czy

to zupełny przypadek?

Użyłem terminu "Mach II" dlatego, że jest to

"drugie podejście" czy "druga wersja", ale też

dlatego, że kojarzy się z terminem "Mark 2".

Jeśli zaś chodzi o tempo, to czysty przypadek.

Wydaje mi się, że odrobinę przyspieszylismy

przez to, że graliśmy te kawałki na żywo, zanim

weszliśmy do studia. Poza tym pomiędzy

płytami odbyło wiele prób granych przez cały

zespół. Wiesz, tempo nie przejawia się tylko w

ogólnym tempie kawałków. To też same riffy

gitarowe, które mogą być dość skomplikowane

i wymagają innego rodzaju szybkości. Blasty

nie oznaczają, że będzie szybko. A dla mnie

najszybszym zespołem świata wciąż jest

Watchtower!

"Mach II" zdradza wiele inspiracji. W

"Thunder n' Fighting" słychać inspirację

m.in. Virgin Steele, "Nocturnal Arrest" ogólnie

ruchem NWoBHM, w "Tonight's

Nightmare" Raven.

O tak, lubię Virgin Steele, ale Raven nie słucham.

Cóż, mogę Ci powiedzieć co ostatnio

mieliłem w wieży, to może będzie można porównać.

Manowar, Virgin Steele, Omen,

Savatage, Dokken, Racer X, Dio, Jag Panzer,

Hammeron, SA Slayer... Moje słuchanie

muzyki znów coś nieco poruszyło i nowa płyta

już zawiera ciekawe brzmienia.

Wydałeś już drugą płytę, ale wciąż niewiele

osób słyszało o Road Warrior. Mimo tego,

że klasyczny heavy metal na szczęście wrócił

do łask, w przeciwieństwie do wielu kapel z

np. Kanady czy Szwecji, jesteście prawie nieznani.

Taka niszowa popularność Ci wystar-cza

czy po prostu coś idzie nie tak?

Trudno jest bytować w Australii, płasko i prosto.

Przedostanie zespołu z Australii do Stanów

czy Europy jest drogie i niewygodne. Trochę

mnie to martwi, choć nie tak bardzo, bo

przecież były kapele, które szybko zyskały popularność

wraz z pierwszą płytą i równie szybko

zniknęły ze szczytu. Może w naszym przypadku

musi to zająć kilka płyt? W tym momencie

i tak nie ma to żadnego znaczenia, bo

na świecie ogół kapel ma wszystko wstrzymane.

Najlepszą metodą na popularność jest intensywne

koncertowanie. Właśnie wydaliście

druga płytę, macie skład i moglibyście nieco

pokoncertować... Zgaduję, że epidemia pokrzyżowała

Wam plany?

(Śmiech) Ta cała pandemia, co za żart. W

Road Warrior chodzi o ucieleśnienie męskości

w ludziach i cywilizacjach, całkowicie. Poczytaj

sobie teksty. Ludzie myśleli, że to, co w

nich poruszałem to jakaś nowinka! Pff. A

prawda taka, że teraz wszyscy siedzą w domach

i płaczą z powodu budzącego wątpliwości

"wirusa" i cierpią przez maniaka Billa

Gatesa. To pokazuje jak słabe stały się nasze

cywilizacje. A Gates był pozwany za zbrodnie

w Indiach i Afryce, a jak na ironię nie jest lekarzem.

Walczę, ponieważ nadchodząca technokracja

pozbawi nas wrodzonych, konstytucjonalnych

praw. Dla mnie Road Warrior to

muzyka nadciągającego oporu i prędzej umrę

niż dam się pozbawić wolności tym "Elitarnym

Okultystom".

Katarzyna "Strati" Mikosz

Tłumaczenie pytań:

Przemysław Doktór

Okładka "Mach II" kojarzy mi się z ilustracjami

do starych książek science-fiction. Nie

tymi komiksowymi albo z gatunku spaceopera

tylko klasycznymi książkami sciencefiction,

w których przyszłość często jest

rysowana w ciemnych barwach. Okładkę do

"Mach II" zamówiliście czy kupiliście gotowy,

gdzieś znaleziony obraz?

Została ona stworzona przez tę samą artystkę,

która zrobiła nam okładkę debiutu. Pomysł na

obie to była nasza wizja. Ma charakterystyczny

styl i używa oldschoolowych środków do

tworzenia sztuki. Jako, że jej styl jest unikatowy,

będziemy z nią współpracować, dopóki

nie będzie miała dość! (śmiech)

Foto: Word Warrior

ROAD WARRIOR 59


HMP: Wzorem klasycznych heavymetalowych

zespołów lat 80. wydaliście drugą płytę

zaraz po debiucie. Bardzo się cieszę! Ponieważ

druga płyta jest odmienna stylistycznie,

podejrzewam, że to nowy materiał, który pisałeś

w 2020 roku.

Matt Ries: Tak! W większości. Co prawda pomysły

na kawałki "Shaded Mirror" i "Termination

Shock" miałem już, kiedy pisałem pierwszy

album, ale nie były one jeszcze wykończone.

Wstrzymałem je aż do teraz. Cieszę się, że to

wyhaczyłaś!

Szok końcowy

Pewnie większość z Was przeżyła podwójny szok związany z Traveler.

Szok numer jeden to koncert w Polsce odwołany w ostatniej chwili, a numer dwa

- kształt nowej płyty. Jest mniej przebojowo, ale za to gęściej i bardziej zróżnicowanie.

W naszej rozmowie Matt Ries, gitarzysta i jednocześnie głowa Traveler,

wyjaśnia skąd wzięły się zmiany na "Szoku końcowym".

określić jako Wasz wyznacznik. W morzu

nijakich zespołów posiadanie własnej cechy

charakterystycznej, jest na wagę złota. Zgadzasz

się, że Waszą są wpadające w ucho,

dobrze skomponowane gitary?

Nie. Myślę, że to już na zawsze będzie domena

Thin Lizzy i Iron Maiden. Ale to stąd wyrosły

nasze pomysły - te zespoły siedziały mi w

głowie odkąd pamiętam. Po prostu odpaliły

nam płomyk ze swojej pochodni.

Zazwyczaj pierwsza płyta zespołu to efekt

wieloletnich marzeń, zbiór pomysłów powstających

na przestrzeni lat. Na zrobienie

drugiej płyty, zwłaszcza gdy wydaje się ją

stockowego metalowego automatu perkusyjnego.

Naprawdę nie jestem fanem takiego brzmienia,

jak zresztą nikt w zespole. To najważniejsza

zmiana. Druga, to fakt, że tym razem

bawiliśmy się brzmieniem basu. Więcej basu.

Mniej brzdąkania. Jest kilka rzeczy, które razem

sprawiły, że ta płytami brzmi, jak brzmi.

A oceniając to brzmienie korzystałeś z "testu

samochodowego"?

Jak zawsze. W tę i we w tę, aż będzie takie jak

trzeba. To najbardziej wiarygodna metoda

(śmiech).

Zaskoczyłeś mnie nową płytą. "Traveler" był

prostszy i bardziej przebojowy. Na "Termination

Shock" gracie gęściej, a na samej płycie

więcej się dzieje.

Na pierwszej płycie wiele kawałków miało taką

samą konstrukcję. Taki sposób pisania sprawiał

mi kupę frajdy. Jednak tym razem chciałem

zerwać z tym zwyczajem, właśnie dlatego

postanowiłem świadomie się nie powtarzać.

Nie wspominając już o tym, że tym razem w

pisanie materiału wkład miało więcej członków

zespołu. Z pewnością wpłynęło to na

zmianę.

Właśnie, co do wkładu innych muzyków. Na

"Traveler" sam nagrałeś wszystkie basy. Na

nowej zagrał już Dave Arnold.

Cóż, oto powód dla którego byłem tak podjarany,

żeby mieć go na pokładzie. To totalny

mistrz basu. Jego wkład spowodował ogromną

różnicę.

Choć płyta jako całość jest mniej przebojowa

- same riffy i harmonie są bardzo zgrabne i

chwytliwe. Po drugiej płycie można już je

Foto: Traveler

rok później, czasu ma się mniej, pomysły rodzą

się w krótszym czasie. Czułeś różnicę,

pisząc na obie płyty?

Na pewno kiedy nagrywaliśmy pierwszą płytę

miałem masę pomysłów i ogromną ambicję,

żeby poprowadzić zespół według własnej wizji.

Tu chodzi tylko o ilość czasu - jeśli czekalibyśmy

kolejne 2-3 lata na następny krążek,

nasz rozpęd mógłby się rozmyć w morzu zespołów,

o których mówiłaś. Choć w przypadku

drugiego albumu pojawiła się pewna konkretna

różnica - tym razem naprawdę chciałem, żeby

wszyscy członkowie mieli swój wkład. W końcu

jesteśmy wspólnym organizmem. A co z tego

wyszło, to "Termination Shock".

W poprzedniej rozmowie mówiłeś "najprawdopodobniej

przy najbliższym nagraniu polepszymy

trochę produkcję". Rzeczywiście, zauważyłeś,

że zaszły jakieś zmiany?

Największą zmianą było chyba brzmienie bębnów.

Poświęciliśmy im wiele uwagi. Bardzo

nie chcieliśmy żeby zabrzmiały jak z jakiegoś

Co Was zainspirowało do takiego tytułu?

(poza tym, że świetnie brzmi i pasuje do konwencji).

Przyznam, że dopiero dzięki Waszej

płycie dowiedziałam się o istnieniu takiego

zjawiska.

Za ten tytuł pełne uznanie dla Dave'a! Wszyscy

mamy w sobie trochę kosmicznego śmiecia,

ale Dave zagłębia się w to nieco głębiej niż my

wszyscy. "Szok końcowy" to granica pomiędzy

oddziaływaniem słonecznym a przestrzenią

kosmiczną. Za tą granicą jest już tylko śmierć.

Dlatego na okładce można zobaczyć naszego

starego kumpla wciągającego statek kosmiczny

za tę linię. Zajebisty pomysł. Dzięki Dave!

Moje ulubione numery z nowej płyty, to

"STK" i "After the Future" - mają klimat, są

świetnie skomponowane i te gitary! Dodatkowo

oba kawałki przywołują fragmentami

klasyki heavy metalu. "STK" - "Childhood's

end" Iron Maiden, a "After the Future" linie

wokalne Warlock (od 2.20 minuty).

Z "STK" nie jestem zaskoczony! Ten numer

podarował nam JP Fortin z Deaf Dealer. To

absolutne wyróżnienie móc robić wszystko co

w naszej mocy z niewydanym wcześniej kawałkiem

Deaf Dealer. Świetnie się przy tym bawiliśmy.

Nie zaprzeczam, że te zespoły wywarły

na nas wpływ. Naprawdę fajnie, że wyciągnęłaś

"After the Future". Pisaliśmy ten kawałek

zupełnie na opak. Wiele melodii i wpadających

w ucho motywów przyszło po samym

procesie nagrywania. Po prostu wciąż zmienialiśmy

i dodawaliśmy różne rzeczy, dopóki numer

nie był skończony.

Niektóre kawałki kojarzą się z twórczością

niemieckiego Scanner z lat 80. Mam na myśli

"Terra Exodus" czy numer tytułowy. Ponieważ

też - jak sądzę - sięgnęliście do tematyki

SF, zastanawiam się, czy rzeczywiście Scanner

nie był Waszą inspiracją.

Scanner kocham bezwarunkowo, ale nie powiedziałbym,

że wywarł na nas wpływ w kwestii

kosmosu. Scanner zrobił to lepiej niż ktokolwiek.

Ja nie chcę się z tym pieprzyć.

60

TRAVELER


Muszę przyznać, że bardzo czekałam na

Wasz koncert we Wrocławiu. Był na liście

najbardziej wyczekiwanych koncertów roku.

Niestety wydarzyła się niezależna od nas

wszystkich sytuacja. Jeszcze do wczesnego

popołudnia w dniu koncertu myślałam, że co

jak co, ale na odwołanie tego koncertu jest już

za późno. W pierwszej chwili wszyscy byliśmy

rozgoryczeni, że koncerty masowo się

odwołują, a jako jeden z pierwszych - Wasz.

Dziś, z perspektywy czasu widzę, że zagrożenie

jest większe, niż początkowo myśleliśmy.

Wy trafiliście w samo serce wydarzeń.

Jak dziś, po powrocie do domu myślicie o tej

sytuacji? Poza ulgą, rzecz jasna.

Cieszę się, że większość ludzi wie, z czym się

wtedy borykaliśmy. To nie była łatwa decyzja.

Nie jechaliśmy przecież po to, żeby bez powodu

odwoływać nasz koncert. Co 4-6 godzin

słyszeliśmy coraz to gorsze wieści. To po prostu

narastało wymykając się spod kontroli akurat

wtedy, gdy jechaliśmy do Polski. Mieliśmy

do wyboru albo podjąć ryzyko i przekroczyć

granicę, albo potencjalnie utknąć na kwarantannie.

Zdecydowaliśmy się rozegrać to bezpiecznie

i cieszę się, że to zrobiliśmy. Ale co się

stało to się nie odstanie, a my już zaklepujemy

terminy na przyszłoroczną trasę, żeby to nadrobić!

Najważniejsze, że wszyscy są bezpieczni

i zdrowi.

Foto: Traveler

W komunikacie o odwołaniu polskich koncertów

pisaliście na Facebooku, że planujecie

zagrać na Up The Hammers. Restrykcje

związane z epidemią szybko podjęła też Grecja,

Wy byliście wtedy w trasie. Odwołanie

Up The Hammers zaskoczyło Was gdy byliście

w drodze czy już przekroczyliście grecką

granicę?

W tym czasie zabunkrowaliśmy się w hostelu

w Hof w Niemczech. Przez kilka dni wciąż powtarzaliśmy,

że "nie będziemy zaskoczeni, jeśli

odwołają Up The Hammers". I kiedy byliśmy

już tego prawie pewni, dostałem wiadomość od

Manolisa, który powiedział "natychmiast lećcie

do domu". I tak zrobiliśmy. Kupiliśmy awaryjny

lot do Paryża, skąd było nasze połączenie

z Atenami. Czekając na nasz samolot zostaliśmy

na lotnisku przez 3 dni zapijając się

na śmierć, bo każdy lot last minute do domu

kosztował przynajmniej 4000 dolarów. Zamknęli

granicę z Francją dwie godziny po naszym

wylocie. O mały włos!

Jak spędziliście czas przymusowego pobytu

w Europie? Złapaliście jakąś inspiracje na

przyszłe kawałki?

Myślę, że nadciąga skok wirusowej tematyki

wśród zespołów wydających teraz nowy materiał

(śmiech). Ja się nie dam w to wciągnąć. Poszukam

inspiracji w innym miejscu.

Katarzyna "Strati" Mikosz,

Tłumaczenie pytań: Kinga Dombek


Metal to postawa, pożądanie i głód

Powyższy tytuł może wydawać się

wyświechtanym sloganem, ale w

przypadku czterech młodych

Szwedów z Commando nie ma o

tym mowy. Tradycyjny heavy w

ich wydaniu jest ostry, drapieżny i

surowy, a chłopaki zapowiadają, że EP-ka

"Rites Of Damnation" to dopiero początek, bo pracują już nad

długogrającym materiałem.

HMP: Jesteście młodzi, więc niecierpliwi?

Dlatego też nie chcieliście długo czekać na

pierwszą płytę, stąd decyzja o rozpoczęciu

oficjalnej dyskografii Commando minialbumem,

nie długogrającą płytą?

Robin: Fakt byliśmy niecierpliwi i mam na

myśli to, że w pewnym sensie na początku każdy

zespół taki jest, ponieważ szybko chętnie

coś wyda i pokaże do czego jest zdolny. Uznaliśmy,

że te sześć utworów musi zostać wydanych,

abyśmy mogli "pozostawić je za sobą" i

skupić się na następnym kroku. Kawałki z EPki

nie zostały napisane specjalnie na nią, były

to ogólnie nasze pierwsze kompozycje i uważaliśmy,

że EP-ka będzie dobrym punktem wyjścia,

więc zebraliśmy je razem na jednym wydawnictwie.

Gdyby ktoś chciał, mógłby też argumentować,

że nasze demo z 2018 roku było

naszym pierwszym oficjalnym wydawnictwem,

ponieważ zostało wydane profesjonalnie przez

wytwórnię.

To czytelne nawiązanie do dawnych czasów,

kiedy duża płyta była dla wielu młodych zespołów

czymś nieosiągalnym, bo wiązała się

z posiadaniem kontraktu, wydatkami, etc.

Dlatego wielu debiutantów zaczynało od singli

czy EP-ek, nierzadko wydawanych samodzielnie

bądź niezależnie i niejako poszliście

w ich ślady?

Nie podążaliśmy niczyimi śladami. Uznaliśmy,

że EP-ka jest czymś, co możemy zrobić zgodnie

z naszym własnym "harmonogramem" i

sprawić, by był to dobry krok. W tym czasie

wiedzieliśmy również, że możemy lepiej przygotować

nasz debiutancki LP, więc czekaliśmy.

Wygląda na to, że jesteście tradycjonalistami,

skoro debiutanckie "Demo 2018" wydaliście

nie tylko w wersji cyfrowej, ale również na

kasecie - zależało wam na posiadaniu nagrań

na tym oldschoolowym nośniku, co podkreślało

ich podziemny charakter?

Nie wiem wiele na ten temat, po prostu podoba

nam się ten format. Wszyscy dorastaliśmy

w erze CD, więc pomysł na nośnik fizyczny

zawsze był przy nas, nawet w naszych poprzednich

zespołach. Kaseta jest prosta, tania i

praktyczna. Jest przenośna i łatwa do noszenia

po koncercie itp. Jeśli chodzi o tradycyjną

kasetę z powodów wymienionych przez ciebie

jest to prawdopodobnie prawdziwe odnośnie

do sceny podziemnej. Na oficjalnej scenie nie

jest to tak powszechne. Jednak zaobserwowałem,

że wiele popularnych zespołów wydaje

swoją muzykę również na taśmach i myślę, że

Foto: Commando

dzieje się tak dlatego, że artyści zauważyli, jak

reaguje na to underground.

"Slumbering Death" i "Burn The Sky" nagraliście

ponownie na potrzeby "Rites Of Damnation".

Szkoda było wam tych numerów,

pomyśleliście, że z lepszą produkcją warto

przedstawić je większej licznie słuchaczy niż

tylko kolekcjonerzy demówek?

Żałuję, ale nie ująłbym tego w ten sposób.

Lubimy te utwory (mimo, że graliśmy je niezliczoną

ilość razy) i surową moc jaką miały na

demo. Od samego początku wiedzieliśmy, że

nagramy je ponownie, ponieważ zmieniły się

po nagraniu demo i wiedzieliśmy, że możemy

to zrobić lepiej. W nowych wersjach, niektóre

partie bębnów zostały zmienione i skupiliśmy

się bardziej na mrocznym klimacie.

Mieliście szczęście o tyle, że już na tak

wczesnym etapie działalności znaleźliście

wydawcę. Jak trafiliście do High Roller Records?

Można powiedzieć, że to wymarzona

firma dla takiego zespołu jak Commando,

dzięki czemu macie swój pierwszy poważny

materiał na płytach kompaktowych i winylowych?

Zdecydowanie! Byliśmy podekscytowani, gdy

High Roller chcieli podpisać z nami kontrakt.

Wydali wiele naszych ulubionych płyt i zespołów,

więc zawsze mieliśmy na nich oko.

Właściwie przesłaliśmy im surowy miks EP-ki,

informacje o zespole, kilka zdjęć i nasz pomysł

z płytą i Steffen najwyraźniej nas polubił. Wydawanie

naszej muzyki na winylu było celem

od samego początku; wciąż jesteśmy podekscytowani,

kiedy odgrywamy naszą płytę - to surrealistyczne.

Początkowo byliście typowym zespołem tworzonym

przez kumpli ze szkoły - na jakim

etapie doszło do was, że warto poświęcić

Commando więcej uwagi, że może być z tego

coś więcej niż tylko granie prób, imprezowanie

i okazjonalne koncerty?

W zasadzie kiedy Eric dołączył w 2017 roku.

Wtedy zaczęliśmy pisać muzykę z bardziej

osobistej perspektywy, a nie tylko próbować

naśladować zespoły z poprzednich lat. Potem,

kiedy wydaliśmy nasze demo i graliśmy w "The

Abyss" w Göteborgu, gdzie publika przyjęła

nas niesamowicie, czuliśmy, że coś się dzieje.

Zawartość "Rites Of Damnation" potwierdza,

że inspiruje was nie tylko tradycyjny

heavy metal, bo czerpiecie też z innych jego

odmian, a do tego nad wyraz zdajecie się doceniać

skandynawskie zespoły? Odkrywanie

ich muzyki było dla was pewnie niezapomnianym,

jedynym w swoim rodzaju przeżyciem,

czymś, czego nie można zapomnieć?

Kiedy przytaczaliśmy nasze inspiracje przy

okazji poprzednich wywiadów, zauważyliśmy,

że większość zespołów pochodziła ze Skandynawii.

Kapele z tego regionu zawsze miały nieopisany

klimat, mroczniejszy, jeśli wiesz o

czym mówię. Chcieliśmy, aby nasza muzyka

poszła podobną ścieżką, że tak powiem. Kiedy

po raz pierwszy usłyszałem zespoły takie jak

Morbus Chron, Candlemass, In Solitude,

Temisto itp., wiedziałem, że mają coś wyjątkowego.

Nadal pamiętam, kiedy dostałem płytę,

prezent świąteczny, Bathory - "Jubileum

Volume III", na której słuchałem utworów

takich jak "Satan My Master", "33 Something"

czy "Gods Of Thunder Of Wind And Of Rain".

Miałem 11 lat i od początku byłem uzależniony.

Pierwszy odsłuch płyty Mercyful Fate czy

Venom i? Szok, niedowierzanie, zachwyt, że

można grać właśnie tak, chęć dorównania

tym mistrzom sprzed lat?

62

COMMANDO


Miałem podobne zdanie na temat tych zespołów,

jak w przypadku Bathory. Totalne

szaleństwo. Byłem co najmniej zszokowany

tym, jak można tworzyć te dźwięki i chciałem

ich więcej za każdym razem, gdy ich słuchałem.

Mercyful Fate to zespół, o którym dużo

rozmawialiśmy, ale nie chcemy się z nimi równać.

W tym przypadku ani nie Venom ani żaden

inny zespół. Zamiast próbować brzmieć

jak oni, staramy się myśleć tak jak oni. Jaki był

ich sposób myślenia i inspiracje podczas tworzenia

tych ponadczasowych arcydzieł? Co

skłoniło ich do napisania tak przełomowej

muzyki? Nie mieli wszystkich tych zespołów

jak my, żeby obserwować i robić notatki.

Czy to nie jest dziwne, że wiele tych dawnych

zespołów nie jest już w stanie nawet

nawiązać do dawnego poziomu, a te młodsze,

mimo tego, że dysponują przecież sporymi

możliwościami, dobrymi instrumentami czy

zapleczem sprzętowo-technicznym, też nie są

w stanie grać na podobnym poziomie - nawet

jeśli próbują, to brzmią niczym tania podróbka,

jakaś imitacja?

Młodzież ma duży wpływ na to, dlaczego te

stare zespoły brzmią aż tak okropnie. Prawdopodobnie

nie mają takiego samego głodu w

tworzeniu muzyki, jak kiedyś, chociaż nie

zawsze. Spójrz na przykład na Satan, ich nowe

albumy nagrane po powrocie należą do najlepszych

wydawnictw wydanych przez stary

zespół, które ukazały się w ostatnim czasie.

Nadal mają takie samo podejście i myślenie,

jak podczas pisania "Court In Ihe Act". To samo

z nowym krążkiem Possessed. Riffy i intensywność

są tam niezrównane! Osobiście

uważam, że starsze kapele starają się brzmieć

"ciężko" w sposób, który wcale nie jest ciężki,

produkcja i miks w przypadku 99% ostatnich

albumów to kompletna bzdura. Ludzie chwalą

Andy Sneapa za jego miksy i nie mogę z tym

się nie zgodzić, ale to zupełnie nie jest mój

gust. Ostatni album Judas Priest jest najbardziej

sterylną rzeczą, jaką słyszałem, podobnie

jak w przypadku Saxon. Weźmy na przykład

zespół taki jak Metallica, jest to najbogatszy

zespół metalowy w historii i wciąż nie jest w

stanie nagrać albumu z przyzwoitym brzmieniem.

To pokazuje, że metal to postawa, pożądanie

i głód. Co do nowszych formacji: starają

się brzmieć podobnie jak ich bohaterowie i

próbują swoich pomysłów na temat brzmień w

stylu "tak powinno to brzmieć". Całym sercem

Foto: Commando

jestem z nimi, ale nie możemy udawać, że

"utrzymujemy metal przy życiu", gdy zespoły

brzmią tak samo od ponad 30 lat. Wiele grup

prawdopodobnie jest zadowolonych z kopiowania

swoich ulubionych zespołów, ale nie

my!

Macie jakieś wypracowane sposoby na uniknięcie

tej pułapki, czy też po prostu gracie co

lubicie, niczego nie analizując, w myśl zasady,

że dobra muzyka i tak obroni się sama?

Bardzo dokładnie analizujemy nasze utwory.

Niekiedy bardziej niż inni, ale staramy się pisać

bardziej oryginalne rzeczy. Niektóre kawałki

są pisane podczas jednej próby, inne natomiast

wymagają więcej czasu, ale zawsze chcemy

postawić nas stół coś innego. To, czy odniesiemy

sukces, zależy już tylko od słuchacza.

Wśród tych ostrych, bezkompromisowych

utworów wyróżnia się "diabelski" instrumental

"Djävulsmaskopi" - nie dość, że najdłuższy

na płycie, to jeszcze całkiem melodyjny.

Myślisz, że Asmodeusz, ponoć wynalazca

wszelkich rozrywek z muzyką na czele, mógłby

zagustować w tym utworze? (śmiech)

To przynajmniej jedna z naszych bardziej

skomplikowanych kompozycji. Nasz drugi

gitarzysta Felix jest tym, który napisał jej większość,

a ma on specjalny sposób pisania, który

nadaje naszym songom bardziej subtelnego

charakteru. Mieliśmy nadzieję, że ten utwór

spodoba się ludziom... Asmodeuszowi też pewnie

się to spodoba!

W niecałe pięć lat od amatorskiej grupy do

mającego szersze perspektywy zespołu z kontraktem

to niezły wynik, ale wygląda na to,

że nie zamierzacie na tym poprzestać, intensyfikując

prace nad materiałem na pierwszy

album?

Jesteśmy bardzo podekscytowani pisaniem naszego

debiutanckiego albumu i mamy pomysły,

w które chętnie zagłębimy się głębiej. Tym

razem planujemy znacznie więcej z wyprzedzeniem

i faktycznie szkicujemy niektóre koncepcje

i konkretne odczucia, które chcielibyśmy

mieć na płycie. Naszym celem będzie, aby była

to bardziej spójna i przemyślana płyta, na której

każda kompozycja będzie robiła wrażenie,

że należy do albumu, ale jednocześnie zachowuje

własną tożsamość.

Obecna sytuacja sprzyja chyba twórczej

pracy, bo nie ma imprez, koncertów, można

skupić się na komponowaniu, pisaniu tekstów

czy dopracowywaniu aranżacji?

Mieliśmy szczęście, że przynajmniej coś się

działo, wydając EP-kę itp. Teraz koncentrujemy

się na stworzeniu materiału na debiutancki

album, najlepiej jak potrafimy. Myślę też, że

starsze utwory odzyskają energię, kiedy zaczniemy

je ponownie grać na żywo, zaczynając

od Jönköping Metal Fest w listopadzie.

"Rites Of Damnation" niejako podsumowuje

pierwszy okres istnienia Commando, ale na

wasz długogrający debiut trafią już wyłącznie

najnowsze kompozycje. Czego możemy

spodziewać się po tym materiale, na jakim

etapie prac jesteście i kiedy możemy spodziewać

się jego premiery?

Mamy wiele riffów i wstępnych szkiców, a

jedna kompozycja jest prawie całkowicie skończona.

Nie wiem, kiedy to się skończy, zobaczymy,

kiedy bardziej wciągniemy się w pisanie

materiału. Możesz spodziewać się mroczniejszej

i bardziej bezlitosnej płyty. Dziękuję

za wywiad!

Wojciech Chamryk, Kacper Hawryluk

Foto: Commando

COMMANDO

63


HMP: Pomiędzy wydaniem "Redemption

Through Force " a "By Fire & Brimstone" minęło

prawie sześć lat - co porabialiście w tym

czasie, poza pracą nad nowymi utworami i

okazjonalnymi koncertami?

Petros Leptos: Szukaliśmy perkusisty, który

by do nas pasował. Kiedy pochodzi się z małej

wyspy nie jest łatwo znaleźć muzyków, którzy

potrafią i są chętni grać taki rodzaj muzyki! Na

szczęście spotkaliśmy na swojej drodze wspaniałego

Fotisa Mountourisa i jak można usłyszeć

na albumie, teraz zespół gra pełną parą!

Oddychać metalem

- Magia metalu z naszych serc prosto do twoich uszu! Tak o najnowszej

płycie "By Fire & Brimstone" mówi wokalista Solitary Sabred, Petros Leptos. Ta

cypryjska grupa nie wydaje płyt zbyt często, ale kiedy już wejdzie do studia zawsze

wychodzi z niego z czymś naprawdę godnym uwagi, zwłaszcza dla fanów

tradycyjnego heavy/power metalu starej szkoły lat 80.

im, a wraz z upływem lat coraz trudniej jest

znaleźć kogoś takiego. Na szczęście w tym

momencie możemy powiedzieć, że mamy już

stały, konkretny skład, a każdy w załodze oddycha

metalem, i jest gotów do poświęceń dla

niego.

Nie pomylę się chyba jednak za bardzo twierdząc,

że muzyka zawsze była, jest i będzie dla

was czymś niezwykle ważnym?

Już od naszej młodości była ona muzyczną

ścieżką naszego życia! Wszyscy jesteśmy zawziętymi

fanami metalu, tak generalnie, jak i naszego

własnego zespołu! Tworzymy tylko taką

muzykę, którą sami chcemy usłyszeć!

Solitary Sabred jest jednym z najdłużej działających

cypryjskich zespołów metalowych,

bo będziecie w tym roku obchodzić 20-lecie

o których nie mają pojęcia zespoły choćby z

Niemiec, Włoch czy nawet Grecji?

Izolacja geograficzna oznacza mordercze wydatki

na podróż zespołu i transport sprzętu,

aby dotrzeć do centralnej Europy. Kiedy jest

się zespołem podziemnym, promotorzy nie będą

podejmowali ryzyka, trzeba zatem sięgnąć

głęboko do własnej kieszeni, by móc koncertować.

Jest to główną przeszkodą odkąd internet

sprawił, że twoje utwory są znacznie bardziej

dostępne.

Macie jednak zaskakująco dużo metalowych

zespołów, szczególnie jeśli popatrzy się na to,

że ludność Cypru nie liczy nawet półtora miliona

ludzi - czyżby ciężka muzyka była u was

tak popularna, czy to jednak złudzenie i scena

metalowa wcale nie jest tak liczna?

Obawiam się, że to tylko iluzja! Jest tutaj więcej

muzyków niż fanów (śmiech)! To nie jest

muzyka głównego nurtu, nigdy nie słyszy się

muzyki metalowej w radiu, może poza jednym

czy dwoma cotygodniowymi rock show. Mając

to na uwadze, wyrazy uznania dla Roberta Camasa,

który przeprowadził z nami wywiad w

radiu, i jest od lat znawcą tego typu muzyki.

Mamy u siebie świetne zespoły oraz zaangażowanych

ludzi z pasją, którzy organizują różne

wydarzenia, abyśmy mogli sami grać oraz

zobaczyć liczne występy zespołów zza zagranicy.

Jest także zaplecze lojalnych fanów, którzy

wspierają te wydarzenia, tak więc ekosystem

muzyki metalowej na Cyprze był w stanie przetrwać

do dzisiaj przez ładnych parę lat.

64

Do tego pewnie zbyt często daje znać o sobie

tzw. proza życia i wtedy trzeba skoncentrować

się na innych sprawach, niejako podstawowych,

a zespół na jakiś czas schodzi na

plan dalszy?

Wszyscy mamy bardzo wymagający grafik pracy,

rodziny i dzieci, ale kiedy chodzi o Solitary

Sabred, zespół nigdy nie jest na drugim miejscu!

Możemy pracować przez 16 godzin, a potem

po prostu uderzyć do studia na próby bez

słowa narzekania! Mamy to we krwi i nie moglibyśmy

tego robić bez wsparcia naszych rodzin,

które dostrzegają jak jest to dla nas ważne.

Dziś oczywiście wszystko to jest na drugim

miejscu z powodu pandemii, ale staramy

się jakoś wykorzystać ten czas izolacji, wysyłając

sobie nawzajem mp3 i składając kolejny album!

Zmiany składu też są czymś nieodłącznym,

szczególnie jeśli gra się w metalowym, podziemnym

zespole i cały czas trzeba do tego

dokładać?

Właśnie tak, ponieważ szuka się osób grających

na profesjonalnym poziomie bez płacenia

SOLITARY SABRED

Foto: Ironflame

Foto: Solitary Sabred

istnienia. Wydaliście w tym czasie trzy albumy

- dużo to czy mało z waszego punktu

widzenia?

Tak w zasadzie to zespół był trochę na lodzie z

powodu studiów za granicą przez około siedmiu

lat, ale wciąż nie można nazwać trzech albumów

jakimś super produktywnym dorobkiem!

Z drugiej strony jednak musieliśmy nauczyć

się wszystkiego poprzez praktykę, zarówno

jeżeli chodzi o proces nagrywania, jak

też stanie się lepszymi muzykami. Dzisiaj dotarliśmy

do punktu, w którym mamy już doświadczenie

oraz wiedzę, by tworzyć własną

muzykę - możesz usłyszeć wyniki naszej całej

wieloletniej, ciężkiej pracy na najnowszym

albumie.

Cypr to państwo położone na wyspie, więc

musicie borykać się z różnymi utrudnieniami,

Pewnie w Limassol czy w innych większych

miastach macie gdzie grać koncerty, ale generalnie

nie jest z tym w skali całego kraju najlepiej?

Znalezienie miejscówki do grania nigdy nie

stanowiło problemu, przynajmniej nie przez

ostatnią dekadę. Powodem tego jest oczywiście

mała skala wyspy oraz widowni, koncerty nie

mogą odbywać się za często, chyba, że jesteś

topowym zespołem, który podbija co tydzień

listę przebojów.

Nigdy jednak nie myśleliście o przeniesieniu

się tak jak czyni to wielu muzyków choćby z

Grecji czy Włoch na przykład do Niemiec

czy na Wyspy Brytyjskie, bo to daje ich

zespołom znacznie większe możliwości, przede

wszystkim promocyjno-koncertowe?

Najważniejsza kwestią jest cel jaki sam sobie

postawiłeś. Naszym celem zawsze było granie

i wydawanie muzyki na profesjonalnym poziomie,

nie czyniąc z tego zawodu zarobkowego.

Czujemy, że w pewien sposób życie z muzyki

ograniczyłoby naszą artystyczną wolność, gdyż

do pewnego stopnia "filtrowalibyśmy" to co

gramy, aby zadowolić naszych fanów. Tak

właściwie nie jest to nic złego, ale zdecydowa-


nie nie jest to powód, dla którego gramy. Wolimy

pozostawić wszystko tak jak jest, sprawiać

aby muzyka zawracała nam w głowie i duszy

jako odskocznia od codziennych obowiązków,

niż żeby stała się ona codziennym obowiązkiem!

Łatwiej też w tych krajach o kontrakt, bo

funkcjonuje w nich wiele niezależnych wytwórni,

ale akurat z tym nie mieliście problemu,

bo już na wysokości "Redemption

Through Force" zainteresowała się wami grecka

No Remorse Records?

Istotnie, wytwórnia No Remorse faktycznie

zaproponowała ponowne wydanie "Redemption"…

i okazała dość wiary, aby umówić się

z nami na kolejny album, pomimo faktu, że do

tamtego momentu nie usłyszeli z niego jeszcze

nawet pojedynczej nuty. Wierzę, że byliśmy

ich godni! Przed kontraktem z No Remorse

nasz debiut odbył się w ramach Steel Legacy,

miał także wsparcie Pitch Black Records, więc

także dla nich wielkie podziękowania, gdyż

także oni wszyscy mieli swój udział w dotarciu

naszego zespołu do miejsca w którym teraz

jest.

Jej szefowie muszą być bardzo cierpliwymi

ludźmi, skoro tak długo czekali na wasz kolejny

album. Podsycaliście ich zainteresowanie

kolejnymi demówkami czy przeciwnie, dostali

pełny, gotowy do wydania materiał i wtedy

musieli już zadbać wyłącznie o to, żeby

wydać go w możliwie jak najkorzystniejszym

terminie?

Druga wersja! Powiedzieli abyśmy się nie spieszyli

i wysłali materiał, jak będzie gotowy.

Wskoczyliśmy do studia latem, wszystko zostało

nagrane, miksowane, dopracowane i wysłane

do wydawcy przed sierpniem i album

został wydany w marcu tak aby był czas na

konieczną promocję.

Fantasy, mitologia, historia to wiodące tematy

waszych tekstów - masz wykształcenie

historyczne bądź archeologiczne i zawodowe

związki z tym tematem, czy też jesteś pasjonatem-amatorem,

zgłębiającym go dla przyjemności?

Amatorskim entuzjastą oraz wielkim miłośnikiem

miecza i magii! Parałem się okazjonalnie

pisaniem i opublikowano moja krótką historyjkę

na łamach kompilacji miecz i magia "Barbarian

Crowns".

Koledzy w zespole podzielają twoje zainteresowania?

Taa, cały zespół interesuje się tego typu tematyką,

jeżeli nie w kontekście czytania, to na

pewno w kontekście muzyki metalowej! Często

dają mi swoje wskazówki na temat tego w jakim

kierunku dana kompozycja powinna podążać

jeśli chodzi o tekst, czasem także są źródłem

kilku wersów. Wers-puenta z "Burn Magic,

Black Magic" była na przykład pomysłem

Jima!

Jest to pewnie łatwiejsze dzięki temu, że mieszkacie

w okolicach, gdzie przez wieki działo

się naprawdę sporo i pozostało po tym sporo

zabytków, a nawet źródeł pisanych?

Ziemia Cypru jest skąpana we krwi, która

została tu przelana przez wieki. Kiedy byliśmy

młodsi i mieszkaliśmy w Limassol, Jim i ja

jeździliśmy po wybrzeżu mijając Amathus (starożytne

miasto wzniesione przez Persów), słuchając

Manilla Road czy Cirith Ungol, więc

to w pewien sposób naturalne, że koniec w

końcu i my włączyliśmy ten sam typ mitologii

do naszych tekstów. Tak przy okazji, niektóre

z pierwszych zdjęć zespołu zostały wykonane

w ruinach Amathus!

"By Fire & Brimstone" to koncept, czy też

zbiór luźnych utworów, traktujących jednak o

podobnej tematyce?

To drugie, jest to kolekcja różnych kompozycji

inspirowanych historią oraz fantasy, wszystkie

łączy motyw bitwy oraz zmagań. Niekoniecznie

w walce zbrojnej, także w zmaganiach

życia codziennego.

Jednak nawet najlepsza opowieść nie obroni

się bez muzyki, ale tu też macie się czym

pochwalić, prezentując epicki heavy metal z

licznymi odniesieniami do tradycyjnego metalu

wczesnych lat 80. czy momentami nawet

klasycznego hard rocka - muzyka Solitary Sabred

jest pewnie wypadkową wszystkich waszych

inspiracji?

Istotnie, jesteśmy głównie i przede wszystkim

fanami tej muzyki tak długo jak żyjemy. Od jej

Foto: Solitary Sabred

korzeni w latach 70. do dzisiejszego dnia.

Kiedy zmieszasz tysiące nagrań, które uwielbiamy,

razem z inspiracjami pochodzącymi z literatury,

filmów czy codziennego życia, otrzymasz

to co jest na naszych albumach. Magia

metalu z naszych serc prosto do twoich uszu!

Co ciekawe znowu mamy sytuację, że na

płycie nie ma utworu tytułowego - to już taka

wasza tradycja?

Istotnie, kompozycja tytułowa może odciągać

uwagę od reszty utworów na płycie! Niemniej

jednak myślę, że zerwiemy z tą tradycją na następnej

płycie, gdyż tytuł jednego z utworów

(jak on sam) brzmi tak czadowo, że możemy

nie być w stanie oprzeć się pokusie zrobienia z

niej tytułu albumu! Bez żadnych spojlerów!

A o czym traktuje "Psionic Transmogrification",

kolejny po "Servants Of The Elder

Gods" czy obu częściach "Chronicles Of The

Barbarian King" wyróżniający się utwór na

tej płycie?

"Psionic Transmogrification" zakorzeniona jest

w mitologii o Cthulhu - starożytnym, niebiańskim

bogu, który powstanie z głębi oceanów

aby przejąć kontrolę nad umysłami ludzi, ale

także utwór ten nawiązuje do ślepego fanatyzmu

wszelkiego rodzaju. "Servants" inspirowana

jest wojownikami Chaosu z Wszechświata Wojennego

Młota, którzy łączą się co kilkaset lat i

tworzą niszczycielską falę przypływu, która ma

zniszczyć świat człowieka. Niemniej jednak

Krwawy Bóg po dziś dzień zabiera życia, przybierając

niestety różne kształty i formy w wielu

różnych religiach. "Fyres Of Koth" oraz "The

Scarlet Citadel" (Chronicles Of The Barbarian

King pt. I & II) inspirowane są książką "Phoenix

On The Sword" R. E. Howarda, w której

wrogowie królestwa spiskują przeciwko królowi

Conanowi.

Obecny skład zespołu to połączenie doświadczenia

z młodością i jest to pewnie idealna

mieszkanka?

Nasz wiek waha się od 25 do 40 lat, ale większość

z nas zna każdego od ponad dekady!

Stainlesz, nasz basista, jest najmłodszy ale jest

też członkiem zespołu odkąd skończył 16 lat

(wciąż nazywamy go Stain-nowy)! Nikolas to

też drogi przyjaciel, który chciał dołączyć do

zespołu na krótko przed premierą "Redemption

Through Force". Tak więc w zespole są

więzi pozamuzyczne, wszyscy od lat jesteśmy

członkami lokalnego obiegu muzyki metalowej,

spędzamy ze sobą ciągle czas poza pracą w

zespole, Jimmy jest drużbą zarówno moim jak

i Nikolasa, jesteśmy więc w tym momencie

praktycznie rodziną! Ale coś ci powiem, niezależnie

od wieku, każdy w zespole gra z tą samą

pasją, jakby nie miało być jutra!

To rozumiem, chociaż trudno wyobrazić sobie

sytuację, żeby wielu 40 czy 50-latków chciało,

w dodatku hobbystycznie, grać na perkusji w

zespole metalowym? (śmiech)

Fortis jest najstarszy w zespole (niedawno

przekroczył 40-tkę), a jest absolutną bestią!

Wyobraź sobie izolowanie dachów w pełnym

słońcu przez 12 godzin, potem przyjście na

próbę o 22:00 i dawanie czadu na basie przez

dwie godziny, a potem chęć dawania czadu

SOLITARY SABRED

65


dalej, kiedy kierownik sali prób przychodzi by

nas wykopać, bo już za późno (śmiech)! Ale

cóż jego ulubionym bębniarzem jest Mark

Zonder, jak się można domyśleć! Nie moglibyśmy

prosić o lepszego perkusistę, nie tylko

jako muzyka, ale także jako człowieka. Czujemy

się tak jakby grał z nami od pierwszego

dnia istnienia zespołu!

Nowa płyta to świetna okazja do większej

ilości koncertów - gracie częściej w ojczyźnie

czy w Grecji, czy też jednak gdzieś dalej, np.

na festiwalach?

Często gramy koncerty na Cyprze; jak do tej

pory graliśmy 3-4 razy w Grecji, i już mieliśmy

wsiadać na statek, aby dotrzeć na mini trasę po

Grecji i Niemczech gdy rozpoczęła się pandemia

wirusa! Więc nowym planem jest ruszenie

w trasę we wrześniu, gdyż chcemy być bardzo

aktywni także poza Cyprem.

Macie więc jeszcze wiele białych plam na

swej koncertowej mapie, a do tego zdaje się,

że żadna z waszych płyt nie ukazała się dotąd

na winylu, co też przydałoby się w końcu

zmienić?

Jeśli nie jesteś muzykiem na pełen etat, czasem

nie jest łatwo znaleźć czas wolny od pracy aby

grać koncerty za granicą. Na całe szczęście w

tym momencie każdy jest w stanie i jest

gotowy, aby podnieść poziom naszych występów

na żywo, więc mamy nadzieję, że będziemy

mogli zagrać dla wielu naszych przyjaciół w

Europie. Jeżeli chodzi o wydawanie naszych

płyt na winylu, to wszyscy jesteśmy jego entuzjastami,

więc bardzo byśmy chcieli wydać coś

na tym nośniku, nad czym cały czas pracujemy!

Jest to więc muzyka niszowa, ale zarazem coś

co uwielbiacie i nie ma szans, byście odpuścili,

tym bardziej, że macie grupę wiernych

fanów, których wsparcie też jest niezwykle

ważne?

Jesteśmy niezmiennie wdzięczni za wsparcie,

które otrzymywaliśmy od naszych fanów od

pierwszego dnia istnienia zespołu! Jesteśmy

tym absolutnie rozwaleni, zarówno tym jak się

oni udzielają a także jak wspierają nas na

Bandcampie! Nasz nowy album rozchodzi się

w bardzo szybkim tempie, i chcemy aby

wszyscy wiedzieli, że jakakolwiek kasa jaką na

nim zarobimy idzie wprost do zespołu na trasę

koncertową oraz kontynuację "By Fire &

Brimstone"!

Tak więc nie ilość, lecz jakość? Lepiej mieć w

dorobku trzy świetne albumy niż dziesięć

przeciętnych, albo mniej licznych, ale naprawdę

zakręconych na punkcie waszej muzyki

fanów?

Jakość zawsze wygrywa. Jeśli pospieszysz się

wydając coś na wpół gotowego, nie będziesz

mógł już tego cofnąć! Zawsze dajemy z siebie

sto procent i za każdym razem kiedy słyszysz

nowy album, jest to najlepszy w danym momencie

poziom Sabred. Mając to na uwadze,

mam nadzieję, że w nadchodzących latach

będziemy mogli zwiększyć trochę nakłady

naszych płyt, zwłaszcza że kompozycje na następny

album są już w drodze, jest to jakaś

pozytywna strona izolacji! Dziękujemy za wywiad,

i mamy nadzieję, że wszyscy u was dbają

o zdrowie i bezpieczeństwo w tych wymagających

czasach. Żądza krwi jest święta!

Wojciech Chamryk, Przemysław Doktór,

Kinga Dombek

HMP: Cześć! Na wstępie to chciałem pogratulować

Wam tak świetnego materiału

jakim jest "Midnight Impulsion"!

Dressed to Kill: Dzięki bracie! "Midnight

Impulsion" naprawdę wiele dla nas znaczy.

Nasza historia to już jakieś 6-7 lat, ale dopiero

co wydaliśmy nasz debiut. Ten materiał to

najlepsza rzecz jaka przydarzyła się nam w

naszej muzycznej karierze, nawet jeśli kilkoro

z nas może pochwalić się różnymi albumami

wydanymi z innymi zespołami, w których się

udzielamy. Nie chodzi tu w żadnym wypadku

o żadną "szkołę" z której się wywodzimy, robimy

to co lubimy: miksujemy melodyjne elementy

z mocą i dynamiką. Byliśmy bardzo zadowoleni

z tego, co nam wyszło i na pewno

podążymy tą ścieżką dalej, bo już zaczęliśmy

pisać nowe piosenki z myślą o następnym albumie.

Wiesz, nie znam wielu bandów z Chin, które

grają heavy metal. W swojej kolekcji mam

kilka płyt chińskich zespołów: Dream Spirit,

Nine Treasures czy Tennger's Cavalry. Ale

Wy jesteście pierwsi, którzy gracie po prostu

czysto heavy!

No tak, masz rację. Chiny mają braki w tradycyjnym

heavy metalu. Mieliśmy fajny okres na

początku lat 90-tych, gdzie na rynku pojawiły

się takie zespoły jak Tang Dynasty albo

Foto: Dresed To Kill

Overload. Ale Chińśka scena szybko zwróciła

się w stronę ekstremalnego metalu - thrash,

death, black, grind - to są gatunki wiodące w

Chinach jeśli chodzi o metal. Nie dziwi mnie

to, bo Chiny nie mają jednak takiej chronologii

rozwoju jak chociażby Europa. Te zespoły,

które wymieniłeś są świetne. Zwykle mieszają

swoją muzę z elementami folkowymi i

robią naprawdę niesamowite kawałki! Jesteśmy

bardzo bliskimi kumplami z Dream Spirit,

to super goście! Ale w przeciwieństwie do

nich, Dressed to Kill robi muzykę bez tego

kulturowego tła. Tradycyjny heavy metal idący

z duchem czasu to jest coś, co nas kręci.

Może to dobra definicja NWOTHM?

Panowie, zagłębmy się trochę w "Midnight

Impulsion". Album rozpoczyna świetne, synthwave'owe

intro, które zrobił dla Was Syn-

Chik. Jesteście fanami Synthwave?

Nasz perkusista, Yichi to synthwave'owy partyzant!

(śmiech) To on również wpływa na

nasze gusta. Zaczęliśmy słuchać synthwave'

owych klimatów kilka lat temu. Co ciekawe,

daje nam to sporo inspiracji. Być może nie

słychać tego na pierwszy rzut ucha, ale ta muza

jest bardzo heavy metalowa i bardzo otwiera

nam oczy na pewne kwestie. Jeśli zaś chodzi

o intro, to jest to motyw z refrenu kolejnego

numeru, "Midnight Comes Around",

Foto: Dresed To Kill

66

SOLITARY SABRED


tyle, że zagrany na klawiszach. Na podstawie

tego motywu, napisaliśmy jakby nowy numer,

który potem Syn-Chik przerobił na swoją modłę.

Syn-Chik to gość, który gra metal ale też

produkuje synthwave. Zrobił u nas świetną

robotę!

Niesamowitym kawałkiem na Waszym albumie

jest "Rose of Kowloon". Jestem niemal

w stu procentach pewien, że ten numer to

jakaś historia wprost z Miasta Ścian - Kowloon,

legendarnej miejscowości w Hong-

Kongu, która rządziła się swoimi prawami i

została zburzona kilka lat temu. Mam rację?

Tak jest! To fikcyjna historia, którą wymyśliliśmy

pewnego dnia. Pewien przestępca ucieka

przed prawem i znajduje schronienie w Kowloon.

Pomaga mu prostytutka, a po pewnym

czasie on zaczyna darzyć ją uczuciem -

niezłe love story, co? Ta historia ma bardzo

duży wydźwięk retro. To bardzo mocna część

albumu. Riff pojawił się już dawno temu, ale

kawałek dokończyliśmy dopiero w studio.

Róże Kowloon

Azja od zawsze wypuszczała na

rynek masę wspaniałego heavy

metalu. Co najważniejsze, robi to po dziś

dzień! Żywym dowodem na to jest chińska

formacja Dressed to Kill, która w zeszłym

roku zadebiutowała kapitalnym albumem "Midnight Impulsion". Chłopaki

ochoczo zgodzili się na wywiad, gruntownie omawiając swoje wydawnictwo

ale też popisując się niezłą wiedzą na temat Nowej Fali Tradycyjnego

Heavy Metalu.

Ciężko tworzyć heavy metal w Chinach?

Wszyscy mieszkamy w Pekinie, wielkiej metropolii

w której żyje 20 milionów ludzi. Więc

jest zarazem i łatwiej i trudniej (śmiech). Na

przykład wcale nie jest trudno znaleźć salę

prób. Ale presja związana z naszą pracą jest

większa, bo przecież koszty życia są też wyższe

w takim mieście. Więc generalnie nie jest

łatwo pogodzić pracę i muzyczne hobby, ale z

tego co wiemy wielu muzyków podejmuje to

samo wyzwanie każdego dnia.

Trochę wcześniej sami nazwaliście się

członkami nurtu NWOTHM. Zgaduję, że

obserwujecie scenę i wiecie co się na niej

dzieje. Jakie są Wasze ulubione zespoły z

tego nurtu? Znacie jakieś bandy z Polski?

Enforcer! O Boże, jest tyle wspaniałych zespołów…

Steelwing, Skull Fist, Stallion,

Evil Invaders, Air Raid, White Wizzard…

Przepraszam tych. których lubimy ale aktualnie

o nich zapomniałem! Jeśli chodzi o Polskę…

Axe Crazy i Shadow Warrior! Te dwa

bandy są niesamowite! Lubimy też inne kapele

z Polski, jak Vader czy Behemoth. Fuwen

jest z kolei wielkim fanem Acid Drinkers!

No dobra, jaka jest szansa. że zobaczymy

Dressed to Kill w Europie w niedalekiej

przyszłości? Mówiliście o koncertach, jest

Bardzo lubię również "Breakin' Thru' The

Sky" - absolutny killer!

Dzięki! My też uwielbiamy ten numer. Sporo

zmian rytmu, mocarny refren, fajne gitary. Na

początku ten numer nie miał aż tak wielu

zmian, ale potem napisaliśmy go od nowa i to

było to! Jeszcze zanim album się ukazał czuliśmy

że ten numer może być hiciorem. Co

ciekawe, kawałek spotkał się z lepszą reakcją

poza Chinami niż samych Chinach. Fani z

Europy czy Stanów często wymieniają ten numer

jako swój ulubiony, a Chińczycy wolą

"Midnight Comes Around", "Rose of Kowloon"

albo "Queen of Light". Nie mam po-jęcia

dlaczego tak jest, ale czy to ważne?

Fajne wrażenie robi też "Murder City". To

podobna historia do "Rose of Kowloon"?

No, możesz tak to interpretować. To nie jest

ta sama historia, ale, hmmm, on ogólnie nie

ma żadnej konkretnej historii. To po prostu

numer, który bazuje na motywie zabójców i

morderców. To stary numer, który już wcześniej

znalazł się na naszym EP. Moim zdaniem

trąca trochę klimatami a'la Agent Steel.

No właśnie, do nowych kawałków zdecydowaliście

się dodać te stare, bo album zamyka

"Speed Metal Mania", znany już z

EP...

Uwielbiamy ten kawałek. I zdaje się, że nasi

fani też. Ale zauważ, że ta wersja ma inny

refren, ten stary wydawał nam się po prostu

słaby. Potrzebowaliśmy więcej poweru i energii,

no więc to zrobiliśmy! Nowy refren zdecydowanie

ożywił ten numer, więc zdecydowaliśmy

się dodać go ponownie do nowej płyty.

"Midnight Impulsion" wydany został przez

Area Death Productions, ale dostępność

płyty poza Azją jest dość nikła. Dzięki

Foto: Dresed To Kill

kanałowi NWOTHM Full Albums Wasza

muzyka jednak dotarła do słuchaczy w

Europie czy Stanach. Macie jakiś plan aby

uczynić "Midnight Impulsion" bardziej dostępnym

dla fanów spoza Azji?

Area Death Productions wydaje się być małym

labelem, ale jest to jedna z większych wytwórni

z undergroundowym metalem w Chinach.

Zdawaliśmy sobie sprawę, że mimo iż label

jest solidny, nie będzie łatwo dotrzeć do

fanów poza Azją, więc zdecydowaliśmy się

wrzucić całą płytę na kanał NWOTHM, który

przecież jest bardzo silnym medium promocyjnym

dla mniejszych zespołów. Prowadziliśmy

dyskusję na temat amerykańskiego wydania

płyty i prawie to zrobiliśmy, ale plany pokrzyżował

nam Covid-19. Wydanie zostało

odłożone na bliżej nieokreśloną przyszłość.

Ale cały czas staramy się dopro-wadzić do tego

żeby to zostało wydane po-nownie i w zasadzie

jesteśmy otwarci na wszelkie pomysły i

propozycje od wytwórni. Więc jeśli ktoś z wytwórni

czyta ten wywiad i chciałby nam pomóc,

no to śmiało, zapraszamy do kontaktu!

(śmiech)

Jesteście zadowoleni z reakcji na "Midnight

Impulsion"?

Jasne! Ale czekamy na więcej! Przez wirusa nie

mamy okazji grać koncertów, co też rzutuje na

promocję. Wszystkie zespoły które wydały

płyty na początku roku mają przejebane. No

ale nic z tym nie da się zrobić, więc pozostaje

czekać. Oby wszystko skończyło się szybko,

wtedy wystartujemy z promocją jak należy!

opcja że będziecie podbijać rynek Europejski?

Powiem Ci, że nie powinno to być trudne!

Nasz gitarzysta, Fuwen oraz perkusista Yichi

grają w thrashowej kapeli Tumourboy i mieli

już okazję grać w Europie w 2018 roku. Więc

mają w tym doświadczenie i wiedzą co i jak.

Więc jak najbardziej myślimy o tym w kontekście

Dressed to Kill, może po wydaniu drugiego

albumu? Ale byłoby czadowo! Polska to

super lokacja więc bardzo chętnie wpadnie i

do Was!

Trzymam więc kciuki za powodzenie misji!

Dobra, z mojej strony to by było na tyle.

Ostatnie słowo dla naszych czytelników?

Trwajcie w metalu bracia i siostry! Bądźcie

zdrowi i dbajcie o siebie w tych szalonych czasach!

Marcin Jakub

DRESSED TO KILL 67


Nie ograniczamy się

Niemiecki (a właściwie niemiecko - polski) zespół Madhouse po latach

niebytu powrócił na scenę na dobre. Tym razem przypomniał o sobie swą drugą,

równie dobrą jak debiut, płytą "Braindead". W naszej krótkiej rozmowie polski

akcent zespołu - perkusista Paweł Słabiak opowiedział nam, co obecnie się dzieje

w obozie Madhouse oraz powspominał czasy, gdy mieszkał w Polsce i grał w zespole

Korpus.

HMP: Cześć Paweł. W 2014 roku Madhouse

powrócił po długiej przerwie do świata żywych,

a powrót ten przypieczętował świetnym

albumem "Metal Or Die". Jak z perspektywy

czasu oceniasz ten album i jego

ogólny odbiór?

Paweł Słabiak: Nasza debiutancka płyta

"Metal Or Die" otrzymała wiele pozytywnych

recenzji na całym świecie, co oczywiście bardzo

nas ucieszyło. Z perspektywy czasu oczywiście

zawsze znajdziesz rzeczy, które mogłeś

zrobić lepiej. Ale byliśmy i jesteśmy bardzo

zadowoleni z naszego debiutu i nadal lubimy

grać te kawałki podczas występów na żywo.

"Metal Or Die" to na dobrą sprawę debiut

zespołu. W jaki sposób wykorzystaliście

jak powinien wyglądać nowy album. To jest

dalszy rozwój stylistyki obranej na debiutanckiej

płycie.

Na nowym albumie znalazło się pewne bezpośrednie

nawiązanie do debiutu. Mam tu

konkretnie na myśli utwór "Psycho God",

który trafił na "Braindead" w nowej wersji.

Skąd ten pomysł?

"Psycho God" jest jednym z najlepszych

utworów na debiutanckim albumie, została na

nowo zremiksowana i zmasterowana przez

różne studia, aby znaleźć dla nas najlepsze

brzmienie. W ten sposób ostatecznie doszło

do współpracy z Domination Studio. Ponieważ

i tak mieliśmy nową wersję tego utworu,

więc chcieliśmy podzielić się nią z naszymi

z okolic "Czarnego Albumu". To zamierzone

podobieństwo?

Podobieństwo do Metalliki nie było zamierzone.

Jednak nie przeszkadza nam również

porównywanie do Metalliki. Takie porównanie

jest dla nas zaszczytem! W naszym nowym

albumie chcieliśmy pokazać, że mamy

różnorodny repertuar i nie ograniczamy się do

określonego stylu.

Co natomiast mnie w bardzo pozytywny

sposób uderza we wszystkich utworach na

płycie to solówki. Jak to robicie, że po takiej

długiej przerwie tak świetnie udaje Wam się

razem zgrywać? Dużo czasu poświęcacie na

próby?

Z pewnością nie ćwiczymy więcej niż jakikolwiek

inny zespół. Jednak nasz główny gitarzysta

i autor tekstów Carsten Krekow jest

bardzo doświadczonym i dobrym muzykiem,

który ciągle się rozwija.

doświadczenia nabyte w pracy nad debiutem

przy pracy nad Waszym drugim albumem,

świeżo wydanym "Braindead"?

Drugi album powinien być jeszcze bardziej

urozmaicony niż debiutancka płyta CD.

Chcieliśmy także znaczącej zmiany w brzmieniu

i uważamy, że to nam się całkiem dobrze

udało.

Czy podczas prac nad "Braindead" mieliście

jakąś określoną wizję i zarys tego, jak ma ten

album wyglądać, czy może poszliście na czysty

spontan?

Mieliśmy już bardzo konkretne pojęcie o tym,

fanami.

Foto: Madhouse

Jeden z utworów na "Braindead" nosi tytuł

"Never Say Die". Czy to jakieś celowe

odwołanie do płyty oraz utworu Black Sabbath

o tym tytule czy po prostu czysty przypadek?

To jest oczywiście tylko czysty przypadek

(śmiech).

Gracie klasyczny heavy metal, jednak nie

boicie się też lekkich eksperymentów. Mam

tu na myśli utwór tytułowy. Przywodzi mi

on na myśl (zwłaszcza jego wstęp) Metallikę

Kolejnym Waszym atutem jest wokalista

Didi Shark. Jest on jedynym członkiem

Madhouse, który nie występował w nim

przed zawieszeniem działalności. Uważasz,

że z biegiem czasu coraz lepiej odnajduje się

w Waszej kapeli?

Każdy członek zespołu rozwijał się przez lata,

w tym oczywiście Didi. W każdym razie, była

i jest to dla nas duża korzyść, że Didi jest z

nami.

Okładka debiutu kojarzyła mi się z "Metal

Health" Quiet Riot, natomiast okładka

"Braindead" kojarzy mi się z niektórymi płytami

Megadeth. Madhouse gra jednak inaczej

niż oba wspomniane zespoły. Skąd zatem

pomysł na te grafiki?

Nie pozwalamy się pchać w żaden konkretny

styl. Porównanie z Quiet Riot, Magadeth lub

Metalliką oczywiście traktujemy jako pochwałę,

ale robimy to co nam się podoba.

Okładki CD powinny odnosić się do nas i

utworów. Okładka "Braindead" również zawiera

wyraźne odniesienie do tytułowego

utworu.

Co z promocją? Większość państw coraz

bardziej rozluźnia restrykcje związane z epidemią,

czy zatem szykuje się w najbliższym

czasie jakieś intensywne koncertowanie?

Mamy oczywiście nadzieję, że w najbliższej

przyszłości będziemy mogli ponownie grać

koncerty. Oczywiście chcemy również zaprezentować

naszą płytę fanom na scenie. Tęsknimy

za koncertami!!!

Mieszkając jeszcze w Polsce grałeś warszawskiej

grupie Korpus. Jak wspominasz

68

PALACE


początki tamtej formacji?

Były bardzo spontaniczne a jednocześnie chaotyczne.

Na początku graliśmy we trójkę u

mnie w piwnicy.

Jakiś czas temu Korpus przypomniał o sobie

utworem "Sklep" z dość głupawym teledyskiem

i niezbyt ambitnym, chociaż z drugiej

strony dosyć życiowym tekstem (kto

kiedyś mieszkał lub spędzał wakacje na wsi,

ten wie co mam na myśli). Słyszałeś owe

dzieło?

Nie, nie widziałem tego dzieła.

Utrzymujesz jakieś kontakty z dawnymi lub

obecnymi muzykami tej grupy?

Tak, z pierwszym basistą Darkiem Olszewskim

i z Januszem Stasiakiem (Johan).

Zaliczyłeś również krótki epizod w grupie

Advice. Dlaczego Twoja przygoda z tą grupą

tak szybko się skończyła?

Nieporozumienia muzyczne, a poza tym było

dla mnie za daleko jeździć na próby.

Wygląda na to, że po odejściu z Advice

miałeś dłuższą przerwę w graniu, która skończyła

się dopiero w momencie reaktywacji

Madhouse. Nie bałeś się, że zapomnisz, jak

się gra?

To nie prawda, Od września 1992r. do jesieni

1998r. grałem z Butler's Pride.

Wyjechałeś do Niemiec jeszcze w czasach

poprzedniego ustroju. Wówczas nie było

łatwo wyjechać za granicę, a swobodne

Foto: Madhouse

podróżowanie, jakie mamy dzisiaj jawiło się

jako scenariusz niemalże rodem z science fiction.

Jak udało Ci się czmychnąć z pięknego

PRLu?

Miłem trochę znajomości i szybko otrzymałem

paszport, nie widziałem żadnej perspektywy

dla mnie w PRLu (śmiech).

Mieszkasz za Odrą już od lat. Czy w

Twojej opinii społeczeństwo polskie i niemieckie

mentalnie więcej łączy czy dzieli?

Dużo się zmieniło na dobre po obu stronach i

jest bardziej na luzie… (śmiech).

Dziękuję za odpowiedzi i poświęcony czas.

Pozdrawiam.

Bartek Kuczak


Pionierzy heavy metalu

Oz był jedną z pierwszych heavymetalowych

kapel w Finlandii. Co prawda nie udało mu się

tam podpisać kontraktu i wydać płyty, ale

chwilę później poszczęściło im się w Szwecji.

Tym samym już na początku lat 80. Oz krzewił

heavy metal w obu krajach. Choć jeszcze w niedalekiej

przeszłości w zespole było kilku dawnych

członków, dziś ze starego składu pozostał tylko Mark Ruffneck. Przekazał

pałeczkę młodszym muzykom i to oni dziś - pod czujnym okiem Marka - sterują

okrętem.

Jesteście jednym z najstarszych, a obok Zero

Nine, także jednym z najdłużej działających

heavymetalowych zespołów w Finlandii.

Domyślam się, że jesteście bardzo

popularni w swoim kraju? Na pewno wiele

osób pamięta Was jako "zespół swojej młodości"?

Tak, zaczęliśmy w tym samym okresie. Wtedy

były Oz, Zero Nine, Sarcofacus, Riff

Raff i jeszcze jakieś inne kapele. Na początku

lat 80. zarówno my, jak i Zero Nine objechaliśmy

Finlandię z koncertami, byliśmy w tym

czasie też w fińskiej telewizji. W Finlandii jesteśmy

więc znani, ale, że heavy metal nie

był wtedy ogólnie popularny w tym kraju,

nasz rozgłos miał swoje granice. Nie podpisaliśmy

nigdy żadnego kontraktu płytowego w

Finlandii, więc skierowaliśmy się na zachód,

do Sztokholmu gdzie dostaliśmy kontrakt ze

szwedzką wytwórnią Typhon Grammofon

AB. W Sztokholmie nagraliśmy pierwszą płytę

Oz. Studio Decibel i Typhon Grammofon

AB wydało ją w 1982. W 1983 wypuściliśmy

płytę "Fire in the Brain", którą też nagraliśmy

w stolicy Szwecji, ale w innym studiu

- Electra. Krótko po tym przeprowadziliśmy

się do Sztokholmu, a ja wciąż tutaj mieszkam.

Tak, my jako Oz wciąż jesteśmy dla

wielu "zespołem ich młodości" i to naprawdę

fajna sprawa!

Jeśli chodzi o skład Twojego zespołu, sytuacja

jest podobna do amerykańskiego Riot

(teraz Riot V). Obecny skład bardzo różni

czy czegoś innego, to ich sprawa. Nie mam

zamiaru dodawać żadnej cyfry do Oz, bo moim

zdaniem to zupełnie normalne, że członkowie

w rockowym zespole mogą zastępować

innych. Ludzie zmieniają w ciągu swojego

życia wiele innych rzeczy: samochody, domy,

żony, miejsca pracy, więc zmieniające się lineupy

w rockowej kapeli to nic wielkiego.

Jeszcze ciekawsza sytuacja jest w Stratovarius.

Tam nie ma żadnego muzyka z pierwszego

składu, a obecni mówią, że to sposób

na nieśmiertelność zespołu. Stratovarius to

Twoi rodacy. Może taka długowieczność z

udziałem nowych muzyków to fińska specyfika?

Cóż, mieszkam w Sztokholmie od 1983 roku,

więc nie jestem zaznajomiony z fińskim przemysłem

muzycznym. To, co Stratovarius

mówi na temat swojej metody na nieśmiertelność

kapeli, to ich sprawa. Nie wierzę w

nieśmiertelność ani niebo, ani piekło. Wierzę,

że nasze życie tutaj na ziemi jest ograniczone

i, że ten czas trzeba przeżyć mądrze. Powołałem

do życia Oz i Oz będzie żył tak długo,

jak ja żyję. Kiedy przyjdzie czas zamknąć

księgę Oz, to się ją zamknie. Wiem, kiedy to

nastąpi, ale mamy jeszcze dużo czasu, więc

nie ma co się przejmować, tylko być szczęśliwym.

Jesteś głównym kompozytorem kawałków i

twórcą muzycznego wizerunku Oz?

Nie, nie jestem głównym kompozytorem, ale

mam pewien pomysł na to, jak powinniśmy

brzmieć. Przegadałem to z chłopakami z

ostatniego składu, im to pasuje. Głównymi

kompozytorami są więc Johnny oraz Juzzy i

w to mi graj. Muszę zadbać o wiele innych

rzeczy, więc praca w kapeli jest dobrze zorganizowana.

HMP: Wydajecie nową płytę w czasie, gdy

z powodu pandemii nie można ani zagrać

koncertu, ani sprzedawać podczas trasy płyt

i merchu. Nie zastanawiałeś się nad przesunięciem

premiery płyty?

Mark Ruffneck: Nasza wytwórnia, Massacre

Records zaplanowała wydanie "Forced

Commandments" na 24 kwietnia 2020, ale

zostało ono przesunięte na 22 maja. Więc

tak, pandemia koronawirusa miała bezpośredni

wpływ na wydawanie płyty Oz. Prawdą

jest, że nie ma teraz możliwości grania koncertów,

merch też nie hula, ale nie wiadomo

kiedy dokładnie ta pandemia sobie pójdzie,

więc nie ma sensu przekładać terminu wydania

płyty na jeszcze odleglejszy. Jeśli chodzi o

granie koncertów, rok 2020 jest już i tak stracony,

musimy więc poczekać i zobaczyć, kiedy

będziemy mogli jechać w trasę.

Foto: Antti Kyyrö

się od pierwotnego. Riot rozszerzył swoją

nazwę o cyfrę "V", żeby podkreślić "nowe

pokolenie" i wokalistę. Dla Ciebie Oz, to

ten sam Oz sprzed 40 lat czy nowy Oz z

nowym obliczem?

Rzecz jasna trudno jest porównać Oz z początku

lat 80. do tego, co robimy teraz. W

tamtym czasie byliśmy dzieciakami i nie zaprzątywaliśmy

sobie głowy tym, co wydarzy

się w przyszłości. Żyliśmy z dnia na dzień, a

okoliczności, w których się znaleźliśmy, bardzo

nam się podobały. Teraz po powrocie Oz

cały system jest inny, my jesteśmy starsi, planujemy

i zastanawiamy się nad tym, co robimy,

ale obecna sytuacja podoba nam się tak

samo, jak ta z lat 80. Riot nie jest jedynym

zespołem, który w ciągu lat radykalnie zmieniał

skład. Jeśli lubią korzystać z numerków

Dziś powstaje wiele młodych zespołów,

które powracają muzycznie i wizerunkowo

do lat 80. Wy macie dwa atuty - młody skład

i prawdziwe korzenie w latach 80. Wygląda

na to, że nagranie dobrej, klasycznie heavymetalowej

płyty jest stworzone dla Was.

Tak, zaktualizowanie składu zawsze daje dobrego

kopa zespołowi i tak się właśnie stało w

Oz. Mając nowych i młodych członków można

zarówno zwiększyć witalność zespołu, jak

i dodać energii takim starym psom jak ja. Po

prostu widać, że są efekty, odkąd nowi członkowie

dołączyli do zespołu. Należy jeszcze

wspomnieć, że Ape (długoletni wokalista -

przyp. red.) i Jay (długoletni basista - przyp.

red.) odeszli dlatego, że po prostu nie mieli

czasu dla Oz i, że nie kruszyliśmy o nic kopii.

Wydaje mi się, że ten nowy skład to dokładnie

to, czego Oz potrzebował. Mamy więcej

energii, nowi członkowie są świetnymi muzykami.

Jestem naprawdę zadowolony z nowego

składu i myślę, że to słychać na ostatniej płycie,

"Forced Commandments".Wiemy co

nam się podoba i trzymamy Oz na dobrej

drodze.

"Forced Commandments" ma feeling dobrego

hard'n'heavy czy heavy metalu złotej ery,

czyli lat 80. Słychać choćby w "Revival".

Domyślam się, że to właśnie efekt poszanowania

tradycji Oz, która wychodzi od

Ciebie połączonej ze świeżością młodego

składu.

Jak mówiłem, wiemy czego chcemy i utrzy-

70

OZ


mujemy w kapeli właściwy kurs. Nowi

członkowie są świetnymi muzykami oraz

tekściarzami i to dlatego powstaje taka muzyka.

Mamy też pracującą przy tym krążku ekipę

spoza Oz. W sumie powinienem o nich

wspomnieć wcześniej. To Mika Borgersen

od nagrań w studiu, Lars Chriss, który zajmował

się miksem, Mike Lind od masteringu

oraz Andre od okładki. Przez lata utworzyliśmy

więc wspaniały zespół do tworzenia metalowej

muzyki, a każdy wykonał dobrą robotę.

Jestem bardzo zadowolony z rezultatu.

Jednym z Waszych najbardziej znanych

kawałków jest "Turn the Cross Upside Down".

Rzeczywiście sympatyzowaliście z satanizmem

czy chodziło tylko o metalowy klimat?

Piszemy opowieści, a teksty Oz to wyimaginowana

mieszanka rzeczywistości i science

fiction. Zresztą wszystkie osoby, które pisały

teksty w Oz przez lata miały wielką wolność

w pisaniu wszelkiego rodzaju tekstów. Satanizm?

Nie, Oz nie sympatyzuje ani z polityką,

ani religią. Jak wspomniałem, jesteśmy po

prostu bajarzami, nic dodać, nic ująć.

Podobno mieliście problemy z powodu tego

tekstu.

Nie, nigdy nie mieliśmy problemów ani ze

słowami do "Turn the Corss Upside Down",

ani z innymi tekstami.

Na nowej płycie też poruszacie mroczną tematykę,

choćby w "Ritual". Tam też pojawia

się krwawy rytuał i imię szatana. Nawiązujecie

do tamtych starych tekstów Oz?

Jak mówiłem, piszemy historie. Zanim rozpoczęliśmy

prace nad tą płytą, uznaliśmy

wspólnie, że powinno się na niej znaleźć coś

bardziej "mrocznego" lub coś "z tamtej strony".

Myślę, że Johnny napisał fajne teksty na

ten album, a niektóre z nich mogą być rozumiane

na różne sposoby. Ma to ten plus, że

pozwala słuchaczowi na stworzenie własnej

historii podczas słuchania "Forced Commandments".

Nie ma bezpośredniego odniesienia,

choć może niektórzy tak myślą. Niech

tak będzie.

Wasza pierwsza płyta na metal-archives.

com ma zaskakująco niską ocenę. Według

Foto: Antti Kyyrö

Ciebie "Heavy Metal Heroes" to też Wasza

najsłabsza płyta?

Nigdy nie porównuję płyt Oz, ale niech sobie

ludzie je zestawiają, skoro lubią. Każdy album

był robiony najlepiej, jak to było ówcześnie

możliwe. Nie przepadam za końcowymi

miksami niektórych krążków i ich masteringiem,

ale to nie było w naszych rękach, więc

nie mieliśmy z tym nic wspólnego. Pierwszy

album zawsze jest tym pierwszym, i wraz z

nim zaczęła się historia Oz. Względem żadnej

z płyt, nad którą pracowałem, nie używam

sformułowania "najgorszy album", ponieważ

nigdy nie próbowaliśmy takowego

stworzyć.

Czytałam, że na okładce "Fire in the Brain"

jest ręka Quorthona. Wykorzystałeś jego

zdjęcie czy współpracowaliście, żeby stworzyć

tę okładkę?

Tak, to ręka Quorthona, w zasadzie Thomasa

Forsberga. W tym czasie jeszcze nie był

Quorthonem. Nie było to żadne już istniejące

zdjęcie, ale zrobione specjalnie na okładkę

płyty Oz "Fire in the Brain". Znałem już

Thomasa Forsberga jak był piętnasto- czy

szestnastoletnim dzieciakiem. Byliśmy dobrymi

kumplami, więc było naturalne, że współpracowaliśmy

i razem robiliśmy różne rzeczy.

Dziś, z perspektywy czasu wygląda na to,

że udało Wam się przeczekać lata 90. - najgorsze

lata dla heavy metalu. Podejrzewam,

że po wydaniu "Roll the Dice" wydawało

Wam się, że świat heavy metalu załamał się

raz na zawsze?

Po płycie "Roll the Dice" pojechaliśmy w

trasę po Szwecji i Estonii. Jednak muzyczne

środowisko się zmieniało, nie było już miejsca

dla Oz. Poza tym mieliśmy problemy ze

składem. Powiedziałem więc do Ape'a, że lepiej

zrobić sobie przerwę i pomyśleć, co chcielibyśmy

teraz robić. I ta przerwa trwała ponad

20 lat. Nie zastanawialiśmy się więc nad tym,

co działo się z heavy metalem jako takim. Po

prostu zauważyliśmy to, co się stało z Oz, jako

zespołem i zaczęliśmy w życiu robić inne

rzeczy.

Finlandia i Szwecja uchodzą za jedne z najbardziej

przyjaznych dla metalu krajów na

świecie. Myślisz, że to był jeden z najważniejszych

czynników, który wpłynął na

długowieczność Oz?

Nie, nigdy nie przyglądałem się temu, co robią

inni ludzie czy inne kapele. Skupiałem się

na pracy z Oz, bo uważałem, że to jest coś fajnego.

Jestem jedynym żyjącym założycielem

Oz, a Oz będzie żył i umrze ze mną. Co prawda

urodziłem się w Finlandii i od 1983 roku

mieszkam w Sztokholmie, ale moje muzyczne

korzenie sięgają Anglii i Stanów. Przygodę z

muzyką zacząłem wcześnie, słuchając takich

kapel jak Led Zeppelin, Deep Purple, Black

Sabbath, Alice Cooper i BTO. Zatem fińska

kultura muzyczna nie ma nic wspólnego z narodzinami

Oz, tak samo, jak później - po

przeprowadzce do Szwecji - nie miała na nas

wpływu szwedzka kultura muzyczna. Wykonaliśmy

pionierską robotę w Finlandii, kiedy

przenieśliśmy się do Sztokholmu, robiliśmy

tam to samo. Byliśmy jedną z pierwszych kapel

heavymetalowych zarówno w Finlandii,

jak i Szwecji.

Katarzyna "Strati" Mikosz

Tłumaczenie pytań: Kinga Dombek

Foto: Antti Kyyrö

OZ

71


wytwórni ani gotówki, aby pójść do studia i

zrobić to tak, jak byśmy tego chcieli. Ja mieszkam

200 km od Cleveland, co też nie pozostało

bez znaczenia. Wszystkie te problemy

miały wpływ na to, jak ostatecznie nagraliśmy

tą płytę.

Fajnie byłoby mieć Internet w latach 80-tych

Po całych 31 latach heavymetalowcy z Cleveland przypominają o sobie

całemu światu. Shok Paris, bo o nich mowa, postanowili ponownie zawalczyć o

swe miejsce na muzycznym rynku za sprawą albumu o znamiennym tytule "Full

Metal Jacket". Czemu trzeba było na niego tak długo czekać? O tym opowiedział

nam wokalista Shok Paris, Vic Hix.

wspierać i w dużej mierze to właśnie oni przyczynili

się do upadku naszej kapeli. Opuściłem

zespół z powodu wytwórni i złego zarządzania.

Oczywiście jestem świadomy, że rozpad

zespołu był też po części moją winą, ale

wtedy chciałem, choć może to brzmieć trochę

śmiesznie w kontekście całej sytuacji, tylko

tego, co najlepsze dla zespołu. Doprowadzenie

do rozpadu nie było moim celem, ale nie

wyobrażałem sobie pozostania w tej wytwórni.

Kontynuując temat Facebooka oraz innych

mediów społecznościowych, czy uważasz,

że jest to najlepszy sposób promocji zespołu

w naszych czasach?

Myślę, że to naprawdę pomaga w takich kwestiach,

jak pozostanie w kontakcie z fanami

oraz dzielenie się tymi informacjami. Sprawia

to też, że nasi fani są zaangażowani w bieżącą

działalność zespołu. Naprawdę byłoby wspaniale

mieć media społecznościowe oraz Internet

w latach 80-tych. Pewnie wiele rzeczy potoczyłoby

się wówczas inaczej.

No właśnie. Zaczynaliście na początku lat

80-tych, kiedy nikt nawet nie marzył o

czymś takim, jak Internet, media społecznościowe,

YouTube itp. Mimo to czasem spotykam

się z głosami, że to właśnie mimo

wszystko tamta epoka była łatwiejsza dla

zespołów heavy metalowych. Czy zgadzasz

się z tą opinią?

Tak, zgadzam się. Spójrz, lata 70-te to era

hard rocka. Dorastaliśmy słuchając i kochając

tą muzykę. Katowaliśmy się różnymi zespołami

z tamtych czasów. Nadal to robię. Metal

był naturalnym efektem ewolucji, który po

prostu trafił we właściwe czasy i zaczął podbijać

muzyczny świat. Był on obecny w MTV,

stacjach radiowych, klubach, barach… Po

prostu żyć, nie umierać! Czy kiedykolwiek

będzie tak samo? Nie! Między innymi ze

względu na Internet i media społecznościowe,

ale nie tylko. Dziś metal jest czymś znacznie

bardziej różnorodnym, mamy masę różnorakich

jego odmian, co daje ludziom większe

pole do wyboru. Jest to z jednej strony dobre,

z drugie zaś nie do końca. W dzisiejszym

świecie ludzie zwykle wspierają tylko to, co

lubią. Rozumiem to, bo sam nie słucham metalu

jako całości. W latach osiemdziesiątych

było jednak w tej kwestii znacznie mniej podziałów.

HMP: Witaj Vic. Po pierwsze chciałbym

pogratulować naprawdę świetnego albumu.

Wasze najnowsze wydawnictwo "Full Metal

Jacket" zostało wydane przez No Remorse

Records. Jak w ogóle rozpoczęła się

Wasza współpraca?

Vic Hix: Dziękuję, Twoja opinia o "Full Metal

Jacket" to dla nas zaszczyt. Współpraca z

Chrisem i No Remorse Records rozpoczęła

się w 2012 roku, kiedy graliśmy na "Up the

Hammers Festival" w Atenach, Chris, właściciel

No Remorse jest wielkim fanem zespołu

i chętnie widział by nas u siebie. W

tamtym czasie mieliśmy kontakt z Billem Peterem

i jego wytwórnią Auburn Records.

Okazało się jednak, że Bill i Chris są dobrymi

przyjaciółmi. Kiedy zaczęliśmy nagrywać

"Full Metal Jacket" Bill stwierdził, że to właśnie

No Remorse Records będzie labelem

idealnie pasującym do zespołu i chciałby nas

zobaczyć w tej wytwórni, a po wysłaniu gotowego

albumu do Chrisa, podpisanie umowy

było tylko kwestią formalną. Chris i No Remorse

Records dali nam niesamowite wsparcie.

To Wasz pierwszy album z całkowicie nowym

materiałem od 31 lat. Jeśli mógłbyś cofnąć

czas, co byś zmienił w historii zespołu?

Na pewno mając tą wiedzę i doświadczenie co

dzisiaj, nigdy nie podpisałbym kontraktu z

IRS Records. Nie mieli oni pojęcia, jak nas

72 SHOK PARIS

Foto: Shok Paris

31 lat to szmat czasu. Kiedy właściwie zaczęliście

pracę nad tym materiałem?

Tak naprawdę zaczęliśmy pracę nad nowym

materiałem po tym, jak zagraliśmy na "Headbangers

Open Air Festival" w 2010 roku,

naszym drugim występie w Europie i kolejnej

wspaniałej reakcji naszych fanów. Ciągle zadając

nam pytania dotyczące nowych członków

zespołu i nowego materiału, właściwie

podjęli za nas decyzję. Zaczęliśmy pracować

nad materiałem, gdy tylko wróciliśmy do Stanów.

Na Waszym oficjalnym profilu na Facebooku

możemy przeczytać, że żałujecie tylko,

że nie nagrywaliście tych utworów na żywo

jako pełny zespół. Co właściwie stanęło

na przeszkodzie?

Wszyscy mamy stałe prace, które zajmują

trochę czasu, nie mieliśmy też wsparcia dla

Czy uważasz, że "Full Metal Jacket" może

być zaskoczeniem dla tych, którzy kochają

Wasze albumy z lat 80- tych? Czy może

wręcz przeciwnie jest ona właśnie tym, czego

prawdopodobnie oczekują?

Myślę, że jest to bezpośrednie nawiązanie do

tego, co Shok Paris robił w przeszłości! Jesteśmy

Shok Paris i wciąż czerpiemy wpływy ze

wszystkich naszych inspiracji z przeszłości i

to się dla nas nigdy nie zmieni. Wszystko, co

chcemy zrobić, to sprawić, aby nasi fani byli z

nas naprawdę dumni.

Mój ulubiony kawałek to "Hell Day". Nie

sądzisz, że byłby to świetny singiel promocyjny?

To już jest utworem promocyjnym (śmiech).

No Remorse Records zrobiło do tego kawałka

"lyric video" i udostępniło go na YouTube.

Ten kawałek świetnie oddaje nasz styl. Cieszę

się, że ci się podoba.

Utwór "Those Eyes" został wydany jako

singiel w 2012 roku. Czy wersja tego kawałka,

która trafiła na album różni się czymś od

tej wcześniejszej?

W 2012 nagraliśmy ten utwór do celów pro-


mocyjnych przed występem na "Up the

Hammers Festival" w Grecji. Pojawił się on

także na tym koncercie. Następnie w 2018

roku postanowiliśmy poprawić w nim kilka

drobnych szczegółów i ponownie go nagrać.

Efekt można usłyszeć na album "Full Metal

Jacket".

Zauważyłem, że na waszym nowym albumie

nie ma ani jednej ballady. Czy jesteście

przeciwnikami tego rodzaju kawałków?

Nie, nie jesteśmy. Póki co, nie czujemy potrzeby

nagrywania balladowych utworów, ale

jeśli uznamy, że nadszedł odpowiedni moment

na tego typu kawałek, to jak najbardziej

znajdzie się dla niego miejsce w naszym repertuarze.

Niektóre wersje albumów zawierają dodatkowy

utwór "Up the Hammers". Dlaczego

zdecydowaliście się użyć go jako utworu

bonusowego?

Pierwotnie nie chcieliśmy mieć na tej płycie

utworu bonusowego, ale ponieważ kawałek

ten ma ponad 7 minut, nie zmieściłby się na

albumie, więc można go było umieścić tylko

na płycie CD jako utwór bonusowy.

Czyim pomysłem była okładka albumu?

Oryginalna grafika albumu była nieco inna, w

końcu "Full Metal Jacket" to tak naprawdę

metalowa obudowa lub stalowa osłona otaczająca

pocisk, którego wnętrze jest zwykle

ołowiane. Tytułowy kawałek "Full Metal

Jacket" oparty jest na starym przekonaniu, że

na polu bitwy pocisk, który Cię dopadnie, ma

na sobie wypisane Twoje imię i to jest sedno

przesłania tego kawałka! Nie chcieliśmy jednak,

aby wszyscy myśleli, że ten album jest

o wojnie, więc okładka wygląda jak wygląda

(śmiech).

Zwykle po wydaniu albumu zespół gra trasę

koncertową lub kilka pojedynczych koncertów.

Sytuacja na świecie jednak uniemożliwiła

grę na żywo. Czy planujesz jakąś

alternatywę, na przykład transmisję na

żywo?

Wszystko, co zaplanowaliśmy, zostało anulowane.

Mamy nadzieję, że po wydaniu albumu,

późną jesienią zagramy w Cleveland, a

potem jeszcze kilka koncertów, aby przygotować

się do naszego drugiego występu na

"Up the Hammers Festival", który odbędzie

się w 2021 w Atenach.

Jak radzisz sobie z kwarantanną?

Dla mnie to proste. Mieszkam daleko na wsi

przy polnej drodze. Rzadko jeżdżę do miasta.

Jeśli chodzi o zakupy, to od dłuższego czasu

zazwyczaj kupowałem zapasy na cały tydzień

lub nawet dwa. Tak naprawdę dla mnie niewiele

się zmieniło. Myślę, że te wszystkie

ograniczenia znacznie bardziej odczuli ludzie

żyjący w dużych miastach.

W 2010 roku do Shok Paris dołączyło trzech

nowych muzyków. Jak ich zwerbowałeś?

Wszyscy trzej nowi członkowie pochodzą z

rejonu Cleveland i dorastali jako wierni fani

Shok Paris. Nasz perkusista Dono to brat

Kena Erba. Ed i John to nasi znajomi od dawna,

którzy muzykę zespołu znają na wylot.

Nie mogliśmy trafić na lepszą ekipę.

Czy jest jakiś promyk nadziei na wznowienie

Waszych starszych albumów. Obecnie

są właściwie niemożliwe do kupienia.

Niestety, prawa do "Steel n 'Starlight" oraz

"Concrete Killers" są nadal własnością IRS

Records i nie możemy nic w tej kwestii począć.

Bill Peters z Auburn Records wydał

nasz debiut "Go for the Throat" oraz album

"Steel n 'Starlight the Auburn Sessions"

zawierający muzykę na żywo i materiał demo,

którego nigdy nie opublikowaliśmy. Skontaktuj

się z Billem, aby uzyskać więcej informacji

Ken grał także w zespole o nazwie Zone

Eleven. Co się stało z tym zespołem?

Zawiesił działalność, kiedy ponownie reaktywowaliśmy

Shok Paris. Podobnie zresztą jak

mój projekt AfterShok.

Bartek Kuczak


Miłość do metalu

Grają od roku 1981 i gdyby nie krótka przerwa na przełomie wieków byliby

jednym z działających najdłużej, a do tego nieprzerwanie, niemieckich zespołów.

Jednak i tak dokonania Black Hawk robią wrażenie, szczególnie jeśli lubi

się germański, tradycyjny metal - o nieco surowym, podziemnym sznycie, ale też

całkiem melodyjny, tak jak na najnowszym albumie "Destination Hell".

ciągle przychodziły nowe i musieliśmy wybierać.

Ale najlepsze trafiły na album.

Nie zdarza się w tej sytuacji tak, że gdy jakiś

utwór odpadnie, to już nigdy do niego nie

wracacie, bo zanim powstanie nowa płyta

macie już w zanadrzu całkowicie premierowe

świeżynki?

Od czasu do czasu sięgam po "stare" pomysły

i pracuję nad nimi, przeważnie pojawia się nowa

kompozycja, ale nie zawsze. Oczywiście

każdy utwór jest moim "dzieckiem" i nie chcę

go wyrzucać, ale jest niemożliwe aby uratować

Cała sztuka polega chyba na tym, żeby przekonać

do siebie słuchaczy, a w świecie metalu

jest to łatwiejsze o tyle, że tu fani są

bardziej konserwatywni niż mainstreamowa

publiczność, wciąż kupują więc płyty, chociaż

nie są to jakieś wielkie nakłady w porównaniu

z popowymi gwiazdami?

Nie sądzę, żeby można było porównać te dwie

sceny muzyczne, oczywiście nasi fani oraz inne

zespoły ze sceny metalowej woleliby być

eksponowani w dawnym sklepie z płytami niż

w nowoczesnym sklepie muzycznym, ale to

wynika także z powodu samej muzyki. Mały

przykład. Iron Maiden brzmi tysiąc razy lepiej

na starej dobrej płycie winylowej niż na

CD, to nie jest tylko muzyka, to absolutny

szał muzyczny, którego nie można porównać

do muzyki z głównego nurtu! Oczywiście, scena

metalowa nie jest produktem w takim samym

stopniu jak ta z głównego nurtu i oczywiście

fani też to wiedzą, tym bardziej kochają

i doceniają nasze albumy.

Nazwa waszej wytwórni Pure Underground

Records dobrze oddaje więc charakter i status

Black Hawk?

Jak sugeruje nazwa "Underground", zawsze

powstajemy z głębin, co bardzo dobrze nas

charakteryzuje. Teraz pozostaliśmy na powierzchni

i właśnie to reprezentuje wytwórnia.

HMP: Kiedy rozmawialiśmy po premierze

"The End Of The World" określiłeś tę płytę

jako nowy początek zespołu po różnych przejściach

i zmianach składu. Wspominałeś też

o waszym entuzjazmie i o tym, że nowe

utwory powstają nieprzerwanie - to dlatego

kolejny album Black Hawk "Destination

Hell" ukazał się w miarę szybko?

Udo Bethke: Oczywiście "The End Of The

World" miał pozytywny wpływ na pracę nad

"Destination Hell", ale na bieżącym albumie

przetworzyliśmy wiele wydarzeń z ostatnich

lat. Wiele się wydarzyło, te wszystkie zdarzenia

zainspirowały nas, a nowy album prawie

sam się napisał.

Nie ma chyba nic gorszego niż wymęczona

płyta w długich odstępach czasu, bo taka postawa

świadczy już po prostu o tym, że dany

zespół wypalił się i powinien dać sobie spokój

z graniem?

Nie można mówić o wypaleniu, nawet gdy sytuacja

wydaje się bez wyjścia. Jesteśmy ze starej

szkoły, ciągle podnosimy się i zaczynamy

od nowa. Każdy zespół przeżywa gorsze momenty,

to normalne, ale to nie powód aby się

poddać. Zawsze inspirujemy się wzajemnie, a

nasza jedność czyni nas silniejszymi. Natomiast

jeśli zespół naprawdę nie potrafi poradzić

sobie z przeszkodami i z tego powodu zawodzi,

nie ma wstydu w poddaniu się. Mimo,

że nie możesz już tworzyć muzyki, nie oznacza

to również, że miłość do muzyki zanika.

Was to na szczęście nie dotyczy - spośród ilu

utworów wybraliście tę 10, która trafiła na

najnowszy album?

Nie liczyłem. Wydaje się jakbyśmy mieliśmy

niezliczoną liczbę dobrych kawałków, bo

Foto: Black Hawk

wszystkie. Zazwyczaj łatwiej jest mieć nowe

pomysły niż pracować nad starymi.

Siedem albumów w 15 lat to naprawdę niezły

wynik, szczególnie w dzisiejszych czasach - i

pomyśleć, że wiele bardziej znanych i dysponujących

większymi budżetami zespołów

twierdzi, że nie stać ich na wydawanie płyt?

Tak, ogólnie opublikowanie albumu jest drogie

i czasem trzeba się zastanowić, czy naprawdę

chcesz go wyprodukować, ale nie tworzymy

albumów tylko dla fanów, robimy to również

dla siebie. To praca naszego życia, jeśli

nie teraz, to kiedy? W przyszłym roku zespołowi

stuknie 40-lecie istnienia, a nowy album

pasuje idealnie do tego jubileuszu.

Pasja też na pewno jest tu pomocna, bo pewnie

już dawno nie myślicie o tym, że będziecie

jeszcze kiedyś tak sławni jak Scorpions

czy Accept - po prostu lubicie grać,

realizujecie się w tym w 100% i to jest najważniejsze?

Kochamy muzykę, bycie na scenie i śpiewanie

to absolutne marzenie, którego nie porzucę i

ciągle będę o nie walczył. Oczywiście nie jesteśmy

już najmłodsi, ale wciąż może nadejść jakiś

absolutny przełom. Black Hawk to połączenie

pasji do muzyki i możliwości dzielenia

się nią z naszymi fanami. Miłość, pasja, nazwij

to, jak chcesz, ale to jest najważniejsze!

Podoba mi się to, że z jednej strony sięgacie

do nurtu niemieckiego heavy lat 80. - który

przecież też współtworzyliście - ale też nie

ograniczacie się, czerpiąc choćby od zespołów

hard rockowych lat 70., na przykład

Rainbow - wtedy dorastaliście, tego właśnie

słuchaliście i takie wpływy są niejako naturalne?

Nie tylko dorosłem z tym, dzisiaj ciągle to preferuję.

Każdego dnia puszczam inny "oldschoolowy"

album i cieszę się nim. Nie potrafię

powiedzieć, czy jest to naturalne, ale wierzę,

że nie tylko wpłynęło to na mnie, ale również

odpowiednio ukształtowało mnie. Dokładnie

określa mój styl, a zatem Black Hawk.

Dzięki takim zabiegom program albumu jest

zróżnicowany, ale też jednorodny stylistycznie,

więc nikt nie może wam zarzucić

jakiejś artystycznej zdrady? (śmiech)

Oczywiście, że nie (śmiech). Zawsze poruszaliśmy

się trochę tam i z powrotem, ale zawsze

pozostaliśmy wierni sobie. Czasami ekspery-

74

BLACK HAWK


mentujemy, a jeśli nam się to podoba i to nam

odpowiada, trzymamy się tego. Nie uważam,

że to niezwykłe.

Nie brakuje na tej płycie prawdziwych

killerów, z których wyróżniłbym świetny,

dynamiczny opener "Hate", miarowy, surowy

"Smoking Guns" czy balladę "Bleeding

Heart" - z kim śpiewasz w niej w duecie?

Bardzo dobry wybór, tak, te kawałki są prawdziwymi

atrakcjami naszej płyty. Czarujący

głos w balladzie należy do mojej cudownej

żony Conny, wspierała mnie wiele razy i swoim

pięknym głosem uczyniła tę kompozycję

idealną.

Nie ma więc co kisić się we własnym sosie,

skoro można zaprosić gościnnie udzielającego

się klawiszowca lub wokalistę, tak jak

ponownie Conny?

Mamy w tej kwestii parę przemyśleń, które

możemy wdrożyć w przyszłości, ale jeszcze o

tym nie mówmy. (śmiech)

Co ważne nie są to partie aż tak pierwszoplanowe,

byście nie mogli zrezygnować z

nich na koncertach, a na płycie jest to jednak

fajne urozmaicenie?

Myślę, że to interakcja całego zespołu. Mój

głos, gitara Wolfganga, bas Michaela, a teraz

także perkusja Ovi czynią nas wyjątkowymi.

Właśnie to zauważasz i to sprawia, że nasz

album jest fajną zmianą.

"Destination Hell" to tekstowo dość mroczny

album, zresztą już sam jego tytuł potwierdza,

że nie spoglądasz optymistycznie

w przyszłość, bo nie ma ku temu podstaw?

"Destination Hell" to kontynuacja "The End

Of The World", i od początku było jasne, że

będzie mrocznie. Ale to nie ma nic wspólnego

z moim spojrzeniem na przyszłość, było tylko

trafne i logiczne.

Foto: Black Hawk

Zdecydowanie należysz więc do tej kategorii

wokalistów, którzy preferują teksty o czymś,

nie uciekają w świat fantazji czy metafor,

kiedy życie dostarcza tak mocnych tematów

i po prostu nie można przejść obok nich obojętnie?

Wolę jasne stwierdzenia, zawsze są główne tematy,

które są jedynie ozdabiane i odtwarzane,

nie lubię tego. Pokazujemy trochę wyobraźni

w "Under Horizon", tutaj gram metaforami,

nawet jeśli są one bardzo oczywiste.

Wygląda jednak na to, że świat przetrwa

jeszcze jakieś kilkanaście miesięcy, dzięki

czemu w przyszłym roku będziecie świętować

40-lecie powstania zespołu?

O tak, zrobimy to i będziemy to obchodzić we

właściwy sposób. Na scenie, z fanami, głośno

i mocno! Wtedy świat może się rozpaść.

(śmiech)

Gdyby nie krótka przerwa na przełomie

wieków bylibyście na scenie nieprzerwanie

szmat czasu, ale i tak wasz staż robi wrażenie,

szczególnie, że jesteście przecież metalowym,

niezależnym zespołem?

Tak, najwyraźniej wszystko zrobiliśmy dobrze,

a nasza kariera jest w porządku, biorąc

pod uwagę, że to tak naprawdę tylko hobby.

Wspominam wiele ekscytujących lat i jestem

dumny, że wciąż jesteśmy na scenie i mamy

tak wielu wiernych fanów. Te moje doświadczenia

wlewają się w naszą muzykę raz po raz,

nic nie pozostaje bez przypadku.

Planujecie z tej okazji jakiś rocznicowy koncert

z gościnnym udziałem byłych muzyków,

może winylowe wznowienia waszych płyt

etc.?

Obecnie pracujemy nad kilkoma pomysłami,

ale pozostaje to tajemnicą. Oczywiście trochę

trudno jest wymyślić coś nowego, co zaskoczy

ludzi, zwłaszcza, że dzisiaj widziałeś prawie

wszystko.

Możesz więc powiedzieć na tę chwilę, że

jesteś człowiekiem spełnionym, bo dostałeś

od życia więcej niż mogłeś oczekiwać, ale

nadal masz apetyt na więcej, co tylko dobrze

rokuje Black Hawk na przyszłość?

Tak, jestem! Mam świetny zespół, wspaniałych

ludzi, którzy nas wspierają i pozostają z

nami, pierwszorzędnych fanów, z którymi

mamy jedną wspólną cechę: miłość do metalu.

Czy może być lepiej? Jakiś dobry znak dla

Black Hawk? Tak, ostateczny przełom, więcej

koncertów i to, że wszyscy pozostaną zdrowi,

nie sądzę, żebym mógł prosić o więcej.

Wojciech Chamryk, Kacper Hawryluk,

Przemyslaw Doktór

Foto: Black Hawk

BLACK HAWK 75


Ciągłe odrzucanie systemu

Niemiecki Palace jest jednym z tych zespołów,

dla których pasja i oddanie muzyce

znaczą więcej niż popularność. Zaczynając w

1981 roku jako Saints' Anger, a w 1990 transformując

się w Palace, grupa nieprzerwanie koncertuje

i nagrywa kolejne płyty, mimo nikłej rozpoznawalności

i obecności w mediach. Najnowszą, bo już ósmą (dziewiątą,

jeśli liczyć Saints' Anger) wypuścili na początku kwietnia tego roku i właśnie

z tej okazji postanowiłem porozmawiać co nieco o zespołem - zarówno o nowym

dziele oraz o historii zespołu.

HMP: Po pierwsze mam nadzieję, że jesteście

zdrowi i bezpieczni podczas pandemii covid-19.

Harald Piller: Dzięki, wszystko u nas w porządku

i mamy nadzieję, że u Ciebie też.

To Wasz pierwszy album bez Jasona Mathiasa

na gitarze. Co się stało, że Jason opuścił

zespół po tylu latach i albumach?

Harald Piller: Po tym, jak dostał ofertę od

Crematory, by dołączyć do zespołu jako basista

pod koniec 2015 roku, było jasne, że nie

będzie w stanie poradzić sobie z tym wszystkim.

To było stopniowe odejście Jasona.

Oprócz tego było jego życie prywatne, praca

jako technik FOH, Crematory i Palace. Jego

priorytetem było Crematory, ale nie potrafił

odejść z Palace na swoich warunkach. To

czasu, ponieważ nikt tego nie chciał. Cholera

wie dlaczego.

Który utwór z najnowszego albumu jest

Waszym ulubionym?

Harald Reiter: Mój ulubiony utwór to "Force

of Steel", ponieważ HP (Harald Piller - przyp.

red.) napisał ten kawałek dla mnie.

Tom Mayer: Mój ulubiony utwór to "Final

Call of Destruction".

Harald Piller: Uwielbiam cały album, ale

"Force of Steel", "Final Call of Destruction" i

"Bloodstained World" to moje ulubione kawałki.

Czy myślicie, że paradoksalnie przewidzieliście

pandemię pierwszym singlem?

Tom Mayer: Oczywiście, że nie, opracowanie

A co z Saints' Anger? Czy wrócicie do niektórych

utworów z tamtych lat?

Harald Reiter: Nie ma potrzeby odtwarzania

starych kawałków. Mamy wiele piosenek Palace.

To samo dotyczy dema "Hardbodies" z 1993

roku. Czy jest on dostępny dla fanów? Bardzo

chciałbym to usłyszeć!

Harald Reiter: Być może, kiedy będziemy w

nastroju, wrzucimy stare kompozycje na nasz

kanał na YouTube.

W internecie też próżno szukać nagrań wideo/

audio z pierwszych lat Saints' Anger i

Palace. Czy w Waszym archiwum są jakieś

materiały i czy kiedyś będzie można je zobaczyć?

Harald Piller: Mamy bardzo mało nagrań z

tamtych czasów. Dodatkowo jakość jest słaba,

niestety to już tyle lat…

Czy planujecie uwzględnić całą dyskografię

na platformach streamingowych takich jak

Spotify? Są tam tylko dwa najnowsze albumy

...

Harald Piller: Może to zrobimy.

Graliście koncert w Polsce w 2015 roku jako

support Lordi. Jak pamiętacie swój pobyt w

naszym kraju i czy planujecie do nas wrócić?

Harald Reiter: Gdy jesteś w trasie, nie jesteś

w stanie ujrzeć zbyt wiele miejsc w kraju, w

którym się znajdujesz. Widzisz głównie autostrady,

hotele i miejsca docelowe. Wyglądało

na to, że spodobaliśmy się Polakom i chcielibyśmy

wrócić do Polski jak najszybciej.

byłoby dla nas sprawiedliwe. Ponieważ Jason

był ważnym częścią układanki, nie było łatwo

podjąć decyzję. Byliśmy już w trakcie pisania

materiału na album "Reject The System",

ukończyliśmy dwie trasy po Europie, ale Jason

coraz bardziej wycofywał się z działalności

w Palace. Na początku marca 2019 roku

podjęliśmy decyzję o rozstaniu z Jasonem.

Umówiliśmy się z nim i wyraźnie odczuł ulgę,

że zrobiliśmy to za niego, ponieważ (według

niego) "nie byłby w stanie sprostać obowiązkom

w Palace w tym czasie". Rozstaliśmy się

w zgodzie, bez żadnych konfliktów czy spin.

Czy trudno było wybrać jego następców na

koncertach i w studio?

Harald Piller: Znalezienie kogoś do sesji nagraniowych

nie było trudne, lecz poszukiwanie

osoby do występów na żywo zajęło dużo

Foto: AndreasWagner

utworu zajmuje miesiące, nie było wtedy mowy

o wirusie.

Harald Piller: Kompozycje zostały ukończone

w październiku 2019r. i nie mieliśmy kryształowej

kuli, aby zobaczyć, co nas czeka w

2020r.

Mówiąc o swoim najnowszym albumie, powróćmy

na chwilę do starszych czasów i

albumów. Większość z nich nie jest dostępna

do kupienia oprócz "Toy of Rage" i najnowszych.

Czy możemy liczyć na wydanie

tych albumów? Czasami znajduję je na

aukcjach w serwisie eBay, ale są one bardzo

drogie.

Harald Reiter: Nie planujemy ponownego

wydania starszych albumów, ale można je

zdobyć na stronie Massacre Records jako

pliki do pobrania.

Z jakim zespołem chciałbyś zagrać trasę

koncertową, ale nigdy nie byłeś w stanie?

Tom Mayer: Nasze największe marzenie? Judas

Priest!

Czy planujecie zagrać jakieś koncerty po

pandemii wirusa koronawirusa, oprócz tych

ogłoszonych?

Tom Mayer: Plany są, ale nikt nie może powiedzieć,

jak długo potrwa obecna sytuacja,

ten rok jest katastrofą dla wszystkich muzyków,

organizatorów itp.

Dziękuję za wywiad i mam nadzieję, że się

spotkamy, kiedy ten cały covid-19 się skończy!

Harald Piller: Też Ci dziękujemy! Mamy nadzieję,

że znów możemy zagrać dla polskich

maniaków metalu. Byłoby to dla nas przyjemnością!

Maciej Uba

76

PALACE


prac był naprawdę świetny!!!

HMP: Cześć. Czy mógłbyś opisać nam

muzykę Gomorra? Co chcieliście nią

przekazać?

Damir Eskić: Gomorra jest ostra, ale również

posiada parę heroicznych melodii… jest

to miks od thrashu do power metalu, coś jak

Iced Earth na początku kariery… My po prostu

kochamy tworzyć muzykę i ona jest tym,

co chcemy wyrazić.

Jak powstał wasz zespół?

Mam wielu przyjaciół, którzy tworzą muzykę.

Stąd pomyślałem o tych, którzy mieli czas

i do tego byli na tyle dobrzy, aby zagrać interesujące

mnie brzmienie… Jednak większość

członków zespołu znam od początku lat

2000...

Jedynym co robię,

jest tworzenie muzyki

Aktualnie mam przyjemność zaprezentować Wam konwersację z gitarzystą

Gomorra, Damirem Eskić'em, który przez niektórych może być kojarzony ze

współpracy z niemiecką legendą thrash metalu, jaką jest Destruction. W wywiadzie

będzie o zespole, o jego najnowszym albumie, "Divine Judgement", o procesie

jego powstawania oraz o tym jaką skrywa muzykę.

względu na prędkości triol.

Czy powiedziałbyś, że Wasz debiut jest albumem

koncepcyjnym?

Ma on jeden motyw, jednak nie jest on spójny.

Czy znalazłbyś jedno słowo, które by określiło

cały album Gomorra?

Jedno może nie (śmiech)... ale dwa już tak!

Kto stworzył grafikę na "Divine Judgement"?

Węgierski grafik Gyula Havancsack, który

również tworzy okładki dla wielu zespołów

metalowych takich jak Blind Guardian,

Accept i inne...

Co zamierzacie robić w późnym 2020?

Mamy zaplanowaną naszą trasę na grudzień

2020, jednak wszystkie plany się nam zmieniły

ze względu na covid-19… Tak więc, w

tym momencie po prostu czekamy na to, co

nam jutro przyniesie.

Jak duży wpływ ma na Was internet? Czy

Wasz zespół istniałby bez internetu w obecnej

sytuacji?

Oczywiście że tak! Jedyną rzeczą, którą robię

jest tworzenie muzyki, nic więcej. W czym

internet nie jest mi potrzebny. Poza tym jestem

nauczycielem gitary oraz ekspertem muzycznym

na uniwersytecie, tutaj w Szwajcarii.

Jak Wasze poprzednie doświadczenia wpłynęły

na muzykę graną przez Gomorra?

W przeszłości graliśmy power metal poczym

przenieśliśmy się w bardziej epickie brzmienia,

jednak pod koniec, to nie było to… poza

tym przestało mi się to podobać. Chciałem

mieć po prostu ostry ale melodyczny zespół…

tak więc zorganizowaliśmy się i stworzyliśmy

Gomorra! Jednak pewne rzeczy się nie

zmieniają. Jeśli posłuchasz albumów mojego

poprzedniego zespołu, Gonoreas, to znajdziesz

pewne podobieństwa - związane z kunsztem

samego grania.

Czy to tylko ja mam to odczucie, czy "Divine

Jugment" brzmi w pewnych momentach

trochę jak Helstar, jak chociażby na "The

City Must Fall"?

Tak właśnie brzmi! Nie jestem największym

fanem Helstar jakiego znasz, ale również to

słyszę… Nie bezpośrednio, ponieważ nie

mam żadnego ich albumu w mojej muzycznej

kolekcji, ale czasami sobie przesłucham Helstar

na Youtube...

Jak dużym źródłem inspiracji jest biblia w

muzyce metalowej?

To jest dobre pytanie… Sądzę, że jest naprawdę,

naprawdę dużym źródłem dla muzyki

metalowej… jest to największa księga wojny,

zaś najwięcej wojen zaczęto w jej imię…

Tak więc odgrywa istotną rolę w metalu.

Co było najtrudniejsze w stworzeniu takiego

albumu?

Tym razem najtrudniejsze było dopasowanie

motywu albumu do motywu zgodnego z naturą

zespołu, co jednak udało się nam zrobić,

z czego jestem zadowolony! Tu mam na myśli

Gomorrę i motyw biblijny.

Który utwór z niego jest najtrudniejszy do

zagrania?

Być może jest to "The City Must Fall", ze

Foto: Gomorra

Świetny album!!! (śmiech)...

Czy mógłbyś więcej powiedzieć o produkcji

na tym albumie? Jak długo, kiedy, z kim i tak

dalej?

Została ona zrealizowany przez V.O. Pulvera

(Poltergeist), jednego z głównych inżynierów

w Szwajcarii. Schmier (Destruction) zajmował

się nagraniem wokali - w pełnym wymiarze

czasowym, zaś my nagraliśmy ten album

w pięć dni! Czas miksowania był dłuższy, może

dwa tygodnie, ale nagrywaliśmy szybko,

ponieważ świeże podejście muzyków jest

również istotne...

Czy mógłbyś w ten sam sposób opisać teledysk

dla "Gomorra"?

O tak, nagrywanie tego było całkiem zabawne.

Mieliśmy pomysły, na które wpadliśmy

kilka godzin przed tym, jak zaczęliśmy nagrywanie.

Kiedy zobaczyliśmy Lalę (perkusistkę

z Burning Witches) wyglądającą tak dobrze

jako zombie, to zmieniliśmy historię i skupiliśmy

się w tym teledysku na niej. Rezultat

Jednak tak, internet ma dzisiaj duży wpływ,

zdarza się tam szajs, ale znajdziesz też tam

dobre rzeczy.

Co sądzisz o Nuclear Blast oraz Noble

Demon? Opowiesz nam coś o współpracy z

nimi?

Na ten moment robią świetną robotę! Pierwszy

raz w moim życiu pracuje z kompetentnymi

ludźmi, którzy wiedzą jak pracować z

muzykami, jak i również wiedzą jak wydać

album...

Dziękuje za wywiad! Powodzenia!

Proszę i również dziękuję!

Jacek Woźniak

GOMORRA 77


Przywrócić do życia

Jenner przyczaił się po wydaniu pierwszej

płyty, ale jak mówi liderka grupy

Aleksandra Stamenković, były ku temu

powody. Teraz, po zmianach

składu i z nową energią zespół wrócił

do gry, publikując EP "The Test

Of Time" z nowymi utworami, dopełnioną

zaskakującym coverem. A

kiedy nowa płyta? Okaże się, bo Aleksandra nie zamierza się z nią spieszyć.

HMP: Wasz debiutancki album "To Live Is

To Suffer" wywołał spore zainteresowanie

wśród fanów thrashu, był też sporym sukcesem,

zwłaszcza jak na młody zespół. Po jego

wydaniu miały jednak miejsce różne

zawirowania personalne, bo skład się posypał

i dopiero wiosną tego roku wróciłyście

do gry za sprawą EP "The Test Of Time"?

Aleksandra Stamenković: Tak, nasz pierwszy

album został wypuszczony w 2017 roku

przez Inferno Records, z nimi także współpracowaliśmy

przy nowym wydawnictwie.

Niestety z powodu wspomnianych problemów,

ciąży i zmiany składu zespołu, udało

nam się opublikować nasze nowe muzyczne

osiągnięcie dopiero po trzech długich latach.

Ten materiał to nowy rozdział w historii

grupy, zapowiedź kolejnego albumu, a do

Moim obecnym mottem jest "Im mniej ludzi

tym lepiej". Jako lider zespołu, zawsze miałam

problem z porozumiewaniem się w taki

sposób, aby wszystkim to odpowiadało. Nie

chodzi o to, kto zyska większe uznanie, tylko

o to, aby utrzymać zespół razem, przy minimalnej

ilości stresu i niepokojów. To jest jedyna

droga do poradzenia sobie z tym. Myślę,

że silne trio jest na dzień dzisiejszy najlepsze.

Ten w 100 % kobiecy skład to konsekwentnie

realizowane od początku istnienia zespołu

założenie czy po prostu przypadek, w

żadnym razie nie dyskryminujecie facetów?

(śmiech)

Właściwie, początkowo w skład zespołu miałam

wchodzić ja, moja siostra i dwóch facetów.

Ten plan upadł, ponieważ spotkałyśmy

dwie dziewczyny, które chciały grać z nami

procesie pisania i nagrywania, więc zdecydowałyśmy

się pracować z nim gościnnie.

Niestety, Nikola nie jest już członkiem zespołu

Sigma Epsilon, ale jest ciągle naszym

dobrym przyjacielem. Kiedy Marija, w czasie

nagrywania, przeszła na urlop macierzyński,

Nikola zgodził się zagrać na perkusji zamiast

niej. I zrobił to bez żadnych problemów.

Próba czasu jest najlepszym testem dla każdego

rodzaju sztuki czy artystycznej wypowiedzi,

a muzyka nie jest tu żadnym wyjątkiem?

To dlatego zdecydowałyście się nagrać

cover "Young & Proud" Demoniac,

jugosłowiańskiego zespołu z przełomu lat

80. i 90., znanego z jednego albumu "Touch

The Wind" i niskonakładowej kasety "Comin'

Again", niezbyt popularnego, ale wartościowego?

Czas weryfikuje wszystko. Czas pokazał nam

co jest dobre, a co nie. Muzyka z lat 80./90.

jest z pewnością dobra, ponieważ słuchamy

jej do dziś. Zdecydowaliśmy się zrobić cover

"Young & Proud" z kilku powodów. Demoniac

jest jednym z ulubionych jugosłowiańskich

zespołów naszego wydawcy Fabiena

Pinneteau, więc tą aranżacją chcieliśmy

wzmocnić naszą przyjaźń i jednocześnie

wnieść nową energię w ten kawałek oraz

oczywiście przypomnieć ludziom grupę Demoniac.

tego czytelny przekaz, że po zmianach

składu ruszacie z nie mniejszą energią niż na

początku działalności?

Każda zmiana w zespole wnosi nową atmosferę.

Jako kompozytor staram się utrzymywać

rozpoznawalny styl zespołu, jednocześnie

wnosząc do naszego brzmienia coś nowego.

Gracie teraz we trzy: ty skupiłaś się na gitarze

i śpiewie, Marija wróciła za bębny, a

nowa w składzie jest basistka Katarina.

Więcej nikogo nie potrzebujecie, trio jest

składem podstawowym, a przykłady kiedyś

Destruction czy teraz Nervosa pokazują, że

dla kapel thrashowych nierzadko po prostu

optymalnym?

Foto: Jenner

(Andjelina - poprzednia wokalistka oraz Jana

- była basistka) wtedy zdecydowałyśmy, że to

będzie "babski" zespół. Z drugiej strony,

gram w innym zespole Sigma Epsilon tylko z

mężczyznami, jeśli więc chodzi o mnie nie

mam żadnych uprzedzeń. Nawet łatwiej jest

pracować z facetami. (śmiech)

Zresztą potwierdzeniem tego stanu rzeczy

jest fakt, że podczas nagrywania "The Test

Of Time" wsparli was kumple z Sigma Epsilon:

Nikola Simonović zagrał na perkusji,

a Emil Ivošević śpiewa w razem z tobą w

utworze tytułowym?

Emil także napisał teksty dla obu piosenek z

EP-ki, ogólnie bardzo mnie wspierał w całym

Wiele zespołów popełnia ten sam błąd, wybierając

na covery bardzo znane, oklepane

utwory. Opcja nagrania czegoś równie dobrego,

ale nieznanego była dla was bardziej

kusząca, a do tego promujecie też metalową

scenę Serbii sprzed lat, bo przecież Demoniac

to zespół również pochodzący z Belgradu?

Pomysł nagrania coveru istniał długi czas, ale

nie mogłyśmy znaleźć idealnego kawałka.

"Young & Proud" był doskonały, ponieważ zespół

jest z tego samego miasta co my, do tego,

jak już wspomniałam, ta grupa jest ulubioną

jugosłowiańską kapelą naszego wydawcy. Piosenka

mówi o tym, że należy być sobą, aby

coś osiągnąć. I najważniejsze, że jej styl jest

bardzo podobny do naszego.

Domyślam się, że jesteście zdecydowanie za

młode, by widzieć ich kiedyś na żywo, ale

już z innymi zespołami było na pewno lepiej

- dzięki komu zdecydowałyście się zacząć

grać, myśleć o założeniu własnego zespołu?

Pierwszą miłość do muzyki heavymetalowej

przekazali mi rodzice. Oni nie grają na żadnych

instrumentach, ale są ogromnymi fanami

heavy metalu. Kiedy ja i moja siostra zaczynałyśmy

grać, w pierwszych próbach to

był głównie hard rock. Później zaczęłyśmy

odkrywać heavy metal, thrash metal, etc.

Zawartość "The Test Of Time" potwierdza,

że jesteście w formie. Dlatego zależało wam

na szybkim wydaniu tego materiału, żeby o

sobie przypomnieć, po czymś spokojnie

zabrać się do nagrania drugiego albumu?

Po wypuszczeniu pierwszego albumu "To

Live Is To Suffer" musiałyśmy zrobić sobie

przerwę. Myślę, że w tamtym okresie straciłam

motywację i entuzjazm do tworzenia nowych

kompozycji. Byłam pewna, że jeśli zacznę

pisać całkiem nowy album, to zajmie to

co najmniej dwa-trzy lata. Potrzebowałyśmy

czegoś, co przywróci nas do życia i to jest wła-

78

JENNER


Omega jest głoską niemą

Euphoria Omega jest jedną z tych kapel,

która wraz z formacjami, jak Vektor,

Obliveon, Voivod czy Vexovoid,

reprezentuje w muzyce metalowej

gatunek Sci-Fi. O inspiracjach

oraz pracy, którą włożyli

członkowie zespołu, a która złożyła

się na albumy Euphoria Omega opowie wokalista Justin Kelter. Podejmie on również

temat o grach komputerowych, o tym jak bardzo realny jest gatunek Sci-Fi oraz o najnowszych

planach. Zapraszam.

śnie ta EP-ka. Nie zmuszam się do napisania

drugiego albumu, więc nie jestem pewna kiedy

będziemy go mieli.

"Night Without Dawn" i "The Test Of

Time" trafią na to wydawnictwo, czy pozostaną

rarytasami dostępnymi wyłącznie na

tej EPce?

Myślę, że pozostaną tylko na EP-ce, ale kto

wie?

To chyba najlepsza opcja dla każdego muzyka,

że może podzielić się ze słuchaczami najnowszymi

utworami, nie sięgać do dawnych

pomysłów?

Sądzę, że lepiej robić coś co się lubi. Jeśli robisz

coś, co szczerze kochasz, ludzie to poznają

i prawdopodobnie pokochają. Wszystko

inne to fałsz.

Teraz życie muzyczne zamarło: nie ma koncertów,

sesje nagraniowe też są utrudnione.

Świat zwolnił, ale dzięki temu można spokojniej

pracować, tworzyć i dopracowywać

nowe utwory?

Właśnie, w tym momencie pracuję z moimi

innymi zespołami i innymi projektami. Gram

na gitarze trochę więcej niż kilka lat temu.

Staram się rozwijać moje umiejętności., Najprawdopodobniej

dzięki temu będę miała

więcej pomysłów na nowy materiał.

Myślisz, że wasz kolejny album ukaże się

jeszcze w tym roku, czy też z racji epidemii

koronawirusa może odwlec się to w czasie, a

do tego wiele zależy tu też od Infernö Records,

bo niezależni wydawcy też nie mają

teraz lekko?

Nowy album z pewnością nie wyjdzie w tym

roku, nie spieszymy się z tym. Lepiej mieć

trzy utwory wysokiej jakości, niż dziesięć słabych.

Do tego nie jestem przekonana co do

okładki. Przyszłość Inferno Records też jest

niepewna.

Jakby więc nie było nie zrezygnujecie, bo

macie coś do przekazania, chcecie grać bez

względu na trudności i okoliczności, co już

zresztą pokazałyście, a tytuł "Young &

Proud" też w końcu do czegoś zobowiązuje?

Kocham muzykę, będę grała w tej czy innej

kapeli, a nawet bez zespołu. Dzięki za wywiad!

Wojciech Chamryk, Kinga Dombek,

Małgorzata Marcinkiewicz

HMP: Cześć! Czy możesz opisać swoją

muzykę w kilku krótkich zdaniach?

Justin Kelter: Thrash metal z mocną estetyką

science fiction.

Czy powiedziałbyś, że Wasza muzyka ma

w sobie klimat kapel takich jak Voivod i

Obliveon? Dla mnie jest w niej również trochę

Hexenhaus...

Jestem fanem wszystkich trzech zespołów!

Szczególnie Obliveon. "Nemesis" jest jednym

z moich ulubionych podziemnych albumów

metalowych. Powiedziałbym, że trochę

mają wpływ jeśli chodzi o riffy, jednak nie za

dużo. Co do VoiVod oraz Hexenhaus, pomimo,

że są wspaniałymi zespołami, nie powiedziałbym,

że próbowaliśmy wziąć do naszej

muzyki cokolwiek, co oni zrobili.

Czy możesz powiedzieć nam jak zaczynaliście?

Nosiłem się z pomysłem na Euphorię przez

wiele lat. Jednak trochę mi zajęło znalezienie

podobnie myślących muzyków, którzy chcieli

grać w podobnym stylu. Niemniej gdy znalazłem

jednego z nich, reszta została zrekrutowana

szybko. Byłem wokalistą i grałem na

gitarze przez 14 lat, tak więc miałem już trochę

utworów napisanych zanim ktokolwiek

dołączył.

Dlaczego wasz zespół jest nazwany Euphoria

Omega?

Zasadniczo jest to po prostu Euphoria. Symbol

omegi został wrzucony tylko ze względu

na problemy prawne, tak więc przyjmuję, że

omega jest głoską niemą (śmiech).

Czy "Operation: Genesis" jest Twoim pierwszym

albumem, czy mieliście coś wcześniej?

"Operation: Genesis" był moim pierwszym

albumem, który zrobiłem. Reszta muzyków

przed Euphorią była w wielu innych zespołach.

Louie oraz Georg grali w formacjach

Axe Ripper i Crumble. Bubba był w zespole

Halstatt. Kiedy TJ dołączył, był gitarzystą

Halloween.

Czy porównałbyś "Operation Genesis" do

waszego najnowszego albumu, "Nanotech"?

"Operation Genesis" był trochę bardziej

zróżnicowany w stylu niż "Nanotech".

Jednak "Nanotech" ma lepszą produkcję. Od

początku nie podobał mi się miks wokali na

"Operation: Genesis". Niemniej uważam. że

"Nanotech" jest lepszym albumem jeśli chodzi

o jakość dźwięku i bezpośrednie riffy.

"System Shock". Zgadując po wstępie, jestem

prawie pewien, że znasz tą serie. Sądzę,

że ta gra zainspirowała więcej niż tylko

wstęp, czy mam rację?

Jestem wielkim fanem "System Shock", poza

intrem do albumu to zasadniczo inspiracje się

na tym kończą. Pomyśleliśmy, że byłoby spoko

by użyć Shodan w intro.

Czy jest to album koncepcyjny bazowany

na "System Shock"?

Sam album jest historią napisaną przeze

mnie, wszystko co napisałem dla Euphoria

jest ciągłym opowiadaniem.

Co sądzisz na temat remake'u "System

Shock" stworzonych przez Nightdive Studios?

Z tego co widziałem, to wygląda dobrze! Jednak

z tego co wiem, zaprzestali produkcji.

Foto: Euphoria Omega

EUPHORIA OMEGA

79


Powiedziałbym, że "Labyrinth Online" byłby

dobrym utworem dla serii "Tron". Zgodziłbyś

się?

Jestem w stanie się z tym zgodzić. Próbowaliśmy

wysłać nasze utwory do producentów

nowej gry "Cyberpunk 2077", jednak nigdy

nie dostaliśmy od nich informacji zwrotnej!

(śmiech!)

Czy tekst "Neon Dreams" został zainspirowany

przez grę "I Have No Mouth And I

Must Scream" i jedno z jej zakończeń?

Szczerze, nie znam tego. "Neon Dreams" jest

oryginalnym konceptem i w większości oparty

jest na wątkach z filmów takich jak "Ghost

In The Shell", "Star Trek" czy "Blade Runner".

Mam wrażenie, że te utwory z Waszych

albumów są bardziej rzeczywiste niż się

wydają. Mam na myśli to, że większość z

tych utworów jest na temat odległych,

abstrakcyjnych konceptów i informatyki,

jednak z drugiej strony, wskazują jak mocno

komputery wpływają na nasze życie...

Część rzeczy, o którym mówiłem na "Nanotech"

oraz "Operation: Genesis" z pewnością

mają sobie pewną dozę realizmu, pomimo

faktu bycia albumem koncepcyjnym na temat

science fiction. Większość przedstawicieli tego

gatunku mocno używa realizmu jako bazy

do tworzenia futurystycznego świata, niezależnie

od tego czy jest to świat dobry, czy

podzielony konfliktem.

Jak jesteśmy blisko systemu rządzenia opisanego

w "Mechanical Carnivore"?

Prawdopodobnie kilkaset lat. "Mechanical

Carnivore" jest o metropoliach o wielkości

państw, które są rządzone przez jeden globalny

komputer, który wymusza przestrzeganie

ścisłego prawa.

Czemu użyłeś Ichi Ni San Shi w "Brainstorm"?

Czy to jest ukłon w stronę japońskiej

kultury i języka czy coś innego?

To pierwsze. Jestem naprawdę zainteresowany

japońską kulturą i mediami. Japonia

mocno jest zaangażowana w rozwój nowoczesności.

Chciałem się bezpośrednio odnieść

do słuchaczy z Japonii, dla mnie spełnieniem

marzeń byłaby trasa po Japonii.

Czy mógłbyś omówić inne źródła swojej

inspiracji poza tymi wcześniej wymienionymi?

"Ghost in the Shell", "Blade Runner", "Star

Trek", "Xenosaga", "Psycho Pass" i definitywnie

Fear Factory.

Czy mógłbyś przybliżyć nam jak przebiegały

prace nad "Operation Genesis"?

"Operation Genesis" wyszła w 2016 roku.

Nagraliśmy ją chwilę potem jak założyliśmy

zespół. Udał się całkiem dobrze pomimo faktu,

że kilku z nas marzy o tym, żeby do niego

powrócić i go ponownie nagrać. Jesteśmy

zadowoleni z tego jak ten album wyszedł, jednak

czuliśmy, że mogliśmy lepiej go zmiksować,

lecz ogólnie jestem zadowolony z wyniku

jaki uzyskaliśmy.

Jaka część była dla Was najtrudniejsza w

tym procesie?

Byliśmy pierwszy raz w studiu. Euphoria

była wtedy moim pierwszym zespołem i pracowaliśmy

nad naszym pierwszym albumem.

Nagrywanie wokali wydaje się naprawdę proste,

ale kiedy zaczynasz skupiać się na szczegółach,

może cię to także frustrować. To również

ma zastosowanie przy nagrywaniu instrumentów.

Albo zrobisz to perfekcyjnie,

albo możesz się znaleźć w sytuacji, w której

nagrywasz to po sto razy.

Co sądzisz o trzecim albumie Holy Moses,

"The New Machine of Liechtenstein"? Czy

nie był on czasem niecodzienny dla tego

zespołu?

Od lat nie słyszałem nazwy tego zespołu. Jednak

tak, ten album zasadniczo był jednym z

tych, który przyciągnął moją uwagę. Myślę,

że był to przyjemny album, szczególnie na

swój czas. Lubię kiedy zespoły odchodzą od

normy i uciekają od tego, co wszyscy robią.

Jak bardzo pomocna była dla Was osoba,

będąca twórcą kanału na Youtube nazwanego

NWOTHM Full Albums?

Gościu jest świetny! Bardzo jestem mu wdzięczny.

Dzięki niemu zdobyliśmy szeroki rozgłos

i dostaliśmy naprawdę wspaniałe opinie

o "Nanotech". Nie mogłem liczyć na nic lepszego!

Co zamierzasz zrobić w 2020/2021 roku?

Obecnie Euphoria jest zawieszona ze względu

na problemy ze składem. Szczerze, to nie

jestem pewien co przyszłość przyniesie zespołowi.

Mam pomysł, jednak obecnie w zespole

jestem tylko ja i Georg. We dwóch pracujemy

nad wydaniem muzyki jako nowy industrialny

zespół metalowy, ObsElite, EPka

nad którą pracujemy, będzie nosić tytuł "Icon

of Sin", który jest inspirowany ostatecznym

Bossem z "Doom 2". Mamy stronę na Facebooku,

więc zapraszam do zapoznania się z

nami! Co do Euphoria, to wrócimy do tego

zespołu. Zaś gdy to zrobimy, to być może

napiszemy muzykę w stylu trochę podobnym

do Fear Factory czy Meshuggah.

Dziękuje za wywiad. Powodzenia!

Dziękuje za poświęcony nam czas!

Jacek Woźniak

HMP: Cześć! Czy na początek mógłbyś powiedzieć

coś o waszej muzyce?

Matthieu Loublier: Verbal Razors jest crossover

thrashowym zespołem, założonym w

2009 roku. Robimy dokładnie to, co przyjęło

się nazywać crossoverem, jednak na początku

nie było to zamierzenie. To wyewoluowało

naturalnie poprzez różne inspiracje członków

zespołów, z punkowo-hardcorowym wokalem

oraz z wpływami thrash metalu w motywach

gitarowych i rytmach perkusyjnych.

Czy Wasza nazwa inspirowana był utworem

Exodus, "Verbal Razors"? Jak duży

wpływ miał na was ten zespół oraz ich

album, "Fabulous Disaster"?

Matthieu Loublier: Tak, nasza nazwa pochodzi

od kawałka Exodus oraz tego albumu

w szczególności. On reprezentuje to, co zamierzaliśmy

zrobić, oczywiście nie na zasadzie

kopiuj/wklej, ale lubimy tę energię reprezentowaną

przez ten albumu. Od tego czasu

poszliśmy zdecydowanie naprzód z pisaniem

naszych kompozycji, które obecnie są bardziej

osobiste.

Jak bardzo różni się Wasz najnowszy krążek

"By Thunder and Lightning" w porównaniu

do jego poprzednika "Misleading Innocence"?

Matthieu Loublier: Na początek to fakt, że

mamy nowego perkusistę. Gra inaczej niż poprzednik,

który grał bardziej staroszkolny

metal. Nowy ma bardziej punkowe podejście.

Jego sposób gry wpłynął na wiele kompozycji.

Powiedziałbym, że ten krążek jest bardziej

zarówno punkowy, jak i ciężki, ze względu na

gitarowe riffy.

Simon Jeffroy: "By Thunder And Lightning"

został w całości stworzony w nowym

składzie, wraz z Antoine na perkusji i jego

inspiracjami punk/hardcore. Sprawiły one, że

zaczęliśmy patrzeć inaczej na elementy po

stronie rytmu i jego implementacji w strukturze

utworu. Powiedziałbym, że ten album jest

bardziej rozległy, z różnymi odcieniami w

utworach, głównie w kompozycjach, które są

obecnie bardziej zróżnicowane niż kiedyś.

Jest również zmiana w produkcji albumu,

gdzie uznaliśmy, że wystawimy gitarę do

przodu względem reszty instrumentów, trochę

inaczej niż było w poprzednim albumie.

Czy "By Thunder And Lightning" w jakiś

sposób jest zainspirowany przez Thin

Lizzy?

Matthieu Loublier: Lubimy Thin Lizzy, jednak

nie była to nasza inspiracja. Nazwa albumu

pochodzi od utworu otwierającego "By

Thunder And Lightning".

80 EUPHORIA OMEGA


Bardziej wyraziście

"Verbal Razors" to tytuł kawałka jednej z

bardziej znanych thrashowych kapel, Exodus,

z ich trzeciego długograja, "Fabulous

Disaster". O tym, jakie ten album ma powiązanie

z francuskim crossover thrashowym

zespołem, z którym miałem przyjemność

rozmawiać, a także o najnowszym ich

albumie "By Thunder and Lightning" opowiedzą

nam gitarzysta Matthieu Loublier

oraz wokalista Simon Jeffroy. Poza tym dowiemy

się, co zmieniło się od ich poprzedniego

krążka "Misleading Innocence" oraz jakie plany ma zespół na najbliższy

okres.

Co sądzisz o dzieleniu podobnej nazwy z

innymi znanymi zespołami? Czy to może

być problem?

Matthieu Loublier: Kiedyś o tym myśleliśmy,

ale teraz mamy na to wywalone. Wiele

kapel odnosi się do innych zespołów w taki

sposób, jaki chcą. To byłby problem gdybyśmy

komponowali podobną muzykę, czego nie

robimy.

Czy mógłbyś powiedzieć coś więcej o pisaniu

materiału na Wasz najnowszy album?

Jak długo pracowaliście nad nim, z kim, i jak

on został stworzony?

Matthieu Loublier: Od 2017 roku mamy

nowego perkusistę, tak więc potrzebowaliśmy

trochę czasu, by nauczyć się wspulnie grać.

Uznaliśmy, że na początek zaczniemy grać

dużo koncertów i pojedziemy na dwie trasy,

by się lepiej poznać i poprawić współpracę w

zespole. Po tym, zaczęliśmy komponować nowe

kawałki na nasz trzeci album. Został on

nagrany w studiu Swan z Guillaume Doussaud.

To doświadczenie, które znowu nas

czegoś nauczyło i pozwoliło nam sprawdzić

się jako zespół. Jesteśmy bardzo zadowoleni z

wyniku pracy.

Do czego odnosi się okładka Waszej ostatniej

płyty?

Matthieu Loublier: Wynika ona z treści

utworu "Trash". Opisuje ona historię śmieciarza,

który stworzył potwora, niczym Frankenstein,

był złożony z śmieci po skonsumowanych

produktach.

Ten teledysk do kawałka "Riot" - z jakiego

filmu są te materiały? Co o nim sądzicie?

Matthieu Loublier: Obrazy pochodzą z

filmu "Nad krawędzią" (1979), teledysk został

stworzony przez Francesca Browna. W

tym przypadku, owe wideo także zrobił nasz

przyjaciel. Spodobała nam się jego praca, więc

zaproponowaliśmy mu edycję teledysku, który

idealnie współgrała z naszą muzyką.

Mógłbyś powiedzieć coś więcej o Deadlight

Records?

Matthieu Loublier: Tak więc, kontakt z menadżerem

Deadlight, Alexem, zdobyliśmy

poprzez przyjaciela, który dał nam na niego

namiary. Poszukiwaliśmy wtedy wydawnictwa

w celu wydania naszego albumu. Spodobał

się on Alexowi, który powiedział nam, że

może go wydać. Niestety, nie mieliśmy jeszcze

okazji aby spotkać się z nim osobiście, ale

mam nadzieję, że taka okazja szybko nadejdzie.

Co planujecie robić w na przełomie lat 2020/

2021?

Matthieu Loublier: Niestety, wraz z obecnym

kryzysem epidemiologicznym w Europie

i na całym świecie, rok 2020 będzie bardzo

zdradliwy dla wielu zespołów, ale mam nadzieję,

że będziemy w stanie obronić najnowszy

album tak szybko, jak tylko się da.

Co sądzicie o obecnej scenie crossoverowej

we Francji?

Matthieu Loublier: Zasadniczo to nie znamy

wszystkich francuskich zespołów, mimo,

że graliśmy w wielu miejscach w kraju, ale z

tego co mi wiadomo, to na lokalnej francuskiej

scenie nie ma zbyt wielu kapel crossoverowych.

Simon Jeffroy: Jednak we Francji jest wiele

dobrych zespołów, w różnych innych stylach.

jak punk rock, hardcore, crust, grind, fastcore,

garage...

Jak będzie wyglądała wasza koncertowa

setlista?

Matthieu Loublier: Nasza nowa setlista będzie

bardziej skierowana w stronę najnowszego

albumu. Skoro zagraliśmy już wiele razy

stare kawałki, to teraz chcemy zaproponować

coś zupełnie świeżego.

Simon Jeffroy: Jak wiele innych zespołów

przed nami, jesteśmy już zmęczeni utworami

z debiutu. Wraz z dołączeniem perkusisty

Antoine, jesteśmy w stanie zagrać nowy album

w całości.

Dziękuje za wywiad. Powodzenia!

Trzymajcie się!

Matthieu Loublier: Dzięki za Wasze wsparcie!

Pozdrawiamy!

Jacek Woźniak

Co zainspirowało Wasz najnowszy album?

Matthieu Loublier: My wszyscy słuchamy

wiele różnej muzyki, jednak najbardziej to

była chęć zrobienia czegoś innego.

Simon Jeffroy: Czegoś bardziej wyrazistego.

Czy mógłbyś opisać zawartość liryczną

waszych trzech ulubionych utworów z "By

Thunder And Lightning"?

Matthieu Loublier: Środowisko i to co robimy

z planetą jest tematem, który wylądował

w dwóch utworach ("Water Drop",

"Trash"), jednak od roku 2019 miało miejsce

wiele zamieszek przeciwko francuskiemu rządowi,

w trakcie których została ranna większa

ilość policjantów - o tym też mamy kawałek.

Wyrazy uznania dla artystów, którzy stworzyli

grafiki do albumów "By Thunder And

Lightning" oraz "Misleading Innocence".

Czy możesz opowiedzieć jak one powstały?

Czy będziesz współpracować z nimi w

przyszłości?

Matthieu Loublier: Pracujemy z ludźmi,

których lubimy, oraz których pracę doceniamy.

Jérome Brizard, dobry nasz przyjaciel,

stworzył grafikę do "By Thunder And Lightning".

Poprzedni album został zilustrowany

przez Jansé, innego naszego przyjaciela.

Foto: Verbal Razors

VERBAL RAZORS 81


HMP: Poświęciliście "Dead World Order"

sporo czasu, bo wasz poprzedni album "Resurrexodus"

ukazał się ponad pięć lat temu.

Skończyliście materiał, wydawca ustalił

datę premiery na połowę maja i okazało się,

że wasza siódma płyta ukaże się w zupełnie

innych realiach, kiedy muzyka, a szerzej

nawet cała kultura i sztuka, schodzi na dalszy

plan?

Frank: Zgadza się. Nikt z nas nie spodziewał

się ani nawet nie mógł sobie wyobrazić tego,

co stało się w ostatnich dwóch miesiącach.

Całe nasze życie zostało całkowicie wywrócone

do góry nogami. To bardzo dziwna sytuacja.

Nic nie jest jak wcześniej.

Taka sytuacja deprymuje, podcina skrzydła

czy przeciwnie, jeszcze bardziej mobilizuje

do bardziej wytężonych działań, żeby kilka

Thrashowa machina

"- Robimy to, co potrafimy najlepiej: thrash! - deklaruje wokalista i gitarzysta

Bitterness Frank Urschler. I faktycznie, siódmy album niemieckiej formacji to

kawał zagranego na najwyższych obrotach thrashu o germańskim rodowodzie -

może niezbyt odkrywczego, ale kopiącego nad wyraz solidnie, potwierdzającego,

że to trio wciąż ma w sobie prawdziwą pasję do grania.

Tytuł "Dead World Order" nabiera w tej

sytuacji nowej, wręcz złowieszczej wymowy,

bo może nie do końca umarłego, ale faktycznie

porządek świata po pandemii koronawirusa

może być zupełnie inny?

To trochę dziwne. Jakbym wiedział, że świat

zmieni się tak drastycznie w tak krótkim czasie.

Kiedy napisałem ten tekst latem 2019

roku, działo się wiele rzeczy, które powinienem

wymienić i wskazać. Ale nigdy nie sądziłem,

że coś takiego jak Covid-19 wydarzy

się i zamknie cały świat.

Kiedy weszliście do studia nie wyglądało to

jeszcze tak groźnie, ale już w lutym można

było zastanawiać się nad tym jak to się

wszystko potoczy - pewnie wtedy jeszcze

nawet nie przypuszczaliście, że za miesiącdwa

muzyczny świat, tak jak cała reszta, po

Nikt nie chce zająć tego miejsca! (śmiech).

Nie, poważnie. Christoph Brandes to niesamowity

facet i wspaniały producent. Miał na

koncie tylko kilka produkcji, kiedy nagraliśmy

z nim nasz pierwszy album. I od tego

czasu staliśmy się coraz lepsi w tym, co robimy.

Z każdym albumem uczymy się i rozwijamy.

A najlepsze jest to, że zostaliśmy przyjaciółmi

na lata. On jest jak nasz czwarty

członek zespołu. Współpraca z nim jest naprawdę

przyjemna i kreatywna.

Praca z samym Harrisem Johnsem, odpowiedzialnym

za miks i mastering "Dead

World Order", była pewnie dla was czymś

szczególnym, bo to legendarny producent,

można śmiało rzecz współtwórca potęgi niemieckiego

metalu?

O tak!!! Jesteśmy fanami jego twórczości od

czasów, gdy byliśmy młodymi metalowcami.

Mam wiele płyt z jego nazwiskiem, które tak

bardzo kocham. To taki zaszczyt, że zmiksował

i oprcował "Dead World Order". Wciąż

muszę się walnąć, żeby uwierzyć, że to się wydarzyło.

Teraz do kolekcji płyt Sodom, Kreator,

Tankard czy Helloween dołączycie też swój

LP - spełniło się tu jakieś wasze marzenie,

czy nie przywiązujecie do tego aż takiej

wagi?

To zdecydowanie spełnienie marzeń. A Harris

to niesamowicie profesjonalny i niesamowity

facet. Naprawdę podobała mi się praca z

nim.

lat pracy nie poszło na marne, a o nowej

płycie nie usłyszała jedynie garstka maniakalnych

fanów?

To zdecydowanie zmotywowało nas do intensywniejszego

działania. Ta sytuacja zmusiła

nas do większej aktywności w promowaniu

albumu niż ostatnim razem. Jak powiedziałeś,

nie chcemy, aby album był ignorowany. Ponieważ

w tej chwili nie możemy grać na żywo,

musimy działać, aby uzyskać reakcję ludzi.

Włożyliśmy w to tyle ciężkiej pracy, to jest

mocny album. Zasługuje na większą uwagę.

Foto: Bitterness

prostu stanie?

Tak, po zakończeniu miksu i masteringu

wszystko zaczęło ewoluować, a potem wszystko

poszło dość gładko. Sześć tygodni później

granice zostały zamknięte, trzeba było zostać

w domu, a ludzie na całym świecie umierali z

powodu tej choroby. Całkowite szaleństwo!

Ponownie pracowaliście z Cristophem

Brandesem i ta sytuacja trwa niemal od

początku istnienia Bitterness - wyobrażacie

sobie, że kiedyś ktoś inny mógłby zająć jego

miejsce? (śmiech)

Wiele zespołów próbuje eksperymentować,

gubiąc przy tym stylistyczną jednorodność,

ale u was nie ma o tym mowy - nawet jeśli

szukacie nowych rozwiązań, to ich podstawą

jest thrash i tak już pewnie pozostanie?

Musisz trzymać się swojej broni! (śmiech).

Robimy to, co potrafimy najlepiej: thrash!

Kochamy ten rodzaj muzyki. Dorastaliśmy z

nią i nienawidziliśmy gdy zespoły, które kochaliśmy,

zmieniały się i zbytnio eksperymentowały.

Postanowiliśmy, więc zrobić to po

swojemu. Na pewno ewoluowaliśmy na wiele

sposobów, mamy lepsze utwory, lepszą produkcję,

kilka niezwykłych pomysłów itp. Ale

nigdy nie zmieniliśmy się tak bardzo, byście

sobie pomyśleli: "Och, czekaj, czy to inny zespół?"

Bitterness pozostaje Bitterness!

Płytę zamyka instrumentalna kompozycja

"Darkest Times" i to pierwszy taki utwór w

waszym dorobku, poza wcześniejszymi krótkimi

wprowadzeniami do właściwych utworów

- nawet jeśli gra się tyle lat można, a

nawet trzeba, rozwijać się, nie stać w miejscu?

Masz rację. To nasz pierwszy "prawdziwy" instrumental.

Mieliśmy kilka kawałków gitary

akustycznej na poprzednich płytach, ale

nigdy nie był to w pełni instrumentalny kawałek,

zagrany z całym zespołem. I tak, musisz

ewoluować. Nie możesz nagrywać tego

samego w kółko. To jest nudne dla słuchaczy

i muzyków.

Więcej tu też długich, rozbudowanych

utworów w rodzaju "Blood Feud", "Idiocracy"

czy tytułowego - ostre łojenie jest

OK, ale trzeba je czymś urozmaicać, żeby

nie stało się monotonne?

Jak powiedziałem wcześniej, jeśli ciągle robisz

82

BITTERNESS


te same rzeczy, robi się nudno. Możesz zrobić

album z dziesięcioma szybkimi i mocnymi

utworami, raz, może dwa razy, ale potem musi

być coś więcej, coś różnorodnego. Musisz

urozmaicić swoje propozycje, aby utrzymać

zainteresowanie, aby fani mogli odkryć coś

nowego i wyjątkowego za każdym razem, gdy

słuchają albumu.

To z którego z premierowych utworów jesteście

szczególnie dumni? Ja z tej dziewiątki

wyróżniłbym też świetny opener " A Bullet

A Day" oraz mający sporo z Destruction

"Let God Sort ´Em Out"...

Czas pokaże. W tej chwili lubię je wszystkie.

Dwa kawałki, które wymieniłeś, są naprawdę

fajnymi thrasherami, ale podoba mi się również

tytułowy utwór "Dead World Order". A

"Blood Feud" również okazał się naprawdę

świetny. Nie mogę wybrać jednego. Wszystkie

są świetnymi kompozycjami.

Pamiętacie swoje reakcje po pierwszym odsłuchu

gotowego materiału? Było wow!, naprawdę

to zrobiliśmy i weszliśmy na wyższy

poziom?

O tak! (śmiech). Tym razem byłem naprawdę

krytyczny i zastanawiałem się, czy moglibyśmy

zrobić to jeszcze lepiej. Ale po kilku dniach

niesłuchania albumu byłem całkowicie

zdumiony i zadowolony z rezultatu. Potrzebowałem

tylko trochę czasu bez słuchania albumu

na okrągło. Wciąż byłem wtedy zbyt

głęboko w procesie produkcyjnym. Musiałem

najpierw odpuścić i oczyścić umysł, aby naprawdę

cieszyć się tym, co osiągnęliśmy.

Śmieszne co ?! (śmiech)

W przeszłości mieliśmy wiele przykładów

tego, jak udana okładka wpływa na odbiór

płyty - świetnym przykładem jest tu choćby

Saxon i LP "Crusader" z kultowym obrazem

Paula Raymonda Gregory'ego. Też czuliście,

że pora na zmianę, że najwyższa pora

również pod tym względem wznieść się na

wyższy poziom, stąd kontynuacja współpracy

z Andreiem Bouzikovem?

W przeszłości nie chcieliśmy być kojarzeni z

określonym obrazem, dlatego używaliśmy

dzieł, których zwykle nie oczekujesz od zespołu

thrashmetalowego. Również z tego powodu,

że włączyliśmy do naszego brzmienia

inne style, takie jak melodyjny death metal

lub niektóre elementy doom metalu. Chcieliśmy

zaskoczyć publiczność. Patrząc wstecz,

być może nie był to najlepszy pomysł

(śmiech). Niektórzy myśleli, że jesteśmy

zespołem blackmetalowym, inni, że grającym

doom metal, a jeszcze inni, że jesteśmy awangardowym

zespołem gotyckim (śmiech). Ale

nikt nie wierzył, że jesteśmy zużytą dżinsową

kamizelką, noszoną przez thrashers z zamiłowaniem

do death metalu. Tak więc większość

ludzi jest zaskoczona, gdy widzą nas po raz

pierwszy na żywo, a do tego czasu nie kupili

naszych albumów, ponieważ mieli coś innego

na myśli. Kiedy po raz pierwszy współpracowaliśmy

z Andriejem Bouzikovem... Cała

sprawa ułożyła się sama. Dźwięk i grafika

były idealnie do siebie dopasowane. To taka

niesamowita okładka. Nadal jestem z tego

bardzo dumny. I zgadnij, sprzedaliśmy więcej

płyt niż wcześniej (śmiech). Dlatego dla nas

najbardziej oczywistym wyborem była ponowna

współpraca z Andriejem. I to była właściwa

decyzja. Nowa okładka albumu to kolejne

arcydzieło od niego.

Zapoznał się z tekstami, bądź już gotowymi

utworami i to jest jego autorska wizja, czy

też wy sami zasugerowaliście mu, jak waszym

zdaniem powinna wyglądać okładka

"Dead World Order"?

Podałem mu tytuł albumu i miałem już bardzo

precyzyjne wyobrażenia o tym, jak to

wszystko powinno wyglądać. Dodał kilka

szczegółów, zaczął nad nią pracować i okazała

się naprawdę, naprawdę fajna.

"Dead World Order" ukaże się oczywiście w

wersji cyfrowej, ale też na CD, LP i... kasecie.

Zdaje się, że jest to pierwsze wasze wydawnictwo

na tym nośniku. Jest to ciekawe

o tyle, że kasety wyszły z powszechnej

sprzedaży gdzieś tak w 2004 roku, ale pewnie

doskonale je pamiętacie?

Tak, będzie limitowana wersja 100 sztuk ręcznie

numerowanych taśm. Ten album będzie

pierwszym, który ukaże się również na kasecie.

Nadal mam swoje taśmy z przeszłości i

kupuję też nowe zespołów, które lubię, jeśli są

oczywiście dostępne.

W pewnym sensie wypuszczając coś tylko

na kasecie ogranicza się zasięg takiego

wydawnictwa, bo wasza ma mieć tylko 100

egzemplarzy nakładu. Z drugiej strony ma

się jednak pewność, że trafi ono tylko do

naprawdę zainteresowanych, bo magnetofony

w powszechnym użyciu mają już teraz

tylko najwięksi maniacy i kolekcjonerzy?

Masz rację. To tylko dla kolekcjonerów, maniaków

i dla nas. Wspaniale jest mieć własne

wydanie w formie limitowanej.

Od lat słyszę i czytam, że specjaliści wieszczą

koniec fizycznych nośników dźwięku.

Tymczasem CD wciąż ukazuje się multum,

renesans popularności winylu jest niezaprzeczalny,

a do tego znowu modne są kasety

- coś tu się chyba nie zgadza, nieprawdaż?

Ludzie lubią zbierać rzeczy. Chcą fizycznych

nośników. Zwłaszcza na scenie metalowej.

Nie można utworzyć powiązania z tysiącem

plików na komputerze. Ale możesz związać

się z pierwszym kupionym LP, kiedy po raz

pierwszy uderzyłeś się w głowę z przyjaciółmi,

machając nią, przy najnowszej płycie

Exodus i tak dalej. Ludzie łączą wspomnienia

i różne etapy życia z pewnymi zapisami. A

jeśli masz fizyczny nośnik, zawsze będzie to

coś specjalnego, jeśli go posłuchasz i spojrzysz

na okładkę. To coś zupełnie innego niż tylko

słuchanie muzyki na komputerze.

Problem tylko w tym, że pewnie najwięcej

płyt sprzedawaliście podczas koncertów, a

teraz jest z nimi fatalnie. Oczywiście najbardziej

oddani fani będą zamawiać "Dead

World Order" czy koszulki wysyłkowo, ale

do większej liczby słuchaczy najlepiej dociera

się w wydaniu koncertowym, bo jeśli zespół

da czadu na scenie, to od razu ma to

przełożenie na stoisku z merchem?

Smutne ale prawdziwe! Większość naszych

gadżetów i albumów sprzedajemy na koncertach.

Punkt! Ale w tej chwili wszystkie zespoły

są w tej samej pieprzonej pozycji. Dlaczego

mielibyśmy na to narzekać? Dostaliśmy

niesamowite wsparcie od ludzi dla tego albumu.

Przedsprzedaż poszła naprawdę dobrze i

mam nadzieję, że więcej osób kupi ten album,

gdy się ukaże. Jeśli nie, w przyszłym roku będziemy

sprzedawać merch i płyty na naszych

koncertach. (śmiech)

Jesteście pewnie w tej dobrej sytuacji, że nie

utrzymujecie się z grania, ale wiele zespołów

przeżywa teraz naprawdę trudne chwile. Podobnie

jest z właścicielami klubów czy pubów,

agencji koncertowych, etc. Myślisz, że

jeśli ta sytuacja potrwa dłużej, nawet do

jesieni przyszłego roku, bo pojawiają się już

i takie opinie, będzie gdzie wracać z graniem

i z kim dzielić scenę?

Mam nadzieję, że ta sytuacja nie będzie trwać

tak długo. To byłoby okropne. Cała scena

kulturalna zmieniłaby się. Jestem pewien, że

wiele małych klubów i pubów musiałoby zostać

zamkniętych, ponieważ nie pozostaną im

żadne pieniądze na kontynuację działalności,

a wtedy nie będzie żadnej platformy dla młodych,

lokalnych lub małych zespołów, aby się

zaprezentować i zebrać swoje pierwsze doświadczenia

na żywo. Wystąpiłaby nadwyżka

koncertów i tras koncertowych i jednocześnie

zbyt mało osób, aby pójść na wszystkie te

występy, a za mało klubów i sal koncertowych,

aby zaprezentować wszystko, co jest im

oferowane. Tylko wielkie nazwy działałyby

wtedy na słuchaczy jak poprzednio, reszta

miałaby poważne problemy.

Są już pierwsze teorie spiskowe na temat tej

pandemii, więc pewnie tylko kwestią czasu

jest to, że zaczną powstawać utwory na jej

temat, tak jak teraz pisze się o innych zarazach

w historii ludzkości?

Jeśli w dzisiejszych czasach dzieje się coś naprawdę

złego, od razu pojawiają się teorie

spiskowe. Nie możesz powstrzymać tych ludzi

przed opowiadaniem swoich historii, a internet

rozprzestrzenia je jak pożar (śmiech).

Na pewno powstanie wiele utworów na ten

temat i mam nadzieję, że cała sytuacja zakończy

się w dobry sposób, abyśmy mogli

spojrzeć wstecz i zobaczyć jedynie kolejny

mroczny okres w historii ludzkości. Dziękujemy

za wsparcie i wywiad. Bądźcie bezpieczni!

Wojciech Chamryk, Kacper Hawryluk,

Przemyslaw Doktór

BITTERNESS 83


Diabelski rock 'n'roll bez ograniczeń

Młodziaki z Zatyr narobiły sporego zamieszania

debiutanckim materiałem "Ornament

Of Proposition", bezkompromisowym

metalem starej szkoły, ale granym tak siarczyście,

że co bardziej wyliniałym metalowcom, pamiętającym

jeszcze wczesne lata 80., powypadały

sztuczne szczęki, a papucie pospadały ze stóp. Dying Victims

Productions wznowiła ten materiał na winylu i na kasecie

z jednym utworem dodatkowym, swoistą zapowiedzią debiutanckiego

albumu Zatyr. Jak zapowiada wokalista Set będzie czego słuchać!

HMP: W różnych regionach świata cieszy

się popularnością najróżniejsza muzyka. W

waszej ojczystej Szwecji jednak coś musi

być w wodzie bądź w powietrzu, bo jakby

podejść do zagadnienia statystycznie to

zainteresowanie graniem tradycyjnego metalu

jest znacznie większe niż w wielu innych

państwach? (śmiech)

Set: W rzeczy samej! Myślę, że ma to duży

związek z klimatem w Szwecji lub ogólnie w

północnych częściach świata! Mamy dużo natury,

nieokiełznaną pustkę i ciemność, które

nieustannie nas otaczają. Jeśli spojrzycie na

to z tego aspektu, a następnie zastanowicie

się nad naszą historią, to nie jest zbyt daleko

idące, że muzyka rockowa w wielu różnych

formach wyłania się i rozwija się właśnie tutaj.

Przecież zgodnie z tradycjami przedchrześcijańskimi

to na północy powstają złowrogie

energie!

Jesteście też modelowym przykładem błyskawicznego

startu. Jedni latami nagrywają

kolejne demówki, pracowicie promują swoje

zespoły grając gdzie się da, a wy ot tak, niemal

od razu weszliście na wyższy etap - to

zwykły fart, czy coś więcej?

To bardzo trudne pytanie, muszę powiedzieć...

hmm, wierzę, że muzyka i sztuka

same w sobie są jednymi z najpotężniejszych

i najbardziej niebezpiecznych rzeczy, jakie

istnieją w tym królestwie. Dlatego jeśli uda ci

się stworzyć prawdziwą, mocną i uczciwą muzykę/

sztukę, która jest przepełniona ogromną

energią, esencją i która wykorzystuje twoje

ciało jako swoistą formę naczynia, język do

wyrażenia oraz zamanifestowania czegoś,

wtedy ludzie będą tego słuchać. Potem oczywiście

bardzo ciężko pracowaliśmy i mieliśmy

też odpowiedni flow, nie zaprzeczam temu,

ale nie sądzę, że nazwałbym to szczęściem.

Coś jest jednak na rzeczy.

Foto: Zatyr

Pewnie publikując w sieci "Ornament Of

Proposition" zakładaliście, że ten materiał

wywoła jakieś zainteresowanie, mieliście

wobec niego jakieś oczekiwania. Ale nie powiesz

mi, że tempo tego wszystkiego również

was nie zaskoczyło, bo raptem w rok z

niewielkim okładem z podziemnego, dopiero

startującego zespołu jesteście już zespołem

z kontraktem, chociaż w sensie podejścia,

etc., wciąż chyba podziemnym?

No tak, oczywiście zainteresowanie, które

przyszło z "Ornamentem ..." było początkowo

nieco przytłaczające i zaskakujące, ale

znów nie były tak nieoczekiwane. "Ornament

Of Proposition" składał się pierwotnie

z trzech z czterech pierwszych utworów,

które kiedykolwiek napisaliśmy razem jako

zespół, więc zasadniczo nie możesz uczynić

go bardziej uczciwym. Te trzy songi są rdzeniem

czegoś świeżego, nie oryginalnego, ale

świeżego i szczerego. Wydaje mi się, że to

esencja tej płyty, a te utwory były na tyle

silne, że ludzie zwrócili na nie uwagę, a potem

wszystko zaczęło się dziać. Ale obiecuję wam,

że jeszcze nic nie widzieliście! Jeśli chodzi o

to, czy jesteśmy w podziemiu, czy nie, oczywiście

jesteśmy i prawdopodobnie zawsze będziemy!

Muzyka Zatyr jest przede wszystkim

dla myślącego człowieka, a nie dla odrętwiałych

mas.

Jest to chyba dla was niezwykle ważne, żeby

nie zatracić tych dawnych ideałów, a termin

pure heavy metal jest najbardziej precyzyjnym

określeniem co gracie, lepiej wyrazić

się tego nie da?

Cóż, tak jak mówisz, kładziemy duży nacisk

na stare sposoby tworzenia muzyki. Ja sam jestem

osobą bardzo analogową i szczerze mówiąc,

czuję się trochę źle umieszczony we

współczesnym świecie. Więc stare pomysły

bardziej mi odpowiadały, to takie proste.

Wtedy ludzie tworzyli prawdziwe, wielkie i

potężne przejawy sztuki! Ludzie pisali muzykę,

która była wystarczająco silna i wpływowa,

aby zabijać ludzi, i niestety rzadko widzę

tę moc we współczesnej muzyce, czy to metal,

czy pop. To, co chcę zrobić, to sprawić, aby

więcej osób ujawniło ten surowy potencjał,

który muzyka rzeczywiście ma i zawsze miała!

Chcę stworzyć coś dzikiego, surowego i

niebezpiecznego! Nie bez powodu nazywamy

naszą muzykę the devil's rock 'n' roll", bez

ograniczeń, tylko magia i chaos!

Nigdy nie korciło was, żeby pójść w bardziej

ekstremalnym kierunku, zacząć grać death

czy black metal, to klasyczny, surowy heavy

z wczesnych lat 80. zafascynował was kiedyś

i tak już zostało?

Prawda jest taka, że ja i Hermes Von Hasselhuhn

zaczynaliśmy w dwóch różnych zespołach

grających death/black metal. Zawsze fascynowało

mnie to, co chorobliwe i ekstremalne,

ale z czasem dowiedziałem się, że w

ciemności jest więcej odcieni i kolorów niż

tylko czerń. Jednocześnie nadal odczuwałem

potrzebę tych surowych, bestialskich mocy,

które zapewnia black i death metal. Na szczęście

dla mnie udzielam się też w innych zespołach,

gdyby tak nie było, to muzyka Zatyr

prawdopodobnie zabrzmiałaby inaczej.

To pierwsze, można rzec, młodzieńcze uczucie,

a więc najsilniejsze, ale wiadomo jak to

jest ze stałością w takim wieku - może okazać

się, że za jakiś czas zaczniecie szukać

innych dźwięków, eksperymentować czy

takiego scenariusza nie zakładacie?

Nigdy nie chciałem nadawać Zatyr etykiety,

nie czuję potrzeby etykietowania muzyki, a

raczej skupienia się na tym, co poza muzyką.

Wszyscy ciągle się zmieniają, nie są już tą samą

osobą, którą byli jeszcze kilka chwil temu.

Tak więc muzyka Zatyr z pewnością się zmieni,

dozna ewoluuje i dorośnie, w jakim kierunku

nie można jednak na razie powiedzieć.

To, co prawdopodobnie się nie zmieni, to

czarny ogień, który płonie w Zatyr.

Co zainspirowało was do słuchania akurat

84

ZATYR


tej odmiany metalu? Poznaliście go dzięki

rodzicom, starszemu rodzeństwu, kumplom

ze szkoły czy może samodzielnie?

Dorastałem z muzyką, wszystko od punka

przez metal po pop, wiesz absolutna mieszanka.

Jednak, jak wspomniałem wcześniej, zawsze

pociągały mnie pewne chorobliwe rzeczy,

zarówno w życiu codziennym, jak i muzycznym,

i to sprawiło, że zacząłem szukać.

W moim przypadku natknąłem się przypadkiem

na black metal, ale od razu wiedziałem,

że tego właśnie szukałem! Wtedy była to już

tylko kwestia czasu, kiedy zakochałem się w

bezkompromisowych odmianach prawdziwego

starego metalu!

Pierwsza płyta, piąta, dziesiąta i poszło, nie

było już odwrotu?

Nigdy nie ma dla mnie "odwrotu", jeśli nie

mogę tego zrobić z całego serca, a tak naprawdę

nie zrobię tego wcale, niezależnie od tego,

co to jest. Jestem na zawsze na drodze bez

powrotu! I zawsze taki byłem. To zostaje w

rodzinie. (śmiech)

Macie zespoły niezwykle dla was ważne,

których wydawnictwa musicie mieć w komplecie,

łącznie z singlami czy bootlegami live

i prędzej poświecilibyście nerkę niż zrezygnowali

z kupna ich kolejnej płyty? (śmiech)

Tak oczywiście! Wszyscy członkowie kapeli

mają swoje osobiste fascynacje, z których nieustannie

czerpiemy inspirację! Dwa dobre

przykłady takich zespołów to Dissection i

Bathory. Co te dwa zespoły zrobiły, wiesz co

mam na myśli, więc dlaczego nie możesz się

tym zainspirować? Inni tacy artyści to: GG

Allin, Nick Cave, Wardruna, Mercyful Fate,

Motörhead, Death SS itp. ... Wszystko

to niesamowici artyści, którzy pomogli stworzyć

osobę, którą jestem dzisiaj, dlatego podążyliśmy

w tym samym kierunku kiedy tworzyliśmy

Zatyr!

A szwedzkie zespoły? Również miały na

was wpływ, czy też pozostawały na uboczu,

bo scena angielska, niemiecka czy amerykańska

oferowały znacznie, znacznie więcej?

Oczywiście, słucham głównie muzyki ze

Szwecji i Norwegii!

"Ornament Of Proposition" miał być początkowo

materiałem

demo czy od

razu założyliście,

że będzie to EPka?

Nie, nigdy nie nagrywaliśmy

materiału

demo. Gdy

tylko mieliśmy napisane

pierwsze

utwory, od razu

weszliśmy do studia

i nagraliśmy je,

kilka miesięcy później

EP-ka została

wydana. Jednak

wszystkie nowsze

utwory mają dodatkowe

wersje demo,

głównie po to,

abyśmy mieli coś

do pokazania naszej

wytwórni, jeśli

zapytają o proces

tworzenia.

Kiedy okazało się,

że firma Dying

Victims Productions

jest zainteresowana

wznowieniem

tego materiału,

w dodatku

Foto: Zatyr

na winylu, nie było

rady, trzeba było dorzucić jeden utwór.

"Heart And Vision" to wasz najnowszy

numer, zapowiedź kolejnych?

Tak! "Heart And Vision" został napisany na

początku tworzenia materiału na nasz

przyszły album. Dlatego też nie jest zmiksowany

jak inne kawałki, został nagrany podczas

zupełnie innej sesji. Również moim zamiarem

było, aby "Heart..." różniło się od innych

utworów tylko po to, aby zasugerować,

co jest już w drodze! Nie oczekuj, że następny

album będzie bardziej miękki lub wolniejszy,

wszystkie utwory są indywidualne i powinny

być traktowane w ten sposób.

Największą światową gwiazdą jest teraz

chiński zespół Koronawirus, grający na całym

świecie i robiący zawrotną karierę. Inni

muzycy przyczaili się w domach, nie koncertują,

nie grają nawet prób - wy również, ale

plusem tej sytuacji jest chyba to, że można

więcej czasu poświęcić na komponowanie

czy pisanie tekstów?

Przez ostatnie kilka miesięcy mieliśmy problemy

z próbami, głównie z tego powodu, że

musieliśmy je zawiesić, bo niektórzy z nas

mieli do rozwiązania problemy osobiste. Ale

właśnie zaczęliśmy na nowo próby i wszystko

idzie świetnie! I tak, w takich czasach koncentrujemy

się głównie na pracy za zamkniętymi

ścianami, przygotowując się na nadchodzącą

furię.

Może więc okazać się, że jak tak dalej pójdzie

już wkrótce będziecie mieli gotowy,

długogrający materiał i pozostanie tylko

wejść do studia, by go zarejestrować?

W momencie wypuszczenia "Ornament Of

Proposition" mieliśmy prawie połowę materiału

na kolejny album, więc tak, mam nadzieję,

że zostanie on najprawdopodobniej

ukończony, nagrany, zmiksowany i zmasterowany

jeszcze przed końcem tego roku!

Utwory opublikowane na "Ornament Of

Proposition" pozostaną tylko na tym wydawnictwie,

czy może któryś z nich trafi też

na wasz debiutancki album, bo marnotrawstwo

jest wam z gruntu obce?

Nie jesteśmy jeszcze pewni, ale nie zaskoczyłoby

mnie, gdyby jedna lub dwie kompozycje

z "Ornament..." pojawiły się na nowym albumie,

ale w innej wersji. Po prostu jeszcze nie

zdecydowaliśmy...

Wojciech Chamryk, Kacper Hawryluk

Foto: Zatyr

ZATYR 85


Przygotowani jaki nigdy

Czwarty album Lady Beast "The

Vulture´s Amulet" ukazał się w kwietniu.

Nie był to najlepszy moment na

premierę jakiejkolwiek płyty, ale

Amerykanie wyszli z tej próby obronną

ręką: nie dość, że nagrali kolejną

świetną płytę, to do tego fani nie zawiedli,

kupując spore ilości płyt, kompaktów

i kaset, chociaż grupa nie zdołała

zagrać nawet jednego koncertu promującego nowy materiał.

HMP: Cztery albumy w niespełna dziewięć

lat, do tego EP-ka "Metal Immortal", kompilacja

- wygląda na to, że nie lubicie tracić

czasu, a dawne metody, kiedy to każdy szanujący

się zespół wydawał płytę co rok-dwa

są wam wciąż bardzo bliskie?

Deborah Levine: Nie lubimy marnować czasu!

(śmiech). Generalnie, kiedy pojawia się

nowy album jeden z naszych gitarzystów już

podgrywa nam nowe riffy. Kiedy piszesz i nagrywasz

album, bez przerwy grasz te same kawałki,

więc miło jest usłyszeć nowe rzeczy!

Najważniejsze jest upewnienie się, że każdy

album oznacza rozwój i osiągnięcie kolejnego

poziomu w karierze.

Nie ma więc co patrzeć na zmieniające się

trendy czy tendencje, że akurat słuchacze

preferują w streamingu odsłuch pojedynczych

piosenek - macie gotowy materiał,

więc nagrywacie go i wydajecie, bo za jakiś

czas będziecie mieli przecież kolejne utwory,

którymi też będzie warto podzielić się ze

światem?

Zdajemy sobie sprawę, że świat się zmienił, a

technologia sprawiła, że muzyka i wszystko

inne stało się łatwo dostępne! Uwielbiamy

możliwość przesyłania strumieniowego i opcji

cyfrowych, aby fani mogli słuchać/ kupować

album, ale nigdy nie przestaniemy także wydawać

płyt winylowych i CD. Klasyczni kolekcjonerzy

heavy metalu zawsze wolą wersje

fizyczne. Tak, czas pomiędzy albumami również

może upłynąć bardzo szybko! Widzę teraz

wiele zespołów, które wydają również single.

Zespoły grające metal są w o tyle korzystnej

sytuacji, że ich fani są zwykle dość konserwatywni,

tak więc muzycy zawsze mogą liczyć,

że ich kolejny album sprzeda się; może

w jakimś niewielkim nakładzie, ale jednak,

szczególnie jeśli mowa o wersji winylowej.

Nie napawa to jednak optymizmem, że nakłady

płyt spadają, bo to jednak fizyczne nośniki

były przez dekady podstawą?

Fani heavy metalu są oddani i lojalni! Mamy

spory sukces w kwestii sprzedaży fizycznych

kopii naszych albumów we wszystkich formatach.

Dzieje się tak, ponieważ wkładamy

wiele wysiłku w projektowanie albumu, od

grafiki po układ kawałków. Jest to przedmiot

kolekcjonerski, więc oglądanie albumu w domu

jest przyjemnością. Szczerze mówiąc, nie

sądzę, że sprzedaż heavy metalu na winylach

i płytach CD spadnie.

Jak pracowaliście nad "The Vulture´s Amulet"?

Wprowadziliście jakieś modyfikacje do

procesu twórczego czy wszystko zostało po

staremu, bo dotychczasowe metody pracy

wciąż się sprawdzają?

W tym momencie jesteśmy dobrze naoliwioną

maszyną, jeśli chodzi o pisanie i nagrywanie.

Twiz (Chris) i Andy wchodzą z riffami,

wyprobowujemy je, a ja tworzę melodię i

teksty. Ćwiczymy ciągle, dopóki nie wejdziemy

do studia, więc generalnie jesteśmy gotowi

do pracy w studio. Zwykle nie mamy ogromnych

funduszy na nagrywanie, tylko to, co

wypracowaliśmy przez cały rok. Musimy więc

pamiętać o czasie i kosztach. Pracowaliśmy

nad utworami z "The Vulture´s Amulet"

przez pewien czas i wydawało się, że jesteśmy

najlepiej przygotowani, jaki nigdy przedtem.

Po prostu nagraliśmy je w mniej niż 24 godziny.

Zdecydowanie to jak dotąd nasz najlepszy

album.

Wcześniej nie nagrywaliście utworów instrumentalnych,

a tu proszę: na "Vicious

Breed" pojawił się "Sky Graves", teraz

"Transcend The Blade", a co ciekawe oba te

utwory są na płytach siódmymi w kolejności

- to przypadek czy zamierzone działanie?

Na kolejnym albumie też pokusicie się o

instrumental?

Kocham je!!! Prawdopodobnie będziemy je

nadal uwzględniać, ogólnie było to naturalne

zjawisko. To nie było specjalnie zaplanowane,

nie mieliśmy specjalnego planu co do nowego

albumu, po prostu tak się stało. Musisz poczekać

i usłyszeć następny album! (śmiech)

Nie czułaś się poszkodowana, że musiałaś

odpuścić jeden z utworów i nie mogłaś w

nim zaśpiewać? (śmiech). Kiedyś kompozycje

instrumentalne były mocnymi punktami

wielu metalowych płyt - myślisz, że ich znaczenie

może znowu wzrosnąć i chcecie się do

tego przyczynić?

(Śmiech) Nie! Nie miałam nic przeciwko, to

taki niesamowity kawałek, że się w nim zagubiłam

i nawet nie miałam nic przeciwko, że

nie ma wokalu. Czasami kawałki instrumentalne

mogą być nudne, szczególnie dla mnie,

ponieważ uwielbiam skupiać się na partiach

wokalnych solistów zespołów, których słucham.

Niemniej myślę, że spora liczba zespołów

wciąż je pisze, ale nie należy ich do niczego

zmuszać.

Basista Greg Colaizzi był z wami od początku

istnienia Lady Beast. Wziął jeszcze

udział w nagraniu "The Vulture´s Amulet"

i? Już wcześniej było wiadomo, że rezygnuje,

czy wydarzyło się coś nieoczekiwanego?

86

LADY BEAST


To było nieoczekiwane, ale zrozumieliśmy jego

powody, które sprowadzały się do problemów

z czasem. Będziemy za nim tęsknić.

Spędziliśmy z nim wspaniały czas i zachowaliśmy

znakomite wspomnienia o nim w zespole.

Nadal gra, ale w innym zespole Mower, a

my wciąż jesteśmy świetnymi przyjaciółmi.

Nie była to pierwsza zmiana muzyka w naszym

zespole, ale zdecydowanie była dla

mnie najsmutniejsza! Był moim pierwszym

kolegą z kapeli, który zaczął ze mną grać

jeszcze w 2008 roku.

Zastąpiła go Amy Bianco, druga już kobieta

w składzie zespołu - to pewnie przypadek,

bo na pewno decydowały umiejętności, nie

płeć?

Tak, umiejętności, energia i to, że jest dobrym

człowiekiem, to trzy kluczowe cechy,

których szukaliśmy w naszym kolejnym basiście.

Już wcześniej występowałam i pracowałam

z Amy, w coverbandzie Twisted Sister

na imprezie dobroczynnej, więc wiedziałam,

że będzie się z nią łatwo współpracować!

Grała w różnych innych kapelach, takich jak

MotorPsychos, gra nadal w Barce Molasy,

więc wiedzieliśmy, że ma kwalifikacje. Na

szczęście dla nas miała również chęć na

współpracę z nami i czas! Naprawdę ciężko

pracowała, ucząc się wielu naszych utworów

w domu, z myślą, że w tym roku będziemy

debiutować w Europie i zagramy tam na kilku

festiwalach. Niestety wszystko to zostało odwołane

z powodu pandemii. Z dnia na dzień

stajemy się coraz bardziej wymagający, ponieważ

to wszystko, co możemy teraz zrobić.

Zmieni to układ sił w zespole? Jesteście gotowi

na ewentualny konflikt dwóch frakcji,

damskiej i męskiej? (śmiech)

(Śmiech) nie, nie sądzę. Wszyscy od dłuższego

czasu jesteśmy przyjaciółmi i komunikujemy

się bez kłopotów. Wszyscy jesteśmy

w zespole po tej samej stronie, więc myślę, że

teraz jesteśmy podekscytowani i czerpiemy

radość z tej nowej energii, którą wniosła do

kapeli Amy.

Koronawirus wciąż szaleje, ale wy nic sobie

z tego nie robicie i najspokojniej w świecie

wydajecie płytę - skoro jest gotowa to nie

ma co z tym zwlekać, tym bardziej, że jesteście

niszowym zespołem, tak czy siak podbijanie

list przebojów wam nie grozi?

Nowy album został wydany, zanim pandemia

uderzyła naprawdę mocno. Nie oczekiwaliśmy,

że wszystko zostanie anulowane, nawet

program wydawniczy. Będzie to wspomnienie,

którego nigdy nie zapomnę, ale mam

nadzieję, że nie wydam kolejnego albumu

podczas kwarantanny! (śmiech). Jesteśmy

prawie całkowicie wyprzedani z płyt winylowych

i CD, więc nie wpłynęło to zbyt negatywnie

na sprzedaż. Ale nie mogliśmy koncertować

z albumem ani go promować, w momencie

gdy był na to czas, aby zyskać na

sprzedaży. Nie mielimy wkalkulowanego takiego

ryzyka, nie mogliśmy trzymać się harmonogramu

i sprawić, by działał na naszą

korzyść. To właśnie jest niesamowite w tym

kiepskim czasie z Craigiem Horvalem z

Reaper Metal Productions. On ma najlepsze

pomysły na wykorzystanie mediów społecznościowych

dla naszej korzyści, tworząc

filmy, posty itp. To była ogromna pomoc i

zdecydowanie jest dużą częścią tego, dlaczego

mogliśmy sprzedać tak wiele albumów bez

ogrywania nowego materiału.

Z sentymentem wspominam dawne czasy,

kiedy na listach przebojów czy nawet na

płytowych składankach sąsiadowały z sobą

różne utwory - w sumie trochę szkoda, że

teraz wszystko jest tak sformatowane, bo co

komu szkodziła piosenka AC/DC na kompilacji

"Disco Power", a teraz jest to nie do

pomyślenia?

Chciałabym pracować nad taką kompilacją!

Lubię słuchać kawałków różnych kapel.

Wcześniej był to jedyny sposób, aby mieć

ogląd tego, co działo się w muzyce przed erą

internetu.

Obecna sytuacja nie jest dobra dla muzyki

również dlatego, że nie ma mowy o koncertach

- promocja "The Vulture´s Amulet"

może przez to ucierpieć? Pewnie mieliście

koncertowe plany na wiosnę i lato, a tu nic z

tego, trzeba siedzieć w domu?

Tak, wiele zaklepanych dat dla nas zostało

anulowanych. Nasz lokalny festiwal w Pittsburghu,

Metal Immortal Fest, miał mieć

swoją drugą edycję, został odwołany. Mieliśmy

debiutować na europejskim Headbangers

Open Air, został odwołany. Podobnie jak inne

koncerty i trasy koncertowe. To surrealistyczne

i naprawdę niefortunne, ale musimy

zachować bezpieczeństwo i nie spieszyć się z

tym. Trudno powiedzieć, kiedy znowu zaczną

organizować koncerty lub czy ludzie poczują

się bezpiecznie i komfortowo w tłumie. Musimy

być teraz cierpliwi. Będziemy transmitować

nasz występ na żywo 20. czerwca na

kanale Reaper Metal na YouTube. Na naszej

stronie na Facebooku znajdziecie informacje.

Jest to więc coś, na co czekamy i sposób, w

jaki zespoły mogą teraz grać dla fanów.

Domyślam się, że nie marnujecie jednak

czasu, wciąż tworzycie, czego efektem może

być kolejne wydawnictwo Lady Beast, na

przykład kolejna EP-ka?

Jest to dla nas dobry moment, ponieważ możemy

poświęcić czas na nauczenie Amy czterdziestu

utworów (śmiech). Mamy już około

piętnastu kawałków ale to ciągle za mało. To

najlepszy sposób, w jaki możemy teraz wykorzystać

nasz czas. Czujemy się naprawdę dobrze

i produktywnie, nie spiesząc się z wdrażaniem

nowego muzyka. Tak, chłopaki już

kombinują nad nowymi kompozycjami.

Myślę, że spróbujemy wydać EP na początku

przyszłego roku. Ma też nadzieję, że wtedy

wznowimy wszystkie inne plany, które zostały

anulowane w tym roku.

Najgorsze jest chyba to, że tak naprawdę

nikt nie wie ile to wszystko potrwa. OK,

rynek płytowy w takiej czy innej postaci

przetrwa, ale dalszy brak koncertów będzie

miał tragiczne skutki dla wielu zespołów i

nie tylko - ewentualne dłuższe załamanie

przetrwają więc najsilniejsi i najwięksi pasjonaci

i pewnie nie pomylę się zbytnio

obstawiając, że będziecie chcieli znaleźć się

w ich gronie?

Nie sądzę, że ta przerwa w graniu na żywo

powstrzyma zespoły przed tworzeniem. To

jest najpotężniejsza i najważniejsza część

muzycznego biznesu. Tak długo, jak będzie

pojawiać się nowa muzyka oraz internet do

pobierania, przesyłania strumieniowego,

komentowania i czucia się częścią wspólnoty,

metal przetrwa, a może po tym wszystkim

będzie jeszcze silniejszy. To coś więcej niż

muzyka, to społeczność ludzi z całego świata,

którzy jednoczą się. Tęsknimy za sobą, ale

kiedy nadejdzie czas, ta pasja znowu nas połączy!!!

Wiem, że fani znów są gotowi na występy

i zapewniam was, że zespoły też! Jeszcze

raz dziękuję za rozmowę i upowszechnienie

nazwy Lady Beast! Twoje zdrowie! Bądźcie

bezpieczni!

Wojciech Chamryk, Kacper Hawryluk,

Kinga Dombek

LADY BEAST 87


HMP: Kiedyś brytyjski metal to było zjawisko

elektryzujące słuchaczy na całym

świecie. Nie pomylę się chyba zbytnio zakładając,

że jesteście jednym z tych młodych

zespołów z Anglii, które mają dość sytuacji,

że mówi się o nim wyłącznie w kontekście

dawnej świetności?

Richard Rutter: To czasem na pewno bywa

frustrujące, ale nie da się uciec od wpływów i

historii tych klasycznych zespołów. Scena

heavymetalowa na całym świecie jest pogrążona

w nostalgii i jest mnóstwo ludzi, którym

brakuje nowych świetnych zespołów, gdyż albo

nie są oni świadomi ich istnienia albo niechętnie

szukają nowych artystów. Wszyscy

kochamy klasykę, ale jeżeli chcesz aby muzyka

metalowa rozwijała się, trzeba wspierać

także nowsze projekty. Nikt na tej scenie nie

Brytyjska stal

W Wielkiej Brytanii wciąż powstają młode

zespoły grające tradycyjny metal na równie

wysokim poziomie co 40 lat temu. Dlatego

brytyjska scena, chociaż nie ma już szans

na zjawisko pokroju i zasięgu porównywalne

z eksplozją nurtu NWOBHM, wciąż

ma się dobrze, a jedną z jej większych nadziei

jest kwartet Toledo Steel. Grupa z

Southampton przypomniała o sobie wznowieniem

krótszych wydawnictw z początku

działalności, ale już niebawem podsunie nam

kolejny, już w pełni premierowy, album.

mogliby pomyśleć, że jesteśmy zespołem upamiętniającym

Judas Priest. Nie myślę aby

kiedyś przyszło nam w ogóle do głowy używać

jakiegokolwiek słowa w nazwie, które

wskazywałoby na fakt, że jesteśmy Brytyjczykami.

Stal damasceńska jest gorsza, czy może chodziło

o to, że istniały już wcześniej zespoły

nazywające się Damascus Steel czy po prostu

Damascus?

Tak w zasadzie nie wiedziałem, że jest już zespół,

który nazywa się damasceńska stal! Muszę

kiedyś sprawdzić ich muzykę! Użycie słowa

damasceński nie było czymś co wtedy

przyszło nam do głowy.

Interesujecie się białą bronią, jak miecze czy

Toledo Steel to w sumie wasz pierwszy poważniejszy

zespół. Jak doszło do jego powstania?

Byliście kumplami ze szkoły czy z

sąsiedztwa, a może znaliście się z koncertów?

Mata poznałem, chyba to był 2010 rok, w

lokalnym rock pubie. Byłem zawzięty jak diabli

aby założyć tego rodzaju zespół, i okazało

się, że on także. Obydwaj mieliśmy dokładnie

taką samą wizję i nie minęło za dużo czasu

zanim udało nam się razem sformować pierwszy

skład. Potem spędziliśmy około roku

ćwicząc poprzez granie znanych kawałków, a

także napisaliśmy kilka pierwszych własnych

utworów, które znalazły się na naszym demo.

Odkąd poznałem Mata wszystko zaczęło

dziać się tak szybko; wcześniej spędziłem dwa

lata próbując znaleźć odpowiednich ludzi do

takiego zespołu, ale tak naprawdę w ogóle nie

miałem szczęścia. Myślę, że to był łut szczęścia,

że wyszedłem tego dnia wypić kilka piwek!

zmienia tak naprawdę zasad gry, ale nowsze

zespoły również mogą mieć swoją własną,

unikalną osobowość, tworzyć świetne kawalki

i grać ekscytujące koncerty, które są tak samo

warte obejrzenia jak te bardziej znanych zespołów.

Toledańska stal jest znana od wieków,

tamtejsza biała broń również - to wymarzona

nazwa dla metalowej kapeli, o takiej kojarzącej

się bardziej z waszą ojczyzną jak British

Steel pewnie nie myśleliście, bo nie brzmiała

tak szlachetnie?

Jeśli nazywalibyśmy się British Steel, ludzie

Foto: Toledo Steel

szable, jesteście może kolekcjonerami ich

współczesnych replik czy członkami grup rekonstrukcyjnych/historycznych?

Nasz perkusista Matt kolekcjonował repliki

średniowiecznych broni, był także zapalonym

szermierzem. My wszyscy również jesteśmy

zainteresowani historią, nazwa Toledo

Steel wydawała się więc pasować idealnie do

rodzaju muzyki, którą chcieliśmy grać. Od razu

brzmiała ona jak nazwa zespołu heavymetalowego,

i tego właśnie chcieliśmy! Słowo stal

jest wciąż używane i używane przez wiele

zespołów ale Toledo nie jest, więc nasza nazwa

jest w połowie oryginalna! (śmiech)

Southampton nie jest jakąś wielką metropolią,

zakładam jednak, że nie narzekacie

tam na brak metalowych imprez/koncertów,

a Toledo Steel nie jest jedynym młodym zespołem

grającym tam metal?

Można powiedzieć, że w Southhampton jest

małe ale ma przyzwoitą scenę heavymetalową.

Nic szczególnie szalonego, ale jest też kilka

fajnych zespołów. Większość z nas zna się

całkiem dobrze! To pozytywna wibracja. Kiedy

gramy w jednej z lokalnych miejscówek,

zawsze staramy się przyciągnąć kogoś z dalszych

stron, aby wszystko było bardziej interesujące.

Przez ostatnich kilka lat było trochę

więcej bardziej znanych zespołów, które do

nas zawędrowały podczas swoich tras, więc

całkiem często odbywają się fajne koncerty w

większych miejscówkach. Southhampton nie

jest mekką heavy metalu, ale jestem pewien,

że w Wielkiej Brytanii są miejsca, gdzie temu

rodzajowi muzyki wiedzie się gorzej. Nie możemy

więc za bardzo narzekać.

Gracie i brzmicie bardzo klasycznie, tak jakby

był rok 1980, a nie 2020. Świadomie fundujecie

sobie i słuchaczom taką muzyczną

podróż w przeszłość, do czasów największej

świetności tradycyjnego heavy metalu?

Wszyscy kochamy ten rodzaj muzyki, i tak

się akurat składa, że jest to właśnie brzmienie,

które w sposób naturalny uzyskujemy

komponując. Nigdy nie czujemy, że musimy

sztywno trzymać się jakiś schematów czy scenariusza.

Kiedy tworzysz nowe pomysły, a

potem je grasz, to musi być szczere. Jeśli za

bardzo się starasz, będzie to brzmiało w wymuszony

sposób i nie uda ci się w ten sposób

88

TOLEDO STEEL


zjednać fanów.

Kiedyś bez dwóch zdań zaliczono by was do

nurtu The New Wave Of British Heavy

Metal, obecnie jesteście klasyfikowani jako

zespół z kręgu The New Wave Of Traditional

Heavy Metal - te określenia brzmią

trochę inaczej, ale w sumie jest to niemal to

samo, prawda?

Taa, tak mi się wydaje, termin NWOBHM

jest po prostu ściśle związany ze szczególną

erą, zatem nowe określenie ma tutaj sens. Jest

teraz także znacznie więcej nowych zespołów

poza Wielką Brytanią, które grają klasyczny

heavy metal. Trudno powiedzieć czy nurt

NWOTHM się przyjmie, a jeśli tak, to na jak

długo… Główną różnicą jeśli chodzi o scenę

NWOBHM jest to, że wtedy to było całkowicie

nowe brzmienie, oczywiście dziś już tak

nie jest.

Gdybyś miał taką możliwość jaki z nieistniejących

już obecnie zespołów z tamtych

lat chciałbyś usłyszeć na żywo, gdyby wehikuł

czasu stał się powszechnie dostępny? Ja

wybrałbym chyba Ethel The Frog albo White

Spirit, bo oba istniały krótko, a lubię ich

płyty...

To trudne pytanie! White Spirit to dobry

wybór! Jeśli musiał bym wybrać tylko jeden

zespół, stawiał bym na Witchfinder General.

Ich dwa pierwsze albumy są niesamowite.

Zdajecie się być pod sporym wpływem Iron

Maiden. Pewnie wielokrotnie bywaliście na

ich koncertach, a do kogo w zespole należy

rekord bytności na ich występach?

Wpływy Iron Maiden są silniejsze na naszych

dwóch pierwszych EP-kach, ale wraz z

delikatną zmianą składu przez ostatnie lata

oraz biorąc pod uwagę fakt, że jesteśmy trochę

starsi, powiedziałbym, że te wpływy są

już coraz słabsze. Widziałem Iron Maiden

dwa razy, Tom, nasz gitarzysta, także widział

ich dwa razy, Felix, nasz basista - ani razu, a

Matt najwięcej! Widział ich cztery, możliwe

że pięć razy, nie jestem pewien.

Nie uważasz, że w obecnych czasach mając

tak wiele tak naprawdę nie mamy niczego i

na dobrą sprawę jesteśmy coraz bardziej

zagubieni? Od nowej muzyki nie można się

opędzić, atakuje nas zewsząd, podobnie jak

Foto: Toledo Steel

Foto: Toledo Steel

muzyczne portale, blogi czy magazyny, a

koncertów jest tyle, że czasem nawet w

mniejszych miastach jak moje jest kilka jednego

dnia, zwłaszcza w weekend. A kiedyś

proszę: wizyta w sklepie płytowym, przemyślany

wybór płyty bądź kasety i słuchanie

jej w całości, często wielokrotne; uważna

lektura pisma muzycznego czy dwóch, czasem

kupowanie do tego fanzinów, słuchanie

radia czy oglądanie wybranych programów

telewizyjnych z muzyką bądź wyprawa na

koncert - ludzie mieli może mniej wrażeń i

bodźców, ale jakby żyli pełniej, bardziej

przeżywali muzykę, o czym teraz nie ma

mowy?

Zgadzam się z tym co mówisz. W dobie internetu

jesteśmy rozpieszczeni możliwościami

wyboru. Łatwość w zdobywaniu nowej muzyki

może bardzo łatwo zmniejszać jej wartość,

zwłaszcza jeśli wystarczy płacić tylko 10 funtów

miesięcznie za subskrypcję na Spotify w

porównaniu z wydaniem tej samej sumy na

jeden album. Jest znacznie mniej prawdopodobne,

że ktoś zainwestuje odpowiednio dużo

czasu w jakiś zespół, jeśli pokusa aby sprawdzić

coś innego po odsłuchaniu pierwszego

kawalka jest zawsze obecna. To istne przeładowanie

informacjami na wyciągnięcie ręki.

Nie jestem jednak przeciwko temu, aby była

duża możliwość wyboru występów i koncertów,

chociaż to z pewnością denerwujące, kiedy

zbiegają się dwa show tego samego wieczoru.

Wybierając tę określoną, oldschoolową stylistykę

macie poczucie, że trafiacie jednocześnie

do słuchaczy próbujących również

podchodzić do muzyki właśnie w taki bardziej

świadomy sposób, kultywujących te

dawne tradycje, chociaż oczywiście nie odrzucających

nowoczesności?

Chcemy tak naprawdę docierać do szerokiego

przekroju ludzi, niemniej jednak oczywiście

główną bazą słuchaczy będą dla nas zawsze

fani oldschoolowego metalu. Nie widzę jednak

powodu, aby zespoły takie jak my nie

podobały się pod względem muzycznym osobom,

które lubią coś brzmiącego bardziej nowocześnie.

Nie powiedziałbym, że jest coś aż

tak agresywnego lub nieodpowiedniego pod

względem muzycznym w tradycyjnym metalu,

że fanom czegoś nowoczesnego nie podobałoby

się to. Bez tradycyjnego rocka czy metalu

nie byłoby tych wszystkich, różnych

podgatunków, które uformowały się przez

lata jako odpowiedź względem dwóch głównych

scen. Inspiracja musi skądś nadejść, nie

ma innej możliwości.

Niedawno przy jakieś okazji zapytałem

kolegę, nawiasem mówiąc wydawcę zine'a i

muzyka, kiedy ostatnio słuchał Venom z

kasety i nie potrafił mi odpowiedzieć na to

pytanie, chociaż wciąż zbiera taśmy, ba,

jego zespół też je wydaje - chyba ten postęp

bardzo nas jednak rozleniwia, skoro nie chce

się włączyć sprzętu grającego, wybiera się

komputer czy telefon?

Jestem pewien, że wciąż jest mnóstwo ludzi,

którzy kupują kasety, winyl albo CD, ale koniec

w końcu i tak słuchają tych poszczególnych

albumów poprzez streaming! To wydaje

się niedorzeczne, ale jednocześnie powodem

tego jest oczywiście wygoda. Wciąż uważam,

że fajnie jest zrelaksować się, wyłączyć smartfona,

włączyć album na jakimś fizycznym nośniku,

i być bardziej pochłoniętym słuchaniem

od początku do końca bez żadnego

rozpraszania się. Inną ważną rzeczą jest posiadanie

dobrych głośników albo słuchawek,

nie można w pełni docenić muzyki, kiedy słucha

się jej przez malutki głośniczek na ko-

TOLEDO STEEL 89


Foto: Toledo Steel

mórce (śmiech).

Jesteście oldschoolowcami, ale wasze pierwsze

materiały ukazały się wyłącznie w postaci

CD-R i CD - kasety czy 7" EP-ki was

nie kusiły, czy były poza zasięgiem finansowym?

Byłoby naprawdę fajnie wydać nasz materiał

na siedmiocalówce ale sądzę, że w tamtym

czasie było by to dla nas finansowo nieosiągalne.

Mówiąc szczerze nigdy nie braliśmy

pod uwagę kasety. Wiem, że jest na to popyt,

ale pomimo tego, że mamy oldschoolowe podejście

to żaden z nas jednak nie szaleje za

kasetami! Ostatnią kasetę kupiłem dawno

temu i raczej nie planuje aby zacząć je kolekcjonować.

W wieku siedmiu lat dziecko zwykle zaczyna

naukę w szkole. Dla was tym etapem

było wydanie w siódmym roku istnienia

debiutanckiego albumu "No Quarter". Był

to dla was przełomowy, znaczący pod każdym

względem, moment, bo z podziemnego

zespołu awansowaliście do grona tych z

kontraktem?

Taa, to było fantastyczne móc wydać pierwszy

album jako zespół zakontraktowany z

dobrym wydawcą. Trochę tak jakby zaskoczyła

nas ta oferta. Nagranie albumu a potem

wytłoczenie go, jego dystrybucja itp. ma swoje

trudności, taka sytuacja sprawiła, że było to

dla nas łatwiejsze. Kiedy ma się kontrakt

zyskuje się także większy rozgłos, co jest także

niezbędne. Może powinniśmy byli wydać

nasz pierwszy album wcześniej, jeśli tak by się

stało, byłoby to kolejne niezależne wydanie.

Cieszę się, że wszystko wyszło jak wyszło, nawet

biorąc pod uwagę, że wydanie debiutanckiego

albumu zajęło nam trochę więcej czasu.

Od tego czasu minęły dwa lata, kiedy więc

zobaczyłem zapowiedzi "The First Strike

Of Steel" pomyślałem, że wracacie z drugim

albumem. I fakt, to drugi album Toledo

Steel, ale nie z premierowym, ale archiwalnym

materiałem. Było wam żal EP-ek "Toledo

Steel" i "Zero Hour", stąd pomysł na

danie im drugiego życia na takiej kompilacji?

Nie byliśmy całkowicie zadowoleni z grafiki

tych EP-ek, i wydanie ich obu na jednym

dysku miało sens, aby móc bardziej wyeksponować

zawarte na nim utwory, pokazać je

ludziom do których nie dotarły one za pierwszym

razem. Byliśmy bardzo zadowoleni z

tych nagrań, są one trochę ciężkie brzmieniowo

i szorstkie, ale jednocześnie oddają świetnie

gdzie nasz zespół był w tamtym momencie.

Uznaliście, że debiutanckie demo było zbyt

słabe by je wznawiać, tym bardziej, że później

i tak nagraliście te utwory na nowo, w

lepszych wersjach?

W tamtym czasie byliśmy zadowoleni z tych

pierwszych nagrań demo jako naszego początku,

ale były one nagrane bardzo szybko i niedokładnie.

Nowsze wersje tych trzech utworów

na obydwu EP-kach, brzmią tak, jak naprawdę

powinny brzmieć. Nie miało więc sensu

ponowne wydawanie, jak czuliśmy, gorszych

wersji tych kompozycji. Tak w zasadzie

to było jeszcze czwarte demo, którego nigdy

nie wydaliśmy bo nie byliśmy zadowoleni z

jego miksu. To był jednak uczciwie fajny

utwór, i w pewnym momencie możemy nawet

go wydać lub nagrać jego lepszą wersję!

O dziwo wyszedł z tego zwarty i spójny,

trwający 40 minut materiał. Można też powiedzieć,

że jesteście jednym z nielicznych

zespołów, który krótko po wydaniu debiutanckiej

płyty może pochwalić się również

składanką, ale "The First Strike Of Steel"

jest chyba niczym więcej jak ciekawym

remanentem, a wy skupiacie się już pewnie

na pracy nad premierowym materiałem?

Taa, masz tutaj rację, wydaję mi się, że nie za

wiele nowszych zespołów wydało tak wcześnie

jakąkolwiek kompilację. Oferta wyszła

od naszego wydawcy, byliśmy bardziej niż zadowoleni,

że możemy z niej skorzystać. Nasz

następny album jest już skończony i gotowy

do zmiksowania, właśnie zakończyliśmy jego

nagrywanie!

Z powodu koronawirusa wszystko zwolniło.

Prób pewnie jeszcze nie gracie, ale macie

więcej czasu na komponowanie czy pisanie

tekstów, co dobrze rokuje tej nowej płycie?

Jak już wcześniej wspomniałem, nasz drugi

album jest z grubsza gotowy. Nie przeprowadzaliśmy

oczywiście żadnych prób, ale

mieliśmy już większość utworów skomponowanych

i nagranych przed zamknięciem i izolacją.

Byłem też w stanie dokończyć moje wokale,

czekam teraz na ich zmiksowanie i dopracowanie

w przyszłym tygodniu. Brzmi on

naprawdę fajnie, i jesteśmy bardzo podekscytowani,

że niedługo dostaniemy dopracowane

wersje. Każdy zespół tak mówi, ale my naprawdę

czujemy, że jest to jak do tej pory nasz

najlepszy materiał. Na albumie jmamy połączenie

rzeczy, które powinny sprawić, że będzie

on interesujący od początku do końca, i

zawiera dodatkowo kilka nowych dla nas patentów.

Wyrobicie się z nią do końca tego roku czy

trudno cokolwiek deklarować w tej niepewnej

sytuacji?

Dosłownie za dwa tygodnie oddamy nasz album

wydawcy. Później to zależy już od nich

kiedy zostanie on wydany, mam nadzieję, że

nie będzie to trwało zbyt długo.

Tak czy siak drugi album jest dla was obecnie

priorytetem i dołożyliście wszelkich

starań by stworzyć coś ciekawszego od "No

Quarter", wejść na wyższy poziom kompozytorski

i wykonawczy?

Myślę, iż wznieśliśmy się o poziom wyżej jeśli

chodzi o komponowanie utworów oraz ich

wykonanie. Czas pokaże czy inni ludzie się z

tym zgadzają, mam nadzieję że tak będzie!

Bardzo staraliśmy się przy tym drugim albumie,

aby był on możliwie jak na ten moment

najlepszy.

Traktujecie to w kategoriach twórczego wyzwania

czy przeciwnie, nic sobie z tego nie

robicie, bo granie to dla was przede wszystkim

przyjemność, nie źródło dodatkowego

stresu?

To zawsze wyzwanie dla każdego, kto bierze

udział w komponowaniu i nagrywaniu nowego

albumu. Chcesz dać z siebie wszystko dla

siebie samego i zespołu, ale także i dla słuchacza.

Zawsze towarzyszą temu stresujące

momenty, ale przynosi to też radość. Nie sądzę

aby jakikolwiek zespól powiedział aby pisanie

i nagrywanie nowego albumu było łatwe.

Dajesz z siebie wszystko, to miesiące wysiłku,

aby potem być na łasce słuchacza podczas

pierwszych dziesięciu sekund pierwszego

utworu (śmiech!). Niemniej jednak wszystko

składa się w całość kiedy usłyszysz już końcowy

efekt, a on sprawia, że jest to wszystko

coś warte.

Wojciech Chamryk, Przemysław Doktór,

Kinga Dombek

90

TOLEDO STEEL


Historia w dwóch częściach

Wiecie co łączy perkusistów, technicznych oraz groupies? Wszyscy chcą

się przyjaźnić z muzykami. Mam nadzieję, że nasi czytelnicy nie zjedzą mnie za tą

anegdotkę. Grający właśnie na perkusji w zespole Skyryder i pochłaniający masowo

komiksy Andy Macknight w krótkiej rozmowie opowiedział nam, co tak właściwie

stoi za koncepcją oraz inspiracjami wspomnianej grupy.

HMP: Jesteście młodym zespołem. Mimo to

macie już na koncie dwa wydawnictwa. Mam

na myśli EP zatytułowany "Vol 1" i "Vol 2".

Skąd ten specyficzny rodzaj kreatywności w

wymyślaniu tytułów?

Andy Macknight: Chcieliśmy, żeby to było coś

na kształt komiksu. Zresztą znajdziesz tam

wiele odniesień do tej formy sztuki, łącznie z

samą nazwą zespołu. Miało to sprawić, że EPka

wyglądałyby jak dwa osobne numery tej samej

historyjki obrazkowej.

Dlaczego nie zdecydowaliście się na wydanie

pełnego albumu? Wydanie EP było Waszą decyzją,

czy może jest to efekt czynników zewnętrznych?

W pierwotnej wersji pomysł polegał na zakończeniu

historii, którą zaczęliśmy opowiadać na

pierwszej EPce. Stwierdziliśmy jednak, że gdybyśmy

wydali to jako jeden pełny album, byłby

zbyt długi. Mimo sugestii płynących ze strony

High Roller Records, nie zdecydowaliśmy się

na to. Ostatecznie fajnie się stało że "Vol.1" i

"Vol.2" wyszły jako odrębne płyty. Dało nam to

możliwość spojrzenia na każdą z nich z perspektywy

czasu i tego, jak rozwinęliśmy się jako zespół.

Rozumiem zatem, że obydwie EP-ki powstały

w tym samym czasie?

W pewnym momencie czas ten się faktycznie

zazębił. Napisaliśmy "Midnight Ryder" i "Dead

City" tuż przed wydaniem "Vol.1", ale później

wprowadziliśmy do nich pewne poprawki. Graliśmy

je też na żywo zaraz po wydaniu "Vol.1".

"Vol. 1" zaczyna się intrem zatytułowanym po

prostu "The Beginning". Ma ono dość interesujący

ambientowy klimat.

Prawdopodobnie spędziliśmy zbyt dużo czasu

słuchając ścieżki dźwiękowej Blade Runner, i

to jest tego efektem. Kilku z nas też interesuje

się muzyką elektroniczną, więc to też nie pozostało

bez wpływu. To było naprawdę, chcieliśmy

po prostu czegoś naprawdę prostego i brzmieniowo

nawiązującego do klimatów science fiction.

Wykorzystujemy ten kawałek także jako

wstępniak do naszych koncertów.

Co by nie mówić, maidenowe klimaty są słyszalne

także w "Invaders". Te zmiany tempa

no i sam tytuł…

To najwolniejsza piosenka na płycie, więc musieliśmy

spróbować zrobić coś, co uczyniło ją

nieco bardziej interesującą. Nie chcemy grać

utworów jednostajnych. Naprawdę lubimy się

bawić i wplatać w naszą muzykę różne zwroty

akcji.

Porozmawiajmy o materiale zatytułowanym

"Vol 2". Widziałem, że ma świetne recenzje zarówno

w Internecie, jak i prasie papierowej na

całym świecie. Spodziewałeś się tego?

Wcale nie, nie. Jak na razie pojawiło się tylko

kilka recenzji "Vol.1" i uważaliśmy, że to samo

w sobie było fenomenalne. Kiedy pojawiły się

recenzje dla "Vol. 2", byliśmy naprawdę zszokowani

pozytywnymi reakcjami. Mniej więcej w

tym samym czasie pojawiło się kilka innych

świetnych wydawnictw, więc obawialiśmy się,

że mogą nas przyćmić. Ale wielu recenzentów

naprawdę podniosło nam ego.

Na "Vol 2", podobnie, jak w przypadku poprzedniczki

mamy mocne otwarcie w postaci "Virtual

Humanity". Jak się zrodziła idea akustycznej

części tego utworu?

Początkowo rozmawialiśmy o tym, jak rozpocząć

"Vol. 2", i zdecydowaliśmy się na coś na

kształt intra. Adam słuchał wielu folkowych

kapel i wymyślił akustyczny riff, a potem zdecydowaliśmy,

że byłoby naprawdę fajnie, gdybyśmy

zastosowali kilka naszych szybszych riffów,

aby nadać utworowi odpowiedniego kopa.

Utwór "Dead City" ma bardzo apokaliptyczny

tekst.

Cóż, to nic innego jak zakończenie historii, rozpoczęła

się w "Vol. 1". Nie jest ona jakoś szczególnie

rozbudowana. Jej główny bohater to zabójca,

który pod koniec podróży zdaje sobie

sprawę, że walczy z niewłaściwymi ludźmi.

Równie interesująca jest okładka albumu.

Miasto z przyszłości i czarodziej z przeszłości.

Ciekawy kontrast.

Tak, zdecydowanie. Prace wykonał Envoy of

Death. Pomysł łączy motywy przewijające się w

niektórych tekstach. Oczywiście nie we wszystkich.

Jak większość młodych zespołów, Wy również

używa Bandcamp do dystrybucji swojej muzyki.

Uwielbiamy ten serwis. Zarówno jako muzycy,

jak i fani. To naprawdę dobry sposób, aby zgromadzić

wszystko w jednym miejscu i mieć możliwość

być otrzymania wsparcia i uzyskania

rozgłosu. Bardzo miło jest też odkrywać inne

zespoły i je wspierać. Znaleźliśmy kapele z naszego

miasta co my, o których istnieniu nawet

nie mieliśmy pojęcia.

Wasz wokalista Luke Mills właśnie opuścił

zespół. Macie już następcę?

Tak, zaczęliśmy poszukiwania. Oczywiście w

dobie koronawirusa nie jest to łatwe. Plusem

jest to, że mamy więcej czasu na zastanowienie

się, jakiego wokalisty tak naprawdę poszukujemy.

Ale gdy to wariactwo się skończy, wrócimy

do normalnej działalności i wybierzemy odpowiedniego

kandydata.

Na początku rolę wokalisty pełnił Adam

Thorpe, Wasz gitarzysta. Czy w związku z

odejście Luke'a nie braliście pod uwagę powrotu

do tej opcji?

Nie bardzo. Myślę, że lepiej odnajduje się grając

na gitarze i robiąc chórki. Podejrzewam, że pozostawia

wystarczająco dużo miejsca dla wokalisty,

który by się w tym znalazł i wykonał dobrą

robotę. A Adam może robić swoje i nie musi

się martwić o dwie rzeczy naraz.

Poruszyłeś temat pandemii. Wygląda, że cały

ten wariatków zmierza do końca, więc czas

pomyśleć o koncertach. Jakieś plany?

Mamy nadzieję, że nastąpi to wcześniej niż później.

Niektórzy z nas mieli plany i przez odwołane

koncerty stracili pieniądze. Jednakże

niektóre rzeczy, które zaplanowaliśmy na późniejszą

część roku, wciąż są w fazie zawieszenia.

Oczywiście chcemy najpierw uporządkować

kwestię wokalisty, bo bez tego nie ma mowy o

jakichkolwiek koncertach. Pracujemy również

nad materiałem, który jak wszystko dobrze pójdzie,

będzie naszym pierwszym pełnym albumem.

Nawiasem mówiąc, nie będzie się nazywać

"Vol. 3".

Bartek Kuczak

Następny utwór "Sentinel Of The Spaceways"

brzmi zaś nieco jak wczesne Iron Maiden.

Myślę, że wszystkie zespoły metalowe są pod

jakimś tam mniejszym lub większym wpływem

Iron Maiden. Sami też zdecydowanie jesteśmy

ich miłośnikami. Ale nie są oni naszą największą

inspiracją. Jesteśmy fanami wielu różnych

zespołów oraz gatunków muzycznych, aby tak

jednoznacznie stwierdzić kto miał na nas największy

wpływ. Jeżeli ktoś twierdzi, że brzmimy

podobnie do jakiegoś bardziej znanego zespołu,

nie będę polemizował. W końcu to jego odczucia

i ma do nich pełne prawo.

SKYRYDER 91


HMP: Cześć. Powróciliście na muzyczny

rynek dwa lata temu po długiej przerwie.

Co w ogóle sprawiło, że do tego doszło?

Mikk Wega: Hej Bartek, przede wszystkim

dziękuję za Twoje pytania. Iskrą zapłonową

całego przedsięwzięcia był fakt, że Stefan

Arnold opuścił Grave Digger. W przeszłości

były próby już podejmowane rozmowy na

ten temat, ale Stefan nie bardzo mógł znaleźć

czas. Teraz już wszystko jest możliwe.

Wykonałem kilka telefonów i szaleństwo zaczęło

się od nowa.

Zawiesiliście działalność w 1987 roku. To

był świetny czas dla klasycznego heavy metalu.

Dlaczego zatem sprawy się potoczyły

tak, a nie inaczej?

Mokre fantazje

Kiedy jakoś dwa lata temu perkusista

Stefa Arnold opuszczał Grave Digger,

Chris Bolthendahl na ten temat

wypowiadał się w sposób charakterystyczny

dla polityków (użyć jak najwięcej

słów, z których wynika jak najmniej

konkretów). W tym wywiadzie

Stefan, który po opuszczeniu

"Grabarza" zaczął ponownie

grać w swej macierzystej formacji Wallop,

opisał sytuację konkretnie i dosadnie. Ten wątek nie zdominował całej rozmowy,

w której znacznie więcej do powiedzenia miał wokalista grupy - Mikk

Wega.

Podczas przerwy wszyscy graliście w różnych

zespołach (Scene X Dream, Capricorn

itp.). Czy w tym czasie nie brałeś pod

uwagę powrotu Wallop do życia?

Mikk Wega: Cóż, nie w ciągu pierwszych 10

lat po zawieszeniu dzialalności, jednak później

takie myśli mnie nachodziły.

Najbardziej znanym członkiem Wallop jest

wspomniany już Stefan Arnold, który grał

w legendarnej Grave Digger. Stefan, powiedz

proszę dlaczego zdecydowałeś się

opuścić ten zespół?

Stefan Arnold: To nie była moja decyzja.

Zostałem z niego wywalony w wyjątkowo

podstępny i tchórzliwy sposób przez gościa,

który jest dobrze znany w branży muzycznej

ze względu na swoje burackie zachowanie.

Mikk Wega: Po rozpadzie Wallop, Stefan

Fleischer i Andy Lorz założyli Scene-X-

Dream. Ruszyli w europejską trasę koncertową

z Anvil, Andy opuścił później zespół i

założył inną kapelę o nazwie New Day Rising.

Aż do zeszłego roku Stefan był nadal

aktywny w Scene-X-Dream, przez lata nagrał

kilka fajnych albumów i kilka lat temu

udało się powtórzyć trasę z Anvil. Ja osobiście

grałem w wielu lokalnych zespołach, takich

jak Enforce czy Snow Donia, około 7

lat temu założyłem tribune band Mötley

Crüe "Saints of Los Angeles". Koncertujemy

regularnie i od 2014 roku i zwykle gramy

10-12 koncertów w Europie rocznie.

Więc wszyscy byliśmy w różnych zespołach i

od czasu do czasu spotykaliśmy się na koncertach,

imprezach itp. Jednak w październiku

2018 roku wszyscy spotkaliśmy się w

jednym miejscu po 34 latach, i nadszedł czas,

aby Wallop powstał z martwych. A przy okazji

wypiliśmy razem trochę piwa (śmiech).

Mikk Wega: Nasz problem polegał na tym,

że byliśmy o rok lub dwa w tyle za początkową

falą niemieckich zespołów heavy metalowych

z pierwszej połowy lat 80. Mieliśmy

kontrakt, ale nasza wytwórnia koncentrowała

się na wiodących zespołach, takich jak

Warlock lub Steeler. Ciężko było chłopakom

w wieku 18-19 lat, którymi wówczas

byliśmy działać bez wsparcia ze strony wytwórni

i dobrego zarządzania. Zatem trzeba

było rozwiązać zespół…

Foto: Wallop

Odkąd Axel dołączył do Grave Digger, nie

był to już ten sam zespół. Teraz właściwie

jest to nudny projekt dwóch gości, całkiem

pozbawiony swojej dawnej mocy. Chciałem

opuścić Grave Digger w pokojowy sposób,

ale ten szczur zniszczył mój plan. Lepiej, żeby

w najbliższym czasie nasze drogi się nie

skrzyżowały.

Wszyscy obecni członkowie Wallop grali w

zespole od wczesnych lat jego istnienia.

Czy wszyscy pozostaliście w kontakcie

podczas tej przerwy?

Co z Waszym oryginalnym wokalistą Stefanem

Nieblingiem? Czy masz z nim jakiś

kontakt?

Mikk Wega: Przez lata miałem z nim kontakt

za pośrednictwem Facebooka, ale nie

jest już w "branży muzycznej". Kiedy zacząłem

kontaktować się z innymi chłopcami w

sprawie spotkania, zapytałem go również,

czy chce się przyłączyć, ale wyjaśnił, że dla

niego ten etap życia jest już zamknięty. Mimo

to życzył nam powodzenia.

W tym roku wydaliście swój drugi pełny

album zatytułowany "Alps On Fire", Jednak

rok temu na rynek trafiła EP o tym

samym tytule. Co było przyczyną tego

kroku?

Mikk Wega: Chcieliśmy, by ludzie na naszych

koncertach mogli nabyć jakieś nasze

nagrania, dlatego też wydaliśmy tę 4-utworową

promocyjną EPkę. To było przed naszym

pierwszym koncertem po reaktywacji.

Nie byliśmy pewni, ile osób się na niego uda.

Może tylko trzydzieści? 100 osób to byłby

dla nas niezły wynik. W końcu na miejscu

było około 300 osób, co było wielkim sukcesem.

Sama EPka zebrała naprawdę świetne

recenzje. I to nie tylko w Niemczech.

Album zaczyna się utworem "Running

Wild". Czy możemy to potraktować jako

hołd dla tej niemieckiego legendarnego zespołu?

Stefan Arnold: Niekoniecznie, chociaż oczywiście

lubimy Running Wild. Znam się dobrze

z Jensem Beckerem, który grał w Run-

92

WALLOP


ning Wild w latach 1987-1992, a od roku

1997 grał na basie w Grave Digger. Nadal

jesteśmy dobrymi przyjaciółmi.

Skąd pomysł na ten charakterystyczny

wstęp do utworu tytułowego?

Mikk Wega: Masz na myśli "Metallic Alps"?

Andy Lorz powiedział mi, że w pierwszych

dniach istnienia zespołu, umówił nas

na koncert w restauracji, w której nigdy

wcześniej nie odbywało się żadne wydarzenie

tego typu. To miejsce raczej nie było kojarzone

nie tylko z metalem, ale w ogóle z jakąkolwiek

muzyką. Restauracja ta była urządzona

w tradycyjnym austriackim/ bawarskim alpejskim

stylu i serwowała też tego rodzaju potrawy.

Tego typu lokale i heavy metal to dwie

zupełnie różne bajki. To miejsce, ten koncert

i cała specyfika tej sytuacji zaispirowały nas,

by naszemu pierwszemu albumowi nadać tytuł

"Metallic Alps".

Album zawiera także cover Raven "Crash

Bang Wallop". Niech no zgadnę, ten utwór

był inspiracją dla Waszej nazwy.

Mikk Wega: Zgadłeś. Kilka lat temu podczas

Metal Cruise. Stefan Arnold spotkał

Johna i Marca Gallaghera i powiedział im,

że ma zespół, którego nazwa została zainspirowana

ich piosenką "Crash, Bang, Wallop".

Bracia uznali to za bardzo zabawne. Kiedy

usłyszeli, że Wallop nagrywa nowy album i

zamierzamy na nim zamieścić własną wersję

"Crash, Bang Wallop", zaoferowali nam swój

udział. Mogę powiedzieć, że byliśmy z tego

faktu niezmiernie zadowoleni. John jest bardzo

miłą osobą i praca z nim to była naprawdę

fajna sprawa. Po pewnej koordynacji wysłaliśmy

mu podstawowe ścieżki, a on dodał

wokal. Ponieważ Marc był przez jakiś czas

nieobecny, John również grał na gitarze solo.

Później zaśpiewałem do jego linii wokalnych,

a Andy dodawał partie gitarowego solo. Bardzo

lubimy tę piosenkę i John też lubi tę

wersję.

"Fun For The Nun" oraz "69" mogą wywołać

niezły ból dupy u różnej maści bigotów.

Przyznaj się, robicie to specjalnie! (śmiech)

Mikk Wega: (śmiech) Oczywiście! Chrzanić

to, bo i tak nie ma boga oprócz Lemmy'ego.

"Fun for the Nun" jest zainspirowane utworem

Mercyful Fate, "Nuns Have no Fun".

Pomyślałem, że skoro nie mają zabawy, to

można im ją dać (śmiech). Tekst "69" został

napisany przez naszego dawnego wokalistę,

gdy miał około 16 lat. Takie tam mokre fantazje

gówniarza (śmiech).

Większość utworów z "Alps On Fire" to

nowe wersje kawałków z debiutu. Część

utworów nie była jednak nigdy wcześniej

nagrana. To świeże kawałki czy niepublikowane

utwory z przeszłości?

Mikk Wega: Podstawa albumu to rzeczywiście

kawałki z "Metallic Alps", jednak są one

zaaranżowane na nowo, niektóre partie tekstu

zostały zmienione, a wszystkie utwory

zostały stonowane w porównaniu do poprzedniego

albumu. Ponadto mamy trzy niepublikowane

wcześniej kawałki - "Missing in

Action", "Fun for the Nun" i "Wall of Sound"

oraz wspomniany już cover Raven.

Kiedy możemy się spodziewać całkowicie

nowego materiału Wallop?

Mikk Wega: Zaczęliśmy już pisanie utworów

i jeśli wszyscy nie umrzemy na koronawirusa,

to nasz nowy album ukaże się w

2022 roku, Oczywiście niektóre nowe kawałki

usłyszysz wcześniej na scenie.

Nie myślałeś może o reedycji "Metal Alps"?

Album jest na dzień dzisiejszy praktycznie

niedostępny.

Mikk Wega: Rozmawiałem już o tym z Pure

Steel Records. Prawdopodobnie wydamy

Foto: Wallop

zremasterowaną wersję winylową. Jest to możliwe,

ponieważ posiadamy wszystkie prawa

do publikacji. Odkupiliśmy je w zeszłym roku

od pierwotnego wydawcy.

A co z koncertami? Graliście sporo gigów

po powrocie?

Mikk Wega: Aby grać na większych festiwalach,

co jest naszą intencją, potrzebujesz

albumu z (miejmy nadzieję) dobrymi recenzjami.

Wszystkim wytwórniom płytowym, z

którymi negocjowaliśmy, daliśmy warunek,

że jeśli się dogadamy, album ma być wydany

nie później niż w drugiej połowie 2020r.

Szykujemy się zatem na rok 2021. Mieliśmy

zaplanowane kilka koncertów na lato ale z

wiadomych przyczyn.

Jak mógłbyś porównać niemiecką scenę

heavy metalową w latach 80-tych i teraz?

Czy widzisz więcej podobieństw lub różnic?

Mikk Wega: W latach 80-tych. istniała duża

scena metalowa, niestety w pewnym momencie

zaczęła się zmniejszać i ogólnie być marginalizowana.

Teraz widać jej odrodzenie.

Cieszy mnie też, że muzyka ta trafia do młodzieży.

Bartek Kuczak

Foto: Wallop

WALLOP 93


Załamywać czas

To nie jest nowa sytuacja, kiedy

muzycy znani z innych zespołów

zakładają kolejny, bo takie

scenariusze są realizowane już

od początków rock and rolla.

Irlandczycy z Death The Leveller

zaczęli jednak z przytupem,

proponując na pierwszej płycie

doom metal w najlepszym wydaniu,

a na nowym albumie "II" potwierdzili, że gdyby - nie daj Boże! - Candlemass

przeszli na zasłużoną emeryturę, to mają godnych następców.

HMP: Jesteście zdaje się minimalistami:

oszczędne okładki, zamiast wymyślnych

tytułów kolejnych albumów po prostu numery

- muzyka musi obronić się sama, jeśli

będzie słaba nic jej nie pomoże?

Denis Dowling: Nie jestem pewien, czy minimalistyczny

jest właściwym terminem, ale

nie odrzucamy go. Pod pewnymi względami

masz rację; używamy liczb jako tytułów naszych

wydawnictw, ponieważ była to decyzja,

którą podjęliśmy jako zespół na samym początku.

Daje nam ona poczucie ciągłości,

płynnego przechodzenia od jednego etapu

ewolucji do następnego. Czasami używamy

także długich tytułów utworów, co kontrastuje

z tytułami albumów, które równoważą tę

"gadatliwość". Nie jestem pewien, czy okładki

są tak bardzo oszczędne... nie są "kolorowe",

ale grafika zawiera wiele szczegółów. Stworzenie

tożsamości "wizualnej" może być trudne

i przypuszczam, że jest to jeden ze sposobów,

aby mieć coś, co jest identyfikowane z

zespołem.

Pracowaliście nad "II" spokojnie i stopniowo,

ale dobre przyjęcie debiutu pewnie

utwierdziło was w przekonaniu, że to co robicie

ma sens i musi doczekać się kontynuacji?

Od samego początku czuliśmy się dobrze grając

razem i oczywiście pozytywne reakcje na

nasze pierwsze wydawnictwo były satysfakcjonujące.

Ale nawet gdybyśmy mieli mniejszy

oddźwięk na nasze pierwsze wydawnictwo

i tak byśmy kontynuowali naszą działalność,

a nowa płyta brzmiałaby tak, jak właśnie

brzmi. Dobry odbiór jest przyjemny, a

słuchanie naszej muzyki przez ludzi jest satysfakcjonujące,

ale robimy to, ponieważ kochamy

grać, a nie dlatego, że ktoś inny mówi

nam, że jesteśmy dobrzy.

Znacie się też z innych zespołów, przede

wszystkim Mael Mórdha, co również jest

ułatwieniem?

Zdaje się, że tak, ponieważ chłopaki wypracowali

sposób współpracy jako muzycy i już

mieli to wyuczone, kiedy powstawał Death

The Leveller. Znali też moją przeszłość na

Foto: Death The Leveller

irlandzkiej scenie metalowej, więc wiedzieli,

że zostałem "przetestowany w drodze" i można

było mi zaufać, że pod presją nie "zamarznę"

na scenie. Ale jak już mówiłem… nowy

projekt musi się sprawdzić pod każdym

względem. Z powodu, że wszyscy byliśmy już

w innych zespołach, możemy zrobić kolejny

krok w karierze. Death The Leveller różni

się od wszystkiego, co każdy z nas robił w

przeszłości. Zaczęliśmy znowu od zera, jeśli

chodzi o wspinanie się na poszczególne szczeble

kariery.

Sytuacja zmieniła się też o tyle, że wydając

"I" byliście zespołem w stu procentach niezależnym,

dopiero nieco później wydała tę

płytę na winylu firma Journey's End Records.

Teraz zainteresowała się wami firma

Cruz Del Sur Music, czyli jest już zdecydowanie

lepiej i są szanse na to, że o istnieniu

Death The Leveller dowie się więcej

słuchaczy?

Tak, sytuacja się zmienia i na szczęście

poczyniliśmy postępy. Bycie w zespole takim

jak nasz polega przede wszystkim na robieniu

małych kroków, które z czasem mogą stać się

większymi krokami... Na początku byliśmy

bardzo szczęśliwi, że nasza nazwa w ogóle

zaistniała, a kiedy Martin chciał wydać "I" na

winylu, byliśmy bardziej niż szczęśliwi, ponieważ

Journey's End ma naprawdę dobrą

markę w podziemiu, szczególnie jeśli chodzi o

zespoły irlandzkie. Zaczęliśmy się promować

po przez nieliczne koncerty w Europie, potem

dołączyliśmy do Enrico z Cruz Del Sur, który

podpisał z nami kontrakt. Cruz Del Sur to

prawdopodobnie "najfajniejsza" wytwórnia w

obrębie naszego metalowego spektrum, więc

znowu jest to kolejny, tym razem większy,

krok do przodu. Są też jedną z niewielu firm,

z którymi chcielibyśmy się kojarzyć, więc w

pewnym sensie jest to kolejne "osiągnięcie" na

liście. Death The Leveller rozwija się stopniowo,

kolejnym krokiem dla nas jest zdobycie

większej popularności oraz przekonanie

do naszego brzmienia większej liczby fanów.

Poza tym reakcje na muzykę, którą do tej

pory wydaliśmy, były bardzo pozytywne.

Z jednej strony jest trochę prawdy w tym, że

im więcej zespołów, tym lepszy wybór, ale

stwarza to również spory problem, że jakaś

świetna grupa może nie przebić się w tym

natłoku, jej muzykę pozna tylko garstka

słuchaczy - kiedyś było jednak łatwiej zaistnieć?

Nie jestem pewien, czy kiedykolwiek było

"łatwo". Jeśli wszystko jest w porządku, to jest

nadzieja, że ktoś zwróci na nas uwagę, ale

zawsze będzie w tym element szczęścia... gdyby

ciężka praca i talent wystarczyły, wszyscy

bylibyśmy milionerami, nieprawdaż? Tak,

wydaje się, że generalnie jest teraz znacznie

więcej zespołów, poza tym, gdy zaczynałem

grać standardy wydają się znacznie wyższe

niż wtedy. Ale zawsze było trudno mieć gwarancję,

że to twój zespół przełamie bariery,

które się pojawiają... niezależnie od tego, czy

jest nadmiar zespołów szukających uwagi w

internecie w nowym formacie mediów społecznościowych

czy "sławy" online lub jak to

dawniej bywało po przez fanziny, sprzedaż

taśm oraz wytwórnie płytowe. Jedyną drogą,

która jest taka sama (lub była do 2020 roku i

pandemii), są koncerty na żywo. To zawsze

był i zawsze będzie najlepszy sposób na popularyzowanie

twojej nazwy i zachęcanie ludzi

do cieszenia się twoją muzyką. Jeśli jesteś dobry

na żywo, to na pewno ludzie będą o tobie

mówić.

Myślisz, że gdybyście nie byli kojarzonymi

z innych zespołów doświadczonymi muzykami

zdołalibyście przebić się tak szybko,

czy inaczej po pięciu latach istnienia wciąż

bylibyście na etapie demówkowym i zbierania

doświadczenia?

Trudno jednoznacznie odpowiedzieć na to

pytanie. Nie jestem pewien, jak wiele wpływu

mają nasze poprzednie zespoły na naszą

ścieżkę kariery jako Death The Leveller. Naiwnością

byłoby, gdybyśmy wierzyli, że nie

ma to z tym nic wspólnego, ale tak naprawdę,

nie ma to tak wiele zbieżnego z "nazwami

zespołów", z którymi byliśmy związani w

przeszłości, ani z doświadczeniem, które tam

zdobyliśmy. Musieliśmy zagrać to, co okazało

94

DEATH THE LEVELLER


się dla nas bardzo ważne, już w naszej dość

wczesnej "inkarnacji" jako Death The Leveller,

kiedy mieliśmy okazję otwierać koncerty

Primordial w Niemczech. Zaufano nam, bo

była pewność, że szybko odnajdziemy się w

nowej rzeczywistości, ponieważ wszyscy z nas

grali w przeszłości dość spore koncerty i przy

okazji wykonywali dobrą robotę. Gdybyśmy

mieli 18 lat i byli niedoświadczeni... cóż, nie

jestem pewien, czy dano by nam taką szansę.

To samo dotyczy innych aspektów, nagrywania,

grania na żywo, reklamy... oczywiście nasze

doświadczenie ma na to wpływ. To jest

jak w każdej innej branż:, jeśli prowadzisz firmę

budowlaną, nie wysyłasz ucznia z budowlanki

z pierwszego roku, aby zbudować ścianę...

weźmiesz go na miejsce do pomocy, aby

zdobył doświadczenie, ale jeśli chcesz aby

mieć pewność, że mur się nie zawali, powierzasz

cegły wykwalifikowanemu fachowcowi,

prawda?

Jasna sprawa. Zresztą od razu celowaliście

w ten wyższy pułap, bo zadebiutowaliście

cyfrowym singlem "A Call To Men Of

Noble Blood", zapowiedzią długogrającego

materiału?

Oczywiście celowaliśmy wysoko, w sensie,

dlaczego robimy to inaczej? Chcemy zdobyć

jak najwięcej słuchaczy, zachowując jednocześnie

naszą integralność muzyczną i wizję

naszego zespołu. Tak, "Noble..." był w pewnym

sensie zwiastunem, był dobry na początek,

ponieważ pokazywał wiele elementów,

które mamy do zaoferowania. Przyciągnęło

to pewną uwagę, co z kolei spowodowało,

że więcej osób zainteresowało się zespołem,

kiedy "I" została wydana w formie fizycznej.

Winyl wyprzedał się dość szybko,

więc... praca została wykonana.

Singel trwający ponad 9 minut w czasach

streamingu zdawał się być dość karkołomnym

pomysłem, ale jednak w świecie metalu

tradycyjne wartości są jeszcze na szczęście

nadal respektowane i nie musieliście przycinać

tego utworu do czasu 3:30 - 4:30?

(śmiech)

No cóż, nie podążamy za trendami i nie będziemy

za nimi podążać, są one zazwyczaj

trucizną dla zespołu. Po prostu piszemy, co

jest dla nas odpowiednie... jeśli przy okazji

możemy cieszyć się muzyką i grać z pasją i

zaangażowaniem, które nas spotykają. Mamy

nadzieję, że słuchacze odbierają to podobnie.

Czasy trwania naszych utworów nie są dla

nas problemem. W rzeczywistości wybrzmiewają

szybciej, ze względu na ich budowę dla

słuchacza wydają się być również krótsze.

Trochę "załamujemy" czas, (śmiech). Tak,

zgadza się metalmaniacy z wdzięcznością

podchodzą i szanują tradycje zespołów, które

robią, co chcą, a słuchaczowi to się podoba

lub nie. To niepisana umowa między nami a

nimi, która stanowi dużą część piękna świata

heavy metalu.

To zamierzone działanie, że na waszych obu

płytach są po cztery utwory, z czego zwykle

jeden jest najdłuższy, przekraczający 10

minut, czy też zupełny przypadek?

Prawda leży gdzieś pośrodku. W pewnym

sensie istnieje luźny plan, że będziemy konsekwentni

w naszych działaniach dotyczących

sposobu, w jaki prezentujemy naszą

pracę i jej ciągłość. Istnieje nadrzędna koncepcja,

ale nie planujemy dokładnie, jak

długie będą utwory, po prostu "czujemy" to,

więc kończą się kiedy mają się kończyć. Dlatego

w tym sensie to tylko zbieg okoliczności.

Wydaje mi się jednak, że czas trwania obu

waszych albumów, oscylujący w granicach

38-39 minut, jest już zamierzony, bo celowaliście

tu w pojemność pojedynczego, winylowego

longlpaya - koszt tłoczenia podwójnego

albumu mało znanego zespołu byłby

jednak dla wydawcy czymś ryzykownym?

W pewnym sensie masz rację, 40 minut wydaje

się być odpowiednią długością dla albumu.

Jest wtedy wystarczająco dużo czasu, aby

przekazać swoje myśli i motywy muzyczne.

Wszyscy wychowaliśmy się na klasycznej

muzyce z epoki winylowej, i to jest oczywiście

coś niezwykle dla nas ważnego, aby uszanować

tradycję i jednocześnie podążać za nią.

Nie myśleliśmy nawet o aspektach czysto

technicznych, takich jak koszt podwójnego

albumu... nie zrobiliśmy go, więc nie było

problemu.

Zbieracie czarne płyty, jesteście zwolennikami

analogowego brzmienia?

Osobiście nie należę do "kolekcjonerów", ale

niektórzy w zespole zbierają płyty. Niemniej

Foto: Death The Leveller

wszyscy jesteśmy wielkimi fanami dźwięku

analogowego, na tym właśnie polega muzyka

i jest to z pewnością najlepszy "dom" dla naszej

muzyki.

Czyli dzień, w którym dostaliście autorskie

kopie "I" był pewnie dla was sporym świętem,

a i premiera "II" też poprawiła wam

humor, bo ten album wyszedł też w wersji

CD?

Z pewnością za każdym razem, gdy dostajemy

nowy krążek, jest to dla nas dobry dzień.

Cała ciężka praca, tworzenie i nagrywanie,

wszystkie otaczające ją emocje, dobre i złe,

wszystkie łączą się w tym momencie. To naprawdę

dla nas nagroda, czas, w którym możesz

poczuć "To jest osiągnięcie". Fakt, że "II"

wydała znacząca wytwórnia, jest dla nas wielką

rzeczą, ale kiedy wziąłem ją do rąk było to

dla mnie bardzo szczególne uczucie, również

dlatego, że tak długo czekałem, aby usłyszeć

rezultaty mojej pracy na winylu.

Wiele zespołów sili się obecnie na wydawanie

swych materiałów na analogowych

nośnikach, ale ich dokonania są już w stu

procentach z obecnych, cyfrowych czasów,

nie dbają o oddzielny remastering na potrzeby

wersji winylowej, przesadzają też z

obróbką dźwięku, przez co ich płyty brzmią

sztucznie i nienaturalnie, są pozbawione

analogowej głębi - jak wy podeszliście do

tego zagadnienia, skoro "II" brzmi tak klarownie

i klasycznie?

Nie chcemy rozmawiać o innych zespołach,

nie jest naszym miejscem krytykowanie innych

za ich działalność. Powiemy jednak

"dziękuję" za komplement. Kiedy zaczynaliśmy

nagrywać, wiedzieliśmy, że chcemy mieć

soczysty, analogowy dźwięk, taki z lat 70.,

więc w studio od samego początku dążyliśmy

do osiągnięcia go. Oczywiście nie mogę (lub

nie będę) dogłębnie omawiać, w jaki sposób

osiągnęliśmy nasze brzmienie, ale dobry

sprzęt, wiedza o tym, jak go używać, odgrywa

tu dużą rolę. Użyliśmy doskonałego studia

Trackmix w Dublinie, a właściciel i operator,

Michael Richards, naprawdę zna się na swoim

sprzęcie i ma doświadczenie, aby jak najlepiej

z niego korzystać. Shane i Dave, nasza

sekcja rytmiczna, dokładnie wiedzą, co robią

w studio, jak uzyskać pożądane dźwięki z ich

i sprzętu. Ger na gitarze ma głęboką wiedzę

na temat swoich wzmacniaczy, gitar i efektów.

Pod wieloma względami jest naszą tajną

bronią, jeśli chodzi o dźwięk analogowy.

Podczas masteringu przyjęliśmy celowe podejście,

aby dźwięk brzmiał dobrze, mieliśmy

oko (lub ucho...) w kierunku analogowego

dźwięku winylu, ale staraliśmy się, aby

"ciepło" dźwięku zostało przeniesione na sferę

cyfrową tak bardzo, jak to możliwe. Wiemy,

że jest wielu ludzi, którzy słuchają muzyki

tylko w formatach cyfrowych, dlatego chcemy,

aby oni również mogli doświadczyć szerszego,

głębszego dźwięku.

Niewiele jest też wart zespół, który w studio

brzmi genialnie, a na żywo nie jest w stanie

odtworzyć tego nawet w połowie - tego

też pewnie chcieliście uniknąć?

DEATH THE LEVELLER 95


Szczerze mówiąc, Death The Leveller to

przede wszystkim zespół grający na żywo. Od

samego początku naszym celem było stworzenie

dosłownie najlepszego, najbardziej intensywnego

zespołu, jakim tylko możemy być na

scenie. Zgadzam się z tobą, zespół, który nie

może tego pokazać na żywo, wcale nie jest

zespołem. Uważamy, że wersja "studyjna" zespołu

i wersja "na żywo" to dwie różne bestie.

Pozostajemy trochę wierni studyjnym wersjom

kompozycji, ale w naszym materiale

podczas koncertów występuje inna intensywność,

głębsza warstwa prawdy, bardziej dosłowna.

Należycie do zespołów lubiących zarówno

mniejsze koncerty, jak też grających na festiwalach,

bo jesienią pojawicie się choćby na

Hammer Of Doom - każda okazja by promować

swoją muzykę jest dobra, szczególnie

gdy gra się coś niszowego?

Jak powiedziałem wcześniej, uwielbiamy grać

na żywo, jest to główny powód, dla którego

istniejemy jako zespół. Wciąż jest to najlepszy

sposób na rozpowszechnianie nazwy i

budowanie reputacji. Każda okazja do gry jest

rzeczywiście okazją… Nie obchodzi nas, czy

na widowni jest dziesięć osób, czy dziesięć

tysięcy. Gramy na wysokich obrotach niezależnie

od tego, gdzie i dla kogo gramy. Lubimy

festiwale "niszowe", zazwyczaj dobrze

sobie na nich radzimy, ponieważ jest to w zasadzie

publiczność, z których niektórzy znają

twój materiał, a niektórzy nie, i jest to dla nas

podwójna szansa. Możesz grać dla ludzi, którzy

są już twoimi fanami, co jest niesamowite,

a też możesz spróbować zdobyć nowe "uszy"

jako takie, co jest wyzwaniem, które uwielbiamy.

Rok 2020 niedawno się zaczął - sądzicie, że

będzie dla Death The Leveller przełomowy,

macie pomysły by coś takiego mogło się

urzeczywistnić?

Cóż, w chwili udzielenia odpowiedzi na twoje

pytania, jest połowa maja, a my wciąż jesteśmy

zamknięci w Irlandii. Nasze plany na

ten rok zostały zniweczone... Występy promujące

album zostały anulowane, koncerty w

Europie odwołane. Rozwój, na który liczyliśmy

w tym roku, nie miał szans na zrealizowanie.

W sumie nie możemy narzekać, jest

tak samo na całym świecie i nie wygląda na

to, aby w najbliższej przyszłości miały odbyć

się jakieś trasy. Mogę tylko powiedzieć, że

wszyscy znajdują się w tej samej sytuacji, więc

nie ma sensu współczuć sobie. Jeśli ludzie są

zainteresowani słuchaniem naszej muzyki,

jesteśmy na większości platform. Jeśli chcesz

nas wesprzeć, co jest w tej chwili niezwykle

ważne, możesz kupić album lub koszulkę.

Dziękuję za wywiad, pozdrawiamy gorąco

waszych czytelników!

Wojciech Chamryk, Kacper Hawryluk,

Kinga Dombek

HMP: Zaczynaliście od serii niskonakładowych

demówek, singli i EP-ek. Kolejnym krokiem

była koncertowa, też limitowana, kaseta

"Killing Ourselves To Live" i dopiero po niej

wzięliście się do nagrywania debiutanckiego

albumu "Infernal Wizardry". Trwa-ło to

wszystko kilka lat, bo postawiliście na stopniowy

rozwój, czy też na początku ni-czego

nie zakładaliście, pojawiały się kolejne wydawnictwa

i w końcu uznaliście, że pora na coś

poważniejszego?

Ol' Rusty: W czasach naszych pierwszych nagrań

wciąż usiłowaliśmy znaleźć nasze brzmienie

i styl. Nasz pierwszy singiel i EP-ka zostały

nagrane gdy chodziłem jeszcze do szkoły, więc

byliśmy wszyscy bardzo młodzi i niedoświadczeni.

Nigdy nie starałem się przyspieszać czegokolwiek,

czułem, że powinniśmy być bardziej

biegli w graniu na instrumentach, nagrywaniu i

produkcji przed próbą nagrania długogrającego

albumu. Trochę śmieję się z tego po fakcie, bo

uważam, że nasz pierwszy album był dość dobry,

jak na tamte czasy. Zdecydowanie nie było

żadnego wielkiego planu na to, co chcieliśmy

osiągnąć, oprócz tworzenia muzyki, której sami

chcielibyśmy słuchać; po prostu pracowaliśmy

nad wszystkim po kolei.

Mimo sporej rotacji składu i stricte podziemnego

statusu zdołaliście od 2008 roku wydać

cztery albumy - to chyba spore osiągnięcie dla

niszowego zespołu, w dodatku pochodzącego

z końca świata, mającego więc problemy z

dotarciem na koncerty, choćby do Europy czy

do innych odległych miejsc?

Nagrywanie i wydawanie albumów nigdy nie

było dla nas problemem, bo generalnie sami

wszystko nagrywamy i produkujemy. Interesuję

się produkcją audio od dłuższgo czasu i naprawdę

lubię tym się zajmować. Umożliwia nam to

pracę nad płytami przez długi okres czasu i nie

musimy martwić się o olbrzymi budżet studia

czy coś podobnego. Jeżeli chodzi o granie koncertów

w Europie to prawda, jest trudno tam

grać gdy jesteśmy tak daleko, zabranie zespołu

samolotem jest dość kosztowne. Graliśmy na

Hammer Of Doom w 2010 roku, ale The Wizar'd

od tamtego czasu nie zagrał w Europie.

Bardzo chcielibyśmy wrócić i ponownie zagrać,

ale w obecnym świecie tylko szatan wie, kiedy

będzie to możliwe.

Każda kolejna płyta jest dla was czymś więcej

niż tylko następnym wydawnictwem w dyskografii,

ale też wyzwaniem, próbą wejścia na

wyższy poziom, odkryciem czegoś nowego w

stylistyce znanej w końcu od wczesnych lat

70.?

Myślę, że wciąż podążamy tą samą ścieżką,

którą rozpoczęliśmy na początku. Nasze inspiracje

pozostały te same, ale uważam, że z biegiem

czasu byliśmy w stanie udoskonalić się i

zredukować nasze brzmienie do jego bazowej

formy, krystalicznie magicznego metalu.

"Subterranean Exile" jest dla was albumem

przełomowym również w tym sensie, że pierwszym

wydanym przez większą wytwórnię,

konkretnie Cruz Del Sur Music, co daje wam

możliwość szerszego zaistnienia w metalowym

świecie?

Cruz Del Sur zdecydowanie ma najszerszy zasięg

ze wszystkich wytwórni, z jakimi dotychczas

współpracowaliśmy. Nie ma to na celu

zbagatelizowania tego, co inne świetne wytwórnie

z którymi pracowaliśmy zrobiły dla nas.

Barbarian Wrath, Buried By Time And

Dust, Rusty Axe Records... Wszyscy pracowali

ciężko, by pomóc nam wypuścić fajne albumy,

więc za to wyrazy szacunku dla nich. Od

czasu, gdy pracujemy z Cruz Del Sur, myślę,

że nasza muzyka dociera do szerszej publiczności,

zwłaszcza ludzi, którzy zwyczajnie sami nie

sprawdziliby takiego zespołu jak nasz.

Za nową płytą pójdą też stopniowo wznowienia

waszych wcześniejszych albumów, których

nakłady, szczególnie na LP, są już wyczerpane?

Nie sądzę, żeby była potrzeba wznowienia naszych

wcześniejszych albumów. Są one wciąż

dość łatwe do znalezienia i to w rozsądnej cenie.

Nawet nasza pierwsza 7'' EP wydana w

2007 roku jest nadal dostępna na Discogs za

dziesięć dolców. Zresztą i tak wolałbym na ten

moment patrzeć wprzód niż wstecz, strzeżcie

się więc tego, co będzie następne!

Data premiery "Subterranean Exile" była pewnie

ustalona z pewnym wyprzedzeniem,

więc wtedy mało kto spodziewał się, że koniec

kwietnia zastanie cały świat w zupełnie innych

realiach - jak czujecie się, wydając udaną

płytę i nie mając możliwości promowania jej

w tradycyjnej formie, bo jakiekolwiek koncerty

przecież odpadają?

Data wydania była faktycznie zaplanowana z

kilkumiesięcznym wyprzedzeniem, więc nikt

nie oczekiwał wydarzeń wczesnego 2020 roku.

Planowaliśmy zagrać kilka koncertów, by pomóc

w promocji albumu, ale jeśli mam być

szczery nie uważam, iż fakt, że nie możemy teraz

grać robi dla nas wielką różnicę. Koncerty

heavymetalowe w Australii są generalnie dość

małe i przychodzą na nie ludzie, którzy zazwyczaj

już są zainteresowani występującym zespołem,

więc to nie tak, że jechalibyśmy w drogę i

grali sporo wielkich koncertów. Prawdopodobnie

zagralibyśmy tylko kilka tam i tu. Jednak

nie możemy doczekać się, aż będziemy mogli

ponownie grać koncerty i mamy nadzieję na

powrót do Europy, gdy sytuacja będzie na to

pozwalać. Uważam, że album jest zrobiony

całkiem dobrze, wbrew temu, co dzieje się teraz

w świecie. Cruz Del Sur zrobiło świetną robotę

w promowaniu naszej muzyki, a odzew, jak do

tej pory, był przytłaczająco pozytywny.

Koncerty online są fajne, ale to jednak substytut,

no i często nie do końca granie naprawdę

na żywo, więc ta formuła w przypadku The

Wizar'd pewnie by się nie sprawdziła, bo potrzebujecie

interakcji z publicznością, wymiany

energii, etc.?

Nie kręci nas ta cała "interakcja z fanami przez

internet". Oczywiście bardzo doceniam każdego,

kto lubi to, co robimy, ale to nie jest w naszym

stylu. Nie mogę znieść nadużywania mediów

społecznościowych, uważam, że okrada to

zespoły z ich psychicznej energii i redukuje je

do zwykłego towaru. Przywróćmy muzyce

96

DEATH THE LEVELLER


trochę tajemniczości, nie wszystkie kropki muszą

się łączyć.

Można powiedzieć, że to coś na kształt koncertowej

magii, czegoś, czego gdzie indziej nie

można doświadczyć, zjawisko jedyne w swoim

rodzaju?

Nie sądzę, żeby zobaczenie zespołu na żywo

mogło być powielone w jakikolwiek sposób,

oglądanie wideo oczywiście nigdy nie będzie

tak dobre jak bycie na żywo na koncercie.

Ale w studio też mieliście ponoć do czynienia

z czymś takim - co to takiego Arcane Metal

Magick i jak owe alchemiczne arkana miały

się do zawartości i ostatecznego kształtu

"Subterranean Exile"?

Arcane Metal Magick to audio alchemiczny

proces, gdzie starożytna, złowroga energia jest

konwertowana przez transmutację do formy

częstotliwości. Uchwyciliśmy na tym albumie

dokładnie 35 minut, 25 sekund tego wyładowania

elektrycznego, a są też i tacy, którzy mogą

dokładnie zrozumieć istotę tej liczby.

Krystalicznie magiczny metal

The Wizar'd są z Australii, konkretnie z Tasmanii, istnieją już od ponad

15 lat i grają doom metal. "Subterranean Exile" to ich najnowszy, czwarty już album,

materiał trzymający poziom od początku do końca, dopracowany i nieoczywisty,

mimo klasycznych wpływów. Głos ma Ol' Rusty, gitarzysta i wokalista The

Wizar'd.

miesięcy, ale trudno powiedzieć, czy to dlatego,

że Cruz Del Sur ma szerszy zasięg niż my, czy

dlatego, że każdy obecnie ma więcej wolnego

czasu. Podejrzewam, że to kombinacja obu

tych czynników.

Nie ułatwiacie im jednak zadania w tym sensie,

że nie przygotowaliście nawet lyrics video,

na YouTube jest tylko tytułowy utwór w

wersji audio, a ludzie są obecnie wzrokowcami,

trzeba czymś przyciągnąć ich uwagę, zainteresować?

Myślę, że wrzucanie muzyki na YouTube bardzo

ułatwia ludziom słuchanie. Jeśli ktoś potrzebuje

jakichś oślepiających kolorów, by skupić

swoją uwagę podczas trwania kawałka, to

może nie ma mentalnej i psychicznej wytrzymałości,

która jest potrzebna by słuchać muzyki

takiej jak nasza.

Z Australii praktycznie wszędzie macie

daleko, więc kiedy będzie można już koncertować

pewnie nieprędko ruszycie w świat,

trzymając się raczej bliższych okolic - póki co

macie potwierdzony udział w festiwalu Steel

Pracowaliście nad tą płytą ponad rok - tak wyszło,

czy z rozmysłem poświęciliście jej więcej

uwagi, starając się wejść na wyższy poziom,

wykorzystując przy tym wszelkie dostępne

możliwości i środki?

Proces nagrywania albumu rozpoczął się w styczniu

roku 2018, pracowaliśmy nad nagraniami

i miksami do października 2019 roku, zdecydowanie

jst to więc nasz najdłuższy, pojedynczy

projekt. Część materiału była ponownie

nagrana już pod sam koniec pracy nad płytą, bo

chcieliśmy by brzmiało to perfekcyjnie. Doom

metal porusza się we wszystkich aspektach z

prędkością lodowca, więc nie spieszyliśmy się

tak naprawdę z ukończeniemtego materiału,

chcieliśmy się upewnić, że wszystko było nagrane

odpowiednio i niosło ze sobą nasze złowieszcze

przesłanie w absolutnie szczytowej

formie.

Po nieco dłuższym, dobijającym do 50 minut,

debiucie nagrywacie już albumy znacznie

krótsze, trwające 33-35 minut - uznaliście, że to

optymalny czas, nie tylko klasyczny w kontekście

tych starszych wydawnictw z lat 70.

czy 80., ale też przystający do czasów dominacji

streamingu?

Właściwie preferuję albumy, które trwają

krócej. Myślę, że cokolwiek ponad 40 minut to

zbyt dużo, a czas pomiędzy 32-36 minutami

jest optymalny albumu. Uważam, że nasza

pierwsza płyta była za długa i była rezultatem

braku doświadczenia w pisaniu muzyki. Nie

martwimy się o to, co pasuje platformom

streamingowym, jak wspomniałem jestem niezmiernie

wdzięczny każdemu, kto cieszy się

naszą muzyką, ale nie staramy się pozyskiwać

fanów albo przypodobać się masom. Po prostu

robimy to, co robimy, ponieważ szatan ma taką

wolę.

Jesteście klasyfikowani jako zespół grający

Foto: The Wizar’d

doom metal, ale wydaje mi się to znacznym

uproszczeniem, skoro słyszę na tej płycie również

wpływy klasycznego hard rocka, heavy

rocka czy nawet elementy psychodelii?

Pytanie czym jest doom metal jest podchwytliwe.

Dla niektórych oznacza to ograniczenie gitary

do jednej tonacji, śpiewanie o paleniu zioła

i granie jak najwolniej. Ale Trouble grał szybko

i śpiewał kawałki o zwodniczości narkotyków i

kokainy... więc w końcu które podejście jest

prawdziwe? Mądry i zatroskany miłośnik doom

metalu ujął to kiedyś lepiej, niż kiedykolwiek ja

byłbym w stanie uczynić: doom metal to płonące

miasto na horyzoncie lub zapach łez płaczącej

dziewczyny.

Nikt więc nie lubi być szufladkowany, bo takie

uproszczenia skazują zespoły na jedną niszę,

ale nie ma co ukrywać, takie określenia

ułatwiają też identyfikację - szczególnie teraz,

gdy słuchacze nie szukają już nowej muzyki

samodzielnie, nie lubią eksperymentować?

Nie uważam, że zespoły powinny martwić się

tego typu sprawami. Po prostu trzeba robić to,

co się planuje i pozwolić innym na zaszufladkowanie

siebie, jeśli już muszą to zrobić. Jeśli

twoja ścieżka jest prawdziwa to, to co kreujesz

uda się, nieważne czy będzie to coś eksperymentalnego

czy nie.

Myślisz, że obecnie, kiedy świat nieco zwolnił

z powodu pandemii koronawirusa jest większa

szansa, że więcej ludzi zainteresuje się

The Wizar'd, bo będą mieli więcej czasu na

szukanie nowej muzyki, etc.?

Zdecydowanie zauważyliśmy wzrost zainteresowania

zespołem w ciągu ostatnich kilku

Assassins w październiku, ale stopniowo

powinny dojść do niego inne daty, bo pewnie

zależy wam na jak najefektywniejszej promocji

"Subterranean Exile" w wersji live?

Zgadza się, Australia jest bardzo oddalona od

miejsc, gdzie rozgrywa się akcja. Nawet granie

koncertów tutaj czasem jest trudne, ponieważ

nasze główne miasta, w których odbywają się

koncerty są położone bardzo daleko od siebie i

dotarcie do nich jest kosztowne. Mamy nadzieję,

że nasz występ na Steel Assassins wciąż

będzie aktualny nawet w obecnej sytuacji, metalowi

maniacy mogą oczekiwać od nas tam

setu, który będzie zawierał sporo numerów z

nowej płyty, jak i trochę kawałków z naszego

poprzedniego albumu "Ancient Tome Of Arcane

Knowledge" i może nawet jakiś utwór z

naszej pierwszej płyty. Bardzo chcielibyśmy powrócić

do Europy w 2021 roku, ale dość ciężko

jest mieć z oczywistych powodów jakiekolwiek

konkretne plany w tym momencie. Kiedyś jednak

wrócimy, zapamiętajcie moje słowa...

Wojciech Chamryk & Kinga Dombek

THE WIZAR’D 97


HMP: Zaczynaliście jako Stryker i funkcjonowaliście

pod tą nazwą kilka lat. Skąd pomysł

jej zmiany, Spell wydawał się wam

mroczniejszy, bardziej odpowiedni, czy też

nie chcieliście być myleni z innymi Strykerami?

Cam Mayhem: Cześć, dzięki za umieszczenie

nas w HMP! Były dwa powody dla zmiany

nazwy. Gdy zaczynaliśmy, byliśmy nastolatkami,

kopiującymi styl naszych idoli:

Accept, Judas Priest, Megadeth, etc. Po pewnym

czasie chcieliśmy stworzyć nasze własne,

niepowtarzalne brzmienie i nazwa Spell

wydawała się nam do tego bardziej odpowiednia.

Nie chcieliśmy również być myleni z innym

kanadyjskim zespołem o nazwie Striker.

Szczerze, jestem zaskoczony, że ludzie wciąż

mówią o Stryker - wydaliśmy pod tą nazwą

tylko kilka taśm i 7". Jako Spell wydaliśmy

trzy albumy i wiele koncertowaliśmy!

Od razu nasuwają mi się tu przykłady

sprzed lat, kiedy to Niemcy z Avenger nie

chcieli być myleni z brytyjską grupą o tej

samej nazwie. Wybrali więc szyld Rage, też

nie mając pojęcia, że w Anglii funkcjonuje

również taki zespół. No ale oni mieli trudniej,

bo internetu wtedy jeszcze nie było,

przynajmniej nie do powszechnego użytku?

(śmiech)

Cóż, gdy założyliśmy Stryker w 2007 roku,

nie było tak wiele zasobów online dla zespołów.

Striker (ten inny zespół) został założony

mniej więcej w tym samym czasie, ale nie

wiedzieliśmy o tym! Chyba szukaliśmy na

Metal Archives i MySpace i nie zobaczyliśmy

zespołu o nazwie Stryker, więc uznaliśmy,

Jeden za wszystkich i wszyscy

za jednego!

Trzysobowe składy mają w Kanadzie

przebogate tradycje: Mahogany Rush

Franka Marino, Rush, Triumph, Anvil,

od niedawna choćby Cauldron. Od kilku lat w

ich ślady idzie zaś Spell, grupa z Vancouer grająca

świetny hard'n'heavy starej szkoły - sprawdźcie

koniecznie ich najnowszy album "Opulent Decay" i przeczytajcie

rozmowę ze śpiewającym basistą, kryjącym się

pod pseudonimem Cam Mayhem.

że jesteśmy bezpieczni! Mimo tego cieszę się,

że oni istnieją - gdyby nie oni, pewnie nie

zmienilibyśmy naszej nazwy na Spell, którą

zresztą zdecydowanie wolę! My-ślę, że

poszczęściło nam się z nazwą Spell, bo była

nieużywana. Ciężko było mi to uwie-rzyć! Od

razu załatwiłem znak towarowy.

Od początku funkcjonujecie jako trio, w dodatku

w niezmienionym od lat składzie - to

zdarza się naprawdę rzadko, bez względu na

to czy mowa o debiutantach z podziemia czy

znanych zespołach. Musicie być dobrymi

kumplami, nie tylko dogadywać się pod

względem muzycznym, bo to czasem nie

Foto: Spell

wystarcza?

Faktycznie, teraz jesteśmy trzema braćmi, po

14 latach grania i koncertowania i czasem nawet

mieszkania razem. Pewnie, przekomarzamy

się czasem tak jak bracia, ale wiemy, że

każdy z nas ma ten sam cel, tworzyć jak najlepszą

muzykę. Wiele zespołów ma jednego

lidera i reszta członków może być zastąpiona

przez kogoś innego, ale u nas tak nie jest. Każdy

z nas stanowi równie ważną część zespołu

i każdą decyzję podejmujemy razem - bez jednego

z nas to nie byłby ten sam zespół. Jeden

za wszystkich i wszyscy za jednego!

Macie w Kanadzie wspaniałe tradycje takich

trzyosobowych zespołów, by wymienić

tylko Mahogany Rush Franka Marino,

Rush czy Triumph - pewnie nie pomylę się

zakładając, że znacie i cenicie ich dokonania,

przynajmniej te najwybitniejsze albumy w

rodzaju "2112"?

Co to takiego "2112"? Żartuję - oczywiście

wielbimy Rush! Mieliśmy szczęście zobaczyć

ich kilka razy. Uwielbiamy też Triumph i

wiele innych świetnych kanadyjskich trzyosobowych

zespołów - Cauldron to jeden z nowszych

przykładów. Nie jestem pewien dlaczego

trzyosobowe power trio są tak popularne w

Kanadzie... Może to dlatego, że w u nas nie

ma tak wielu ludzi, więc trzy osoby to najwięcej,

ile jesteśmy w stanie znaleźć? (śmiech)

Muzyka jest dla was czymś więcej niż tylko

hobby, to pasja, która jest jednocześnie sposobem

na życie?

Oczywiście. Wierzymy w to, że muzyka jest

magią. Ma moc, by w niewytłumaczalny sposób

przeobrazić naszą rzeczywistość. Napisanie

pięknej kompozycji to największa tajemnica:

nie ma żadnej formuły ani miejsca na

oszustwo. Muzyka nie może być wymuszona,

nieważne jak bardzo się starasz. Nieustannie

o tym myślę. Każdej nocy zasypiam myśląc o

muzyce, nad którą pracuję i często o niej śnię.

To coś więcej niż sposób na życie - dla nas to

powód do życia. Każdego dnia cieszę się na

wstanie z łóżka i pracę nad muzyką. Nie mogę

się doczekać, by pojechać w trasę czy wydać

album i podzielić się moimi piosenkami

ze światem. To moje największe szczęście.

Czyli w tytule kasetowej EP-ki Stryker

"Possessed By Heavy Metal" nie ma nawet

cienia przesady, bez wyjątku jesteście totalnymi

maniakami, żyjącymi dla muzyki,

potrafiącymi wydać ostatnie pieniądze na

upragnioną, poszukiwaną płytę? (śmiech)

Jestem pewien, że cała nasza trójka wyda nasze

ostatnie grosze na nagranie, gitarę, sesję

nagrywania czy trasę, wiele razy. Czasami widzisz

idealną gitarę i musisz ją od razu kupić,

wiedząc, że pod koniec miesiąca będziesz musiał

coś zastawić, żeby zapłacić za czynsz! Ale

pomimo tego nie zawsze niemądrze dysponujemy

pieniędzmi. Trzeba ustalać budżet i planować

zawczasu, czego się chce... trasa z wyprzedzeniem

kosztuje bardzo dużo (przeloty,

furgonetka, wypożyczenie sprzętu, przygotowanie

merchu, tłoczenie płyt, wizy do pracy,

etc.) i trzeba być bardzo ostrożnym, jeśli chce

się te pieniądze odzyskać. W zeszłym roku

byliśmy w plecy więcej niż dziesięć tysięcy

baksów, to było przed trasą z Lucifer, ale na

końcu wyszliśmy z zyskiem. Prawdziwy rock-

'n'rollowy maniak to nie ktoś, kto marnuje

wszystkie swoje pieniądze na nagrania i piwo

przy każdej okazji, ale ten kto uważnie planuje,

by poświęcić swoje życie muzyce!

Po zmianie nazwy szybko zaczęliście pracować

nad tym, aby również wasi fani mieli na

co wydawać pieniądze, bo od 2014 roku wydaliście

już trzy albumy. Koncentrujecie się

na płytach długogrających, single czy inne

krótsze materiały was nie pociągają?

Dla mnie najlepszym rodzajem wydawnictwa

jest album, materiał długogrający. Kiedy słucham

muzyki w domu włączam całe nagranie

i uważnie słucham obu stron. Single mogą

być świetne, ale jestem skłonny włączyć coś

dłuższego, w co naprawdę mogę się wczuć i

czym mogę się cieszyć. Jednak podczas tej

kwarantanny pracowaliśmy nad nowymi rzeczami

i myślę, że możemy już niedługo mieć

kilka krótszych niespodzianek gotowych do

wydania!

Jesteście w tej korzystnej sytuacji, że po

98

SPELL


wznowieniu debiutu "The Full Moon Sessions"

wszystkie wasze albumy są dostępne

u jednego wydawcy Bad Omen Records -

chyba nieźle trafiliście, bo to mała, ale prężnie

działająca i ciesząca się sporą renomą

firma, dzięki czemu wasze płyty CD i LP są

szerzej dostępne, trafiają do słuchaczy na

całym świecie?

Tak, to cud nowoczesnego świata - otrzymujemy

zamówienia z krajów na całym świecie!

Kocham pisać listy do naszych zwolenników

w Niemczech, Japonii, Indiach, Nowej Zelandii

i Brazylii i to w jeden dzień! Uwielbiamy

koncertować i chcielibyśmy zobaczyć jak najwięcej

świata, ale Covid-19 nas spowolnił...

musieliśmy odwołać naszą europejską trasę i

amaerykańską również, zaplanowane na to

lato. Bad Omen Records są świetni - cieszymy

się, że jesteśmy na ich małej liście pod

dobrą kuratelą, gdzie do tego naprawdę kochamy

każdy zespół z tej wytwórni.

Jak postrzegacie obecny dyktat i prymat

wersji cyfrowych? Mają dla wasz znaczenie

w tym sensie, że wielu fanów woli pliki,

wasza muzyka może stać się dzięki nim

łatwiej dostępna, ale podstawą są pewnie

wciąż wersje fizyczne?

Cóż, mam jakby dwie opinie na ten temat. Z

jednej strony, jest to oczywiście przyszłościowe

i jeżeli jesteś wystarczająco głupi, by

walczyć przeciwko cyfrowej muzyce, odniesiesz

porażkę jak Metallica vs. Napster. To

świetne, że ludzie mogą słuchać muzyki

gdziekolwiek chcą w tak łatwy sposób. Tworzy

to silną, globalną społeczność fanów na

całym świecie. Z drugiej strony, myślę, że

szkoda, że przenosimy naszą uwagą z albumu

na artystów wydających tylko cyfrowe single.

Nawet gorzej, nienawidzę tego, że serwisy jak

Spotify usiłują powiedzieć ci, czego masz słuchać

na podstawie algorytmu - automatycznie

kreowane playlisty. To bardzo mnie irytuje -

nie chcę, by ktoś mi mówił czego mam słuchać,

sam to wybiorę! Te serwisy utrudniają

również muzykom zarabianie na ich muzyce,

bo rzadko kiedy płacą ci za cokolwiek! Jak zawsze,

wciąż są więc muzycy przeciwko korporacyjnym

oligarchom, którzy starają się kontrolować

przemysł i zbierać pieniądze. Niektóre

rzeczy nigdy się nie zmienią...

Coraz częściej dochodzi do sytuacji, że

bardziej zaangażowany czy zainteresowany

muzyką słuchacz jest obecnie również kolekcjonerem,

gdy kiedyś praktycznie każdy

dzieciak miał w domu jakieś płyty, potem

też kasety i kompakty - to również swoisty

znak czasów, dowód na to, jak wszystko

ulega zmianie?

Tak, wydaje się, że to dlatego. Każdy z nas

ma tysiące nagrań w domu. Lubię sytuację, że

gdy masz nagranie posiadasz tę muzykę i nikt

nie może ci jej odebrać. Na Spotify czy innych

platformach streamingowych tak nie

jest - czasami wytwórnia może usunąć całą

swoją muzykę z twojej cyfrowej kolekcji

streamingowej albo, ostatnio szukałem muzyki,

którą pobrałem i okazało się, że Spotify

usunęło ją, bo nie słuchałem jej wystarczająco

dużo w ostatnim czasie. Nie ma żadnego zabezpieczenia!

Nawet kilka lat temu, gdy

zwykliśmy pobierać i zapisywać cyfrowe pliki

na nasze odtwarzacze MP3 przynajmniej

było wiadomo, że miało się te pliki permanentnie.

W zeszłym roku Spotify usunęło

możliwość przeglądania twojej muzycznej

kolekcji alfabetycznie według artystów, więc

nie mogę już po prostu przeglądać. Obawiam

się, że niedługo nie będziemy mogli już zupełnie

kontrolować, czego słuchamy na Spotify i

po prostu będziemy karmieni automatycznymi

playlistami!

Im częściej słucham "Opulent Decay" tym

bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że

stworzyliście bardzo udany materiał, który

może dotrzeć do szerszego kręgu słuchaczy

niż tylko fani tradycyjnego metalu starej

szkoły - to przypadek czy celowe założenie,

które konsekwentnie zrealizowaliście?

Dzięki! Inspiruje nas dużo więcej, niż tylko

oldschoolowy metal! Kochamy soul, Motown,

blues i jazz, punk, ambient, death metal,

muzykę klasyczną i wiele innych! Nigdy nie

staramy się pisać "metalowych kawałków" -

po prostu próbujemy pisać jak najlepszą muzykę!

Zazwyczaj brzmi ona metalowo, bo jest

to gatunek z którym dorastaliśmy, ale myślę,

że wszędzie jest piękna, wspaniała muzyka.

Foto: Spell

Zwykłem myśleć o pisaniu świetnych piosenek

jako o czymś niezależnym od gatunku.

Gatunek przesądza o estetyce, o tym jak

zespół wygląda i jakie brzmienie jest prezentowane

- zespoły heavymetalowe mają skórzane

kurtki i zniekształcone brzmienie gitar.

Ale jeśli umiesz napisać piękny kawałek - powiedzmy

"Eleanor Rigby" The Beatles - możesz

zagrać tę piosenkę jakkolwiek i wciąż

będzie piękna. Zagrasz ją szybko na Les Paulu

z wokalem Roba Halforda i będzie z tego

metalowa piosenka. Zagraj wolno na kontrabasie

i trąbce i będzie to jazz, albo wykrzycz

z mocnymi gitarami i będzie to punk. Po prostu

szukam dobrych piosenek, nie dbam za

bardzo o gatunek, w którym są grane. Mam

nadzieję, że ludzie pochodzący z różnych muzycznych

środowisk polubią to co prezentujemy

na "Opulent Decay".

Czyli znowu kłania się Rush, bo ich płyty

chętnie kupowali nie tylko fani ciężkiego

rocka czy progresywnego grania, ale też

zwykli słuchacze, ceniący piękne melodie,

etc. Czasy mamy zupełnie inne, ale może,

oczywiście na mniejszą skalę, uda wam się

coś takieg o powtórzyć - byłoby fajnie?

Tak - Rush miał wystarczająco szczęścia, by

wyrwać się z rockowej sceny i osiągnąć u publiczności

szerszy sukces. Szczerze mówiąc,

nie jestem pewien, czy taka rzecz jest jeszcze

możliwa, tak jak byłoby to w latach 70. czy

80. Wtedy, gdy zespół był dobry, mógł wyjechać

w trasę i zarobić na tym wystarczająco

pieniędzy, by przeżyć i jednocześnie każdej

nocy na scenie jego członkowie stawali się lepszymi

muzykami. Rush zwykli koncertować

i będąc w trasie grali ponad 300 koncertów

rocznie! Słyszy się historie o innych zespołach,

jak The Ramones, którzy grali więcej

niż 400 koncertów co roku (grali każdej nocy

plus wcześniejsze koncerty). Obecnie, nie ma

zespołów, które to robią - nie ma aż tak dużego

zapotrzebowania na muzykę na żywo. Ludzie

słuchają teraz DJ-ów - to nic złego, mogą

lubić to, co chcą. Nikogo nie osądzam, ale

myślę, że utrudnia to zespołom dostanie się

do mainstreamu. Czułbym się niezmiernie

szczęśliwy, gdyby udało się zyskać szerszy sukces,

nawet taki na mniejszą skalę, ale nigdy

nie uprościmy naszego brzmienia tylko po to,

by przypodobać się bardziej mainstreamowej

publice. Jesteśmy wdzięczni metalowej społeczności,

od początku nas doceniali i już pomogli

nam dużo koncertować!

Weźmy taki "Deceiver", do którego nakręciliście

teledysk: wyrazisty rytm, chwytliwa

melodia, fajne harmonie wokalne, efektowna

solówka - kiedyś miałby szansę stać się

przebojem, ale teraz trudno cokolwiek przewidzieć;

szczególnie, że nowej muzyki jest

aż tyle?

Nie wiem. Nie chcę mówić, że nie byłby, ale

często widzę zespoły mówiące "w 1983 odnieślibyśmy

olbrzymi sukces!" i zawsze uważam,

że to dość głupie. Tylko dlatego możemy

tworzyć muzykę, którą obecnie robimy,

bo słyszeliśmy wszystko, co powstało od roku

1983! Trudno jest powiedzieć, jak brzmielibyśmy,

gdybyśmy grali kilka dekad temu. Jesteśmy

pod wpływem klasycznych zespołów,

ale również nowoczesnych. Mimo wszystko

dzięki za miłe słowa, jesteśmy bardzo dumni

z tego utworu.

SPELL 99


Image taki jak kiedyś to jedno, ale staracie

się też brzmieć tak jak klasyczne zespoły z

przeszłości - analogowy, szlachetny sound

jest waszym celem, stąd wykorzystywanie

określonych instrumentów, wzmacniaczy

czy rezygnowanie z niektórych "dobrodziejstw"

współczesnej techniki nagraniowej?

Tak, robimy tego typu rzeczy, bo chcemy odtworzyć

atmosferę, która istniała w czasach,

gdy zespoły tworzyły albumy tylko na analogowym

sprzęcie. W takiej sytuacji nie ma

kwantyzacji, mapowania bitów, autostrojenia

czy podobnych wynalazków. Nie jest perfekcyjnie,

ale to odzwierciedlenie grupy ludzi w

jednym pomieszczeniu, robiących to, co

potrafią najlepiej w ograniczonym czasie. Na

sprzęcie analogowym nie można się cofnąć

czy edytować i poprawiać rzeczy miesiącami.

Kiedy robisz miks, jest on już nieodwołalnie

nagrany na jedną taśmę, na zawsze. Jeśli chodzi

o studyjne albumy, zawsze lubimy nagrywać

w ten sposób, z całym zespołem po prostu

żyjącym i oddychającym muzyką przez

kilka tygodni, całymi dniami i nocami w studio.

Lubimy używać lampowych wzmacniaczy,

bo po prostu brzmią lepiej, pasują do

prawdziwego, żywego dźwięku. Nie oszukujemy,

po prostu robimy setki próbnych podejść

w domu i pracujemy nad nimi zanim wejdziemy

do studia nagraniowego. Używamy więc

wszystkich możliwości, które mamy!

Sztuką jest więc znalezienie własnej ścieżki

w tym muzycznym gąszczu i podążanie nią

wedle własnej intuicji, a do tego rozwijanie

się bez powielania schematów, chociaż bez

ukrywania wpływu wielkich poprzedników?

Tak, myślę że to właśnie ten sekret. Opisałeś

to perfekcyjnie. Istniała pewna fałszywa

wizja, że prawdziwy artysta nie powinien bezpośrednio

inspirować się niczym, tylko stwarzać

wspaniałe pomysły znikąd. Nigdy tak nie

było. Każdy inspiruje się i ulega wpływom

tych, którzy byli przed nami. Myślę, że nadal

piszemy praktycznie te same kawałki i opowiadamy

te same historie przez tysiące lat.

Wierzę, że każda generacja jest odpowiedzialna

za wzięcie tych historii, które ludzie słyszeli

dorastając i słuchając muzyki z ich czasów,

a potem stara się ponownie je opowiedzieć

w jak najlepszy sposób, ale już w sposób,

który jest odpowiedni dla kolejnego pokolenia

i jeszcze następnego. W ten sposób

wszystko będzie wciąż wydawało się świeże i

nowe, a każde pokolenie będzie mogło być

przedstawione w tych świetnych historiach i

melodiach! Nie robisz nic nowego, ale to nie

znaczy, że nie jest to coś istotnego.

Jesteście kwalifikowani jako zespół heavy/

hard rockowy, ale czy nie jest to zbytnie

uproszczenie, skoro w waszej muzyce można

też odnaleźć wpływy rocka klasycznego

oraz progresywnego? Wielu słuchaczy obecnej

doby nie szuka już nowej muzyki samodzielnie,

może więc być tak, że zobaczą

gdzieś: Spell, metal i nie posłuchają nawet

jednego utworu, bo to nie ich stylistyka.

Stracą, to pewne, ale na szerszą skalę tracicie

również wy, bo ta szufladka hard'n'

heavy jednak was ogranicza?

Może tak. Myślę, że to dziwne, że niektórzy

ludzie wybierają jeden podgatunek, którym

zaczynają się interesowć tylko ze względu na

estetykę i ignorują tak wiele dobrej muzyki.

Zgaduję, że chodzi tak naprawdę o społeczność

- każdy szuka tożsamości i grupy, by

być jej częścią. Może to dlatego w naszym

przypadku zawsze było trochę inaczej - nigdy

tak naprawdę nie mieliśmy heavymetalowej

społeczności czy wielu przyjaciół, którzy interesowali

się tą samą muzyką co my gdy dorastaliśmy.

Może to dlatego jest nam łatwiej

otworzyć się na coś nowego, bo jest nas tylko

trójka. Kiedy jeden z nas wchodzi w coś nowego

czy dziwnego, wszyscy to sprawdzamy!

Nie ogranicza nas żadna prawdziwa, lokalna,

heavy metalowa subkultura, więc robimy co

chcemy. Jeśli ludziom to się podoba, super!

Jeśli nie, ich strata. Dlatego nazwaliśmy nasz

przedostatni album "For None And All". To

prawda, że wytwórnia nastawiona na gatunek

jest swego rodzaju mieczem o podwójnym

ostrzu - przyciągnie niektórych ludzi, ale odstraszy

innych.

Może teraz, kiedy świat zwolnił z powodu

epidemii koronawirusa ludzie również zmienią

swoje nawyki, zaczną poświęcać nieco

więcej czasu zjawiskom wartym uwagi - jak

zareklamowałbyś im najnowszy album

Spell, zachęcił do posłuchania "Opulent

Decay" w całości?

Tak, możliwe! Mam nadzieję, że ludzie obecnie

zwolnią trochę, skupią się na tworzeniu i

cieszeniu się sztuką. Czy nie idzie to w kierunku

w którym właśnie pracujemy? Jestem

zawiedziony, że nasze plany co do trasy

musiały ulec zmianie, ale będę zadowolony

jeśli nasz album przyniesie ludziom odrobinę

radości, gdy są uwięzieni w izolacji. To nasz

cel ponad wszystko inne: cieszyć się graniem

i przynosić szczęście innym, gdy nas słuchają.

Jeżeli jesteśmy w stanie to zrobić, to będę

szczęśliwy, że miałem w tym swój udział. Robimy

co możemy by promować naszą muzykę

robiąc teledyski i inne podobne rzeczy, ale

sama muzyka zawsze stoi na pierwszym miejscu.

Robimy ją dla nas samych i jeśli inni

również się nią cieszą, to nawet lepiej. Dzięki

za wywiad!

Wojciech Chamryk & Kinga Dombek

HMP: Cześć Panowie, dzięki za Wasz

czas! Jak się macie w tych ciężkich czasach?

Sandy McRitchie: Dzięki Marcin - naprawdę

doceniamy Twoje zainteresowanie! Na

szczęście wszyscy póki co możemy pracować i

pozostajemy w jako takiej stabilizacji finansowej

- np. Derek i Gary to pracownicy pierwszej

linii. Jako zespół, cholera, tęsknimy za

sobą! Ale na szczęście jesteśmy w stanie dość

kreatywnie wypełnić ten czas i po prostu piszemy

materiał na trzeci album!

Trzeci album? Ja chciałem pogadać o drugim!

"Hail the Empire" ukazał się dwa lata

po "Rising". Wygląda na to że przez te dwa

lata nie próżnowaliście?

No tak, rok 2018 był bardzo pracowity, graliśmy

koncerty w całym UK, z naszymi kumplami

z Desolation Angels i Sacrilage zagraliśmy

też w Londynie. "Rising" zebrało masę

pozytywnych recenzji, więc promowaliśmy go

gdzie się dało. Rok 2019 natomiast dał nam

możliwość zagrania w Europie. Zagraliśmy na

ten przykład w Holandii, z Vortex i Thorium

- fantastyczny koncert, niesamowici ludzie.

Ah, no i podpisaliśmy kontrakt z Dissonance

na nowy album, który zaczęliśmy nagrywać.

Niestety, rok zakończył się problemami

zdrowotnymi Dereka (Lyon, wokalista).

Na szczęście Derek przeszedł operację i

wrócił do nas w styczniu 2020. Jak już nam

się wydawało, że wszystko jest ok, to pojawił

się wirus, więc planowany event z okazji wydania

albumu oraz kilka koncertów promocyjnych

zostało niestety odwołanych...

Satan's Empire to zespół, który ma aktualnie

jedynie dwa albumy w dyskografii, choć

istnieje od 1979 roku. Wiem, że rozpadliście

się w roku 1988 i ponownie zeszliście w roku

2015. Możesz opowiedzieć mi trochę więcej

na temat pierwszego wcielenia zespołu?

Hmmm, tak. Jakoś w okolicach 1979r.

zaczęliśmy tworzyć własne kompozycje,

wcześniej graliśmy rockowego standardy, jak

to szkolny zespół. Pojechaliśmy do Edynburga,

do Craighall Studios i nagraliśmy

dwa kawałki: "Suicide Man" oraz "Soldiers of

War". Wtedy zespół stanowiły cztery osoby:

Derek Lyon na wokalu, ja na gitarze, basista

Duncan Haggart i perkusista Billy Masterton.

Wysyłaliśmy nasze demo do różnych

labeli i promotorów. Graliśmy też parę koncertów

w Szkocji, supportowaliśmy nawet

Budgie na festiwalu w Dundee w lipcu

1981r.! A potem przenieśliśmy się do Londynu.

Ciężko było wrócić po tak długim czasie i

zacząć w zasadzie od zera?

100

SPELL


Co ciekawe "Soldiers of War" to był jedyny

nasz znany kawałek, a oryginalne kasety

demo były dostępne jedynie w kolekcjonerskim

obiegu, zespół stał się czymś na kształt

mitu. Ludzie, którzy nas znali, często pytali

czy nie myślimy o powrocie, czy nie chcielibyśmy

znów zagrać razem. Więc w sierpniu

2015r., dzięki facebookowi, ja, Derek, Paul i

Wayne spotkaliśmy się po raz pierwszy od 35

lat. I wiesz co? Czuliśmy jakby to nie było 35

lat, a 35 dni! Muzyczna nić porozumienia

oraz przyjaźń pozostały niezmienione. Jedynie

Billy, nasz oryginalny perkusista, nie mógł

zdecydować czy chce wchodzić w ten temat,

więc dołączył do nas inny bębniarz i dobrze

się stało, bo za chwile mieliśmy już spore

ciśnienie, bowiem Stuart Bartlett zaprosił

nas do Newcastle na organizowany przez siebie

"Brofest". Pierwsze próby to było dość

dziwne przeżycie, okazało się, że wszyscy dobrze

pamiętają stare kawałki. Świetnie bawiliśmy

się delikatnie rearanżując te numery.

Koncert na "Brofest" okazał się wielkim sukcesem!

Życie po życiu

Satan's Empire to zespół, który powstał

z martwych i zaczął pisać swoją historię

na nowo. Dziś trzymam w rękach już

drugi dowód, że w przypadku zespołów

z kręgu legendarnego NWOBHM, istnieje

życie po życiu. Gitarzysta formacji,

Sandy McRitchie przeprowadził mnie

przez burzliwą historię formacji a także

opowiedział o niezwykle pracowitych

dla grupy czasach nowożytnych.

Świetny numer to także "All Hallows Eve",

który ma bardzo fajny klimat.

To kawałek obudowany wokół stereotypowego

wyobrażenia święta Halloween. Staraliśmy

się oddać tu nastrój grozy, wiesz, ten

powtarzający się riff, plus trochę spłaszczony

refren. Coś na kształt uczucia zła w zestawieniu

do niewinności bawiących się dzieci.

Płyta została bardzo solidnie wyprodukowana.

Czyja to zasługa?

Stephen Loveday i "Magpie" - czyli ci sami

"Hail the Empire" wydało wspomniane

przez Ciebie Dissonance Productions. Wytwórnia

odpowiedzialna jest też za inne

zespoły z ery NWOBHM jak chociażby

Elixir. Jakie znaczenie ma dla Was fakt, że

Wasz wydawca jest tak mocno zakorzeniony

w Brytyjskiej scenie Heavy Metalowej?

Spore. Wiesz, graliśmy z kilkoma zespołami z

Dissonance, to od nich dowiedzieliśmy się że

interesują się współpracą z nami. Zrobiliśmy

trzy-utworowe demo, zanieśliśmy do Steve'a

Beatty'ego, a ten zaproponował nam kontrakt.

Szczególnie przemówiła do nas opcja

dystrybucji naszego albumu w różne nowe terytoria,

więc cóż - jest to współpraca na zasadzie

"win-win".

Wiem, że obecnie pewnie ciężko mówić o

jakichś konkretnych planach koncertowych,

ale zapewne myśleliście o promowania albumu

live?

Mieliśmy zaplanowany release show na 21

marca w Londynie, ale epidemia wszystko

rozwaliła. Cały czas chcemy to zrobić, ale nie

mamy pojęcia kiedy to będzie możliwe. Mamy

zaklepany koncert na "British Steel" w

Fismes, we Francji na październik, ale też nie

jesteśmy pewni czy to się uda. Obawiamy się

także, że przez tą cholerną epidemię, wiele

klubów, w których mieliśmy zagrać, już nigdy

nie zostanie ponownie otwartych… Więc jak

widzisz na tę chwilę, ciężko mówić w zdecydowany

sposób o graniu live.

Na koniec chciałem Cię zapytać o heavy

metalową scenę teraz. Śledzisz nurt NWO

THM?

Tak, znam kilka kapel z tego nurtu, zwykle te

Dzięki za te opowieści! To teraz przejdźmy

do zawartości "Hail the Empire". Płytę

otwiera solidny banger, "Warriors"...

O tak! Bardzo dobry opener z maidenowymi

naleciałościami. Wydaje mi się że oryginalna

idea należała do Paula (Lewis, drugi gitarzysta

- przyp. red.), ale ja dołożyłem do tego

swoje trzy grosze. Jeśli chodzi o teksty, większość

napisał Derek, z małą pomocą z mojej

strony. Większość tych nowych numerów,

nie licząc oczywiście płyty "Rising", która była

zbiorem starych numerów, powstała pomiędzy

2017 a 2018 rokiem, podczas prób i

w sumie to każdy z zespołu wniósł coś od

siebie do tych numerów. To był idealny przykład

zespołowej pracy!

Jeśli chodzi o mnie, to numery, które najbardziej

mnie ujęły to "Empire Rising" i tytułowy

"Hail the Empire". Obstawiam się,

że oba numery spaja pewien koncept?

Wydaje mi się, że tekstowo Derek sięgnął po

klimaty fantasy - "Empire Rising" to zdecydowanie

temat pokroju "Ghost Biker". Mieliśmy

taki numer na "Rising" - "On The Road

To Hell" - opowiadał on o wędrówce do piekła.

Natomiast "Empire Rising" mówi o wydostaniu

się z piekła. Ma to sens, co? "Hail

the Empire" to z kolei bardziej kawałek nawiązujący

do starożytnych Rzymian i marszu legionu

prosto ku bitwie, więc mimo podobnych

tytułów, to kawałki zakorzenione w

dwóch różnych tematykach.

Foto: Satan’s Empire

goście którzy produkowali "Rising". Chłopaki

zrobili mega dobrą robotę, nawet gdy mieliśmy

pewne problemy z cyfrowym nagrywaniem,

Stephen szybko zorientował się co się

dzieje i ogarnął wszystko bardzo sprawnie.

Świetnie się nam razem pracowało.

z którymi nasze drogi już się kiedyś skrzyżowały:

Toledo Steel, Kaine, Seven Sisters.

Po ich występach mogę spokojnie stwierdzić,

że heavy metal jest w dobrych rękach. Metal

jest ponadczasowy, to cały czas bardzo potężna

społeczność. Wróciliśmy w 2016 roku i

wsparcie jakie otrzymaliśmy od fanów, promotorów

i innych zespołów było niesamowite!

Mieliśmy szczęście!

Dzięki za wszystkie odpowiedzi! Czego

mógłbym Wam życzyć na przyszłość?

Stówka Marcin! Cóż mogę powiedzieć…

Zdrowia i dobrej kondycji. Ah, i supportu

przed Judas Priest, Accept albo Saxon

(śmiech). Hails!

Marcin Jakub

SATAN’S EMPIRE

101


Idealny czas, aby zostać nastoletnim headbangerem!

Blackmayne to jedna z mrowia kapel nurtu NWOBHM, która mimo potencjału

nie potrafiła zaistnieć w latach 80. zeszłego wielu. Jednak ze względu na

olbrzymie powrotne zainteresowanie tamtą epoką, wielu ponownie sięgnęło po ich

album "Blackmayne" z 1985 roku. A tym samym nakręciło spiralę zainteresowanie

Anglikami oraz ich reunionem. Czego punktem kulminacyjnym jest wydany w zeszłym

roku krążek "Spat From Hell". Zresztą bardzo przyzwoitego. Stał się on powodem

rozmowy a także próbą przybliżenia tej formacji dla Naszych czytelników.

HMP: Słuchając "Spat From Hell" zastanawiałem

się, co jest w muzykach waszego

pokolenia, że po pierwszych dźwiękach wiadomo,

że słucha się kapeli z nurtu NWOB

HM. Czy wtedy, gdy się rodziliście Państwowa

Służba Zdrowia (National Health

Service) przeprowadzała specjalne szczepienia?

Co wpłynęło, że w tym samym czasie

tak wielu młodych ludzi zaczęło grać podobnie?

Phil McDermontt: Myślę, że w Wielkiej

Brytanii pod koniec lat 70. i na początku lat

80. zgromadziła się autentyczna mieszanka ludzi,

jedni wciąż byli w "starych" zespołach,

takich jak Black Sabbath i Deep Purple, a

Punkowy riff lub heavy metalowe solo - wszystko

to brzmiało świetnie dla londyńskiej

młodzieży z przełomu lat 70. i 80. A potem

zaczęły krążyć plotki, że Iron Maiden z

wschodniego Londynu był świetnym zespołem

na żywo. Widzieliśmy ich i to nas całkowicie

rozwaliło. Ten zespół wciąż był podobny do

heavy rocka, ale miał paskudną przewagę...

nadchodził młodzieńczy i ekspresyjny gniew.

Wciąż szanowano zespoły takie jak Sabbs, ale

znacznie mniej przyjemności sprawiało słuchanie

długiej i zawiłej muzyki progresywnych zespołów

rockowych tamtej epoki. Narodziny

NWOBHM w południowo-wschodniej Anglii,

a zwłaszcza w Londynie, były wielowątkowym,

Julian i ja, na krótko, ponownie podjęliśmy

współpracę w 2012 roku, aby sprawdzić, czy

nadal będziemy się dobrze bawić. Zaowocowało

to kawałkiem "Chosen Few", ale potem

zawiesiliśmy działalność na kolejny rok, zanim

zdecydowaliśmy, że powinniśmy zagrać kilka

koncertów i być może nagrać album. To była

powolna rzecz, która nabierała rozpędu.

Jak pracujecie nad kompozycjami, powstają

podczas prób czy każdy pracuje w zaciszu

domu/domowego studia?

Julian jest potwornie dobry w wymyślaniu

świetnych riffów. Bawi się na gitarze przez

dwadzieścia minut i już mamy zrobiony riff!

Potem jest różnie... czasami z moją pomocą,

czasem innych, bywa, że jamujemy i z tego coś

wpada na miejsce. Kilkakrotnie Julian napisał

całą kompozycję, zanim jeszcze ją usłyszeliśmy.

Celowo zdecydowaliśmy, że chcemy mieć

więcej utworów niż wymagany album, abyśmy

mogli wybrać najlepsze i nadal mieć trochę

"części zamiennych". W ten sposób mamy już

dobry początek nowego albumu... jeśli kiedykolwiek

zdecydujemy się to zrobić!

"Spat From Hell" wydaje się bardzo spójny i

wyrównany, czy na album przygotowaliście

tylko osiem utworów, czy też jak mówisz

więcej i czy zostały Wam jakieś, które możecie

jeszcze wykorzystać?

Dziękujemy! Tak, mamy gotowe inne utwory o

tytułach takich jak "Pyramid" i "What the

Fuck?". Ale postanowiliśmy wydać tylko te

osiem z albumu. Niektóre były dobrze dopracowane

i dokładnie przećwiczone, a inne napisano

zaledwie kilka tygodni przed nagraniem.

Myślę, że "Mighty Rose" była ostatnią piosenką,

którą zrobiliśmy. Została stworzona z kilku

połączonych ze sobą riffów Juliana, moich tekstów

i mnóstwa opinii innych podczas pierwszej

próby.

inni lubili zupełnie nowe i wybuchowe dźwięki,

jak londyński punk i nowa fala. Jej rezultatem

była grupa absolwentów szkół, którzy

lubili oldschoolowy dźwięk, ale także krewką,

spoconą i mroczną moc punk rocka. Ta "kraksa"

gatunków muzycznych zaowocowała narodzinami

brytyjskich zespołów, które wyglądały,

jakby zrodziła się z heavy metalu, z długimi

włosami, w skórach z ćwiekami, ale grały

punkowe riffy i bębnili w szalonych i szybkich

tempach. Zespoły takie jak Motorhead połączyły

obie sceny i często były wspierane przez

zespoły punkowe, takie jak The Damned,

więc koncerty były pełne rockerów z długimi

włosami, zmieszanych z punkami, "mohikanami"

i skinheadami. Koncert był tak agresywny,

jak tylko można było sobie wyobrazić, ale bez

przemocy (głównie!). Nawet AC/DC miało

supporty takie jak The Stranglers i The Damned

w słynnym klubie Marquee. Wyobraź

sobie młodzież, która jeździ na te koncerty,

ludzi, którzy lubią wszystko, co jest głośne!

Foto: Blackmayne

głośnym i zuchwałym utrapieniem dla społeczeństwa...

było świetnie! Idealny czas, aby

zostać nastoletnim headbangerem!

W jakich okolicznościach podjęliście decyzję

o reaktywacji Blackmayne?

To była dziwna sytuacja. W tym samym czasie

na Facebooku skontaktowały się ze mną trzy

różne źródła. HRH oraz inny promotor pytali

mnie, czy Blackmayne nadal istnieje i czy wyrazilibyśmy

zgodę, żeby zagrać na jednym lub

dwóch festiwalach. Następnie europejska firma

fonograficzna zapytała, czy chcielibyśmy wydać

oryginalny album. To spowodowało, że

skontaktowałem się z Julianem aby umówić się

na piwo i pogawędkę… tak więc odrodzenie

zespołu zaczęło się od piwa. Perfekcyjnie.

Od reaktywacji do wydania "Spat From

Hell" minęło około siedmiu lat. Co przez ten

czas porabialiście? Jak długo pracowaliście

nad zawartością Waszego nowego albumu?

W waszej muzyce ogólnie słychać wpływy

NWOBHM od Ironów, po przez Saxon,

Satan, Blitzkrieg, aż do powiedzmy Samson,

są też wpływy takich zespołów jak Deep Purple

czy Budgie ale ogólnie można powiedzieć,

że macie własny styl...

Dzięki raz jeszcze! Porównanie nas do tych

wszystkich kapel uznajemy za komplementy.

Powiedziano nam również, że jesteśmy też

dość punkowi, ale myślę, że to bardziej dotyczy

występu na żywo. Nie lubimy stać zbyt

długo na scenie. Te wymienione zespoły, widzieliśmy

wszystkie w przeszłości, i wszystkie

są świetne... więc znowu, dzięki!

Jedyne "obce" naleciałości znalazłem w "Legions",

który swoją melodyka i klimatem

przypomina takie zespoły jak The Sisters Of

Mercy czy The Mission. Jak powstał ten kawałek?

"Legions" to jedna z kompozycji Juliana, którą

napisał całkowicie przy pomocy komputera i

automatu perkusyjnego. Skończył gitarę i teksty,

potem dodaliśmy własne kawałki, kiedy

po raz pierwszy nam to udostępnił. Część

środkowa była naszym intrem przed występem

na scenie i zdecydowaliśmy, że zasługuje na to,

aby stać się utworem, więc została awansowana

do tego zaszczytu. Bardzo podoba mi się

efekt fazowy na basie. Nigdy wcześniej nie porównywano

nas do The Sisters Of Mercy ale

teraz rozumiem twój punkt widzenia. Fajnie -

weźmiemy również ten komplement!

Z jakich powodów dodaliście utwory z debiu-

102

BLACKMAYNE


tu "Hot Blooded Woman" (wersja 2019) oraz

"Twilight Of Lear" (wwersja2017)?

Stało się tak, ponieważ gramy te kawałki na

żywo, a kilka osób stwierdziło, że wolą nowe

wersje od oryginałów, więc wtedy wydawało

się to dobrym pomysłem. Wątpliwe jest, abyśmy

kiedykolwiek powtórnie nagrali wszystkie

pozostałe utwory.

Album ma znakomite brzmienie, gdzie i z kim

nagrywaliście "Spat From Hell"?

Jeszcze raz dziękuję, ze względu na wielkość

osoby, jaką jest Pat Collier. Pat był jednym z

pierwszych Vibrators (londyński zespół punkowy

z 1978 roku) i prowadzi studio w południowym

Londynie. Cudowny facet i bardzo

doświadczony za pulpitem. Pracował z kilkoma

świetnymi zespołami i znałem go z nagrań

z niektórymi zespołami punkowymi, z którymi

miałem przyjemność współpracować. On i ja

znamy się na tyle dobrze, że wiem, iż będzie ze

mną szczery. Jeśli coś będzie brzmi jak gówno,

Pat powie "to brzmi jak gówno"! W naszym

wypadku, zapytał jednak, czy mógłby wykorzystać

nagrania Blackmayne jako promocyjny

przykład swojej pracy, co dla nas było pochwałą.

Tak jak muzyka przypadła mi do gustu, to nie

mogę zaakceptować okładki do "Spat From

Hell". Kto odpowiada za jej pomysł i wykonanie?

Artystą, który namalował oryginalną grafikę na

winyl w 1983 roku był Terry Greer. Skontaktowałem

się z nim i zaoferowałem mu również

możliwość zaprojektowania okładki na

nowy album. Niektóre propozycje, które mi

przesłał, były fantastyczne, ale wydawały się o

wiele bardziej niedopracowane i nabazgrane

niż te, które ostatecznie wykorzystaliśmy. Z

perspektywy czasu myślę, że jednak wolę te

wcześniejsze propozycje i powinniśmy byli je

użyć. Możemy to zrobić, gdy ponownie wznowimy

wydanie.

Współpracujecie z wytwórnią Flicknife

Records. Jak przebiega współpraca i proszę

kilka podstawowych informacji o tej wytworni...

Poznałem Frenchy'ego, właściciela Flicknife,

przez punkowy zespół, z którym podpisałem

kontrakt, chodzi o The Straps. Łatwo było

podpisać z nim transakcję, więc nie szukaliśmy

dalej.

Jak wygląda sprawa z Waszymi koncertami,

często koncertujecie czy tylko gdy Wasze

obowiązki Wam na to pozwolą?

Zagraliśmy kilka świetnych koncertów i cieszyliśmy

się dużym zainteresowaniem, szczególnie

po koncercie organizowanym przez

HRH w Sheffield O2, gdzie byliśmy głównym

supportem dla Diamond Head. Ale nasze własne

trudności z logistyką, a także brak zasobów

oznaczają, że nie gramy zbyt często.

Chcielibyśmy zagrać w kilka koncertów w Europie,

a zwłaszcza w Polsce (!), Ale koszty

mogą być zbyt wysokie, aby sfinansować zespół

podróżujący w ten sposób. Jak większość

kapel, nie szukamy zysku, ale nie możemy sobie

pozwolić na brak pieniędzy.

Wróćmy do waszych początków. W jakich

okolicznościach powstał Wasz zespół, co

Was zainspirowało do pisania własnej muzyki?

Julian i ja byliśmy gitarzystami w lokalnych

zespołach w Kent i przez przypadek zaczęliśmy

spotykać się z dwiema siostrami, więc się

poznaliśmy. Do tego momentu nie znaliśmy

się. W tym czasie zaczęliśmy grać razem z wieloma

innymi muzykami.

Czy często wtedy koncertowaliście? Jakie

macie wspomnienia z ówczesnych występów?

Bardzo mało…. Blackmayne rozpadł się dość

szybko! Szkoda. Pamiętam, jak skontaktował

się z nami promotor z Belgii, który chciał,

abyśmy zagrali kilka europejskich koncertów,

ale w tym czasie zespół już zaczął się rozpadać,

więc musiałem je odrzucić. Nasza firma wydawnicza

poprosiła nas o promocję koncertów w

Wielkiej Brytanii, ale w tym czasie nasz perkusista

Andy odszedł i szukaliśmy jego zastępcy.

Jak powstał materiał na Wasz debiut oraz w

jaki sposób zainteresowaliście nim wydawcę

Criminal Response, który był odłam Ebony

Records?

Foto: Blackmayne

Wcześniej grałem w zespole Breeze i podpisaliśmy

kontrakt z Ebony Records na kilka singli.

Dałem ludziom z Ebony taśmę demo mojego

nowego zespołu, a oni natychmiast podpisali

umowę na pięć albumów. Jedynymi

członkami zespołu byli wówczas Julian i ja!

Więc poszliśmy szukać pozostałych podobnie

myślących osób, które utworzyłyby zespół, i

skończyliśmy z Timem Cooke na wokalu,

Andy Terry na perkusji i Richardem Mathewsem

na gitarze. W tamtym momencie nie

mieliśmy nawet nazwy zespołu. Nazwa Blackmayne

pochodzi od wzmianki o Conanie

Barbarzyńcy, gdzie jego wróg nazywał go

"Czarną Grzywą". Część albumu była napisana,

ale resztę napisaliśmy, gdy byliśmy w studiu.

To nie było popularne wśród producentów

Daryla. Zakładał, że mamy wszystko napisane

i gotowe! My dopiero noc przed wejściem do

studia w pubie napisaliśmy kilka utworów i solówek.

Wasz debiut podoba się fanom NWOBHM

do tej pory, a jakie recenzje zdobywał w momencie

wydania?

Dziękuję Ci za miłe słowa. Miał dobre recenzje

w kilku magazynach. Niemniej, gdy inne zespoły

z wytwórni, takie jak Chateux i Grim

Reaper regularnie koncertowały i promowały

swoje albumy, my byliśmy bez managera i nie

zrobiliśmy prawie żadnej promocji naszego

krążka, a następnie w ciągu pierwszego roku

rozpadliśmy się.

Z jakich powodów przerwaliście wtedy karierę

i w zasadzie kiedy to nastąpiło?

Wydanie albumu zostało opóźnione, ponieważ

oryginalne grafiki albumu zostały uszkodzone

w pożarze furgonetki kurierskiej w drodze

do drukarni. Była to jedyna i oryginalna

kopia, a także zdjęcia promocyjne w tym samym

pakiecie. Tak więc firma fonograficzna

poprosiła nas o ponowne wykonanie zdjęć, a

oni zorganizowali grafikę. Proces ten opóźnił

wydanie albumu o kilka miesięcy, a zespół zaczął

się ze sobą sprzeczać. Andy odszedł pierwszy,

a potem Julian zaczął grać w innym zespole,

a ja nie chciałem martwić się próbą zatrudnienia

nowych muzyków, więc wszystko

zatrzymało się. Mój numer telefonu był jedynym,

którego używaliśmy do promocji zespołu...

przestałem go odbierać!... i w końcu przestał

dzwonić.

Mam nadzieję, że na kolejny Wasz album nie

będziemy czekać kolejnych 34 lat, że za 2-3

lata (a może wcześniej) będziemy mogli cieszyć

się Waszym kolejnym nowym albumem...

Dziękuję Ci bardzo. Z pewnością bylibyśmy

zainteresowani nagraniem kolejnego albumu,

pod warunkiem, że wytwórnia fonograficzna

będzie chciała zainwestować… Hej Simon Cowell!

Sięgnij po portfel do kieszeni! Mamy już

napisane cztery kawałki! (śmiech)

Michał Mazur,

Tłumaczenie: Kacper Hawryluk, Paweł Gorgol

BLACKMAYNE 103


Nie tylko remanenty

Kolejni z amerykańskich pechowców wracają,

przynajmniej czasowo, do gry. Wszystko za

sprawą wznowienia debiutanckiego albumu

"Alien Factor" sprzed blisko 15 lat. Mają

pójść za nim kolejne płyty sprzed lat, a

do tego najnowsza, "Worlds Of Horror",

nagrana jeszcze ze zmarłym w roku ubiegłym

gitarzystą Paulem Konjiciją. Czy będą kolejne, okaże się wkrótce, chociaż

frontman grupy zdaje się bardziej koncentrować na swym innym zespole Sunless

Sky.

104

HMP: Wasze dotychczasowe losy to gotowy

materiał na jakiś dokumentalny serial: kilka

zmian nazwy, różne perypetie ze składem,

który mógłby stworzyć drużynę futbolową z

kilkoma rezerwowymi. W końcu w roku 2004

wróciliście do pełnej aktywności, a teraz zaczynacie

nowy rozdział, wydając na początek

wznowienie debiutanckiego albumu "Alien

Factor"?

Juan Rodriguez: Cześć wszystkim. Chciałbym

rozpocząć ten wywiad od stwierdzenia, że

wszystko, co robię z Dark Arena, jest dedykowane

pamięci mojego dobrego przyjaciela i

współzałożyciel tego zespołu, gitarzysty Paula

"Tall" Konjicija… Tak! To była niezła jazda.

Swoją karierę muzyczną rozpocząłem pod

koniec lat 70. i dużo zrobiłem w latach 80. i

90., ale potem naprawdę niewiele na przełomie

wieków, tak do połowy 2004 roku. Od tego

czasu wszystko wygląda zupełnie inaczej, a

wznowienie "Alien Factor" przez Pure Steel w

tym roku jest zdecydowanie jednym z najważniejszych

wydarzeń. Album został wydany

tylko niezależnie, w niewielkiej liczbie egzemplarzy,

ale jestem naprawdę szczęśliwy, że w

końcu zyskał światowe uznanie.

DARK ARENA

Kiedy zaczynaliście grać w połowie lat 90.

progresywny metal był gatunkiem na wymarciu,

królowały grunge i alternatywny rock. W

żadnym razie was to nie zniechęciło, chcieliście

grać to, co lubicie, nie poddawać się dyktatowi

aktualnych trendów?

Właśnie o to chodzi ... Publiczność w Ameryce

odeszła wówczas od metalu, ale nie byliśmy

zainteresowani tymi trendami. Chcieliśmy grać

muzykę, którą kochamy. Ponadto trochę przypominałem

sobie młodość słuchania zespołów

progresywnych, takich jak Rush i Yes. Właśnie

opuściłem zespół thrashmetalowy Ritual,

więc założenie zespołu progmetalowego było

dla mnie intrygujące i ekscytujące

Nie było to od razu czynnikiem hamującym

waszą ewentualną karierę, no o kontrakcie

mogliście tylko pomarzyć, koncertów pewnie

też nie graliście zbyt wiele?

Tak. W niektórych sprawach utrudniało to zespołowi

funkcjonowanie, ale Dark Arena miała

oferty paru wytwórni. Jednak "Tall" odmówił

podpisania umowy, ponieważ nie ufał wytwórniom.

Więc tak, wystartowaliśmy w czasie,

gdy nasz styl był niemodny oraz pozostaliśmy

pod ziemią, kiedy moglibyśmy być więksi...

I tak, zdecydowanie nie mieliśmy wielu

koncertów, ponieważ promotorzy szukali zespołów

grających grunge, ale Dark Arena zagrała

również bardzo niewiele koncertów z powodu

ciągle zmieniających się muzyków. Od

2006 do 2016 roku zmierzyliśmy się z pięcioma

perkusistami, sześcioma basistami,

czworgiem klawiszowców, trójką drugich gitarzystów

oraz trzema wokalistami.

Foto: Dark Arena

Tkwiliście więc w totalnym

podziemiu i ta sytuacja

trwała latami, aż do

początku lat dwutysięcznych?

W rzeczywistości zespół

powstał jako Arena w połowie

lat 90. i był zasadniczo

zespołem progmetalowym.

Zrobiliśmy demo i

zaczęliśmy nagrywać album,

ale około 2000 roku

zespół rozpadł się. Paul i ja

postanowiliśmy zreformować

zespół w 2006 roku,

ale żeby być bardziej zespołem

prog/thrashmetalowym

i ukończyć album, co rozpoczęliśmy

robić... Ten album

to właśnie "Alien Factor".

Krótka przerwa w latach

2001-2004 wyszła wam

chyba na zdrowie, bo po

powrocie wydaliście najpierw

debiutancką EP, a

później album?

Ta EP-ka została wydana

około 2004 roku i zawierała

trzy utwory, które zostały

ukończone przed rozpadem zespołu. Te

kompozycje zostały uwzględnione na albumie

"Alien Factor". Pracowaliśmy nad ukończeniem

albumu i chcieliśmy wydać coś, co przedstawiłoby

nas jako Dark Arena, więc EP-ka

była dobrym pomysłem.

Wtedy też nie mieliście żadnych szans na

kontrakt, byliście i wciąż pozostajecie zespołem

w stu procentach niezależnym?

Tak. To prawda. Pozostaliśmy w stu procentach

niezależni, choć ja chciałem podpisać

umowę. Wytwórnie robiły pod nas podchody i

chciały podpisać z nami taką umowę, ale Paul

nie chciał jej podpisać. Mówiłem mu, że kilkakrotnie

podpisałem kontrakty, z Massacre

Records gdy grałem w Ritual i że byłem naprawdę

dobrze traktowany. To było dla mnie

wspaniałe doświadczenie, ale mi nie uwierzył.

Dopiero po podpisaniu umowy z Pure Steel

zmienił zdanie.

Już wtedy nie było już w tym biznesie miejsca

na ryzyko, wspieranie talentów, a teraz

tym bardziej, bo na miejsce każdej kapeli

czeka kilkanaście innych, jak nie więcej?

Było ono bardzo konkurencyjne, ponieważ nie

było wielu zakontraktowanych zespołów, więc

wszyscy byli sami. To nie było zdrowe środowisko

dla zespołów. To jeden z powodów, dla

których tak ciężko pracuję jako przedstawiciel

A+R w zespole wspierającym Pure Steel i dlatego

jestem organizatorem Pure Steel Metalfest.

Chcę dać zespołom więcej możliwości niż

sam miałem... Zrobiłem wiele dobrego, ale kosztem

ciężkiej pracy...

Z muzyków tworzących pierwsze składy

Areny, Arenah i Dark Arena oraz nagrywających

"Alien Factor" nie ma już w składzie

nikogo, a do tego Paul Konjicija zmarł w

ubiegłym roku - to nieuniknione, kiedy nie

można wyżyć z grania, ludzie przychodzą i

odchodzą, muszą rezygnować z muzyki?

Przeszliśmy przez współpracę z wieloma muzykami,

w rzeczywistości wszyscy członkowie

pierwotnego składu zniknęli, zanim "Alien Factor"

został wydany. Basista Chris Thomas

przeprowadził się do Japonii, a perkusista

Emery Ceo odszedł, aby dołączyć do zespołu

thrashowego. Kiedy Paul i ja zreformowaliśmy

zespół, zwerbowaliśmy grającą na klawiszach

Rhiannon Wisniewski, która ostatecznie

przeprowadziła się do Kolorado.

Czujecie się supergrupą, bo wszyscy jesteście

bardzo doświadczonymi muzykami czy

też w przypadku Dark Arena owo określenie

nie ma racji bytu?

Cóż, supergrupa to terminem, którego ktoś

może użyć, ale dla mnie to brzmiałoby zbyt

arogancko, zamiast tego powiedziałbym, że


zdecydowanie byliśmy grupą niezwykle utalentowanych

ludzi. Muzyka była bardzo złożona

i napisana w całości w mniejszych harmonicznych

skalach przy użyciu rozszerzonych

akordów, ponieważ Paul miał bardzo duże

ręce. Bardzo niewielu muzyków mogło grać, a

nawet chciało grać tego rodzaju muzykę,

To po części starsze utwory, jeszcze z lat 90.

- nie chcieliście, by gdzieś przepadły, dlatego

właśnie zostały nagrane?

"Alien Factor" został napisany w latach 90. i

ukończony w połowie 2000 roku. Wiele się

zmieniło, ale nadal podobały nam się te oryginalne

kompozycje, które napisaliśmy i chcieliśmy

je nagrać i wydać. Ale muzyka się zmieniła,

a my również zmieniliśmy się i ewoluowaliśmy

muzycznie. Zdecydowaliśmy się być

bardziej zespołem thrash niż zespołem progresywnym.

Chcieliśmy obu elementów. Staliśmy

się więc zespołem metalowym, grającym

progresywny thrash.

"Crystallized" jest wśród nich szczególny, bo

zadedykowaliście go pierwszemu wokaliście

Areny Johnowi Marshallowi - jego współautorowi,

zmarłemu tragicznie w wypadku

samochodowym jeszcze w latach 90.?

John Marshall był niesamowitym wokalistą i

twórcą. "Crystallized" jest jednym z przykładów

jego wielkości. W trakcie nagrywania naszych

albumów wykorzystaliśmy jego teksty

do kilku utworów, takich jak "Sacrifice", "Soul

Of Ice", "Blind Lead The Blind". W rzeczywistości

był także, w dziwnym zrządzeniu losu,

wokalistą Torment/ Ritual, zanim dołączyłem

do zespołu Ritual. Użyłem jego tekstów również

w tym zespole, choćby utwór "She Rides

The Sky" został częściowo napisany przez niego…

Przygotowując wznowienie "Alien Factor"

poddaliście ten album remasteringowi, dodatkowej

obróbce, odświeżyliście w jakiś sposób

brzmieniowo?

Tak. Absolutnie. Niesamowitą robotę przy remasteringu

wykonał Robert Romagna z Austrii.

Nagrywanie album zostało rozpoczęte w

jednym studiu, zakończone i zmiksowano ten

materiał w innym, a pierwotnie zrealizowane

w trzecim. Potrzebny był więc kolejny mastering

przy użyciu nowoczesnego sprzętu i odpowiedniego

ucha. Chcieliśmy uzyskać najlepszy

dźwięk...

Nie chcieliście dodawać do tego materiału

żadnych utworów bonusowych, koncertowych

czy w wersjach demo, skoro jakiś czas

temu wydaliście album z takimi rarytasami?

Tak. Właśnie tak zdecydowaliśmy. Nie chcieliśmy

dodawać żadnych dodatkowych utworów,

ponieważ wszystkie najlepsze nagrania

były już na albumie kompilacyjnym "Non-

Human Contact", który wydaliśmy w 2014

roku. Album ten ma zostać ponownie wydany

w nadchodzącym roku.

Zresztą w sumie jest tak, że mało kto, tak

naprawdę, słucha tych bonusów, może poza

najbardziej maniakalnymi fanami - taka jest

prawda i od niej nie uciekniemy?

Masz rację. W większości utwory bonusowe

przeznaczone są dla zapalonych fanów, którzy

chcą czegoś więcej niż tylko oryginalnego albumu.

To prawda, ponieważ większość zatwardziałych

fanów będzie miała już oryginalną

wersję albumu, a dodanie dodatkowych utworów

zachęci tych fanów do zakupu albumu w

zasadzie kolejny raz. Innym

powodem jest to, że

niektóre rynki oczekują

utworów bonusowych... na

przykład, gdyby nasz album

został wydany w Japonii,

większość dystrybutorów

będzie nalegać na

utwory bonusowe, ponieważ

chcą, aby japońska

wersja była inna niż wersja

europejska czy amerykańska.

To również zachęci zapalonych

fanów do zakupu

japońskiej wersji, ponieważ

różni się ona od innych wydań.

Jakie to uczucie mieć wreszcie

po tylu latach wydawcę,

nawet jeśli Pure Steel

Records firmuje tylko

wznowienie płyty sprzed

kilkunastu lat?

Naprawdę fajnie jest wreszcie

udostępnić tę muzykę

szerszej publiczności dzięki

ponownemu wydaniu przez

Pure Steel. Dark Arena

podpisała długoterminowy

kontrakt, a Pure Steel wyda

wszystkie stare albumy i

Foto: Dark Arena

ten nowy, który Paul i ja

ukończyliśmy, zanim zmarł, a jego tytuł to

"Worlds Of Horror". Będzie to piąty album

Dark Arena i jest on obecnie w końcowej fazie

miksowania i ukaże się jeszcze w tym roku.

Wszystkie poprzednie płyty zostaną ponownie

wydane. Wierzę, że nowy album "Worlds Of

Horror" jest następny w kolejce, ale krążek

taki jak "Non-Human Contact" jest oczywistym

następnym wyborem, ponieważ miał

bardzo ograniczony nakład. Niemniej mogą

chcieć je ponownie wydać w kolejności dat

wydania... Jeśli tak, to kolejność publikacji będzie

następująca: "Flowing Black", "Ode To

The Ancients" oraz "Non-Human Contact";

musimy jednak zobaczyć, co zadecydują w

Pure Steel.

Pure Steel wydaje się dość oczywistym wyborem,

bo to doświadczona wytwórnia z

obszernym katalogiem wielu zespołów z

różnych państw - uznaliście, że niewiele w tej

sytuacji ryzykujecie, a z wydawcą zawsze

łatwiej wypromować płytę?

Od dłuższego czasu współpracuję z Pure Steel

poprzez wiele zespołów, a zwłaszcza Wretch i

Sunless Sky. Byli niezwykle pomocni i nie

byłbym w stanie zrobić wszystkiego, co robię,

gdyby nie oni. Zajmują się produkcją, publikowaniem,

dystrybucją, marketingiem i promocją

moich zespołów oraz ich wydawnictw.

Naprawdę nie może być nic lepszego... Moim

celem jest kontynuowanie pisania, nagrywania

i wykonywania świetnej muzyki, najlepiej jak

potrafię, bycia profesjonalistą... co staram się

robić na co dzień.

Po kolejnych zmianach składu zaskoczycie

nas więc niebawem premierowym materiałem?

Milczycie już w końcu dość długo, bo

album "Ode To The Ancients" ukazał się

przecież jeszcze w 2012 roku?

Nawet po śmierci "Tall" Paula, mamy szczęście,

że nagraliśmy ten nowy album. Więc tak.

Zdecydowanie pojawi się nowy album Dark

Arena, wspomniany już "Worlds Of Horror".

Poza tym nie wierzę, że bez Paula nagrywam

inne albumy jako Dark Arena, ale mogę stworzyć

wersję formacji, żeby występować na żywo

i może zagramy na jakimś festiwalu lub dwóch.

Ale tak naprawdę nie mam żadnych ustalonych

planów.

Chyba nie ma nic lepszego po ćwierć wieku

grania od poczucia, że wciąż stać was na

wiele, że nie bazujecie tylko na tym co było

kiedyś i nie dość, że możecie nadal zachwycić

swych starszych fanów, to jeszcze pozyskać

młodszych, co jest już w obecnych czasach

sztuką nie lada?

Niedawno, na Pure Steel Metalfest w 2019

roku ku czci "Tall" Paula wykonałem utwory

Dark Arena z moim zespołem Sunless Sky.

To było niesamowite uczucie ponownie grać i

śpiewać te kompozycje, a reakcja publiczności

była naprawdę niesamowita. Mogę zrobić coś

takiego w przyszłości, ale tak naprawdę niezbyt

zastanawiałem się nad reaktywowaniem

Dark Areny.

Trzeba więc zawsze robić swoje, a konsekwencja

i ciężka praca prędzej czy później zostaną

nagrodzone, bo koło fortuny kręci się

nieustannie i wszyscy mają jakieś szanse?

Naprawdę wierzę, że ciężka praca i wytrwałość

są kluczem do sukcesu w muzyce i ogólnie w

życiu. Jeśli dążysz do wielkości i nie udaje ci

się, wciąż kończysz na wznoszeniu się wyżej.

Jeśli chcesz być świetny, postaraj się być świetnym,

a będziesz lepszym człowiekiem... Na

zakończenie chciałbym podziękować wszystkim

ludziom, którzy wspierali mnie przez całą

moją karierę. Dziękuję wszystkim fanom na

całym świecie i wszystkim z Heavy Metal

Pages. Bądźcie bezpieczny i stay metal!

Wojciech Chamryk, Kacper Hawryluk,

Kinga Dombek

DARK ARENA 105


Weterani nie odpuszczają

Steve Rice, gitarzysta obecny na metalowej scenie od połowy lat 80., jest

powszechnie kojarzony jako muzyk grupy Imagika. Od kilku lat ma też jednak

własny zespół Kill Ritual, grający nieoczywisty thrash. Z nowym wokalistą

Brianem "Chalice" Bettertonem grupa weszła na znacznie wyższy poziom, czego

doskonałym potwierdzeniem jest najnowszy album "The Opaque And The Divine".

A ponieważ w tak zwanym międzyczasie przydarzyła się nam pandemia, to

chłopaki nie zmarnowali nadmiaru wolnego czasu, zapowiadając już kolejne

wydawnictwa.

wokalistę, który miałby wizerunek, klimat i

przede wszystkim głos! Wysokie rejestry - gotowe,

charakter - gotowe melodyczność - gotowe.

Widać do czego zmierzam. Brian ma to

wszystko. Więc z moim tekstami i utrzymywaniem

wszystkiego na dobrym torze było to

bardzo odświeżające.

Wymiana wokalisty zawsze wiąże się z

pewnym ryzykiem, nawet jeśli nie jest się

światową gwiazdą, bo fani przyzwyczajają

się do frontmana, jego barwy głosu czy stylu.

Nie mieliście jednak innego wyjścia, bo losy

ze swoimi pomysłami na melodie niż z tekstami,

którymi teraz ja się zajmuję. Układa się to

świetnie i czuję, że to właściwe, bo mam najlepsze

pomysły na to, jak każda kompozycja

poczęta w mojej głowie powinna brzmieć, dużo

wcześniej przed tym, jak zaprezentuję ją zespołowi.

Można powiedzieć, że wygraliście los na

loterii, bo to świetny, charyzmatyczny wokalista

- z nim w składzie zdecydowanie stać

was na więcej?

Oczywiście! Nie martwię się, czy może zaśpiewać

wysoki dźwięk czy też potrafi zaryczeć

bardziej agresywnie i być przy tym przekonujący

czy też jest wystarczająco metalowy,

etc. To zdjęło z nas ciężar, z pewnością. Poprzedni

wokaliści byli świetni, ale mieli ograniczania

czy to z tekstami czy też przekonaniem

do całości tego, co dzieje się u nas muzycznie.

HMP: Pięć albumów wydanych w niespełna

osiem lat naprawdę robi wrażenie - wygląda

na to, że czerpiecie z lat 80. natchnienie nie

tylko muzyczne, ale też dotyczące metod

pracy, kiedy sytuacja, że zespoły wydawały

płyty co rok bądź dwa lata była normą?

Steve Rice: Cóż, lubię pisać i na szczęście

jestem w stanie wymyślać dość szybko i konsekwentnie

różne riffy, aranżacje, teksty, etc.

Zwykle jest jakiś riff tutaj i riff tam, a mój

mózg zawsze przegląda muzyczne te pomysły i

koncepty. Czasem jest to bardzo irytujące, ale

to naprawdę spory problem, gdy jesteś siłą napędową

zespołu. I absolutnie mamy oldchoolowe

podejście, bo cóż, jesteśmy starzy! Ha!

"The Opaque And The Divine" jest dla was

nowym otwarciem, bo to pierwsze wydawnictwo

z Brianem "Chalice" Bettertonem za

mikrofonem - to poczucie pewności, stabilizacja,

coś, co po perturbacjach z poprzednimi

wokalistami scementowało zespół, dodało

wam energii?

To potoczyło się dwutorowo. Kiedy stary

wokalista odszedł zorientowałem się, że potrzebuję

przejąć pełną kontrolę nad wszystkim

w temacie pisania, więc zdecydowałem, że bycie

wstrzymywanym przez kogoś, bo nie potrafi

pisać na bieżąco czy wymyśleć czegoś swojego,

aby pasowało do stylu zespołu, etc. stało

się trudne do przezwyciężenia i tworzyło dziwne

napięcie, które napędzało potrzebę konfrontacji.

Więc, gdy potrzebowaliśmy nowego

frontmana chciałem klasycznego, metalowego

Foto: Kill Ritual

niezależnego zespołu układają się różnie i

czasem zmiany to po prostu konieczność?

Absolutnie. To zawsze jest wrzód na tyłku.

Miałem wielkie szczęście pracować z kilkoma

bardzo dobrymi wokalistami nie dlatego, że mi

się poszczęściło, tylko dlatego bo piszę dobry

materiał. Nikt nie tęskni za naszymi starymi

wokalistami, bo z każdym albumem, który wydajemy,

podnosimy poprzeczkę. Wiem, że jestem

lepszym muzykiem niż dziesięć lat temu,

więc to pomaga we wszystkim.

Czym Chalice przekonał was do siebie?

Chodziło nie tylko o głos, ale może również o

to, że od razu włączył się w proces twórczy,

miał własne pomysły?

Najpierw mieliśmy kilka fajnych rozmów, poza

tym bardzo lubię jego głos w jego własnym zespole

Dirt, gdzie uważam, że naprawdę wyróżnia

się ze swoim podejściem do refrenów i melodii.

Wszedł do muzyki Kill Ritual bardziej

Tworzenie kolejnych materiałów to dla was

zawsze kolejne wyzwanie, próba stworzenia

w thrashowej konwencji nowej jakości, dodania

czegoś od siebie?

Zawsze rozmyślam, czy jestem w stanie przebić

to, co już się stało i czy mogę wciąż utrzymać

świeżość, mając nadal korzenie w mojej

małej, metalowej bańce. Raczej nie gramy thrashu,

progresu czy też zwykłego metalu. Wrzucam

to wszystko do blendera i patrzę, co się

stanie. Chcę usłyszeć metal, hard rock, thrash,

muzykę klasyczną, bluesa, etc. wychodzące z

zespołu z jakimś zwrotem akcji, a nie zostać

zaszufladkowanym. Robię to dla siebie i przede

wszystkim dla siebie. Jeśli coś mi się podoba,

to mało mnie obchodzi, co ktoś inny myśli.

Jeśli trafia w twój gust, to jest to jak wisienka

na torcie.

Od początku istnienia preferujecie długie,

rozbudowane i wielowątkowe kompozycje -

można powiedzieć, że to swoisty znak rozpoznawczy

Kill Ritual?

Wydaje się to naturalne dla tego zespołu i do

tego jak ja się czuję. Nigdy nie pisałbym w ten

sposób dla Imagiki, bo to bardziej power/

thrashowy zespół, który uderza w twarz swoimi

mocnymi skłonnościami do thrashu i dlatego

też, że ten zespół to partnerstwo między

Normem i mną, bo znam go i wiem, że wpadnie

na świetne pomysły. Z Kill Ritual nie

chciałem się w żaden sposób ograniczać i

chciałem tym kierować w taki sposób, jaki

według mnie pasuje. Keyboardy? Pewnie! Flet?

Tak! Syntezatory? Oczywiście! Ale i tak cokolwiek

wykorzystamy, ja i tak zawsze będę metalowy.

Na pierwszego singla wybraliście jednak

106

KILL RITUAL


utwór najkrótszy na płycie, "Rest In Pain" -

nie ma co zrażać na starcie słuchaczy preferujących

krótsze numery, tak obecnie rozpowszechnione?

Tak, chciałem pokazać nowym styl i głos zespołu.

Poza tym jest to świetny kawałek, który

pokazał klasę Briana. Prosty, metalowy kawałek

z fajnym klimatem jak Judas Priest czy

Forbidden, co jest niezmiernie fajne, bo kochamy

te obydwa zespoły.

Nie jest czasem tak, że to trochę obecnie

sztuka dla sztuki, bo długo myśli się nad

właściwą kolejnością utworów na płycie, a

potem i tak traci to jakiekolwiek znaczenie

przy jej odsłuchu w sieci, zwykle fragmentarycznym,

wręcz niedbałym?

Zgadzam się. To trochę smutne, że myślisz o

rzeczach koncepcyjnie, ale musisz zdać sobie

sprawę, że nikogo tak naprawdę nie obchodzi,

jak muzyka jest konsumowana. Album jest

luźną koncepcją opartą na filmie "Omen", ale

większość ludzi tego nie zrozumie, ponieważ

będzie to przypadkowe przesłuchanie lub częściowe

odtworzenie tu lub tam. Tak jest i nie

ma sensu na to narzekać. Tak długo, jak fani

dają nam szansę, nie mam nic przeciwko.

Na szczęście fani rocka i metalu są jeszcze

wciąż dość konserwatywni - to z myślą o nich

wydaliście również "The Opaque And The

Divine" na płycie CD, myślicie też ponoć o

LP?

Tak, będziemy mieć to w limitowanej edycji na

trasie. Mamy w trakcie plany na koncertowanie

po Europie i Stanach Zjednoczonych tak

szybko, jak tylko będziemy w stanie przebrnąć

przez te bzdury, gdy cały świat wariuje ze strachu

przed Covid 19.

Skoro pracowaliście nad tą płytą z Andy'm

La Rocque nie było pewnie trudno namówić

go zagrania gościnnej solówki, tym bardziej,

że coś takiego zdarzyło się również już na

waszym debiucie "The Serpentine Ritual"?

Tak, kazałem mu rozgrzać jego stare palce, by

trochę pomógł, zwłaszcza, że ja też jestem już

stary. I między przerwami na siku i kupowaniem

ciuchów dla starego faceta dziadek

Andy stworzył przyzwoite solo. Ha! Nie, to

był dobry kawałek do zagrania przez niego, a

on oczywiście nie zrobiłby tego, gdyby uznał,

że muzyka była do dupy. Cóż, zrobiłby, gdybym

załatwił mu kilka dziwek i loda, ale to już

inna historia...

Kolejni goście to Chris Lotesto i Joey

Concepcion - dlaczego zależało wam na ich

udziale akurat w tych utworach?

To proste, różnorodność! To sprawiało, że

kawałki były lepsze. Chris grał na basie podczas

ostatniej trasy z Iced Earth, ale jest jednak

gitarzystą, więc zaangażowałem go w solo.

On zrobił rzeczy, których ja nie byłbym w

stanie, więc było idealnie. Joey'ego spotkaliśmy

na trasie z Iced Earth, gdy grał z Sanctuary

i jest świetnym gitarzystą, którego chciałem

zaangażować i oczywiście spisał się wspaniale.

Do tego jest w innym zespole z naszym

wokalistą Brianem. Wiesz, jestem fanem i kocham

słuchać, jak inni chłopcy grają wyśmienicie

na gitarze i czasem nudzi się słuchanie

samego siebie podczas gry, więc było fajnie

współpracować z tymi klaunami.

Ale do wydawców coś szczęścia nie macie,

wędrujecie między różnymi firmami, nie mogąc

nigdzie znaleźć bezpiecznej przystani na

dłużej?

Smutne, prawda? Zespół

naszego kalibru nie

ma żadnej poważnej

wytwórni, która w nas

wierzy. To po prostu

żałosne. Czy to nas powstrzyma?

Nie! To, co

czasem widzimy w większych

wytwórniach to

prawdziwe gówno.

Chyba będziemy musieli

się bardziej postarać

i zacząć nosić maski

albo zatrudnić jakąś gównianą

wokalistkę!

Ponoć firmy fonograficzne

w tradycyjnym

tego słowa znaczeniu

nie są już zespołom do

niczego potrzebne, ale

to chyba nie do końca

prawda, bo jednak sami

nie bylibyście w stanie

zapewnić sobie

większej promocji, reklama

też kosztuje?

Tak, masz rację, pierdolone

wytwórnie, które

rzucają twoim materiałem

o ścianę i oskarżają

cię o sprzedanie Foto: Kill Ritual

się, bo po prostu używają

cię, by wypełnić puste miejsce są bezużyteczne.

Znamy to. Robienie rzeczy na własną

rękę jest kosztownym przedsięwzięciem,

ale przynajmniej wiesz, gdzie idą pieniądze i

możesz tym rozporządzać bez innych zbędnych

osób. Kill Ritual powinni trafić do dużej

wytwórni z budżetem, bez dyskusji. Nikt nigdy

nie przekona mnie, że nie jesteśmy tak dobrzy

czy wartościowi, jak nasi rówieśnicy.

Twardziele z was: ileś zespołów przełożyło

premiery swych płyt z powodu pandemii koronawirusa,

ale wy nie i pod koniec marca

"The Opaque And The Divine" pojawił się

na rynku. Nie jesteście gigantem pokroju

Iron Maiden czy Deep Purple, nie musicie

promować płyty gigantyczną trasą, mogliście

więc sobie na to pozwolić?

Nie mamy nic do stracenia, prawda? Nikt nie

daje nam ultimatum względem tego, co mamy

robić i jak to robić. Pewnie, mogliśmy wydać

płytę kilka miesięcy później, wraz z wszystkimi

innymi zespołami, które czekały i być kolejnym

gównem w toalecie lub wydać ją teraz i

zobaczyć, czy jesteśmy na dobrych torach,

obserwując recenzje i reakcję fanów. To drugie

było dotychczas najlepszym wyborem. Opinie

o albumie są świetne i wygląda na to, że fanom

się podoba.

Plusem tej sytuacji jest również chyba i to, że

ludzie mają teraz trochę więcej czasu, więc

zainteresowani tematem i tak dotrą do Kill

Ritual, czytając choćby recenzje na blogach

czy muzycznych portalach, albo natrafiając

na wasze lyric videos?

Tak, mniej zakłóceń uwagi, więcej czasu by

słuchać muzyki i po prostu ogólnie więcej

czasu. To zupełnie nie było dla nas negatywne

przeżycie, z wyjątkiem faktu, że bylibyśmy teraz

w trasie.

Pewnie cieszyliście się na występy promujące

"The Opaque And The Divine", a tu lipa,

życie koncertowe zamarło i na tę chwilę nikt

nie wie kiedy sytuacja wróci do normy?

Cóż, teraz w Stanach Zjednoczonych mamy

mnóstwo ludzi protestujących bez żadnego

społecznego dystansu, ale hej, to jest w porządku,

bo socjalistyczne media tak to przedstawiają.

Zakazujemy koncertów, ale tysiące

ludzi może się zbierać i protestować. Największa

bzdura. Polityka i kontrola to wszystko, co

obchodzi tych skurwieli. Będziemy z powrotem

na scenie tak szybko, jak będzie to możliwe.

W jakiś sposób wypromujemy ten album.

Ponoć nie marnujecie jednak nadmiaru wolnego

czasu i zamiast bezczynnie czekać na

powrót do koncertowej aktywności pracujecie

już nad materiałem na szósty albumem, czyli

najpóźniej za rok zaskoczycie nas kolejnym

krążkiem?

Mamy EP-kę z czterema kawałkami zatytułowaną

"Thy Will Be Done", która zostanie

wydana przed końcem roku. To zabójcze wokale,

tony solówek i metal bez żadnych ramek.

Materiał to wszystko, od thrashowania do

najdłuższej progresywnej kompozycji jaką

kiedykolwiek skomponowałem. Nowy album

ukaże się na pewno bliżej roku 2022, bo jest

już w procesie pisania. Pozostajemy zajęci.

Mo-że wtedy będziemy wpisani na listę o

otrzymanie wózków inwalidzkich! Ha!

Wojciech Chamryk & Kinga Dombek

KILL RITUAL

107


HMP: No Remorse Records jest chyba

firmą, która tchnęła w Dreamlord nawet nie

drugie, ale wręcz trzecie życie, bo nie wydaliście

przecież niczego od kilkunastu lat, a

"Disciples Of War" jest na dobrą sprawę

waszym długogrającym debiutem?

Babis Paleogeorgos: Cóż, zdecydowanie mogę

powiedzieć, że to prawda. Jako zespół mieliśmy

wiele wzlotów i upadków przez te

wszystkie lata, więc dla nas szansa, by być

częścią rodziny No Remorse Records i móc

wydać nasz debiutancki album to niezmierny

honor.

Pewnie w najśmielszych marzeniach nie

oczekiwałeś tak pozytywnego obrotu spraw

kiedy zespół musiał zawiesić działalność na

początku tego wieku?

Marzenia się spełniają!

Dreamlord byli przez lata pechowcem greckiej sceny, bo w latach 90.

dorobili się tylko kaset demo, a w nowym stuleciu nie dość, że mieli mnóstwo

problemów, to w dodatku czekali na debiutancki album ponad 20 lat. Wydany w

ubiegłym roku "Disciples Of War" zainteresuje pewnie tylko najbardziej zagorzałych

fanów thrashu, trudno jednak nie docenić determinacji zespołu w realizacji

płytowych marzeń.

musieliśmy to zrobić w 2000 roku, mimo, że

można było wybrać alternatywną służbę, w

rzeczywistości było to tak skomplikowane, że

i tak skończyłoby się na normalnej służbie,

bo po prostu było to mniej skomplikowane. I

oczywiście, jak można się domyśleć, to nas

zbiło z tropu. Nie mówiąc o tym, że mieliśmy

straszliwą serię zmian personalnych, co uniemożliwiało

nam podjęcie pierwszego kroku,

przygotowania debiutanckiej płyty.

Kto rzucił pomysł zarejestrowania pierwszej

demówki? Wiedząc, że dysponujecie

niezłym materiałem, w dodatku ogranym na

koncertach uznaliście, że nie ma co dłużej

zwlekać z wejściem na kolejny szczebel rozwoju?

Od pierwszej chwili wiedzieliśmy, że chcemy

wydać naszą muzykę. Więc już w roku 1996

zaczęliśmy nagrywać kasety demo, które krążyły

po Grecji i za granicą. Pomysł był taki,

że gdyby jakaś wytwórnia nas zechciała, to

zrobilibyśmy kolejny krok. W tej fazie lat 90.

nie udało się tego osiągnąć, głównie z powodu

problemów ze składem, ale jesteśmy wdzięczni,

że w końcu się udało.

Ale zakładając grupę byliście pewnie pełni

nadziei, widzieliście się już na okładkach

magazynów, choćby greckiego "Metal

Hammera" i na światowych scenach, bo w

połowie lat 90. było to jeszcze teoretycznie

możliwe?

Mieliśmy pewien artykuł w lokalnej prasie w

Grecji, tak jak recenzje naszych różnych demo

i występów. W latach 90. wszystko było

zdecydowanie inne niż teraz. Wybicie się

było trudniejsze niż obecnie. W dzisiejszych

czasach artyści mają zdecydowanie więcej narzędzi,

by się promować i sprawić, żeby ich

muzyka dotarła do szerszych kręgów.

Szczerze mówiąc były okresy, gdzie zespół

właściwie nie istniał, więc to, że jesteśmy tutaj

wreszcie z płytą w naszych dłoniach i

otrzymujemy bardzo pozytywne recenzje jest

dla nas bardzo satysfakcjonujące. I to, że wreszcie

mamy skład, który jest silny i stabilny,

to też bardzo ważny aspekt!

Czy służba wojskowa w Grecji jest obowiązkowa

dla wszystkich, bez żadnych

wyjątków? Nie można jej na przykład odrobić

w ramach tzw. zastępczej służby wojskowej,

pracując na przykład w szpitalu, tak

jak to bywało w Polsce?

Obecnie jest zdecydowanie więcej alternatyw

do odbywania służby wojskowej. Ale gdy my

Foto: Dreamlord

Ta przymusowa przerwa chyba wybiła was

z rytmu, bo po reaktywacji zespół nie był

zbyt aktywny wydawniczo, wypuszczając

tylko kompilację starszych nagrań "Dreamlord"

w roku 2007?

Zdecydowanie. To był również czas, gdy każdy

z nas usiłował wymyślić w jakim zawodzie

pracować, budowaliśmy kariery i było

też wiele zmian w składzie, więc wszystko to

miało deprymujący wpływ na zespół.

Pamiętasz jeszcze ten dzień, kiedy wasz

pierwszy własny utwór przybrał ostateczną

formę z tekstem włącznie? Utwierdziło was

to w przekonaniu, że podążacie w dobrym

kierunku?

Wspominam to bardzo miło, jako uczucie

wielkiego podekscytowania i satysfakcji. Coś,

co istnieje w twoich myślach i przybiera

kształt w prawdziwym życiu. Więc generalnie

to świetne przeżycie. I, co ważne, do dnia

dzisiejszego pozostało dla nas takie samo.

Zderzenie z brutalną rzeczywistością pewnie

was nieco rozczarowało, ale w żadnym

razie nie zamierzaliście rezygnować z grania,

traktując je jako takie bardzo poważne,

ale jednak hobby?

Kochamy grać, więc poddanie się nie wchodziło

w grę. Niestety, nie możemy żyć z muzyki,

więc każdy z nas ma swoją karierę, co

oznacza, że na tym musimy się skupić.

Graliście regularnie próby, okazjonalnie też

pewnie koncertowaliście, a do tego cały czas

tworzyliście, myśląc o albumie z prawdziwego

zdarzenia?

Robimy próby co najmniej raz w tygodniu,

zazwyczaj dwa razy w tygodniu. Naszą muzykę

piszemy głównie wspólnie, bo chcemy

by każdy miał wkład. I zawsze lubimy grać na

żywo, więc z pewnością teraz, gdy line-up jest

stabilny od tak wielu lat, czujemy się bardzo

silni i gotowi, by grać wszędzie. Praktyka czyni

mistrza!

Dla wielu muzyków, którym przez lata los

rzucał kłody pod nogi, to prawdziwe marzenie,

żeby mieć w domu płytę z prawdziwego

zdarzenia, nie tylko kasety demo czy jakieś

nagrania z prób i nie byliście tu wyjątkiem?

Absolutnie! Mimo, że żyjemy w cyfrowych

108

DREAMLORD


Foto: Dreamlord

czasach streamingu to jednak jest coś niesamowitego

w trzymaniu kopii swojego albumu

w dłoniach po raz pierwszy. To magiczne doświadczenie!

Na jakim etapie prac nad "Disciples Of

War" pojawiła się firma No Remorse Records?

Wiedzieliście od początku, że są

zainteresowani tym materiałem, czy też

przedstawiliście im gotowe nagrania i

dopiero wtedy wyrazili chęć ich wydania?

Gdy No Remorse Records pojawili się, my

już mieliśmy nagrany album. Inne wytwórnie

też wykazywały zainteresowanie, ale No Remorse

Records dzielili z nami taką samą

wizję, więc łatwo było z nimi współpracować.

To bardzo znana i zasłużona wytwórnia, więc

bycie częścią jej katalogu to dla nas niesamowite

przeżycie!

Obecnie wydanie płyty w żadnym razie nie

jest uzależnione od jakiejkolwiek firmy, wiele

zespołów woli wypuszczać swoje nagrania

samodzielnie - wy nie braliście tej opcji

pod uwagę, woleliście oddać swój materiał

w ręce fachowców, którzy zapewnią mu

odpowiednią promocję i dystrybucję?

Pierwotny plan był taki, by pracować z profesjonalistami,

tak jak mówisz. Ale zdecydowaliśmy,

że jeśli żadna wytwórnia nie okaże

zainteresowania to i tak wydamy to samodzielnie.

Ale wsparcie wytwórni zdecydowanie

pomaga nam promować materiał dużo

lepiej, niż bylibyliśmy w stanie zrobić to sami.

Nakłady płyt jednak drastycznie spadają, a

streaming to potęga, ale nie jest rozwiązaniem

dobrym dla muzyki, bo słuchacze,

mając do wyboru taki ogrom dźwięków, nie

są w stanie skoncentrować się na czymś

dłużej, no i trudno jest też wyłowić z tej

masy coś ciekawego dla siebie?

Zgadzam sie z tym. Kiedyś odkładało się pieniądze,

kupowało 1-2 albumy co kilka tygodni,

może pożyczało kilka od przyjaciół i

słuchało się ich całymi dniami. Studiowało

teksty, okładkę, muzykę. Obecnie, z tysiącami

utworów w zasięgu jednego kliknięcia,

ludzie nie potrafią się skupić. Streaming to

świetny sposób dla mniejszych zespołów, by

dotrzeć do szerszej publiczności, ale jednocześnie

natłok płyt utrudnia zespołom wyróżnienie

się.

Myślisz, że będąc zespołem znanym w podziemiu,

nie tylko greckim, macie obecnie

szansę wypłynąć na szersze wody, stać się

w końcu za sprawą "Disciples Of War" grupą

kojarzoną przez większe grono fanów

thrashu?

Bardzo lubimy to, co robimy, zawsze tak było.

Teraz, z "Disciples Of War", zdecydowanie

mamy nadzieję, że dotrzemy to większej

ilości osób, które cieszą się nasza muzyką

i lubią to, co robimy.

Koncerty z tymi bardziej znanymi zespołami,

jak choćby niedawny występ przed

Annihilator, na pewno wam w tym pomogą?

Oczywiście! Dzielenie sceny z Annihilator w

zeszłym roku w listopadzie to było surrealistyczne

doświadczenie. Móc obserwować taki

zespół podczas próby, śledzić co robią, zapisywać

sobie jak operuje taki wielki zespół i

oczywiście zagrać przed olbrzymią publicznością,

to były wartościowe przeżycia, które

zawsze będziemy doceniać!

Zmitrężyliście więc dużo czasu, ale nie

wszystko jeszcze stracone, bo jak to mówią:

życie zaczyna się po czterdziestce?

Lepiej późno niż wcale, jak to mówią

(śmiech). Na pewno mieliśmy w przeszłości

sporo pecha. Ale teraz od sześciu lat mamy

stabilny skład, każdy jest oddany, uwielbia

ten projekt i czujemy się silniejsi niż kiedykolwiek.

Już zaczęliśmy pisać materiał na

następny album i gdy kwarantanna z powodu

koronawirusa się skończy, planujemy grać na

żywo gdzie tylko się da. Więc tak, jesteśmy

podekscytowani!

Życzymy wam więc powodzenia w kolejnych

działaniach związanych z zespołem i

dziękujemy za rozmowę!

Dziękujemy bardzo za uprzejmość! Również

życzymy wam wszystkiego najlepszego i wiadomość

do wszystkich: bądźcie silni, bądźcie

zdrowi i metalowi!

Wojciech Chamryk & Kinga Dombek

DREANLORD

109


HMP: Witaj. Na początek cofnijmy się

może trochę do przeszłości. Reactory powstał

10 lat temu. Czy masz jakiś pomysł na

świętowanie tej rocznicy?

Caue Dos Santos: Witam Cię Bartek, witam

też wszystkich czytelników! Świętowaliśmy

już to racząc się naszym ulubionym greckim

alkoholem i jedzeniem, ale jeśli chodzi o granie

na żywo, wszystko jest zawieszone z powodu

pandemii. Z pewnością zrobimy odpowiednią

imprezę w związku z wydaniem albumu

i kilka innych drobiazgów, gdy tylko nadejdzie

na to odpowiedni czas.

Wspominając swoje początki myślisz, że

Wyciągnąć trochę kopa

Co ma metal wspólnego z energią jądrową? Pozornie niewiele, jednak jeśli

sięgniemy pamięcią to jakieś tam kapele odwołujące się do tego zagadnienia wynajdziemy.

Jedną ze współczesnych grup metalowych zafascynowanych energia

atomowa jest berliński band Reactory, który właśnie wydał swą trzecia płytę

"Collapse to Come". Album, który spodoba się nie tylko miłośnikom thrashu, ale

wszelakic odmian muzyki hardcore.

wielu różnych zespołach. Jak udało Wam się

znaleźć czas na stworzenie kolejnego projektu?

Wszyscy gramy lub graliśmy w innych zespołach,

ale Reactory jest na ten moment naszym

priorytetem. Kiedy robisz coś, co cię

napędza i masz w tym jakiś prawdziwy cel,

zawsze znajdziesz na to czas i siłę. Proste.

Niektóre z tych zespołów są częścią sceny

hardcore lub powerviolece. Gatunki te powszechnie

kojarzone są jako zaangażowane

politycznie. Niektóre z ich muzycznych

wpływów są widoczne, a raczej słyszalne w

muzyce Reactory. A co z tekstami?

Czy Reactory kiedykolwiek dzieliło scenę z

zespołami wykonującymi wspomniane gatunki

muzyczne?

Wiele razy w przeszłości i prawdopodobnie

równie wiele razy będzie to miało miejsce w

przyszłości. Niektórzy z nas naprawdę interesują

się tymi gatunkami i jest to środowisko,

w którym wszyscy czujemy się jak w domu.

Ta muzyka zajmuje sporo miejsca w naszych

sercach i kolekcjach płytowych.

Motyw energii jądrowej wydaje się być tematem

przewodnim w Waszych tekstach. Co

jest źródłem tej fascynacji?

Cóż, nazwanie zespołu Reactory sugeruje, że

wiele naszych motywów lirycznych również

zbliża się do tematu nuklearnego, ale nie

tylko. Osobiście uważam, że jest to fascynujące

źródło energii, które można i powinno

być używane do dobrych rzeczy, ale ma też

bardzo niszczycielską moc, z którą najczęściej

się kojarzy. Jest to bardzo inspirujący temat.

Wasze pierwsze demo "Killed By Thrash"

zostało wydane przez irlandzką wytwórnię

Slaney Records. Dlaczego zdecydowałeś się

na ten krok? Myślę, że w takim kraju jak

Niemcy nie byłoby trudno znaleźć wytwórnię

zainteresowaną Waszymi materiałami.

Kieran był pierwszym kolesiem, którego

zainteresował hałas w naszym wydaniu. Zaproponował,

że wyda pierwszy album i wykonał

kawał dobrej roboty. To, czy wytwórnia

ma siedzibę w Irlandii, Niemczech lub

gdziekolwiek, gdzie nie ma to dla nas większego

znaczenia. Ważne, by było to robione z

pasją, a ludzie mieli przyzwoitą etykę pracy i

dotrzymywali słowa.

metalowa scena zmieniła się w ciągu tych 10

lat?

Szczerze mówiąc, nie śledzimy żadnej konkretnej

sceny, ale z pewnością mogliśmy zaobserwować

naturalny cykl wchodzenia i

wychodzenia z pewnych kręgów w społeczności

metalowej i związanej ze sceną hardcore.

Po prostu robimy to, co chcemy i staramy

się wyciągnąć z tego trochę kopa i zabawy.

Metal w Niemczech ma bardzo lojalnych

fanów i jest ogólnie akceptowany, ale

trzymamy się realiów i mamy świadomość, że

muzyka, którą gramy nie jest przeznaczona

dla mas tylko dla pewnej niszy.

Przed utworzeniem Reactory graliście w

Foto: Reactory

Myślę, że te wpływy tych dwóch scen z

pewnością odbijają się również na tematach

lirycznych. Thrash zawsze był silnie kojarzony

z harcorowym punkiem, dystopijną

tematyką, społeczeństwem i krytyką polityczną.

My tez poruszamy tę tematykę. Myślę,

że byłoby po prostu dziwne, gdybyśmy śpiewali

o smokach, mieczach lub światach fantasy.

Teraz wydaje Was FDA Records, która jest

kojarzona bardziej z hardcorem niż metalem.

Jak zaczęła się Wasza współpraca?

Rico zwrócił się do nas w związku z zainteresowaniem

wydaniem naszego drugiego albumu

"Heavy". Było to w 2016 roku. Wiedzieliśmy,

że wytwórnia ma bardziej death

metalowy dorobek, to stwierdziliśmy, że ta

współpraca może być interesująca. Tak też się

stało.

Właśnie wydaliście Wasz trzeci album

zatytułowany "Collapse To Come". Opisujecie

go jako powrót do Waszych korzeni.

Nie powiedziałbym, że jest to powrót do

naszych korzeni, ale jest mu do nich bliżej,

niż naszemu poprzedniemu albumowi. Sam

proces tworzenia był bardziej instynktowny

niż przemyślany. Nigdy nie podjęliśmy świadomej

decyzji, żeby grać w ten lub inny sposób.

Jak długo powstawał ten materiał?

Wydaje mi się, że od napisania pierwszego

utworu do nagrania całego albumu zajęło

nam trochę ponad rok. Poskładanie wszystkiego

do kupy, próby i przedprodukcja itp.

110

REACTORY


Bez wątpienia był to album, który był naj-lepiej

przygotowani przed nagraniem.

Pracujecie nad teledyskiem do utworu

"Space Hex". Możesz zdradzić coś więcej

na ten temat?

Nie chcemy podawać zbyt wielu szczegółów

przed ukazaniem się tego teledysku, ale

powiem, że wszyscy włożyliśmy dużo w ten

projekt i świetnie się przy tym bawiliśmy.

Wszystkie nasze "aktorskie" kreacje są kręcone

i myślę, że wkrótce rozpocznie się proces

edycji. Tym razem zespół wyrusza w kosmiczną

podróż i przygodę z przyjemną mieszanką

głupkowatego science fiction, brutalnych

ujęć i zbliżeń, obcej krwi, prawdziwego

statku kosmicznego i całego tego jazzu...

Mamy nadzieję, że wkrótce będziemy mogli

to zaprezentować .

"Collapse To Come" ma naprawdę świetną

okładkę.

Nesha jest mózgiem Doomsday Graphics i

od pierwszego dnia odpowiada za graficzną

część wizerunku zespołu, od logo po okładki

albumów i wszystko pomiędzy. Naprawdę

oddaje surowość i ducha muzyki. Jesteśmy

bardzo wdzięczni i dumni z tak owocnej

współpracy.

W przeszłości wspierałeś DRI i Exumer.

Co wam dały te występy?

Mogliśmy dotrzeć do znacznie większej publiczności

i rozpowszechniać naszą muzykę

wśród ludzi i miejsc, do których w innym

przypadku byłoby nieco trudniej dotrzeć tam

na własną rękę. Wszystkie doświadczenia

były świetne i mogliśmy stworzyć profil oparty

na ludziach, którzy chętniej będą słuchać

naszych rzeczy i grać dla bardziej skupionej

publiczności. Myślę, że na tego rodzaju trasach,

jeśli uda ci się nic nie spieprzyć, najprawdopodobniej

tworzy to efekt kuli śnieżnej,

w której miejsca, promotorzy i fani

zwracają większą uwagę na Twój zespół.

Po cholerę nam bas?

Dlaczego akurat ten fragment wywiadu z Giacomo "Capo" Jamesem Burgassim

z grupy Razgate wybrałem na tytuł. Spodobało mi się, że w początkowej

fazie istnienia zespołu chłopaki nie szukali wymówek typu brak basisty (coś, co

dla wielu kapel jest nie do przejścia) tylko wzięli i zaczęli grać. Należy brać z nich

przykład. Nie tylko na muzycznym poletku.

HMP: Razgate na początku swej działalności

był zespołem grającym melodyjny, klasyczny

metal. Co Was skłoniło do zmiany

stylistyki na thrash?

Giacomo "Capo" James Burgassi: To było

bardzo naturalne. Zespół zmieniał się przez

lata, więc zmiany muzyka. Nigdy nie myśleliśmy

o gatunku, w którym graliśmy, wszystko

to było i jest spontaniczne!

Razgate nie jest Waszym pierwszym zespołem.

Tak, osobiście mam inny zespół o nazwie Legionem,

w którym gram na perkusji. Każdy

członek zespołu ma swoje korzenie w innych

projektach, od hardrockowych po black metalowe.

Wszystkie nasze doświadczenia pomagają

nam grać teraz w Razgate.

Zaczęliśmy grać bez basisty. Czy trudno

było znaleźć kogoś, kto spełniłby Twoje

oczekiwania?

Nie… to było tak: mamy gitary i perkusję,

więc możemy zacząć coś tworzyć. Po cholerę

nam bas? Poważnie, na początkowym etapie

naszej działalności nie w ogóle nie myśleliśmy

o basiście ale gdy tylko trafił się odpowiedni

gość na to stanowisko, od razu uzupełniliśmy

braki.

W Waszej biografii możemy również przeczytać,

że pewne personalne zmiany wstrzymały

Wasz rozwój.

Nie wiem jak dla reszty zespołu, ale dla mnie

każda zmiana jest dla mnie pozytywna i czyni

nas lepszymi. Możesz usłyszeć i poczuć naszą

historię poprzez nasze albumy.

Macie nowego perkusistę Iago Bruchiego.

Jak dołączył do zespołu?

Ooh, Iago to absolutna bestia! Uwielbiam to,

jak gra z nami i innymi jego zespołami. Po

odejściu Edoardo (byłego perkusisty) zimą

2018 roku szukałem perkusisty, który mógłby

przenieść Razgate na inny poziom i Iago

był moim pierwszym wyborem. Dołączył do

zespołu na krótko przed trasą koncertową

"Welcome Mass Hysteria" w styczniu 2019

roku. Jestem bardzo dumny i cieszę się, że

mogę z nim od tamtej pory grać.

Wasz nowy album nosi tytuł "After The

Storm... the Fire". Czy moglibyśmy potraktować

ten tytuł jako coś w stylu opisu

Waszej muzyki?

Czemu nie?! Chcieliśmy zrobić thrashową

Foto: Razgate

W całej swojej historii masz tylko jedną personalną

zmianę. Co sprawia, że Wasz skład

jest tak stabilny?

Wszyscy jesteśmy po prostu wyluzowanymi

facetami, którzy nadal lubią grać szybką muzykę,

upijać się piwem, naćpać ziołem i spędzać

razem dużo czasu i to nas trzyma razem.

Dziękuję bardzo za wywiad

Chcielibyśmy podziękować za miłe pytania i

zainteresowanie Reactory. Jeśli chcielibyście

zakupić jakiś gadżet, co z pewnością bardzo

nam to pomoże w tych czasach wejdźcie do

sklepu na naszej stronie. Albo skontaktujcie

się z nami za pośrednictwem naszych serwisów

społecznościowych. Do zobaczenia

wkrótce.

Bartek Kuczak

RAZGATE 111


płytę bez zbytniego pieprzenia, frontalnego

ataku… i oto jest. Po "Powitalnej masowej

histerii" jest ogień!

Album ma świetne otwarcie. "Lacrimosa

Dies" jest jak tytułowy ogień. Czy gdy powstawał,

wiedzieliście już, że to będzie utwór

otwierający?

"Lacrimosa Dies" został napisany przez gitarzystę

Federico Rocchiego, mojego przyjaciela

i kolegę z zespołu Legionem. Jest idealny

w tego rodzaju piosenkach, więc było dla

mnie naturalne, że powierzyłem mu stworzenie

otwarcie albumu. Uwielbiam tego rodzaju

intro na thrashowym albumie. Ta piosenka

była pierwszą ukończoną podczas nagrywania

płyty, nigdy w to nie wątpiłem.

Jak więc wyglądał proces tworzenia całości?

Chcieliście zagrać płytę, która byłaby kontynuacją

Waszych starszych albumów, czy

chcieliście stworzyć nową jakość?

Przyniosłem kilka riffów i zaczęliśmy grać. To

wszystko wyszło naturalnie! Nigdy nie chcemy

robić czegoś, co robiliśmy w przeszłości,

więc zawsze staramy się zrobić coś nowego i

świeżego.

Czy są jakieś piosenki, które wymagają więcej

czasu na komponowanie i aranżowanie

niż inne?

Nie, możemy poczuć, kiedy piosenka jest

skończona lub kiedy brakuje jej czegoś. Napisaliśmy

ten ostatni album w około 4-5 miesięcy.

Foto: Razgate

Jesteś zwykle porównywany do Toma Arayi.

Czy uważasz, że Tom jest najlepszym

thrashowym krzykaczem na świecie?

Tak, oto jest pytanie! Moimi osobistymi idolami

są James Hetfield i Tom Araya, więc co

mogę powiedzieć więcej? Uwielbiam wokal

Jamesa i styl grania, ale przede wszystkim

Tom Araya jest czołowym thrashowym

screamerem. Mam podobną do niego barwę,

ale nigdy go nie naśladuję.

W jednym z wywiadów powiedziałeś, że

głównym tematem Waszych piosenek jest

nihilizm. Co dla Ciebie oznacza ten termin?

Myślenie o pustce mnie przeraża, ale wiem,

że to część życia. Co jest po śmierci? Jakie jest

znaczenie śmierci? Co kryje się w otchłani

umysłu? ... może nicość to pokój, może strach,

może to ta sama twarz, może twoje sumienie.

Nihilizm sprowadza to wszystko do

pierwotnego terroru, końca i początku

wszechświata.

Teksty wielu zespołów thrash metalowych

są zaangażowane politycznie. Postanowiłeś

pójść inną drogą. Jakie były powody?

Kiedy piszę teksty, czerpię inspirację ze

wszystkiego, co mnie otacza. W moim pisaniu

nie ma reguł, ale nie lubię zbyt nachalnego

łączenia polityki z muzyką.

Album ma pozytywne recenzji w sieci. Czy

jesteś zadowolony z tych opinii?

Oczywiście w każdej części sieci i na świecie!

Jesteśmy bardzo dumni.

Na okładce albumu widzimy dziwne stworzenie.

Co to w ogóle jest za monstrum?

Edoardo Natalini stworzył tę okładkę, a

nam się bardzo spodobała. Stworzenie to reprezentuje

przerażenie wynikające z samego

faktu chodzenia po Ziemi i stawienie czoła

człowiekowi (lub rasie ludzkiej) w nowej epoce

kamienia, być może po burzy…

OK, wydaliście trzeci album. Co dalej?

Mamy nadzieję, że następnej zimy będziemy

mogli odbyć naszą pierwszą europejską trasę

koncertową przełożoną z powodu pandemii.

Mamy nadzieję, że ta sytuacja jak najszybciej

się skończy, chcemy grać na żywo, głośno i

szybko!

Bartek Kuczak

HMP: Należycie do tego pokolenia metalowców,

które odkryło dla siebie inne odmiany

metalu dopiero po latach grania jego

najbardziej ekstremalnych odmian - powrót

do korzeni jest czymś, co prędzej czy później

przytrafia się każdemu muzykowi?

Johnny Hällström: Dla mnie osobiście kontakt

z korzeniami zawsze istniał. Dorastałem

w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych

i doświadczyłem całego rozwoju, od hard

rocka do heavy metalu, a te wszystkie grupy z

tamtego okresu zawsze były moim największym

źródłem inspiracji. Tak naprawdę nie

słucham heavy metalu nowszego niż tego z

połowy lat dziewięćdziesiątych, a nawet te

nowsze zespoły, które lubię, są mocno zainspirowane

korzeniami gatunku.

Dość szybko po założeniu zespołu nagraliście

debiutancki album "Hystero Epileptic

Possessed", ale na drugi trzeba było poczekać

prawie pięć lat - uznaliście, że jak już

kontynuować działalność, to trzeba przyłożyć

się do komponowania, etc. bardziej, czy

też były inne powody?

Ogólnie to połączenie kilku przyczyn, po

przez bardziej krytyczne spojrzenie na to co

robimy i jak komponujemy, po zwykły pech.

Nasz perkusista miał kilka wypadków, które

opóźniły nagrania czy próby zespołu. Sporo

też czasu minęło, zanim album został wydany.

Mamy nadzieję, że następna płyta pojawi

się wcześniej.

Lubujecie się w długich, rozbudowanych

utworach - to takie programowe założenie,

lepiej wypowiadacie się w takich bardziej

złożonych formach?

Szczerze mówiąc, tak naprawdę nigdy nie zastanawiałem

się nad tym, jak długo powinna

trwać kompozycja. Po prostu stworzyłem

utwory, które okazały się dość długie. Ale

może na następnym albumie będą krótsze?

Obecnie jestem na etapie ogarnięcia recenzji

oraz krytycznych uwag i zastanawiam się jaki

będzie następny krok do ulepszenia naszej

muzyki.

Gracie heavy/doom metal w wydaniu najbardziej

klasycznym z możliwych, a do tego

lubicie konkretnie, blackowo przyłoić - list

przebojów z takim podejściem pewnie nie

podbijecie, ale na koncertach możecie sobie

poszaleć?

Prawda, ale też nie do końca. Gramy przede

wszystkim to, co sami lubimy i tak, aby dobrze

pasowało do niektórych blackmetalowych

wpływów. Ważne jest również to, co

nasi fani chcą usłyszeć. Na "Bloodlines" jest

trochę eksperymentów z black metalem, ale

już zdecydowaliśmy, że następny album będzie

bardziej tradycyjny. Nie zamierzamy

tworzyć drugiej części "Bloodlines".

Możecie już liczyć na większe zainteresowanie

fanów, szczególnie w swoich okolicach,

generalnie Holandii czy też wciąż

mozolnie przebijacie się do ich świadomości,

w myśl zasady: nieważne ile jest ludzi, my i

tak damy z siebie wszystko, jakbyśmy grali

na Wacken przed wielotysięcznym tłumem?

Zawsze dajemy z siebie sto procent podczas

koncertu, nie ma znaczenia, ile osób jest pod

sceną. Oczywiście świetnie jest grać w klubach

poza Holandią i poznawać nowych ludzi

różnych narodowości i zobaczyć, jak wyglą-

112

RAZGATE


dają lokalne sceny. Nie graliśmy jeszcze we

wschodniej Europie, świetnie byłoby zagrać w

Polsce.

Plusem takiego podejścia jest również to, że

ludzie przychodzą na koncert takiego zespołu

ponownie, a do tego reklamują go wśród

kumpli, co stopniowo przekłada się na coraz

większą publikę i tak kręci się to coraz bardziej?

Rzeczywiście tak się dzieje. Nie zawsze, ponieważ

nie jesteśmy zbytnio znani i wiele

osób nas jeszcze nie słyszało, ale zauważyliśmy,

że jak przybywamy na miejsce koncertu,

wszyscy zastanawiają się kim jesteśmy, ale po

występie wszyscy są bardzo podekscytowani i

natychmiast kupują naszą płytę.

Powrót do korzeni

Wstępy do kolejnych wywiadów mogłyby obecnie

być kopiowane z jakiegoś szablonu, bowiem

sytuacja wielu zespołów jest bliźniaczo podobna.

Ot, holenderski The Spirit Cabinet: napracowali

się nad drugą płytą, termin wydania

"Bloodlines" był ustalony z pewnym wyprzedzeniem

i proszę - nie mogą promować płyty,

wszystkie plany legły w gruzach. Plus tej sytuacji

jest jednak taki, że gitarzysta już zapowiada,

że kolejny album jego grupy będzie bardziej

tradycyjny, bez blackowych naleciałości.

Urfaust, a Ván Records wydał już sporo ich

muzyki, więc przedstawił nas im, a oni postanowili

wydać nasze albumy. Mieliśmy z tym

szczęście.

"Devils In The Details" to dobra próbka

waszych umiejętności i zarazem utwór

reprezentatywny dla całej płyty - to dlatego

nakręciliście do niego teledysk?

Zastanawialiśmy się, jak promować nasz album,

pomyśleliśmy, że dobrym pomysłem

jest zrobienie klipu. Potem pytanie brzmiało,

z którego utworu powinniśmy skorzystać, ale

od razu zgodziliśmy się, że "Devils In The Details"

to najlepsza kawałek do takiej promocji,

ponieważ jest chwytliwy, krótki i najlepiej

reprezentuje nasz zespół i album.

Jeszcze kilkanaście lat temu młode zespoły

mogły marzyć, że może kiedyś staną się tak

znane jak Judas Priest czy Iron Maiden.

Teraz jest to już wręcz nieprawdopodobne.

Coraz więcej zawodowych muzyków ma też

problemy z utrzymaniem się z grania - słyszy

się historie o tym, że nawet bardzo

znane zespoły muszą oszczędzać na wszystkim,

nie mając na przykład w trasie technicznych,

co kiedyś było nie do pomyślenia,

muzycy muszą chwytać się zwykłych zajęć

by przeżyć. Jak więc widzicie przyszłość

The Spirit Cabinet za kilka czy kilkanaście

lat, tym bardziej, że po pandemii może być

jeszcze trudniej, szczególnie takim zespołom

jak wasz?

Naszym celem nie jest bycie sławnym ani zarabianie

na graniu. Wspólne granie naszej

ulubionej muzyki, to tylko nasze hobby.

Byłoby miło, gdybyśmy mogli zrezygnować z

pracy i w ciągu dnia spędzać czas w studio

albo koncertować, i dostawać za to mnóstwo

gotówki, ale myślę, że to tylko niedościgłe

marzenie każdego współczesnego muzyka.

Wojciech Chamryk, Kacper Hawryluk,

Paweł Gorgol

To świetnie! Nie ma jednak co ukrywać, że

młodej kapeli, nawet złożonej z doświadczonych

czy w pewnych kręgach rozpoznawalnych

muzyków jest ciężko, szczególnie z

tego względu, że teraz metalowych zespołów

jest od licha i ciężko się czymś w tym

natłoku wyróżnić?

Po prostu musisz się czymś wykazać. Jeśli

grasz dobrą muzykę, zawsze znajdą się ludzie,

którzy zwrócą na nią uwagę, nawet jeśli cię

nie znają. Chyba, że wylądujesz na niewłaściwym

festiwalu, z zespołami tylko w określonym

podgatunku. Jeśli dostaniemy rezerwację

na festiwal z tylko grupami blackmetalowymi,

może się zdarzyć, że nikt nie polubi naszej

muzyki z powodu czystego wokalu i powolnych

riffów. Ale staramy się tego unikać.

Teraz doszła do tego epidemia koronawirusa

i życie, nie tylko muzyczny świat, stanęło na

głowie. Nie ma koncertów, nie możecie promować

"Bloodlines" - można się wkurzyć,

ale nie ma co załamywać rąk, tylko myśleć o

tym, co będziecie robić, gdy sytuacja wróci

do normy?

Tak, nie możemy zrobić zbyt wiele. Najważniejsze

jest zachowanie zdrowia, a promocja

naszego albumu będzie naszym kolejnym

problemem. Tymczasem wciąż piszę nowe

utwory i próbuję wykorzystać tę okropną sytuację

jako źródło inspiracji.

Wiele zespołów wydaje swe płyty samodzielnie,

ale wy obraliście inną taktykę i

szukaliście wydawcy. Jak okazało się z powodzeniem,

dzięki czemu wasze oba albumy

ukazały się nakładem Ván Records, czyli

według nich też macie to coś?

Nasz wokalista udziela się także w kapeli

Foto: The Spirit Cabinet

THE SPIRIT CABINET 113


Bycie metalowcem oznacza również bycie fanatycznym

kolekcjonerem

Oz ze szwajcarskiej grupy Piranha to naprawdę wyluzowany koleś, z

którym chętnie napiłbym się piwa, gdybym tylko miał okazję. W poniższym wywiadzie

w swój dość wesołkowaty sposób opowiedział nam o historii zespołu, debiutanckiej

płycie "First Kill" oraz o tym, jak z kumplami lubią spędzać czas.

HMP: Witaj. Piranha istnieje od 2013 roku,

ale wcześniej udzielałeś się w rożnych kapelach.

Zdradzisz coś więcej na ten temat?

Oz "Atom Smasher": Przede wszystkim

chciałbym podziękować za chęć rozmowy z

nami, a właściwie tylko ze mną. Mam nadzieję,

że uda mi się reprezentować tutaj cały zespół

najlepiej, jak to tylko możliwe. A więc zacznijmy

od początku. Prawie każdy z nas był wcześniej

związany z innymi kapelami. Ale jest jeden

naprawdę zabawny fakt dotyczący George'a

i mnie. Jak zapewne wiesz, jestem jednym

z założycieli grupy Excruction powstałej w

1983 roku. W 1986 roku zdecydowałem się

odejść i zgadnij, kto został moim następcą?

Dokładnie! To rzeczywiście był George. A

więc… w miarę upływu lat i na próżno także

wielu zespołów, George i ja spotkaliśmy się w

2005 roku, ponieważ planowano ponowną reaktywację

Excruction. Ale tym razem ze

wszystkimi członkami, którzy kiedykolwiek

niej grali. W ten sposób poznałem George'a

po raz pierwszy. Potem George odszedł około

2008 roku, a ja podążyłem tymi samymi krokami

w 2010. Rok później ponownie spotkałem

George'a na koncercie i powiedział: "Hej!

czy to prawda, opuściłeś Excruasion?" i nie czekając

na żadną odpowiedź, po prostu poprosił mnie,

bym dołączył do nowego projektu o nazwie

2Black. Tak więc nasz dynamiczny duet został

ponownie zjednoczony To właśnie w 2Black

spotkałem Andy'ego po raz pierwszy. Gdy w

2Black zaczęło robić się paskudnie, wszyscy

trzej zdecydowaliśmy się odejść. Właściwie w

tamtym czasie nie było jeszcze żadnych planów

założenia nowego zespołu.

Powiedz mi, czy zazwyczaj tworzycie razem

swoją muzykę, czy może tylko niektórzy z

was są za to odpowiedzialni?

Zwykle razem, dlatego tak długo trwa wymyślanie

nowych kawałków. To znaczy, George

czasami pisze w domu riffy, ale przez większość

czasu ich nie używamy. Ale to nie jest

tak, że nie lubimy jego riffów, a la contraire

mon am? (śmiech). Nie, po prostu czekamy na

tak zwaną magiczną chwilę. Wiesz, kiedy grasz

razem i z pomysłem, czujesz, że dzieje się coś

wyjątkowego. I wiemy, że to jest to wtedy, gdy

patrzymy na siebie z podziwem, a ostatecznym

potwierdzeniem jest to, że George śmieje się z

ostatniego tonu. (śmiech) Jak powiedział kiedyś

Ronnie James Dio podczas nagrywania

"Holy Diver", wiedzieli, że to będzie coś wielkiego.

Właśnie wydaliście Wasz nowy album "First

Kill". Jak długo żeście nad nim pracowali?

Uff, zajęło nam to cholernie dużo czasu. Właściwie

to nagraliśmy całość dwukrotnie. Tak,

dobrze słyszałeś, dwa razy. Najpierw nagraliśmy

album w naszej sali prób. Basista, który był

z nami w tym czasie, zajmował się całą inżynierią

i nagraniami. Kiedy całość została w zasadzie

skończona, a następnym krokiem było

ostateczne miksowanie i mastering, zrobiło się

naprawdę paskudnie. Nie będę wdawać się w

szczegóły, ale wynik był taki, że wszystkie

ścieżki uległy zniszczeniu i to nieprzypadkowo.

Były więc teraz dwie rzeczy do zrobienia,

wymyślenie nowego planu i szukanie nowego

basisty. Zajęło nam to więc kolejne sześć mieięcy.

Od tamtej pory mamy zasadę, że nigdy

nie planujemy imprezy z okazji wydania, dopóki

nie weźmiemy finalnego produktu w swoje

ręce. Musisz wiedzieć, że za każdym razem,

gdy Piranha planuje przyjęcie z okazji wydania,

sprawy nie układają się tak, jak powinny.

(śmiech).

114

PIRANHA

Foto: Piranha

Czytałem gdzieś, że na dobrą sprawę Piranha

powstała podczas imprezy przy grillu i piwie.

Czy to prawda?

Cholera, nie inaczej! (śmiech). Jak każdy może

się domyślić, Andy, George i ja utrzymywaliśmy

naszą przyjaźń nie tylko na polu muzycznym.

George właśnie zadzwonił do mnie pewnego

dnia i zaprosił mnie na B&B (grill i piwo).

Wiesz co, patrząc teraz wstecz, podejrzewam,

że George wówczas zaplanował założenie

nowego zespołu i że to był prawdziwy cel

tej imprezy. Ale żarty na bok, trochę piw i kiełbasek

później, Adrian (Son of Satan, jak śpiewało

Running Wild ) inny nasz przyjaciel powiedział:

"Cześć, świetnie się ze sobą dogadujecie,

dlaczego po prostu nie założycie zespołu?" Spojrzeliśmy

na siebie i jestem pewien, że każdy z nas

pomyślał wówczas to samo: "Adrian (Son of

Satan - to mi się nigdy nie znudzi) może mieć

rację…". Po prostu zgodziliśmy się to zrobić, a

potem sam wiesz kto podrzucił kolejną ideę

"Chłopaki, myślę, że powinniście nazwać Wasz zespół

Piranha !" Więc tak to było. Na szczęście

nie musieliśmy płacić Adrianowi (Son Of Satan!

Dobra, dobrze, przestaję) za wszystkie jego

pomysły (śmiech).

Czyli rozumiem, że proces powstawania tej

płyty to dość trudne doświadczenie.

Rzeczywiście, nie było ono łatwe. To znaczy,

po takim doświadczeniu wiele zespołów dało

by sobie siana. Ale na szczęście wyszliśmy z tego

dużo silniejsi. Nawet nasza przyjaźń stała

się silniejsza. To był moment, w którym zdaliśmy

sobie sprawę, że jesteśmy właściwymi

facetami robiącymi razem właściwą rzecz.

Szczerze mówiąc, nigdy nie czułam się w zespole

tak dobrze, jak z tymi gośćmi. Cóż, w sumie

to było prawdziwe tour de force, ale wynik

tego wszystkiego jest najważniejszy, prawda?

No prawda. A co z tekstami? Czy ich przesłanie

jest dla Was istotne?

Mhh… szczerze, to jest pytanie do Andy'ego.

Podałby ci więcej szczegółów na ten temat. Ale

mogę Cię zapewnić, że teksty są dla niego bardzo

ważne, tak jak i dla nas. Andy wnosi do

tekstów wiele ze swojego codziennego życia.

Większość z nich pochodzi z jego osobistych

doświadczeń, a niektóre są czymś w rodzaju

krytyki społeczeństwa. Ale nie ze słynnym

palcem wskazującym na kogokolwiek. Raczej

jest to pisane z punktu widzenia autorefleksji.

Jeśli chodzi o teksty, powiedziałbym nawet, że

mają one nieco punkowy charakter.

Zdecydowaliście się wydać ten album jako

CD oraz wersję cyfrową. Który z tych formatów

jest Ci bliższy i dlaczego?

Myślę, że nam wszystkim zdecydowanie bliżej

do nośników fizycznych. Bycie metalowcem

oznacza również bycie fanatycznym kolekcjonerem.

Chociaż nie jestem w tym szczególnie

ortodoksyjny. Radio w moim samochodzie nie

posiada odtwarzacza CD. Z tego też powodu

naprawdę zacząłem doceniać wszystkie platformy

streamingowe. Z drugiej strony mam na

myśli, że to są znaki czasu, prawda? Jeśli


chcesz, aby Twoje materiały zostały wydane,

musisz być otwarty na wszystkie nowe technologie.

Nawet AC/DC musiało to zaakceptować.

Okej, to prawda, zaproponowano im grube

miliony, żeby w końcu wydać ich dyskografię

na iTunes. Ale w rzeczywistości Angus Young

bardzo długo odmawiał przejścia na technologię

cyfrową, ponieważ a) zbiera tylko winyle i

b) nigdy nie wiedział, jak używać iPoda

(śmiech).

Skoro już padł temat winyli, to myślę, że

okładka albumu wyglądałaby dobrze w formacie

dużej, czarnej płyty. Czy są na to

szanse?

Chcielibyśmy, aby płyta została wydana jako

winyl. Wyobraź sobie, jak świetnie wyglądałaby

okładka Roberta. Ale to nie była kwestia

wyboru, to była tylko kwestia pieniędzy. Początkowo

naprawdę myśleliśmy o szukaniu jakiejś

wytwórni, która wydałaby to na winylu.

Nie żeby ten pomysł był pogrzebany ale dziś

są na to małe szanse. Naprawdę chciałbym żeby

został on wydany przez No Remorse Records.

Moja absolutnie ulubiona wytwórnia

płytowa. Myślę, że następnym razem, gdy będę

na festiwalu, powinienem porozmawiać z

ekipą No Remorse… Myślę, że byłby to świetny

pomysł. Jeśli byliby zainteresowani, kupiłbym

w zamian jakieś płyty (śmiech).

Zabawną rzeczą jest fakt, żeby zrozumieć

całą koncepcję tego obrazka, powinniśmy

spojrzeć na tył płyty. Skąd pomysł na taką

grafikę?

To, co mieliśmy na myśli, to przede wszystkim

klasyczna okładka thrash metalowa nawiązująca

do lat 80-tych. Myślę, że to George przywołał

pomysł gigantycznej zabójczej piranii

wynurzającej się z głębin. Pomysł ten spodobał

mi się od pierwszej chwili, będąc wielkim fanem

wszystkich części "Szczęk". Więc zainspirowały

nas wszystkie te filmy, które zapewne

znasz i było jasne, że przy takiej nazwie zespołu

nie ma zbyt wielu opcji. Ale jeśli odnosisz

się do tego cholernego bałaganu, to już nie

był nasz pomysł. Szczerze mówiąc, nie lubimy

patrzeć, jak ludzie są zabijani. Roberto wymyślił

ten projekt i po prostu nam się spodobał.

"First Kill" ukazało się pod szyldem Ozmosis

Records. Wolisz nagrywać dla wytwórni czy

być niezależnym i samodzielnie wydawać albumy?

Muszę powiedzieć, że to zależy. To znaczy,

jeśli jesteś w stanie zarabiać na życie z wydawania

własnych płyt, to jest to absolutnie

wspaniałe. Ale ponieważ doświadczyłem całej

ciężkiej pracy, jaką George włożył w to wydawnictwo,

mając poza zespołem normalną

pracę, uważam, że byłoby wspaniale, gdyby

wytwórnia mogła wykonać całą tę robotę. Żadne

pieniądze na tym świecie nie są w stanie

odwdzięczyć się ciężkiej pracy George'a, kiedy

nasz debiut w końcu został wydany. Ozmosis

Record była początkowo wytwórnią, którą założyłem,

aby wydawać wszystkie moje inne

projekty. Ale ponieważ sprawy nie potoczyły

się tak, jak planowałem, wpadłem na pomysł,

aby nasz debiut był pierwszym oficjalnym wydawnictwem

Ozmosis Records i w jakiś sposób

być dumnym z tego, że jest to numer 001.

Album, o którym rozmawiamy, ukazał się

kilka miesięcy temu. Co myślisz o reakcjach i

opiniach na temat Waszej muzyki? Słyszałem,

że boisz się czytać recenzji w takich

magazynach, Metal Hammer lub Rock

Hard. Czy w końcu się przełamałeś i to

zrobiłeś? (śmiech)

Dostaliśmy świetne recenzje. Byliśmy zaskoczeni

wielką akceptacją na scenie. Jest taki

kanał na YouTube "New Wave Of Old

School Thrash Metal - NWOOSTM", który

być może znasz. OK, więc właśnie zapytaliśmy

ich, czy chcą umieścić naszą muzykę na swoim

kanale. Tak więc pierwszego dnia "First Kill"

pojawiło się na YouTube, było mnóstwo wyświetleń,

wiele świetnych reakcji i fantastycznych

opinii. Szczerze mówiąc, byłem trochę

przytłoczony. Parę dni zajęło mi uświadomienie

sobie, co się dzieje. Tak, w końcu się udało,

ale nie dlatego, że szukałem recenzji, ale dlatego,

że moi przyjaciele właśnie publikowali recenzje

na moim WhatsApp, nie miałem innego

wyboru, aby to zrobić (śmiech). Jedynie recenzja

w Rock Hard była pewnym rozczarowaniem.

Kończyło ją zdanie w stylu "Tylko dla

tych, którzy mają za dużo pieniędzy i nie wiedzą na

co je wydać". Okej, teraz mogę się z tego śmiać.

Po prostu płyta nie trafiła w gust tego dziennikarza

opinię i miał prawo wyrazić to, co myśli.

Ale Frank Albrecht z Deaf Forever napisał

nam fantastyczną recenzję.

Grasz klasyczny thrash metal, ale jestem

pewien, że masz bardzo różne zainteresowania

muzyczne.

Zgadłeś. Jeśli chodzi o siebie, to naprawdę

kopie NWOBHM, żeby nie powiedzieć, że

jestem wielkim fanem tego ruchu. Szczerze

mówiąc, wolę ten styl. Również dobry, staroświecki

amerykański metal jest jednym z moich

ulubionych gatunków w metalu i gdybym

miał wymienić wszystkie zespoły, to nigdy by

się nie skończyło. By wymienić tylko kilka,

Kiss, AC/DC, MSG, Venom, Hellhammer,

Rush, Tygers of Pan Tang, wszystko, co kiedykolwiek

wydało Black Sabbath, wczesny

Judas Priest, Scorpions, Motörhead, Baron

Rojo i tak dalej. Na przykład George jest wielkim

fanem Uriah Heep, The Sweet, Anvil i

Status Quo. W zespole jest kilku facetów, którzy

słuchają takich rzeczy jak The Haunted,

Alter Bridge, Five Finger Death Punch i

Dream Theater. To, co naprawdę mi się przydarzyło

po koncercie, to to, że dziewczyna

podeszła do mnie i uderzyła mnie w ramię, a

ona powiedziała: "Jak śmiesz! Widząc was na scenie

w koszulkach Scorpions i Uriah Heep,

pomyślałem, że też tak gracie… Po prostu wciąż nie

mogę w to uwierzyć!" (śmiech) Hej człowieku,

przysięgam, śmiałem się do rozpuku! Przyznaję,

że jakoś tam ją nawet rozumiem. (śmiech).

Jeśli przyjrzysz się naszym utworom, przypuszczam,

że dostrzeżesz, że wpływ nie tylko

zespołów thrashowych. Na przykład "Rage of

Fire", "Target Failed" i "No More Voices" to tylko

kilka z nich.

Wasz styl narodził się spontanicznie, czy jest

to efekt kompromisów?

To było rzeczywiście spontaniczne. Nie chcieliśmy

w pierwszej kolejności wkładać się w kaftan

bezpieczeństwa. Od początku obowiązywała

zasada, że nie ma reguł. Robimy to, co

chcemy. Uwielbiamy czerpać z innych styli w

naszej muzyce. Ale nie narzucamy sobie tego.

Nasz główny celem jest to, aby każdy w zespole

czuł się komfortowo z tym, co robi. Wygląda

na to, że w zespole mamy jakieś ukryte

lub niewypowiedziane prawo weta? Jeśli choćby

jeden z nas nie jest zadowolony z pomysłu,

to go odrzucamy (śmiech).

Obserwujemy wzrost popularności różnych

podgatunków klasycznego metalu. W dzisiejszych

czasach mamy wiele młodych zespołów

grających heavy / thrash metal i bardzo

trudno jest być na bieżąco do tego stopnia, by

nie przegapić co ciekawszych rzeczy. Nie

boisz się, że tej scenie grozi pewne przeładowanie?

Cóż, hipokryzją byłoby stwierdzenie, że boję

się bardzo przesyconej sceny, ponieważ Piranha

jest jej częścią. Ale wiem, co masz na myśli,

bardzo trudno jest naprawdę dogonić wszystkie

nowe zespoły. Chodzi mi o to, że to wspaniale,

że tak wielu młodych i utalentowanych

ludzi utrzymuje przy życiu ducha metalu, ale

nie sposób ich wszystkich słuchać. A szkoda,

bo jestem pewien, że jest tak wiele świetnych

zespołów, które nigdy nie osiągną popularności,

ponieważ nikt nie wie, że istnieją. Ale jeśli

się nad tym zastanowić, to samo stało się z ruchem

NWOBHM, a także z amerykańską sceną

metalową. Dzięki internetowi możemy teraz

odkryć wszystkie współczesne i dawne pasma.

Zbyt wiele pasm znalazło się w zasięgu radaru.

Muzyka zespołów, o których istnieniu

mało kto pamięta dziś jest w zasięgu ręki. W

tym momencie naprawdę doceniam, że jest teraz

tak wiele wytwórni, które wypuszczają te

wszystkie utracone klejnoty… i to może być

jedno z wyjaśnień, dlaczego klasyczny metalowy

styl znów jest tak popularny w dzisiejszych

czasach.

Jakie są Twoje plany na najbliższą przyszłość?

Cóż, na pierwszym miejscu lub z krótkoterminowego

punktu widzenia, w planach jest promowanie

"First Kill" koncertami. Ale niestety,

z powodu tego całego covid-a, wszystkie gigi

zostały odwołane. Naprawdę nie wiem, czy ten

jeden koncert w maju się odbędzie. Nikt nie

wie, jak długo to wszystko potrwa. Brak prób

zespołu w tej chwili, żadnych występów. Niestety

taka jest rzeczywista sytuacja. Przynajmniej

potwierdzono nam, że zagramy na festiwalu

w październiku tego roku tutaj, w Szwajcarii,

i nie możemy się doczekać. Jesteśmy naprawdę

wygłodniali i gotowi do gry na żywo!.

Dziękuję bardzo za ten wywiad.

W imieniu całego zespołu dziękujemy! Bardzo

to doceniamy. A także dziękujemy za utrzymanie

ducha metalu przy życiu dzięki waszemu

zaangażowaniu w metalową społeczność.

Keep It Loud, Keep It Heavy!

Bartek Kuczak

PIRANHA 115


ponowne spotkanie, ale to nie było by fair w

stosunku do byłych członków Crusader czy

nowych chłopaków. Chcemy być oceniani za

nasze własne zasługi, a nie za coś z przeszłości.

Własna tożsamość

Chociaż nie popisali się co do wyboru nazwy, bo kilku metalowych łowców

działało bądź wciąż działa już od lat 80., to jednak Belgowie z Hunter mają

coś do powiedzienia. Grają bowiem tak jak w latach 80., tradycyjny heavy w ich

wykonaniu jest dynamiczny, surowy i nie pozbawiony też melodii, a do tego brzmi

jak należy, bez cyfrowego posmaku. W dodatku zespół tworzą doświadczeni muzycy,

a nazwy ich wcześniejszych zespołów na pewno obiły wam się o uszy.

Hunter to swoista kontynuacja Crusader,

zespołu dość znanego w metalowym podziemiu

na początku lat dwutysięcznych. Co

sprawiło, że po bardzo udanej płycie "Fools"

zanotowaliście za sprawą kolejnego albumu

"SkinClad" spadek formy, a ostatecznie zespół

rozpadł się?

Joost Vlasschaert: Chciałbym podkreślić, że

nie mam nic wspólnego ze "SkinClad". Opuściłem

zespół przed tym, z powodu nieprzejednanych

różnic z jednym z muzyków Crusader.

Szkoda, bo mieliśmy tendencję zwyżkową.

Hunter jest kontynuacją Monster Joe,

tak jak kontynuacją Crusader, bowiem od

dwudziestu lat gram w sekcji rytmicznej.

David Walgrave: Dużo się wydarzyło między

"Fools" a "SkinClad". Ludzie się zmieniają,

inspiracje się zmieniają, ambicje się zmieniają.

Było kilku nowych muzyków w zespole

i wchodziliśmy do studia bez większego przygotowania.

Ostatni album był faktycznie końcem

Crusader, ale chyba wyszło to nam

wszystkim na dobre, chociaż można było to

przewidzieć, albo nawet uniknąć.

Liczycie, że teraz powiedzie wam się bardziej,

że mamy obecnie czasy bardziej sprzyjające

takiej muzyce?

Joost Vlasschaert: Nie mam pojęcia. Na początku

stulecia było zapotrzebowanie na tradycyjny

metal wraz z bardziej śpiewającym

Musicie mieć w sobie sporo determinacji,

żeby znowu przechodzić przez to wszystko

od początku: koncerty w małych klubach/

pubach dla garstki słuchaczy, mozolna promocja

czy dokładanie do grania to przecież

norma w przypadku początkujących zespołów?

Joost Vlasschaert: To jest to, co robimy.

Musisz być szalony, jeśli chcesz grać w zespole.

(śmiech)

Jednak z wyborem nazwy nie popisaliście

się, podobnie zresztą jak przy wyborze szyldu

Crusader: pamiętam amerykański Hunter,

za sprawą dwóch świetnych płyt znany

jest również niemiecki, a do tego również w

Polsce już od 1985 roku nieprzerwanie pod

taką nazwą właśnie nazwą działa bardzo

popularny u nas metalowy zespół - nie mogliście

wysilić się bardziej? (śmiech)

Joost Vlasschaert: Przysięgam, że gdy zdecydowaliśmy

się na nazwę, zrobiliśmy przeszukanie

sieci i nie znaleźliśmy żadnych aktywnych

zespołów z tą nazwą. Uznałem to wtedy

za zaskakujące. Ale jeśli nazwa zespołu nie

jest całym zdaniem, to niestety wszystko inne

jest praktycznie zajęte…

David Walgrave: Ja znalazłem polski zespół,

ale myślałem, że tworzyli metal po polsku i

nie są zbyt znani poza Polską. Staraliśmy się

wymyślić coś "ekstra", ale wszystko brzmiało

jak sztucznie wygenerowana nazwa zespołu.

Chcieliśmy coś krótkiego, tak jak Joost powiedział,

wszystko jest wtedy zajęte.

HMP: Pewnie korzystacie z internetu, telefonów

komórkowych czy innych dobrodziejstw

współczesnej cywilizacji, ale muzycznie

wciąż tkwicie w latach 80. - dlatego, że

właśnie wtedy tradycyjny heavy metal przeżywał

największy rozkwit, co mogliście też

chyba na bieżąco obserwować?

David Walgrave: Niektórzy z nas codziennie

używają nowoczesnych technologii, ale to nie

zmienia faktu, że większość z nas (jeśli nie

wszyscy) uważa, że najlepsza muzyka rockowa

i metalowa została stworzona w latach

80. Co staramy się zrobić z Hunterem, to

tworzyć metal bez podgatunków. Metal, który

gra Metal Church. Metal, który nie jest

thrashem, power, black czy death metalem,

tylko po prostu metalem.

Foto: Gino Van Lancker

wokalistą niż z mrukiem. Obecnie scena jest

zdecydowanie mniejsza. Dobrze jest otrzymywać

entuzjastyczne recenzje, ale musimy wyjść

i zagrać na żywo, jeśli chcemy zyskać na

popularności.

David Walgrave: Cóż, istnieje ten wzrost

Nowej Fali Tradycyjnego Heavy Metalu i częściowo

nas pociągnął, ale nawet nie wiem czy

tam należymy. To nie coś, czego jesteśmy

świadomi, czy też do czego aktywnie aspirujemy.

Nie rozważaliście wznowienia działalności

pod nazwą Crusader? Nowy zespół to nowy

rozdział i musi towarzyszyć mu nowy

szyld, nawet jeśli trzeba zaczynać wszystko

od zera?

Joost Vlasschaert: To nie jest Crusader, nigdy

nie było żadnej rozmowy na temat użycia

tej nazwy. To nowy zespół, który gra nową

muzykę. Zdecydowanie byłoby łatwiej zrobić

Zważywszy na wasze doświadczenie mogliście

pominąć niemal obowiązkowy dla

wielu debiutantów etap grania coverów i docierania

się, od razu tworząc zręby autorskiego

materiału?

Joost Vlasschaert: Biorąc pod uwagę tak

wiele lat naszego doświadczenia, to dość żenujące

przyznać się, że żaden z nas tak naprawdę

nie jest tekściarzem. Więc był to dla nas

właściwie nowy rozdział. Gramy z tym składem

już od kilku lat, więc muzycznie jesteśmy

całkiem blisko siebie. Pisanie utworów

jest wspólnym wysiłkiem zespołu, każdy wykłada

na stół swoje pomysły i sugestie.

David Walgrave: Jako zespół znamy wiele

coverów, ale nie ćwiczymy wszystkich cały

czas. Gdy mamy koncert, zazwyczaj gramy

jeden cover, by dopełnić set i dać ludziom

chwilę oddechu w przerwie z czymś, co rozpoznają.

Od początku świadomie postawiliście na

całkowitą niezależność czy fakt samodzielnego

wydania "Hunter" wynika z braku zainteresowania

wytwórni waszą muzyką?

Joost Vlasschaert: Nie szukaliśmy kontraktu.

Szczerze mówiąc, nagrania miały iść na

demo, ale gdy usłyszeliśmy rezultat, zdecydowaliśmy,

że równie dobrze możemy je

wydać. Jeśli jakaś wytwórnia wykaże zainteresowanie,

oczywiście przedyskutujemy kwestię

kontraktu. Wytwórnia nagraniowa może

otworzyć wiele drzwi. Ale myślę, że musimy

zdobyć więcej rozgłosu, by wzbudzić jakieś

prawdziwe zainteresowanie.

116

HUNTER


Musieliście więc sfinansować cały ten proces

sami, począwszy od nagrań, skończywszy

na produkcji płyt, ale zdołaliście to

jakoś ogarnąć bez konieczności zastawiania

domów czy brania kredytów?

Joost Vlasschaert: Tak naprawdę to był jeden

z najtańszych albumów, jakie nagraliśmy.

Nagraliśmy wszystko przez weekend i potem

spędziliśmy kilka dni przy miksie. Nie usiłowaliśmy

stworzyć albumu "Hysteria", jeden

wystarczy…(śmiech)

To nagranie analogowe - zależało wam na

tym, by ten materiał nie tylko muzycznie,

ale też od strony brzmieniowej był jak najbardziej

zakorzeniony w latach 80., stąd

pomysł pracy w Rhythm Cage studio?

Joost Vlasschaert: Właściwie to tak. Zainspirowałem

się książką o historii Neat Records

i ich podejściu do tworzenia albumów.

Nie chcieliśmy nowoczesnego, skompresowanego

i przekombinowanego brzmienia. Chcieliśmy

mieć pełne odzwierciedlenie tego, jak

zespół brzmi na żywo. Dlatego też na albumie

nie ma prawie żadnych dogrywek.

Wszystkie podstawowe ścieżki zostały nagrane

na żywo, my po prostu dodaliśmy osobno

solówki i wokale.

David Walgrave: Nigdy nie byłem tak odprężony

podczas nagrywania albumu. Może

to być coś bardzo stresującego, a tym razem

bawiłem się podczas nagrywania i jestem zadowolony

z moich wokali. Nigdy wcześniej

się to nie zdarzyło.

Siedem utworów w jeden weekend to niezły

wynik - musieliście mieć wszystko perfekcyjnie

przygotowane?

Joost Vlasschaert: Musisz znać kawałki od

początku do końca a potem iść na całość. Bycie

dobrze przygotowanym to faktycznie połowa

sukcesu. Potem zrelaksuj się i baw się.

To ma być zabawa, nie ciężka praca.

Mieliście jeszcze w końcu lat 90. szansę pracować

w takich studiach, nagrywać na taśmę,

czy też już wtedy nikt nie używał analogowego

sprzętu, cyfra rządziła już niepodzielnie?

Joost Vlasschaert: Miałem moją pierwszą sesję

nagraniową w roku 1991. Była w stu procentach

analogowa, 24 ślady do nagrania. Każda

sesja, którą odbyłem od tamtego czasu

była już na jakiś cyfrowym nośniku.

David Walgrave: Pamiętam studio w późnych

latach 90., które nadal pracowało na

Atari ST (to komputer z lat 80.). Myślę, że

studia szybko weszły w rozwój cyfrowy, przejęły

nawet oldschoolowy sprzęt. Cokolwiek,

byleby działało!

Wielu ludzi nie zdaje sobie sprawy kolosalnych

różnic pomiędzy pracą w studio cyfrowym

a analogowym, chociaż wy pewnie też

przy nagrywaniu "Hunter" korzystaliście z

nowoczesnego sprzętu, choćby przy miksie

czy masteringu?

Joost Vlasschaert: Studio to miks sprzętu

cyfrowego i analogowego. Konsola do miksowania

i sporo sprzętu to oldschoolowy analog,

lecz faktyczne nagranie zostało zrobione na

komputerze. Nikt nie używa już taśm. Ułatwia

to zdecydowanie życie podczas edytowania

i miksowania.

Sztuką jest więc zachowanie we wszystkim

równowagi i wykorzystanie wszystkich

dostępnych narzędzi w taki sposób, by płyta

brzmiała dobrze i na swój sposób oryginalnie,

nie tak samo jak wiele innych?

Joost Vlasschaert: Tak. Koncept był taki, by

uchwycić naturalne brzmienie Hunter.

Od razu nasuwa się pytanie czy przy takiej

dbałości o brzmienie tego albumu myślcie

też o jego wersji winylowej?

Joost Vlasschaert: Były rozmowy na temat

wydania winylowego, ale chcemy zrobić to

poprzez wytwórnię. Czujemy, że potrzeba

nam marketingowego wsparcia wytwórni, by

było to się udało.

To album czy minialbum, zważywszy jego

czas trwania, niewiele przekraczający 25 minut?

Joost Vlasschaert: Jak powiedziałem wcześniej,

miało to być demo, więc… po prostu

nazywam to "wydaniem". Gdybyśmy wcześniej

wiedzieli, że zostanie wydane na CD

naciskałbym, by dodatkowo nagrać cover. Z

Foto: Gino Van Lancker

ośmioma kawałkami i 30 minutami byłoby to

tak długie, jak większość albumów Van Halen.

(śmiech)

Nie ma więc co zapychać płyty słabszymi

utworami, szczególnie teraz, kiedy trudno

jest przyciągnąć uwagę słuchacza na dłużej?

Joost Vlasschaert: Jedną z najgorszych

rzeczy, jeżeli chodzi o lata 90. (poza tym, że

prawdziwa muzyka była spychana do podziemia

na rzecz gówna), było to, że każdy

zespół decydował, że musieli wypełnić całą

płytę CD muzyką. Więc mieliśmy 75-minutowe

albumy, gdzie połowa utworów to zapychacze.

Zdecydowanie wolałbym wydać pły-

Foto: Ross The Boss

tę, która ma 30 minut muzyki, którą uważałbym

za zabójczą, niż usiłować rozciągnąć czas

grania poprzez niepotrzebnie dodawane kawałki,

które po prostu nie są wystarczająco

dobre.

Ale na koncertach możecie mieć problem, bo

pół godziny materiału wystarczy na krótki

występ festiwalowy, ale już na samodzielny

gig w klubie nie bardzo - macie więcej autorskiego

materiału, czy też sięgacie po utwory

swych poprzednich zespołów albo covery?

Joost Vlasschaert: Jesteśmy zajęci pisaniem

nowych utworów. Kilka z nich znalazło już

miejsce na naszej setliście. Robimy również

jeden lub dwa covery, by dodać trochę pikanterii.

Myślę, że dla obecnego fana metalu, 50-

minutowy występ jest wystarczająco długi. Z

Monster Joe robiliśmy wielkie trzygodzinne

sety, jeśli tłum żywo reagował. Nie uważam,

żeby teraz to się udało. Nie gramy też, utworów

poprzednich zespołów, chcemy tworzyć

naszą własną tożsamość. Przeszłość jest za

nami, Hunter to przyszłość.

"Hunter" jest dla was czymś więcej niż tylko

debiutancką płytą, nowym otwarciem i

szansą na szersze zaistnienie po wielu latach

grania czy też przeciwnie, to się dla

was nie liczy, bo najważniejsze jest to, że

robicie co uwielbiacie i możecie się w tym

speł-niać?

Joost Vlasschaert: Dla mnie osobiście liczy

się muzyka. Interesuję się heavy metalem od

1982 roku. Zacząłem grać na gitarze, bo

chciałem być w zespole heavymetalowym.

Nie dlatego, że chciałem stać się jakimś mistrzem

gitary i grać cokolwiek. Heavy metal

albo nic. Hunter to zespół, który ma odpowiednie

połączenie talentu i osobowości, by

sprawić, że granie świetnej muzyki to zabawa.

To jest wszystko, co się dla mnie liczy.

Wszyscy mamy zwykłą pracę, wszyscy wiemy,

że nie staniemy się bogatymi gwiazdami

rocka. Więc to, co nam zostaje to próbować i

stać się najlepszą wersją Hunter, jaka jest

możliwa. Świetnie jest widzieć pozytywne recenzje

i reakcje publiki w czasie występów. To

zachęca nas do starania się i bycia jeszcze lepszymi.

David Walgrave: Najważniejsze jest, że tworzymy

muzykę podczas weekendów. W czasie

kwarantanny nie ćwiczyliśmy przez trzy

miesiące. Szybko orientujesz się, czego ci brakuje,

jak coś swędzącego, czego nie możesz

podrapać. Lubię występować na żywo, ale po

kwarantannie mogę szczerze powiedzieć, że

lubię też ćwiczyć. (śmiech)

Wojciech Chamryk, Kinga Dombek,

Kacper Hawryluk

HUNTER 117


Heavymetalowa impreza

W marcu włoski kwintet Hellraiders wydał pierwszy album "Fighting

Hard". Co stało się chwilę później wiemy doskonale, ale zespół w żadnym razie nie

odpuścił. Koncertować rzecz jasna nie mogą, ale promują płytę na wszelkie

możliwe sposoby, pracują też nad nowym materiałem. W oczekiwaniu na jego premierę

warto sprawdzić singlowy "Beat To Death" i pozostałe utwory z ich debiutu,

bo to siarczysty, metalizowany rock'n'roll na modłę wczesnego NWOBHM, za

sprawą wokalistki wymarzony dla fanów Girlschool czy Rock Goddess.

Szczerze mówiąc nie jestem ekspertem od

wirusologii, może faktycznie sytuacja powinna

być bardziej kontrolowana już od jej pierwszych

sygnałów, ale nie czuję potrzeby, by

osądzać to wszystko. Teraz najważniejsze

jest, by wydostać się z tego bałaganu i ponownie

zacząć bujać się razem, wszyscy metalheads

na całym świecie.

Sycylia przez jakiś czas była odcięta od reszty

kraju, nie było połączeń morskich i lotniczych.

Teraz chyba sytuacja już się stabilizuje,

ale do normalności jeszcze daleko?

wywołany wirusem! Muzyka wciąż przechodzi

przez Internet i socialmedia. Po prostu

wciąż gramy w domu i zapisujemy nowe

pomysły, szykujemy się na następny występ i

będzie to naprawdę fajna heavymetalowa impreza.

Dobrze, że mamy Internet, bo inaczej byłoby

wam bardzo trudno promować "Fighting

Hard". Swoją drogą to ten tytuł nabrał obecnie

zupełnie innej wymowy, nieprawdaż, a

wy możecie próbować załatwić koronawirusa

podmetalizowanym rock'n'rollem?

Tak, pasuje idealnie do obecnej sytuacji, to jeden

powód więcej by przesłuchać naszą muzykę,

prawda? Nie było to planowane, wybraliśmy

tytuł albumu wybierając po prostu tytuł

jednego z utworów i jak widać, wszystko w

życiu jest możliwe. Możemy użyć tytułu

"Fighting Hard" jako hymnu wojny z wirusem

i na pewno pokonamy koronawirusa naszą

muzyką, w przeszłości rock and roll zawsze

wygrywał!

"Fighting Hard" jest dostępna na różnych

platformach, choćby Spotify, iTunes, Amazon

czy YouTube, macie też profil na Bandcamp

- cyfrowe formaty wydawnictw to

obecnie podstawa funkcjonowania każdego

zespołu, nawet podziemnego?

Oczywiście, to najlepszy sposób na rozprzestrzenienie

muzyki; czasami technologia pomaga,

nawet jeśli nie jestem jej wielkim fanem

(wciąż słucham moich starych LP i CD), nawet

jeśli moim osobistym zdaniem nie ma

lepszego miejsca niż scena, by zachęcić ludzi

do swojej muzyki.

HMP: Wydanie debiutanckiego albumu to

dla każdego zespołu święto nie lada. Wy

czekaliście na to kilka ładnych lat, a kiedy

wszystko udało się nagrać, dopiąć i wydać...

premiera "Fighting Hard" w połowie marca

zbiegła się w czasie z pandemią koronawirusa.

Pech to mało powiedziane?

Sirio: Cóż, przede wszystkim dzięki za wywiad

i zainteresowanie naszym zespołem, jestem

Sirio, basista Hellraiders. Prawda, pieprzony

koronawirus rozprzestrzenił się po

Europie i świecie w momencie wydania

"Fighting Hard". W pierwszej chwili pomyśleliśmy,

że to pech, ale myślmy pozytywnie,

więcej ludzi przebywa w domu i ma więcej

wolnego czasu, by słuchać muzyki i przeglądać

sieć, więc nie ma lepszej okazji na odkrywanie

nowych zespołów i słuchanie fajnych

albumów. Otrzymaliśmy bardzo dobry odzew

od fanów, a także wiele niezłych recenzji; tak

jak powiedziałem, lepiej myśleć pozytywnie, a

dobre wiadomości same dotrą do ciebie.

Pewnych sytuacji nie da się przewidzieć,

chociaż akurat w tym przypadku już w styczniu

można było domniemywać, że nie będzie

za dobrze, kiedy wirus się rozprzestrzeni.

Włochy znalazły się na pierwszej

linii i zostały bardzo doświadczone, w dodatku

karnawał okazał się ważniejszy od

zdrowia, a wiele decyzji podjęto z opóźnieniem,

stąd tak duża liczba zakażonych i

zmarłych?

Foto: Hellriders

Cóż, jako wyspa zwykliśmy być odcięci od reszty

kraju (śmiech), więc to nie koniec świata.

Mam nadzieję, że sytuacja już niedługo powróci

do normalności, nie możemy się doczekać,

by podzielić się naszym gorącym materiałem

z całym krajem i Europą. Tak na

marginesie, Sycylia nie została uderzona

przez wirusa tak mocno jak północny region

Włoch, więc tutaj nie jest aż tak źle… trzymajmy

kciuki.

Muzyka w tej sytuacji zeszła oczywiście na

dalszy plan. Wściekliście się, byliście załamani

czy przeciwnie, podeszliście do tego w

ten sposób, że żadna zaraza nie powstrzyma

was przed tą rock 'n'rollową misją?

Cóż, nie jestem przygnębiony, rozumiem, że

są ważniejsze i pilniejsze sprawy, którymi

trzeba się zająć, ale oczywiście nikt nie jest w

stanie nas zatrzymać, nawet globalny kryzys

Dzięki Infernö Records wasz debiutancki album

jest też dostępny na kompakcie i kasecie.

A co z wersją winylową, bo to przecież

muzyka idealnie pasująca do tego nośnika?

Tak, muszę podziękować Fabienowi i Infernö

Records za szansę, którą nam dał, jest

naprawdę świetnym facetem i szefem wytwórni,

bardzo go szanuję i jego pracę również.

Uwielbiam długogrające płyty i byłoby

super wytłoczyć kilka kopi naszego ostatniego

albumu, gdyby ktoś był zainteresowany

winylową wersją "Fighting Hard", to śmiało

kontaktujcie się ze mną, byłoby wspaniale.

Nagraliście na nowo kilka utworów z debiutanckiej

EP-ki "Beat To Death". Jej utwór

tytułowy stał się pierwszym singlem z albumu

i nakręciliście do niego teledysk, ale

wykorzystaliście też nowsze utwory?

Wybraliśmy "Beat To Death" jako teledysk,

bo jest bardzo chwytliwy i krótki, jak pocisk,

szybki i wściekły z bardzo dobrym refrenem.

Planowaliśmy nagrać jeszcze jeden teledysk

do nowszego kawałka zanim wirus się rozprzestrzenił,

ale musieliśmy odłożyć ten pomysł,

na lepsze czasy… Nawiasem mówiąc,

zrobiliśmy też lyrics wideo do utworu "Cursed

By The Gods" tuż przed oficjalnym teledyskiem

to "Beat To Death", można je znaleźć

na naszym kanale na YouTube i na kanale

Infernö Records.

Z tych starszych utworów musicie mieć

spory sentyment do "They Live", skoro po

dwóch wersjach elektrycznych zdecydowaliście

się nagrać też akustyczną - to taki bonus,

ciekawostka dla najwierniejszych fanów?

118

HELLRIDERS


Cóż, akustyczna wersja tego kawałka była

grana na próbie dla żartu. Vince zaczął go

grać od arpeggio w klimacie klasycznej ballady

Scorpions i wszyscy pomyśleliśmy, że jest

to za dobre, żeby się zmarnowało. Dlatego

zdecydowaliśmy umieścić go jako "ghost

track" albo ostatni, finalny kawałek na płycie.

Naprawdę bylibyście w stanie zabić za

piwo, nawet na najgorszym kacu? (śmiech)

Pewnie! Jakieś wątpliwości? Uważaj, Flaminia

się za to obrazi! (śmiech)

Musicie lubić Motörhead, a zawartość płyty

to potwierdza, zdarzało się wam grywać

"Nice Boys" Rose Tattoo, ale przedstawiliście

w swojej wersji "Emergency" Girlschool.

Skąd akurat ten wybór, to wasz hołd dla zespołu

mającego na Hellraiders znaczny

wpływ?

Zdecydowanie wielbimy Motörhead, jak można

usłyszeć jest to jeden z naszych największych

wpływów i wszyscy jesteśmy wielkimi

fanami ery NWOBHM, a brzmienie Girlschool

pasowało idealnie do głosu Flaminii i

naszego stylu, więc to było powodem sięgnięcia

po ten właśnie utwór.

Sztuką jest chyba wybrać jakiś mniej oklepany

cover, bo nowych wersji "Highway To

Hell", "Paranoid", "Breaking The Law" czy

"Fear Of The Dark" mamy już zdecydowanie

za dużo?

Prawda, jeśli pomyślisz, że większość klubów

tutaj jest pełna zespołów grających covery,

które wybierają zawsze te same utwory…

Uważam, że podjęliśmy dobrą decyzję oddając

honor jednemu z najbardziej wpływowych,

kobiecych heavymetalowych zespołów.

To co gracie idealnie sprawdza się na scenie,

ale o koncertach możecie obecnie - wraz z

całym muzycznym światem - póki co tylko

pomarzyć. To oczywiście żadna pociecha, że

nikt nie gra, ale co w sytuacji, gdy ten stan

pandemii potrwa dłużej? Pod koniec roku

czy w tym następnym kogoś jeszcze zainteresuje

"Fighting Hard", będzie jeszcze co

promować?

Tak, jak powiedziałem wcześniej, wielu ludzi

obecnie ma sporo czasu, by słuchać naszego

albumu i gdy to wszystko się skończy, ludzie

Foto: Hellriders

z pewnością będą spragnieni występów na żywo.

Ponownie uderzymy wtedy na scenę, dając

publice nasz najlepszy występ, jaki jesteśmy

w stanie zagrać. Jestem przekonany, że ludzie

wciąż będą zainteresowani naszą muzyką,

zwolennicy metalu nigdy nie podążali za

trendami, a rock'n'roll nigdy nie śpi. Do tego

ludzie mają teraz czas, by dobrze nauczyć się

tekstów, żeby śpiewać z nami pod sceną

(śmiech).

A może świat zwolni po tej epidemii na tyle,

że będzie tak jak kiedyś, gdy nikt nie mówił

na płytę liczącą trzy miesiące, że to staroć, a

każdy album był nowy do momentu, gdy firmujący

go zespół wypuścił kolejny po roku

czy dwóch?

Dobra muzyka nigdy się nie starzeje i z pewnością

nigdy nie przemija. Pewnie powinno

być tak, jak powiedziałeś, ale my wciąż będziemy

grać na żywo nasze nowe i stare kawałki.

Oczywiście komponujemy nowy materiał,

który znajdzie się na kolejnym albumie.

Pomyśl o Saxon, "Wheels Of Steel" i

"Strong Arm Of The Law" oba są z 1980 roku

i są prawdziwymi arcydziełami… Czasami

czas nie robi więc różnicy. Pewnie, są różnice

między naszymi najnowszymi kompozycjami,

a tymi z "Fighting Hard", ale one wciąż dobrze

reprezentują nasze brzmienie, więc powiedziałbym,

że nasz aktualny album będzie

nowym, dopóki kolejny nie zostanie wydany,

czas oraz to, jak długo nam to zajmie, nie ma

znaczenia.

Girlschool wciąż grają, niedawno reaktywowały

się Rock Goddess czy belgijski Acid -

fajnie byłoby zagrać z którąś z tych grup nawet

krótką trasę, gdy sytuacja wróci już do

normy?

Byłoby super! Widziałem Girlschool ostatnio

we Włoszech na British Steel Festival z

tak wieloma dobrymi zespołami i były super

fajnie To byłby zaszczyt i przywilej móc dzielić

scenę z takim zespołem.

Wielu muzyków wykorzystuje ten czas

przymusowej bezczynności w jedyny

możliwy sposób, to jest komponując. Tak

jest też pewnie i u was, może więc wymiernym

efektem tego mrocznego czasu będzie

nowy, świeżutki materiał, następca przygotowywanego

przez kilka lat, niejako podsumowującego

pierwszy okres istnienia zespołu,

"Fighting Hard"?

Tak, pracujemy nad nowym materiałem, który

mamy nadzieję nagrać podczas tego roku,

nowe rzeczy są bardziej zorientowane na nurt

NWOBHM. Nowy trend zespołu można

poczuć słuchając niektórych kawałków na

"Fighting Hard", jak "Cursed By The Gods"

czy "Prince Of Hell", więc tak, może to być

druga faza zespołu w muzycznym sensie. Jednak

w tak dziwnej sytuacji jak ta, w której

się wszyscy znajdujemy nie uważam, żeby

była to faktyczna pierwsza faza czy druga; to

po prostu kontynuacja, jak jeden długi etap.

Będziemy więc kontynuować na scenie styl z

"Fighting Hard" i pierwszej EP-ki, by dać publice

okazję cieszyć się całą muzyczną historią

naszego zespołu.

Wojciech Chamryk, Kinga Dombek,

Pawel Gorgol

Foto: Giorgia Gorner Enrile

HELLRIDERS 119


Nie ma więc co poddawać się rynkowym naciskom

czy podążać za większością, bo to do

niczego dobrego nie prowadzi, szczególnie w

kontekście artystycznego rozwoju czy odkrywania

nowych obszarów?

Gdybyśmy chcieli podążać za większością, to

chyba należałoby się wziąć za disco polo

(śmiech). Nie kierujemy się kalkulacją typu

"co się dobrze sprzedaje", gramy to co lubimy,

to co pozwala nam się wyżyć twórczo, rozwijać

się i czerpać radość i energię z muzyki.

HMP: Stworzenie drugiej płyty jest zwykle

nieco trudniejsze niż tej pierwszej, bo pojawiają

się już oczekiwania fanów co do jej zawartości,

jakaś presja - jak to wyglądało w

waszym przypadku i przy powstawaniu

"The Maze"?

Tomasz Hubicki: Rzeczywiście, zdawaliśmy

sobie sprawę z tego, że przy drugiej płycie poprzeczka

jest ustawiona wyżej niż przy debiucie,

sami zresztą ją sobie również tak ustawiliśmy.

Staraliśmy się po prostu stworzyć jak

najlepszy materiał, więc już na etapie tworzenia,

oprócz ogrywania kawałków na próbach,

przygotowywaliśmy w warunkach domowego

studia ich wersje próbne - szlifowaliśmy formy

i brzmienia, pomysły na ewentualne drugie

głosy, czwarte i piąte partie gitar, itp.

Koncept bez telenoweli

- Nie kierujemy się kalkulacją typu "co się dobrze sprzedaje", gramy to co

lubimy, to co pozwala nam się wyżyć twórczo, rozwijać się i czerpać radość i

energię z muzyki - mówi Tomasz Hubicki. Słychać to doskonale na drugim albumie

Naked Root, a "The Maze" ucieszy zarówno fanów hard'n'heavy, jak też

bardziej progresywnego i melodyjnego grania:

Szelewa. Utwory które trafiły na płytę "The

Maze" powstały w latach 2016 - 2019. Graliśmy

wtedy koncerty z materiałem z pierwszej

płyty i jednocześnie tworzyliśmy kolejne kawałki.

Album jako zwarta całość i forma artystycznej

wypowiedzi w czasach streamingu, cyfrowych

singli i coraz mniejszego zainteresowania

ambitniejszymi propozycjami zdaje

się coraz bardziej tracić na znaczeniu, ale

zdajecie się na to nie zważać, proponując

płytę wymagającą od słuchacza nieco więcej

uwagi niż debiutancka "Naked Root"?

"The Maze" to płyta, która niekoniecznie

musi być słuchana w całości "od deski do deski"

- każdy z utworów jest niezależny, więc

"The Maze" nie jest klasycznym albumem

koncepcyjnym, ale stanowi całość w warstwie

tekstowej, bo to opowieść o kobiecie, bohaterce

wszystkich utworów. Jak powstała

ta historia? Od razu mieliście założenie, że

będzie to całość, czy ten pomysł narodził się

wraz z postępem prac nad nowym materiałem?

Tak jak wspomnieliśmy, utwory i teksty powstawały

przez prawie trzy lata. Na początku

nie przyjmowaliśmy założenia, że to ma być

całość, po prostu po podsumowaniu tego co

miało trafić na płytę okazało się, że w warstwie

tekstowej jest duża spójność tematyczna,

we wszystkich historiach możemy sobie wyobrazić

bohaterkę - nie żadną konkretną osobę,

po prostu młodą kobietę z małej mieściny,

która postanowiła wyrwać się ze swojego otoczenia,

zostawić za sobą złe doświadczenia i

sięgnąć w życiu po coś więcej.

Stworzenie takiej uniwersalnej opowieści

było wyzwaniem czy przeciwnie, poszło jak

z płatka, bo sam temat oferował różne możliwości,

można było tę historię rozwijać w

różnych kierunkach?

To stało się mimowolnie, więc można powiedzieć,

że poszło jak z płatka. Temat rzeczywiście

daje możliwości wręcz nieograniczone,

trzeba tylko uważać, żeby nie wyszła z tego

telenowela (śmiech).

Wchodząc do studia mieliśmy gotowe własne

"pilotowe" wersje kawałków, dzięki czemu rejestrowanie

materiału szło dość sprawnie.

Oczywiście podczas sesji w studio pojawiły się

dodatkowe pomysły, nasze i Pawła. Z kolei

część pierwotnych pomysłów nie sprawdziła

się i musiała być zmieniona, ale jednak około

90 procent tego co słychać na płycie była gotowa

przed rozpoczęciem nagrywania.

To jednocześnie nowy rozdział dla Naked

Root, bo płyta zawiera wyłącznie najnowsze

kompozycje?

Materiał na pierwszej płycie był zbiorem z

dość długiego okresu, niektóre pomysły nawet

sprzed wielu lat. Okres po wydaniu pierwszej

płyty był dla nas rzeczywiście nowym

rozdziałem - zmienił się skład, miejsce Maćka

Morawskiego za bębnami zajął Grzesiu

Foto: Naked Root

jeśli komuś spodoba się tylko kilka kawałków

to spokojnie może je "katować" na okrągło,

pomijając inne. Kolejność też nie jest najistotniejsza,

jeśli ktoś wczyta się w opowiadane

w tekstach historie i uzna, że inny ich układ

bardziej do niego przemawia, to też OK, nawet

chętnie posłuchalibyśmy alternatywnych

playlist. (śmiech)

Nie kusiło was, żeby opowiedzieć ją po polsku,

skoro zamieściliście na płycie trzy

utwory bonusowe zaśpiewane w naszym

języku? Nie byłoby łatwiej wyrazić te

wszystkie emocje i nastroje po polsku?

Jak na razie łatwiej nam się pisze teksty po

angielsku, jakoś dla nas lepiej on brzmi w muzyce

rockowej. Ponieważ w tym języku powstała

większość tekstów, przeważyła wersja

angielska.

Te polskie wersje to ciekawostka, ukłon w

stronę fanów, jednorazowy eksperyment czy

może zapowiedź kolejnej płyty już w języku

polskim?

Polskie wersje mają te kawałki, dla których

pierwotny tekst został napisany po polsku -

na koncertach będziemy śpiewać je w polskiej

wersji. Dla zachowania spójności materiału

przetłumaczyliśmy te trzy teksty na angielski

(wydaje nam się że wyszło to naprawdę dobrze)

i w takiej wersji trafiły na główną część

płyty, a polska wersja na część "bonusową".

Ale kto wie - jeżeli przy tworzeniu kolejnych

numerów okaże się, że do większości mamy

polskie teksty, to wtedy przetłumaczymy resztę

z angielskiego i płyta ukaże się po polsku

z niektórymi angielskimi dodatkami - zobaczymy.

Na pierwszej płycie nagraliście własną wersję

"Anytime Anywhere" Gotthard, teraz

sięgnęliście po "You Know My Name"

Chrisa Cornella, numer z filmu "Casino

Royale". Jaki jest związek tego utworu z

wcześniejszymi dziewięcioma, to kolejny

bonus, numer planowany na następny singiel?

Ten numer właściwie należy traktować jako

kolejny bonus, trochę też jako nasze wspomnienie

po Chrisie Cornellu. Podobnie jak z

coverem "Anytime Anywhere" nie ma tutaj

120

NAKED ROOT


wielkiej filozofii - spodobał nam się ten kawałek,

grywamy go na koncertach, i sądząc po

reakcji publiczności chyba wychodzi nam całkiem

dobrze, więc nagraliśmy go. Być może

rzeczywiście będzie to następny singiel z płyty.

Póki co, teledysk nakręciliście do utworu

"Joy Toy". Promujący pierwszą płytę "Now

And Then" powstał w plenerze, teraz mieliście

odmienną koncepcję, bo pracowaliście w

skierniewickiej parowozowni. Lubicie takie

miejsca z dawnym klimatem, całkowicie odmienne

od cyfrowo-syntetycznej otoczki

większości współczesnych produkcji video?

Bardzo lubimy takie klimaty i dzięki kontaktom

naszego perkusisty z entuzjastami kolei

ze skierniewickiej parowozowni najpierw zorganizowaliśmy

tam sesję zdjęciową. Miejscówka

tak się nam spodobała że postanowiliśmy

również tam nakręcić klip do "Joy Toy".

Pozdrowienia dla ekipy Parowozowni Skierniewice

od załogi Naked Root!

Daje się jednak zauważyć, że coraz więcej

zespołów i pod tym względem wraca do korzeni,

rezygnując z nowoczesnych bajerów

na rzecz surowej produkcji. Najnowszy

przykład to Blues Pills i "Low Road", skręcony

tak, jakby powstał w telewizyjnym

studio pod koniec lat 60. Też chcieliście

osiągnąć interesujący efekt bez epatowania

wizualną technologią?

Dzisiejsza technika filmowa daje właściwie

nieograniczone możliwości, ale czasem powoduje

to nadmiar wrażeń i oczopląs. Postawiliśmy

na prostotę, nawet pewną surowość,

chociaż nie robiliśmy "wintydżowej" stylizacji.

Z drugiej strony, gdyby kolejnym singlem z

płyty miał być "You Know My Name", to jako

klip należałoby chyba nakręcić skróconą, ale

kolejną część Bonda z Danielem Craigiem w

roli głównej, trochę się tylko obawiamy czy

budżet na to pozwoli… (śmiech)

Ponownie pracowaliście w studio Manximum

Records Pawła Marciniaka - sprawdził

się przy pierwszej płycie, więc nie było

innej opcji?

Owszem, były inne opcje, ale praca z Pawłem

była opcją zdecydowanie najlepszą. Znamy

się już trochę i bardzo dobrze nam się pracowało

przy pierwszej płycie, więc nie było powodu

żeby to zmieniać. Chyba wszyscy w zespole

jesteśmy zgodni, że Paweł potrafi z nas

"wycisnąć" wszystko co najlepsze, jego doświadczenie

sprawia, że praca idzie bardzo

sprawnie, a przy okazji naprawdę dobrze się

bawimy.

Warstwa muzyczna nowej płyty wydaje mi

się bardziej urozmaicona i dopracowana niż

pierwszej, czyli cały czas pracujecie, staracie

się nie stać w miejscu, co dla każdego artysty,

niezależnie od tzw. branży, byłoby początkiem

końca?

Cały czas staramy się doskonalić jako muzycy,

to chyba naturalne. Na pewno przy nagrywaniu

"The Maze" byliśmy bogatsi o te prawie

cztery lata doświadczeń. Doszło trochę

nowego sprzętu, ale też przede wszystkim

mieliśmy większą świadomość co chcemy

osiągnąć. Tak jak już wspominaliśmy, szlifowaliśmy

materiał nie tylko grając go na próbach,

ale też w domowych studiach, gdzie lepiej

można wychwycić już na etapie przygotowań

jakieś błędy, fałszywe czy źle brzmiące

dźwięki, sprawdzać jakie brzmienia pasują,

itp.

Foto: Naked Root

Ciekawe jest również to, że zawartość "The

Maze" może trafić nie tylko do fanów hard

'n' heavy, bo są na tej płycie również łakome

kąski dla fanów klasycznego czy progresywnego

rocka, a do tego nośne, przebojowe

numery jak wspomniany już "Joy Toy" czy

"Thorn"?

Naturalnie bardzo chcielibyśmy aby nasza

muzyka dotarła do jak najszerszego grona

słuchaczy. Zawsze powtarzamy, że stylistyka

Naked Root jest wypadkową zainteresowań i

inspiracji wszystkich członków zespołu, a że

są one dość zróżnicowane, to pewnie słychać

- trochę hard 'n' heavy, trochę rocka progresywnego,

staramy się różnicować klimaty, brzmienia

i rytmy, żeby nie nużyć ani siebie, ani

słuchaczy. Jednocześnie jednak wydaje nam

się że zachowujemy pewien swój styl, pomaga

w tym na pewno dość charakterystyczny wokal

Joli.

Nie obawiacie się jednak, że w dobie powszechnego

szufladkowania ten materiał

nie dotrze do do wszystkich zainteresowanych,

bo ludzie zwykle nie szukają już muzyki

samodzielnie, zdając się na algorytmy,

playlisty i licho wie co jeszcze w cyfrowych

odtwarzaczach czy podczas słuchania muzyki

w sieci?

To jest właśnie nasz perfidny plan przechytrzenia

algorytmów szufladkujących - jak będą

nas wrzucać do kilku różnych styli, tagów

czy innych tego typu przegródek, to będziemy

się pojawiać w każdej z nich, z lodówki

też wyskoczymy (śmiech). Mówiąc bardziej

poważnie, stawiamy na różnorodność, aby

trochę zaskakiwać słuchaczy, ale z zachowaniem

pewnej spójności.

W dodatku mamy teraz bardzo trudną sytuację

z powodu pandemii koronawirusa, która

praktycznie zabiła muzyczną branżę w kontekście

koncertowym. Macie jakieś pomysły

na przetrwanie tego okresu i jednocześnie

inną promocję "The Maze", skoro może być i

tak, że nie będzie można grać na żywo nawet

przez kilka kolejnych miesięcy?

Jeśli chodzi o promocję płyty, to na razie z

konieczności sprawa jest raczej prosta -

pozostaje internet, radio i prasa muzyczna.

Koncertowo - spróbujemy się przymierzyć do

jakiejś formy streamingu online, chociaż raczej

nie przemawia do nas formuła koncertów

"domowych", chcielibyśmy to jednak zrobić w

pełnym składzie i możliwie w pełnym brzmieniu.

Są obawy, że nawet jak sytuacja unormuje

się, to fani będą bali się chodzić na koncerty,

będą unikać większych skupisk ludzkich -

też podzielasz tę opinię czy przeciwnie, ludzie

będą spragnieni muzyki na żywo i będzie

nawet lepiej co do frekwencji, również

na tych mniejszych koncertach, niż przed

pandemią?

Intuicja mówi mi, że wprawdzie ludzie będą

spragnieni muzyki na żywo, ale jednocześnie

przez dłuższy czas będzie się utrzymywała

podświadoma rezerwa i obawa przed tłumnymi

zgromadzeniami. Myślę, że na początek

łatwiej będzie to przełamać na mniejszych

koncertach, tych klubowych. Wielkie imprezy

masowe wrócą chyba trochę później.

Plus jest również taki, że wielu artystów ma

obecnie więcej czasu na tworzenie - też korzystacie

z tej okazji, piszecie coś nowego,

może już z myślą o kolejnej płycie?

Jak na razie byliśmy jeszcze trochę zajęci dopinaniem

kwestii związanych z wydaniem

płyty i jej promocją; przymusowa izolacja dopadła

nas właśnie w momencie, kiedy zaczynaliśmy

się przygotowywać do koncertów

promujących nowy materiał. W tej chwili raczej

każdy z nas indywidualnie ćwiczy w domu,

nie mieliśmy jeszcze okazji spotkać się,

żeby popracować koncepcyjnie nad nową muzyką,

bo zwykle robimy to w podgrupach, ale

chwilowo nie za bardzo jest jak. Może za parę

tygodni sytuacja się poprawi i będziemy mogli

zacząć działać intensywniej - powrotu do

względnej normalności życzymy sobie oraz

wszystkim czytelnikom i fanom muzyki.

Wojciech Chamryk

NAKED ROOT 121


Czysta radość i muzyczne braterstwo

Restless zadebiutował udaną płytą "Good Things", ale okazało się, że był

to zaledwie wstęp do dalszego ciągu. Nagrane w częściowo zmienionym składzie

"Miasto grzechu", z nowym wokalistą Pawłem "Kiljanem" Kiljańskim i basistą

Michałem Zawadzkim, ukazuje bowiem warszawską grupę w świetnej formie -

jeśli ktoś lubi soczystego, kipiącego energią rocka, blues rocka i hard rocka w

klasycznym wydaniu, to ta pozycja jest dla niego jazdą obowiązkową:

HMP: "Miasto grzechu" to pod wieloma

względami płyta dla was przełomowa, bo

nie dość, że jest dziełem nowego składu grupy

z innym wokalistą, to do tego wszystkie

teksty są w języku polskim - to efekt wspomnianej

roszady za mikrofonem?

Marek "Willie" Gołębiewski: Dokładnie

tak. Paweł poza dobrą energią i doświadczeniem

w branży dał też impuls, by jednak

zwrócić się do naszych fanów w naszym rodzimym

języku (śmiech). Temat stary jak świat

- czy rock należy śpiewać tylko po angielsku.

W takim wydaniu, które Paweł potrafi zapewnić,

ta muzyka płynie równie dobrze, a

przekaz jest w oczywisty sposób jasny i zrozumiały.

Paweł "Kiljan" Kiljański wspierał was już

wcześniej gościnnie na koncertach - to wtedy

przekonaliście się, że wszystko zgadza

się nie tylko muzycznie, więc zaproszenie go

do składu było niejako czymś naturalnym?

Historia jest jak w dobrym kinie romantycznym

(śmiech). Schodziliśmy się z Pawłem

parę razy, była wspólna próba, potem każdy

robił swoje, aż gwiazdy ułożyły się właściwie

i wszyscy poczuliśmy po paru pierwszych solidnych

próbach (już nad materiałem na

"Miasto grzechu"), że to po prostu żre. Wyjaśnienie

jest genialnie proste - wszyscy mamy

serce po tej samej stronie do takiego właśnie

grania, podobne korzenie muzyczne i każde

spotkanie czy to na próbie czy na koncercie

daje nam czystą, genialną radość. I tak powinno

być. I tak jest właśnie na tej płycie i mamy

nadzieję, że wyraźnie to słychać.

To wokalista znany choćby z Jeep, Hetman

czy różnych wcieleń grupy Night Rider. Pojawienie

się w Restless takiej osobowości

dodało wam pewnie sporo energii do działania

i tworzenia kolejnego materiału?

Oczywiście, że tak. Paweł zamknął skład. I to

naprawdę znaczy bardzo dużo. Restless powstał

z miłości do muzyki. Dobrej, prawdziwej,

rockowej; na bazie bluesa, a jednocześnie

nie zamkniętej na różne jej odmiany. Na próbach

już gramy kolejne numery, budowane

już razem z Pawłem. I w przeciwieństwie do

okresu pomiędzy "Good Things" a "Miastem

grzechu" (2014 vs 2020) jesteśmy pewni, że

Foto: Restless

kolejna płyta powstanie o wiele szybciej. To

co robimy jest czystą i prostą emanacją tego,

co czujemy jako muzycy. Nigdzie się nie spieszymy,

nie gonimy za modami. Gramy to co

sprawia nam, a i rosnącej ilości fanów, prawdziwą

radochę. Zapominamy o tym jako

branża, muzyka zmieniła swoją rolę przez

ostatnie dekady. Jest teraz często jedynie

ornamentem, dodatkiem albo powozem do

sprzedaży kolejnych gadżetów. My tego nie

chcemy. Chcemy grać to co jest prawdziwe,

co wynika z uczuć i emocji. I Paweł idealnie

się w to wpasował. Teraz już tylko do przodu!

(śmiech)

Macie też nowego basistę, a Michał Zawadzki

(ex Antigama) to również muzyk nie lada

- wygląda na to, że powoli stajecie się

supergrupą? (śmiech)

Nigdy! (śmiech). A poważnie - Restless od

początku, gdy założyli go Marek i Marek,

miał na celu jedną drogę. Dawać radochę z

muzyki granej przez prawdziwe gitary, prawdziwy

bas, bębny i oczywiście solidny, zajebisty

rockowy wokal. Dlatego też skład kształtował

się długo. Muzycy, którzy dziś tworzą

Restless to bez wyjątku osobowości i charaktery.

Na próbach bywa czasem gorąco, ale jesteśmy

jak stara mafijna włoska rodzina -

swoje sprawy załatwiamy między sobą i nie

zostawiamy z tyłu złych emocji. To wszystko

się przegryza z uczuciem czystego szczęścia

gdy odpalimy piece i zaczynamy grać. Podobnie

jest na koncertach, w zasadzie każda

próba to granie na setkę, koncerty to takie

próby z większą ilością słuchających.

(śmiech)

Kontynuujcie styl z debiutanckiej płyty

"Good Things", ale hard rock/white blues w

waszym wykonaniu stał się ciekawszy,

bardziej stylowy - zespół wzmocnił się,

okrzepł, więc mamy tego efekty?

Znowu - dokładnie tak. "Good Things" to

dobry debiut - podsumowanie spotkania

dwóch fajnych gitar, solidnej sekcji i dobrego

wokalisty. Ale materiał był z góry zakreślony

i określony, to była raczej kwestia, żeby napełnić

go żywymi muzykami (śmiech). "Miasto

grzechu" to już w pełni wspólne tworzenie,

próbowanie, szukanie i dotarcie tam,

gdzie wszystkim nam się podobało. I taką

drogą idziemy dalej. Jak wyżej - na próbach

już powstają kolejne utwory i coraz bardziej

nam się podobają. Jest dobrze i będzie nadal!

Tradycje takiego grania w naszym kraju nie

są zbyt długie, ale mieliśmy choćby Grupę

Stress czy Breakout, nieco później hard

rocka próbował grać Test - jest do kogo nawiązywać,

jeśli chce się grać w ten sposób i

mieć polskie teksty?

Niekoniecznie. Każdy z nas ma swoje ukochane

kapele i dźwięki, jest w tym i trochę

polskiej klasyki, ale nie oglądamy się tam. Nie

chcemy być źle zrozumiani, ale w Polsce

bardzo mało jest takiej muzyki jaką gramy.

Po prostu. Klasyczny ostry rock i blues to z

jednej strony prosta muzyka, z drugiej, żeby

ją dobrze grać, musisz mieć serce po właściwej

stronie. I my je tam mamy. Nie wywalamy

otwartych drzwi, po prostu taka jest specyfika

polskiej sceny muzycznej, że albo łoisz metal,

albo blues albo tysięczną odmianę rzew-

122

RESTLESS


nego popu. Nikt tu nie chce grać normalnego

rocka, a my bardzo chcemy i gramy. (śmiech)

Tytuł "Miasto grzechu" fanom hard &

heavy kojarzy się bardzo pozytywnie, bo z

utworem "Sin City" AC/DC. Klasyków

zza granicy też pewnie cenicie, trudno

bowiem nie lubić wspomnianego zespołu czy

bluesmanów sprzed lat, choćby Johna Mayalla?

Oczywiście, nie wyprzemy się bo to słychać

na płycie: pachniemy Whitesnake, Guns,

AC/DC, Wishbone Ash, itd., itp. Ale, i to

jest bardzo ważne "ale" - nie kopiujemy nikogo.

Jest to po prostu stylistyka w której czujemy

się idealnie. My nic nie udajemy. Gramy

to co kochamy, tak jak czujemy.

Gracie ostro, ale całkiem przebojowo, nie

brakuje na tej płycie chwytliwych utworów,

jak wybrany do promocji "Zbieg", "Ciernie"

czy "Po co". Myślicie, że pojawia się tu więc

przed wami szansa nieco szerszego zaistnienia,

przedarcia się do rozgłośni radiowych,

etc.?

Liczymy na to i działamy w tym kierunku.

Szkoda by było, żeby kawałek dobrej muzyki

nie znalazł swoich fanów (śmiech). A serio -

to normalne poczucie u każdego kto robi muzykę,

że chcemy się nią dzielić. Sprawia nam

radość, mamy też całkiem spore grono fanów,

którym sprawia nie mniejszą. Nie mamy się

czego wstydzić. Warto nas posłuchać i warto

przyjść na koncert. Nigdy nie gramy na pół

gwizdka. Nas się raczej ścisza na soundchecku.

(śmiech)

Kiedyś też było z tym niełatwo, trzeba było

mieć dojścia czy znajomości, ale obecnie sytuacja

wygląda znacznie gorzej: sformatowane

stacje, układy i układzki, czasem konieczność

opłacania się - nie nastraja to

optymistycznie, ale w żadnym razie nie

zniechęca was, bo są przecież jeszcze stacje

w których możecie się pojawić czy rozgłośnie

internetowe, nastawione na określoną

grupę słuchaczy, wręcz wyspecjalizowane?

Nie zniechęca, bo my mamy inny, ładnie

ujmując, target. Nie walczymy o listy przebojów

ani zdjęcia w kolorowej prasie. My jesteśmy

tylko i aż zespołem Muzycznych Braci,

którzy uwielbiają to co robią i cieszą się tym

przy każdej możliwej okazji. Znamy doskonale

układy i układziki w tym biznesie. Nie

spieszymy się, bo Restless nie powstał jako

"projekt". To jest prawdziwe i szczere. I dotrze

do tych ludzi, którym brakuje w życiu

prawdy i szczerości w muzyce. Nie mamy

żadnych wątpliwości, że prawdziwe, żywe,

mocne i dobre rockowe granie nigdy nie zginie.

To są prawdziwe emocje. Za dużo wokół

widzimy wszyscy fałszu, cynizmu, hipokryzji,

by nie tęsknić do prawdy. My nic nie ukrywamy,

wszystko wywalamy tak jak czujemy.

Restless nie jest przypadkową nazwą.

W wybranej przez was stylistyce trzeba też

odpowiednio brzmieć, żeby nie było rozdźwięku

między archetypowymi dźwiękami

a cyfrowym soundem, który w przypadku

innych zespołów potrafi zniweczyć cały

efekt, nawet jeśli muzyka jest niezła. To

dlatego pracowaliście w różnych studiach,

nagrywając bębny w JNS Studio, a resztę

śladów już u Mirka Gila?

Chcieliśmy by ta płyta zabrzmiała maksymalnie

blisko tego co robimy na próbach, żeby

słuchając jej słyszeć niemalże rozgrzane piece,

pot i radochę. Nagrywaliśmy z Mirkiem, bo

on genialnie czuje takie granie. Janos z kolei

jest mistrzem soundu perkusji. I wszystko zażarło

tak jak powinno.

To chyba swoisty paradoks, że im bardziej

zaawansowana technologia nagraniowa

pozwala nam na więcej, to wiele płyt brzmi

po prostu słabo, bez mocy i totalnie syntetycznie,

a do tego tak samo, bo wszyscy na potęgę

korzystają z tych samych efektów czy

programów?

Jeden komentarz, który się ciśnie na usta. Żaden

efekt na świecie nie zastąpi pasji i emocji,

które muzyk chce przekazać. Wszystko można

dziś zrobić na komputerze i nie potrzeba

do tego w zasadzie muzyków. Dla nas to nie

jest muzyka, o której rozmawiamy i którą robimy.

Jesteśmy bardzo żywi i gramy bardzo

żywo. (śmiech) Jesteśmy wyznawcami tradycji

Beethovena - wybaczalne jest zagranie fałszywej

nuty, ale niedopuszczalne jest granie

Foto: Restless

bez pasji! Nigdy tego nie dostaniesz z komputera.

Weryfikatorem, zwykle bezlitosnym, jest w

takich sytuacjach scena. Wy czujecie się na

niej nad wyraz pewnie, ale w obecnej sytuacji

nie wiadomo kiedy ponownie na niej

staniecie - to chyba spory cios, kiedy wydaje

się nową, udaną płytę, chce się z nią podzielić

ze słuchaczami, bo to materiał stworzony

do grania na żywo i zonk, koncertować po

prostu nie można?

Na pewno. Pierwsze koncerty promocyjne

mieliśmy zaplanowane już na kwiecień, niestety

siła wyższa. Czekamy spokojnie. Jak wyżej

parę razy powiedzieliśmy - nie spieszymy

się bo wierzymy w to co robimy. Niech przechodzą

burze, susze, epidemie. My i tak będziemy

grali swoje. Wcześniej czy później

spotkamy się na koncercie.

Najgorsze jest to, że na tę chwilę nikt nie

jest w stanie powiedzieć ile ta sytuacja potrwa.

Słyszy się nawet głosy, że koncertów

nie będzie do jesieni przyszłego roku, więc

nie dość, że wiele zespołów żyjących wyłącznie

z muzyki nie przetrwa tak długiej przerwy,

to zapaść grozi całej branży muzycznej:

klubom, agencjom koncertowym i

bookingowym, firmom nagłośnieniowym

czy transportowym?

Nie mamy statusu i rozpoznawalności takiej,

by pozwolić sobie na życie tylko z muzyki,

choć oczywiście to nasze marzenie. Na razie

czekamy na możliwość powrotu do sali prób,

a na co dzień każdy robi to co trzeba, żeby

zapewnić sobie i bliskim przysłowiową szklaneczkę

wody i kromeczkę chleba. Damy radę

i na pewno będziemy dalej grać, nagrywać

i koncertować. Także i po 2021. Restless gra

już 10 lat. I to jeszcze nawet nie połowa czasu

jaki planujemy. (śmiech)

Jak w tej sytuacji zamierzacie promować

"Miasto grzechu"? Myślicie o kolejnym lyric

video albo pełnoprawnym teledysku, zakrojonej

na szerszą skalę akcji promocyjnej w

sieci?

Już to robimy. Zajrzyjcie na nasz FB czy Insta.

Do "Miasta..." chcemy zrobić pełny, wypasiony

clip, oczywiście jak wypuszczą nas w

końcu na ulice. Warto poczekać, bo będzie

rewelacyjny - mamy pomysł i nie zawahamy

się go użyć!

Póki co wydaliście ten album w wersji CD,

będzie też pewnie dostępny w postaci cyfrowej.

Najlepszy nośnik dla takiej muzyki to

jednak czarna płyta - myślicie również o

wersji winylowej "Miasta grzechu", czy na

tę chwilę i przy obecnej sytuacji trudno coś

takiego planować, bo to są jednak spore

koszty, nawet przy niedużym nakładzie?

Cyfrowo "Miasto..." już jest dostępne w serwisach

streamingowych, natomiast jeśli chodzi

o winyl to na pewno nie teraz, ale mamy

to też w planach.

Wojciech Chamryk

RESTLESS 123


HMP: 15 maja 2020 roku wydacie nowy (dziewiąty

ogólnie) album studyjny. Jak się czujesz

przed jego premierą? Zastanawiasz się

jak zostanie przyjęty?

Gus G.: Jak dotąd opinie prasowe były niesamowite,

ale oczywiście chcę zobaczyć, co myślą

o nim nasi fani. Trochę się denerwuję, ale

jednocześnie jestem pewny naszego nowego

albumu.

Nowy album nosi tytuł po prostu "Firewind",

czy ma to jakieś symboliczne znaczenie? Coś

jak nowy początek lub redefinicja tego, czym

jest Firewind?

Tak właśnie jest. To jest nowy początek, z nowym

wokalistą i bez klawiszowca. To była dla

mnie okazja, żeby doprowadzić do końca

W drodze do gwiazd!

Greccy bogowie power/heavy metalu powracają z jedenastoma melodyjnymi

metalowymi kompozycjami, których po prostu trzeba posłuchać! W rozmowie

z wirtuozem gitary Gusem G. poruszamy temat nowości, ale nie tylko. Zapraszam

do lektury.

starożytnej Grecji... teksty na nowym albumie

wydają się bardziej osobiste, na przykład

"All My Life". Czy są oparte na Waszych

osobistych doświadczeniach?

Jedyny moment, gdy nasze teksty nawiązywały

do historii Grecji miał miejsce na poprzednim

albumie "Immortals", który był albumem koncepcyjnym

dotyczącym historii starożytnej

Grecji. Zwykle nasze teksty dotyczą ludzkiego

umysłu, kondycji i sytuacji, przez które wszyscy

przechodzimy. Wiele z nich pochodzi z osobistych

doświadczeń, ale także wiele z nich

może być bardziej ogólnych.

Jak wyglądało tworzenie muzyki do "Firewind"?

Czy wszyscy dodali coś od siebie, czy

byłeś jedynym liderem?

Przesłuchałam cały album - jest niesamowity!

Myślę, że miałabym problem, żeby wybrać

utwór na pierwszy singiel. Czy "Rising

Fire" ma dla Ciebie jakieś szczególne znaczenie,

że wybrałeś właśnie ten utwór na pierwszy

singiel?

Dzięki! Szczerze mówiąc, miałem również ten

sam problem przy wyborze singli! Było tak

wiele kandydatur. Wszyscy dużo o tym myśleliśmy,

ponieważ chcieliśmy wybrać "właściwy"

utwór. W końcu uznaliśmy, że "Rising Fire" to

chwytliwy, ale naprawdę ciężki utwór, który

byłby dobrym "pierwszym smaczkiem". Chociaż

muszę powiedzieć, że w tym albumie jest

o wiele więcej rzeczy do odkrycia.

Jestem również zachwycona balladą "Longing

To Know You" - jedynym wolniejszym

utworem na albumie. Ale wydaje mi się, że

wolisz szybsze kawałki? Mam rację?

Zwykle tak, lubię szybkie melodie. Ale lubię

też ballady. Na albumie zawsze mam co najmniej

jedną balladę.

Tworzenie albumu zbiegło się z pewnymi

zmianami w zespole... zespół opuścił Henning

Basse (wokal) i Bob Katsionis (klawisze).

Czy obawiałeś się, że album nie zostanie

wydany?

Istniała możliwość, że album nie zostanie

ukończony, a w pewnym momencie, że nawet

działalność zespołu nie będzie kontynuowana.

Musiałem naprawdę dokładnie przemyśleć,

czy chcę kontynuować i jak mogę to zrobić.

Miałem napisaną i nagraną muzykę, ale bez

wokalu. Koniec końców myślę, że dokonałem

właściwego wyboru.

główne zmiany i zrestrukturyzować zespół.

Myślę, że ten tytuł ma obecnie większy sens

niż kiedykolwiek.

Czy po tylu latach obecności na scenie Twoje

pomysły jeszcze się nie wyczerpały? Co

inspiruje Cię do tworzenia muzyki?

Dzięki Bogu to się jeszcze nie stało. Dla mnie

muzyka to życie, więc pomysły nigdy nie przestają

ze mnie wypływać.

Kto w zespole pisze teksty?

To zależy. Na naszym poprzednim albumie

wszystkie teksty i linie wokalne zostały wykonane

przez naszego producenta Dennisa Warda.

Na tym albumie napisałem teksty do

trzech utworów, czego normalnie nigdy nie

robię. Resztę wykonał Herbie. Kiedyś w zespole

było tak, że ja tworzyłem muzykę, a wokalista

pisał do niej teksty. Cieszę się, że wróciliśmy

do tej formy pisania.

Wasze teksty odnoszą się m.in. do historii

Foto: Firewind

Zazwyczaj piszę większość muzyki i wykonuję

aranżacje. Bob, nasz były klawiszowiec, uczestniczył

w kilku pomysłach. Tak naprawdę na

tym albumie ja i Bob wspólnie napisaliśmy

utwór "Orbitual Sunrise", ale resztę wykonałem

sam.

Wygląda na to, że nowy album podąża ścieżką

poprzednich wydań, chociaż nowy wokal

nadaje mu nieco ostrości. Co Twoim zdaniem

odróżnia nowy album od innych Waszych

dzieł?

Myślę, że ten album to zbiór elementów ze

wszystkich naszych poprzednich albumów.

Zawiera dużą różnorodność, powiedziałbym,

że może jest podobny do albumów takich jak

"Allegiance" lub "Premonition". Ale w tym

przypadku wokal dodaje nowy element do naszego

brzmienia. Wokal Herbiego jest wszechstronny,

może brzmieć naprawdę ostro, ale

także bardzo melodyjnie.

Zmiany na pozycji wokalisty od początku

istnienia Firewind są dość częste (Herbie jest

szósty). Zastanawiam się skąd taka rotacja?

Ja również się nad tym zastanawiam! Nigdy

nie planowaliśmy zmieniać wokalistów, to się

po prostu działo. To niefortunne, ponieważ

głos nadaje zespołowi tożsamość. Było to więc

bardzo trudne zadanie do pokonania. Przyzwyczaiłem

się już do zmian wśród członków

zespołu, życie prowadzi wszystkich różnymi

ścieżkami. Nie mogę zatrzymać kogoś w zespole,

jeśli nie jest szczęśliwy i odwrotnie. Nie mogę

być z kimś w tym samym zespole, jeśli również

nie jestem szczęśliwy.

Czy trudno było znaleźć kogoś, kto zastąpiłby

poprzedniego wokalistę? Wygląda na to,

że szybko znalazłeś kogoś nowego. Jak to się

stało, że podjęliście współpracę z Herbim

Langhansem (Avantasia, ex-Sinbreed)?

Szczerze mówiąc byłem gotowy na najgorsze,

ale wciąż szukałem. Znalazłem Herbiego stosunkowo

szybko, aczkolwiek spodziewałem

się, że z tego powodu wydanie albumu mogłoby

zostać opóźnione. Dzięki naszej wytwórni

AFM, to ona mu zasugerowała i wszystko między

nami ułożyło się świetnie i mogliśmy

ukończyć nowy album na czas.

Wydajesz się być perfekcjonistą w tym, co

robisz. Czy zatem podczas nagrywania nie

ma miejsca na improwizację?

Moje solówki i tak pochodzą z improwizacji,

ale po wielu próbach zachowuję ich najlepsze

części i w ten sposób je układam.

W 2009 roku dołączyłeś do zespołu Ozziego

Osbourne'a, w którym zastąpiłeś Zakka

Wylde'a. W 2017 roku Zakk powrócił do zespołu,

więc zakończyłeś współpracę z

Ozzym. Nie tęsknisz za wspólnymi wystę-

124

FIREWIND


pami?

Jasne, tęsknię za przebywaniem z nim i graniem

z nim na scenie. Ale wszystkie dobre rzeczy

się kończą. To był niesamowity czas w

moim życiu i patrząc wstecz zawsze będę miał

wspaniałe wspomnienia, ale nadszedł czas,

abym ruszył dalej i powrócił do mojej własnej

muzyki i oczywiście, żeby Ozzy kontynuował

granie z Zakkiem i odbył pożegnalną trasę

koncertową. To wydawało się słuszne.

Kilka lat temu, w jednym z wywiadów powiedziałeś,

że oprócz umiejętności muzycznych

duże znaczenie dla bycia członkiem

zespołu ma również charakter człowieka, ponieważ

wszyscy muszą spędzać dużo czasu

razem na trasach koncertowych. Jak to wygląda

w Firewind? Czy wszyscy dobrze się

dogadujecie?

Przeważnie tak, znamy się bardzo dobrze. Nadal

uważam, że bardzo ważne jest, aby dogadywać

się ze sobą, w przeciwnym razie nie da się

nic zrobić.

Czy planujesz również znaleźć kogoś, kto

zastąpi Boba? Nie martwisz się, że bez instrumentów

klawiszowych dźwięk Firewind

w jakiś sposób straci na jakości?

Nie, nie szukam zastępcy dla Boba. Podjąłem

decyzję, aby kontynuować bez klawiszy, tak

jak na początku. Nie sądzę, abyśmy stracili jakość,

chyba że jesteś słuchaczem, który myśli,

że Firewind to tylko klawisze? Od pierwszego

dnia jestem głównym twórcą utworów w zespole.

Bob na pewno napisał kilka świetnych

rzeczy, ale dla mnie była to okazja, aby zrestrukturyzować

brzmienie Firewind w taki

sposób, jak je sobie dziś wyobrażam, a nie tak,

jak to sobie wyobrażałem 15 lat temu. Jak zauważyłaś,

w nowym albumie nadal są klawisze,

ale są one używane w inny sposób, bardziej

jako wzmocnienie dźwięków gitary, zamiast

posiadania własnych linii. Zespół był zawsze

bardziej nastawiony na gitarę i tak powinno

pozostać.

Nie jest łatwo być gwiazdą hard & heavy,

jak sobie radzisz ze sławą? Czy sława Cię

przytłacza?

Na szczęście nie jestem gwiazdą popu, myślę,

że kiedy jesteś naprawdę sławny na tym poziomie,

jest trudniej i być może twoja niepewność

staje się większa. Na naszym poziomie sławy,

myślę, że jest świetnie. Ponieważ nie potrzebuję

ochroniarza, aby iść ulicą, a fani metalu są

zazwyczaj naprawdę fajni i uprzejmi. Lubię

spotykać się z fanami, robić zdjęcia i rozmawiać.

Dla mnie to nie jest problem "sławy", to

jedna z tych dobrych rzeczy. Problemem jest

błędne przekonanie niektórych osób, które

czasami próbują wykorzystać twoją sławę lub

zarabiać na tobie w bezczelny sposób. Ale z

czasem uczysz się, jak uchronić się przed oportunistami.

Masz duże doświadczenie sceniczne, więc

jestem ciekawa, czy czasami stresujesz się

lub czujesz presję na koncertach?

W ogóle, czerpię przyjemność z bycia na scenie

bardziej niż z czegokolwiek innego!

A jeśli odczuwasz stres, to jak sobie z nim

radzisz?

Zwykle odczuwam stres przed rozpoczęciem

trasy, ponieważ wiele rzeczy może pójść nie

tak. Jest tyle przygotowań, które dzieją się za

kulisami, ludzie nie mają pojęcia, co trzeba

zrobić, aby zorganizować trasę koncertową.

Ale kiedy wszystko zaczyna się toczyć, jest to

najlepsze uczucie w historii.

Jak radzisz sobie z krytyką? Jaki wpływ ma

krytyka na twoją pracę (jeśli w ogóle)?

Staram się o tym nie myśleć. Pod koniec dnia

muszę robić to, co przede wszystkim mnie

uszczęśliwia. Ludzie zawsze będą osądzać,

więc to się nigdy nie zmieni.

Czy jest jakiś koncert, który był dla Ciebie

szczególnie pamiętny?

Było ich zbyt wiele!

Jak firma fonograficzna (AFM Records)

wpływa na Twoją pracę? Czy możesz cieszyć

się pełną swobodą artystyczną?

Tak, jak dotąd było świetnie! Łatwo się z nią

pracuje i wspiera moje kreatywne potrzeby i

pomysły.

Co, Twoim zdaniem, odróżnia Was od innych

zespołów heavy i power metalowych?

Czy jest coś specyficznego dla Firewind?

Foto: Firewind

Myślę, że prawdopodobnie sposób, w jaki

gram na gitarze. Wydaje mi się, że mam swój

własny styl i dźwięk, który jest już rozpoznawalny.

Czym jest dla Ciebie muzyka - sposobem na

zabicie nudy, pasją czy jeszcze czymś innym?

To pasja, absolutnie.

Intryguje mnie, czym się zajmujesz oprócz

tworzenia muzyki?

Zajmuję się także interesami zespołu. Zasadniczo

rozmawiam z agentami organizującymi

koncerty, agentami biur podróży, łączę plany,

planuję daty nagrań z wytwórnią, rozmawiam

z księgowymi o wydatkach i dochodach zespołu,

organizuję kontrakty reklamowe, zajmuję

się mediami społecznościowymi, współpracuję

z ekipą ds. wideo i grafiki, która tworzy dla

naszego zespołu wizualizacje… wszystko, co

możesz sobie wyobrazić! Teraz mam również

dwie poboczne firmy produkujące efekty i

przetworniki gitarowe. Więc wszystko ma

związek z tworzoną przeze mnie muzyką, ale

także jest dużo spraw, którymi muszę się zajmować.

Jednocześnie staram się być dobrym,

oddanym rodzinie człowiekiem, ponieważ

mam żonę i trzy koty.

Jakie są Twoje plany na przyszłość? Planujesz

album solowy, czy obecnie nie masz czasu

o tym myśleć?

Chciałbym stworzyć kolejny solowy album.

Zobaczymy, jak sprawy pójdą z obecnym albumem

Firewind i jak szybko będziemy mogli

koncertować. Wszystko teraz stoi pod znakiem

zapytania.

Planujesz dłuższą trasę po Europie?

Nie teraz z oczywistych powodów.

Czy są jeszcze jakieś inne marzenia, które

chciałbyś spełnić?

Wciąż jest jeszcze wiele rzeczy do zrobienia z

Firewind. Mam nadzieję, że zespół może stać

się wielki, chciałbym, by któregoś dnia nasza

produkcja była większa, żebyśmy mogli zaprezentować

zespół tak, jak na to zasługuje.

Ostatni koncert Firewind w Krakowie wciąż

żyje w mojej pamięci - było cudownie! Byłoby

wspaniale, gdybyście ponownie zdecydowali

się odwiedzić Polskę.

Dziękuję! Nam również bardzo się podobało i

nie możemy doczekać się powrotu!

Chciałbyś powiedzieć coś jeszcze swoim fanom

w Polsce?

Kocham ich wszystkich i nie mogę się doczekać

powrotu!

Dziękuję bardzo za poświęcony czas i życzę

wszystkiego najlepszego na przyszłość,

szczególnie dużo zdrowia w tych trudnych

czasach.

Dzięki! Wzajemnie!

Wszystko się kiedyś kończy, epidemia też...

także miejmy nadzieję, że niedługo muzycy z

Firewind będą mogli zacząć snuć plany dotyczące

trasy koncertowej po Europie. Póki co,

musimy uzbroić się w cierpliwość, a występy

na żywo zastąpić słuchaniem muzyki poprzez

inne dostępne kanały. Przytaczając znaną

łacińską sentencję: "Per aspera ad astra", czyli

przez trudy do gwiazd!

Simona Dworska

FIREWIND 125


Przy każdej piosence przeżywałam osobne objawienie

Dziewiąty album studyjny Nightwish "Human. :||: Nature." ukazał się w

czasie, kiedy na całym świecie panuje pandemia koronawirusa, a artyści zamiast

koncertować są zamknięci w czterech ścianach. Te wyjątkowe okoliczności premiery

krążka sprawiają, że jego przekaz jest jeszcze bardziej donośny i czytelny:

musimy zacząć zwracać większą uwagę na naszą planetę, dbać o naturę i otworzyć

się na drugiego człowieka. W rozmowie z "Heavy Metal Pages" wokalistka Nightwish

Floor Jansen opowiada o kulisach powstawania albumu, przesłaniu, jakie

niesie "Human. :||: Nature.", zaangażowaniu w ochronę przyrody i swoich aktywnościach

w dobie koronawirusa.

HMP: 10 kwietnia 2020 r. ukazał się najnowszy

album Nightwish "Human. :||: Nature.",

podzielony na dwie części: "Human" będący

muzyczną refleksją na temat ludzkości i

"Nature" nazywany "listem miłosnym do

świata". Jakie są Twoje odczucia na temat

płyty i historii, którą w niej opowiedzieliście?

Floor Jansen: Album nazywa się "Human. :||:

Nature.", więc opisuje człowieka i naturę, ale

też naturę człowieka. "Human" składa się z

Przy "Endlessness" odpowiadamy z kolei z Troyem

za harmonie przy wokalu Marko. Tuomas,

Troy i Marko są bardzo dobrzy w wymyślaniu

oryginalnych i pięknych harmonii pasujących

do piosenek. Obserwowanie procesu

wcielania ich wizji w życie było dla mnie ciekawym

doświadczeniem.

Wspomniałaś, że przy okazji Decades Tour

mieliście okazję sięgnąć do dawnych utworów

Nightwish. Czy pomogło Ci to rozwinąć się

wokalnie lub odnaleźć jakieś ukryte zdolności,

które przydały Ci się przy "Human. :||: Nature."?

Myślę, że jedynym odkryciem są wspomniane

przeze mnie harmonie. Jeśli chodzi o mój własny

wokal, nie odkryłam w sobie nic, czego

wcześniej nie wiedziałam, że potrafię.

Pierwszy utwór z albumu, "Music", opowiada

o historii muzyki od samego początku. Co

sprawiło, że pokochałaś muzykę - słowa,

emocje, a może melodie?

Myślę, że cały ten pakiet. Bardzo trudno jest

wskazać jedną rzecz, która porusza cię w muzyce.

Podobnie jest z pytaniem, dlaczego podoba

ci się jakiś obraz albo dlaczego lubisz różowy,

a nie czarny. Trudno powiedzieć, który rodzaj

emocji najbardziej cię poruszył, po prostu

cię to dotyka. Wiem natomiast, że jestem bardzo

wyczulona na punkcie głosu, więc jeśli nie

lubię danej barwy, to bardzo trudno jest mi

słuchać danego utworu.

W utworze "Music" pojawia się zdanie, że

muzyka to "człowiek śpiewający opowieść innego

człowieka". Można więc powiedzieć, że

jako wokalistka Nightwish śpiewasz opowieść

Tuomasa.

Tak naprawdę śpiewam własną opowieść, ale

również twoją i kogoś innego - taka jest moja

interpretacja tych słów. Tak jak wspomniałam,

te teksty mogą być przez każdego tłumaczone

inaczej. Każdy słucha w inny sposób i inaczej

interpretuje.

dziewięciu utworów z udziałem całej kapeli.

Nie nazwałabym go albumem koncepcyjnym,

ale odnosi się do różnych wątków związanych z

ludzkością. "Nature" to z kolei klasyczna suita,

która rzeczywiście jest jak list miłosny do świata.

Chcemy jednak podkreślić, że my także stanowimy

część natury i jest to najbardziej oczywisty

element naszego istnienia. To w sumie

ciekawe, że premiera naszego albumu zbiegła

się w czasie z obecną sytuacją, rzucając nowe

światło na jego przesłanie. Tuomas (Holopainen

- przyp. red.) chciał przekazać swoje uczucia

i swoją historię, ale każdy powinien być

otwarty na własną interpretację.

"Human. :||: Nature." oferuje nam nie tylko

duże zróżnicowanie muzyczne, ale i tematyczne:

astronomia, ewolucja, mitologia, socjologia

czy filozofia. Co było dla Ciebie najbardziej

odkrywcze w pracy nad tymi utworami?

Przy każdej piosence przeżywałam osobne

objawienie. To niesamowite, kiedy zaczynasz

naprawdę czuć i rozumieć słowa, mieć własną

interpretację. Każda piosenka opowiada inną

Foto: Nightwish

piękną historię. Choćby "Procession" - na początku

nie rozumiałam całości przekazu. Patrzymy

z perspektywy czasu na różne formy

życia, których już nie ma, a które cały czas

przypominają nam, jak powstała ludzkość i

przestrzegają, że dążymy ku złemu. Bardzo

mocno mnie to uderzyło. Jeśli wierzyć naukowcom,

nadmiernie wykorzystujemy naszą planetę

i musimy w końcu zacząć myśleć o tym, jak

właściwie "pielęgnować nasz ogródek". Od najmłodszych

lat jestem zaangażowana w walkę o

dobro naszej planety. To dla mnie coś naturalnego,

więc ten album to dla mnie wielkie szczęście

i z łatwością poczułam jego przekaz.

W większości utworów "Human. :||: Nature."

możemy usłyszeć Twój wokal razem z

wokalami Marko Hietali i Troya Donockleya,

w szczególności w "Shoemaker" i "How's

the Heart". Jak wspominasz waszą wspólną

pracę nad piosenkami?

Przy tym albumie pracowaliśmy dużo nad wokalami

harmonicznymi. Kiedy w czasie Decades

Tour przeszliśmy przez starsze utwory

Nightwish, okazało się, że większą radość

sprawia nam śpiewanie trzema głosami niż gdy

jest nagrany tylko mój głos. Zainspirowało to

Tuomasa do pisania piosenek, w których ważną

rolę odgrywają harmonie. W każdym refrenie

na tym krążku jest nas troje lub dwoje. W

refrenie "Shoemaker" Troy odpowiada za główny

wokal, a jestem jego wokalem wspierającym.

W "Harvest" Troy również jest głównym wokalem,

a ja i Marko wokalami harmonicznymi.

Moim ulubionym utworem z płyty jest

"Shoemaker" opowiadający o naukowcu Eugene'ie

Shoemakerze, którego prochy zostały

zabrane na księżyc. Jak przygotowywałaś się

do tej wyjątkowej piosenki?

Nie przygotowywałam się do niej w jakiś szczególny

sposób, ponieważ dla mnie każda piosenka

ma wyjątkowy charakter. "Shoemaker" był

jednak szczególnie trudny do zaśpiewania pod

względem techniki, ponieważ poszczególne

wersety i melodie są bardzo szybkie i złożone.

Zajęło mi trochę czasu, zanim udało mi się je

poprawnie zaśpiewać. Oczywiście słowa, melodie

i rytm były bardzo ważne, ale przede wszystkim

chciałam uchwycić w tym utworze emocje,

aby przekazać tę historię w odpowiedni

sposób. Było to dla mnie sporym wyzwaniem!

Czy udało wam się skontaktować z żoną

Eugene'a Shoemakera? Ta piosenka to wspaniały

hołd dla jej męża.

Nie mieliśmy szansy jej poznać, ale byłoby

pięknie zrobić to w przyszłości. Pamiętam, że w

pewnym momencie Tuomas i Troy rozmawiali

o możliwości nawiązania z nią kontaktu i przesłania

jej piosenki, ale nie wiem, jak to się skończyło.

"Tribal" różni się od pozostałych utworów orientalną

nutą połączoną z pewnego rodzaju

dzikością. Podobają Ci się tego typu kawałki?

Tak, to jedna z tych piosenek, co do których

nie mogę się doczekać, kiedy zaśpiewam je na

126

NIGHTWISH


żywo. Nie mam swojego ulubionego utworu z

płyty, bo uwielbiam wszystkie, ale ta na pewno

świetnie wypadnie na koncertach.

Nagraliście klip do utworu "Noise", w którym

wcieliłaś się w uzależnioną od telefonu matkę

małej miss. W dzisiejszych czasach artyści w

dużym stopniu korzystają z mediów społecznościowych.

Jak znajdujesz balans między

aktywnością w sieci a dbaniem o kontakt z

naturą?

Publikuję w mediach społecznościowych jedynie

okazjonalnie. Mam swoje prywatne konto

na Facebooku, na którym zamieszczam jakiś

post dwa lub trzy razy w roku. Jeśli chcę się

czymś podzielić, dzielę się tym z ludźmi z

mojego najbliższego otoczenia. Co innego moje

artystyczne social media, ale nie jest to dla

mnie odbicie realnego świata. Myślę, że ciągła

potrzeba dzielenia się prawdziwym życiem w

mediach społecznościowych, jakby to był świat

realny, zupełnie na mnie nie działa. Doceniam

jednak technologię, która daje mi możliwość

pozostawania w kontakcie z ludźmi, których

kocham. Szczególnie w tym szalonym czasie,

ale też normalnie, ponieważ często bywam w

trasie i mieszkam w innym kraju niż większość

mojej rodziny. Korzystać z social mediów, kiedy

chcemy, ale nie dlatego, że musimy - to jest

moja bezpieczna linia.

Innymi słowy jesteś kompletnym zaprzeczeniem

osoby, w którą wcieliłaś się w teledysku.

Wszyscy wcieliliśmy się w postaci całkowicie

odmienne charakterologicznie od nas samych.

To było w tym wszystkim najzabawniejsze. Reżyser

klipu miał dobre oko, jeśli chodzi o role,

które nam powierzył.

Część "Nature" to w całości najdłuższy

utwór, a właściwie symfonia "All The Works

Of Nature Which Adorn The World", w

której możemy usłyszeć cytaty z George'a

Gordona Byrona i Carla Sagana. To niezwykłe,

że z pozoru dwa odmienne światy łączą

się w jednej pieśni…

Tak, to wspaniałe, całkowicie się z tobą zgadzam.

W części "Ad Astra" możemy usłyszeć Twój

głos.

Tak, także w dwóch innych częściach. Możliwość

zaśpiewania w tym utworze była dla mnie

wielkim darem i cudownym doświadczeniem.

Gram w zespole, którego autor tekstów jest tak

utalentowany, że tworzy dzieła, które są po

prostu piękne. Kocham ten utwór!

W jednym z wywiadów wspomniałaś, że

"Human. :||: Nature." to pewnego rodzaju

kontynuacja "Endless Forms Most Beautiful".

Czy zamierzacie podążać ścieżką natury i

nauki w kolejnych albumach?

Nie wiem, jak będzie z kolejnymi albumami,

ale cieszę się, że utwory z tego albumu wpasowują

się w tę tematykę.

Wiem, że Nightwish współpracuje z organizacją

charytatywną World Land Trust. Czy

mogłabyś opowiedzieć o niej coś więcej?

Ta organizacja pomaga chronić naszą planetę,

realizując różne projekty na całym świecie i

skupiając się na konkretnych terenach jak np.

lasy deszczowe. Z pomocą lokalnych rządów i

we współpracy z lokalnymi mieszkańcami starają

się chronić te siedliska różnorodnych gatunków

fauny i flory. Członkowie World Land

Trust kupują ziemię i pracują wspólnie z tymi

ludźmi, aby mieć pewność, że mieszkańcy mają

Foto: Nightwish

z czego żyć, a zarazem środowisko, w którym

żyją, jest chronione. Bardzo się cieszę, że z nimi

współdziałamy. Sama zawsze angażowałam się

w tego typu akcje, więc miło jest widzieć, że

możemy coś zmienić jako zespół. Nasi fani

również doceniają ten gest.

Rok temu miałaś okazję wziąć udział w programie

"Beste Zangers", w którym miałaś

szansę zagrać piosenki z różnych muzycznych

gatunków. Czy udział w tym show pomógł

Ci poszerzyć Twój gust muzyczny i otworzył

Cię na innego rodzaju utwory?

Może nie do końca otworzył mnie na inne

muzyczne gatunki, ale zainspirował mnie do

tego, aby dowiedzieć się więcej na temat muzyki,

której wcześniej nie wykonywałam. Na pewno

wiele mi to dało.

Który wykonywany przez Ciebie w programie

utwór był Twoim ulubionym?

Najbardziej podobały mi się "Winner" i "Phantom

of the Opera". Po programie zagraliśmy zresztą

z Henkiem Portem dziewięć wspólnych

koncertów.

Z powodu koronawirusa wiele planów Nightwish

musiało ulec zmianie. Jak rozumiem

trasa Human. :||: Nature Tour jest przełożona,

a nie odwołana?

Na pewno koncerty się odbędą, ale na razie jeszcze

nie wiadomo kiedy. Na pewno nic nie

odwołujemy, co najwyżej przekładamy.

Myślisz, że sytuacja z pandemią koronawirusa

sprawi, że będziemy zwracać większą

uwagę na naturę i otaczający nas świat?

Mam nadzieję, że ta sytuacja otworzy nam

oczy i pokaże, że nie możemy dalej żyć tak jak

obecnie. Nasza planeta jest przeludniona, a my

nawet nie zdajemy sobie z tego sprawy. Kiedy

zaś pojawia się wirus, żaden rząd nie jest na

niego naprawdę przygotowany. To nie jest tak,

że tylko "wkurzeni nastolatkowie" krzyczą o

kryzysie, to jest coś oczywistego. Mam nadzieję,

że nasze podejście ulegnie fundamentalnej

zmianie.

Jak spędzasz swój czas izolacji?

Właściwie to mieszkam na wsi, więc mam dużo

czasu, aby pracować w ogrodzie i spędzać czas

z rodziną. Mogę zajmować się różnymi projektami

w domu i mam sporo czasu, aby jeździć

konno.

Czy pracujesz też nad swoim solowym

albumem?

Zaczęłam pisać piosenki, ale nie myślę o tym

na razie w kategoriach albumu czy kariery

solowej. Po prostu cieszę się możliwością siedzenia

przy pianinie i obserwowania, co z tego

wyniknie.

Niektóre zespoły organizują minikoncerty za

pośrednictwem Instagrama. Czy planujesz

coś takiego sama lub z zespołem?

Nie mamy takich planów.

Czy masz już zaplanowane, jakie będzie pierwsze

miejsce, które odwiedzisz po izolacji?

Zapewne moich rodziców i resztę rodziny w

Holandii.

Kiedy myślisz o pięknie natury, jakie miejsce

pierwsze przychodzi Ci na myśl?

Mieszkam w domu w lesie, więc właściwie jestem

otoczona tym miejscem. Mam ogromne

szczęście, że kiedy wychodzę z domu, widzę

pola i lasy. Wystarczy, że zrobię kilka kroków,

a już jestem wśród piękna natury. Dzięki temu

czuję się dobrze.

Gdybyś mogła wybrać jakieś zwierzę, które

najbardziej reprezentuje Twoją osobowość, co

byś wybrała?

Boże, nie wiem! Jestem człowiekiem, więc właśnie

tym zwierzęciem jestem (śmiech). Wiele lat

temu napisałam utwór, który nazywał się "Wolf

and Dog". Myślę, że mam coś z wilka, bo one

muszą nieustannie być w biegu i na coś polować,

ale i z psa, ponieważ lubią domową rutynę,

spanie na sofie, bezpieczeństwo i spokój.

Co chciałabyś przekazać polskim fanom

Nightwish?

Mam nadzieję, że wszyscy jesteście zdrowi.

Słuchajcie lokalnych władz, cokolwiek wam doradzają

i starajcie się cieszyć tym dziwnym czasem.

Może to brzmi dziwnie, ale jeśli jesteście

zdrowi, korzystajcie z życia jak tylko to jest

możliwe. Zdrowie jest najważniejszą rzeczą w

naszym życiu, wszystko inne jest tymczasowe.

Cieszcie się tym, co możecie robić teraz, a zwykle

nie macie na to czasu. Mam też nadzieję, że

zobaczę was, jak tylko to wszystko się skończy.

Marek Teler

NIGHTWISH 127


Ciężkie riffy, ciężki sprzęt

Lovebites to japoński, heavy metalowy girlsband który w Japonii stał się

ostatnio prawdziwą sensacją. W ubiegłym roku dziewczyny pojechały w trasę jako

gość specjalny DragonForce i odwiedziły wiele Europejskich miejscowości, wprawiając

miejscowych fanów w osłupienie. Najnowszy album zespołu, "Electric Pentagram"

zbiera obecnie bardzo dobre recenzje na całym świecie i wydaje się, że japońska

formacja może w krótkim czasie zdobyć metalowe rynki szturmem. Dzięki

uprzejmości Satomi z Victor Enertaiment, udało mi się porozmawiać z uroczą

basistką Lovebites, Miho Rosanną.

HMP: Cześć Miho! Super, że znalazłaś

czas na ten wywiad. Mamy sporo pytań do

Cie-bie! To Wasz pierwszy raz z Polskimi

mediami?

Miho: Cześć, dzięki za zainteresowanie! Z tego

co kojarzę, mieliśmy już kilka rozmów z

Polskimi mediami wcześniej, ale nie jest to też

zbyt częste. Super że mam możliwość przybliżyć

Polskim fanom zespół Lovebites!

Ok! Na wstępie chciałem Ci podziękować

Tak naprawdę, wystartowałyście nie tak dawno

temu - Lovebites ma jedynie 4 lata. Niemniej

jednak Wasza dyskografia robi wrażenie

- trzy albumy studyjne, trzy EPki i jedna

koncertówka! Jak udaje Wam się utrzymać

tak zabójcze tempo?

Wszystko to kwestia organizacji. Zwykle

nowa muzyka powstaje podczas kiedy jesteśmy

w trasie. To nie łatwe, ale dzięki temu zaoszczędzamy

czas, a co za tym idzie, przerwy

między nowymi wydawnictwami nie ciągną

się w nieskończoność.

W tym krótkim czasie zdążyłyście już zdobyć

sporo uwagi fanów z całego świata. Czy

heavy metalowym projektem, który również

byłby złożony z samych dziewczyn. Wtedy

spotkałam naszą wokalistkę Asami, która

ochoczo przystała na pomysł sformowania nowego

bandu. Potem dołączyły Midori i Miyako,

które znały się już wcześniej. Okazało się

że to wszystko świetnie składa się w całość i

tak właśnie powstało Lovebites!

Od samego początku zdecydowałyście się

nie iść zgodnie z japońskim trendem z lat 80-

tych kultywowanym przez takie zespoły jak

Anthem, Earshaker czy X-Japan i śpiewacie

tylko po angielsku, nie mieszając w swoich

tekstach angielszczyzny z japońskimi zwrotami.

Co stoi za tą decyzją? Jest szansa że

Asami zaśpiewa kiedyś po japońsku?

W sumie od początku założyłyśmy sobie, że

będziemy bardziej dostępne dla słuchaczy z

całego świata a nie tylko z Japonii. Angielski

bardziej pasuje do heavy metalu niż japoński.

Oczywiście, to było niezłe wyzwanie żeby poprawnie

używać angielskiego, skoro nie jesteśmy

natywnymi użytkowniczkami tego języka.

Tak jak powiedziałam, wydaje mi się, że

dzięki tekstom po angielsku jesteśmy w stanie

dotrzeć do większej ilości fanów, więc raczej

będziemy kontynuować to założenie. Przykro

mi, nie wiem czy doczekasz się Asami śpiewającej

po japońsku (śmiech).

Nowy album otwiera speed metalowy numer

"Thunder Vengeance". To niemalże tradycja,

że zaczyna swoje płyty od szybkiego, melodyjnego

banera...

No tak, w sumie to nie jest jakaś reguła, którą

się kierujemy, ale tak się składa, że zwykle

otwieramy jakimś szybkim ciosem (śmiech).

Wiesz, wydaje mi się, że to ważne dobrze rozpocząć

płytę. Zwykle kiedy słuchasz jakiegoś

albumu, na początek słyszysz pierwszy numer,

a nie na przykład siódmy, nie? I właśnie

dlatego ułożenie kawałków jest bardzo istotne.

Dobre start płyty i potem sensowne ułożenie

kawałków lepiej chwyta fanów za serca!

za tak rewelacyjny album jakim jest "Electric

Pentagram". To Wasz trzeci studyjny album.

W mojej opinii, to najlepsza rzecz jaką

kiedykolwiek nagrałyście. A jakie są Twoje

odczucia?

Dzięki! Tak, też uważamy z dziewczynami że

to najlepsze co do tej pory udało nam się nagrać.

Ale to dzięki temu, co do tej pory zrobiłyśmy.

Wszystkie poprzednie sesje nagraniowe

oraz trasy koncertowe pozwoliły nam dojrzeć

jako artystkom i to wszystko przełożyło

się na "Electric Pentagram".

Foto: Lovebites

rosnąca popularność zespołu zaskoczyła

Was?

O tak, bardzo! Wiesz, bardzo szanujemy rodzime

metalowe tradycje, ale też mamy wiele

szacunku do europejskiego metalu, więc to

niesamowite że fani z tamtych regionów nas

słuchają. To wielka nobilitacja dla nas.

Razem z Waszą perkusistką, Haruną, przez

lata tworzyłyście zespół Destrose. Czy

możesz mi powiedzieć co stało się z Destrose

i w jaki sposób jego rozpad przyczynił się

do powstania Lovebites?

Nie powiedziałabym że Destrose się rozpadł.

Powiedzmy, że zespół zapadł w nieokreśloną

czasowo śpiączkę. Kiedy to się stało, Haruna

i ja bardzo chciałyśmy wystartować z nowym

Zespół który kompozycje z "Electric Pentagram"

przywodzą mi na myśl to japoński

girlsband Show-Ya. Wokale Asami, zwłaszcza

w takim "Golden Destination" czy

"Signs of Deliverance", przypominają mi

miejscami Keiko Teradę…

Hmmm, nie jestem pewna czy tak faktycznie

jest, ale nie jesteś pierwszą osobą, która stosuje

takie porównanie, więc coś pewnie jest na

rzeczy. Show-Ya to w Japonii wręcz ikona kobiecego

metalu i osobiście, bardzo, bardzo, lubię

ten zespół, więc to chyba dobrze, że takie

porównania się pojawiają.

Nowy album promowało wideo do "When

Destinies Align". Dlaczego akurat ten numer

wybrałyście na kawałek pilotujący całe

wydawnictwo?

Nie ma tu jakiejś niesamowitej historii. Kiedy

Miyako przyniosła demo na próbę, wszystkie

wiedziałyśmy, że to będzie singel! Szybka,

konkretna, melodyjna piosenka, idealna na

pilota. Po prostu.

Ostatni numer o który chciałem zapytać to

niepokorny rocker "Raise Some Hell" - osadzony

w latach 80-tych metalowych hymn,

który zdradza Wasze inspiracje Judas Priest

czy Manowar.

No tak, to znowu sprawka Miyako! To kawałek,

w którym spotykają się różne inspiracje.

128

LOVEBITES


Zastanawiające, że trafia bardziej do europejskiej

czy amerykańskiej publiczności niż do

fanów z Japonii...

Heavy Metalowe girlsbandy wciąż nie są

zbyt popularne - w Europie chyba najbardziej

znany jest Girlschool. Ale w Japonii, prócz

Waszego zespołu, jest również masa niesamowitych

girlsbandów, które grają metalowo.

Jak myślisz, dlaczego akurat w Japonii

jest tyle dziewczyn które chcą grać ciężką

muzykę?

Tak, masz rację, mamy sporo dobrych heavy

metalowych bandów, w których grają same

dziewczyny… Aldious czy Mary's Blood…

Destrose to też był w całości zespół złożony

z dziewczyn. To tylko moja teoria, więc może

nie mieć odzwierciedlenia w rzeczywistości,

ale wiesz, żeby grać metal musisz posiadać

spory zestaw perkusyjny oraz wzmacniacze.

Ale wiele klubów w Japonii ma to wszystko na

wyposażeniu sceny, więc nie musisz targać ze

sobą całego sprzętu żeby zagrać koncert. Wystarczą

gitary, efekty, talerze i możesz grać

wszędzie! To ułatwia życie dziewczynom, bo

nie mamy tyle siły co faceci (śmiech). Wydaje

mi się, że to właśnie może być jedna z przyczyn,

że mamy w Japonii tak dużo bandów

złożonych z samych dziewczyn.

No dobra, a jak to jest z Wami? Dlaczego

wolicie ciężkie riffy od słodkich melodyjek z

klawisza?

Czy ja wiem? Po prostu heavy metal to dla

mnie najlepsza muzyka jaka istnieje. Kiedy

poznawałam muzę, w pewnym momencie

straciłam zainteresowanie innymi gatunkami.

Liczył się tylko metal. Kiedy chwyciłam za instrument,

rodzaj granej muzyki mógł być

tylko jeden (śmiech).

Wracajac do Waszej dyskografii… Nawet

jeśli "Electric Pentagram" to bardzo świeża

rzecz, chwilę po tym albumie światło dzienne

ujrzała EP "Golden Destination". Jaki był

powód wypuszczenia dwóch wydawnictw w

tak krótkim czasie?

Wiesz, tak naprawdę "Golden Destination"

to bardziej singel niż EPka. Zdecydowałyśmy

się wypuścić "Golden Destination" jako

rzecz, która pociągnie promocyjnie album.

Zwłaszcza, że na singlu dorzuciłyśmy dwa

kawałki, które nie znalazły się na albumie.

Foto: Lovebites

Foto: Lovebites

W zasadzie przez długi czas Japońscy artyści

ograniczali się do Azji i sporadycznie promowali

się chociażby w Europie. Tysiące

ludzi chodziło na koncerty Loudness,

Anthem czy X-Japan, ale w Europie nic

takiego się nie działo. Teraz jednak sytuacja

wydaje się zmieniać - zespoły, które wymieniałem

coraz częściej goszczą w Europie. Wy

również nie tak dawno zagrałyście na

Starym Kontynencie jako gość trasy DragonForce.

Jak wrażenia? Czy fani u nas

różnią się od fanów w Azji?

Trasa była niesamowita! Doświadczenia jakie

zdobyłyśmy w miejscach, w których ludzie rozumieją

i kochają heavy metal, są nie do ocenienia.

Generalnie publiczność w Europie i

Azji przeżywa koncerty trochę inaczej. Japończycy

są ogólnie trochę nieśmiali, więc siłą

rzeczy są spokojniejsi i bardziej cisi podczas

koncertów. Europejczycy przeżywają to na

swój sposób, są bardziej dzicy, jeśli mogę tak

powiedzieć. Jednak powiem Ci, że kiedy show

startuje i zaczynamy pierwszą piosenkę, czuję,

że niezależnie czy to widownia w Azji czy

Europie, każdy czuje ekscytację. Uwielbiam

grać koncerty i chcę zarażać swoją muzyką coraz

więcej ludzi!

Dzięki JPU Records Wasze albumy bez problemu

można dostać w Europie w sensownych

cenach. Jednak koncertowy album

"Daughters of the Dawn" został wydany

jedynie w Azji i nie jest dostępny dla fanów

spoza Waszego rejonu. Czy możemy liczyć

na to że sytuacja ulegnie zmianie?

Z tego co mi wiadomo nie ma póki co żadnych

planów żeby wydać "Daughters of the

Dawn" poza Azją. Ale wszystko jest do rozważenia,

jeśli faktycznie fani będą domagać się

tego wydawnictwa, to dlaczego nie?

Ok! Mamy nowy album, nowy singel, więc

jestem ciekaw jakie macie plany promocyjne

w związku z tymi wydawnictwami? Macie

w planach ponownie odwiedzić Europę? Dotrzecie

w końcu do Polski?

Niestety, póki co nie mamy potwierdzonych

żadnych koncertów poza Japonią. Niemniej

bardzo chciałybyśmy odwiedzić Polskę podczas

naszego europejskiego tournee. Mam

nadzieję, że sytuacja z koronawirusem się w

miarę szybko uspokoi i będziemy mogły

nakreślić bardziej konkretne plany związane z

koncertami.

Miho, jesteś znana z tego że kolekcjonujesz

metalowe koszulki. Dużo masz ich w kolekcji?

Masz jakieś koszulki zespołów z

Polski?

A wiesz, że nawet nie wiem ile tych koszulek

jest? Wydaje mi się ,że może być ich coś około

dwustu sztuk. Mam koszulkę Behemoth! Jeśli

zajrzymy w końcu do Polski, na pewno ją założę!

To była prawdziwa przyjemność pogadać z

Tobą! Mam nadzieję że niebawem spotkamy

się w Polsce! Pozdrów od nas resztę dziewczyn!

Ostatnie słowo dla Polskich fanów

należy do Ciebie.

Dziękuję wszystkim fanom którzy przeczytali

ten wywiad. Bardzo bym chciała zagrać kiedyś

w Polsce! Mam nadzieję że gdy do tego dojdzie,

wszyscy spotkamy się pod sceną!

Marcin Jakub

LOVEBITES 129


W cieniu tragedii

- W roku 1963 cały świat był poruszony katastrofą zapory wodnej w

Vajont. Było mnóstwo ofiar, a do tego szybko okazało się, że ta najnowocześniejsza

wtedy konstrukcja tego typu powstała w nieodpowiednim miejscu i do

tego z lekceważeniem podstawowych zasad bezpieczeństwa. Rodzice gitarzysty

Revoltons Alexa Corony przeżyli tę tragedię, a on od lat marzył o stworzeniu

opisującego ją albumu. W końcu udało się, a efekt to "Underwater Bells Pt. 2:

October 9th 1963 - Act 1".

Jest to pewnie historia, która wciąż, mimo

upływu tylu lat, budzi w waszej miejscowości

spore emocje i z racji skali tej tragedii

nigdy nie zostanie zapomniana?

Po 57 latach nadal to odczuwamy! Co roku

mamy obchody w tym miejscu. Prawdopodobnie

te emocje nie będą tak silne w przyszłych

pokoleniach, ale w mojej opinii to wydarzenie

nie zostanie zapomniane.

Takie lokalne wydarzenia są interesujące

dla słuchaczy z odległych stron świata, docierają

do was takie opinie i sygnały?

Cóż, odbiorcy metalu to bardzo wielokulturowa

grupa; właściwie mieliśmy duże zainteresowanie

tematem, zwłaszcza we Włoszech,

a nawet za granicą.

Ponoć już w czasie budowania tej zapory

były sygnały, że nie wszystko przebiega

zgodnie z planem, pojawiały się osuwiska, a

samo podłoże ze skał łupkowych też nie

Czyli powtórzyła się sytuacja z pierwszego

rejsu "Titanica", gdzie ówczesny cud techniki

również zawiódł na skutek ludzkich błędów,

zaniedbań i niekorzystnych splotów

okoliczności, co też pociągnęło mnóstwo

ofiar?

Tak, to prawda. To był zwrot akcji dla wszystkich.

Dla ofiar i dla chciwych ludzi, którzy

przyczynili się do tragedii. Na końcu wszyscy

stali się ofiarami.

Koncept album tego typu to nic łatwego,

dlatego praca nad tym wydawnictwem zajęła

wam więcej czasu niż nad "normalną"

płytą, prawie osiem lat?

Zacząłem pisać o tym utwory dwadzieścia lat

temu, ale musiałem poczekać na odpowiedni

moment, aby ukończyć tę pracę, poczekać

również na odpowiednich ludzi. W międzyczasie

tworzyłem inne albumy. Czekaliśmy

osiem lat od poprzedniej płyty, ponieważ rozeszliśmy

się w roku 2010. Grałem z innym

zespołem, Roxin' Palace. Tak czy inaczej, zawsze

miałem tę pracę na myśli.

HMP: W marcu 2009 roku wydaliście album

"Underwater Bells". Teraz wracacie do tej

historii płytą "Underwater Bells Pt. 2: October

9th 1963 - Act 1" - skąd pomysł na tę kontynuację

po latach?

Alex Corona: Cześć. Dzięki za wywiad! Nie

ma koncepcyjnego związku między "Underwater

Bells" a "Pt. 2". Album z 2009 roku nie

jest płytą z jakimś motywem przewodnim.

Znajduje się na niej 15 kompozycji o różnych

tematach, a "Underwater Bells pt. 2" nawiązuje

do katastrofy zapory Vajont. Użyliśmy

tego samego tytułu, ponieważ 10 lat temu

dziennikarze pytali mnie czy "Underwater

Bells" była o tej katastrofie, nawiązując do tego,

że pochodzę z tamtego regionu. Nie była,

ale dało mi to pomysł na tytuł.

Nakręcono już film o tej tragedii, opisywano

ją w książkach, ale uznaliście, że koncepcyjny

album to coś zupełnie innego i też

warto coś takiego zrealizować?

Miałem marzenie, aby zrobić ten koncepcyjny

album od lat. Jestem zakochany w

"Operation: Mindcrime" Queensryche i

chciałem zrealizować własny album tego typu.

Więc marzenie stało się faktem!

Foto: Revoltons

gwarantowało bezpieczeństwa, ale nikt na

to nie zważał?

Duże przedsiębiorstwa pracujące nad projektem

wiedziały o ryzyku, ale nie powiedziano

mieszkańcom wsi o niebezpieczeństwie, jak

opisałem to na płycie. Oni myśleli tylko o

pieniądzach i postępach w pracach. Wszyscy

czuli, że dzieje się tam coś dziwnego i słyszeli

plotki, ale myśleli, że jeśli jest tam realne zagrożenie,

przedsiębiorstwa powiedziałyby im

o tym. Tak się nie stało.

Paradoksalnie w początku lat 60. była to

największa i jedna z najnowocześniejszych

zapór tego typu na świecie, trudno więc było

spodziewać się tak tragicznego finału?

Oczywiście.

Pracy nie ułatwiały wam pewnie zmiany

składu, z tą najważniejszą, bo za mikrofonem?

To prawda, ale ta zmiana była bardzo szybka.

Andro, dawny wokalista, nagrał album i kiedy

byliśmy w trasie, postanowił odejść z powodu

braku inspiracji. Andrasowi Csaszarowi,

jego następcy, nauczenie się utworów i

nagranie ich od nowa zajęło jedynie dwa miesiące.

Trudno było oddać słowami i muzyką rozmiar

tej tragedii, kiedy 70-metrowa fala

uderzyła z prędkością ponad 100 km/ha na

pogrążone we śnie miasteczka i wsie?

Nie, nie było. Napisałem słowa dwadzieścia

lat temu w tydzień. Miałem totalną inspirację.

Oczywiście zmieniłem coś w ciągu lat,

zarówno literacko i muzycznie.

Według różnych źródeł zginęło wtedy od

1900 do blisko 2500 osób, była to więc jedna

z największych katastrof we Włoszech i generalnie

w ówczesnej Europie?

Tak była. Europa radziła sobie bardzo dobrze

w tamtych latach ekonomicznego rozwoju po

II Wojnie Światowej. Jak wiesz, to był dobry

okres, ale ludzie nigdy się nie uczą na błędach.

Zginęli w niej jacyś członkowie waszych rodzin,

bliscy waszych dziadków czy rodziców?

Moja matka i ojciec byli tam i przeżyli. Mieli

wtedy 12 i 13 lat. Zginął tylko wujek mojej

matki. Stracili również wielu przyjaciół.

130

REVOLTONS


Nagrywając "Underwater Bells Pt. 2: October

9th 1963 - Act 1" zaprosiliście do udziału

wielu zaprzyjaźnionych muzyków, choćby

tak znanych jak: Blaze Bayley, Michele Guaitoli,

Alessia Scoletti i wielu innych - uznaliście,

że wielowątkowość tematu wymaga

takich właśnie rozwiązań?

Oczywiście. Jest wiele postaci w tej opowieści,

więc czemu nie odwołać się do tych wszystkich

świetnych muzyków. Współpraca z Blazem

jest spełnieniem marzeń.

Było to trudne do ogarnięcia pod względem

logistycznym czy przeciwnie, udało się

wszystko zrealizować szybko i sprawnie?

Moje motto to "bez pośpiechu". Zgranie zespołu

z gośćmi zajęło mi dwa lata. I jestem

ogromnie dumny z rezultatu.

Okładka też jest bardzo sugestywna, co jest

pewnie w 100 % działaniem zamierzonym, a

Simone Zimon Sut świetnie wywiązał się z

zadania?

Simone nadał okładce finalny charakter. Pomysł

na nią został zainspirowany obrazem,

który mój ojciec wykonał lata temu. Jego styl

jest bardzo dziwny (pomyśl o Picassie). Więc

poprosiliśmy innego malarza, aby zrobił projekt

jeszcze raz. Wtedy ja i poprzedni wokalista

zmodyfikowaliśmy go w Photoshopie. I

wtedy Zimon nadał mu mroczniejszy charakter.

Foto: Revoltons

Grając koncerty jako headliner będziecie pewnie

prezentować ten materiał w całości, bo

to najlepsze rozwiązanie, a co w przypadku

innych koncertów - postawicie na wybór najważniejszych

dla tej historii utworów?

Chcemy grać album w całości tylko na imprezach

promujących płytę, a później, na normalnych

koncertach, grać tylko niektóre

kompozycje, żeby mieć miejsce dla starych

utworów, które kochamy.

Act 1 z tytułu zapowiada kontynuację, ale

pewnie nim dojdzie do jej realizacji minie

sporo czasu, bo najpierw będziecie chcieli jak

najlepiej wypromować obecny materiał, samo

komponowanie i nagrywanie też zapewne

trochę potrwa?

Myślę, że potrzebujemy dwa lub trzy lata na

część drugą. Jak powiedziałeś, chcemy promować

ten pierwszy materiał. Wystartujemy

w przyszłym roku z powodu Covid-19, który

zniszczył wszystkim plany. Dzięki za świetny

wywiad!

Wojciech Chamryk,

Małgorzata Marcinkiewicz, Kinga Dombek


Ruszyć do przodu!

Młodzi Kanadyjczycy z Lycanthro nie

wymyślili niczego nowego, ale heavy

metal w ich wydaniu jest surowy, tradycyjny

i w każdej nucie nawiązuje

do lat 80. Ich debiutancka EP "Four

Horsemen Of The Apocalypse" na pewno

zainteresuje fanów nurtu NWOB

HM i klasycznego power metalu lat 80. w

amerykańskim wydaniu, a to dopiero początek, bo zespół

ma już gotowy debiutancki album i pracuje nad materiałem na drugi - jak widać

pandemia ma też dobre strony.

Wiele młodych grup nie ma jednak takich

oporów - wychodzi na to, że nadmierna wiara

w to co się robi, bez jednoczesnej racjonalnej

oceny tegoż, może być nawet katastrofalna

w skutkach?

Zgadzam się z tym i widziałem wiele zespołów

podążających tą drogą. Widziałem wiele

kapel, które wydawały ileś złych płyt i niczego

się dzięki temu nie nauczyły. Jeśli zespół

nie ma samoświadomości, co do jakości swego

materiału i nie nauczy się niczego z przeszłych

niepowodzeń, to nie będzie w stanie

ruszyć do przodu. Zespół powinien zawsze

dążyć do swojego rozwoju, chociaż oczywiście

jeśli masz nadmierną wiarę w to, co robisz,

bez racjonalnej oceny tego, to nigdzie nie dojdziesz.

To EP-ka, ale to całkiem długi materiał,

ponad 33 minuty muzyki. Zależało wam na

tym, by w erze panowania pojedynczych

utworów zaproponować słuchaczom zwartą

artystycznie całość, płytę taką jakie powstawały

kiedyś, nawet jeśli nie jest to

album?

Oba podejścia są możliwe. Uważam też, że

W oldschoolowy metal wprowadził mnie wujek.

Rodzina mojego taty to Brytyjczycy, a

mój wujek widział w tamtych czasach wszystkie

klasyczne brytyjskie zespoły. Zapoznał

mnie z takimi zespołami jak Judas Priest,

Rainbow, Thin Lizzy, UFO, które do dziś

należą do moich ulubionych. Ten styl metalu,

oldschool oraz power metal, naprawdę do

mnie przemówiły, dzięki czemu w trudnych

chwilach czułem się wzmocniony i pozytywnie

nastawiony do świata. Mimo, że nie było

to modne, nigdy nie byłem kimś, kto wstydził

się swojego gustu muzycznego.

Urzekła was więc siła, energia i ponadczasowość

tej muzyki, wciąż w niej obecne i

niezależne od czasów, w których się ją odkryje?

Tak, dokładnie! Muzyka metalowa jest ponadczasowa

i jest wciąż równie potężna i tak

samo wpływowa jak wtedy, gdy powstała!

HMP: Jak wiele podziemnych zespołów

zaczęliście od demo, a po kolejnych kilkunastu

miesiącach mieliście już na koncie debiutancką

EP-kę "Four Horsemen Of The

Apocalypse". Jesteście zwolennikami małych

kroków, uznaliście, że co nagle, to po

diable, a niedopracowany, wypuszczony

zbyt szybko album mógłby być falstartem?

James Delbridge: Cóż, kiedy zaczynaliśmy,

byliśmy tylko grupą dzieciaków, które były

podekscytowane założeniem zespołu metalowego.

Mieliśmy też bardzo małą wiedzę na

temat logistyki związanej z produkcją i promocją

albumu. W przypadku pierwszego dema

chcieliśmy po prostu coś wypuścić i pokazać

promotorom, aby mogli zorientować się,

jakie brzmienie chcemy osiągnąć oraz przy

okazji dostać zaproszenie na większe koncerty.

Patrząc wstecz, mógł to być falstart, ale

jednocześnie postrzegaliśmy to jako doświadczenie

edukacyjne. Przy kolejnym materiale,

który wydaliśmy od tego czasu, również nauczyliśmy

się czegoś nowego na temat promocji

i produkcji - założenie jest takie, aby nasz

każdy nowy album brzmiał lepiej niż ostatni,

dzięki czemu dotrzemy do większej liczby

osób.

Foto: Riverside

Foto: Lyacanthro

połączenie obu jest najlepszym rozwiązaniem.

Myślę, że przedstawienie artystycznej

całości jest bardzo ważne, zwłaszcza jeśli jest

to album tematyczny lub koncepcyjny. Ale

jeśli chodzi o promowanie wydawnictwa, wydawanie

takich rzeczy, jak single sprawi, że

twoja kapela będzie aktualna aż do wydania

albumu.

Hołdujecie metalowi w najbardziej klasycznej

postaci, typowemu dla lat 80. Skąd u

was zainteresowanie akurat takimi dźwiękami,

skoro gdy dorastaliście nie były one zbyt

modne?

Dzielenie sceny z idolami sprzed lat, choćby

Udo Dirkschneiderem, Diamond Head,

Cloven Hoof czy Anvil oraz podobnymi do

was, młodymi zapaleńcami, jest więc pewnie

dodatkową wisienką na tym muzycznym

torcie?

Och, absolutnie! Nawet niedawno mogliśmy

zagrać z kilkoma naszymi bohaterami, jak

Hammerfall, Battle Beast, Unleash The

Archers, itp. To z pewnością ogromny zaszczyt

i osiągnięcie, móc dzielić scenę z takimi

legendami, a niektóre z tych występów to

nie tylko te z tych najlepszych, jakie w ogóle

graliśmy, to zdecydowanie wisienka na torcie

muzycznym!

Do udziału w najdłuższym na płycie, epickim

"Pale Rider" zaprosiliście Jacquesa Bélangera,

wokalistę znanego z Exciter, a teraz

Assassin's Blade. Jak doszło do tej współpracy?

Właściwie spotkaliśmy go, kiedy kilka lat temu

gdy otwieraliśmy koncert Blaze'a Bayley'a.

Niedawno wkręciłem się w projekty takie

jak Avantasia i Ayreon, więc w mojej głowie

zrodził się pomysł, aby stworzyć koncepcyjną,

epicką kompozycję z gościnnym wokalistą.

Poszliśmy do niego z naszym pomysłem,

który przypadł mu do gustu, więc tak to

się stało! Pojawił się także z nami na scenie,

żeby zagrać "Pale Rider", gdy jakiś czas temu

otwieraliśmy show Razor.

Nie jest to jedyny gość na tej EP-ce, ale najbardziej

znany. Zapraszając innych muzyków

mieliście na uwadze jak najciekawsze

dopełnienie brzmienia Lycanthro, przede

132

LYACANTHRO


wszystkim w kontekście instrumentów klawiszowych?

O tak, klawisze to coś, co zawsze wyobrażałem

sobie jako ważną część naszego brzmienia.

Zawsze chciałem mieć w zespole klawiszowca,

ale trudno go znaleźć. Jeśli chodzi o

"Four Horsemen Of The Apocalypse", mój

stary trener wokalny (który jest jednocześnie

pianistą w konserwatorium) zagrał na fortepianie

w utworze "Pale Rider", mój przyjaciel

George dodał kilka dodatkowych partii klawiszy

do tego samego kawałka, a ja dodałem

klawisze w innych częściach EP-ki. Generalnie

wyszło to dobrze i w przyszłości planuję

wykorzystywać jeszcze więcej klawiszy.

Kanadyjska scena notuje w ostatnich latach

dynamiczny rozwój, powstaje coraz więcej

świetnych zespołów, a te sprzed lat też trzymają

poziom. A jak jest z fanami, ich liczba

wzrasta, czy wciąż wspierają was w ojczyźnie

nieliczni maniacy?

Tak, jest wielu ludzi, którzy nadal wspierają

w Kanadzie tradycyjną/power metalową

scenę. Tutaj, w Ottawie, za każdym razem,

gdy pojawia się oldschoolowy zespół, taki jak

Hammerfall lub Anvil, na każdym koncercie

zawsze zjawi się znaczna liczba ludzi, co pokazuje,

że wciąż jest wielu fanów, takiej muzyki.

Ale z faktu, że wydawcą "Four Horsemen

Of The Apocalypse" jest grecka wytwórnia

można chyba wysnuć wniosek, że w Europie

jest wciąż większe zainteresowanie tradycyjnym

metalem niż w USA czy w Kanadzie?

Oczywiście, zresztą chyba wszystkie zespoły

takie jak nasz chciałyby w przyszłości koncertować

w Europie. Wydaje się, że jest tam więcej

fanów oldschool/power metalu. Stany Zjednoczone

i Kanada mają naprawdę dobre

metalowe sceny z własnymi indywidualnymi

cechami, ale ostatecznie europejscy fani są z

pewnością najbardziej oddani.

Nie jest czasem tak, że w waszej części

świata muzyka jest przede wszystkim rozrywką,

słuchacze podążają za trendami, gdy w

Europie zwykle identyfikują się z tym co

lubią, są też bardziej stali w swych upodobaniach?

Foto: Lyacanthro

Z perspektywy Ameryki Północnej, może to

być prawdą, jeśli chodzi o gatunki takie jak

nowoczesny pop czy country, ale czuję, że

fani metalu na całym świecie identyfikują się

z heavy metalem w podobny sposób. Jednak

jest to bardziej widoczne w Europie, ponieważ

w Europie po prostu jest więcej metalowych

maniaków.

To wszystko was nie podłamało - chcieliście

grać to, co uwielbiacie i nic nie mogło wam

przeszkodzić?

(śmiech!) O tak! Prawdę mówiąc, nigdy nie

wstydziłem się swoich muzycznych gustów i

nigdy nie wstydziłem się grać power/oldschool

metalu i nie tylko dlatego, że jest "popularny".

Chyba, że przytrafi się coś takiego jak koronawirus.

Ta pandemia nieźle pokrzyżowała

wam szyki. Trasę "Tour Of The Wolf

2020" musieliście odwołać, tyle dobrze, że

festiwal Hyperspace udało się przenieść na

wrzesień?

Tak, to była dla nas ogromna porażka, ponieważ

mieliśmy wyruszyć w naszą pierwszą

prawdziwą trasę, a Hyperspace miał być naszym

pierwszym prawdziwym festiwalem. Na

razie Hyperspace został przeniesiony na

wrzesień, ale mam wątpliwości, że się odbędzie,

ponieważ koncerty i trasy w Kanadzie

zostaną przywrócone dopiero w listopadzie.

To spore wydarzenie dla kanadyjskich fanów

i zespołów, jego odwołanie byłoby pewnie

dla was ogromnym ciosem?

Och, absolutnie, to jedyny prawdziwy festiwal

metalowy w Kanadzie, który koncentruje

się na power i tradycyjnym metalu. Byłoby

dla nas ogromnym ciosem, gdyby został on w

całości odwołany, ale jeśli będzie gorzej, całość

zostanie przeniesiona na następny rok.

Promotor Joey z Journeyman Productions z

Vancouver był niesamowity przy współpracy

z nami i zakwaterowaniu, więc jestem pewien,

że wszystko ułoży się dobrze.

Plusem tej apokaliptycznej sytuacji jest też

to, że może w tak zwanym międzyczasie uda

wam się znaleźć stałego basistę, bo zastępstwa

to jednak nie to samo, no i zintensyfikować

prace nad pierwszym albumem, bo

już chyba pora na takie poważniejsze wydawnictwo

Lycanthro?

Właściwie nasz pierwszy album jest gotowy!

Planujemy wypuścić go, gdy sytuacja z powodu

tej pandemii uspokoi się. Tym razem

nie ma gości, ale będzie wiele muzycznych

niespodzianek! W tej chwili jesteśmy w trakcie

pisania albumu numer dwa, a także pracujemy

nad okładką tribute albumu, na który

zostaliśmy zaproszeni (nie mogę jeszcze powiedzieć

którego zespołu).

Będzie to wciąż surowe, mocno brzmiące,

ale i niepozbawione melodii granie zakorzenione

w latach 70. i 80., nie zamierzacie eksperymentować

i "poszerzać horyzontów"?

Ten pierwszy album będzie zawierał oba elementy,

niektóre utwory będą zawierały bardziej

surowe i oldschoolowe brzmienie, podczas

gdy w innych eksperymentowaliśmy z

różnymi elementami, takimi jak instrumenty

klasyczne, a nawet pełny chór na żywo! Mamy

nadzieję, że na naszych kolejnych albumach

jeszcze bardziej poszerzymy nasze horyzonty

i mocniej pójdziemy w kierunku

związanym z produkcją!

Wojciech Chamryk & Kacper Hawryluk

Foto: Lyacanthro

LYACANTHRO 133


Muzyczna pasja

Nicklas Kirkevall to młody Szwed, zafascynowany tradycyjnym power/

heavy metalem z elementami rocka progresywnego. I chociaż debiutancki album

"Morningstar" jego solowego projektu Lord Of Light nie rzuca na kolana, to jednak

sygnalizuje potencjał tego zdolnego multiinstrumentalisty, więc na kolejnej,

już przygotowywanej, płycie powinno być tylko lepiej.

HMP: Grałeś wcześniej raczej w rockowych

zespołach, ale metal zawsze był obecny w

twoim życiu, stąd decyzja powołania do

życia Lord Of Light?

Nicklas Kirkevall: W moim życiu poruszałem

się tam i z powrotem pomiędzy różnymi

rzeczami, nie tylko muzyką, ale czuję, że to

zawsze była tylko kwestia czasu, zanim zrobiłem

coś w tym kierunku. Jako nastolatek

interesowałem się bardziej czystym power

metalem, ale z czasem znalazłem nowe wpływy

i pomysły do zbadania. Dla Lord Of

Light ten rodzaj progresywnego kierunku jest

wspaniały, bo oznacza to, że mogę wykorzystać

każdy muzyczny pomysł jaki mam, wszystko,

co jest warte zachodu. Zajęło to trochę

czasu, by znaleźć się w tym miejscu, ale wiedziałem,

że chciałem pisać muzykę odkąd byłem

nastolatkiem.

Pamiętasz jeszcze zespół od którego zaczęła

się twoja fascynacja takim graniem? Wciąż

jest dla ciebie ważny, czy też z czasem uległo

to zmianie?

Od czasów gdy byłem mały zawsze kochałem

dźwięk zniekształconej, elektrycznej gitary.

Jest coś magicznego i fascynującego w dźwiękach

i dynamice, czy to Black Sabbath, CCR

czy Blind Guardian. Pamiętam, jak po raz

pierwszy usłyszałem "2 Minutes To Midnight",

miałem wtedy 12 lat i byłem pod jego

wielkim wrażeniem. Gitary, śpiew, melodie,

solówki... Ku mojemu zdumieniu byłem tak

samo zdziwiony raz jeszcze, gdy tamtego roku

dostałem "The Best Of The Beast" na

gwiazdkę. "Aces High", "The Clairvoyant",

"Fear Of The Dark", "The Number Of The

Beast"... Co kto lubi, ale ja naprawdę mogę

policzyć na palcach jednej ręki zespoły, nieważne

jakiego gatunku, które mają tak wiele

niesamowitej muzyki na swoim koncie.

Klawisze nie są typowo metalowym instrumentem,

ale grasz też na gitarze, tak więc

jakoś się to wyrównuje?

Tak! Zawsze chciałem grać rockową muzykę

na gitarze, ale jak w wielu przypadkach moi

rodzice byli bardziej zainteresowani tym,

bym grał na czymś "ładniejszym", jak fortepian

czy gitara klasyczna, więc trwało to aż

do moich wczesnych lat nastoletnich, gdy mój

świetny nauczyciel muzyki włożył w moje ręce

odpowiednie narzędzia. W tym czasie miałem

już pewne umiejętności na fortepianie,

więc czemu nie ćwiczyć obu? Jako keyboardzista

byłem tylko zainteresowany graniem

solówek Jensa Johanssona, co było dość

Foto: Lord Of Light

ograniczonym kręgiem, by mogło przydać się

w kontekście zespołu - czuję się swobodniej

grając na gitarze, ale mimo wszystko zawsze

będę robił to i to, jeśli w ogóle będę w stanie.

To prawda, że niektóre z tych utworów to

nowe wersje twoich starszych kompozycji, a

reszta powstała już z myślą o "Morningstar"?

Cóż, każdy utwór na "Morningstar" był

stworzony z myślą o tym albumie, ale kawałek

"Typhoon" z czasem zmienił się odrobinę

od pierwszego zarysu tego konceptu. Słuchając

albumu masz koncept tej ewolucji, jako że

"Presage" w obecnej formie zostało napisane

kilka lat przed "Typhoon".

"Typhoon" był oczywistym typem na singla,

kiedy okazało się, że warto go wypuścić?

Właściwie nie byłem całkiem pewien, która

kompozycja zostanie singlem. Logicznie, może

powinna być to ścieżka tytułowa - myślę,

że też najbardziej osobista dla mnie - ale wydanie

ośmio-minutowego singla byłoby odrobinę

zbyt odważne, nawet dla mnie! Z racji,

że "Typhoon" jest trochę bardziej bezpośredni

niż inne kawałki i razem z "Presage" niejako

"obramowuje płytę", było to najbardziej sensowne.

Czuję też, że to odpowiednie, bo pierwsze

kompletne demo, jakie zrobiłem było to

"Presage" i to był moment, kiedy wreszcie poczułem,

że wiem, jak chcę, by zespół brzmiał.

Twoje wcześniejsze zainteresowania i doświadczenia

zaowocowały materiałem odwołującym

się też do rocka progresywnego

czy klasycznego rocka - monotonia jest

czymś najgorszym co może przydarzyć się

artyście, a jest podwójnie groźna w sytuacji,

gdy wydaje on debiutancki album?

Cóż, nie było żadnego komercyjnego podejścia

w tym, jak to wszystko zostało ukształtowane.

Punktem istotnym zawsze było tworzenie

możliwie jak najbardziej ekscytującej

muzyki i nagrywanie jej z najwyższą z możliwych

jakością. Jestem bardzo zadowolony z

rozległości tego albumu, z każdą z czterech

głównych kompozycji robiąc coś, czego inni

nie robią i krótszymi kawałkami, które całkiem

dobrze łączą je razem, co nie zawsze się

udaje.

Muzycy są obecnie w o tyle korzystnej sytuacji,

że mogą tworzyć sięgając nie tylko do

przeszłości, ale też posiłkując się tym, co

powstawało stosunkowo niedawno, choćby

wpływami black metalu - to dlatego niektóre

utwory z tej płyty są tak intensywne w

warstwie rytmicznej?

Myślę, że tak! Moim główną inspiracją zawsze

będzie Iron Maiden, w moim odczuciu

oni naprawdę symbolizują podstawy nowoczesnego

metalu, ale tyle rzeczy ewoluowało

od czasu, gdy oni rozpoczęli karierę, ciągle do

heavymetalowego słownika były dodawane

nowe słowa i frazy. Niektóre zespoły nurkują

prosto w awangardę i ekstremę, pozostawiając

wypróbowane i prawdziwe dźwięki innym i

jest tak wiele ekscytujących rzeczy związanych

z takimi ludźmi i tymi ruchami. To tak

piękne w przypadku muzyki, bogactwo historii,

które mamy dzisiaj, które możemy łączyć

z niemal niekończącą się wolnością, by

jak najlepiej przekazać żądaną treść, a i tak

mam wrażenie, że jest po prostu zbyt wiele

dobrych pomysłów, by ich nie użyć. Myślę, że

mam zbyt wiele rzeczy, które chcę zakomunikować

po przez Lord Of Light, by zmieścić

to tylko w jednym gatunku.

Najtrudniej jest chyba stworzyć coś niejed-

134

LORD OF LIGHT


no wymiarowego: najpierw w sensie kompozycji,

później w zakresie ich aranżacji nagrania,

żeby słuchacz za każdym kolejnym

odsłuchem odkrywał coś nowego, a nie po

dwóch-trzech kontaktach z płytą znał ją już

na wylot?

Nie wiem, staram się zapamiętać mój własny

proces myślowy. Wiem, że w studio niekiedy

spędzam dużo czasu na, wydaje się, nieistotnych

rzeczach i mogę sobie wyobrazić, że

niektóre z nich trudno jest zauważyć po pierwszym

wysłuchaniu. Jestem trochę perfekcjonistą,

wiec chcę by każdy szczegół odpowiadał

moim wyobrażeniom i jeśli mogę, to nie

przestanę, dopóki tak się nie stanie. Jeśli więc

w mojej muzyce jest ten rodzaj głębi, myślę,

że to bardziej kwestia bycia upartym niż cokolwiek

innego!

Póki co album jest dostępny w wersji digital

i na płycie CD, ale pewnie planujecie też

wydanie winylowe?

Tak, bez wątpienia za niedługi czas zacznie

się tłoczenie winylowej wersji "Morningstar",

ale pewnie nie stanie się to w tym roku. Mieliśmy

trochę próśb o nie, więc jestem pewien,

że wytwórnia spełni je prędzej czy później.

Fachowcy twierdzą, że to merytoryczna

wartość dodana daje fizycznym nośnikom

przewagę nad serwisami streamingowymi, a

gdy dodamy do tego wartość artystyczną,

szczególnie płyt winylowych, to może faktycznie

los fizycznych nośników dźwięku w

cyfrowym świecie wcale nie jest przesądzony?

Myślę, że to prawda. Nie tylko jest to miłe

mieć prawdziwą fizyczną bibliotekę do przeglądania,

ale dzisiaj czuję, że ludzie są dużo

bardziej świadomi konkretnych cech, które

sprawiają, że płyty CD i winylowe są ekscytujące.

Nie jestem sam w postrzeganiu okładki

albumu nie tylko jako jakiegoś fajnego

obrazka do podtrzymania wizerunku zespołu,

ale jako sztuki, która jest w stanie być samodzielna.

Kiedy zacząłem pracować nad okładką

"Morningstar" z Alexem nie mieliśmy

konkretnego planu na to, jak powinna być

zrobiona, ale skończyło się tak, że była ręcznie

malowana na płótnie i nie mogę wyrazić

tego, jak zadowolony jestem z ostatecznego

rezultatu. Wygląda super w formacie CD, ale

gdy wytłoczymy płyty

winylowe będzie jeszcze

bardziej się wyróżniać

- mam nadzieję,

że będziemy w stanie

zrobić to samo przy

naszych przyszłych

wydawnictwach.

Głupio też brać autograf

na telefonie czy

jakimś innych przenośnym

odtwarzaczu,

tu też przewaga płyt

czy kaset jest bezdyskusyjna?

(śmiech)

Za to jestem wdzięczny!

Z radością podpiszę

każdą sprzedawaną

przez nas płytę

CD, jeśli pomoże to

zainteresować ludzi.

To wspaniały sposób

na kontaktowanie się z

fanami z całego świata.

Streaming ma też

określoną wadę, bo

kiedy słuchamy czegoś

na takiej platformie to

podsuwa nam ona kolejne

propozycje,

Foto: Lord Of Light

utrzymane w podobnej

stylistyce. Owszem,

kiedy nie jest się zbyt zorientowanym jest to

w sumie wygodne, ale jednocześnie znika

gdzieś pasja poszukiwania, frajda z samodzielnego

odkrycia czegoś fajnego.

Nie masz poczucia, że słuchanie muzyki nie

jest już tym samym co jeszcze choćby 15 lat

temu, bo obecnie dominuje technologia i

rządzą algorytmy?

Tak, zawsze są dobre i złe strony nowych technologii.

Te algorytmy pomogły mi znaleźć

świetną muzykę w nieznanych mi gatunkach,

ale mają też silną tendencję do proponowania

nam najbardziej popularnych rzeczy i czasem

stają na głowie, by nie zainteresować nas

czymś nowym, zamiast tego podsuwają nam

tylko to, co jest już znane. Jest ograniczona

możliwość analizowania faktycznej muzyki i

gustu danej osoby, więc zazwyczaj skupiają

się na najłatwiejszej sprzedaży - czyli na tym,

czego każdy słucha. Nie wiem jak ty, ale ja

nie lubię być traktowany jak bydło, więc

przyjaciele, fora i albumy - fizyczne czy też

nie - wciąż pełnią dla mnie ważną rolę.

Lord Of Light to bardziej projekt czy regularny

zespół? Planujecie koncerty promujące

"Morningstar"?

Myślę, że nie będziemy występować jako

Lord Of Light, niestety, częściowo dlatego,

że potrzebujemy trochę więcej materiału, żeby

zrobić odpowiednie show i częściowo dlatego,

że potrzebujemy do tego kilku muzyków.

Na albumie jestem gitarzystą, keyboardzistą

oraz wokalistą, co oczywiście nie byłoby

wygodne do zrealizowania, aby żonglować

tymi instrumentami na żywo. Ale pracujemy

nad tym. Teraz jestem w trakcie procesu pozyskiwania

i naprawiania potrzebnego sprzętu,

by rozejrzeć się za pięcioosobową grupą i

wnieść to brzmienie na scenę.

Ponoć wytwórnia No Remorse Records jest

już zainteresowana waszą kolejną płytą, tak

więc ciąg dalszy przygody pod nazwą Lord

Of Light jest więcej niż pewny?

Tak długo, jak żyję i oddycham, to będzie

mój główny punkt skupienia. Oczywiście łatwiej

mówić niż robić, ale ciężko pracujemy by

urealnić drugą płytę i obecny plan jest taki,

żeby nasz nowy album był gotowy do wydania

najpóźniej latem 2021 roku.

Wojciech Chamryk & Kinga Dombek

Foto: Lord Of Light

LORD OF LIGHT 135


Nowe otwarcie

"Of Angels And Snakes" to debiutancki

album niemieckiego kwintetu, ale

Goblins Blade w żadnym razie nie

tworzą nieopierzone żółtodzioby, lecz

muzycy obecni na scenie od wielu lat.

Dlatego płyta trzyma poziom, zawierając

power metal starej szkoły z lat 80.,

wypadkową dokonań zespołów europejskich

i amerykańskich, w dodatku z domieszką

równie oldschoolowego, klasycznego heavy.

HMP: Premiera nowego albumu jest zawsze

dla każdego artysty czymś ekscytującym,

ale wy macie tym większe powody do zadowolenia,

gdyż "Of Angels And Snakes" jest

waszym debiutanckim albumem - czuliście

już na etapie komponowania i nagrywania

tego materiału, że będzie to coś wyjątkowego,

idealne otwarcie dyskografii Goblins

Blade?

Jörg Michael Knittel: Miałem dobre przeczucia

podczas pisania tej muzyki. Wydanie

nowego albumu to zawsze coś wyjątkowego,

zwłaszcza jeśli jest to pierwszy album nowego

zespołu. Uważam, że to bardzo dobra debiutancka

płyta i jesteśmy z niej bardzo zadowoleni,

więc powinno być to dla nas idealne

otwarcie!

To co gracie jest jak dla mnie dowodem na

to, jak muzyczne mody mogą niekorzystnie

odbić się na losach zespołu: na przełomie lat

80. i 90. tradycyjny heavy nie był zbyt popularny,

ale po roku 1996 sytuacja wyglądała

już zupełnie inaczej i to, co jeszcze niedawno

było niemodne i przebrzmiałe, stało się

nagle klasyczne i ponadczasowe?

Tak, masz rację ale gram muzykę dlatego, że

mnie to cieszy i nigdy nie myślałem czy jest

na nią odpowiedni czas. Myślę, że klasyczny

heavy metal jest ponadczasowy i będzie istniał

zawsze.

A wam w to graj, bo przecież jesteście obecni

na scenie od lat - jak doszło do powstania

Goblins Blade?

Dużo się wydarzyło w ciągu ostatnich dziesięciu

lat, które spędziłem z Sacred Steel. W

tym czasie nagraliśmy pięć studyjnych albumów

i DVD na żywo, jak również zagraliśmy

trzy europejskie trasy i wiele pojedynczych

koncertów. Byłem jednym z głównych tekściarzy

zespołu i zajmowałem się managmentem.

Kiedy zabrałem się za pracę nad kolejnym

albumem, zauważyłem że bateria była

wyczerpana i musiałem wręcz zmusić się do

pisania kawałków, bo po prostu brakowało mi

inspiracji. Potem odszedłem, z ciężkim sercem.

W tamtym czasie miałem już moje dwa

inne zespoły (doommetalowy Dawn Of Winter

i deathmetalowy My Darkest Hate), z

którymi kontynuowałem pracę. Oczywiście

wciąż słuchałem power metalu, bo zwyczajnie

kocham tę muzykę. Przez ostatnie trzy lata

grając na gitarze miałem coraz więcej dobrych

powermetalowych riffów, które nie pasowały

do moich zespołów. Z tych pomysłów

zrobiłem potem trzy utwory, które były za

dobre by je wyrzucić. Zacząłem więc szukać

nowych muzyków. Znam chłopaków długo.

Florian Reimann, nasz wokalista, grał ze

swoim starym zespołem Destillery jako support

przed Sacred Steel. Od tamtego czasu

byliśmy w luźnym kontakcie i gdy powiedziałem

mu o Goblins Blade, był od razu zainteresowany.

Nasz basista Robert Palacios gra

ze mną w My Darkest Hate, ale jest też wielkim

fanem klasycznego metalu, a nasz perkusista

Claudio Sisto pochodzi z The Haze,

ale grał też w Mystic Prophecy. Wreszcie

Claudio Enzler dodał drugą gitarę. To był

mój wymarzony skład i bardzo się cieszę, że

to wypaliło.

Nazwę zaczerpnęliście z debiutanckiego albumu

Heathen, nie obyło się jednak bez pewnej

modyfikacji?

Tak. Pozbyliśmy się apostrofu, nie wyglądało

to zbyt dobrze. (śmiech)

Wpływów amerykańskiej sceny słychać w

waszej muzyce więcej, zdajecie się też cenić

europejską odmianę power metalu, a do tego

mistrzów tradycyjnego heavy, z tuzami

nurtu NWOBHM na czele?

Głównie znajdujemy się pod wpływami amerykańskich

zespołów powermetalowych jak

Metal Church, Omen, Helstar i Savage

Grace. Ale gdzieniegdzie jest też odrobina

Judas Priest.

Początkowo było was czterech, jako ostatni

dołączył Claudio - od razu założyliście, że

podstawą będzie dwugitarowy atak, trzeba

było tylko znaleźć odpowiedniego muzyka?

Tak, szybko stało się jasne dla nas, że potrzebowaliśmy

drugiego gitarzysty. Dzięki temu

na żywo jest zdecydowanie lepiej.

Co ciekawe nie odkrywacie na nowo koła,

dążąc do perfekcji w obrębie zarówno swego

stylu, jak i samego heavy metalu - nie ma co

kombinować na siłę, bo efekty są wtedy

zwykle odwrotne do zamierzonych i takie

płyty szybko trafiają do kosza z przecenami?

Nigdy tak naprawdę nie myślę dwa razy, kiedy

komponuję. Muzyka tworzy się mniej czy

bardziej sama. Myślę, że tak powinno być,

jeśli jesteś twórczy!

Uderza swoista ponadczasowość waszej

muzyki, która równie dobrze mogłaby powstać

w latach 80., 90. czy w obecnych czasach

- pewnie nie tylko ja traktuję to jako

zaletę, nie wadę, waszej płyty?

Jesteśmy zadowoleni! Uważamy też, że dobra

muzyka jest ponadczasowa. Nie chcemy gonić

za trendami, chcemy po prostu tworzyć

coś naszego, własnego. Więc jeśli jest to dobrze

odbierane, bardzo się cieszymy.

Wychodzi więc to całkowicie naturalnie, bez

żadnego napinania się - pojawia się pierwszy

riff, dochodzą do niego kolejne motywy,

tekst i następny utwór jest gotowy?

Tak dokładnie. Oczywiście nie zawsze ma się

dobre pomysły, ale gdy jesteś w tej kreatywnej

fazie dzieje się to dokładnie w taki sposób.

Jakiś wpływ na ten stan rzeczy ma też pewnie

fakt, że komponujecie tradycyjnie, tak

jak to kiedyś zwykle bywało, gdy lider pisał

muzykę, a wokalista teksty, w czym wspiera

ich reszta składu, choćby przy aranżacjach?

Piszę większość utworów i aranżuję je, aż nie

Foto: Goblins Blade

136

GOBLINS BLADE


są kompletnie skończone. Potem przychodzą

teksty, które piszę ja lub nasz wokalista i

potem ćwiczymy w pełnym składzie całość.

Tekstowo eksplorujecie temat odwiecznej

walki dobra ze złem - to coś, co chyba nigdy

nie straci na aktualności, niezależnie od tego,

w jakim stuleciu żyjemy?

Tak, ten temat nigdy się nie nudzi, nie przemija

i pasuje idealnie do naszego stylu.

Od początku wiedzieliście, że długogrający

materiał jest waszym priorytetem, dlatego

po wydaniu promocyjnej EP-ki "Awakening"

zintensyfikowaliście prace nad debiutanckim

albumem?

EP-ka została dobrze odebrana i krótko później

podpisaliśmy kontrakt nagraniowy z

Massacre. Zaraz potem zaczęliśmy pracować

nad debiutanckim albumem. Było jasne, że

chcieliśmy wydać długograja najszybciej, jak

to możliwe.

Nie deprymował was fakt, że tradycyjny

format długogrającej płyty, zamierzonej

jako zwarta całość, powoli odchodzi do lamusa,

bo słuchacze doby streamingu preferują

pojedyncze utwory, a i to często nie

dosłuchują ich do końca?

Tak, ale niestety nie da się nic z tym zrobić.

Takie są obecne czasy. Ale myślę, że ten kto

jest naprawdę fanem kupuje również cały album.

Na szczęście heavy metal wyraźnie różni

się od innych scen.

Tak, to szalony czas. Myśleliśmy o przełożeniu

wydania, ale pracowałem

nad tym albumem codziennie

przez ostatni rok i

chcieliśmy wydać go teraz.

Kto wie, co będzie za pół roku.

Macie pomysły na intensywniejsze

niż przed pandemią

promowanie tego materiału w

sieci, żeby dowiedziało się o

nim jak najwięcej fanów metalu?

Promocją zajmuje się Massacre i

składa się ona z normalnych,

drukowanych reklam, jak i zamieszczanych

online. Działamy

na Facebooku i naprawdę postawiliśmy

tutaj na swoim.

Życzę wam więc jak najwięcej

oddanych zwolenników i dziękuję

za rozmowę!

Wielkie dzięki. Cała przyjemność

po naszej stronie.

Wojciech Chamryk & Kinga Dombek

To chyba przez te nadmiar - owszem, w latach

70. czy 80. też było mnóstwo muzyki,

ale jednak nie tyle. No i trzeba było słuchać

jej w radio lub oglądać teledyski w telewizji,

czekając na kolejny utwór, albo kupić płytę,

co było jednak zupełnie innym doświadczeniem,

a do tego również przeżyciem?

Tak, to prawda. Był to fascynujący czas. Nie

było jeszcze internetu i każdy czekał z niecierpliwością

na każdy nowy album. Wymiana

kaset też była czymś wspaniałym. Kocham

tamten czas.

Jako Goblins Blade debiutujecie, ale jesteście

dość znani, przynajmniej w ojczyźnie, co

na pewno jest dla was ułatwieniem wyrywającym

zespół z całkowitej anonimowości?

Tak, to ułatwia nieco sprawę. Wielu mnie zna

i oczywiście wielu ekscytuje Goblins Blade.

Jak dotychczas reakcje były wspaniałe i oczywiście

zrobiliśmy też kilka rzeczy jak należy.

Kontrakt z Massacre to również efekt tego,

że macie już ugruntowaną pozycję, co było

też gwarancją jakości "Of Angels And Snakes"?

W Massacre byli bardzo entuzjastycznie nastawieni

do EP-ki i bardzo chcieli nas pod

swoimi skrzydłami. Dali nam bardzo dobrą

ofertę i pomimo tego, że dostaliśmy też inne

propozycje, wybraliśmy Massacre.

Wydajecie tę płytę w zupełnie innej rzeczywistości,

nie tylko muzycznej. O tradycyjnej

promocji w postaci koncertów nie ma

mowy, odwołano bądź przełożono na przyszły

rok wszystkie festiwale - nie myśleliście

o przełożeniu premiery "Of Angels And

Snakes" choćby na wrzesień, nie obawialiście

się, że płyta w tej sytuacji przepadnie?

GOBLINS BLADE 137


Być szczerym

Według mnie Polska progresywnym graniem stoi. Mamy zdecydowanego

lidera, Riverside, którego doceniają również na całym świecie. Niemniej na polskiej

scenie jest całe multum progresywnych formacji - rockowych i metalowych -

i to na dobrym poziomie. Sporą zagadką jest dla mnie dlaczego przynajmniej kilka

z nich nie zdobyła popularności choć w połowie tej co Riverside. Wśród tych kapel

od 13 lat działa progresywno metalowy AnVision, który właśnie nagrał znakomity

album "Love & Hate". Stanowi on podstawę rozmowy z jednym z założycieli

oraz perkusistą zespołu Marcinem Duchnikiem. Niemniej to nie jedyny temat

tego wywiadu...

muzykę. Każdego co innego kręci. Dla mnie

osobiście monotonny może być pop lub country.

Każdy rodzaj muzyki ma jakiś kształt i to

właśnie w muzyce jest wspaniałe. To czynnik

ludzki i emocje, które są przy komponowaniu

powodują, że muzyka ma finalnie taki wygląd.

Podobnie jest z słuchaczem danego gatunku.

Każdy potrzebuje dla lepszego samopoczucia

innych dźwięków. Jeden wycisza się

słuchając szumu drzew, a jeszcze inny słuchając

growlu i blastów w death metalu.

Jak dla mnie - w wielkim skrócie - za progresywnym

metalem stoją Rush, Queensryche,

Fates Warning i Dream Theater. A Wasza

muzyka wywodzi się w prostej linii z Dream

Theater, zgadzacie się ze mną?

Niemniej nie stawiacie tak jak oni na popisy

instrumentalistów, wolicie melodie i grę

zespołową...

Jest dokładnie tak jak piszesz. Nie do końca

chcielibyśmy tworzyć "muzykę dla muzyków".

Staramy się tworzyć piosenki, które

mimo posiadania prog metalowych korzeni i

takiego klimatu są zjadliwe dla wielu odbiorców.

Nawet tych, którzy z takim taki nurtem

nie mają wiele wspólnego. Zależało nam na

melodii. A że często pojawia się też przesterowana

gitara, że czasem Karalluz zaśpiewa

coś ostrzej niż Marqus, czy u mnie pojawią

się dwie stopy… tak właśnie jest w An

Vision i takiej muzyce. To, co każdy z nas w

danej chwili doświadcza, przekłada się na pisaną

przez nas muzykę. Nie zakładamy, że

dzisiaj stworzymy utwór w takim czy innym

stylu. Jak w życiu. Czasami jest słońce, czasami

deszcz. Czasem jest smutno, a innym razem

wesoło, że aż od śmiechu boli brzuch.

Nie mamy na to wpływu. Tak czujemy i już.

HMP: Ogólnie progresywne granie nie popłaca,

czemu więc wybraliście tę muzykę?

Marcin Duchnik: Wiesz, my nie traktujemy

tego jako kolejnego intratnego źródła zysku.

Wille z basenami na Kajmanach i super wypasione

jachty już mamy (śmiech). A tak serio,

kiedy 13 lat temu, razem z Gregiem zaczęliśmy

razem grać, to udało nam się wyrzucić

z siebie to, co czuliśmy. To, czym się inspirowaliśmy

i co nas, jako muzyków ukształtowało.

Śmiało mogę powiedzieć, że każdy

z nas - i tego pierwszego składu AnVision, z

którego zostaliśmy tylko my dwaj i tego obecnego,

jest z innej bajki. Każdego inspirowały

inne dźwięki. Każdy wychował się na innej

muzyce. Od jazzu, muzyki klasycznej, poprzez

rocka i na najcięższych odmianach metalu

kończąc. Jednak zależało nam na byciu

szczerym i nie kalkulowaniu. Nie tworzymy

"utworów" pod dyktando, czy zgodnie z "normami"

narzucanymi w obecnych czasach

przez stacje radiowe. Cztery minuty i ani

sekundy dłużej. To wypadkowa pięciu charakterów

każdego z nas. Naszych emocji i naszych

nastrojów.

Oponenci progresywnych odmian rocka i

metalu, zarzucają temu nurtowi, że nie ma w

nim kreatywności, a ich muzycy powielają

wyłącznie wymyślone dawno schematy i patenty.

Zgodzicie się z takim postrzeganiem

progresywnego rocka i metalu?

Każdy ma swoje zdanie i inaczej postrzega

Foto: AnVision

Zespoły, które wymieniłeś to ikony. To one

wytyczyły drogę, którą podąża wiele mniejszych

lub większych zespołów współtworzących

scenę prog metalową. Każdy z tych zespołów,

w jakimś stopniu i nas zainspirował.

Nie wiem czy jest to ten konkretny zespół o

którym mówisz. Ogólnie amerykańska i europejska

scena progresywna miała na nas olbrzymi

wpływ i to pewnie dlatego gramy to,

co gramy.

Dream Theater poznałem w momencie wydania

przez nich "Images And Words" wtedy

połączyli oni moc heavy metalu, melodię

i technikę gry. Nigdy później nie potrafili

tak zbalansować wszystkich tych wpływów

i wykreować takich melodii jak wtedy. Zdaje

się, że wam takiej kreatywności nie brakuje...

Kreatywność to moc wymyślania i tworzenia

nowych rzeczy. Każda z płyt "popełniona"

przez Dreamów jest inna, a jednak spójna i

mająca olbrzymi wpływ na rozwój takiej muzyki.

Dla mnie co prawda, przygoda z tym

bandem zaczęła się po wydaniu "Awake" - i to

tą płytę uważam za ten przysłowiowy "kamień

milowy" ale są albumy których nie lubiłem

a z czasem dojrzałem do nich - odkryłem

w nich piękno i niesamowity klimat. Tak było

np. z "Falling Into Infinity". Pierwsze przesłuchania

wręcz odrzuciły mnie od tego krążka.

Po dobrych paru latach krążek ten ponownie

wylądował w moim odtwarzaczu i na

długo w nim zagościł. Przez kolejne płyty pokazali,

że są kreatywni. Tworzyli suity, płyty

wręcz klimatyczne i takie z ostrym naparzaniem.

Wracając jednak do AnVision, to

śmiało mogę powiedzieć, że ten zespół to

wulkan pomysłów. Nie siedzimy w studio,

bezsensownie klepiąc w koło tych samych

dźwięków. W naszych głowach pojawia się

wiele pomysłów, które oprócz muzyki konieczne

są do zrealizowania naszych wizji, muzyki,

koncertów, grafiki etc. Staramy się to

przedyskutować, część z nich wdrożyć teraz,

inne odłożyć na półkę lub odsunąć na dalszy

czas.

Jak dla mnie najbardziej przystępny na Waszej

nowej płyc ...

Pisząc ten materiał na pewno chcieliśmy

nagrać płytę jeszcze bardziej przystępną niż

"New World". Utwory są prostsze ale ich

138

ANVISION


szkielet to nadal to, co zawsze pojawiało się w

AnVision. Jest melodia, są też zmiany tempa

i metrum. To nadal nasz styl. Charakterystyczny

wokal Marqusa nadaje ostatniego szlifu

tym kompozycjom. Chociaż, to prawda - kawałki,

które pojawiają się na tej płycie, są nieco

krótsze od poprzednich, do których przyzwyczailiśmy

już naszych fanów.

Każdy z muzyków AnVision gra na swoim

instrumencie rewelacyjnie, ale nie wykorzystujecie

tych umiejętności do instrumentalnej

ekwilibrystyki, słowem do zbędnego popisywania

się. To Wasza wewnętrzna samodyscyplina

czy też naturalny brak muzycznego

ekshibicjonizmu i narcyzmu?

Dziękuję za miłe słowa i docenienie naszego

warsztatu instrumentalnego. Każdy z nas pracuje

i rozwija własny styl. Nigdy na płytach

nie myśleliśmy o graniu miliarda dźwięków.

Nie chcieliśmy robić jakiejś zbędnej ekwilibrystyki

czy cyrkówki. Kilka nut zagra dużo

piękniej niż ich wielokrotność. Wolimy często

zagrać mniej niż z czymś przesadzić. W

ten sposób możemy zaaranżować kompozycje

na płytę, nadając jej ostateczny kształt.

Podczas koncertów są miejsca, gdzie pozwalamy

sobie na dodatkowe solo, bo koncerty

rządzą się swoimi prawami. Bo są emocje. Bo

słuchacz chce czegoś więcej niż tylko odegrania

utworu tak samo, jak na płycie.

W Waszych brzmieniach jest też sporo nowoczesnego

metalu (chociażby w tytułowy

"Love & Hate" i "Riders from Hell"), to

konieczność czy kolejny element wzbogacający

Waszą muzykę?

Jak już wcześniej wspomniałem, słuchamy

różnej muzyki. Wielu nowych wykonawców

nas inspiruje ale to nie znaczy, że odcinamy

się od tego, co było. Dodajemy nowe elementy

bo na tym polega ciągły rozwój każdego z

nas. Jesteśmy szczerzy i nadal pozostajemy

sobą. Staramy się być kreatywnymi i nie zamykamy

się na stricte metalowe czy rockowe

wpływy.

Większość Waszych kompozycji wypełniają

dysonanse, kontrasty, zmiany temp i ogólnie

klimatu. To cecha całego nurtu ale dla Was

wydaje się czymś szczególnym...

Ten kontrast przede wszystkim widoczny jest

Foto: Ural

Foto: AnVision

Foto: AnVision

w samej szacie graficznej. Koncept płyty to

zestawienie dobra i zła, bieli i czerni. Ukazania

w tekstach tych pięknych ale zarazem i

mrocznych stron człowieka, jego życia i umierania.

Podobnie ze zmianą tempa utworów.

Jak w codzienności każdego z nas - trzeba zapieprzać

i odpocząć. Muzyka płynie raz szybciej,

a raz wolniej.

Pięknie tę cechę uwypuklił, prosty patent z

utworu tytułowego, czyli normalny śpiew

oraz dublującego go growl...

Growling jest dodatkiem aranżacyjnym. Już

wcześniej pojawiał się np. w utworze "Lights

Out, Dark Comes". Nie jest to wokal główny.

Stanowi jedynie uzupełnienie - tak aby nasza

wizja utworu była pełna.

Przeważają też utwory w średnich tempach

z przyśpieszeniami i zwolnieniami ale macie

też wolny balladowy "Good Night". I słychać,

że w takiej pieśni też dobrze się czujecie...

Muzyka to emocje. Ten utwór, to swego rodzaju

hołd, oddany osobom nam bardzo bliskim

- Marqus, Ja oraz Valdi w ostatnim czasie

straciliśmy bliskie osoby - naszych Ojców,

którym zawdzięczamy miejsce, w jakim się

znajdujemy i to, czym w życiu się zajmujemy.

Ten utwór stanowi niejako Codę tego albumu.

Jest bardzo osobisty i niesie za sobą pokłady

emocji i wspomnień.

Na albumie pojawili się goście, ale moją

uwagę przykuł śpiew Pauliny Ostrowskiej.

Nie sili się ona na a la operowy głos, co jest

teraz bardzo popularne, ale śpiewa normalnie

po kobiecemu, co nadaje jej śpiewaniu

jeszcze mocniejszego wyrazu...

Pomysł z zaproszeniem Pauliny - córki Marqusa,

z tego co pamiętam pojawił się jakiś

czas temu. Zresztą, w Internecie można znaleźć

kilka coverów, które wcześniej zaśpiewali

razem. Paulina jest świetną wokalistką, na co

dzień mieszkającą w Anglii, gdzie zresztą

skończyła MMus Composing For Film & TV

na Kingston University. Jest nauczycielem

śpiewu. Jej wokal w "Good Night" wniósł dużo

urozmaicenia i zbudował naprawdę fajny klimat

w tym utworze. Oprócz Pauliny, pojawił

się nasz przyjaciel Robert Michowicz, który

zagrał solo w utworze "Reviver". Jego sposób

grania jest ciut inny od tego, który prezentuje

Greg. Robert pojawił się w studio - wbił solówkę

i już go nie było. Zrobił to niesamowicie

sprawnie, wkładając w to całe swoje serducho.

Progresywny rock i metal to nie tylko muzyka

ale także opowieść. Tym razem przedstawiacie

kwestie miłość i nienawiść, w kontekście

ich mocy i skrajności, które mogą wywołać.

Skąd pomysł na taki temat?

Wiesz, jesteśmy mega kreatywni. Tym razem

padło na kontrasty, których jest pełno w naszym

życiu. Jest dobro i zło, dzień i noc, biały

i czarny. Co rusz mamy z nimi do czynienia.

Na warsztat tekściarski Marqus wziął właśnie

miłość i nienawiść, doskonale obrazując ją

w swoich tekstach.

Miłość i nienawiść jest bardzo dobrze znana

nam Polakom, dwa przeciwne klany tubylców

najchętniej swoich przeciwników utopiła

w przysłowiowej łyżce wody...

Takich czasów dożyliśmy, że głównie to politycy

sieją ferment w naszym kraju, nastawiając

różne grupy społeczne przeciw innym

obywatelom. Wykorzystują osoby głównie

niewykształcone, które nie znają np. wielu

mechanizmów ekonomicznych. Dając im

przysłowiową "kiełbasę wyborczą" kupują so-

ANVISION 139


bie poparcie i jednocześnie nastawiając swój

elektorat przeciw swoim oponentom. Dalecy

jesteśmy od utożsamiania się z lepszymi lub

gorszymi z nich. Dla mnie osobiście polityka

to wielkie bagno. Wolę jednak rozmawiać o

muzyce niż całym tym bałaganie.

Ten temat wyjątkowo pasuje do Waszej

muzyki, a szczególnie do wspomnianej

wcześniej Waszej dysharmonicznych ciągotek.

Podejrzewam, że zgrał się z muzyką w

sposób naturalny...

Tym razem przedstawione zostały kontrasty,

których przecież pełno jest w życiu. Co będzie

przy kolejnej płycie? Zobaczymy. Nie

zamykamy się na tą czy inną tematykę. Być

może napiszemy o kosmosie albo Eskimosach

(śmiech). Czas pokaże.

Niesamowicie wasza muzykę i opowieść z

"Love & Hate" uzupełnia okładka autorstwa

Piotra Szafrańca...

Szafarz już od "AstralPhase" odpowiada za

stronę graficzną naszych wydawnictw i gadżetów.

Świetnie nam się z nim współpracuje.

Doskonale wyczuwa nasze potrzeby. Dostaje

od nas tylko słowo klucz i sam najlepiej

wie, jaką grafiką to zobrazować. Jestem pewien,

że grafiki na kolejnych naszych wydawnictwach

to również będzie jego praca.

Foto: AnVision

Jak w ogóle pracujecie nad muzyką, macie

swoje wypracowane schematy? Jak powstał

materiał na "Love & Hate"?

Nie mamy jakiegoś modus operandi. W momencie,

kiedy postanawiamy, że już pora

wziąć się za pisanie materiału na nową płytę

- odpuszczamy sobie inne rzeczy. Zamykamy

się w studio i komponujemy. Podczas pracy

nad "Love & Hate" zagraliśmy co prawda kilka

koncertów ale wtedy właśnie stwierdziliśmy,

że niesamowicie dezorganizuje nam to

prace nad nowym krążkiem. Trzeba było nagle

przestać komponować i przestawić się na

przygotowanie materiału na koncert. Pewnie

wiele pomysłów nam uciekło. Wiesz - masz

wenę i wizję - tu i teraz, a nagle trzeba to zarzucić

i robić co innego. Dlatego na moment

zniknęliśmy ze sceny, ukierunkowując nasze

działania tylko w stronę nowej płyty. Czasami

jest tak, że ktoś przynosi główny riff i on

stanowi jakiś fundament nowego utworu, a

innym razem "chemia" między nami powoduje,

że gramy coś ciekawego. Jako muzycy doskonale

się ze sobą rozumiemy. Jesteśmy

przyjaciółmi również poza zespołem. Potrafimy

ze sobą przebywać i tolerować swoje wady

i zalety. Grając trasę i przebywając ze sobą

często 24 godziny na dobę, nie zabijamy się

nawzajem. Dlatego też komponowanie raczej

mija nam w miłej atmosferze. Wiele razy co

prawda spieramy się o różne pomysły i wizje

nowych utworów ale zawsze jest ten wspólny

cel w postaci nowego utworu, nowej płyty.

Nie zabijamy się za to, że ktoś ma inny pomysł

na kawałek.

Znakomicie brzmi sama płyta. Nagrywaliście

ją we własnym studio. Opowiedzcie o

tym miejscu oraz o tym, jak tam nagrywało

się Wam płytę...

Na co dzień, mamy ten komfort, że pracujemy

we własnym studio. Każdy pomysł, każdą

próbę możemy sobie zarejestrować i na

spokojnie - na chłodno sobie odsłuchać.

Wszystko omikrofonowane i gotowe cały czas

do pracy. Niestety - praca we własnym studio,

to też przekleństwo - nie masz presji czasu. W

obcym studio - zegar tyka. Wiesz, że masz

tyle i tyle godzin zarezerwowane dla siebie i

musisz się wyrobić z wbiciem partii wszystkich

instrumentów. Bo wiesz, że już kolejne

zespoły czekają na rozpoczęcie swoich sesji.

U siebie, jeśli w danym dniu nie masz weny,

czy zdajesz sobie sprawę, że coś się nie układa

tak jak byś tego sobie życzył - nie robisz tego.

Mimo napisania całego materiału jeszcze

przed rozpoczęciem sesji, wiele rzeczy przearanżowaliśmy

na etapie nagrywania. Pojawiły

się nowe pomysły i stąd też trwało to trochę

dłużej niż zakładaliśmy. Chcieliśmy mieć pewność,

że nowy materiał ostatecznie będzie

miał taki kształt jak chcemy.

Dziennikarze i fani często zwracają na to

uwagę, że równo co cztery lata wydajecie

nowy album. To jest Wasz naturalny cykl

wydawniczy?

Nie planujemy tego w ten sposób… kurde,

mija cztery lata i trzeba wydać nową płytę...

Tak jakoś naturalnie to wynika. Po wydaniu

"New World" zagraliśmy masę koncertów,

kilka europejskich festiwali oraz trasę po Europie

z Tarją Turunen - byłą wokalistką

Nightwish. Tak jak wcześniej wspomniałem -

to rozwala trochę czas na zaplanowane długoterminowe

działania. Kiedy nadchodzi dla

nas odpowiedni moment, to bierzemy się za

przygotowanie nowego materiału i tyle.

W latach 70. zeszłego wieku kapele musiały

nagrywać płytę rok w rok aby móc przetrwać.

Co się zmieniło na rynku, że teraz zespół

wydając album co cztery lata może normalnie

funkcjonować?

Nie będę zbyt odkrywczy mówiąc, że Internet

zmienił wszystko i ułatwił odbiorcy wiele

rzeczy. Mimo braku ewentualnej nowej aktywności

wydawniczej i dzięki sieci możemy

zobaczyć, że coś się dzieje w danym zespole.

Że zespół przygotowuje koncerty, czy nowe

wydawnictwo. Możemy podglądnąć i wiedzieć,

że jest u niego jakaś aktywność. Rynek

muzyczny się zmienił i nowe media dały nam

komfort słuchania tego czego chcemy lub

oglądania koncertów każdego wykonawcy na

Youtubie czy jego stronie lub profilu na portalu

społecznościowym.

Jednym z głównych sensów prowadzenia zespołu

to granie na żywo. Niestety koronawirus

wszystko zniweczył. Mimo wszystko

planujecie koncerty na przyszłość? Prowadzicie

rozmowy z szefami klubów muzycznych?

Obecnie wszystko, jak wiemy jest zawieszone,

no chyba że grasz kawałki typu disco polo i

jesteś przychylny władzy, to może zagrasz w

tym syfie zwanym publiczną. My natomiast

nie czekamy z założonymi rękoma, tylko

przygotowujemy się na rozpoczęcie pracy

klubów i możliwość grania na żywo. Jesteśmy

"zwierzętami" koncertowymi. Uwielbiamy

grać "live". Nie ma dla nas znaczenia czy to

trasa, festiwal czy koncert klubowy. Zawsze

dajemy z siebie maksimum energii. Za booking

natomiast odpowiada Monika - nasza

menadżer. Wiem, że pracuje nad tym, żeby

ruszyć pełną parą. Kilka koncertów mamy

przełożonych na nowe jeszcze nieznane nam

terminy.

Jak myślicie jak szybko show biznes podniesie

się po kryzysie wywołanym koronawirusem?

Mam nadzieję, że nie będzie to długi okres.

Każdemu jest ciężko, bo wielu z nas zostało

odciętych od możliwości zarobkowania. Artyści

są głodni grania i liczę, że szybko wszystko

wróci do normalności. Kluby szybko się

otworzą i wszystko ruszy jak dobrze naoliwiona

maszyna.

Są tacy, co życzyli by sobie aby Wasz następny

album wyszedł za rok, ja mogę poczekać,

ale pod warunkiem, że będzie przynajmniej

tak dobry jak "Love & Hate"...

Miejmy nadzieję, że tak będzie. Jesteśmy nieprzewidywalni

i nikt z nas nie wie, kiedy najdzie

nas wena na pisanie i nagrywanie nowych

pomysłów. Póki co zobaczymy się na

naszych koncertach - głęboko w to wierzę i

wszystkim tego życzę.

Michał Mazur

140

ANVISION


"In Oculis Meis" von Traumhaus

muzyka wszystkich zmysłów

Wśród biologów bezspornym jest fakt istnienia sześciu zmysłów: wzroku,

węchu, smaku, słuchu, czucia i równowagi, trzy spośród wymienionych aktywowane

zostają u słuchaczy najnowszego albumu niemieckiego bandu Traumhaus.

Zmysł wzroku zafascynowany jest stroną graficzną longplaya "Otwórzcie oczy!"

(tak należy rozumieć, według Alexandra Weylanda tytuł płyty), dwa pozostałe

zmysły, słuch i czucie/odczuwanie przeżywają muzyczne zdarzenia z ośmiu utworów,

tworzących program albumu, z napięciem i wielką satysfakcją. Muzyka

Traumhaus dociera do duszy, muzyka powoduje "gęsią skórkę", muzyka trafia w

serce i ludzkie uczucia. Niewiele istnieje rzeczy, które tak jak muzyka mogą obdarzyć

nas szczęściem, są tak wszechobecne w naszym życiu i wywierają na życie tak

duży wpływ. W najnowszych utworach kwartetu Traumhaus wszyscy słuchacze

muzyki rockowej znajdą urocze melodie, ostrość i subtelność brzmienia, szybsze

beaty, które podnoszą puls, relaksacyjną i pełną tajemnic atmosferę, przepiękne

pasaże instrumentalne, które potrafią przemienić zły dzień w bardzo dobry, inteligentne

słowa zmuszające do refleksji, subtelne dźwięki instrumentów klawiszowych,

riffy gitarowe, które jak skalpel, Foto: tną Symphony ciszę X oraz motoryczny duet basperkusja,

sekcję rytmiczną grupy, która fantastycznie wytycza ścieżki rytmiczne

oraz od czasu do czasu znakomicie przejmuje kierowanie linią melodyczną .

Osiem utworów albumu "In Oculis Meis" zaprasza do profesjonalnego świata

dźwięków. Otwórzcie uszy! Wywiad z kompozytorem, instrumentalistą, producentem

i songwriterem zespołu, Alexandrem Weylandem.

HMP: O czym marzą "mieszkańcy" Traumhaus

(gra słów, ponieważ nazwa zespołu

oznacza w jezyku polskim "Dom Marzeń").

Alexander Weyland: Niezmiennie marzymy

o tym, żeby za pośrednictwem naszej muzyki

przekazywać nasze osobiste wrażenia i odczucia

i w ten sposób komunikować się z naszymi

słuchaczami i fanami. Wiele codziennych

działań politycznych, a w szczególności społecznych

ma obecnie wpływ i przyczynia się do

wytworzenia poczucia pewnej niepewności.

Właśnie na naszym albumie chodzi także o

"marzenia" o czasie spokoju i pokoju, w którym

pewne układy, umowy społeczne oraz pewne

tendencje mogą nam dać więcej pewności

w odniesieniu do podstawowych wartości demokratycznych

i społecznych. Te słowa należy

rozumieć jako formę mowy obrończej/orędowniczej

wobec powrotu do systemu norm

współżycia społecznego oraz społecznej odpowiedzialności.

Jesteś jednym z założycieli zespołu Traumhaus,

jedynym, który pozostał w składzie do

dzisiaj. Jak mógłbyś w kilku zdaniach podsumować

dotychczasową działalność grupy?

Założyłem zespół w połowie lat 90-tych, wraz

z kilkoma przyjaciółmi z mojej ówczesnej

szkoły. W tej pierwszej fazie istnienia zespołu

trwającej do momentu wydania debiutanckiego

albumu "Ausgeliefert" pisaliśmy utwory

w znacznej mierze zespołowo. Po tym jak ze

względów czysto zawodowych rozeszły się

nasze muzyczne drogi, wziąłem na siebie

funkcję kreatora działań grupy. Na nowym

albumie nie tylko skomponowałem utwory,

lecz przejąłem cały pakiet zadań związanych z

produkcją, takich jak rejestracja, miksowanie,

sprawy przygotowania strony graficznej itp. .

Swoją karierę muzyczną rozpocząłeś w składzie

zespołu Zweeback. Czy oprócz nazwy

zmienił się także kierunek muzycznej działalności?

W składzie Zweeback graliśmy taką mieszankę

rocka i grunge, już wtedy z niemieckimi

tekstami. W związku ze zmianą nazwy zespołu,

przekształceniu uległ naturalnie muzyczny

kierunek działalności, także wtedy, gdy

na nowym albumie pojawiło się więcej elementów

stylistycznych zaczerpniętych z rocka

alternatywnego, które zintegrowałem z muzyką

grupy.

Dlaczego słuchacze musieli czekać tak długi

czas, od połowy lat 90-tych do roku 2001 na

debiutancki album?

Utwory z naszego debiutanckiego albumu były

w przeważającej części gotowe już w roku

1999 i zostały opublikowane własnym sumptem

w roku 2000. Dopiero po tym jak nasz

pierwszy wydawca wykazał zainteresowanie

oficjalną edycją płyty, album ukazał się w

roku 2001. Wcześniej pod nazwą Zweeback

zarejestrowaliśmy dwie płyty demo, a jako zespół

graliśmy i testowaliśmy się nawzajem

głównie w czasie występów "na żywo".

Czy priorytety stylistyczne ustalone zostały

już na starcie, czy trzeba było czasu, żeby

określić założenia programowe?

Foto: Traumhaus

TRAUMHAUS 141


Kierunek naszych działań muzycznych wynikał

z naszego rozwoju oraz z prowadzonych

eksperymentów z różnymi brzmieniami i strukturami

rytmicznymi.

Wśród swoich niemieckich inspiracji wymieniacie

między innymi muzykę zespołów

Anyone's Daughter, Novalis czy Grobschnitt,

a więc klasyków rocka w Niemczech.

W mojej kolekcji płyt posiadam także

albumy wymienionych grup, dlatego chciałbym

zapytać, skąd wziął się ten zachwyt i

entuzjazm muzyką rockową lat 70-tych?

Moja słabość do muzyki z lat 70-tych wynika

głównie z ducha tamtej epoki do odkrywania

nieznanego i eksperymentowania. W tamtych

latach muzycy zachwycali się możliwością i

swobodą prowadzenia doświadczeń z innowacyjnym

brzmieniem i kreowaniem brzmieniowych

pejzaży. Ja jestem przecież klawiszowcem

i bardzo lubię szczególnie analogowe

brzmienie ówczesnych instrumentów klawiszowych,

jak na przykład melotronu, organów

Hammonda czy różnych syntezatorów mooga.

Każdy zespół ma swój własny system pracy.

Jak wygląda ta kwestia w przypadku Traumhaus?

Każdy tworzy w domu, albo wymiana

pomysłów online, lub od czasu do czasu

wspólne spotkanie w studio?

Za kompozycje, teksty i aranżacje głównie

odpowiedzialny jestem ja. Songi są przeze

mnie aranżacyjnie tak przygotowywane, że

inni muzycy mogą bez problemu wprowadzać/

realizować do utworów swoje partie. W przeważającej

części odbywa się to online. To znaczy

piosenki wysyłane są do innych w formie

demo, a następnie przygotowywane według

ich własnego pomysłu w takim zakresie, że

później w studio możemy je od razu nagrywać.

Ponieważ nagrania rejestrujemy we własnym

studio, daje nam to swobodę działania

bez presji czasu i bez przymusu ukończenia

utworów w ściśle określonym terminie. Dlatego

w trakcie czynności kompozycyjnych poszczególni

muzycy mają jeszcze sposobność

wprowadzenia/wdrożenia własnych koncepcji.

Partie gitarowe opracowuje naturalnie nasz

gitarzysta Tobias, a perkusyjne kształtowane

są samodzielnie przez Raya.

Jesteś osobiście instrumentalistą, kompozytorem,

wokalistą, producentem. Która z wymienionych

sfer aktywności podoba się Tobie

najbardziej?

Wszystkie wymienione czynności wykonuję

bardzo chętnie, lubię to robić. Uważam, że to

wielka frajda samodzielnie angażować się i ingerować

w proces produkcji albumu na wszystkich

jego etapach. Myślę, że to świetna sprawa

móc tym wszystkim kierować.

Ponieważ grupa Traumhaus nie jest powszechnie

znana w moim kraju, mógłbyś

pokrótce przedstawić członków składu?

Obecnie na gitarze w zespole gra Tobias

Hampl, za perkusją zasiada Ray Gattner, na

basie gra Till Ottinger, no i wokalistą i klawiszowcem

jest Alexander Weyland.

Zespół brzmi bardzo profesjonalnie, muzyka

o bardzo wysokiej jakości dźwięku, z jednej

strony przestrzenna i spójna, z drugiej strony

ciepła i nastrojowa. Przykładacie dużą wagę

do szczegółów technicznych?

Bardzo dziękuję za takie Twoje osobiste

spostrzeżenie! Oczywiście przykładam dużą

wagę do tego, żeby nagrania brzmiały bardzo

selektywnie, różnorodnie i wielowymiarowo.

Szczególnie duży nacisk na jakość techniczną

wywierałem podczas masteringu, wykonanego

przez przyjaciela zespołu Bernda Pfeffera,

dążąc do tego, żeby zachowane zostało przestrzenne

brzmienie instrumentów, bez strat

na ekspresyjności i bez ciśnienia w czasie nagrywania.

Żeby osiągnąć ten cel musieliśmy w

minionych latach zainwestować w niezbędne

Foto: Traumhaus

rozwiązania techniczne, żeby pod tym względem

zoptymalizować brzmienie.

Sądzę, że to pytanie stawiano już ze sto

razy. Dlaczego zdecydowaliście wydać album

"In Oculis Meis" w dwóch wersjach

językowych? Na wcześniejszych płytach

wokal był w języku niemieckim.

Opublikowaliśmy album "In Oculis Meis" w

dwóch wersjach językowych z kilku powodów.

Po tym jak kiedyś w przeszłości fani naszej

muzyki wyrazili życzenie podjęcia próby wydania

albumu w języku angielskim, nadarzyła

się okazja, żeby uczynić to przy edycji tego

longplaya. Wszystkie utwory są tym razem w

pewien sposób bardziej dynamiczne i mniej

skomplikowane. Kształtowanie linii melodycznej

oraz większa siła wyrazu, mocniejsze

brzmienie stały się impulsem do skorzystania

z wokali w języku angielskim. Do tego doszła

w trakcie produkcji faza przestoju, która nasunęła

myśl zaśpiewania po angielsku. Naturalnym

jest także fakt, że poprzez produkcję w

języku angielskim spoglądamy w kierunku

rynku międzynarodowego i mamy nadzieję na

nieco większy rezonans w krajach, w których

reakcja na brzmienie języka niemieckiego,

oględnie mówiąc, nie jest najlepsza. Często język

niemiecki postrzegany jest zagranicą jako

bardzo twardy i częściowo nieprzyjemny w

odbiorze.

Jesteś odpowiedzialny w zespole Traumhaus

za stronę wokalną. Czy ma to dla Ciebie

duże znaczenie, czy śpiewasz po niemiecku

czy w języku angielskim? Co myślisz na temat

tzw. globalizacji form wokalistyki, czyli

o fakcie, że piosenki śpiewane są w przytłaczającej

mierze po angielsku?

Naturalnie sposób wyrazu treści w języku niemieckim,

moim języku ojczystym, jest dla

mnie prostszy. W kwestii intensywności, muzycznej

i tekstowej interpretacji zwracam

oczywiście uwagę, gdy śpiewam bardziej dynamicznie

po niemiecku, na to, żeby używać

głosu w odpowiednich miejscach ze stosowną

dynamiką. Natomiast, gdy śpiewam w języku

angielskim płaszczyzna refleksyjności nabiera

innego wymiaru, innego znaczenia, ponieważ

język angielski nie jest przecież tym, którego

używam na co dzień. W Niemczech zmieniła

się nieco sytuacja w kwestii takiej, że język

niemiecki w muzyce zyskał ostatnio znacznie

więcej akceptacji aniżeli w innych krajach.

Natomiast Twoje postrzeganie języka angielskiego

jako globalnego, zwyczajowego języka

w muzyce, jest słuszne. W niektórych krajach

nie należących do niemieckiego obszaru językowego

prawdziwą przeszkodą dla muzyka

jest przyciągnięcie słuchaczy w sytuacji, gdy

śpiewasz swoje piosenki po niemiecku. Także

dla nas była to jedna z przyczyn, dla których

zdecydowaliśmy się wydać nowe utwory

oprócz wersji niemieckojęzycznej, także po

angielsku.

Znam wszystkie płyty Traumhaus, od debiutu

po "In Oculis Meis" i zaraz po przesłuchaniu

nowego materiału zwróciłem uwagę

na fakt, że nowe kompozycje posiadają

ostrzejsze brzmienie, przede wszystkim partie

gitar zakorzenione są bardziej w stylistyce

progmetalowej. Błędne wrażenie czy...

Zgadza się, nowy album jako całość wypada

znacznie mocniej/ostrzej, aniżeli poprzednie

płyty. Czy w tym przypadku można mówić o

progmetalu, pozostawiam tę ocenę w gestii

142

TRAUMHAUS


słuchaczy. Ponieważ teksty podejmują krytycznie

współczesną problematykę społeczną w

okresie pewnego przełomu, stało się dla mnie

ważne podkreślenie/wyrażenie złości i gniewu

poprzez dopasowanie do tego mocniejszego

brzmienia.

Bardzo istotną rolę w brzmieniu Traumhaus

odgrywają instrumenty klawiszowe. Z jednej

strony brzmią one bardzo nowocześnie,

spełniając kryteria współczesnej muzyki

rockowej, z drugiej zaś strony pojawiają się

partie "żywcem" wyjęte z lat 70-tych. Skąd

ten zachwyt tymi retro- rockowymi przestrzeniami?

Bardzo lubię klasyczne zespoły progresywne i

hard rockowe lat 70-tych. Jest jasne, że takie

zespoły jak King Crimson, Rush, Genesis

albo Deep Purple, należą do moich muzycznych

faworytów. Także uwzględniając fakt,

że cenię wysoko współczesne grupy, takie jak

Muse, Karnivool albo Leprous, to jednak albumy

przede wszystkim starych bandów wywołują

mój zachwyt i to one ukształtowały

mnie w znaczącym stopniu. Melotron, obok

nowoczesnych brzmień, zawsze znajdzie miejsce

w moim repertuarze, ponieważ po prostu

lubię ten instrument.

Jedną z różnic wynikającą z porównania muzycznej

treści płyty "In Oculis Meis" i jej

poprzedników fonograficznych jest spostrzeżenie,

że zrezygnowaliście z długich, epickich

utworów. Dlaczego?

Tym razem najważniejsze było dla mnie sięgnięcie

po różne ważne i aktualne tematy,

oraz ich kompozycyjne przetworzenie w moich

utworach. Tematy albumu "In Oculis

Meis" wydają się bardziej agresywne, dlatego

stało się dla mnie ważnym, nadanie nowym

piosenkom bardziej ostrego, skondensowanego

i bezpośredniego brzmienia. Ale to wcale

nie znaczy, że w przyszłości nie będę komponował

długich kawałków. Kto wie, może

następny abum składać się będzie tylko z jednego

utworu (śmiech).

Tytuł płyty "In Oculis Meis" oznacza w

wolnym tłumaczeniu z języka łacińskiego "w

moich oczach/ moimi oczami", a więc jak

postrzegają Twoje oczy dzisiejszy świat?

Trzymając się tłumaczenia "In Oculis Meis"

dosłownie tytuł albumu oznacza "Otwórz

oczy!" i należy do rozumieć jako rodzaj apelu,

wezwania do krytycznej refleksji, podejścia z

"otwartymi oczami" do pewnych zjawisk, a

więc do pozostania zawsze czujnym wobec

kierunku politycznych zmian, które pomyślano

jako formę ograniczania naszej osobistej

wolności. Tym oto sposobem znajdujemy się

wszechobecnie w najróżniejszych przełomowych

momentach społecznych, na które swój

wpływ wywierają na przykład protekcjonizm

Trumpa w USA czy tendencje autokratyczne

w krajach Unii Europejskiej. Także pojawiający

się ponownie prawicowy radykalizm w

Niemczech znalazł swoją interpretację w

utworze "Entfliehen/Escape".

Nie lubię używać nazwy concept- album, ale

w przypadku "In Oculis Meis" muzyka i teksty

powinny być traktowane jako nierozłączne

dzieło. O jakie tematy chodzi w treści

piosenek i co stanowiło inspirację do stworzenia

takiej historii?

Jak już wspominałem, poszczególne utwory

tworzą pewien ogólny obraz, w którym

uwzględnione został określone zdarzenia,

których kształt naznaczony został duchem

czasu ostatnich lat. Przykładowo w songu

"Der neue Morgen/ The New Morning" poruszono

temat kryzysu uchodźczego i związanej

z nim ambiwalencji, dwuwartościowości zachowania,

postępowania z jednej strony traktowanego

jako misji w społecznej i humanitarnej

świadomości odpowiedzialności, z drugiej

strony jako ponadnormatywnego wysiłku

zarówno całego społeczeństwa, jak też integracji

z tymi wszystkimi ludźmi potrzebującymi

pomocy. Te problemy i podejmowane

próby ich przezwyciężenia zostały także poruszone

oraz poddane analizie w innych utworach

albumu, na przykład w "Bewahren &

Verstehen". Tutaj chodzi o krytyczne przeanalizowanie

własnego punktu widzenia w odniesieniu

do własnej postawy w kontekście zastanowienia

się nad podstawowymi wartościami

humanitaryzmu.

Intro spełnia między innymi funkcję tworzenia

pewnego napięcia oraz zainteresowania.

Czy utwór "Das Erwachen/The Awakening"

czyli intro nowego dzieła spełnia

swoją funkcję?

Myślę, że tak. W przypadku tego utworu chodzi

o to, żeby słuchacza trochę zmylić i nim

wstrząsnąć. Utwór traktuje o potrzebie wyostrzenia

naszej świadomości wobec różnych

wpływów zewnętrznych oraz o zachowanie

czujności , żeby nie wpaść w wir indoktrynacji

utylitarnego myślenia.

Pierwsza minuta muzyki może być myląca,

symfoniczny wstęp, fortepian na pierwszym

planie, chór, to wszystko robi na słuchaczu

potężne wrażenie. Ale już druga część prologu

ma radykalnie inny charakter ze swoimi

mocarnymi riffami gitar. Lubisz takie kontrasty

w muzyce rockowej, jasne i ciemne

barwy w spektrum dźwięków?

Tak, dokładnie tak jest, jak już wcześniej

stwierdziłem, lubię operować takimi kontrastami,

po to, żeby dać wyraz takim różnicom,

dysonansom, muzycznym konfliktom.

To jest tak jak w życiu. W pierwszej chwili coś

próbuje wkraść się w twoje łaski, by za moment

to coś stało się brutalną siłą i bezwzględnością!

W finale nadchodzi "korona" albumu, "Die

Dunkelheit Durchleuchten/X-Ray The

Darkness", absolutny punkt kulminacyjny,

bardzo udane balansowanie pomiędzy neoprogiem,

progmetalem i rockiem symfonicznym.

Pięknie! Także pozostałe kompozycje

albumu "In Oculis Meis" zachwycają

chwytliwymi melodiami, hymnicznymi i

emocjonalnymi pasażami. Czy jesteś zadowolony

z nowego dzieła Traumhaus (bez

fałszywej skromności!)?

Tak, generalnie jestem zadowolony z nowego

albumu i to pod wieloma względami. Moja

ambicją było tym razem nadać utworom

Traumhaus nieco innego charakteru, takie

przejście od otoczki nieco w stylu retro aż do

nowocześniejszych, ostrzejszych brzmień, nie

zaniedbując źródeł naszej muzyki i nie tracąc

nic z naszego stylu. Bardzo podoba mi się

także realizacja wersji anglojęzycznej. Jeden z

bardzo dobrych przyjaciół i "native speaker"

zadali sobie dużo trudu, żeby przetłumaczyć

teksty nie słowo w słowo, lecz popracować z

wieloma synonimami i metaforami, w celu

nadania tekstom większej autentyczności.

Super jestem zadowolony również z brzmienia

albumu. Po licznych próbach optymalizacji

i godzinach spędzonych w studio utwory

brzmią tak, jak je sobie wcześniej wyobrażałem.

Zadowolony jestem także z wizualnej

strony szaty graficznej, którą sam zresztą samodzielnie

stworzyłem.

Jak wygląda najbliższa przyszłość zespołu?

W różowych kolorach? Do tej pory Traumhaus

nie miał przepełnionego koncertami terminarza.

Dlaczego? Były koncerty już także

gdzieś poza Niemcami?

Oprócz pojedynczych występów na progrockowych

festiwalach, na przykład "Night of the

Prog" zagraliśmy kilka koncertów klubowych.

Mamy także za sobą kilka koncertów w Niderlandach

(przypominam, że od stycznia tak

współcześnie brzmi oficjalna nazwa Holandii -

przyp.red.). Wszyscy muzycy zespołu pracują

zawodowo na pełnym, etacie i dlatego nie jest

możliwa organizacja całego tournee koncertowego

z wieloma, następującymi po sobie

koncertami. Oprócz tego nasz gitarzysta Tobi

i ja działamy w jeszcze jednym zespole (Secret

World: Peter Gabriel Tribute), z którym uczestniczyliśmy

w wielu imprezach. Ray (perkusista)

jest jedynym zawodowym muzykiem w

naszym zespole, który regularnie gra w

licznych, innych projektach i prowadzi lekcje

gry na perkusji. Poniewaz aktualna sytuacja z

powodu coronawirusa jest bardzo niepewna,

co dotyczy także występów "live", nie pozostaje

nam nic innego, jak odczekać, jak rozwinie

się sytuacja, oraz kiedy i gdzie pojawią się

potencjalne możliwości występów. Naturalnie

korzystne jest wystąpić z programem nowego

albumu, zaraz po jego wydaniu i zaprezentować

nagrania "na świeżo". Nie wiadomo, gdy

pojawią się w następnym roku możliwości występów

koncertowych, czy czasem program

płyty nie okaże się nieaktualny, a z zespołem

nikt nie będzie chciał podejmować rozmowy.

A ja pracuję w tzw. międzyczasie nad nowymi

utworami i kto wie, być może tym razem nie

upłynie tak dużo czasu do wydania kolejnego

albumu Traumhaus.

Bardzo dziękuję za wywiad. Życzę Wam ,

żeby spełniły się Wasze marzenia i życzenia!

Mam nadzieję zobaczyć Traumhaus na koncertach

w Polsce. Wszystkiego najlepszego

od polskich fanów.

Bardzo dziękuję

Włodek Kucharek

TRAUMHAUS 143


HMP: Znacie się wszyscy jako członkowie

"Spock's Beard Family". Czy założenie nowego

zespołu to swoiste votum nieufności

wobec obranej przez innych członków

Spock's Beard drogi rozwoju artystycznego?

To spontaniczny odruch czy część zaplanowanych

działań w dłuższej perspektywie?

John Boegehold: Chociaż pracowałem z

nimi przez długi czas, tak naprawdę nigdy nie

byłem w tym zespole. Tworzę własną muzykę

od wielu lat i ostatecznie zdecydowałem, że

chcę mieć ujście dla materiału, który piszę, w

którym mam artystyczną kontrolę nad końcowym

efektem.

Mocne melodie są niezbędne do pisania

fascynującej muzyki

Zespół Pattern-Seeking Animals zawdzięcza

swój byt na scenie światowego rocka

kwartetowi artystów, którzy w historii

swojej artystycznej twórczości decydowali

o repertuarze, brzmieniu i jakości

kompozycji w zasłużonej dla progrocka kapeli

Spock's Beard. Na pewnym etapie rockowego

życia każdy z nich w mniejszym lub

większym stopniu partycypował w rozwoju grupy,

wspierając ją wszechstronnie na drodze do "Panteonu sław". Myślę, że określenie

"Panteon sław" nie jest nadużyciem, gdyż w szeregach Spock's Beard spotkało się

wielu wybitnych muzyków rockowych (można to szybko zweryfikować w dostępnych

źródłach internetowych), włącznie z czwórką, która w pewnym momencie, a

konkretnie w roku 2018, zdecydowała o wytyczeniu kolejnej ścieżki w swojej

artystycznej tożsamości. Bagaż doświadczeń z lat minionych, poziom umiejętności

indywidualnych, autorytet w środowisku zajmującym się profesjonalnie muzyką

rockową skłonił wielu obserwatorów sceny szeroko rozumianego rocka progresywnego

do obdarzenia kwartetu Leonard-Keegan-Meros-Boegehold mianem supergrupy.

Głównym motorem napędowym aktywności bandu i architektem projektu

Pattern-Seeking Animals jest ostatni z wymienionych Panów, niezwykle wszechstronny

i uniwersalny John Boegehold, który obok funkcji klawiszowca, potrafi

także "obsługiwać" gitarę, mandolinę, zająć się produkcją nagrań, komponować,

programować i jest autorem muzyki filmowej. Zespół, jak już wspomniałem, istnieje

raptem dwa lata i zdążył już wykreować dwa studyjne albumy, pełne znakomitych

partii instrumentalnych, fascynujących melodii, doskonałego brzmienia,

utworów stylistycznie wykraczających poza ramy jednego gatunku muzycznego.

W programie drugiej płyty zatytułowanej "Prehensile Tales" spotkacie mnóstwo

fragmentów balansujących na granicy progrocka, hard rocka, jazzu, także muzyki

klasycznej i muzyki pop, z której czasami inspiracje czerpie John Boegehold, który

w zamieszczonym poniżej wywiadzie stwierdza, że interesują go wszystkie rodzaje

muzyki. Mam nadzieję , że treść tej rozmowy, stanie się impulsem dla wielu

fanów rocka do zapoznania się z programem zarówno ostatniego, jak też debiutanckiego

longplaya zespołu. Wierzcie mi, że warto!

Po zapoznaniu się z line-up wielu tzw. ekspertów

okrzyknęło Was już na samym początku

działalności supergroup. Łatwo to

zrozumieć, starzy progrockowi wyjadacze, z

wielkim bagażem doświadczeń, bogatym

życiorysem artystycznym, postanowili spróbować

czegoś innego. Wskazałbyś, gdzie

przebiega granica różnic pomiędzy wielce

zasłużonym dla rozwoju progrocka Spock's

Beard a praktycznie startującym do kariery

Pattern- Seeking Animals?

To zrozumiałe, ludzie dokonują porównań.

Różnice dotyczą pisania i produkcji muzyki.

Na dobre lub na złe piszę dokładnie to, co

chcę usłyszeć, nie ze względu na wrażliwość i

styl muzyczny innego zespołu.

Czy tworząc nowy rockowy byt można

oderwać się od swojej artystycznej przeszłości?

Myślę, że decyzja należy do słuchaczy. Po

prostu jestem zainteresowany tworzeniem dobrej

muzyki.

Wiem, że w pewnym sensie macie pewne powiązania

z Polską, ponieważ autorem okładki

albumu "Prehensile Tales" jest Mirek.

Wiesz może skąd się wzięła taka koncepcja

graficzna, kojarząca mi się bardziej z filmem

"Jurassic Park", aniżeli z płytą rockowego

bandu? Czy istnieje jakiś klucz, pozwalający

odczytać symbolikę okładki?

Nie wiem, skąd wzięła się inspiracja, kiedy

Mirek stworzył to dzieło. Nazwał je "An

Evolutionary Broadcast", ale gdy pierwszy

raz to zobaczyłem było skończone i pomyślałem,

że będzie świetną okładką dla "Prehensile

Tales".

Słucham rocka od kilkudziesięciu lat i od

zawsze jestem fanem zespołów, które potrafią

połączyć w swoich utworach dwa

istotne czynniki: "progressive" i "melodic".

Wam udało się to kapitalnie? Z czego to

wynika?

Dzięki. Jestem fanem wszystkich rodzajów

muzyki, zwłaszcza popu, który ma oczywisty

wpływ na moje pisanie. Wydaje mi się, że

mocne melodie są niezbędne do pisania fascynującej

muzyki, nawet najbardziej progresywnej.

Jesteś także producentem, oraz zajmujesz

się komponowaniem muzyki filmowej, masz

na swoim koncie zarówno filmy fabularne,

jak też seriale. Czy tak szeroka gama różnych

form aktywności pomaga czy raczej

przeszkadza w koncentracji nad projektem

rockowym?

W ciągu ostatnich 8-10 lat nie miałem dużo

pracy przy produkcjach filmowych czy telewizyjnych.

Obecnie koncentruję się głównie na

pisaniu i produkcji muzyki rockowej i popowej,

ponieważ najbardziej lubię to robić.

Moje doświadczenie w tworzeniu muzyki do

filmów i programów telewizyjnych bez wątpienia

pomaga w tym, ponieważ istnieje tak

wiele stylów muzycznych, z których musiałem

czerpać, które wzbogaciły moje muzyczne

słownictwo.

Zapewne to pytanie w Twojej opinii należy

tzw. do elementarza artysty, twórcy, ale czy

fakt posiadania szerokiej wiedzy, nazwijmy

ją technicznej, dotyczącej produkcji nagrań,

ułatwia czy utrudnia tworzenie samej muzyki,

w której priorytetem są przecież emocje,

spontaniczność, osobowość twórców?

Podobnie jak narzędzia w każdym przedsięwzięciu,

dobra znajomość technologii nagrywania

znacznie ułatwia przekazywanie pomysłów

muzycznych. Jeśli zmagasz się z technologią,

będzie to przeszkadzało w kreatywnym

przepływie.

Foto: Mark Barry

Jesteś w tej branży fachowcem, więc proszę

o odpowiedź na pytanie, czy muzyka z płyty

"Prehensile Tales" mogłaby pełnić również

funkcję soundtracka? Jeżeli tak, to jakiego

gatunku filmowego, fantasy, scince-fiction

144

PATTERN - SEEKING ANIMALS


czy może thriller?

Chociaż niektóre elementy mogą brzmieć tak,

jakby pochodziły ze ścieżki dźwiękowej,

utwory na "Prehensile Tales" wcale nie byłyby

dobrą ścieżką dźwiękową. Muzyka do ścieżki

dźwiękowej jest tworzona specjalnie pod

kątem scen w filmie, a nie wyróżnia się sama

w sobie i przyćmiewa to, co jest na ekranie.

Wiadomo powszechnie, że jesteś cenionym

twórcą muzyki, tak było w czasach Spock's

Beard, gdy w pewenym okresie ponosiłeś

odpowiedzialność za znaczną część repertuaru,

tak jest obecnie. Powiedz, jak to jest

skomponować utwór muzyczny? Jakie decyzje

na tym polu musisz podejmować? Dopuszczasz

dyskusję, czy Twoje zdanie jest

ostateczne? Co z pomysłami innych?

Mam ostatnie słowo w muzyce, którą piszę i

produkuję dla Pattern-Seeking Animals, ale

jestem również otwarty na pomysły innych

członków zespołu.

Wydaje mi się, że muzyka Pattern- Seeking

Animals jest wielowymiarowa, poprzez

wpływy folk, retro progrocka, muzyki klasycznej,

a nawet jazzu (np Twoje partie

fortepianu). Ty jesteś jednym z architektów

tego wizerunku. Chciałbym zapytać o twoje

rockowe inspiracje? Czy wśród nich jest

także miejsce na literaturę, sztukę, film? A

jeśli tylko muzyka, to jaka?

Myślę, że literatura ma wpływ na teksty, ale

jeśli chodzi o samą muzykę jest to tylko muzyka.

Mój wpływ na to, co piszę, narastał

przez lata, od muzyki progresywnej, poprzez

jazz, country i K-pop.

Jakie cechy w muzyce zespołu czynią ją,

Twoim zdaniem, rozpoznawalną, kształtującą

jej artystyczną tożsamość?

Skupienie się na linii melodycznej i muzycznych

haczykach oraz wpływach różnych

stylów.

Zgadzasz się z opinią Iana Andersona z

Jethro Tull, że tak naprawdę w muzyce

wszystko zostało już wymyślone w latach

60-tych i 70-tych ? Później to już tylko modyfikacje?

Nie. To wydaje się trochę egoistycznym

stwierdzeniem.

W odtwarzaczu "Prehensile Tales", start i

już w nagraniu "Raining Hard in Heaven"

od pierwszych sekund atmosfera robi się

wspaniała za sprawą między innymi basu

Dave'a Merosa i perkusji Jimmy Keegana,

bo to oni w duecie kreują chwytliwy temat

melodyczny połączony z poruszającym rytmem.

Czy inteligentna melodyka stała się

dla Was priorytetem?

Zgadza się. Dave i Jimmy to fantastyczna

sekcja rytmiczna. Dobra melodia ma kluczowe

znaczenie dla każdej piosenki.

Foto: Pattern-Seeking Animals

Sądzisz, że niektóre tematy melodyczne

miałyby szansę w mediach? Oh, pardon,

współcześnie to chyba niemożliwe, bo po

trzech minutach wyskoczyłaby reklama

środków na hemoroidy albo proszku do prania?

W latach 70-tych w radiu było miejsce

nawet na "mamuty" trwające grubo ponad 20

minut, dzisiaj można o tym zapomnieć!

Raczej nie, ale komercyjne radio nie jest jedynym

powodem. Piosenki są teraz jeszcze krótsze

w popie, nie tylko ze względu na Spotify i

inne usługi przesyłania strumieniowego, ale

także aplikacje takie jak Tik Tok, w których

wielu artystów debiutuje z muzyką.

Porównałem sobie obie Wasze płyty i mam

wrażenie, że ta druga jest bardziej nastrojowa,

miękka brzmieniowo, chwilami przebojowa,

głównie za sprawą keyboardów,

które tworzą zarówno tło, jak też często

dominują na froncie, kreśląc wielobarwne

pejzaże. Jak postrzegasz generalnie rolę klawiszy

w całym spektrum brzmienia zespołu?

To zawsze rezultat kompromisu, czy

może siła osobowości artysty?

Nie idę na kompromis. Instrumenty klawiszowe

dają więcej kolorów i tekstur, aby wesprzeć

muzykę, ale ostatecznie zależy to od

tego, czego wymaga kompozycja.

Zwróciłem uwagę także na akcenty symfoniczne,

nadające wielu fragmentom epickiego

wymiaru. Lubisz w muzyce rockowej aranżacje

orkiestrowe?

Tak, bardzo, o ile nie przyćmiewają elementów

rocka.

Ślady tej symfoniczności znajdziemy prawie

w każdym utworze z programu "Prehensile

Tales". Zwraca uwagę w tych utworach

także konstrukcja utworów, najpierw rodzaj

dynamicznego, piekielnie melodyjnego prologu,

później sporo przestrzeni na partie

instrumentalne, solo, duety, liczne zmiany

rytmu. Całość materiału bardzo spójna,

dosyć jednorodna . Zgadzasz się z takimi

refleksjami czy to tylko gadanie amatora?

Zgadza się. Jednym z moich celów w pisaniu

jest przechodzenie przez różne zmiany emocjonalne,

czasowe i rytmiczne w utworze,

przy jednoczesnym utrzymywaniu spójności.

W "Elegant Vampires" pojawiają się piękne

motywy smyczkowe, podobne do źródeł

muzyki irlandzkiej, może celtyckiej? Należysz

do grona twórców, którzy lubią wzbogacać

rock elementami pochodzącymi z nieco

innych kultur muzycznych?

Chciałem znaleźć w tej piosence europejski,

może rosyjski klimat, ale skrzypek jest Hindusem,

ma doświadczenie w folklorze indyjskim

i klasycznym, więc jest to trochę mieszanka

kulturowa. W innych utworach jest kilka

miejsc, w których połączenie fletu i skrzypiec

nadało części celtycki klimat. Nie planowałem

tego, ale byłem szczęśliwy, że tak się

stało.

Album "Prehensile Tales" wyróżnia się także

rozbudowaniem palety brzmienia o partie

trąbki, fletu, skrzypiec, wiolonczeli, saksofonu.

To rezultat, nazwałbym taką tendencję,

muzycznej globalizacji?

Słucham muzyki z całego świata i nie waham

się czerpać z tych wpływów. Robiąc tak bardziej

na "Prehensile Tales" i myślę, że to pomaga

odróżnić go od naszego debiutanckiego

PATTERN - SEEKING ANIMALS 145


Foto: Pattern-Seeking Animals

albumu.

Pochodzę z rocznika 57, mogę zatem powiedzieć,

że wychowywałem się wraz z rozwojem

rocka progresywnego, dlatego najbardziej

trafiają w mój gust sensownie zaprojektowane

kompozycje o charakterze suity.

Na Waszym longplayu są dwa takie utwory,

prawie 30 minut muzyki, zamykające program

albumu. Zawsze mnie intrygował

przebieg procesu twórczego, jak to możliwe,

że często z zalążka pomysłu, rozrasta się on

do rozmiarów potężnego, często podniosłego

dzieła. Zawsze budziło to mój podziw.

Mógłbyś to wyjaśnić z punktu widzenia

twórcy, kogoś , kto potrafi połączyć wiele

wątków, nie zakłócając płynności odbioru

całości?

Nigdy nie zaczynam pisać dłuższej epickiej

kompozycji. Po prostu piszę, dopóki utwór

nie wygląda na ukończony. Czasem jest krótszy,

czasem dłuższy. Bardzo ważne jest, aby

poszczególne sekcje dłuższych utworów swobodnie

ze sobą płynęły.

Rozumiem, że jako, kwartet jesteście bardzo

zajętymi ludźmi. Dostrzegasz pomimo tego

szansę w przyszłości na organizację koncertów,

nie tylko na amerykańskiej ziemi,

także w Europie? Mam, być może błędne

mniemanie, że publiczność europejska, traktuje

progressive rock znacznie bardziej przyjaźnie,

entuzjastycznie, o czym świadczą liczne

festiwale z udziałem progrock stars.

Wydaje się, że Europa jest nieco bardziej

przyjazna dla muzyki progresywnej, ale ważniejszym

czynnikiem jest prawdopodobnie

koszt i logistyka podróży w Stanach Zjednoczonych.

Na przykład w Kalifornii, Los

Angeles od San Francisco dzieli około 350

mil. Podróżuj 350 mil po Europie i możesz

objąć kilka całych krajów i wiele sal koncertowych.

Oczywiście wszystko to ma charakter

akademicki, ponieważ nikt nie ma pojęcia,

jak pandemia wpłynie na światową scenę

muzyczną.

I jeszcze, jak pozwolisz, jedno pytanie, kompletnie

niezwiązane z muzyką. Jak odbierasz

osobiście tę całą sytuację z epidemią coronavirus

na świecie? Rozumiem, że także z

punktu widzenia zawodowego dla Ciebie i

dla innych to poważna przeszkoda w rozwijaniu

kariery i promocji muzyki?

Jak wszyscy, musieliśmy anulować plany grania

na żywo, zwłaszcza RoSfest w maju 2020

roku, który miał być naszym debiutem na żywo.

Na szczęście dla nas nasz najnowszy album

"Prehensile Tales" został ukończony i

jest gotowy do wydania. Nic się nie zmieniło.

Promocja z czasopismami, stronami internetowymi

itp. jest prawie taka sama, chociaż

musieliśmy nakręcić nasze dwa filmy promocyjne

zamknięci w naszych domach zamiast

w studio nagraniowym, jak planowaliśmy.

Dziękuję za cierpliwość w udzielaniu

odpowiedzi na pytania ciekawskiego fana z

Polski. Życzę udanej kontynuacji rozpoczętego

dzieła pod szyldem Pattern-Seeking

Animals i być może do zobaczenia na trasie

w moim kraju. Dużo powodzenia i zdrowia,

bo to w dzisiejszych czasach ważny aspekt

naszego życia.

Dziękuję i wzajemnie. Mamy nadzieję, że uda

nam się przyjechać do Polski, aby zagrać na

żywo, gdy całe to szaleństwo minie.

Włodek Kucharek,

Tłumaczenie: Tomek Terpiłowski,

Kinga Dombek

HMP: Witam. Tytuł Waszego nowego

albumu to "Songs About Broken Future".

Nie sądzisz, że to pesymistyczna wizja?

Sean Hetherington: (śmiech) Pewnie tak...

Jednak teksty Intense zawsze dotyczyły

mroczniejszych stron życia i biorąc pod

uwagę obecne okoliczności, wielu ludzi uważa,

że mamy rację (śmiech).

Kontynuujmy wątek tekstowy. Czy Wasze

liryki mają związek z tytułem albumu?

Również tytuły poszczególnych kawałków,

na przykład "The Tagedy Of Life" również

nie brzmią ni napawają optymizmem…

Ten album nie jest albumem koncepcyjnym,

więc "nie", przynajmniej nie nawiązują bezpośrednio,

mimo, że w jakiś tam sposób do

siebie pasują. "The Tagedy Of Life" opowiada

o tym, że gdy dorastamy i stajemy się bardziej

doświadczeni, zdajemy sobie sprawę,

jak możemy czerpać więcej z życia, ale nasz

czas jest teraz ograniczony w porównaniu z

okresem dorastania.

"Songs About Broken Future" otwiera naprawdę

fajne intro zatytułowane "The

Oncoming Storm", które prowadzi nas do

dalszej części albumu. Kto grał na klawiszach

w tym kawałku?

Nick Palmer, nasz gitarzysta, napisał "The

Oncoming Storm" i również go zagrał.

Dziewczynka z okładki wygląda jak żywcem

wyjęta z japońskich horrorów...

Jest świetna, prawda? Myślę, że można ją

postrzegać na wiele sposobów, a japońskie

horrory są z pewnością jednym z nich.

Mattias Noren, artysta odpowiedzialny za

całą szatę graficzną albumu wymyślił tą postać.

Mój ulubiony kawałek to "Head Above

Water". Chciałbym zapytać o te chóry w

refrenie. To sample czy Wasze głosy?

Mamy wiele pozytywnych komentarzy na temat

tego utworu. Mam nadzieję, że widzieliście

liric video. Chóry to mieszanka sampli i

naszych głosów, a konkretnie Nicka, Dave'a

i mojego. Dodatkowo mój głos nałożono w

kilku warstwach.

Kogo masz na myśli w kawałku "The Social

146

PATTERN - SEEKING ANIMALS


skończyła (śmiech).

Wspólna wizja

Intense to nie jest zespół młody, jednakże czas jego istnienia wynoszący

prawie 30 lat nie nie przekłada się na jego dyskografię. Kapela właśnie wydała

swą czwartą płytę pod tytułem "Songs About Broken Future". Trzeba przyznać, że

tytuł dość na czasie, prawda? O tym albumie i nie tylko opowiedział nam

wokalista i współzałożyciel Intense Sean Hetherington.

Elite".

Social Elite to wszyscy w mediach społecznościowych,

którzy myślą, że znają się lepiej

niż ktokolwiek inny... wojownicy klawiatury...

zawsze tak popularni... istnieje

wiele definicji.

Dużą zaletą "Songs About Broken Future"

są świetne gitarowe solówki i harmonie.

Zwykle tworzycie je podczas jam session,

czy może wolisz inny rodzaj pracy?

Dziękuję. Nick i Dave prezentują bardzo

różne style solowe i różnie też tworzą swoje

solówki. Nick skrupulatnie planuje swoje sola

i robi to głównie w domu we własnym studio,

podczas gdy Dave lubi czuć solówkę,

więc często robi to od ręki pod wpływem

chwili. Myślę, że oba style bardzo dobrze się

uzupełniają. Gitarowe harmonie są planowane

w trakcie pisania, ale dość często dodajemy

trochę, jakieś elementy podczas prób.

Ale wcześniej nie było z tym tak różowo.

Tak, myślę, że uspokoiliśmy się na starość

(śmiech). Przeszliśmy przez kilka zmian w

składzie. Część osób zdecydowało się odejść

z różnych powodów, część została wywalona.

To chyba normalna rzecz dla rozwijającej się

kapeli.

Wasza muzyka jest zwykle opisywana jako

"power metal". Ta nazwa miała inne

znaczenie w latach 80-tych i a teraz jest

kojarzona z zupełnie inną muzyką.

Cóż, w branży muzycznej potrzebujesz jakiejś

szufladkii, aby się promować. Nazywano

nas również "power/thrash", więc

wszystko zależy od Twojej interpretacji.

Nam podoba się termin "dark power metal",

ponieważ pasujemy raczej do definicji amerykańskiej

niż europejskiej.

Wasze pierwsze trzy dema zostały wydane

w formie kaset. Obecnie ma miejsce odrodzenie

się tego formatu. Nie sądzisz, że

byłoby fajnie ponownie je wydać?

(śmiech) Nie. Wtedy właściwie uczyliśmy się

grać. Nie będziemy ponownie wypuszczać

tych taśm. Zna je tylko paru najbardziej zagorzałych

fanów Intense.

Za rok będziecie obchodzić swoje 30-lecie.

Czy masz jakieś plany z tym związane?

Wow, dobre pytanie. Ja osobiście za początek

zespołu uważam moment wydania "Dark

Między ostatnim albumem "The Shape Of

Rage" a nowym jest aż 9 lat różnicy. Czy

cały ten czas przeznaczyłeś na tworzenie

nowego materiału.

Może nie cały czas, ale i tak zdecydowanie za

długo. Po prostu życie stanęło na przeszkodzie.

Chłopaki w zespole mają dzieci,

rodziny, a to wymaga czasu. Musieliśmy też

pracować nad harmonogramem Threshold,

zespołu Karla Grooma, ponieważ ich ostatni

album odniósł wielki sukces i dużo koncertowali…

cały ten czas się sumował.

Czy nie czułeś presji ze strony wytwórni,

by nieco przyspieszyć te prace?

Szczerze mówiąc, wytwórnia bardzo nas

wspierała przez cały ten czas. Kiedy usłyszeli

nowy album, byli zszokowani.

Na początku zespołu grałeś także na gitarze.

Dlaczego przestałeś?

Tak, byliśmy wówczas 4-osobowym zespołem.

Jednakże jednoczesne granie i śpiewanie

bywa czasem trudne i czułem, że nie zawsze

radzę sobie z tym dobrze. Zrobiliśmy kilka

coverów, w których mogłem po prostu tylko

śpiewać. Spodobało mi się, więc zatrudniliśmy

drugiego gitarzystę. To była zdecydowanie

właściwa decyzja, ponieważ lubię skupiać

się na śpiewaniu i byciu frontmanem, a

Nick i Dave są o wiele lepszymi gitarzystami

niż ja.

Macie stabilny skład od 2004 roku.

Po prostu wszyscy się dogadujemy i mamy tę

samą wizję. Tylko tyle i aż tyle (śmiech).

Foto: Intense

Czy nadal pozostajesz w kontakcie z byłymi

członkami?

Z większością z nich nadal się przyjaźnimy,

ale szczerze mówiąc, jest kilku gości, z którymi

nie lub nie utrzymuję żadnego kontaktu.

Ty i Nick jesteście jedynymi założycielami

Intense, którzy grają w nim do dzisiaj. Czy

w związku z tym macie ostatnie słowo?

Staramy się, aby decyzje podejmowane były

przez nas wszystkich.

Wróćmy jeszcze do Waszych początków.

Jaki był wtedy Wasz główny cel? Czy jesteś

zadowolony z drogi, którą przebył zespół?

Najpierw spotykaliśmy się dla zabawy i jako

grupa przyjaciół z tego samego miasta. Spędzaliśmy

czas tworząc muzykę i pijąc piwo.

Potem sprawy stały się trochę poważniejsze,

poza muzyką każdy z nas zaczął się rozwijać

też w pozamuzycznych dziedzinach życia i

teraz jestem jedynym gościemem, który

wciąż mieszka w tym mieście. Jestem zadowolony,

chociaż nie uważam, że historia się

Season". Wtedy skład ustabilizował się na

dłuższy czas. Jeśli pytasz o uroczystości, to

nie, żadnych nie planujemy.

Dziękuję bardzo za wywiad.

Wielkie dzięki za poświęcenie czasu i świetne

pytania. Stay Metal!

Bartek Kuczak

INTENSE 147


Z sercem i pasją - zupełnie nowy początek!

Holenderski zespół hardrockowy Vandenberg nazwany na cześć gitarzysty

Adriaana "Adje" van den Berga, czyli po prostu Adriana Vandenberga, długo

kazał czekać na swoją nową płytę, bo aż 35 lat! 29 maja br. Vandenberg powrócił

z nowym albumem zatytułowanym "2020" w zupełnie nowym składzie. Miałam

możliwość osobiście porozmawiać z Adrianem Vandenbergiem, a oto czego się

dowiedziałam w związku z premierą nowego albumu i nie tylko.

HMP: 29 maja br. został wydany nowy album

grupy Vandenberg i jest to pierwszy album z

nowymi utworami od 1985 roku, co oznacza,

że od tego czasu minęło 35 lat... dlaczego mieliście

tak długą przerwę?

Adrian Vandenberg: To w zasadzie nie była

przerwa, ponieważ w 1986 dołączyłem do

Whitesnake i byłem z nimi przez 13 lat. W

1999 roku Whitesnake w pewnym sensie się

rozpadło, chociaż David Coverdale w 2002

reaktywował zespół. W 1999r. chciałem nadrobić

zaległości w malowaniu, ponieważ grając

w Whitesnake nie miałem na to czasu. Poza

tym chciałem zobaczyć jak moja córka dorasta.

W 1999r. wraz z moją ówczesną partnerką

mieliśmy córkę i choć trzy lata później musieliśmy

się rozstać, ponieważ w związku nie

układało nam się, to pomyślałem, że nie chcę

być takim ojcem, który z powodu trasy koncertowej

pokazuje się na horyzoncie dwa razy w

roku i mówi: "Cześć, jestem Twoim tatą, ale znowu

muszę już iść". Chciałem poczekać, aż będzie na

tyle duża, żeby zrozumieć, gdy jej wytłumaczę

co robię w mojej pracy. Ale to zajęło trochę

więcej czasu niż się spodziewałem. Na początku

myślałem, że będę mógł wrócić czterypięć

lat później, ale kiedy miała 6 czy 7 lat

nadal nie uważałem, że zrozumie jak to jest.

Minęło trzynaście lat, gdy założyłem Vandenberg's

MoonKings, które istniało przez około

pięć lat i wtedy postanowiłem powrócić do

Vandenberga, ponieważ z MoonKings nie

mogliśmy wyjeżdżać w trasy koncertowe poza

Holandię, gdyż wokalista MoonKings ma dużą

farmę i nie może jej opuścić na więcej niż

dwa dni. Dla mnie to był bardzo istotny powód,

żeby reaktywować zespół Vandenberg.

Nowy album, kompletnie nowy skład zespołu.

Pozostali muzycy - Bert Heerink (wokal),

Dick Kemper (gitara basowa), Jos Zoomer

(perkusja) - nie chcieli wrócić?

Nie chciałem ich pytać z powodu tego, co stało

się jakieś pięć lat wcześniej, a może nawet trochę

dawniej, jakieś sześć lat temu... oni wystąpili

przeciwko mnie, chcieli używać nazwy

Vandenberg i zakazać mi posługiwania się

moim prawdziwym imieniem "Adrian Vandenberg".

To trwało przynajmniej pięć lat, w czasie

których, oczywiście, przegrali sześć spraw sądowych.

Byłoby idiotyczne, gdyby oni posiadali

na własność moje imię. To w zasadzie zniszczyło

naszą przyjaźń i teraz nie chcę ich więcej

widzieć. Nie jestem również zbyt wielkim fanem

reaktywacji różnych rzeczy, ponieważ dla

mnie istotne jest, żeby pracować z ludźmi, którzy

mają "ogień", by tworzyć taki rodzaj muzyki.

Ten typ rocka potrzebuje ognia, motywacji

i pasji. Bardzo często można zobaczyć jak stary

zespół po latach się reaktywuje, gra utwory z

przeszłości, które brzmią zbyt łagodnie, brakuje

w nich pasji i ognia. Jeśli o mnie chodzi, chcę

tylko znowu grać pod nazwą Vandenberg z

ludźmi, którzy mają w sobie pasję, motywację

oraz entuzjazm, żeby grać muzykę tak, jak powinna

być grana.

Rozumiem, że muzyka jest dla Ciebie pasją?

O tak, na sto procent!

Ronald Romero, znany z Rainbow Ritchiego

Blackmora, został nowym wokalistą Vandenberga.

Jak to się stało, że zaczęliście współpracę?

Kiedy wyjaśniłem mojemu menedżerowi z wytwórni

płytowej, że chciałbym skompletować

nowy zespół, który mógłby wyjeżdżać na trasy

koncertowe do innych krajów na całym

świecie, zapytał czemu nie użyję nazwy Vandenberg

ponownie. Tak jak mówiłem wcześniej,

nie chcę niczego przerabiać i jedyną

opcją, żebym wrócił do nazwy Vandenberg,

było znalezienie wspaniałego wokalisty, a także

złożenie świetnej listy utworów ze znakomitymi

muzykami. Kiedy o tym myślałem pierwszym,

który przyszedł mi do głowy był

Ronnie Romero, ponieważ pięć lat temu czytałem

gdzieś o tym, że Ritchie Blackmore

chce zorganizować jeszcze kilka występów z

Rainbow i byłem ciekawy kto będzie śpiewał,

gdyż, jak wiemy, Ronnie James Dio był niesamowitym

wokalistą. Tak więc potrzebny był

wspaniały wokalista, żeby ponownie zaśpiewać

taki rodzaj utworów. Poszukałem na YouTube,

zobaczyłem Ronniego Romero, którego wcześniej

nie znałem i jego "Run Away" i pomyślałem,

że ten koleś jest świetny! Tak więc

Ronnie był pierwszą osobą, o której pomyślałem,

jako o potencjalnym wokaliście Vandenberga.

Kiedy zwróciłem się do niego, był bardzo

entuzjastycznie nastawiony. Powiedział

mi, że powodem, dla którego zaczął śpiewać

był akustyczny album "Starkers In Tokyo"

nagrany przeze mnie z Davidem Coverdalem

w 1997 roku, więc od razu mieliśmy jakieś powiązanie.

Poleciałem do Madrytu, gdzie mieszka

Ronnie i rozmawialiśmy, jak się do tego

zabrać. Potem wróciłem i zacząłem pisać piosenki

i tak oto powstała płyta.

Czy kiedykolwiek rozważałeś zaproszenie

kobiety, żeby śpiewała w Twoim zespole?

To jest interesujące pytanie. Nigdy tak naprawdę

o tym nie myślałem... z jakiegoś powodu,

choć właściwie nie wiem dlaczego, ponieważ

jest kilka świetnych wokalistek. Więc kto wie,

może kiedyś w przyszłości.

Jak wyglądało tworzenie muzyki do "2020"?

Czy wszyscy dodali coś od siebie, czy byłeś

jedynym liderem?

Tak, byłem jedynym twórcą. Piszę utwory od

kiedy miałem 5 lat, zawsze to robię. Jedynym

momentem, kiedy współtworzyłem z kimś muzykę,

były dwa albumy nagrane dla Whitesnake,

ale naprawdę jestem przyzwyczajony

do samodzielnego tworzenia, ponieważ to kocham.

Przypuszczam, że pisanie utworów jest

moją największą pasją. Pisałem nowe utwory z

myślą o głosie Ronniego, bo jak wiadomo jest

świetnym wokalistą i nie ma ograniczeń, więc

to jest świetna inspiracja do tworzenia utworów.

Po prostu dostosowuję utwory do jego wokalu.

Foto: Vanderberg

Jakie zespoły miały wpływ na Twój muzyczny

gust?

Wszystko zaczęło się, gdy byłem dzieckiem od

148

VANDERBERG


The Beatles, Rolling Stones, gwiazd takich

jak: Humble Pie, Led Zeppelin, Free, Bad

Company, Deep Purple, Rainbow, AC/DC,

Van Halen, Aerosmith. Wpływ mają również

nowe zespoły np. Foo Fighters - bardzo lubię

tych gości, metalowe grupy m.in. Five Finger

Death Punch - tych gości także lubię. Aczkolwiek

myślę, że największy wpływ występuje,

gdy jesteś nastolatkiem i zaczynasz grać. Na

mnie w tym czasie największy wpływ miał Jimi

Hendrix, Led Zeppelin, Queen, Free - kiedy

miałem 14/15 lat bardzo dużo słuchałem właśnie

tych zespołów.

Czy teksty są oparte na Twoich osobistych

doświadczeniach?

Tak, bardzo często. Często myślę o rzeczach,

których doświadczam np. jakich uczuć czy

emocji doświadczam. Więc kiedy piszę, to

przychodzi naturalnie. Bardzo się z tego cieszę,

gdyż dzięki temu nie muszę za bardzo fantazjować

na ten temat. To tak jakby otworzyć

drzwi w moim umyśle i wszelkiego rodzaju

wspomnienia, doświadczenia same przychodzą.

W moim przypadku tak właśnie wygląda

tworzenie tekstów.

Zastanawiam się, czy masz swój ulubiony

utwór na albumie, który ma dla Ciebie szczególne

znaczenie?

To trochę się zmienia z dnia na dzień, ale

myślę, że jeśli miałbym wymienić jeden utwór

wybrałbym "Hell and High Water", ponieważ

miałem nadzieję, że wyjdzie, tak jak wyszedł,

w taki sposób, jak go widziałem w moim

umyśle. Chciałem stworzyć długi epicki utwór,

który przypomina trochę film - z początkiem,

końcem i wszystkim pomiędzy. Ronnie śpiewa

tam niesamowicie, jestem także zadowolony z

partii gitarowych, bębnienia Koena i świetnego

brzmienia basu. To jest prawdopodobnie mój

ulubiony utwór z całej płyty.

Czy jest coś czego żałujesz lub chciałbyś

zmienić w swojej muzycznej karierze?

Nie... właściwie nie. Czuję się bardzo, bardzo

szczęśliwy, że mam tę karierę, ponieważ nigdy

nie myślałem, że zrobię karierę jako gitarzysta

rockowy. To jest praktycznie niemożliwe, żeby

pochodząc z Holandii zostać muzykiem rockowym.

Mój rodzaj muzyki nie jest grany ani w

radiu, ani w telewizji, więc właściwie nie można

zarabiać na życie będąc muzykiem rockowym

w Holandii. Zawsze myślałem, że będzie

to dla mnie jedynie hobby, ale gdy Vandenberg

wybił się z singlem "Burning Heart" wydanym

w 1982 roku, nagle stało się to moją

pracą. To było fantastyczne, ale zawsze myślałem,

że prawdopodobnie wszystko skończy się

w przeciągu dwóch lat i będę nauczycielem

sztuki sprzedającym swoje obrazy, co też szło

mi całkiem dobrze. Jestem ogromnym szczęściarzem,

że nadal jestem profesjonalnym muzykiem

rockowym, ponieważ kocham to, co robię.

Foto: Vanderberg

Co w Twojej opinii odróżnia Vandenberga od

innych hardrockowych zespołów?

Nie jestem pewny, ponieważ nie myślałem o

tym za dużo. Piszę moją muzykę, gram na mojej

gitarze, w sposób który odzwierciedla moje

serce i duszę. Zawsze lubiłem, co można zauważyć

w moich utworach, kombinacje hard

rocka i mocnych melodii. Lubię, kiedy utwór

ma mocną melodię, która sprawia, że chcesz go

śpiewać. To jest ten typ rockowych kawałków i

rockowych zespołów, który zawsze kochałem

m.in. Rainbow, Deep Purple, Queen - wszystkie

moje ulubione zespoły zawsze miały mocne

melodie. Myślę, że to może być ta różnica

między Vandenbergiem "2020", a innymi zespołami,

ta kombinacja wyraźnych gitarowych

riffów, mocnych melodii i świetnych linii wokalnych.

Jak firma fonograficzna (Mascot Records)

wpływa na Twoją pracę? Czy możesz cieszyć

się pełną swobodą artystyczną?

Tak, jestem bardzo zadowolony z mojej wytwórni

płytowej. Zgłosili się do mnie 6 lat temu.

Wcześniej miałem kilka ofert od różnych

firm fonograficznych w okresie, kiedy nie byłem

aktywny, dopóki sześć lat temu nie założyłem

zespołu Vandenberg's MoonKings. W

tym okresie - pomiędzy Whitesnake a Vandenberg's

MoonKings regularnie otrzymywałem

oferty od różnych firm fonograficznych

z pytaniami, kiedy zacznę znowu grać, czy

chcę przyjść porozmawiać na temat kontraktu.

Nie znałem tych wszystkich ludzi, więc kiedy

byłem gotowy, żeby uformować Vandenberg's

MoonKings skontaktowałem się z Mascot jako

pierwszą, ponieważ otrzymałem e-mail od

właściciela wytwórni, który pytał czy chciałbym

najpierw porozmawiać z nim zanim zgłoszę

się do innych wytwórni i pomyślałem:

"Wow, to brzmi bardzo zachęcająco!" I tak też zrobiłem.

Szef wytwórni Moscot powiedział mi,

że śledził całą moją karierę i że zaobserwował,

że nigdy nie wydałem złej płyty, więc jeśli podpiszę

z nimi kontrakt, będę mógł robić co chcę,

ponieważ ufa, iż stworzę coś dobrego. To brzmiało

dla mnie dobrze. Wytwórnia nigdy nie

próbowała wpłynąć na kierunek podejmowanych

przeze mnie działań, także mogę cieszyć

się pełną swobodą artystyczną, co jest bardzo

dla mnie istotne.

Czy jesteś zadowolony z tego, jak nowy

album został przyjęty?

Tak, bardzo! Nie mogłem liczyć na lepszy odbiór.

Cechuje mnie perfekcjonizm w odniesieniu

do mojej pracy, jestem bardzo krytyczny.

Ja i pozostali członkowie zespołu próbujemy

stworzyć tak dobrą płytę, jak tylko potrafimy.

Mamy także nadzieję, że ludziom się spodoba

tak bardzo, jak nam. Można się tego dowiedzieć

dopiero po jej wydaniu, kiedy pojawiają

się recenzje, albo reakcje fanów np. na portalu

facebook. I jestem naprawdę bardzo, bardzo

zadowolony z tych reakcji, ponieważ wszystkie

recenzje są wspaniałe. To jest dla nas świetny

początek, punkt startowy do tego, żeby zacząć

grać koncerty na żywo, gdyż najwyraźniej ludzie

podchodzą do nas z entuzjazmem i chcą

zobaczyć jak gramy, a my chcemy wszędzie

grać.

Jakie są Twoje plany na przyszłość? Czy możemy

spodziewać się kolejnych albumów

Vandenberga?

O tak, na pewno! Zamierzam wykorzystać nadchodzące

miesiące do tworzenia nowych utworów

na następny album. Na razie planujemy

trasę koncertową po Europie od listopada do

września i mam nadzieję, że dojdzie ona do

skutku ze względu na całą sprawę z koronawirusem...

na razie nic nie wiadomo. W razie

czego zaczniemy europejską trasę w lutym

(przyszłego roku - przyp. red.). Nie chcę tego

traktować jako jednego z projektów bardzo

zależy mi, żeby koncertować jako zespół - grać

utwory z obecnego albumu, a także stworzyć

następny album i następny... To jest obecnie

mój ulubiony zespół.

Jak radzisz sobie z krytyką? Jaki wpływ ma

krytyka na Twoją pracę (jeśli w ogóle)?

Na chwilę obecną nie dbam już o to. Na samym

początku, gdy zaczynałem z moimi pierwszymi

nagraniami, kiedy czytałem niezbyt

pochlebne opinie, to naprawdę bardzo mnie to

wkurzało, ponieważ nagranie albumu kosztuje

dużo wysiłku. Lubię konstruktywna krytykę.

Czasami czytasz artykuł, w którym autor docenia

płytę, muzyków, czy utwory, ale ma także

kilka krytycznych uwag w tej recenzji, to zawsze

traktuję je poważnie, ponieważ, gdy recenzja

jest napisana przez kogoś, kto zna się na

tego rodzaju muzyce i ta osoba mówi adekwatne

rzeczy odnośnie płyty, w tym zawiera jakąś

dozę krytyki, to dla mnie jest w porządku.

Też w taki sposób się zachowuję, jeśli słucham

płyty jednego z moich ulubionych zespołów,

zawsze jest kilka niewielkich rzeczy, o których

myślę: hmmm mogliby to zrobić w trochę inny

sposób. Tak czy siak świetnie jest móc rozmawiać

o muzyce. Byłoby strasznie nudno, gdyby

wszyscy lubili wszystko i zgadzali się z wszystkim,

i cały czas przytakiwali.

Co według Ciebie, oczywiście oprócz muzycznego

talentu, potrzebne jest, żeby stworzyć

dobry zespół?

Oczywiście jest kilka takich rzeczy, przede

wszystkim skład zespołu. Miałem takie szczęście,

żeby grać z najlepszymi rockowymi muzy-

VANDENBERG 149


150

kami w tym biznesie - mam tu na myśli m.in.

Davida Coverdale'a, Tommiego Aldridge'a,

Rudiego Sarzo, więc jestem trochę rozpuszczony

i nie chciałbym się cofać w jakości grania

muzyków, z którymi współpracuję. Vandenberg's

MoonKings również miało świetny skład

- wspaniałego wokalistę Jana (Jan Hoving -

przyp. red.), który jest moim dobrym przyjacielem,

fantastycznego basistę i perkusistę. Do

tej pory miałem szczęście, żeby pracować ze

wspaniałymi muzykami, ale przynajmniej dla

mnie, szczególnie istotna jest chemia, pewne

połączenie między muzykami, w przeciwnym

razie będzie to przypominało drużynę piłkarską

z paroma bardzo drogimi, mocnymi zawodnikami,

którzy jeśli nie współpracują ze sobą,

to nie osiągną niczego znaczącego. Gdy jesteście

w trasie koncertowej, to widzicie się codziennie,

więc poczucie humoru, koleżeństwo pomiędzy

muzykami jest bardzo ważne.

Co powiedziałbyś młodym ludziom, którzy

zastanawiają się, czy wejść w świat muzyki?

Bądźcie przygotowani na najgorsze, ponieważ

to jest dziwny biznes. Według mnie jest oparty

na pasji i emocjach, a jednocześnie dużo

ludzi, którzy sami nie tworzą muzyki, zarabia

mnóstwo pieniędzy - mam tu na myśli wytwórnie

płytowe, stacje radiowe i telewizyjne

itp., więc trzeba się przygotować, że nie będzie

łatwo. Dla mnie zawsze najważniejsze jest

pozostawanie w zgodzie ze sobą samym, z tym

jaką muzykę grasz. Gdy grasz ten rodzaj muzyki,

który kochasz i robisz to tak dobrze, jak

potrafisz, to nigdy się nie pomylisz. Nawet jeśli

płyta nie odniesie sukcesu, ale nadal jesteś zadowolony

z jej wydania, to jesteś na dobrej drodze.

Natomiast jeśli będziesz próbował dostosować

się do komercyjnej części biznesu, zmieniał

swoją muzykę tak, aby stała się hitem, a i

tak nie sprzedasz swojej płyty, to będziesz w

całkowitym błędzie, gdyż nie stworzyłeś albumu,

w który wierzyłeś, tylko dostosowałeś się

do wymagań firmy fonograficznej a i tak nie

odniosłeś sukcesu - w tym przypadku będzie to

jak ogromny kac. Zawsze powtarzam początkującym

muzykom, żeby skupiali się na muzyce,

która płynie z ich serca i wtedy nigdy się nie

pomylą.

Jakie są Twoje odczucia związane z współczesnym

rynkiem muzyki? Jest lepszy czy

gorszy niż wcześniej? Jak to oceniasz?

Oczywiście jest trudno. W latach 80-tych

sprzedaż płyt była bardzo dobra, ludzie mogli

sprzedawać dużo płyt, więc jeśli sprzedałeś

dużo płyt Twoja wytwórnia płytowa miała dla

Ciebie dobry budżet, który mogła przeznaczyć

na wydanie Twojej następnej płyty. Dzięki

temu mogłeś się rozwijać. Zespoły, artyści mogli

zarabiać pieniądze na płytach. Teraz mamy

dostęp do muzyki w serwisach streamingowych,

takich jak Spotify, a także YouTube,

VANDERBERG

więc jako twórca muzyki nie zarabiasz zbyt

dużo pieniędzy, albo nie zarabiasz ich wcale.

Zarabiasz jedynie koncertując. Sedno tkwi w

tym, że w przypadku początkujących zespołów,

bez płyty, która odniosła sukces bardzo

trudno jest grać koncerty. I jednocześnie przy

obecnym dostępie do Spotify czy YouTube'a

bardzo trudno jest nagrać dobrą płytę... ma to

związek z Twoim wcześniejszym pytaniem,

trzeba to robić z pasją i prosto z serca i nawet

jeśli nie odniesie zbyt dużego sukcesu, to nadal

tworzysz muzykę, z której możesz być dumny.

Masz duże doświadczenie sceniczne, więc jestem

ciekawa, czy czasami stresujesz się lub

czujesz presję na koncertach?

Nie. Mam szczęście, ponieważ tworzę muzykę

odkąd miałem 14 lat, także na scenie i w

zasadzie nigdy się nie denerwuję. Wiem, że jest

całkiem sporo muzyków, którzy równie długo

występują, a w dalszym ciągu odczuwają stres,

kiedy wychodzą na scenę, ale ja nie, więc jestem

szczęściarzem.

Czy jest jakiś koncert, który był dla Ciebie

szczególnie pamiętny?

Tak, wiem od razu. W 1990 roku razem z

Whitesnake graliśmy w Holandii na dużej scenie

na dworze i był piękny letni wieczór, cała

moja rodzina tam była - moja mama, mój tata,

moja siostra i brat, wszyscy moi przyjaciele,

tłum liczył jakieś 30000 osób, wszyscy krzyczeli:

"Adrian, Adrian!", ponieważ to był koncert

w domu, dla wszystkich holenderskich fanów

rocka i to było niesamowite. To jest prawdopodobnie

najbardziej pamiętny koncert jaki

kiedykolwiek dałem.

Czy są jeszcze jakieś inne marzenia, które

chciałbyś spełnić?

Tak, mam nadzieję, że zespół się nie rozpadnie,

uda się go utrzymać razem i będziemy mogli

koncertować na całym świecie, grać muzykę,

jaką kochamy i spotykać tych wszystkich ludzi

z całego świata, którzy także interesują się taką

muzyką. To było moje marzenie, gdy miałem

jakieś 12 lat i nadal nim jest... to jest nadal

moja pasja i lubię się nią dzielić z jak największą

ilością ludzi na całym świecie.

Chciałbyś powiedzieć coś jeszcze Twoim

fanom w Polsce?

Ostatni raz byłem w Polsce z Davidem Coverdalem,

gdy graliśmy koncert akustyczny

związany z wydaniem albumu "Starkers In

Tokyo" w latach 90-tych, więc to było bardzo,

bardzo dawno temu. Tak więc z niecierpliwością

czekam na możliwość powrotu do Polski,

gdyż wiem, że jest tam wielu fanów rocka. Dostaję

dużo maili od polskich fanów z pytaniem,

kiedy przyjadę. Polska ma także silną tradycję

jeśli chodzi o muzykę rockową. Pamiętam, że

kiedy byłem dorastającym fanem rocka czytałem

o zespołach, które występowały w Polsce,

o ich doświadczeniach. Jeśli o mnie chodzi grałem

w Polsce jedynie parę razy, więc naprawdę

czekam na powrót z tym zespołem.

Dziękuję bardzo za poświęcony czas i życzę

wszystkiego najlepszego na przyszłość,

szczególnie dużo zdrowia w tych trudnych

czasach.

Dziękuję bardzo! Chciałbym przesłać najlepsze

życzenia wszystkim w Polsce, bądźcie bezpieczni!

Mam nadzieję, że wkrótce się zobaczymy.

Simona Dworska

HMP: Jak tam kwarantanna? Izolacja i brak

możliwości grania koncertów pewnie nie

sprzyjają promocji płyty?

Amy Lee Carlson: Kwarantanna to było coś

okropnego! Dopiero ostatnio wróciliśmy do

prób. Bez końca można rozsyłać informacje

prasowe, ale bez koncertów nie da się udowodnić

ile jest się wartym! Naprawdę, tęsknimy

za naszymi przyjaciółmi i fanami, i wszystkimi

tymi maniakami, których po drodze

poznaliśmy. Najlepiej się rozwijamy, kiedy

gramy koncerty - lepiej nam się pisze, lepiej

nam się gra, po prostu jest lepiej w każdym

aspekcie. Tęsknimy za zabawą.

Sami określacie swoją muzykę jako "speed

metal". Kilka razy słyszałam od muzyków,

że coś takiego jako odrębny gatunek nie istnieje,

bo zjawisko "speed metalu" w latach

80. istniało krótko i ekspresowo zostało

wyparte przez thrash. Wam na tym określeniu

zależy. "Speed metal" to coś więcej niż

szybszy heavy metal?

To z pewnością sprawa dyskusyjna, choć chcę

powiedzieć, że "speed metal" definiuje czy

choćby określa szybsze zespoły tamtych czasów,

takie jak Helstar, Liege Lord czy Riot.

Wszystkie thrashowe kapele były "speed metalem",

ale nie każdy "speed metal" był "thrashem",

co podpowiada mi to, że jest to jakaś

różnica, jeśli nie gatunek.

Bierzecie ten gatunek z całym pakietem.

Klasycznym kawałkom, surowemu brzmieniu

i retro grafikom towarzyszą skóry, ćwieki,

łańcuchy. U Was muzyka i wizerunek to

całość. Wyobrażasz sobie Sölicitör odarty z

tej otoczki?

Kiedy z Matthewem postanowiliśmy założyć

zespół, chcieliśmy się jak najszybciej zdystansować

do heavymetalowego czy hardrockowego

stylu naszej poprzedniej kapeli, Substratum.

Jesteśmy fanami szybszego, głośniejszego

i ekstremalnego metalu, black,

death metalu, więc taki sposób pisania przyszedł

nam w sposób naturalny. Zawsze chcieliśmy

pchnąć Substratum w tym kierunku.

Foto: Sölicitör


Skoro nadarzyła się okazja, musieliśmy działać

szybko, żeby się wyróżnić i nie stracić

rozpędu. Nie wydaje mi się, żeby Sölicitör

był tym samym zespołem, gdybyśmy nie zadbali

o tę otoczkę, nie.

Można by Was zrecenzować "Exciter spotyka

Chastain". Chastain nawet podwójnie -

zarówno w kwestii ciekawych gitar, jak i

potężnego, kobiecego wokalu. Pewnie często

spotykasz się z takim porównaniem?

W ogóle zaskakuje mnie, jak ludzie porównują

nas do Exciter, nawet jeśli tylko drobnym

stopniu. Ja tego w ogóle nie słyszę, ale za to

porównanie do Chastain ma już dla mnie

jakiś sens. Jesteśmy świadomi melodii gitarowych

i mocy mojego wokalu. Naszymi głównymi

inspiracjami, z których chcieliśmy czerpać,

pisząc EP były Chastain, Liege Lord i

Mercyful Fate.

Szybko i ciężko

Jeśli bierzecie speed metal to bierzcie z całym dobrodziejstwem - nie tylko

tempem i ciężarem, ale też skórami, ćwiekami i brzmieniem surowym jak śledź.

Wszystko to oferuje Wam Sölicitör na swoim debiutanckim krążku "Spectral Devastation".

Na jego temat rozmawialiśmy z wokalistką, Amy Lee Carlson.

Myślę, że masz rację, to przywołuje podobną

energię, jaka była na starych płytach i łatwo

ją również przenieść na scenę. Jednak częściowo

wynika to też z naszych ograniczeń

czasowych i bardzo napiętego harmonogramu.

Kto wie, jakby to brzmiało, jakbyśmy

mieli więcej czasu. Nie tylko na miksy, ale w

ogóle.

A propos lat 90. Jak się gra klasyczny heavy

metal w Seattle? Podejrzewam, że po legendzie

"miasta grunge'u" nie ma już śladu?

Jesteśmy jedną z trzech aktywnych tradycyjnych

heavymetalowych kapel w Seattle. Są

Skelator, Greyhawk i my. Dodatkowo lokalne

thrashowe kapele - Ghostblood i Toxic

Reign. Początkowo otwieraliśmy krajowe

koncerty. Tutaj i w Portland jest mała scena,

do której ściągnęli nas Soul Grinder, Leathurbitch,

Headless Pez, Time Rift i Bewitcher.

Wiele klasycznych zespołów pojawia się

i znika albo ma tylko koncertowe reuniony,

ale jest kilka klasycznych heavymetalowych

grup, które grają i nagrywają w tej chwili. Nie

wydaje mi się, żeby grunge jeszcze kiedykolwiek

powrócił, ale scena alternatywna czy indie

jest tutaj wciąż aktywna i zdominowała

większe kluby.

Zamiłowanie do umlautów to hołd dla Waszych

rodaków - Queensryche czy manifestacja

rock'n'rollowej strony zespołu i raczej

nawiązanie do Motörhead czy Mötley

Crüe?

Umlauty zdecydowanie nawiązują do Motörhead.

Stały się symbolem "szybkiego i ciężkiego"

metalu.

Widziałam na Waszym fanpage'u plakat reklamujący

"Metal Action Movie Night".

W Waszej muzyce można znaleźć też oczywiście

inne inspiracje. Np. w "Grip of the

Fist" są też riffy, które brzmią jak inspirowane

początkami black metalu z lat 80., o

których zresztą wspomniałaś, a linie wokalne

w "The Red Queen" momentami kojarzą

mi się z Manilla Road.

Tak! Odważę się nawet powiedzieć, że po raz

pierwszy ktoś porównał "Red Queen" do kawałka

Manilla Road. Cieszę się, że to wyłapałaś.

Debiutancki album długogrający oparliśmy

mocno na fundamencie, który wypracowaliśmy

na EP, ale jesteśmy też fanami prawdziwego,

klasycznego i tradycyjnego heavy

metalu, który istniał już u zarania formowania

się wszystkich gatunków i podgatunków

metalu, które kochamy do dziś. Mieliśmy

bardzo małe możliwości czasowe - i wiedzieliśmy,

że musimy kuć żelazo, póki gorące.

Napisaliśmy to szybko, ale czujemy, że każdy

znajdzie na tym debiucie coś dla siebie,

zwłaszcza ci wnikliwi fani, którzy krytykują

najmocniej. Oczywiście mam nadzieję, że z

miłości do muzyki.

Zarówno w środku i na końcu "The Red

Queen", jak i na początku "Night Vision"

słychać piękną, akustyczną gitarę. Jej subtelność

jest zaskakująca, kiedy porówna się

ją do agresywnej i pełnej furii pozostałej

części płyty.

Są to aranżacje Matthewa Vogana i zgadzamy

się, że jako całość nadają płycie odmienny

ton. Następnym razem inaczej rozdzielimy

akustyczne partie albo pozwolimy im wybrzmieć

w osobnym kawałku. Zobaczymy, jaki

będziemy mieć nastrój.

"Spectral Devastation" brzmi bardzo surowo.

Bez wątpienia pasuje to do stylu, przywraca

klimat lat 80. i łatwo będzie osiągnąć

podobny efekt na koncercie.

Foto: Sölicitör

Z drugiej strony wiele starych zespołów nie

może zrozumieć, dlaczego młode grupy tak

bardzo chcą przywrócić coś, co w oczach

starszych formacji, było niedoskonałością i

"fazą przejściową". Większość zespołów z

lat 80. bardzo chwali sobie dzisiejsze możliwości.

Wydaje mi się, że młodsze zespoły pragną

surowego, zapiaszczonego brzmienia starej

puszki. To nostalgia i miłość do gatunku,

którego część z nich wtedy nie współtworzyła.

Lata 90. były to były wieki ciemne metalu

i tak naprawdę dopiero na początku 2000

roku można było zobaczyć odrodzenie nie

tylko w samych kapelach, ale i zauważono

wartość produkcji. Pomijając jednak nowinki

technologiczne, ludzie nie chcieli wygładzonego

brzmienia, nie chcieli brzmieć stadionowo

jak na wielkich rockowych koncertach -

zapragnęli brzmieć jak gówniany baton w

puszce albo zjechana przegrywana taśma. To

po prostu uczucie.

Co to była za impreza? Koncerty i filmy?

Metal Action Movie Night to lokalne wydarzenie

w Portland, które odbywa się co

kilka miesięcy i jest założone przez naszego

kumpla Jasona Staresa. Bukuje on trzy czy

cztery kapele i puszcza filmy akcji, które w

jakiś sposób są podobne do muzyki czy tekstów

grających zespołów. Mieści się to w klubie

Twilight, a wjazd kosztuje kilka dolarów.

Scena jest wysoko, a filmy wyświetlane są

bezpośrednio nad grającymi kapelami. To super

czas i naprawdę fajny bar.

Katarzyna "Strati" Mikosz

Tłumaczenie pytań: Kinga Dombek

SÖLICITÖR 151


Patrząc na swoje doświadczenie, wolicie

pracować jako całkowicie niezależny zespół,

czy może lubisz pracować z wytwórnią?

Która sytuacja jest dla Ciebie wygodniejsza?

Wszyscy w zespole są doświadczonymi muzykami

i wcześniej grali w innych kapelach.

Wszyscy mamy doświadczenie w nagrywaniu

i nauczyliśmy się wiele w naszej muzycznej

karierze. Chcę przez to powiedzieć, że bycie

weteranami i muzykami działającymi na zasadzie

"zrób to sam" dało nam wystarczającą

pewność siebie, aby czuć się komfortowo podczas

wykonywania obu tych czynności.

Współpraca z Pure Steel Records była świetna.

Jesteśmy zaszczyceni, że jesteśmy w ich

katalogu.

HMP: Witaj. Po 11 latach wydaliście swój

drugi album zatytułowany "In the Name of

Freedom". Dlaczego trwało to tak długo?

Jorge Pulido: Dziękuję za zaproszenie do

wywiadu. To długa historia, ale postaram się

udzielić jak najkrótszej odpowiedzi. Po ośmiu

latach grania na lokalnych scenach, w 2008

roku zespół wszedł do studia i nagrał coś, co

później przekształciło się w album "The Aftermath".

Był to dobry pierwszy krok dla zespołu.

Wytwórnia skupiła się na innych gatunkach

i chciała wejść na scenę rock / heavy

metal. Niestety, wytwórnia nie dotrzymała

terminu zawartego w umowie. Byliśmy zmuszeni

zatem zatrudnić prawnika, aby umowa

Wyruchani przez Winger

Lost Legacy to nowojorska ekipa, która po 11 latach przypomina, że ciągle

istnieje. Przypomina w mocnym stylu albumem "In the Name Of Freedom". W

naszej rozmowie gitarzysta Jorge Pulido opowiada o kulisach powstania owego albumu

oraz wyjaśnia pewne nieporozumienia, które ostatnimi czasy zrodziły się

wokół zespołu.

została unieważniona, a to wymagało czasu i

pieniędzy, których wówczas nie mieliśmy.

Nasz doradca poradził nam, abyśmy nie wymieniali

ich z nazwy. Chociaż teraz działają

pod innym szyldem, wolimy o nich nie wspominać.

Ten pierwszy album zakończył się

sprzedażą na lokalnych koncertach i ostatecznie

cały nakład się rozszedł. Zrobiliśmy jedną

mniejszą, drugą partię tej płyty, która również

wyprzedała się na naszych koncertach.

Wkrótce po wydaniu naszej pierwszej płyty

zespół zrobił sobie przerwę, przeszedł kilka

zmian personalnych i dopiero w 2013 roku

zaczęliśmy grać koncerty i ugruntować swoją

pozycję na lokalnej scenie. Wreszcie w 2018

roku rozpoczęliśmy pracę w studiu i pod koniec

2018 nagraliśmy "In the Name of Freedom".

Następnie zaczęliśmy szukać wydawcy,

więc poprosiliśmy znajomego o wprowadzenie

do Pure Steel Records. Latem 2019

roku wybraliśmy się w trasę koncertową z

Metal Church i otrzymaliśmy pozytywne recenzje

naszych występów. Wkrótce po tej trasie

Pure Steel Records zaproponowało nam

kontrakt dołączenia do ich rodziny.

Jak już wspomniałeś w zeszłym roku supportowaliście

Metal Church podczas ich

trasy koncertowej po Stanach Zjednoczonych.

Jak do tego doszło?

W 2016 roku mieliśmy szczęście grać przed

Metal Church w BB Kings w Nowym Jorku.

W 2019 roku potrzebowali zespołu, który

wesprze ostatni etap ich trasy po USA. Zgłosiliśmy

nasz akces, a reszta to już historia. Ta

trasa była naprawdę niesamowita. Metal

Church to niesamowity zespół i dobrzy ludzie.

Trzymali się z nami, chwalili nas, że traktowali

nas jak równych sobie. Fani Metal

Church są bardzo oddani i podczas naszych

setów naprawdę dobrze się bawili. Po zakończeniu

naszych występów zazwyczaj siedzieliśmy

przy naszym stole z gadżetami, a fani

przychodzili, żeby się z nami spotkać, robić

zdjęcia, prosić o autografy, kupować gadżety

itp. Ta trasa wymagała dużo pracy, ale było to

niesamowite doświadczenie. Otrzymaliśmy

bardzo pozytywne recenzje występów od kilku

webzinów. Zyskaliśmy wielu nowych fanów,

którzy obserwują nas i regularnie kontaktują

się z nami na naszej stronie FB.

Otrzymaliśmy również kilka pisemnych recenzji

od fanów na naszej stronie internetowej,

a nasza strona na Facebooku eksplodowała

pozytywnymi komentarzami. Więc chyba

tak źle nie było (śmiech).

Foto: Lost Legacy

Czy widzisz jakieś różnice między procesem

tworzenia Waszego debiutanckiego albumu

"The Aftermath" a "In the Name of Freedom"?

Cóż, zespół się zmienił, tak więc brzmienie i

muzyka są nieco inne. Jedynymi dwoma oryginalnymi

członkami pierwszego albumu są

Scott i Dave. Kiedy masz trzech nowych muzyków,

podejście będzie inne. Ale jako producent

tego albumu chciałem tylko przekazać,

że ten album brzmi tak, jak robimy to na żywo.

Jako fan muzyki często widzę zespoły,

które zbyt wiele wkładają w produkuję i nakładają

na siebie zbyt wiele warstw, a potem

nie są w stanie ich odtworzyć na żywo.

W swojej historii grałeś wiele koncertów.

Czy pamiętasz specjalne zdarzenia podczas

występów?

Mam wiele takich! Ale niech będzie krótko.

Graliśmy przed Winger i podczas próby

dźwięku wydawali się niezadowoleni z niektórych

swoich harmonii i ciągle je powtarzali.

Gdy zbliżał się czas naszej próby dźwięku,

Kip Winger zatrzymał się i powiedział przez

mikrofon: "Lost Legacy nie dostaniecie próby!

Zostaliście wyjebani przez Winger!" ("Lost legacy"

oznacza utratę dziewictwa - przyp. red.) Innym

razem podczas lokalnego koncertu, na

którym mogliśmy wspierać naszych kolegów z

zespołu Power Theory podczas naszego setu,

ktoś rzucił piwem w sprzęt naszych gitarzystów.

Bawiliśmy się dalej. Ta sama osoba przeszła

za scenę i kopnęła głowicą wzmacniacza

w podwójny stos kolumn Marshall 412. Stos

kołysał się o 15 lub 20 stopni to był cud, że

się nie przewrócił. Na szczęście to nagrałem.

Po przejrzeniu wideo okazało się, że gościem

tym był gitarzysta jednej z występujących tego

wieczora kapel. Cóż, po tym incydencie

zespół nie otrzymał już żadnych ofert gry. To

była i nadal jest jedną z najbardziej dziecinnych

i nieprofesjonalnych rzeczy, jakich kiedykolwiek

doświadczyliśmy Zdecydowana

większość naszych gigów to pozytywne i

szczęśliwe chwile w naszej karierze.

Z drugiej strony, zespół powstał w 1998 roku,

a więc 22 lata temu. Macie tylko dwa albumy

na koncie. Czy nie masz wrażenia, że

w tym czasie można było zrobić coś więcej?

Oczywiście. I chcieliśmy żeby tak było. Branża

muzyczna zmieniła się dla zespołów walczących

o jakiś poziom sukcesu. Oprócz tego

152

LOST LEGACY


przez lata mieliśmy wiele zmian personalnych.

Przede wszystkim dlatego, że musisz

pracować, pukać do drzwi, sprzedawać bilety,

promować, a wielu byłych członków po prostu

się tym zmęczyło. Inni nie byli na tej samej

stronie. Przez lata robiliśmy sobie kilka przerw

od wszystkiego. Dopiero w 2013 roku zaczęliśmy

pracować nad przywróceniem naszej

pozycji na lokalnej scenie. A sprawa z naszą

pierwszą wytwórnią sprawiła, że naprawdę

byiśmy na dnie. Potrzeba dużo odwagi i wysiłku,

aby wstać i walczyć po takim knockoucie.

Słyszałem też, że wydarzenia z 11.09.2011

spowolniły prace zespołu.

Cóż, ja wtedy nie byłem jeszcze w zespole.

Ale był w nim Dave, który jest założycielem,

wokalistą i jednym z moich najlepszych przyjaciół.

Miał przyjaciół, którzy zginęli podczas

tego ataku. Moja żona pracowała tylko trzy

przecznice od WTC, więc pamiętam ten strach,

który wtedy czułem. Dave powiedział mi,

że po ataku napisał tekst do "The Aftermath"

i zadedykował te piosenki przyjaciołom i ratownikom,

którzy stracili wówczas życie. Zespół

wciąż ćwiczył i pisał muzykę do nowych

tekstów, ale występy zawiesił przez co najmniej

rok po atakach. Wiem, że Dave ogromnie

ucierpiał z powodu utraty przyjaciół. Mogę

powiedzieć, że zmieniło mnie to na zawsze.

To była jedna z najsmutniejszych rzeczy,

jakie kiedykolwiek przeżyłem.

Wasze teksty są oparte na sytuacjach z

życia oraz mają one pozytywne i podnoszące

na duchu przesłanie. Czy uważasz, że połączenie

tego z muzyką metalową to dobry pomysł?

Niektórzy twierdzą, że metalowe teksty

powinny być agresywne i pełne nienawiści?

Historie, które przedstawiamy poprzez naszą

muzykę, są jak powiedziałeś reprezentacją sytuacji

z życia wziętych. Jako fani metalu doceniamy

historie, które ludzie opowiadają poprzez

swoją muzykę. Uważamy, że niektórzy

ludzie będą się łączyć z naszymi historiami, a

inni nie. Jako zespół piszemy o tym, co nas

dotyka jako ludzi. To jest uczciwe i autentyczne.

Jest wiele świetnych zespołów, które

śpiewają, nienawidzą, smokami, złem, Wikingami

i innymi podobnymi tematami.

Jak więc w kilku słowach mógłbyś opisać

przesłanie Lost Legacy?

Klasyczny heavy metal, który doda ludziom

energii i pomoże im przetrwać dni.

Wasz nowy album nosi tytuł "In The Name

Of Freedom". Jak definiujesz słowo "wolność"?

Dla nas Wolność to żyć pełnią życia, móc wyrazić

siebie, to uznanie praw człowieka i możliwość

życia i pozwalania żyć innym. To

świadomość, że pomimo naszych różnic możemy

zgodzić się na nieporozumienie i traktowanie

ludzi z szacunkiem i godnością. Pogoń

za szczęściem i wolnością jest jednakowo

dostępna dla wszystkich.

W Twoich materiałach promocyjnych widzimy

Wasze zdjęcie z amerykańską flagą w

tle. Czy to rodzaj jakiegoś manifestu?

Nie. Ta amerykańska flaga znajduje się tuż

obok naszego studia na ścianie parkingu i zrobiliśmy

to zdjęcie pewnego popołudnia, nie

myśląc o niczym innym niż o świetnym tle.

Ale faktycznie. Przez to zdjęci niektórzy recenzenci

sugerowali, że pewnie mamy jakieś

konotacje z nacjonalistycznymi ruchami politycznymi,

co jest kompletną bzdurą! Oczywiście

jesteśmy dumni z tego, że jesteśmy Amerykanami,

ale nie z powodu polityki, kultury

itp. Po prostu kochamy nasz kraj. Niektórzy

recenzenci próbowali wciskać nam, że skoro

tak demonstrujemy swą amerykańskość, to

pewnie popieramy wojny i mamy krew na rękach.

To jest tak dalekie od prawdy. Dave i ja

jesteśmy Portorykańczykami, Jochen, nasz

ówczesny basista, jest Niemcem. Scott i AJ

urodzili się i wychowali w Stanach Zjednoczonych.

Jestem żonaty z Polką. Tak więc nasza

duma z naszego kraju nie jest motywowana

żadnymi politycznymi programami.

Myślę, że jesteś dumny ze wszystkich kawałków,

które napisaliście na "In the Name

of Freedom", ale przypuszczam, że na tym

albumie są pewne utwory, które lubisz

bardziej niż inne.

Ten album zawiera teksty, które dotykają życia

naszych żołnierzy, którzy toczą wojny od

dawna. Nie gloryfikujemy wojny. Nienawidzimy

wojny. Chcieliśmy jednak podziękować

mężczyznom i kobietom, którzy poświęcają

wszystko i często są zapomniani. Są wysyłani

do walki na wojnach w imię wolności. Te kawałki

pochodzą z historii, które słyszeliśmy

od członków rodziny i przyjaciół, którzy służyli

i nadal służą w wojsku. Przez co przechodzą,

ich myśli, koszmary, emocje. To są ich

historie. My je ubieramy w dźwięki. "Will

You Remember" to kawałek, który porusza

smutek i rzeczywistość, z jaką mierzą się nasi

żołnierze.

Widziałem, że "In The Name Of Freedom"

ma już kilka recenzji w sieci. Czy jesteś z

nich zadowolony? A może jesteście zespołem,

który robi po prostu swoje i w ogóle nie

obchodzą go opinie innych?

Otrzymaliśmy kilka recenzji, wiele z nich ma

bardzo pochwalny charakter. Te recenzje są

bardzo inspirujące i dodają nam dużo energii.

Niektóre recenzje nie są pozytywne, ale liczyliśmy

się z tym. Oczywiście każdy artysta ma

podświadomą potrzebę bycia dobrze odebranym,

nawet jeśli twierdzi, że jest inaczej. Ale

rozumiemy, że nie wszystkim musi się podobać

nasza muzyka. Negatywne recenzje dzielimy

na dwie kategorie. Pierwsza to konstruktywna

krytyka. Tego typu teksty analizujemy

i staramy się uniknąć tych błędów w przyszłości.

Druga kategoria to destrukcyjna krytyka.

To są ci, którzy piszą rzeczy destrukcyjne.

To po prostu nienawiść od samego początku.

Jeśli naprawdę zwrócisz uwagę na ich

słowa, zobaczysz, że są zmotywowani, aby

nas poniżyć. Co mam na myśli? Otóż chodzi

o recenzenta, który zarzucał nam krew na rękach,

lub recenzenta, który jest wściekły na

naszą wytwórnię za podpisywanie z nami

kontraktów zamiast swoich ulubionych lokalnych

zespołów ze swojego kraju. Szanujemy

każdego krytyka. Wiemy, że niektórym ludziom

nie spodoba się to, co mamy do powiedzenia.

Czy masz wrażenie, że po wydaniu tego albumu

zainteresowanie Los Legacy wzrosło?

Tak, wierzymy w to. Lubimy organicznie

zwiększać liczbę obserwujących. Za pośrednictwem

mediów społecznościowych zdobyliśmy

wielu nowych fanów. Otrzymaliśmy liczne

zaproszenia na wywiady, oferty koncertów,

nawet całych tras. Dlatego uważamy, że

wsparcie Pure Steel Records pomogło nam

zwiększyć świadomość naszej marki.

Wydaliście drugi album, ale co dalej? Mam

nadzieję, że nie będziemy czekać 10 lub

więcej lat na kolejny album Lost Legacy

(śmiech). Czy macie już napisane jakieś nowe

rzeczy?

(śmiech) Rozpoczęliśmy pracę nad nowym

materiałem wkrótce po ukończeniu "In the

Name Of Freedom", mamy 10 nowych utworów

i myślimy o ponownym nagraniu czterech

utworów z naszej pierwszej płyty jako

kawałków bonusowych. Powinniśmy wrócić

do studia jeszcze w tym roku, aby rozpocząć

nagrywanie nowego albumu.

Pochodzisz z Nowego Jorku. Co możesz powiedzieć

o obecnej scenie heavy metalowej

w tym mieście?

Nowy Jork ma bogatą historię związaną ze

sceną metalową. Z biegiem lat nowe przepisy,

które zostały wprowadzone, które mówią, że

trzeba mieć minimum 21 lat by wejść do klubu,

zaczęły zmniejszać frekwencję. Rozumiemy,

dlaczego te prawa weszły w życie, ale nastolatkowie

stanowili sporą część koncertowej

publiczności. Technologia również miała duży

wpływ. Teraz możesz przesyłać streamingowo

muzykę, którą możesz oglądać w You

Tube. Kultura natychmiastowej gratyfikacji

wpłynęła nie tylko na lokalną scenę, ale i cały

rynek muzyczny. W rezultacie wiele świetnych

lokali zostało zamkniętych. Wiele świetnych

lokalnych zespołów nowojorskich, które

miały aspirację na wejście do mainstreamu,

zniknęło. Wielu naszych rówieśników, z którymi

graliśmy wspólne gigi, po prostu przestało

grać. Mówię o niesamowicie utalentowanych

zespołach. Ale teraz jest pięć razy trudniej

być w odnoszącym sukcesy zespole w Nowym

Jorku niż wtedy, gdy zaczynaliśmy 22

lata temu. Pieniądze są bardzo małe. Przychodzi

moment, kiedy zespoły stają w obliczu

rzeczywistości, że kontynuowanie działalności

z ekonomicznego punktu widzenia jest nieopłacalne.

Nowojorscy fani metalu są niesamowici.

Mamy po prostu mniej miejsc, w których

można się z nimi bawić.

Dziękuję bardzo za ten wywiad.

Dziękuję za możliwość rozmowy. Mamy nadzieję,

że wkrótce będziemy mogli przyjechać

do Polski i zagrać dla Was.

Bartek Kuczak

LOST LEGACY 153


HMP: Kiedy patrzę na wasze zdjęcie dostrzegam

pewien dysonans: otóż widzę na

nim troje młodych ludzi, ale grających tak,

jakby przyszli na świat w latach 60., a debiutowali

w połowie ósmej dekady minionego

wieku. Jak tego dokonaliście, czary jakieś?

(śmiech)

P.J. La Griffe: Jesteśmy podróżnikami w czasie.

Musicie być naprawdę zakręceni na punkcie

oldschoolowego heavy - granie death czy

black metalu nie wchodziło w grę?

P.J. La Griffe: Lubię trochę death/black metalu,

ale generalnie nie przepadam za tym stylem.

Zawsze byłam zauroczona bardziej melodyjnym

metalem z lat 80.

Reptile Anderson: Tak, gramy w stylu, który

przychodzi nam najbardziej naturalnie, w wyniku

czego pisanie kawałków i wszystko inne

układa się jak należy bez większego wysiłku.

Metalowa podróż w czasie

Ten młody zespół pochodzi z Kanady,

istnieje od trzech lat i jak dotąd

ma na koncie zaledwie jeden, krótki

materiał. Jednak EP "Time To Strike"

potwierdza, że jeśli wszystko ułoży

się jak należy, to Sandstorm może

okazać się jedną z sensacji obecnej

sceny tradycyjnego heavy metalu.

Rozmawiamy z perkusistką Penny Jo

i basistą/wokalistą Reptile: nie tylko o

debiutanckiej, ale też kolejnej, gotowej

już do wydania, płycie.

Wielu fanów, zarówno kiedyś, jak i obecnie,

nie docenia kanadyjskiej sceny metalowej,

ale warto nadmienić, że mieliście i wciąż

macie wiele świetnych zespołów hard'n'

heavy. Który z nich miał na was największy

wpływ? Thor, nawiasem mówiąc też pochodzący

z Vancouver, Witchkiller, może jakiś

inny, o którym nawet nie słyszałem?

P.J. La Griffe: Nikt z nas nie pochodzi z

Vancouver, dorastałam w skalistych górach w

Edmonton. Kiedy zaczęłam słuchać metalu,

były to głównie zespoły brytyjskie i amerykańskie,

może kilka kanadyjskich, takich jak

Exciter i właśnie Thor. Jako nastolatka

słuchałam też dużo kanadyjskiego punka.

Reptile Anderson: Thor jest dobry, warto o

nim wspomnieć. Pierwszy raz o Thorze usłyszałem,

kiedy mój przyjaciel powiedział mi o

koncercie, który zagrał w Szwecji, gdzie zginał

metal i wysadzał na scenie butelki z gorącą

wodą.

Foto: Sandstorm

Założyliście Sandstorm przed trzema laty,

ale trochę zeszło wam z debiutanckim materiałem

- uznaliście, że nie ma się co spieszyć,

lepiej wszystko dopracować, stworzyć materiał

na poziomie?

P.J. La Griffe: Nagraliśmy utwory na "Time

To Strike" w październiku 2018 roku, wydaliśmy

go cyfrowo kilka miesięcy później, a

następnie wypuściliśmy kilka płyt CD i kaset

do sprzedaży na koncertach. Nie mieliśmy

wtedy dość pieniędzy, aby wyprodukować winylową

wersję. Na szczęście Dying Victims

Productions przyszło nam na ratunek i w

kwietniu wydało go na winylu oraz wznowiło

CD.

Jest was tylko troje, bo takie było założenie

czy tak wyszło, bo nie było więcej chętnych,

na przykład na posadę gitarzysty rytmicznego?

P.J. La Griffe: Po tym, jak zaczęliśmy grać

we trójkę, po prostu spodobało nam się to,

więc trzymamy się tego ustawienia.

W studio nie przysparza to żadnych problemów,

ale na koncertach ma wpływ na

zubożenie brzmienia - to dlatego często nie

dublujecie partii gitar podczas solówek, towarzyszy

im tylko aktywny, basowy podkład?

P.J. La Griffe: Zawsze byłam cool z albumami,

które brzmiały trochę inaczej niż na żywo.

Jest tyle energii i ekscytacji, kiedy gramy,

że nie wydaje mi się, żeby ktokolwiek zauważył,

że nie brzmi to identycznie jak na

albumie. Stevie jest takim niszczycielem, że z

łatwością może wykonać pracę dwóch gitarzystów!

Reptile Anderson: Jedna rzecz, którą zauważyłem

podczas grania to, że w mniejszych

salach, mając tylko jedną gitarę, inżynierowi

dźwięku jest o wiele łatwiej uzyskać właściwe

parametry, żeby nasz dźwięk brzmiał ciężej i

lepiej, niż gdybyś miał więcej gitar na scenie.

Pozostawia to również miejsce na kreatywność

w zakresie basu.

Patrząc na tytuł "Time To Strike" to nie ma

w nim raczej mowy o strajku, to zdecydowanie

czas na uderzenie metalową rękawicą,

najpewniej w twarze tych wszystkich,

którzy wątpią w obecną kondycję tradycyjnego

heavy metalu? (śmiech)

P.J. La Griffe: Dokładnie!

Reptile Anderson: Mniej więcej w czasie,

gdy wydaliśmy album cyfrowo, pracownicy

Vancouver Art Museum rozpoczęli strajk i

poprosili nas o zagranie na jednym z wieców;

niestety byliśmy daleko w trasie, a to byłoby

fajne.

Ten materiał to formalnie EP/MLP, ale w

sumie trwa blisko 35 minut, a więc nawet

dłużej niż wiele albumów. Uznaliście, że

wolicie zadebiutować taką właśnie płytą,

nie dorzucać do niej na siłę utworu czy

dwóch, żeby trwała w granicach trzech kwadransów?

P.J. La Griffe: Większość kawałków na

"Time To Strike" jest trochę za długa. Były

to utwory, z których byliśmy najbardziej zadowoleni,

dlatego zdecydowaliśmy, że będzie

to idealny album zawierający sześć kompozycji.

Nie było sensu dodawać utworów tylko po

to, żeby wydłużyć czas trwania płyty... podarować

tym, którzy chcą więcej!

Preferujecie długie, rozbudowane i zróżnicowane

kompozycje. Skąd taka właśnie

idea? Wolicie bardziej epicki "Riders Of

Doom" wspomnianego już Witchkiller zamiast

ich krótkiego, zwartego "Day Of The

Saxons" i podążacie tą samą ścieżką?

P.J. La Griffe: Moi szwedzcy bracia mają do

opowiedzenia epickie historie.

Reptile Anderson: Czasami zaczynaliśmy

pisać krótszą kompozycję o prostszej strukturze,

ale potem wpada nam więcej pomysłów

i zaczynamy dodawać więcej części i nagle jest

154

SANDSTORM


to kolejny epos. Ale tak,

lubimy utwory, które mają w

sobie te zwroty i zmiany tempa

oraz różne oblicza.

Pracując nad "Time To Strike"

czuliście jakąś presję, zdawaliście

sobie sprawę, że może

to być przełomowe dla was

wydawnictwo, od którego

wszystko zależy, czy przeciwnie,

podchodziliście do zagadnienia

na luzie?

P.J. La Griffe: Hmmm... myślę,

że odkąd zaczęliśmy grać

ze sobą - od około 9 miesięcy -

do czasu, gdy rozpoczęliśmy

nagrywanie, zagraliśmy już kilka

niesamowitych koncertów z

naprawdę pozytywną reakcją

publiczności. Czuliśmy się

wtedy już całkiem pewni siebie,

kiedy zaczęliśmy nagrywać.

Dodatkowo nagrywaliśmy

z facetem, z którym wcześniej

pracowaliśmy (Jesse Gander),

więc wiedziałam, że jest

super fajny i bezproblemowy,

zresztą w zasadzie jest czarodziejem.

Foto: Sandstorm

Stres przeszkadza trochę w pracy czy przeciwnie,

bardziej mobilizuje?

P.J. La Griffe: Zawsze trochę się denerwuję

nagrywaniem, ale wydaje mi się, że motywuje

mnie to do naprawdę dobrego przygotowania

swoich partii i próbowania zagrania ich w kilku

podejściach.

Reptile Anderson: Nie pamiętam, żeby było

dużo stresu. Nigdy nie wywieraliśmy na siebie

zbytniej presji i myślę, że nasza motywacja

wynika raczej z chęci dawania czadu i grania

muzyki, niż z jakiegokolwiek stresu.

W studio spędziliście w sumie niewiele czasu,

tak więc byliście chyba do tej sesji nieźle

przygotowani? To już nie te czasy, że płytę

nagrywa się nie wiadomo jak długo czy imprezuje

w studio?

P.J. La Griffe: Zrobiliśmy to wszystko w kilka

dni. Nie mamy luksusu posiadania jakiejś

dużej wytwórni, która pokryje rachunek za

studio, więc musieliśmy to zrobić w sposób,

na jaki nas było stać. Co jest w porządku, bo

lubię tak pracować, a nie czepiać się i polerować

zbędne szczegóły.

Reptile Anderson: Wypiliśmy trochę tequili,

żeby rozgrzać struny głosowe, ale poza tym

byliśmy bardzo skupieni na zadaniu.

Ale po otrzymaniu zmasterowanego materiału

i po jego pierwszym odsłuchu chyba

wychyliliście kilka browarów czy wznieśliście

toast czymś mocniejszym? (śmiech)

P.J. La Griffe: Zdecydowanie, mieliśmy trochę

piwa, przesłuchiwania i świętowania! Gorące

zdjęcia !!!

Wydaliście ten materiał samodzielnie -

oczywiście w wersji cyfrowej, ale też na CD

i kasecie. Spodziewaliście się, że wywoła aż

taki odzew, a do tego Dying Victims Productions

zechce go wznowić, również na

płycie winylowej?

P.J. La Griffe: Zanim poszliśmy do Dying

Victims, zwróciło się do nas kilka innych wytwórni.

Wydawali się bardzo fajni, ich katalog

jest ogromny, a wszystkie zespoły są naprawdę

świetne. Do tej pory jest niesamowicie!

Naprawdę dają nam wsparcie, nigdy nie

moglibyśmy zrobić tego sami. Nie mogę się

doczekać, kiedy po raz pierwszy będę trzymała

winyl w rękach. Specjalna wersja zawiera

wiele dodatkowych gadżetów.

To nośnik wymarzony dla takiej muzyki, ale

samych pewnie nie byłoby was stać na

wydanie "Time To Strike" w takiej wersji,

szczególnie w tej specjalnej edycji?

P.J. La Griffe: Zdecydowanie, sami nigdy nie

moglibyśmy wydać takiej wersji.

Zaczynając pewnie nie liczyliście na aż taki

odbiór, już każdy kolejny zagrany koncert

czy wydana samodzielnie płyta były czymś

wyjątkowym?

P.J. La Griffe: Kiedy pierwszy raz jamowaliśmy,

byłam bardzo podekscytowana. Trochę

przeczuwałam, że to będzie coś specjalnego.

Przecież nie codziennie dwaj szwedzcy bracia

proszą cię o granie w ich metalowym zespole!

I tak, od pierwszego występu reakcja była szalona.

Kontrakt z Dying Victims obejmuje tylko

wznowienie "Time To Strike", czy też zamierzacie

za ich pośrednictwem wydać również

debiutancki album?

P.J. La Griffe: W najbliższej przyszłości planujemy

również wydanie z nimi kolejnej EP.

Możesz zdradzić więcej szczegółów na

temat tej produkcji? Ile utworów szykujecie,

kiedy zamierzacie je nagrać i przede wszystkim

wydać? Jeszcze w tym roku, czy bardziej

prawdopodobny jest początek przyszłego?

P.J. La Griffe: Jest już nagrana i jest teraz

masterowana. Prawdopodobnie będą to cztery

utwory... Miejmy nadzieję, że stanie się to

wcześniej, niż później!

Wojciech Chamryk, Kacper Hawryluk,

Przemysław Doktór

SANDSTORM 155


Zapomniany klasyk z "Titanica"

Magick Touch mogli liczyć, że ich najnowsza, trzecia już płyta stanie się

"Heads Have Got To Rock 'N' Roll" stanie się dla nich przełomem, ale podobnie

jak setki innych wydawnictw trafiła pod gilotynę koronawirusa. Można mieć jednak

nadzieję, że nie przepadnie, bo to kawał siarczystego, melodyjnego hard'n'

heavy, bez dwóch zdań wartego uwagi, chociaż wokalista i bsista Christer nie jest

co do tego szczególnym optymistą.

pomysły, aby stanowiły "gorące tematy" na

trasę koncertową. Obecnie jest mało prawdopodobne,

aby produkt przynosił ci pieniądze.

Całkiem beznadziejne, jeśli się nad tym zastanowić.

Ale koniec końców, jeśli to oznacza,

że możemy od czasu do czasu koncertować,

to wszystko jest tego warte. I fajnie jest nagrywać.

Was to na szczęście nie dotyczy, bo z każdą

kolejną płytą podnosicie poprzeczkę coraz

wyżej: nie tylko sobie, ale i potencjalnym

konkurentom?

Dzięki! Staramy się nie powtarzać się i szukamy

najszybszych rozwiązań. Może to zająć

trochę czasu i sięgać granic demokracji wewnątrz

kapeli. Ale jak dotąd zawsze w końcu

udawało nam się dojść do porozumienia. Na

tym ostatnim albumie producent Per Borten

popchnął nas jeszcze dalej i musieliśmy podjąć

pewne decyzje na miejscu po tym, jak zasugerował

zmiany w niektórych kompozycjach.

Rozumiem, co masz na myśli mówiąc o

konkurencji, ale nie wiem, czy rock 'n' roll to

konkurencja. Wszyscy chcemy być najgorętszym

zespołem w kraju, ale wiąże się to z

wieloma czynnikami - niektórych z nich nie

możesz kontrolować, bez względu na to, jak

bardzo się starasz.

Ciekawe jest to, że zaczynaliście od mocniejszych,

nawet blackowych dźwięków.

Kiedy połknęliście bakcyla hard'n'heavy, postanowiliście

założyć zespół grający tradycyjny

heavy metal?

Przeszliśmy przez thrash, black, death, a

nawet pop… Ale jakimś cudem powróciliśmy

do tego, czego słuchaliśmy w pierwszej kolejności,

stało się to nieuniknione. Hard rock

naprawdę wyszedł z mody i przez jakiś czas

był niemal żenujący, ale w pewnym sensie

cofnął się, wrócił do dawnej świetności. Nie

potrafię tego wyjaśnić, ale jest w tym pewien

rodzaj nieodpartej ponadczasowości, tak jak

na przykładzie mięsa i ziemniaków, które nigdy

nie wychodzą z mody.

HMP: Szybko uwijacie się z kolejnymi

płytami, nie mitrężycie czasu - tworzenie

kolejnych utworów przychodzi wam bez

trudu, nie chcecie więc nadmiernie przedłużać

przerw między kolejnymi płytami?

Christer Ottesen: Starzejemy się, ale nadal

chcemy dawać czadu, co oznacza, że musimy

pracować ciężko i szybko! Nie jest to wcale

łatwe, ale wszyscy trzej piszemy muzykę,

więc nie jest też tak źle. Nadal myślimy kategoriami

całych albumów z dziesięcioma kawałkami,

które - jak sądzę - są staroświeckie,

ale tak nam się podoba.

Ma to również znaczenie w tym kontekście,

że kiedyś zespoły wydawały płyty regularnie,

bo był to również biznes, a muzyka była

towarem, który trzeba było podsuwać fanom

w miarę regularnie: jeśli nie kolejny album

studyjny, to przynajmniej materiał koncertowy

bądź kompilację the best of. Teraz

trzeba być aktywnym, żeby słuchacze nie

zapomnieli o danym zespole, szczególnie jeśli

jest on jeszcze niezbyt popularny i dopiero

zaczyna karierę?

Szczerze mówiąc, to jest trochę męczące, gdy

musisz cały czas wymyślać "treści" dla mediów

społecznościowych i wypuszczać nowe

Foto: Magick Touch

"Heads Have Got To Rock 'N' Roll" to

wasz trzeci album studyjny, ponoć ten przełomowy

dla każdego zespołu. Nie uważasz,

że to w pewnym sensie mit, wynikający po

części z tego, że każda kapela ma zwykle

więcej czasu na przygotowanie debiutu;

drugi album powstaje już w większym pośpiechu

i niekiedy muzycy nie mają już tyle

wartościowego materiału co przy pierwszej

płycie, a przy trzeciej stają pod ścianą, bo

trzeba coś nagrać, a dobrych numerów brakuje?

To wszystko prawda. Masz całe życie, żeby

napisać pierwszą płytę, a na drugiej wyczerpujesz

wszystkie pozostałe riffy, które do tej

pory oszczędziłeś. Na trzecim albumie, jeśli

jeszcze się nie poddałeś, naprawdę musisz sięgnąć

głębiej!

Pięć lat temu nie było to chyba zbyt trudne,

tym bardziej, że takie dźwięki znowu zaczęły

cieszyć się popularnością; może nie

taką co w latach 1980-85, ale jednak klasyczny

metal znowu zaczął rosnąć w siłę, podobnie

jak nurt klasycznego hard/retro rocka

- to była tak zwana woda na wasz młyn,

uznaliście, że jak nie teraz, to nigdy i nowy

twór Magick Touch stał się faktem?

Wahadło się kołysze, więc nie możemy brać

pod uwagę tego, co jest modne, a co nie. Po

prostu tworzymy najlepszą muzykę, jaką

potrafimy.

Od początku założyliście, że będziecie grać

w trzech, czy tak po prostu wyszło, a skoro

takie rozwiązanie sprawdziło się to nie było

sensu go zmieniać?

Tak nam wyszło. Po prostu spróbowaliśmy i

pasowało. Byliśmy w innym zespole, ale "straciliśmy"

wokalistę, więc nasza trójka zachwyciła

się kontynuacją tej działalności już jako

trio. Czasami w nocy przed snem marzę o

drugiej gitarze. Ale nie mów nikomu. Po prostu

bardziej mi się podobało, gdy Robbo i

Scott Gorham współtworzyli Lizzy... aby

stworzyć kolejną analogię do Thin Lizzy.

Niespełna rok działalności i ukazuje się

debiutancki "Electrick Sorcery", który nieźle

zaskoczył fanów starego, dobrego grania.

Mieliście pewnie sporą frajdę czytając recenzje

i obserwując reakcje na waszą muzykę

podczas koncertów, dlatego po raptem

niecałych dwóch latach zaatakowaliście

płytą "Blades, Chains, Whips & Fire", żeby

kuć żelazo póki jest gorące?

Chcieliśmy być zauważeni i poczuliśmy wenę,

156

MAGICK TOUCH


więc od razu zabraliśmy się do napisania albumu

numer dwa. W "złotych czasach" zespoły

bez problemu nagrywały dwa albumy

rocznie, więc myślę, że powinniśmy być w

stanie zrobić dwa w ciągu dwóch lat! Na

przykład Kiss wydał "Destroyer" w marcu

1976 a "Rock And Roll Over" w listopadzie

tego samego roku. Imponujące.

Tamten album miał trochę więcej akcentów

amerykańskiego heavy/AOR lat 80. Wciąż

słychać te wpływy w waszej muzyce, choćby

w przebojowym "Daggers Dance", ale

jednak na "Heads Have Got To Rock'N

Roll" słyszę więcej wpływów klasycznego

hard rocka, bluesa czy nawet surowego

doom metalu?

Znowu masz rację. Tym razem poszliśmy po

prostu tam, gdzie zaprowadziła nas piosenka,

jak lubią mawiać kompozytorzy. Na przykład

kawałek "To The Limit"… wydaje mi się, że

jest raczej przebojowy, z "całonocnym" refrenem,

ale przyszło to naturalnie i utknęliśmy

w tym. A "Bad Decisions" było zbyt popowe,

jak myśleliśmy, ale okazało się całkiem fajne.

A kiedy przyszedł czas na ciężki utwór

"Doomsday I Am In Love"... cóż, nie powstrzymaliśmy

się również od tego kierunku i

skończyło się to białym szumem.

Zdajecie się też bardzo cenić brytyjskie zespoły:

nie tylko te dawniejsze, pokroju Thin

Lizzy czy Deep Purple, ale też z nurtu

NWOBHM?

Na pewno tym razem w naszym muzycznym

miksie jest więcej Priest i Saxon. Kupiłem

program trasy koncertowej Saxon z około

1980 roku na eBay, który był dla nas inspiracją

zarówno na próbach, jak i w studiu. Biff

w tych srebrnych spodniach, Steve Dawson

w bandanie… to po prostu czysta klasyka!

Wciąż nie unikacie też wpływów starego,

dobrego rock'n'rolla, tak jak choćby w singlowym,

wspomnianym już "To The Limit" -

od pewnych wpływów nie da się uciec, a

poza tym nie ma najmniejszego sensu, skoro

mogą wzbogacić dany utwór czymś niepowtarzalnym,

wręcz ponadczasowym?

Tak, rozmawialiśmy o tym wcześniej, jeśli coś

nie jest zepsute to, po co to naprawiać.

Cherry Coke jest być może bardziej ekscytującym

pomysłem niż zwykła Cola... ale czy

ktoś przy zdrowych zmysłach może powiedzieć,

że smakuje lepiej? Staraliśmy się nie

myśleć o wszystkim na tym albumie, zanim

nie spróbowaliśmy być bardziej sprytnymi.

(śmiech)

Chyba zbyt wiele zespołów na własne

życzenie zamyka się w takim gatunkowym

gettcie, na czym traci nie tylko ich muzyka,

ale też słuchacze, bo w końcu ile można słuchać

tego samego, w dodatku średniej jakości?

To jest możliwe, ale nie chcemy być takim

zespołem.

Edged Circle Productions to niezbyt duża

firma, ale zdaje się, że macie z nią bardzo

komfortowy układ, bo wspiera was od

początku istnienia, co jest nie do przecenienia?

Stian, główny menedżer w Edged Circle

Productions, grał na basie w Immortal, więc

zna biznes pod każdym względem, a to dobrze.

Jesteśmy wdzięczni, że zdecydowali się

z nami współpracować. Myślę, że to nie zawsze

jest łatwe. (śmiech)

Scena to wasze środowisko naturalne. Dlatego

po koncertach promujących "Blades,

Chains, Whips & Fire" weszliście do studia

NRK w Bergen, żeby nagrać kilka utworów

live, pokazać koncertowe wcielenie zespołu

tym, którzy nie mogli doświadczyć go na

żywo?

Zastanawialiśmy się, jak by to brzmiało przy

stu procentowym autentycznym nagraniu na

żywo. Po trasie wyobrażaliśmy sobie, że jesteśmy

wystarczająco dobrze przygotowani,

aby dokonać takiego wyczynu. Myślę, że

wszystko poszło dobrze. Wolę scenę lub prawdziwy

album studyjny, ale było to fajne

doświadczenie. Trudne, ale ekscytujące: dwa

podejścia i wybierasz najlepsze, bez dogrywania.

"Inside The Cage" ukazał się wyłącznie w

wersji cyfrowej - to taki materiał dopełniający

waszą dyskografię, oficjalny bootleg

dla największych fanów?

To coś tylko dla najbardziej szalonych ludzi!

Możesz nawet dostać go za darmo, jeśli zamówisz

naszywki w naszym sklepie na Bandcamp.

Szczególnie "Lost With All Hands" wypadło

o wiele lepiej na żywo niż na albumie

"Blades, Chains, Whips & Fire", więc chcielibyśmy

to udokumentować.

Ciekawostką jest tu cover "Got To Give It

Up" Thin Lizzy, wybór niezbyt oczywisty,

bo chociaż ten utwór ukazał się kiedyś w

USA na singlu, to jednak przepadł, nie stał

się tak popularny jak inne numery z LP

"Black Rose", to jest "Do Anything You

Want To" czy "Waiting For An Alibi" -

chcieliście nagrać coś mniej ogranego?

Te utwory, o których wspomniałeś, byłyby

zbyt oczywiste, podobnie jak "Don't Believe A

Word", który również graliśmy na żywo. Od

pięciu lat lobbowałem, że powinniśmy zrobić

"Genocide" z "Chinatown", więc uważaj na

ten numer w następnej kolejności!

Pracując nad "Heads Have Got To Rock

'N' Roll" zakładaliście pewnie, że promocja

koncertowa tego materiału będzie dość intensywna,

bo to zróżnicowane, wymarzone

do grania na żywo utwory, ale w połowie

marca sytuacja zmieniła się tak diametralnie,

że musieliście nawet przerwać niemiecką

trasę i nie zdołaliście jej ukończyć, bo

trzy ostatnie koncerty przepadły?

Tak, tak. Przez minutę byliśmy na scenie w

Norymberdze, a już kolejne trzy koncerty zostały

odwołane i jechaliśmy już na lotnisko z

chłopakami z Audrey Horne. To oczywiście

kopniak prosto w zęby, że nie możemy koncertować

z tym albumem. Nie wiem, jak to na

nas wpłynie. Może to będzie nasz zaginiony

klasyk. (śmiech)

Mieliście jednak przedsmak tego, jak nowe

utwory przyjmowane są przez publiczność -

tym bardziej żal wam tego, że musicie teraz

siedzieć w domu, kiedy premiera albumu

tuż-tuż i aż korci, żeby grać jak najczęściej?

Nie każ mi myśleć o tym za dużo! Niektóre z

utworów trafiły "prosto do domu" jeszcze

przed ich wydaniem, więc oczywiście chcielibyśmy

je zagrać po wydaniu nowego albumu.

Nie obawiacie się, że ta sytuacja z brakiem

koncertów może potrwać dłużej, a wtedy nie

będziecie mieli już czego promować, bo słuchacze

mogą zapomnieć o Magick Touch?

Dotąd sytuacja była jasna: nowy album był

pretekstem do ruszenia w trasę, był merch

na sprzedaż, niektórzy kupowali też płyty,

również winylowe, ale ten schemat po 10.

marca runął niczym domek z kart?

Miejmy nadzieję, że znajdą się sposoby na

przyciągnięcie uwagi słuchaczy. Transmisje

na żywo, spotkania internetowe, teleturnieje

(!), Takie jak Kvelertak. To otworzy nowe

drogi dla najbardziej kreatywnych zespołów.

Zobaczmy co się stanie.

Może być również tak, że wywołany pandemią

koronawirusa kryzys odbije się negatywnie

na dochodach słuchaczy, dlatego wiele

zespołów po prostu go nie przetrwa, bo

ludzie zaczną staranniej wybierać koncerty

na które chodzą bądź płyty, które kupują?

Od teraz konkurencja będzie jeszcze mocniejsza

i na każdym kroku. Jak ktoś może sobie

pozwolić na cokolwiek, gdy wszystko zostało

przełożone na to całe lato i następne?

Nie wiem.

Jesteście więc, z powodów od was niezależnych,

w momencie dla zespołu przełomowym:

zdajecie sobie sprawę, że wasza muzyka

ma wszelkie dane ku temu by się obronić,

ale ogólna sytuacja może sprawić, że

przepadnie, bądź trafi tylko do największych

maniaków - nie jest to frustrujące, kiedy

czeka się na premierę płyty i do myśli jak

zostanie ona przyjęta dochodzą też takie

czarne scenariusze?

To wymyka się nam z rąk. Nie możemy narzekać,

to sytuacja trudna dla każdego.

Tak więc optymizm to podstawa - co ma być

to będzie, nie ma co martwić się na zapas?

Wszyscy jesteśmy tutaj na "Titanicu", zespół

będzie grał do samego końca! Dzięki za wywiad

i ciekawe pytania!

Wojciech Chamryk, Kacper Hawryluk,

Kinga Dombek

MAGICK TOUCH 157


HMP: November, Energy, Heavy Load,

Silver Mountain, Gotham City, Torch,

Glory Bells, Crystal Pride, Overdrive,

Syron Vanes czy Madison - to tylko pierwsze

z brzegu nazwy świetnych szwedzkich

zespołów z lat 70. i 80., które przyszły mi do

głowy, kiedy zacząłem zastanawiać się nad

przyczynami tego niesamowitego boomu

takiego grania w waszej ojczyźnie w ostatnich

latach. Wygląda na to, że jeśli ktoś nie

chce iść w ślady Abby lub Roxette, bądź

deathmetalowych klasyków, których też

wam nie brakuje, pozostaje już grać tylko

tradycyjnego rocka?

Charles Van Loo: (śmiech)... Tak. Myślę, że

Nie tylko hołd dla przeszłości

Szwecja to kraina obfitości co do zespołów grających klasycznego rocka

czy tradycyjne odmiany hard'n'heavy, a Horisont jawi się jako jeden z liderów tego

nurtu, wydając sześć albumów w 11 lat. W dodatku nie jest to w żadnym razie

tylko powielanie zgranych schematów, bowiem ten zespół naprawdę ma pomysł

na to, żeby ciężki czy progresywny rock uczynić muzyką ciekawą dla młodej publiczności.

Na "Sudden Death" też nie brakuje na to dowodów, mogę więc tylko powtórzyć

za recenzją - to mus dla fanów takiego grania!

Myślę, że nigdy nie myśleliśmy o tym w ten

sposób, próbowaliśmy za to stworzyć muzykę,

której sami chcieliśmy słuchać. Zdarzały

się okazje, kiedy spotykaliśmy w trasie kogoś,

kogo fanami sami jesteśmy jak Uli John

Roth ze Scorpions, albo Nicke Andersson z

Hellacopters. Czuję się surrealistycznie, będąc

na tej samej scenie co te legendy. Często,

kiedy zdarzają się takie spotkania odbywają

się w oparach piwa i specyfiki życia na trasie,

więc nie pamiętam czy kiedykolwiek dyskutowaliśmy

o tym, o czym wspominasz.

Pojawiło się nawet określenie Scandinavian

retro rock revival. Czujecie, że wasza scena

Często zadaję to pytanie, ale wydaje mi się,

że jest ono niezwykle istotne: jak można

określać mianem retro coś, co od kilkudziesięciu

lat jest wciąż aktualne, nie zestarzało

się i nadal wywołuje zainteresowanie

młodych ludzi?

Cóż, dla mnie to tylko pojęcie, niekoniecznie

wiedzę w tym coś złego. Kiedy ludzie klasyfikują

naszą muzykę jako retro, nie odbiegają

daleko od prawdy. Mam na myśli, że nie

stworzyliśmy tego stylu. Ja rozpatruję nasz

typ muzyki bardziej jako hołd dla przeszłości.

Może ma to związek z modą, że jakieś

dźwięki przestają być trendy, ale wciąż

trwają w podziemiu, aż do momentu, kiedy

znowu przypomną sobie o nich media i

odkryje je szersza publiczność?

Oczywiście! Pieniądze i reklama rządzą, ale

kiedy ludzie odkryją pewien rodzaj dźwięków,

który był wcześniej raczej undergroundowy,

on wynurzy się dzięki mediom. Publika

ma skłonność do odkrywania nowości. Każde

zwiększanie zainteresowania muzyką - nieważne

w jakim stylu - jest dobre. Miejmy nadzieję,

że przyniesie nowych słuchaczy zespołom,

aby mogły sobie dalej pozwolić na

tworzenie muzyki.

masz co do tego rację. Wiele muzyków wsłuchiwało

się w kolekcje nagrań swoich rodziców,

żeby znaleźć dobry materiał, a później

zaczynało grać podobnie.

Czujecie się swoistymi sukcesorami tych

legend sprzed lat? Niektóre z tych zespołów

są jeszcze lub znowu aktywne - bywa, że

spotykacie się z ich muzykami, którzy w jakiś

sposób komentują, bądź oceniają to co

dzieje się obecnie w Szwecji w kontekście

niesamowitej popularności hard'n'heavy czy

progesywnego rocka?

Foto: Anders Bergstedt

jest obecnie tak mocna i ma tyle do zaproponowania,

co choćby brytyjska przełomu

lat 60. i 70. czy z czasów eksplozji popularności

nurtu NWOBHM na przełomie kolejnej

dekady?

Nasz scena jest zdecydowanie mocna oraz

niezłomna. Nasi towarzysze i towarzyszki

broni są spragnieni grania. Myślę, że zawsze

jest nowa generacja takich ludzi, którzy odkrywają

wspaniałą muzykę z przeszłości, którzy

chcą grać takie same rzeczy. Tylko z nową

energią.

Kiedy zaczynaliście w roku 2006 byliście

zespołem undergroundowym i jeszcze nie

było mowy o boomie na takie dźwięki.

Owszem, istniał już i wydawał pierwsze

płyty Witchcraft, praktycznie w tym samym

czasie powstał Graveyard, za granicą też się

coś już działo, ale jednak prawdziwa eksplozja

nastąpiła po roku 2010. Można powiedzieć,

że byliście swego rodzaju prekursorami

tego odrodzenia, bo przecież pierwszy

album wydaliście w roku 2009, a po

nim regularnie ukazywały się kolejne?

Tak, być może. Nie myśleliśmy o tym w ten

sposób. Chcieliśmy tylko tworzyć dobrą muzykę

i okazało się, że ludzie na prawdę ją polubili,

więc graliśmy dalej.

Nie jest to dziwne, że robi się coś z pasji już

od jakiegoś czasu i nagle okazuje się, że jest

się na topie, wywołuje zainteresowanie nie

tylko niszowych fanzinów czy najbardziej

zakręconych na punkcie klasycznego rocka

fanów?

Nie wiem, myślę, że to faktycznie nieco dziwne.

Ale jednocześnie nie moglibyśmy być

bardziej usatysfakcjonowani. Im więcej ludzi

czerpie przyjemność z naszej muzyki, tym lepiej.

Nie dyskryminujemy tego...

Dziwne jest również to, że akurat ta retromania

trwa już z 10 lat i nie widać jej końca,

158

HORISONT


co wcześniej było nie do pomyślenia, bo

apogeum progresywnego rocka lat 70. trwało

może z pięć lat, nurtu NWOBHM jakieś 3-

4 lata, grunge podobnie - czyżby ludzie mieli

już dość plastikowej papki i prawdziwa, żywa

muzyka wróciła na dobre, co potwierdzają

sukcesy takich zespołów jak Kadavar,

Lucifer czy Blues Pills?

Mam nadzieję, że to się szybko nie skończy.

Ale powtarzam, że nigdy nie wiadomo. Jednego

dnia jesteś na topie, następnego nie. Albo

może ludzie odkryli prawdziwe oblicze muzyki

i to nie minie w najbliższym czasie, z czego

można się tylko cieszyć.

Gothenburg to prawdziwe zagłębie muzyków,

tak więc pewnie nie mieliście kłopotów

ze skompletowaniem składu?

Zgadza się. Kiedy jesteś w tym biznesie, starasz

się znać, cóż... wszystkich. Będziesz się

starał wypróbować kogoś i mieć nadzieję na

najlepsze. Czasami to się świetnie sprawdza,

innym razem nie. Ale my mieliśmy większość

składu od początku.

To co tworzycie w Horisont jest pewnie

wypadkową waszych muzycznych zainteresowań,

obejmujących różne odmiany rocka,

co pozwala wam unikać schematów - uznajecie,

że warto wykorzystać w aranżacji saksofon

i nie ma z tym problemu?

Tak! Muzyka powinna dawać radość i rozwijać.

Jeśli nie odważysz się próbować nowych

rzeczy, równie dobrze możesz dać sobie spokój

z graniem.

Preferujecie angielskie teksty, ale na ich tle

wyjątkiem jest "Gr?a Dagar" - to wasz

ukłon w stronę rodzimych fanów?

Odkąd powstaliśmy, pisaliśmy zarówno po

szwedzku jak i angielsku. Czasami jest po

prostu łatwiej wyrazić siebie we własnym języku.

Z Rise Above Records przeszliście trzy lata

temu do Century Media - to niezły awans

dla jeszcze niedawno podziemnego zespołu?

To zdecydowanie pomogło nam zdobyć większą

publikę oraz otworzyło nam drogę do

większych imprez i festiwali.

Wydaje mi się, że to idealna wytwórnia dla

takiego zespołu jak wasz: już ukształtowanego,

rozpoznawalnego, ale mogącego i

chcącego pójść dalej?

Yeah, mamy takie poczucie, że razem idzie

nam dobrze. Century Media ma mnóstwo

doświadczeń i wie za które sznurki pociągnąć,

aby stworzyć niezłą trasę. My wnosimy całkiem

niezłą i lojalną bazę fanów

No i całkiem niezłą muzykę, co jest tu chyba

najważniejsze (śmiech). Macie poczucie, że

dzięki "Sudden Death"stoicie przed wyjątkową

szansą osiągnięcia czegoś spektakularnego,

dysponujecie bowiem wszystkim,

by tak się stało i nawet koronawirus wam w

tym nie przeszkodzi?

Koronawirus zdecydowanie utrudnił promocję

albumu, od momentu kiedy wszystkie

trasy zostały odwołane. Wybrany termin nie

był dobry... ale wszystkie zespoły mają tak

samo, będziemy walczyć o powrót do gry,

kiedy to szaleństwo już się skończy.

Foto: Anders Bergstedt

Koncert w sieci to zupełnie inne doświadczenie

niż normalny występ live, ale chcąc

promować płytę musicie uciekać się do nowych

rozwiązań, nie ma innej możliwości?

Yeah, musieliśmy coś zrobić i chętnie znowu

zagraliśmy na żywo. To była kolejna świetna

sprawa. Na prawdę. Takie granie nie jest porównywalne

z występem przed publicznością,

ale na razie będzie jedyną opcją, wiec można

się tym tylko cieszyć.

Po tej przymusowej przerwie od muzyki na

żywo fani pewnie będą jej spragnieni, więc

takie zespoły jak wasz tylko na tym zyskają,

bo scena to wasze środowisko naturalne, dające

zupełnie inne możliwości niż praca studyjna?

Nie możemy się doczekać powrotu w trasę i

grania koncertów. Nie wiem czy to przyniesie

nam korzyści, przyszłość pokaże. Wielkie

dzięki za rozmowę, do zobaczenia na trasie!

Wojciech Chamryk, Kinga Dombek,

Małgorzata Marcinkiewicz

HORISONT 159


Muzyka na żywo nigdy nie umrze!

Wishing Well wciąż grają tak, jakby lata 70. jeszcze się nie skończyły, ale

do tego jeszcze bardziej stylowo. W ich najnowszych utworach wciąż słychać echa

twórczości hardrockowych gigantów jak Deep Purple czy Rainbow oraz wczesny,

surowy metal spod znaku nurtu NWOBHM, co w efekcie daje mieszankę iście piorunującą.

"Do Or Die" to ich trzeci i bez dwóch zdań najlepszy album, a lider grupy

Anssi Korkiakoski już zapowiada, że ma pomysły na kolejne kompozycje.

160

HMP: Ani się obejrzeliście, a tu proszę, wydajecie

trzeci już album. Kiedy muzyka jest

prawdziwą pasją, a coś takiego jak blokada

twórcza zna się tylko ze słyszenia, nie może

być inaczej?

Anssi Korkiakoski: Myślę, że to była pasja,

a nawet obsesja, ponieważ spędziłem dużo

czasu na pisaniu kawałków i myśleniu o ich

aranżacjach. Nigdy tak naprawdę nie miałem

problemu z pisaniem lub wymyślaniem nowych

pomysłów. Do tej pory mogłem na naszych

albumach używać zarówno starego, jak

i nowego materiału. W przypadku kolejnego

albumu - gdzieś w przyszłości - znów będę

czuł zakłopotanie bogactwem i trudno będzie

mi zdecydować się co robić. Jeszcze wczoraj

pomyślałem, że może powinniśmy wydać podwójny

LP, ponieważ jest tego materiału tak

dużo, ale w dzisiejszych czasach nikt tego nie

robi!

Przygotowujecie kolejne albumy w regularnych,

dwuletnich odstępach czasu - ta regularność

działania jest chyba bardzo ważna,

bo nie traci się wtedy werwy, zespół jest cały

czas w uderzeniu?

Cóż, dwa lata to w końcu niezbyt długo, a

przy codziennych pracach, rodzinach i innych

zajęciach musisz być bardzo skoncentrowany,

aby coś się wydarzyło. Pisanie, aranżowanie,

próbowanie i testowanie, próby jeden na jednego

i jako zespół, nagrywanie demówek,

przebywanie w studiu, granie koncertów...

Dwa lata między albumami właśnie się dla

nas wydarzyły, a ponieważ wydaje się to naturalne,

może to utrzymamy!

WISHING WELL

Foto: Wishing Well

Peter James Goodman, krótko Pekka Montin,

w końcu Rafael Castillo - udało wam się

wreszcie pozyskać odpowiedniego wokalistę,

z którym Wishing Well zdecydowanie

stać na więcej?

Mieliśmy szczęście do wokalistów, ponieważ

wszyscy byli niesamowitymi śpiewakami, każdy

na swój sposób. Jestem bardzo szczęśliwy,

że miałem okazję z nimi pracować i

wszyscy odegrali bardzo ważną rolę w rozwoju

Wishing Well. Wokalista jest chyba najważniejszym

składnikiem metalowego zespołu,

dlatego tak bardzo cenię sobie pracę z utalentowanymi

wokalistami. Po dwóch albumach

z Rafą dowiaduję się, co potrafi, a czego

nie, i to ułatwia wspólne aranżowanie i nagrywanie.

Bycie śpiewakiem metalowym jest

pod wieloma względami bardzo wymagające i

nie każdy może to robić! Mam więc szacunek

do tych gości i naprawdę lubię pracować z wokalistami

w studiu, tak aby jak najlepiej wykorzystać

potencjał danego utworu. Rafa ma

świetną metodę pracy w studiu i świetnie się

bawiliśmy nagrywając album, bardzo mi się to

podobało. Muszę powiedzieć, że dla mnie

bardzo ważna jest dobra chemia między

członkami zespołu, jestem za stary żeby pracować

z ludźmi, których nie lubię. Przy obecnym

składzie w zespole panuje świetne zrozumienie.

Pracując nad "Do Or Die" wprowadziliście

jakieś zmiany, czy też wszystko odbywało

się tak jak przy "Chasing Rainbows" i "Rat

Race", a jedyne co was interesowało to

stworzenie jak najlepszych na dany moment

utworów, metody były mniej istotne?

Metodą dla nas najlepszą jest pisanie i aranżowanie

utworów przed wejściem do studia,

głównie dlatego, że jako producent chcę być

skupiony podczas nagrywania tylko na tym

procesie, a poza tym naprawdę nie mamy dużo

dodatkowego czasu i pieniędzy do wydania

w studio, to fakt. Gdybyśmy mieli więcej

czasu i pieniędzy, chciałbym trochę więcej

improwizować w studiu, to mogłoby i prawdopodobnie

uczyniłoby wszelkie kwestie lepszymi

lub ciekawszymi. Inną rzeczą byłoby

zatrudnienie zewnętrznego producenta i wyjazd

w nowe miejsce, ale musimy szanować

nasze ograniczenia i robić, co w naszej mocy,

najlepiej jak potrafimy.

Presja trzeciej, ponoć przełomowej dla każdego

zespołu, płyty dawała o sobie znać,

czy niekoniecznie?

Tak, szczerze mówiąc, była pewna presja, ponieważ

pierwsze dwa albumy zostały przyjęte

całkiem nieźle i otrzymaliśmy wiele dobrych

opinii w mediach i od fanów. Pojawiło się

uczucie, że nie możemy teraz spieprzyć i to

sprawiło, że zwróciliśmy szczególną uwagę na

wybór odpowiednich kompozycji i upewnienie

się, że produkcja jest dobra. Nie chciałbym

przyznać, że graliśmy trochę bezpiecznie,

ale myślę, że tak właśnie zrobiliśmy.

Muzycy klasyczni często podkreślają, że

czas jest niezwykle ważny podczas opracowywania

jakiejś kompozycji, dając możliwość

wydobycia z niej każdego niuansu czy

odpowiedniej głębi. W rocku jest zupełnie

inaczej, bo często pierwsze wersje są najlepsze,

liczy się spontaniczność, świeżość podejścia,

nawet jeśli warstwa instrumentacyjno-aranżacyjna

jest całkiem urozmaicona

i wcześniej przemyślana?

To właśnie miałem na myśli, w mojej poprzedniej

odpowiedzi, że moglibyśmy więcej improwizować

w studio. Ale to zależy od kawałka,

zespołu i muzyka oraz rozmachu. A

czas i pieniądze... To trudne! Czasami myślę,

że byłoby bardzej interesujące wydać album

nagrany na żywo, zawierający tylko nowe

utwory! Bez pracy w studio, bez jego kosztów,

bez nerwów!

To jest pomysł! Działacie tu i teraz, jesteście

współczesnym zespołem, ale wasze

brzmienie jest na wskroś klasyczne, pozbawione

sztuczności, tego cyfrowego posmaku

nowoczesnej produkcji, podcinającej skrzydła

wielu innym, nawet niezłym, grupom -

daje tu o sobie znać owo rockowe DNA, o

którym zdarza się wam mówić w wywiadach?

Po prostu tacy jesteśmy i nic na to nie pora-


dzimy. Celowo nie staramy się brzmieć "klasycznie"

czy "staroświecko", po prostu mamy

te utwory i to brzmienie, a następnie to miksujemy.

Surowy Marshall lub zniekształcone

organy Hammonda wciąż brzmią w naszych

uszach bardzo dobrze i świeżo, więc po co

zmieniać? Jedną z kwestii jest to, że nie jesteśmy

najlepszymi muzykami w okolicy,

więc musimy bardziej skupić się na kompozycjach

i groove'ach, zamiast na hipertechnicznych

patentach z samplami kontrabasu lub

szalonymi, najnowszymi efektami.

Sztuką jest chyba też umiejętne łączenie

przeszłości ze zdobyczami nowoczesnej techniki,

żeby nie stać się jakimś kuriozum,

zapatrzonym tylko w to, co było kiedyś, bo

byłoby to wtórne, a dla was po prostu nudne,

bo za bardzo schematyczne?

To najprawdziwsza prawda i oczywiście mamy

oczy i uszy otwarte na wszelkie świetne

pomysły. Nawet najmniejsze niuanse mogą

czasami wnieść coś więcej i sprawić, że wszystko

będzie brzmiało świeżo. Z pewnością nie

chcemy, aby brzmiały przestarzale lub nieaktualne.

Niemniej pod koniec dnia chcemy

brzmieć jak Wishing Well!

To dlatego nie unikacie na nowej płycie

eksperymentów, bo w finałowej, klimatycznej

balladzie "Cosmic Ocean" wykorzystaliście

klasyczną gitarę i flet, co jest dla

was pewnym novum?

"Cosmic Ocean" był w pewnym sensie dość

trudnym przypadkiem, ponieważ ta kompozycja

mogła być naprawdę wszystkim. Sprawdziłaby

się dobrze jako siedmiominutowy,

hipisowski jam, klasyczna power ballada czy

coś innego. Ale zamiast tego zdecydowaliśmy

się zachować prostotę i jej "inność", po prostu

eksperymentować. Jestem wielkim fanem bardzo

prostych rzeczy w muzyce i często zastanawiam

się, czy powinienem nagrać coś naprawdę

okrojonego, ale jednocześnie potężnego.

Jak hymn z samym wokalem, bez instrumentów!

Podstawą jest jednak siarczysty, całkiem

przy tym melodyjny, hard'n'heavy - chyba

zbyt wiele zespołów zapomina, że niezależnie

od stylistyki to melodia powinna być

podstawą kompozycji, jako jej najbardziej

charakterystyczny wyróżnik?

Foto: Wishing Well

Amen. Chciałbym, aby ludzie mogli śpiewać

nasze kawałki i słuchać historii, które opowiadają

melodie i teksty, przy odrobinie pomocy

harmonii i rytmu. W tym sensie myślę,

że jestem staroświeckim gościem.

Zawsze podkreślaliście, że siłą Wishing

Well jest różnorodność i to się nie zmieniło,

bo nawet w ramach jednego stylu można być

twórczym?

Możemy być kreatywni w naszym małym

świecie i jak dotąd to nam wystarczało. Teraz,

po trzech albumach, czuję, że mamy również

możliwość nieco poszerzyć nasze granice, jeśli

mamy na to ochotę. Albo jeśli możemy.

Wszyscy kreatywni ludzie muszą szanować

swoje możliwości i ograniczenia, bo jeśli zbytnio

się spinasz, wyniki niekoniecznie będą

dobre lub tym, czego ludzie lubią słuchać.

Sporo tu potencjalnych, koncertowych killerów,

ale z oczywistych względów, przynajmniej

przez jakiś czas, nie będziecie mogli

grać ich na żywo. Dla takiego zespołu jak

Wishing Well to poważny cios, duże rozczarowanie,

kiedy pewnie aż palicie się, żeby

zaprezentować "Do Or Die" na żywo?

To bardzo niefortunna sytuacja dla wielu muzyków,

zespołów i całej branży muzycznej na

całym świecie i przykro mi z powodu tych

wszystkich ludzi, którzy stracili pracę i mają

teraz duże kłopoty. Nasz mały zespół to tylko

kropla wody w bezkresnym morzu i cieszymy

się, że mogliśmy to zrobić. Ten kryzys pokazuje

nam, jakie rzeczy są naprawdę ważne, a

nasz zespół nie jest najważniejszy, więc nie

narzekamy. Dla mnie pisanie i nagrywanie

muzyki jest ważniejsze niż granie na żywo.

Pewnego dnia to się skończy, a potem wszyscy

wrócimy do tego samego wyścigu muzycznych

szczurów, co poprzednio, więc proszę

bardzo.

Koronawirus szczególnie mocno dotknął

branżę muzyczną. Wiele zespołów przekłada

premiery nowych albumów, obawiając

się, że bez możliwości koncertowej promocji

płyty te przepadną na rynku. Wy nie mieliście

takich obaw, licząc na to, że macie lojalnych

fanów, a muzyki można słuchać w

każdych okolicznościach, pandemii również?

Jesteśmy małym zespołem znikąd i praktycznie

niezależnym, bez zaangażowania dużych

pieniędzy, więc nie robi to nam żadnej

różnicy. Teraz album wymknął się nam z rąk

i jest tym, czym jest. Czas mógłby być lepszy,

ale nie ma sensu płakać nad rozlanym mlekiem.

Nasza muzyka jest teraz dostępna z

miliardem innych utworów i to jest w porządku.

Może też być i tak, że za krótszy czy dłuższy

czas nie będzie już gdzie wracać, bo kluby

też mogą nie przetrwać, więc może paradoksalnie

wygrani będą ci, którzy teraz nie

odpuścili: wciąż wydając płyty, promując

swoją muzykę w sieci, licząc na to, że w

końcu sytuacja jakoś się unormuje?

Wszystko wróci do normy, nie martwię się o

to. Muzyka na żywo nigdy nie umrze. Mamy

nadzieję, że ludzie słuchają Wishing Well i

wspaniale, że nas lubią. Ale najważniejsze jest

dla mnie pisanie muzyki, czucie jej i życie z

nią każdego dnia. Wszystko inne jest ekstra,

za co jestem wdzięczny i dzięki czemu jestem

szczęśliwy.

Wojciech Chamryk, Kacper Hawryluk,

Kinga Dombek

Foto: Wishing Well

WISHING WELL 161


162

POLIS

Naprawiacze świata

Tytuł do tego wywiadu "pożyczyłem" z jednego z portali niemieckich,

czyli kraju, z którego pochodzi zespół Polis, gdzie muzyków grupy obdarzono

mianem "Weltverbesser", tak rozumianym w języku polskim, jak powyżej zaznaczono

w tytule. Taki atrybut wziął się z faktu, że członkowie zespołu nie unikają

w swoich wypowiedziach wyrażania opinii na tematy globalne z zakresu polityki,

życia społecznego, kwestii środkowiskowych, wskazując przy tym wiele błędów

ludzkości oraz proponując drogi wyjścia z kryzysu głównie społecznego, chcąc zasugerować,

dokąd zmierzamy i jak spróbować naprawić współczesny świat. Można

by kontynuować te rozważania znacznie dłużej, ponieważ członkowie Polis nie

wahają się poruszać w krytycznym tonie zagadnień postrzeganych niekiedy w kategoriach

tematów tabu. Ale najważniejsza dla nas jest w tym momencie muzyka.

Kwintet Polis działa w rockowym świecie od dekady, mając na fonograficznym

koncie trzy pełnowymiarowe albumy studyjne. Ostatni, zatytułowany "Weltklang"

zachwyca w wielu elementach sztuki muzycznej, od naturalnego brzmienia, tworzącego

zwarty konglomerat nowoczesności i rockowej tradycji retro z lat 60- i 70-

tych, przez doskonałe melodie, profesjonalizm instrumentalny, brzmieniową przestrzeń

aż do bogatego katalogu indywidualnych umiejętności instrumentalnych

wraz z tekstami śpiewanymi w języku niemieckim. W tej muzyce jest power zaprzyjaźniony

z rockową delikatnością, akustyka flirtująca z kapitalnym, klasycznym

rockowym soundem, minimalizm i oszczędność utworu "Abendlied" i dostojność

i epickość hymnu "Leben". Ważnym jest także fakt, że ta muzyka jest niesamowicie

uniwersalna, ponieważ na ścieżkach albumu "Weltklang" swoje ulubione

frazy znajdą zarówno sympatycy klasycznego hard rocka, zwolennicy rockowego

proga, słuchacze poszukujący klimatów psychodelii, koneserzy wpływów muzyki

klasycznej, czy wyznawcy stylistyki bluesowej. Ten specyficzny, stylistyczny

eklektyzm stanowi siłę tej muzyki, ośmiu kompozycji tworzących program tego

longplaya. I nie zawaham się napisać, że oto Szanowni Państwo mamy do czynienia

z muzyką rockową "podniesioną do rangi sztuki". Sądzę, że zachętą do poznania

zawartości płyty "Weltklang", może być, taką mam nadzieję, wywiad z jednym

z twórców muzyki, producentem, kompozytorem i klawiszowcem Mariusem

Leichtem, który udzielił Heavy Metal Pages bardzo obszernego wywiadu, prezentując

swoje stanowisko w najróżniejszych kwestiach, od stricte muzycznych po

osobiste. Nasza rozmowa wykroczyła daleko poza granice biznesowego traktowania

słuchaczy, przypominając przyjacielską i bardzo szczerą rozmowę dwóch

kumpli przy kufelku piwa, o czym można przeczytać na zakończenie wywiadu.

Czeka Państwa obfita lektura przez meandry "wczoraj i dziś", pochodzącego z niemieckiego

Plauen zespołu Polis.

Marius Leicht: Hallo Włodek, dziękuję za

to, że to do mnie trafiłeś z pytaniami. Chętnie

na nie odpowiem.

HMP: Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko

temu, ale chciałbym rozpocząć od kilku

pytań, które odnoszą się do Twojej biografii

i kariery muzycznej. W Twoim życiorysie

przeczytałem, że jesteś doskonale wykształconym

muzykiem z dyplomem magisterskim,

co stanowi rzadkość w kręgu muzyków

rockowych. Dlaczego podjąłeś decyzję

o takim właśnie kierunku swojej edukacji?

Studia muzyczne wpłynęły pozytywnie

na Twój rozwój?

POLIS

Wszystko się zgadza. Studiowałem grę na fortepianie,

kierunek jazz/rock/pop w Akademii

Muzycznej Carl-Maria-von-Weber w Dreźnie

w klasie Matthiasa Bätzela i Jensa Wagnera.

W ostatnich latach mojej edukacji

szkolnej myślałem sporo jaką wybrać dalszą

drogę życiową. W tamtym czasie grałem już

w kilku zespołach i muzyka odgrywała dużą

rolę w moim życiu. Dosyć szybko uświadomiłem

sobie, że dalej powinienem kroczyć tą

drogą. Na szczęście moją decyzję wsparli moi

rodzice i nigdy nie powiedzieli czegoś w stylu

"naucz się czegoś konkretnego…". A studia

interesowały mnie z jednego powodu, mianowicie

dawały mi możliwość i uzasadnienie do

zajmowania się całymi dniami wyłącznie muzyką

oraz pozwalały na próby z muzykami

najróżniejszych zespołów i ćwiczenia umiejętności

w różnych stylistykach. Udając się na

studia do Drezna miałem jeszcze jeden, ukryty

zamiar: znałem profesora z uczelni Matthiasa

Bätzela z różnych koncertów z Manfredem

Krugiem jako znakomitego hammondzisty

i miałem nadzieję, że udzieli mi

lekcji gry na tym instrumencie. W tamtym

czasie stało się dla mnie jasne, że nie byłem

dostatecznie dobry, żeby zdać egzamin wstępny

na studia w klasie fortepianu, dlatego

wziąłem kilka lekcji fortepianu jazzowego u

Stefana Nobisa, który kiedyś studiował razem

z Matthiasem Bätzelem w Weimarze i

po ukończeniu szkoły ćwiczyłem uporczywie

przez cały rok, po kilka godzin dziennie w

czasie trwania wojskowej służby zastępczej

(kiedyś w czasach obowiązkowej służby wojskowej,

także w Niemczech, każdy mężczyzna,

który ukończył 18 rok życia, musiał odbyć

służbę wojskową w armii niemieckiej

Bundeswehr, a jeżeli chciał tego uniknąć zgłaszał

się do tzw, służby cywilnej, formy zastępczej

dla służby wojskowej i wtedy kierowany

był do pracy np. w służbach ratowniczych,

domach dla seniorów, szpitalach czy domach

poprawczych - przyp. red. ). Po tych wszystkich

przygotowaniach zdałem wreszcie egzamin

wstępny i mogłem rozpocząć studia w

Dreźnie.

W wieku 10 lat rozpocząłeś już edukację w

szkole muzycznej. Czy w tym wieku byłeś

już przekonany, że chcesz się zajmować profesjonalnie

muzyką? Jesteś uzależniony od

muzyki? W czasie wolnym słuchasz rocka,

jazzu czy klasyki?

Najpierw uczestniczyłem w zajęciach szkoły

muzycznej Yamaha w klasie instrumentów

klawiszowych z wykorzystaniem klawiatur arranger

keyboards oraz jednogłosowymi melodiami.

Mój nauczyciel Wolfgang Ritter, trębacz

jazzowy, szybko zorientował się, że moje

zainteresowania wykraczają poza ten zakres,

dlatego równolegle do schematów zajęciowych

pozwolił mi grać równocześnie w stylu

bachowskim. W tamtym czasie, w moim wieku,

muzyka była dla mnie już czymś bardzo

ważnym, ale nie miałem jeszcze pomysłu, co

chciałbym robić zawodowo w przyszłości. A

ponieważ wtedy dużo czasu spędzałem także

jeżdżąc na deskorolce, ciągle brakowało mi

czasu na ćwiczenia… Moje preferencje muzyczne

są bardzo różnorodne, nigdy nie były

one uzależnione od konkretnego kierunku

muzycznego, raczej bardziej od tego, żeby w

muzyce odnaleźć tę nie do opisania, wewnętrzną

siłę, potrzebę grania, z której czerpie

także nasza muzyka w zespole Polis. W każdym

stylu muzycznym i epoce muzyki istnieje

muzyka, która jest błaha, powierzchowna

i banalna, i taka, która do głębi mnie "dotyka",

"trafia" w mój temperament, charakter.

Przykładowo u Mozarta, chociaż za ten pogląd

niektórzy uznaliby mnie za heretyka.

Niektóre tańce, menuety Mozarta traktuję

jak nudną komercję w rozumieniu dzisiejszej

muzyki pop. Natomiast jego muzyka religijna,

przede wszystkim Requiem d-moll porusza

mnie do łez, ponieważ wydaje się, że wypływa

z samego jądra wszechświata. Podobne

tendencje można zaobserwować w jazzie.

Trywialna, sącząca się muzyka tła (tzw. muzak,

muzyka marketingowa, muzyka z windy),

sportowa rywalizacja instrumentalistów

w partiach solowych na targach muzycznych,

kompletnie mnie nie rusza. Przeciwieństwem

tego są na przykład improwizacje fortepianowe

Keitha Jarretta, albo wyznaczające, definiujące

trendy stylistyczne płyty Johna Coltrane'a

"A Love Supreme" albo Milesa Davisa

"Kind Of Blue", kilka albumów Mahavishnu

Orchestra, albo odnosząc się do Polski,

wspaniały album "Księga Chmur" grupy

Ossian (Osjan), czerpiące z wewnętrznej siły

tworzenia, wynikającej z geniuszu Wielkich

Mistrzów muzyki klasycznej. Także w muzyce

pop pojawia się ten fenomen, przykładowo

porównując wczesne i późniejsze dzieła

the Beatles. Mógłbym kontynuować takie


porównania w wielu innych kategoriach. I to

właśnie takiej pierwotnej siły tworzenia poszukuję

zarówno w czasie słuchania, jak też w

procesie tworzenia.

Co albo kto miał największy wpływ na

Twoją decyzję, żeby grać akurat na fortepianie

i innych instrumentach klawiszowych?

Przyczyna, dla której mój wybór padł na instrumenty

klawiszowe, wydaje się być dziecinnie

naiwna. Chciałem się uczyć gry na keyboardzie,

ponieważ przy jego pomocy mogłem

grać na różnych instrumentach, których

brzmienie wygenerować mógł keyboard: fortepian,

smyczki, gitara, bas, nawet perkusja! I

zasadniczo to moje marzenie w jakiś tam sposób

się ziściło. Fortepian dał mi, poprzez swój

ambitus (interwałowa rozpiętość między najwyższym

i najniższym dźwiękiem melodii),

szeroki zakres dynamiki i polifonię, możliwość

wyobrażania sobie podczas komponowania

i aranżowania także innych instrumentów,

naśladowania ich i dzięki temu uzyskałem

także stosunkowo prosty dostęp do podglądu,

kontroli przebiegu procesów muzycznych

w ramach utworu. Jest jeszcze jeden

aspekt, mianowicie w trakcie pracy z syntezatorami

postrzegam związek pomiędzy różnymi

instrumentami jak swoistą orkiestrę o

różnych głosach, którymi "dyryguję".

Których z muzyków, klasyków, jazzmanów

czy rockmanów zaliczyłbyś do grona swoich

idoli. Któremu z nich zawdzięczasz najwięcej

pod względem artystycznym?

W tym miejscu wymienić należy przede

wszystkim Jona Lorda. Zawsze lubiłem wracać

do czasów, gdy miałem 12 lat i mój tata -

sam muzyk z zawodu i wielbiciel muzyki -

przyniósł do domu legendarny album "Made

in Japan" Deep Purple i włączył ten longplay

"live". Przy drugim kawałku "Child in

Time" wpadłem po uszy. Zapytałem, co to za

instrument, który mnie dosłownie zaczarował,

a tata wyjaśnił mi, że chodzi o Hammonda

B3. Od tego czasu stało się dla mnie jasne,

że kiedyś koniecznie muszę na nim zagrać.

Początkowo korzystałem z brzmienia

organów mojego keyboardu, słuchałem do

znudzenia wszystkich partii solowych tego albumu

na Hammondzie i próbowałem później

je odtworzyć. Potem pojawiło się oprogramowanie

i specjalistyczne keyboardy o brzmieniu

organów Hammonda. Na samym końcu

spełniło się moje największe marzenie i po

studiach kupiłem sobie oryginalnego Hammonda.

Mojemu ojcu zawdzięczam miłość do

muzyki the Beatles. Gdy upadła Żelazna

Kurtyna i moi rodzice mogli pojechać do Niemiec

Zachodnich, to za pieniądze otrzymane

w ramach akcji "Pieniądze powitalne" ("Begrüssungsgeld",

każdy obywatel nie tylko

NRD, także innych państw zza tzw. Żelaznej

Kurtyny przejeżdżając przed rokiem 1989 do

RFN otrzymywał kilkadziesiąt marek zachodnich

na tzw. powitanie, które mógł wydać na

drobne zakupy w RFN - przyp. red.), rodzice

kupili odtwarzacz CD oraz dyskografię The

Beatles. Ta muzyka ukształtowała mnie w

czasie dzieciństwa, a fascynacja pozostała do

dzisiaj, także fascynacja ówczesnymi eksperymentalnymi

technikami produkcji pod kluczowym

dla ich jakości kierownictwem George'a

Martina na późniejszych płytach. Natomiast

klawiszowe partie solowe Billa Prestona

stały się impulsem późniejszych eksploracji

w świecie jazzu i muzyki gospel. Oczywistym

jest, że dorastanie w takiej atmosferze

nie byłoby możliwe w żadnym wypadku bez

muzyki Pink Floyd. Zresztą nieco później

mieliśmy wraz z moim tatą tribute band Pink

Floyd, pod nazwą Inside Out i w tamtym

czasie zajmowałem się głównie bardzo dogłębnie

analizą umiejętności i kompetencji muzycznych

oraz sposobem kreowania dźwięków

przez Ricka Wrighta. W czasie studiów

poświęcałem sporo uwagi dokonaniom Herbie

Hancocka, Chicka Corei, Oscara Petersona,

Keitha Jarretta, Billa Evansa, Jimmy'ego

Smitha, Larry Younga, Larry Goldingsa,

Jona Medeski'ego, ale także Jordana

Rudessa, Dereka Sheriniana, również Keitha

Emersona. Często byli to także muzycy

grający na innych instrumentach, którzy wywarli

na mnie wpływ, na przykład solowe partie

Davida Gilmoura, Milesa Davisa, Wayne

Shortera, żeby wymienić tylko kilku z

nich.

Foto: Polis

Jak aktualnie mają się sprawy z twoim kanałem

video "Klangteppich" ("Muzyczne tło").

Czy to w pewnym sensie punkt wyjścia dla

komponowanej przez Ciebie muzyki tanecznej

i teatralnej?

Projekt "Klangteppich" powstał z chęci podzielenia

się ze słuchaczami brzmieniem licznych

instrumentów klawiszowych, których

partie kolekcjonowałem przez wiele lat z czystej

pasji do tej muzyki. W taki sposób wystartował

na youtube kanał, w którym przedstawiałem

brzmienie kolejnych instrumentów.

W trakcie trwania tego programu rozwinęło

się coś w rodzaju muzycznego języka, w

którym połączyłem miłość do swobodnej improwizacji,

którą wykonywałem od lat, z elementami

będącymi rezultatem procesu kompozycji

oraz specyficznym brzmieniem syntezatorów.

Przez długi czas te zdarzenia muzyczne

przebiegały niezależnie od zespołu Polis,

ale z czasem moi koledzy zachęcali mnie

coraz bardziej do wprowadzania niektórych

komponentów tego programu do brzmienia

muzyki zespołu. I ta tendencja będzie również

obecna na naszym następnym albumie.

Czy uczestniczyłeś w procesie powstawania

Polis? Przypominasz sobie, kto wpadł na

pomysł założenia zespołu rockowego?

Z wyjątkiem jednej zmiany, na stanowisku

perkusisty, około roku po założeniu zespołu,

Polis występuje w składzie niezmienionym

od daty założenia. Wcześniej znaliśmy się już

ze sobą, gitarzysta z wokalistą mieli już własny

zespół, a wokalista z dawnym perkusistą

działali w jeszcze innym zespole, a ja współpracowałem

z basistą nad projektem studyjnym.

Wszystko to się połączyło, a głównym

powodem był fakt poszukiwania przez basistę

muzyków do jeszcze innego projektu, który

realizowałby jego własne pomysły muzyczne.

I w czasie jednego z koncertów swojego zespołu

zobaczył na scenie po raz pierwszy

Christiana, który zachwycił go mocą swojego

głosu. Christian zgodził się uczestniczyć w

nowym projekcie, ale pod jednym warunkiem,

wokal w języku niemieckim. Początkowo

brzmiało to niezwykle, dziwnie, przyzwyczailiśmy

się do tego, a dzisiaj nie potrafilibyśmy

wyobrazić sobie innego rozwiązania.

Od razu zagrało także wszystko pomiędzy

muzykami nowego składu, poczuliśmy się

tak, jakbyśmy znaleźli się "we własnym domu",

doszło do świetnego zrozumienia zarówno

w kwestiach muzycznych, jak również

mentalnie, duchowo. Graliśmy przedtem w

wielu składach, grających po części naszą własną

muzykę, częściowo covery. Także granie

coverów może sprawiać satysfakcję. Jednak

zawsze gdzieś tam w tle istniało poczucie konieczności

stworzenia czegoś własnego.

Wszyscy w Polis intuicyjnie czuliśmy, że narodziła

się nowa jakość, ta już wcześniej

wspomniana wewnętrzna siła tworzenia. Nie

było już odwrotu, rozpoczęliśmy prace nad

naszym pierwszym albumem.

O ile wiem, wszyscy członkowie kwintetu

pochodzą z Plauen i okolic, czyli z byłego

NRD. Czy interesowaliście się kiedykolwiek

dorobkiem muzycznym kapel z byłego

NRD, Stern-Combo Meissen, Pudhys, Karat

czy Electra z Drezna?

Tak, wychowywaliśmy się w byłym NRD. Z

tego też naturalnego powodu mieliśmy kon-

POLIS 163


takt z muzyką tych wymienionych i wielu innych

zespołów z NRD. Andreas (Sittig) i ja

staliśmy z niektórymi z nich wspólnie na scenie,

Reinhard Fissler (Stern-Combo Meissen),

Thomas Kurzhals (Stern-Combo Meissen,

Karat), Dirk Zöllner, Jäcki Reznicek

(Silly, Pankow) czy Uschi Brüning. Jednak

ze zrozumiałych względów tzw. rock ze

Wschodu nie stał się naszym wzorcem. To, że

czasami jesteśmy z nimi porównywani, wynika

z tego, że niektóre z wymienionych grup

znajdowały się pod wpływem podobnych

wzorców muzycznych, które można odnaleźć

także wśród naszych inspiracji (Emerson,

Lake & Palmer, Pink Floyd, a także ukierunkowanie

w stronę dzieł orkiestralnych romantyzmu,

co szczególnie słychać w utworach

Electry i Stern-Combo Meissen). Paralele można

znaleźć także w instrumentacji (przykładowo

częste stosowanie organów Hammonda

i Minimooga). Śmiało można także myśleć o

wielu epokach wstecz i przywołać starego ducha

muzycznego miejsc, z których wywodzi

się ta muzyka i z których przeniknęli artyści.

Przecież wielu wielkich kompozytorów i pisarzy

minionych epok swoje wielkie dzieła

stworzyło na Wschodzie Niemiec: Johann

Sebastian Bach, Georg Friedrich Händel,

Felix Mendelssohn Bartholdy, Robert

Schumann, Johann Pachelbel, Heinrich

Schütz, Carl-Maria von Weber, Franz

Liszt, Johann Wolfgang von Goethe, Friedrich

Schiller i wielu innych. Poruszając tylko

trochę fantazję, w dziełach tych artystów rozpoznać

można wspólnego im ducha tworzenia,

z którego czerpała także muzyka niektórych

zespołów rocka ze Wschodu, w tym

także muzyka Polis.

Ponieważ zespół Polis nie jest powszechnie

znany w Polsce, możesz krótko przedstawić

skład grupy?

Aktualny skład Polis wygląda następująco:

Christian Roscher, wokal

Christoph Kästner, gitara

Marius Leicht, instrumenty klawiszowe

Andreas Sittig, bas

Sascha Bormann, perkusja.

Pojęcie "polis" odnosi sie do formy państwa

w starożytnej Grecji, także pierwotnej formy

demokracji. Jest jakiś dobry powód, dla

którego tak nazwana została grupa rockowa?

Chcieliśmy, żeby nasza muzyka rozumiana

była także jako rodzaj deklaracji politycznej.

Także w przypadku, gdy w centrum zainteresowania

pozostaje duchowość, ponieważ chodziło

nam kiedyś i chodzi także obecnie o

wspólnotę i współistnienie. Do tego dążymy

wykorzystując moc drzemiącą w muzyce.

Ona jest naszą wewnętrzną wolnością. Wychodzimy

z założenia, że muzyka manifestuje

naszą wewnętrzną, a czasami demonstrowaną

na zewnątrz wolność.

Foto: Polis

Naprawiacze świata", takie określenie Waszego

zespołu znalazłem w jednej z recenzji.

Co dolega społeczeństwu, ludziom, internetowi

i jak możecie Wy "naprawić " dzisiejszy

świat?

Człowiek oddala się od siebie. Rozum - kiedyś

narzędzie na służbie własnego Ja - rozwinął

życie prywatne i odgrywa przed innymi

ludźmi iluzję w formie swojego Ja jednostki

ludzkiej, pokazując, że myślenie jest istotą

jego jestestwa, istnienia. Wyraża to w pełni

pomyłka stanowiąca konkluzję wywodu Rene

Descartesa "Myślę, więc jestem". Największe

religie świata odwołują się w swojej istocie do

tego samego przekonania: Jeżeli władza/panowanie

myśli/idei (a wraz z nią iluzji przeszłości

i przyszłości, jak również iluzja Ja, panowania

jednostki ludzkiej) zostanie przezwyciężone/pokonane,

wtedy człowiek dostrzeże

własne pierwotne, czyste istnienie, od

którego tak się oddalił, z którego tak bardzo

się wyobcował. Coś takiego może się zdarzyć

tylko na chwilę, na przykład wtedy, gdy słuchamy

lub tworzymy muzykę, możemy to poczuć,

gdy otworzymy się całkowicie w swojej

doczesności. Jeżeli psychoanalityczne pojęcie

projekcji - w rozumieniu Carla Gustava Junga

- przywołamy do analizy naszego środowiska,

a całość historii świata postrzegamy jako

rozwój naszej własnej podświadomości, cienia

naszego Ja, to nic dziwnego, że chaos naszego

świata przeżyć wewnętrznych znajduje swoje

odzwierciedlenie na zewnątrz, tak, że staje się

to dla nas widoczne. To jednak w konsekwencji

oznacza, że stajemy się "naprawiaczami/

ulepszaczami świata", jeżeli zagłębimy się w

siebie i spojrzymy uważnie w naszą duszę,

możemy się oczyścić, dojść do ładu z samym

z sobą. Jak to sugeruje nam inskrypcja "Poznaj

siebie samego" nad wejściem do świątyni

Apollina w Delfach. Może to również posłużyć

jako rekapitulacja, podsumowanie naszych

tekstów i muzyki.

Wróćmy do muzyki! Piosenki Polis , Christian

Roscher śpiewa po niemiecku. Nie po

angielsku! Z jednej strony, przynajmniej

dla mnie logiczna i właściwa decyzja, niemieccy

muzycy śpiewają w języku ojczystym

,ale z drugiej strony wyraźna jest tendencja

używania języka globalnego, czyli

angielskiego? Gdzie leży przyczyna Waszego

wyboru?

Śpiewanie w języku angielskim zawiera pewien

paradoks: z jednej strony daje możliwość

wielu ludziom zrozumienia treści. Jednak

z drugiej strony wielu artystów chowa

się za powierzchownymi frazami "ubranymi"

w angielskie słowa, ponieważ przecież to brzmi

tak cool, także wtedy gdy ktoś w rzeczywistości

nie ma wiele do przekazania (w tym

miejscu jako wielki fan zespołu pozwalam sobie

przywołać tekst utworu "Highway Star"

Deep Purple, żeby nie zagubić się w tyradach

na temat przeraźliwie nudnych tekstów

współczesnego mainstreamu). Czy to ma

sens, używać znanego wszystkim ogólnoświatowego

języka, nie mając nic do przekazania?

A ponieważ my mamy jednak coś do powiedzenia,

używamy języka ojczystego, w którym

naturalnie potrafimy się wysłowić najlepiej,

a także dlatego, że język niemiecki, podobnie

do polskiego, jest językiem o wielu

odcieniach, dysponującym bardzo bogatym

zasobem słownictwa. Ale ponieważ w ostatnim

czasie rośnie zainteresowanie międzynarodowej

publiczności naszą muzyką, niebawem

zmienimy nasz sposób komunikacji na

język angielski. Jednakże językiem naszej

sztuki pozostanie dalej język niemiecki.

Album "Weltklang" został zmiksowany i

poddany masteringowi w Real World Studios

Petera Gabriela. Muzyka Gabriela,

wcześniej Genesis, Pink Floyd, Johna Coltrane'a,

Gustava Mahlera, a więc szerokie

spektrum inspiracji. W jaki sposób znajdujecie

inspiracje do tworzenia pochodzące od

tak różnych twórców?

Zanim doszło do miksu nagrań z naszego albumu

potrzebowaliśmy czasu, żeby nabrać

pewnego dystansu do zawartości naszego albumu.

A ponieważ zarówno Andreas, Christian,

jak i ja jesteśmy od wielu lat fanami

Petera Gabriela i niezwykle wysoko cenimy

sobie niezwykłe brzmienie jego płyt, wybór

padł na jego Real World Studio, gdzie w

osobie Olivera Jacobsa znaleźliśmy wyśmienitego

eksperta, który potrafił nadać poddawanemu

mixowi materiałowi niezwykłej, spektakularnej

charyzmy i głębi jednocześnie.

On bardzo szybko zidentyfikował się z naszym

spojrzeniem na estetykę brzmienia i potrafił

świadomie zrealizować nasz często bardzo

specyficzne wyobrażenia w tym zakresie.

A jeśli chodzi o wpływy innych artystów, to w

mniejszym stopniu inspirowaliśmy się konkretnymi

riffami czy sekwencjami harmon-

164

POLIS


icznymi, bardziej natomiast abstrakcyjną jakością

wynikającą z dewizy Pink Floyd "Dajmy

sobie trochę czasu", ze sposobu dosyć płynnego

korzystania z harmonii u Mahlera, albo

z podejścia Motorpsycho, rozbudowywania

na scenie struktury songów swobodnymi improwizacjami.

Zespół brzmi bardzo profesjonalnie, muzyka

o wysokiej jakości brzmienia, z jednej strony

przestrzenna i spójna, z drugiej ciepła i nastrojowa.

Przykładacie dużą wagę do szczegółów

technicznych?

No tak, szczegóły techniczne są dla nas - cały

czas w służbie harmonijnego, profesjonalnego

brzmienia - bardzo ważne. Przykładowo, żeby

zarejestrować partie wokalne, dużo eksperymentowaliśmy

z najróżniejszymi mikrofonami,

które oddał nam do dyspozycji pewien

kolekcjoner. Spektrum częstotliwości powinno

pasować tak dobrze jak to możliwe do

głosu Christiana. A mieliśmy już w głowach

to specjalne brzmienie wokalu, które często

określane jest jako "In-your-face". Po licznych

eksperymentach i nieudanych testach, wylądowaliśmy

ostatecznie na brzmieniowym terytorium

klasyka na tym polu, mianowicie

Neumann U47, starym mikrofonie rurowym

z lat 40-tych. A ponieważ nie mieliśmy jeszcze

dosyć, eksperymentowaliśmy w dalszym

ciągu , tym razem przy wyborze przedwzmacniacza.

Jak brzmi mikrofon z przedwzmacniaczem

rurkowym, a jak z różnymi

urządzeniami tranzystorowymi? Stare urządzenie

z zasobów radia NRD, czy może nowocześniejsze?

Nie spoczęliśmy do momentu,

aż nie osiągnęliśmy na tę chwilę perfekcyjnego

brzmienia i ta drobiazgowość, skrupulatność

ciągnęła się z nami przez cały proces

rejestracji nagrań. Przy okazji dużo się nauczyliśmy

i z końcowego rezultatu jesteśmy

bardzo zadowoleni.

Foto: Polis

Foto: Polis

Przeczytałem gdzieś tezę, że za dużo techniki,

a zbyt mało uczuć zakłóca odbiór muzyki.

Jak dalece proces produkcji w studio może

oddziaływać na recepcję samej muzyki?

Dlaczego zdecydowaliście się nagrywać

album nie w swoim studio , przebudowanym

ze starego wnętrza fabryki, lecz przyjęliście

ofertę Real World Studios?

Tak do końca to się nie zgadza. Nagrywaliśmy

album w naszym Weltklang Studio, które

zbudowaliśmy własnymi siłami właśnie w

tym celu. Jedynie do masteringu i miksu gotowych

już nagrań udaliśmy się do Real World

Studios. Sposób produkcji muzyki wywiera

znaczący wpływ na jej recepcję. Przykładowo

pojawia się w przypadku nagrań studyjnych

zasadnicze pytanie: czy poszczególne instrumenty

nagrywane będą oddzielnie, jeden po

drugim czy gramy wspólnie, zespołowo? Pierwszy

wariant oferuje więcej możliwości artystycznych

i pozwala na szersze spektrum poszczególnych

dźwięków. Jednakże rezultat

może wywołać u słuchacza wrażenie produktu

sztucznie stworzonego z niepowiązanych

ze sobą komponentów. Nagrywanie przez

wszystkich współpracujących w czasie rzeczywistym

muzyków pozwala z kolei na znacznie

mniej ingerencji w brzmienie i warstwę

wykonawczą, ale wtedy u słuchacza wywołuje

natychmiastowe wrażenie naturalności przekazu.

Tak jakby w momencie odsłuchu ta muzyka

została stworzona specjalnie dla niego.

Oba warianty mają swoje zalety i nie potrafiłbym

powiedzieć, że jeden z nich jest generalnie

lepszy od drugiego. Jednak w przypadku

muzyki Polis preferowaliśmy granie i rejestrację

nagrań wspólnie, całego zespołu, żeby

uzyskać opisany wyżej efekt czy sposób odbioru

przez słuchacza. Na scenie jako zespół

stanowimy jedność i możliwie dużo z tego

wrażenia chcielibyśmy przenieść do naszych

albumów studyjnych. Zresztą nagrywając

"Weltklang" kroczyliśmy wieloma ścieżkami,

które w tym momencie były dla nas samych

nowością. Ponieważ tym razem nie mieliśmy

producenta z zewnątrz, dysponowaliśmy wystarczającą

ilością czasu i mogliśmy pozwolić

sobie na eksperymentowanie, na przykład na

stworzenie utworu "Mantra" już podczas samej

rejestracji, gdy doszło do zintegrowania

wyżej opisanych procesów. Dodatkowo, w

przypadku tego kawałka najpierw nagraliśmy

zespołowo drugą część kompozycji, a nieco

później uzupełniliśmy ją o część początkową,

nagrywaną etapami, gdy mogliśmy wypróbować

różne brzmienia. Także zagęszczenie wokali

osiągnęliśmy poprzez overdubs (dogranie)

naszych głosów, jak również późniejszą

rejestrację partii chóru, złożonego z naszych

rodzin i bliskich przyjaciół.

Następna sprawa, o którą muszę wręcz zapytać,

zamiłowanie do brzmienia lat 70-

tych, ponieważ najnowszy album został

nagrany przy użyciu analogowego instrumentarium,

Hammonda B3, syntezatorów z

dawnych lat, wzmacniaczy gitarowych z minionych

epok. Skąd u Was, stosunkowo

młodych ludzi ta tęsknota za brzmieniem

retro?

Brzmienie organów Hammonda, Feder Rhodes

Piano i syntezatory analogowe właściwie

nie jest dla mnie retro. Podobnie jak fortepian

czy organy kościelne są dla mnie instrumentami

ponadczasowymi. Brzmienie tych

instrumentów powszechnie stosowano w latach

70-tych, a nieco później sukcesywnie wypierane

było przez brzmienia cyfrowe. Dlatego

potrafię zrozumieć, jak doszło do tego, że

dostajemy częściej niż inni etykietkę retro.

My nie mamy zamiaru naśladować brzmienia

minionych epok stylistycznych. Raczej wykorzystujemy

instrumenty, które oferują nam

najbardziej organiczne możliwości wyrazu.

Które w pewnym sensie stanowią odpowiedź,

reakcję na nasz sposób gry, oferują nam coś w

rodzaju sprzężenia zwrotnego. Prawdziwe

organy Hammonda "żyją" pod palcami muzyka,

w czasie grania powstaje coś w rodzaju

więzi z instrumentem. Te instrumenty mają

też swoje "nastroje". Wzmacniacze Christopha

brzmią z dnia na dzień, z miejsca na

POLIS 165


miejsce inaczej i to jest także częścią tej magii.

Wirtualne symulatory wzmacniacza czy

pluginsy nie potrafią tego zaoferować. I gdy

te wszystkie elementy pojawiają się w brzmieniu,

uważam, że sound Polis, a szczególnie

albumu "Weltklang" jest bardzo nowoczesny

i autonomiczny.

"Weltklang" jest eklektyczny, w muzyce odnaleźć

można wpływy licznych elementów

stylistycznych, między innymi hard-heavyspace-psychedelic-prog

rocka. Silne kontrasty

można zaobserwać także pomiędzy

poszczególnymi utworami, od delikatnie

zaśpiewanego i instrumentalnie minimalistycznego

"Abendlied", przez dynamiczny i

mocarny "Gedanken" aż do hymnicznego,

epickiego "Leben". Zgadzasz sie z taką opinią?

Skąd się bierze taka różnorodność?

Zgadza się. My wszyscy mamy bardzo różnorodne

gusta muzyczne, które poszerzają się

poprzez związek pięciu osobowości. W ten

sposób wiele różnych elementów znajduje

swoje ujście w naszej muzyce, a my wskazujemy

sobie ciągle wzajemnie nową, interesującą

muzykę. My jako zespół nie wyznaczyliśmy

sobie żadnych granic stylistycznych i nie postrzegamy

siebie jako "Prog Rock" band czy

"Psychedelic Rock" band, albo coś podobnego.

To przyporządkowanie, klasyfikację pozostawiamy

słuchaczom, a te granice będą ulegały

przesunięciu, wraz z naszym rozwojem,

od jednego albumu do kolejnego.

Płyta "Weltklang" zachwyca chwytliwymi

melodiami, z jednej strony podniosłymi , z

drugiej zaś melancholijnymi i emocjonalnymi

pasażami z akcentami heavy rockowymi.

Jesteś świadomy tego, jak wielkie wrażenie

robi muzyka Polis na słuchaczach, jaki potencjał

emocjonalny zawiera w sobie?

Jesteśmy świadomi, jakie emocje tkwią w naszej

muzyce, albo raczej pod wypływem jakich

emocji rozwinęła się ta muzyka. Ale co z

tego wynika u każdego słuchacza, jakie części

tego rozległego spektrum uczuć wchodzą w

rezonans z jego osobowością, z tym bywa

różnie. To też jest jeden z tych interesujących

czynników zaskoczenia przy słuchaniu

muzyki, jak pozornie stabilne dzieło muzyczne

ulega ciągłym przemianom w zależności

od jego postrzegania- od słuchacza do słuchacza,

różnie pojmowane, wydobywa na

światło dzienne u tego samego słuchacza

skrajnie różne emocje.

Co było źródłem Waszej inspiracji w kreatywnej

pracy na tym albumem? W jednym z

artykułów prasy niemieckiej znalazłem takie

wskazania: miłość, nadzieja, ludzkość, polityka.

Oprócz ciągłego słuchania różnej stylistycznie

muzyki największą inspiracją do kreatywnej

pracy zespołu jest nasza wspólna duchowa

podróż. Gdy spotykamy się na próby

albo, żeby komponować, wymieniamy się ciągle

naszymi spostrzeżeniami w kwestii aktualnych

wydarzeń, kwestiach poznania samych

siebie oraz osobistych uczuć w sprawach, które

nas akurat poruszają. Bez tej płaszczyzny,

perspektywy związanej także z muzyką zespół

nie mógłby normalnie funkcjonować.

Foto: Polis

Po tym jak pierwszy raz przesłuchałem

wszystkie kompozycje ze słuchawkami na

uszach (przywykłem już do tego), pomyślałem:

O kurde, ale brzmienie, pasaże organowe,

riffy gitarowe, melodie, dynamika, energia,

emocjonalność i entuzjazm, jednym

słowem: Gęsia skórka! Czy zgadzasz się z

opinią (Bez fałszywej skromności!), że wymienione

komponenty odnaleźć można w

przestrzeni "Weltklang"?

Skromność nie należy do mocnych stron Polis

(śmiech). W tym względzie powiedziałbym,

że, jeżeli w naszej muzyce nie można

byłoby odnaleźć tych wymienionych elementów,

to musielibyśmy zaczynać od początku.

Aż sześć lat trwał proces przygotowywania tego

albumu. Między innymi dlatego, że tak

bardzo samokrytyczni jesteśmy, tak długo

"dłubiemy" przy poszczególnych kawałkach,

aż dojdziemy do kompromisu.

Jak każdy słuchacz mam swoich faworytów.

Totalny highlight to dla mnie song "Leben".

Ten rockowy poemat rozwija się zgodnie z

maksymą światowej sławy reżysera Alfreda

Hitchcocka: "Najpierw nadchodzi trzęsienie

ziemi, a później napięcie tylko rośnie".

Poetycka recytacja Christiana Roschera,

klawiszowe intro, po kilku sekundach uderzenie

gitar i perkusji, śliczna melodia i kilka

spacerockowych dźwięków w części środkowej

kształtuje tą epicką pieśń. Jesteście

dumni z efektu końcowego? A może poprawiłbyś

coś w tym utworze?

To jest naturalne, że wraz z upływem czasu

zmienia się nastawienie do kompozycji, sposób

postrzegania własnej pracy, rosną ustawicznie

oczekiwania wobec efektów własnej

działalności. Istnieją na poprzednich albumach

rzeczy, które z dzisiejszej perspektywy

zrobilibyśmy inaczej. Ale akurat muzyka z

płyty "Weltklang" jest świeża w naszym umyśle,

a ponieważ nie poszliśmy na żadne kompromisy,

pracowaliśmy, dopóki nie byliśmy w

pełni zadowoleni z rezultatu tej pracy, więc

nie potrafię w tej chwili znaleźć czegokolwiek,

co chciałbym zmienić. Tak, jesteśmy dumni z

końcowego rezultatu, a także z tego, że tak

pozytywnie oceniani jesteśmy przez krytykę.

Problem polega na tym, że utwór "Leben" nie

ma szans popularyzacji w mediach. Ponad

siedem minut, ciągle zmieniającą się strukturą

rytmu i brzmienia, wymaga od słuchacza

koncentracji i cierpliwości w odbiorze, a

to stanowi sprzeczność z charakterem dzisiejszego

pokolenia internetu. A więc do kogo

kierowana jest ta muzyczna i inteligentna

strawa dla duszy i ciała?

Docelowo nie ma realnego adresata naszej

muzyki. To nie jest tak, że w trakcie komponowania

skupiamy się na konkretnej publiczności,

a nasze utwory dostosowywane są do

określonego celu. Częściej pojawia się poczucie,

że ta muzyka wypływa z nas, przekazywana

jest przez nas. Konstruujemy ją zgodnie

z naszym osobistym gustem, smakiem. Ale

jeżeli ten gust "krzyczy" o partię solową gitary,

budowaną dynamicznie od zera, to poddajemy

się temu impulsowi i nie myślimy

przykładowo o "kompatybilności z radiowością"

tego kawałka. Naturalnie życzylibyśmy

sobie największej publiczności, ale to życzenie,

przynajmniej naszym zdaniem, nie ma

kompletnie żadnego wpływu na proces komponowania.

Numer dwa na mojej liście to subtelna piosenka

"Abendlied", w klimacie kołysanki,

tytuł adekwatny do nastrojowości, minimalistyczna

instrumentalnie. Sądzę, że song

ten pełni rolę pomostu między trzema pierwszymi,

bardzo intensywnymi brzmieniowo

kawałkami a czterema następnymi utworami,

taki środek uspokajający emocje. A jak

wygląda to z Twojego punktu widzenia?

Tak, "Abendlied" to cezura, moment przełomowy

albumu. Specjalnie umieściliśmy ten

utwór w takim miejscu płyty, żeby zamykał

stronę "A" winyla, zanim odwróci się płytę na

drugą stronę i wraz z perkusyjną burzą można

będzie doświadczyć tęsknoty za nowym początkiem.

Jednakże "Weltklang" nie powstał

z zamiarem stworzenia albumu koncepcyjnego,

pisaliśmy poszczególne kawałki niezależnie

od siebie i przez bardzo długi okres, a dopiero

na końcu szukaliśmy pomysłu, jak

płynnie scalić ten materiał w jeden spójny

organizm. Ostateczna decyzja w sprawie kolejności

utworów na płycie zapadła dopiero w

naszym busie, w czasie powrotu z Anglii z

166

POLIS


sesji w Real World Studio, w momencie, gdy

mogliśmy posłuchać gotowych utworów logicznie

uporządkowanych. Tekst i melodię

"Abendlied" napisał Christian krótko przed

narodzinami jego pierwszej córki, ponieważ

dręczyło go poczucie, że te narodziny to pewien

rodzaj zaproszenia do tego zepsutego

świata. Przedstawił mi nagrany wokal jako

formę szkicu kompozycji Polis. Podłożyłem

pod ten szkic akordy fortepianu, uzupełniłem

wstawiając preludium i interludium, a następnie

przedstawiliśmy z Christianem tę koncepcję

pozostałym członkom zespołu, z sugestią

stworzenia obszernej aranżacji zespołowej. Jednakże

pojawiło się u wszystkich także życzenie

poprzestania na tej minimalistycznej wersji

z akompaniamentem wyłącznie fortepianu.

Także tutaj kierowało nami dążenie do

optymalnego brzmienia. Miałem w głowie dla

ścieżki wokalnej i akompaniamentu fortepianu

stosownie intymne brzmienie, przypominające

kołysankę dla dzieci, bardzo dyskretną

i delikatną. Pierwsze nagrania z wykorzystaniem

wielkiego gabarytowo fortepianu

Steinway i dodatkowo nieco później zarejestrowany

wokal brzmiały niezwykle profesjonalnie,

ale nie pozwalały, nie potrafiły

przekazać tych uczuć, wydawały się za głośne,

zbyt donośne. Ostatecznie zrezygnowaliśmy

z tej wersji i nagraliśmy ten kawałek

zupełnie od początku, tym razem nie w studio,

a na naszym osiedlu, gdzie wieczorem w

sąsiednich pokojach spały dzieci, dlatego musieliśmy

grać bardzo ostrożnie, żeby ich nie

obudzić. Ja wytłumiłem fortepian przygotowaną

specjalnie według mojego pomysłu

listwą filcową, tak żeby fortepian brzmiał ciszej

i bardziej mrocznie. Z osiągniętego brzmienia

byliśmy bardzo zadowoleni, a dzieci

spały bez przeszkód do samego rana.

Na miejscu trzecim widzę utwór "Mantra",

który brzmi jak psalm, wokal jak chór rycerzy,

nastrój, tempo, zaśpiewy, wszystko to

kojarzy mi się z niektórymi scenami z filmu

"Braveheart", a tytuł jest odpowiedni do treści.

Przypominasz sobie, jak powstał ten temat?

Także w przypadku tego utworu na początku

mieliśmy melodię i szkic tekstu stworzony

przez Christiana. Na wstępie eksperymentowaliśmy

z sitarem jako tłem dla wokalu, ale

dla utworu o tytule "Mantra" wydawał się

zbyt banalny, nieoryginalny, dlatego poszliśmy

jeszcze dalej w stronę eksperymentu. Ja

grałem rytm w tonacji podstawowej utworu,

w ten sposób, że plektronem do gry na gitarze

poruszałem strunę fortepianu. Ten rytm powstaje

ze zmiany różnych metrum, pozostając

jednocześnie płynnym oraz sam w sobie tajemniczym

i intrygującym. W późniejszym

procesie, przy nagrywaniu chóru utrudniało

to znacząco koordynację wszystkich fragmentów,

do tego stopnia, że musiałem wejść w

rolę dyrygenta. Po mantrycznym zaśpiewie

punktem kulminacyjnym utworu miała być

partia solowa na perkusji, gdyż odgłosy bębnów

mają w muzyce taką etniczną powagę i

siłę, a przecież przeważnie spełniają funkcję

towarzyszącą, akompaniamentu. Akurat ten

fragment zagraliśmy ponownie kompletnym

zespołem, a Sascha podczas nagrania poprzez

liczne repetycje, powtórzenia stworzył

nam możliwość wczucia się w nietypowe metrum

7/4. Następnie fenomenalnie zagrał

ostatnią część przyczyniając się do tego, że

eksperyment, na który się odważyliśmy, zakończył

się powodzeniem.

Foto: Polis

Jak wygląda Was kalendarz? Jak duża jest

publiczność Waszych koncertów? Czy graliście

już gdzieś poza Niemcami? Czy w

bliskiej perspektywie istnieje szansa organizacji

tournee po Europie, z występem także

w Polsce?

Od czasu założenia zespołu gramy "na żywo"

dosyć regularnie, zarówno na wiejskich festynach,

jak też dużych festiwalach, aż po występ

open air w czasie trzaskającego mrozu,

bez jakiejkolwiek publiczności, gdy jedynym

obiektem, dla którego graliśmy, była wielka

góra. Jednak z pewnego dystansu mogę powiedzieć,

że najdziwniejszym koncertem był

ten, który odbył się przed kilkoma dniami i

związany był z edycją naszych nagrań. Ponieważ

corona-kryzys spowodował, że wiele imprez

zostało odwołanych, musieliśmy dokonać

przekształcenia zaplanowanego koncertu

na imprezę Live-Stream, gdy zagraliśmy w

kompletnie pustej sali, wyłączywszy ekipę rejestrującą

nagrania, tylko przed znajdującymi

się tam kamerami. To było specyficzne odczucie,

grać bez obecności publiczności, wiedząc

jednocześnie, że oglądają nas tysiące ludzi

na całym świecie, a my nie możemy tego

usłyszeć. Naturalnie życzylibyśmy sobie, żeby

po wydaniu albumu zagrać turę koncertową,

ale niestety zakaz takich występów stał

się kolejna ofiarą wirusa i nikt nie ma pojęcia,

jak długo to jeszcze potrwa. Ta sytuacja jest

dla wielu zespołów i niezależnych artystów

zagrożeniem ich egzystencji, ale mamy nadzieję,

że wkrótce powróci normalność. Wiele

grup zawodowych doznaje wielkiego rozczarowania

i w związku z tym należy zadać sobie

pytanie, czy szkody związane z podjętymi

środkami profilaktycznymi przeciwko rozprzestrzenianiu

się wirusa nie przyniosą gorszych

konsekwencji, aniżeli te związane

bezpośrednio z zachorowaniami. W każdym

bądź razie życzymy sobie z całego serca, żeby

móc wkrótce zagrać "live" dla publiczności, a

zagralibyśmy także bardzo chętnie w Polsce,

ponieważ mamy szczególne związki z tym

krajem. Nasz poprzedni album "Sein" nagrywaliśmy

w Polsce w Saraswati Studio i bardzo

się zaprzyjaźniliśmy z właścicielem studia

Ranjitem Prasadem. On pokazał nam kraj i

mieliśmy doskonałą okazję poznania wspaniałych

ludzi i zagrania w kilku występach

przed znakomitą publicznością. Podczas każdej

z naszych podróży do Polski odczuwamy,

że przyjechaliśmy do domu i czujemy

związek daleko wykraczający poza zwykłą gościnność,

z którą byliśmy wszędzie przyjmowani.

I ostatnie pytanie, które nie ma nic wspólnego

z muzyką. Lubisz piwo? A Radeberger

czy Sternquell (regionalne piwo z Plauen)?

A co byś sam polecił?

W tej sprawie mógłbym przedstawić tylko

własną opinię. Nie lubię ani Radebergera , ani

Sternquella. Istnieje całe mnóstwo małych

browarów, przede wszystkim we Frankonii

(kraina historyczna, stanowiąca obecnie część

Bawarii) w Bawarii, naturalnie także u nas w

Vogtland (kraina geograficzna, w której leży

miasto Plauen), które warzą wyśmienite piwo,

w którego smaku można także wyczuć to

zamiłowanie i pasję zaangażowane w jego

produkcję. Ale muszę także powiedzieć, że

również w Polsce piliśmy zawsze wyjątkowo

smaczne piwo.

Bardzo dziękuję za wywiad. Życzę Tobie i

Kolegom spełnienia marzeń i życzeń! Mam

nadzieję spotkać Was na polskich koncertach?

Wszystkiego Dobrego dla polskich fanów.

Dziękuję!

Włodek Kucharek

POLIS 167


168

Na tropie australijskich kangurów

Opowieść rozpocząć należy w roku 41 naszej ery, gdy cesarz Rzymu,

Caligula zaplanował stworzenie honorowego miejsca w Senacie Rzymu dla swojego

ulubionego konia wyścigowego o imieniu Incitatus. Żart? Wcale nie! "Najprawdziwsza"

prawda! Niespełna 2000 lat później, w zupełnie innej historycznie rzeczywistości,

dwóch australijskich rockmanów, wokalista Jim Grey oraz gitarzysta

Sam Vallen pracowali wspólnie nad nowym projektem muzycznym, a ponieważ

duet interesował się historią czasów rzymskich, obaj panowie postanowili nazwać

przedsięwzięcie Caligula's Horse. I tak rozpoczęła się trwająca już blisko 10 lat kariera

australijskiego kwintetu. Posiadając w fonograficznym dorobku pięć pełnowymiarowych

albumów studyjnych zespół wyrósł na jednego z prominentnych

przedstawicieli w kategorii szeroko rozumianego progressive-metal-rock. Choć ta

etykietka ma zbyt wąskie ramy, żeby rzetelnie zdefiniować stylistyczne wędrówki

Kangurów tworzących skład Caligula's Horse. Nie wchodząc w szczegóły napiszę,

że artystom udaje się od prawie dekady sprawnie balansować na terytorium multistylistycznej

muzyki rockowej, z łatwością znajdując równowagę pomiędzy pięknymi,

chwytliwymi melodiami, dynamiką przekazu, mocą i subtelnością brzmienia,

dźwiękami akustycznymi i elektrycznymi, pomiędzy kompozycyjną, momentami

nawet przebojową prostotą a złożonością struktury, w której scaleniu ulega

wiele różnych komponentów rytmicznych, aranżacyjnych czy instrumentalnych.

Rezultatem tej pracy i ustawicznego rozwoju jest znakomita, urozmaicona muzyka,

pełna rockowego ognia, jak trzeba to także intymności, muzyka o bogatej palecie

muzycznych barw i tonów. Dowód? Ostatni album zatytułowany "Rise Radiant"

z roku 2020, którego edycja stała się pretekstem do rozmowy z Samem

Vallenem, współzałożycielem grupy. Poniżej, moim zdaniem, interesująca lektura

jego wypowiedzi o muzyce i zespole. Zapraszamy!

HMP: Czy Australia to aktualnie dobre

miejsce do tworzenia i grania muzyki rockowej?

Jak wygląda kwestia odbioru Waszej

muzyki przez australijską publiczność i media?

Sam Vallen: Australia wyrobiła sobie ostatnio

interesującą reputację, głównie bazującą

na niezwykłej muzycznej różnorodności, której

powstawanie obserwowaliśmy przez około

ostatnią dekadę - z wykonawcami takimi jak

Karnivool, Plini, Ne Obliviscaris, Twelve

Foot Ninja i tak dalej. Wszystkie te zespoły

(i inne) osiągnęły globalną rozpoznawalność

z bardzo zróżnicowanym podejściem do muzyki

metalowej. Nasze media powoli nadążały

za tymi trendami i nawet jeśli współcześnie

niektóre mainstreamowe media w Australii

są nadal nieco zamknięte na różnorodność

naszego brzmienia, bardziej niszowe

media i fani muzyki wciąż zgłaszają swoje

zainteresowanie naszą twórczością i udzielają

nam wsparcia.

CALIGULA’S HORSE

Ktoś, kto pierwszy raz trafi, na przykład w

Internecie na Waszą muzykę, otrzymuje informację

"progressive metal band". Akceptujesz

taką etykietkę w przypadku Caligula's

Horse?

Myślę o tym jak o najbardziej stosownym

oznaczeniu, które definiuje naszą muzykę!

W przeszłości miałem dosyć krytyczne nastawienie

wobec określenia "progresywny" w

kontekście metalu i muzyki rockowej w ogóle

oraz kwestii, w jakim zakresie ta muzyka

może spoglądać wstecz. Pomimo wszelkich

zastrzeżeń, jeżeli przyjmiemy założenie, że

ten termin oznacza po prostu "metalową muzykę,

która może wykazywać szersze spektrum

wpływów, większą mozaikę koncepcji

kompozycyjnych, barw, tonów etc", to uważam,

że pasuje to też do nas. Zawsze szukamy

sposobów, by rozszerzyć naszą paletę

kompozycyjną.

Wśród Waszych inspiracji rozpiętość stylistyczna

jest znaczna, od Opeth i Pain of

Salvation, przez Muse i Steely Dan, aż po

The Beatles i Frank Zappa, a to oznacza

progrock, progmetal, ale także AOR, jazz,

blues, pop rock, jazz rock czy muzyka poważna

(Frank Zappa). Jak udaje się znaleźć

kompromis dla tak różnorodnych inspiracji?

To trudne zadanie, czy radzicie sobie z tym

wyzwaniem z łatwością?

Reprezentujemy bardzo szeroką gamę muzycznych

i artystycznych wpływów, inspiracji,

ale nie staramy się "wcisnąć" ich wszystkich

razem w nienaturalny sposób, żeby coś udowodnić.

Nasza muzyka to raczej naturalny

rezultat bycia jak najbardziej otwartym muzycznie

oraz rezultat naszych twórczych eksploracji

i poszukiwań. Ci, którzy uważnie

słuchają naszej muzyki z pewnością znajdą

odniesienia do wszystkich wymienionych, ale

"ukrytych" artystów. Staramy się w tym postępowaniu

utrzymać pewną dozę subtelności

i zintegrowania czynników muzycznych -

kwestią dyskusyjną jest odpowiedź na pytanie,

czy korzystanie z tych wpływów traktować

można w kategoriach kreatywnej nowości,

czy jako kreatywną odskocznię.

Interesuje mnie jeszcze jedna sprawa, powiedzmy

niemuzyczna. Co ma wspólnego z

rockowym zespołem koń cesarza Caliguli,

Incitatus i jak narodziła się ta intrygująca

nazwa? Żartując zapytam, czy jako członkowie

zespołu rockowego także żyjecie w

takich luksusowych warunkach jak przed

2000 lat Incitatus na dworze Caliguli?

(Śmiech!) Nie mogę powiedzieć, że żyjemy

rozpieszczonym życiem Incitatus! Ale nie,

nazwa zespołu nie ma konkretnie głębokiego

znaczenia. Jim i ja zawsze interesowaliśmy

się historią rzymską, a opowieść o Incitatusie

była wyjątkowo ciekawa, nawet jeśli była najprawdopodobniej

apokryficzna.

Wracając do muzyki, w bieżącym roku

świętujecie mały jubileusz, 10-lecia istnienia

na scenie muzycznej. W Waszej dyskografii

znależć można pięć pełnowymiarowych

płyt studyjnych. Ta regularność publikacji

to zamierzone czy czysto spontaniczne

działanie? To pytanie wynika z faktu,

że istnieje pewna liczba zespołów rockowych,

które już na starcie planują strategię

edycji kilku płyt w określonym czasie ,

inne przeciwnie, nie przywiązują do tego żadnej

wagi.

To świetna obserwacja i masz rację, zawsze

wierzyliśmy w utrzymywanie jak najbardziej

konsekwentnej rozpiski edycji wydawnictw

płytowych. Przez większość czasu staraliśmy

się wydawać album co dwa lata (mimo, że

mieliśmy małe zacięcie przy "Rise Radiant").

Punktem leżącym u podstaw było to, że my

jako artyści musimy pozostać aktywni i zachować

to wyzwanie, jakim jest tworzenie

nowego wydania albumu fonograficznego.

To też powód dla którego każdy album ma

bardzo odmienny koncept i estetykę, zawsze

musimy zmierzać do przodu, ku rozwojowym

celom. Jeśli będziemy mieć dużą przerwę

między płytami, ten moment zniknie.

Forpocztę longplaya "Rise Radiant" stanowią

aż trzy single "The Tempest", ""Slow

Violence" oraz "Valkyrie"? To rzadki wśród

zespołów rockowych przypadek polityki

wydawniczej, ponieważ wielu słuchaczy

zadaje sobie pytanie, jaki jest cel takiego

działania? Tylko promocja nowego materiału?

Współcześnie single nie należą przecież

do najbardziej poszukiwanych wydawnictw

fonograficznych.

Single są zdecydowanie przeznaczone do

promocji: chcemy, by ludzie je usłyszeli i byli

podekscytowani naszymi nagraniami i wydaje

mi się, że spełniają taką funkcję. Oczywiście

grając ten rodzaj muzyki single nigdy nie

będą kompleksowym wprowadzeniem do

płyty, ale to nie ma dla nas dużego znaczenia

- wiemy, że nasi fani zdają sobie z tego sprawę!

Każdy z singlowych utworów to rockowy

dynamit, wypełniony dynamicznymi, przebojowymi

riffami. Ale czy, poprzez te trzy

rockowe killery, nie rodzi się fałszywa sugestia,

że zawartość całego albumu jest


podobna? A taka teza jest nieprawdziwa,

zbyt jednostronna.

Dokładnie! Kompozycje wydane jako single

muszą robić wrażenie i być łatwiejsze do

przetrawienia. Nie piszemy utworów w celu

tworzenia singli, to bardziej kwestia powiedzenia

później, gdy mamy już cały materiał,

"ten kawałek pasowałoby na singiel". Co do

problemu nieadekwatnej reprezentacji albumu,

myślę, że mamy luksus - w byciu nominalnie

progresywnym, metalowym zespołem

- bo ta definicja powoduje, że nasi fani nie

oczekują, by reszta albumu brzmiała dokładnie

tak, jak single. Pozostałe kompozycje są

dużo bardziej różnorodne i tak jest rozmyślnie!

Nie potrafię wyobrazić sobie czegoś bardziej

nudnego artystycznie niż album z krótkimi,

jednostajnie mocno brzmiącymi utworami.

Zawsze zmierzamy w stronę balansu

właśnie z tego powodu.

Znam treść wszystkich pięciu wydawnictw

fonograficznych Caligula's Horse i wydaje

mi się, że najnowszy album należy do najbardziej

ostrych, z grzmiącymi, często na

drugim planie gitarami heavy, energetycznych

i riffowych w Waszym życiorysie

artystycznym. Błędne wrażenie?

Tak właśnie i my to widzimy. Po naszym

ostatnim nagraniu, "In Contact", chcieliśmy

czegoś, co miałoby wyższy poziom wrażliwości

i bezpośredniości. Oczywiście, cały album

nie jest ciężki - jak mówiłem byłoby to

zbyt nudne dla nas - ale zawiera poczucie

większego autentyzmu, naturalności. Większość

kawałków została nagrana z myślą o

graniu ich przede wszystkim "live", a to naturalnie

przyciąga cięższe i bardziej intensywne

podejście.

Przyznaję, że jak pierwszy raz usłyszałem

"The Tempest", zadziorny riff, gitarowy

"hałas" na dwie gitary, potężne beaty

perkusji, pomyślałem, że porzuciliście strefę

"progressive", wkraczając na ścieżki heavy

metalu. Przy "Salt" porzuciłem tę myśl, a

dźwięki "Resonate" spowodowały, że wpadłem

w intymny, romantyczny nastrój.

Skąd ten, można powiedzieć, rockowy eklektyzm?

Artystyczny niepokój. Lubię muzykę metalową,

ale tylko tak bardzo jak lubię cały szereg

innych stylów, od muzyki elektronicznej i

jazzu, poprzez klasyczny progres i tak dalej.

Kocham pisać muzykę jak takie utwory jak

przykładowo "The Tempest". Jednak ja (czy

też my) nie mogłem po prostu robić tylko

tego w takim stylu, potrzebujemy szerszego

pola, większej perspektywy dostępnej dla

nas, tak, byśmy w dużym stopniu czuli się

artystycznie spełnieni. Na szczęście Caligula's

Horse stał się na przestrzeni lat takim

organizmem muzycznym, że nasi fani oczekują

od nas tego eklektyzmu, co nam bardzo

odpowiada!

Caligula's Horse ma w swoim repertuarze

liczne przykłady kompozycji wielowątkowych,

zmiennych brzmieniowo i rytmicznie,

od debiutanckiego "Alone In The World"

(ponad11 minut), przez utwór "Graves"

(15:31) z płyty "In Contact" z roku 2017, aż po

"The Ascent" z premierowego albumu. Powiedz,

bo zawsze mnie to fascynowało, jak

to jest, że niekiedy z prostego riffu, zaczątku

tematu melodycznego, utwór rozwija się

w tak potężne, epickie dzieło?

Główne podejście do kompozycji, jakie preferuję,

to rozwój motywacyjny. Lubię dysponować

grupą prostych pomysłów - na krótszą

kompozycję, mogą to być dwa lub trzy, w

przypadku dłuższej musi być ich dużo więcej

- i potem badam, jak mogą być zaaranżowane

wybierając różne sposoby. Te motywy stają

się potem twórczą podstawą, bazą większości

utworów, oferując także pewien komfort i

poczucie artystycznej kontynuacji, pomimo

długości songów czy stopnia ich złożoności.

Nasze wczesne kawałki jak "Alone in the World"

mają przebłyski tego podejścia, ale myślę,

że utwory jak "Graves", "Dream the

Foto: Caligula’s Horse

Dead", "Salt" i "The Ascent", które naprawdę

odzwierciedlają to podejście, ukazują to w

ekstremalnym wymiarze. To powód, dla którego

jestem z nich bardzo dumny.

Waszą rockową osobowość lepiej oddają

utwory te, krótsze, tętniące energią, prostsze

formy, czy lepiej czujecie się tworząc

wielowymiarowy hymn, który wymaga od

słuchacza kilkukrotnego przesłuchania, żeby

w pełni zrozumieć przekaz?

W pewnym sensie uważam, że obydwie wymienione

cechy są ważnymi elementami tego,

kim jesteśmy, naszej muzycznej tożsamości.

Ale dla mnie taki utwór jak "The

Ascent" demonstruje nasze brzmienie niemal

w pełni. Mógłbym przedstawić komuś tylko

ten kawałek i czuję że, być może nie do końca,

ale zrozumiałby kim jesteśmy artystycznie.

Porównując Waszą muzykę z przeszłości z

zawartością albumu współczesnego "Rise

Radiant" dochodzę do wniosku , że obecnie

preferujecie bardziej organiczne rockowo,

surowe, bez ozdobników, brzmienie, funkcjonując

w systemie dwie gitary-basperkusja.

A bywało już tak, na przykład na

albumie "The Tide, The Thief & River's

End", że korzystaliście z partii fletu, skrzypiec,

klarnetu, na kolejnej płycie saksofonu.

Czy bieżące ograniczenie składu instrumentarium

to zamierzone działanie, czy

tamte rozwiązania się po prostu nie sprawdziły

i nie odpowiadają Waszemu charakterowi

muzycznemu?

Masz rację mówiąc, że "Rise Radiant" to

bardziej surowa prezentacja rockowego zespołu

- to było coś, o czym dyskutowaliśmy

projektując album. Potwierdzając tę tezę,

jestem przekonany, że w przyszłości na pewno

będziemy badać możliwość wykorzystania

innych opcji instrumentacyjnych i aranżacyjnych

Słuchając nowej muzyki Caligula's Horse

najbardziej podoba mi się, że potraficie z

wielkim wyczuciem operować pomiędzy

różnymi odcieniami ciszy i rockowego hałasu,

rezygnując z rozwiązań ekstremalnych,

na przykład growls, albo agresji czy metalcore

riffs, a zachowując nowoczesność brzmienia,

z oszczędną elektroniką . Taka analiza

słuchacza-amatora. Jaka jest Twoja

opinia?

Masz w pełni rację i określenie "operować z

wielkim wyczuciem" to tutaj kluczowe słowa.

Właściwie nigdy nie lubiłem eklektyzmu dla

własnego dobra - łatwo jest rzucać pomysły

jeden obok drugiego, by wykazać pewien

kontrast. Trudno jest jednakże sprawić, by

ten kontrast faktycznie znaczył coś artystycznie.

Spędzamy dużo czasu starając upewnić

się, że cała wartość naszej muzycznej

osobowości ma znaczenie i jest ekspresywna,

pomimo jej różnorodności. To trudny balans

i oczywiście nie sugeruję, że zawsze udaje

nam się to perfekcyjnie osiągnąć, ale to aspiracja,

którą ja (my) bierzemy naprawdę na

poważnie.

Melodie to silna strona "Rise Radiant", trafiają

słuchacza celnie i pozostają w umyśle

na dłużej. Praktycznie każdy z ośmiu songów

posiada własny, rozpoznawalny motyw

melodyczny. Czy ten aspekt procesu

tworzenia, to efekt pracy zespołowej, czy

może w zespole funkcjonuje ktoś, kto wyróżnia

się wyjątkowym talentem na tym polu?

Dzięki! Jim i ja jesteśmy za to odpowiedzialni.

Obaj uważamy melodię za najważniejszą

CALIGULA’S HORSE 169


część naszej muzyki. Pracujemy z myślą, że

kompozycja powinna dawać możliwość

rozłożenia jej na melodię i akordy - na przykład

w formie interakcji na linii wokalista i

akustyczna gitara - i to powinno działać

przez cały czas. I jeżeli w danym utworze tak

jest i dobrze funkcjonuje, to dodanie kolejno

wszystkich zaaranżowanych detali, powinno

ten utwór tylko wzmocnić. Ale gdy w melodii

czegoś brakuje, to nie jest dla nas zbyt

dużo warta.

Brzmienie Caligula's Horse to moc na dwie

gitary. Czy funkcję lead guitar pełnisz od

początku do końca Ty, czy to rola wymienna

z Twoim zespołowym partnerem Adrian

Goleby?

Jestem gitarzystą prowadzącym w sensie

aranżacyjnym i gram zdecydowaną większość

solówek i melodii. Niemniej, Adrian gra gitarowe

solo w "Valkyrie" - to swego rodzaju pojedynek

na partie solowe między nim a mną.

Jest świetnym muzykiem i kocham patrzeć

na to, jak jego osobowość artystyczna coraz

bardziej błyszczy.

Przeczytałem w jednym z tekstów fajne

określenie muzyki z albumu "Rise Radiant",

prog-metal-cinema. Chodzi o to, że jak

zaczniesz jej słuchać, to tak , jak w kinie filmowi,

także tutaj poświęcasz uwagę wyłącznie

muzyce, ignorując bodźce zewnętrzne,

a wtedy żyjesz jej radością, smutkiem, pasją,

emocjami, bo takie uczucia potrafi generować.

Podoba się Tobie taki punkt widzenia?

Kocham to. Mówi o idei, o tym, że wszystkie

kontrasty i eklektyzm dodają wyższej wartości

całej koncepcji kompozycyjnej, w jej ramach

jeden kawałek obciążony jest dramatem

i dynamiką, a drugi skupia się wokół innych

tematów i symboliki. Myślę, że to

wspaniały sposób myślenia o tym i zdecydowanie

aspiruję do tego, by nasza muzyka

była jeszcze bardziej kinowa.

Z "przykrością" muszę stwierdzić, że największym

deficytem muzyki z płyty "Rise

Radiant" jest… brak słabych punktów. Jest

tutaj wszystko, czego poszukuje wyrobiony

słuchacz, urozmaicona nastrojowość, akustyczna

delikatność i rockowa żywiołowość,

Foto: Caligula’s Horse

harmonie wokalne i mistrzowskie, solowe

partie instrumentalne. Wszystkie wymienione

komponenty skupia jak w pigułce epilog

albumu czyli "The Ascent". Po takim

utworze można zapytać: quo vadis Caligula's

Horse? A jaka będzie odpowiedź?

Dzięki, to uroczy komplement. To również

bardzo dobre pytanie i prawda jest taka, że

jeszcze nie wiemy! Za każdym razem, gdy

zbliżamy się do pisania nowego albumu, zaczynamy

dokładnie z tym samym pytaniem -

jak wyjść poza ostatnie nagranie. Czasem to

kwestia zmiany tematu materiału, czasem

chodzi o usprawnienie czy skupienie się na

czymś kosztem innych rzeczy. Wystarczy

powiedzieć, że dokądkolwiek pójdziemy, będzie

to w pewien sposób kontrastowało z

"Rise Radiant".

Czy kryzys związany z corona virusem spowodował,

że odwołano Wasze koncerty w

maju i czerwcu w USA i Kanadzie? Jak

znajdujecie się w tej nowej, nietypowej

rzeczywistości, z jednej strony jako zwykli

obywatele świata, z drugiej zaś strony jako

artyści, muzycy, uzależnieni niejako od

spotkań z publicznością?

To zdecydowanie bardzo dziwna i trudna sytuacja.

Ale widzieliśmy, jak bardzo dotknięta

została większość świata i jako Australijczycy

uważamy siebie za szczęściarzy. Może i straciliśmy

olbrzymią sumę pieniędzy i okazję,

przekładając naszą trasę po Ameryce Północnej,

ale wszyscy jesteśmy zdrowi i bezpieczni,

a to jest najważniejsze dla zespołu.

Na zakończenie chciałbym zapytać, jak

rozwiązujecie kwestię koncertów poza Australią,

bo wydaje mi się, że logistyka i

koszty w tym wypadku, to potężne wyzwanie,

chociażby ze względu na odległości czy

środek transportu? Wasze występy wraz z

Shining w 2015 roku były do tej pory jedynymi

w Polsce. Macie jakieś fajne wspomnienia

z tego polskiego epizodu?

Bycie obywatelami Australii oznacza, że

jesteśmy tak daleko od każdego innego miejsca,

jak tylko się da i to utrudnia wszelkie

sprawy, ale tam gdzie są chęci jest i sposób.

Mam niezwykle pozytywne wspomnienia z

Polski - był to właściwie najlepszy moment

tej trasy i od kilku lat pragniemy tam wrócić.

To kwestia szansy - popytajcie swoich organizatorów

i w miejscach, gdzie gra się koncerty!

Polacy to jedni z najbardziej namiętnych

i zagorzałych ludzi, dla jakich mieliśmy

przyjemność grać i jakich mieliśmy okazję

poznać, więc im szybciej wrócimy, tym lepiej.

Dziękując za wywiad dla rockowego magazynu

z Polski, życzę udanej kontynuacji

rozpoczętego przed dziesięciu laty dzieła i

powodzenia w wytyczaniu nowych, rockowych

ścieżek.

Dzięki, przyjemność po mojej stronie!

Włodek Kucharek, Kinga Dombek,

Paweł Gorgol

Foto: Caligula’s Horse

170

CALIGULA’S HORSE


życiu, a w trudnych czasach robieniu wszystkiego

co w naszej mocy.

HMP: Znacie się nawzajem od wielu lat,

część z Was miała nawet małą przygodę z

graniem w mniejszych death metalowych

zespołach. Dlaczego tak późno zdecydowaliście

się na założenie zespołu?

Jeff Cole: Przez ostatnie 20 lat wszyscy działaliśmy

w zespołach lokalnej sceny w Indianie.

Przez lata każdy z każdym grał w jakiejś

kapeli, z różnymi muzykami i w różnych konfiguracjach.

Łatwo więc było podjąć decyzję o

wspólnym jammowaniu, z czego wyszedł nam

Wolftooth. Wszyscy kontytnuujemy granie

od czasów, kiedy byliśmy dzieciakami.

Poznałam Was dopiero przy drugiej płycie,

"Valhalla". Kiedy tylko włączyłam muzykę,

od razu nasunęło mi się skojarzenie, jakbym

słuchała Visigoth lub Grand Magus z wokalem

inspirowanym wokalem Ozzy'ego.

Rzeczywiście te zespoły były dla Was inspiracją?

Czy moje skojarzenie jest totalnie

nietrafione?

Niezupełnie. Myślę, że Chris, nasz wokalista

i zarazem gitarzysta czerpie z inspiracji zakorzenionych

w klasycznym heavy metalu. To

był nasz punkt wyjścia, gdy byliśmy nastolatkami

- takie zespoły jak Iron Maiden,

Black Sabbath czy Judas Priest. Jestem fanem

zarówno Grand Magus, jak i Visigoth

czy Ozzy'ego, Powiedziałbym nawet, że

Ozzy miał na mnie największy wpływ, zwyczajnie

dlatego, że jestem jego fanem od lat

dziecięcych.

Pieśni o bohaterstwie

W pierwszej chwili można dać się złapać, że Wolftooth to kolejna epic

metalowa kapela ze Stanów. Sugeruje to tytuł, okładka i tematyka. Tymczasem

Wolftooth to heavy doom siedzący jedną nogą w stonerze, a drugą w epic metalu.

Nade wszystko jednak zaskakują wokale przywołujace na myśl raczej Ozzy'ego niż

bitewne zawołania Omen czy Visigoth. O pomyśle na Wolftooth rozmawialiśmy z

gitarzystą zespołu.

melodii, a do tego kocha mitologię i historię.

Na drugiej płycie tematyka mitologii nordyckiej

wydaje się myślą przewodnią - jest nie

tylko w tytule płyty, ale też na dwóch kawałkach,

"The Lamentation of Frigg" i "Valhalla".

Ponieważ to bardzo wyczerpany temat,

na pewno zastanawialiście się jak do

niego podejść, żeby nie kopiować innych zespołów.

To naprawdę nie było trudne. Brzmimy odmiennie

od kapel, które zazwyczaj zajmują

się taką tematyką. Wydaje mi się, że możemy

Innym greckim, choć mniej mitycznym

wątkiem jest "Molon Labe". Utwór pod tym

tytułem to odniesienie do Leonidasa czy po

prostu fascynacja tym pełnym odwagi i

mocy zwrotem?

Tak, z pewnością. Kawałek jest luźno oparty

na bohaterskich czynach Spartan. Ale to też

świadectwo uczciwego życia i uczciwej śmierci.

To po prostu fajny kawałek o odwadze na

polu bitwy. Któż tego nie lubi? (śmiech)

Ostatni utwór na płycie jest zainspirowany

historią braci Sullivan, który zginęli na statku

Junaeu. Wasz tekst, podobnie jak pozostałe

teksty na Waszej płycie, po prostu opisuje

pewne historie, bez oceniania ich. Tak

sobie myślę, że komentarzem do wielu kawałków

o ludziach ginących w bitwach -

"Juneau" czy "Molon Labe" jest intro i tytuł

płyty. Frigg ich opłakuje, ale przecież i tak

wszyscy pójdą do Walhalli.

Doskonała teoria! Podoba mi się!

Jak na żywo sprawdza się dwóch wokalistów?

Śpiewający perkusiści z reguły mają

Kiedy włączyłam pierwszą płytę, "Wolftooth"

zorientowałam się, że pierwotnie

Wasza muzyka była dużo bliższa klasycznemu

doom i stoner metalowi (i pewnie dlatego

jej nie znałam). Co sprawiło, że Wolftooth

skręcił mocniej w kierunku heavy metalu?

Wydaje mi się, że był to dla nas naturalny

rozwój. Tak naprawdę nie staraliśmy się być

bardziej metalowymi. Chcieliśmy jednak, żeby

"Valhalla" brzmiała inaczej niż nasz debiut.

Z produkcją włącznie. Bezspornie kochamy

NWoBHM, ono zawsze będzie wchodziło

w skład naszego brzmienia. Chyba to

mnie najbardziej inspiruje, jeśli chodzi o

muzykę.

Widzisz, a zastanawiałam się, czy zmiana

kierunku muzycznego nie była podyktowana

pomysłem na tematykę mitologiczną. W

świecie heavy metalu tematyka mitologii

nordyckiej jest bardzo popularna. Pisząc

płytę "Valhalla", co pojawiło się pierwsze?

Mitologiczne teksty czy bardziej klasycznie

heavymetalowa muzyka?

U nas zawsze najpierw jest muzyka, a potem

teksty. Muzyka inspiruje tematykę tekstów,

którą wymyśla Chris. Ma świetnie wyczucie

Foto: Wolftooth

zaprezentować to za pomocą naszego brzmienia.

Czy tytuł płyty jest też wspólnym mianownikiem

utworów na płycie? Kilka kawałków

opowiada o bohaterskich czynach lub

śmierci na polu bitwy...

Tak, kilka kawałków na pewno ma wspólny

mianownik. Pisanie numerów o bitwach i bohaterstwie

sprawia nam przyjemność. Niektóre

z nich można interpretować również

jako utwory o wewnętrznej walce, pokonywaniu

trudności i przeszkód, które napotykamy

w życiu.

Poza mitologią nordycką pojawia się też

wątek mitologio greckiej. Co Was zainspirowało

do napisania kawałka o kreaturach,

które niszczyły statki?

Cóż, to działka Chrisa, ale dodam, że "Scylla

and Charybdis" jest nie tylko o poemacie, ale

także o stawaniu przed trudnymi wyborami w

problem z widocznością na koncertach.

Głównym wokalistą jest Chris, a Johnny robi

tylko chórki. Johnny od lat śpiewa i gra na

perkusji. Na żywo nie ma z tym problemu, bo

głównym wokalistą jest Chris. Rola Johnny'

ego to dodawanie smaczków do tego, co śpiewa

Chris.

Na Waszym fanpage'u zamieszczanie filmiki

z nałożonym efektem taśmy VHS. Skąd

taki retro pomysł?

To wszystko sprawka Johnny'ego. Wszyscy

jesteśmy dziećmi lat 80. I czerpiemy z tego

okresu inspiracje, które wydaje mi się, bardzo

do nas pasują.

Katarzyna "Strati" Mikosz

Tłumaczenie pytań: Kinga Dombek

WOLFTOOTH 171


Nagrałbym "Phantom Of The Opera" po swojemu

Dennisa Strattona chyba żadnemu z naszych czytelników specjalnie

przedstawiać nie trzeba. Tak, to ten co grał na pierwszym albumie Iron Maiden.

Ale po odejściu z tego zespołu w roku 1981 jego kariera muzyczna wcale się nie

skończyła, chociaż co by nie mówić, wszystko co robił potem i tak pozostaje w cieniu

debiutu Iron Maiden. Nie mniej jednak Dennis wydaje się nic sobie z tego faktu

nie robić. Gra to co lubi i ma z tego kupę radości. Obecnie jego głównym projektem

jest Lionheart. Zespół powstały jeszcze w latach 80-tych, a obecnie przeżywający

swe odrodzenie.

HMP: Witaj. Od ponad czterdziestu lat

grasz w różnych zespołach, jednak nie jest

chyba dla nikogo dziwne, że najbardziej jesteś

znany jako gitarzysta pierwszego składu

Iron Maden. Składu, który nagrał kultowy

dziś debiutancki album tej formacji.

Dennis Stratton: Cześć. Tu Dennis. Przede

wszystkim chciałbym Wam wszystkim podziękować

za wsparcie. Przechodząc jednak

do pierwszego pytania, zacząłem grać w Maiden

gdzieś w roku 1976-77. Iron Maiden

jest zespołem, który miał ogromny wpływ nie

tylko na scenę metalową, ale całą współczesną

popkulturę. Steve Harris, Dave Murray

i Paul Di'Anno byli wówczas jedynymi

członkami grupy, zatem zapytali mnie, czy

bym do nich nie dołączył, gdyż miałem pewne

doświadczenie zarówno jeśli chodzi o

pracę w studio, jak i granie koncertów. Miałem

doświadczenie również w grze na dwie gitary,

a wówczas jedynym gitarzystą Maidenów

był Dave, a Steve'owi zależało bardzo

na drugim gitarzyście, by mieć pełniejsze brzmienie.

Graliśmy wówczas bez perkusisty.

Nie były to dla nas łatwe czasy, ponieważ

musieliśmy się na wielu rzeczach koncentrować

jednocześnie. Aż w końcu nadszedł czas

by wejść do studia. Wytwórnia dała nam bardzo

mało czasu na nagranie, więc musieliśmy

się z tym sprężać jak w ukropie. Plus tej sytuacji

był taki, że grywaliśmy wszystkie te utwory

wiele razy i mieliśmy je właściwie w jednym

palcu.

W artykule na temat historii Iron Maiden,

który ukazał się w jednym z polskich magazynów

muzycznych przeczytałem, że zostałeś

wykluczony z zespołu po tym, jak chciałeś

przerobić "Phantom Of The Opera" na

utwór w stylu Queen. Nie spodobało się to

ponoć Steve'owi Harrisowi, który dbał o

heavy metalowy wizerunek grupy. Czy to

prawda?

Nie. Autor tego artykułu trochę przeinaczył

fakty. To nie do końca było tak. Podczas nagrywania

pierwszego albumu sporo czasu spędzałem

sam na sam w studio z naszym ówczesnym

inżynierem dźwięku. Chciałem, żeby

moje partie oraz gitarowe harmonie brzmiały

naprawdę perfekcyjnie. Pewnego popołudnia

pracowałem w studio na własną rękę i razem

z inżynierem trochę pobawiliśmy się kawałkiem

"Phantom Of The Opera". Poprawiliśmy

brzmienie harmonii gitarowych, dodaliśmy

więcej wokali itp. Miałem pomysł, by dać tam

trochę więcej gitar. Poza tym to zakończenie

wydawało mi się jakieś takie nijakie. Paul

kończy śpiewać i nagle wszystko cichnie.

Przyłapał nas wtedy Rod Smallwood, słyszał

efekty naszej pracy i zapytał "co wy tu do cholery

odwalacie?!" Po przesłuchaniu stwierdził

"dajcie sobie spokój, to brzmi jak Queen". Prawdą

jest, że chętnie nagrałbym "Phantom Of The

Opera" po swojemu. Bardziej przestrzennie i

symfonicznie. Może w stylu Queen, może w

stylu Nightwish… Tak, żeby ten utwór brzmiał,

jak moim brzmieć powinien, by wykrzesać

cały swój potencjał. Czy kiedyś się na to

odważę? Tego na tą chwilę nie wiem.

Według niektórych źródeł w połowie lat 90-

tych podjąłeś współpracę z Paulem Di' Anno.

Chcieliście stworzyć coś nowego, czy

odtwarzać wczesne utwory Maiden na scenie?

Jeżeli chodzi o późniejszą współprace z Paulem

to miała ona miejsce w ramach grupy

Praying Mantis. Nagraliśmy razem album

"Live At Last" w 1990 roku. Nagranie tej

koncertówki uważam za naprawdę świetny

pomysł. Ale pewnie słyszałeś jaki jest Paul i

kontynuacja współpracy z nim wydawała się

czymś niemożliwym. Ja osobiście byłem

członkiem Praying Mantis aż do 2005-ego

roku. To dla mnie naprawdę wspaniałe doświadczenie,

przepiękne 15 lat. Uwielbiam

Praying Mantis. Ich styl bardzo przypomina

to, co robię w Lionheart. Mnóstwo harmonii

gitarowych, mnóstwo świetnych partii wokalnych.

To jest coś co naprawdę lubię.

W sumie rozmawiając z Tobą ciężko uniknąć

tematu Iron Maiden. Chyba wszyscy

w wywiadach poruszają ten wątek. Nie denerwuje

Cię to czasem?

Nie, wcale nie mam takich odczuć. Szczerze

mówiąc w ogóle mi to nie przeszkadza. Rzeczywiście

motyw Iron Maiden pojawia się

praktycznie w każdym wywiadzie. Nieważne

czy to dla mediów japońskich, europejskich

czy amerykańskich. Nie ma się tu co dziwić,

ponieważ jestem oryginalnym gitarzystą tej

grupy, członkiem jej oryginalnego składu. Jestem

z tego cholernie dumny. Jestem też dumny

z tego, że album, przy nagraniu którego

brałem udział, przetrwał próbę czasu. Bardzo

chętnie o tym rozmawiam przy każdej nadarzającej

się okazji.

Nieco dłuższy epizod zaliczyłeś w innej legendzie,

o której sam zresztą wspomniałeś

mianowicie Praying Mantis. Jak się zaczęła

Twoja przygoda z tamtą kapelą i dlaczego

zdecydowałeś się ją zakończyć?

Lionheart ruszył w trasę po Ameryce w 1984

roku po wydaniu albumu "Hot Tonight".

Niestety poprzez złe i nieudolne zarządzanie

nie udało się nam zdobyć jakiejś znaczącej

rozpoznawalności. Mniej więcej w 1987r.

stwierdziliśmy, że nie ma większego sensu dalej

się w to bawić. Mniej więcej około 1989

roku zadzwonił do mnie Chris Troy z Praying

Mantis i spytał, czy nie chciałbym wziąć

udziału w ich jubileuszowym koncercie. Nie

przypuszczałem wówczas, że w konsekwencji

zmieni się to w przygodę, która będzie trwać

kolejnych 15 lat. Mniej więcej w roku 2005

firma fonograficzna, która wydawała albumy

Praying Mantis przestala istnieć i zostaliśmy

na lodzie. Nastąpiła stagnacja. Zespół przestał

nagrywać, przestał grać na żywo, więc

uznałem, że nie ma tam dla mnie miejsca.

NWOBHM to scena, która powstała na

przełomie lat 70-tych i 80-tych. Czy wracając

pamięcią do tamtych czasów, już wówczas

czułeś, że jesteś częścią czegoś, co trwale

zapisze się w historii muzyki rockowej?

Była to przede wszystkim dobra odpowiedź

na ruch punkowy. Często zespoły NWOB

HM były zakładane przez gości bez grosza

Foto: Henrik Hildebrandt

172

LIONHEART


przy duszy. Iron Maiden był jednym z głównych

prekursorów tego gatunku, jeśli można

to w ten sposób nazwać. Stworzyliśmy nową

energię zostawiając z tyłu całą punkową scenę.

W końcu zainteresowała się nami taka

wytwórnia jak EMI, a to już coś znaczyło.

Głównym tematem naszej rozmowy miała

być działalność grupy Lionheart, którą również

już zdążyłeś tu przywołać. Powołałeś

ją do życia zaraz po tym jak opuściłeś Iron

Maiden. Ciężko było Ci zebrać odpowiedni

skład?

Nie, nie było to wcale trudne. Jess Cox właśnie

opuścił Tygers Of Pan Tang, ja właśnie

opuściłem Iron Maiden, więc świetnie żeśmy

się w tym wszystkim zgrali. Jednak nasza

współpraca nie trwała długo, gdyż jego głos

kompletnie nie pasował do konwencji obranej

prze Lionheart. Znalezienie odpowiedniego

wokalisty było więc kolejnym krokiem, który

musieliśmy podjąć. Próbowaliśmy kilku gości

aż trafiliśmy na Reubena Archera. W sumie

zebranie pełnego składu zajęło nam ok. 3-4

lat. I były to lata naprawdę intensywnej pracy.

Udało nam się wydać album, ale z powodu

kiepskiego management nie było nam dane

ruszyć w trasę.

Obecnie w Lionheart gra czterech oryginalnych

członków tej grupy. Czy przez te długie

lata przerwy utrzymywaliście ze sobą

stały kontakt?

Tak. Przez ten okres każdy z nas kontynuował

działalność muzyczną w różnych zespołach.

Zrestą co zabawne nawet teraz każdy

gra przynajmniej w jednym innym zespole.

Lionheart to mój projekt, którego jestem liderem

i dla mnie to on jest nadrzędny.

Nowym nabytkiem w Waszych szeregach

jest za to wokalista Lee Small. W jaki sposób

został on członkiem Lionheart?

Gdy zdecydowaliśmy się reaktywować, chcieliśmy

od razu zagrać przynajmniej kilka koncertów.

W tym miejscu pojawiło się pytanie

kto będzie wokalistą. Doświadczenie nas nauczyło

by w tej kwestii nie podejmować zbyt

pochopnych decyzji. Potrzebowaliśmy kogoś,

kto będzie rozumiał nasz styl, a jego warunki

głosowe pozwolą mu się do niego dostosować.

Kogoś, kto ma naprawdę mocny głos i nie bałby

się wysokich partii. Kogoś jak Ronnie James

Dio albo Bruce Dickinson (śmiech).

Wypróbowaliśmy kilku wokalistów. Lee wydawał

się wręcz idealny do naszego zespołu,

zatem dostał angaż od razu. Poza tym, że jest

świetnym wokalistą ma jeszcze jeden talent.

Pisze także mądre i głębokie teksty. To nasz

kolejny atut.

Wasz najnowszy album nosi tytuł "The

Reality of Miracles". Czy zatem wierzysz,

że w naszym życiu mogą mieć miejsce cuda?

Dobre pytanie! Co do tytułu, to jeśli posłuchasz

uważnie tego albumu, wsłuchasz się w

teksty, to dostrzeżesz co dokładnie mieliśmy

na myśli. Spójrz na to, co się działo na świecie

w ciągu ostatnich czterech miesięcy. Coś, z

czym nikt z nas w ciągu całego swojego życia

nie musiał się mierzyć. Gdybyśmy zwlekali z

dokończeniem tego albumu, prawdopodobnie

z powodu lockdownu do dziś nie byłby gotowy.

Każdy z nas w momencie ogłoszenia

wszystkich ograniczeń przebywał w zupełnie

innej części globu. Osobiście poprzez cuda

rozumiem coś dobrego, co

niespodziewanie przychodzi

w sytuacji, która wydaje się

beznadziejna. Coś, co nagle

pozwala Ci się wydostać z gówna.

Cudem dla nas jest poniekąd

wydanie tej płyty w

tych warunkach. Niektóre teksty,

np. "Planet Earth" można

odnieść do tego całego wariactwa,

które przyszło nam przeżyć,

ale powstały one wcześniej

i mają o wiele szersze znaczenie.

Kiedy w ogóle zaczęliście pisać

muzykę na ten album?

Zaczęliśmy go tworzyć dwa lata

temu. Mniej więcej tyle czasu zajęło

nam doprowadzenie wszystkiego

do szczęśliwego finału.

Podczas słuchania albumu szczególne

wrażenie robi nagromadzenie

różnych chórków. Nagraliście je sami

czy może korzystaliście z usług dodatkowych

okalistów?

Wszystkie partie wokalne są nagrane przez

nas. W "Still It Rains On Planeth Earth" możesz

znaleźć pewne sample zaczerpnięte ze

znanego musicalu. To akurat był pomysł

Steve'a, który spotkał się z naszą aprobatą.

Zwróciłem szczególną uwagę na kawałek

"Outlaws of The Western World". Kim są

owi wyjęci spod prawa?

To pytanie bardziej do Lee niż do mnie

(śmiech), ale mimo wszystko spróbuję odpowiedzieć.

Jest to generalnie kawałek, przynajmniej

tak mi się wydaje o ludziach żyjących

na pustkowiu. Są oni częścią zachodniego

świata, ale z pewnych powodów nie mogą korzystać

w pełni z jego dóbr. Hm… wiesz co?

Jak chcesz bardziej rozkminiać teksty, to może

się umów na osobny wywiad z Lee. Da się

załatwić (śmiech).

Album kończy wspominany już przez Ciebie

przepiękny "Still It Rains On Planeth

Earth". Co Was tknęło do napisania tak klimatycznego

utworu.

To znowu pytanie nie do mnie (śmiech). Ale

masz rację. To piękny i wyjątkowy utwór.

Kiedy go słucham naprawdę cieszę się, że

udało nam się zdążyć ze wszystkim przed

lockdownem. O czym to jest? Myślę, że ten

tekst jest na tyle wieloznaczny i metaforyczny,

że każdy mu przypisze inne znaczenie.

A jeśli chcesz wiedzieć, co faktycznie poeta

miał na myśli, to po raz drugi odsyłam do Lee

(śmiech).

Słuchając "The Reality of Miracles" mam

wrażenie, że niektóre z tych numerów mogłyby

być prawdziwymi hitami w latach 80-

tych. Chyba intuicja mnie nie myli, że to

właśnie ten okres uważasz za najlepszy w

historii muzyki rockowej.

Tak. Szczególnie w Ameryce. Mam tu na myśli

klimaty AOR. Popatrz na kapele typu Bon

Jovi itp. Jednak pamiętajmy, że historia zatacza

koło. Lata 80-te to okres długich natapirowanych

włosów, melodyjnego grania pokroju

wspomnianej już ekipy z New Jersey czy

szwedzkiego Europe. Później gdzieś to się zatraciło.

Dla mnie muzyka tamtych czasów to

przede wszystkim AOR. Widzę, że dzisiaj coraz

więcej ludzi, zwłaszcza tych młodych do

tego wraca. Lata 80-te to również rozwój cięższego

grania, a konkretnie thrash metalu.

Lubię kapele typu Metallica, jednak moje

serce bije bardziej dla lżejszego i bardziej melodyjnego

grania. Głównie tego rodem z USA.

Jaki to odbiło wpływ na dzisiejszą muzykę?

Posłuchaj sobie na przykład Within Temptation.

To nie jest ciężki heavy metal. To

nie ciężar jest głównym atutem tego zespołu.

To właśnie melodie i harmonie czynią ich

muzykę wyjątkową. Podobnie jak u wielu

amerykańskich zespołów sprzed trzech dekad.

Planujecie gdzieś wystąpić w najbliższym

czasie na żywo, czy póki co wstrzymujecie

się z tymi zamiarami?

Nie mamy póki co żadnych konkretnych planów.

Jeśli management nie zawiedzie, to może

latem przyszłego roku uda się nam zagrać

jakieś koncerty. Ale na razie zero konkretów.

Jako młody chłopak trenowałeś piłkę nożną

i to nie w byle jakim klubie, bo w West Ham

United. Zastanawiałeś się może jakby wyglądało

Twoje życie, gdyby zamiast kariery

muzycznej wybrał sport?

Nigdy nie byłem jakimś wybitnym talentem

piłkarskim. Grałem jako nastolatek w młodzieżówce

West Ham United. Właściwie w

wieku szesnastu lat zakończyłem swą "karierę"

piłkarską. Nigdy nie rozważałem kwestii

aby zostać zawodowym piłkarzem. Wiesz, w

tej części Londynu, w której mieszkałem młody

chłopak miał do wyboru cztery drogi. Mianowicie

trenować boks, kraść, grać w piłkę,

albo gać na instrumencie. Myślę, że dobrze

wybrałem. Miałem masę kumpli, którzy wybrali

inaczej. Niektórzy przez długi czas oglądali

przez to świat zza kratek.

Dzięki za poświęcony czas.

Również dziękuję. Drodzy czytelnicy Heavy

Metal Pages. Być może starsi z Was pamiętają

mnie z występu w Sopocie w 1990 lub w

1991. To było coś niesamowitego. Dziękuję

za wsparcie dla Lionheart. Mam nadzieję, że

wkrótce się zobaczymy!

Bartek Kuczak

LIONHEART 173


Heavy metal w niepełnym

wymiarze godzin

Lubię gaduły, ale Ingo trochę przesadził.

Niemniej warto przebrnąć przez

te "epickie" wypowiedzi, bo niekiedy gitarzysta

Headless Beast ciekawie mówi. Niemniej

najważniejszy jest sam zespół i jego

muzyka, której raczej tak łatwo nie uslyszycie,

a to ze względu, że muzycy go tworzący

wybrali taką a nie inną drogę. Przez co, nie jest tak łatwo na nich natrafić. A szkoda,

bo ich oba albumy "Forced to Kill" i "Phantom Fury" zawierają dobry tradycyjny

heavy metal, który może wielu sprawić radość. Także jak nie przebrniecie

prez wywiad to koniecznie poszukajcie muzyki Headless Beast. Moim zdaniem

warto!

HMP: Headless Beast istnieje od roku 1999,

to ponad 20 lat już minęło, a na koncie ma

tylko dwa pełne albumy. W ten sposób nie

zawojujecie sceny, nie mówiąc o zdobyciu

wielu fanów. Z jakich powodów tak rzadko

wydajecie swoje płyty?

Ingo Neuber: Odpowiedź na to pytanie jest

bardzo prosta: od początku nie jest to zespół

na cały etat, robimy to też bez wsparcia, więc

zawsze zajmuje nam to trochę więcej czasu

niż formacjom, które zajmują się muzyką na

pełen etat. Bywają też nie zaplanowane, ale

niestety nieuniknione zmiany w składzie.

Gdyby zależało to od nas, nowy album

Headless Beast pojawiałby się co najmniej

co trzy lata. Jednak różne czynniki wpływają

na tworzenie nowego albumu. Najpierw, nowe

kompozycje muszą zostać napisane. Ale to

najmniejszy problem. Zawsze mamy wystarczająco

dużo pomysłów. Ale to, co pochłania

bardzo dużo czasu to selekcja odpowiednich

gitarowych riiffów, melodii i refrenów, które

pasowałyby do Headless Beast i jest to najważniejsze

kryterium, w dodatku muszą wymiatać.

W mojej opinii jest to też ważne przy

kreowaniu dobrego nagrania, by mieć ogólny

koncept, co do tonacji, tempa i stylu. Nasze

albumy zawsze zawierają dwanaście utworów.

Z tego powodu album musi być skomponowany

w taki sposób, by utrzymywał określone

napięcie poprzez całą jego długość i nie nudził

się po czwartym utworze. To może być

osiągnięte jedynie poprzez błyskotliwą aranżację,

zmienne tonacje i tempa. Nasze kompozycje

w dodatku mają różną strukturę.

Wracając do sedna, heavy metal nie powstaje

na skutek naciśnięcia guzika. Niektóre rzeczy

po prostu same wylatują spod twojej dłoni,

inne wymagają więcej czasu i inspiracji. Jak

już wspomniałem, prowadzimy zespół w niepełnym

wymiarze godzin. Wszyscy mamy

Foto: Headless Beast

długi i męczący dzień w pracy, więc jedynie

wieczory, noce czy weekendy pozostają nam

na tworzenie nowej muzyki. Ale nawet wtedy

często ma się inne zobowiązania. To ważne,

by nie zaniedbywać swojego otoczenia na

rzecz heavy metalu. Mamy też żony, dziewczyny,

przyjaciół, rodziny. Do tego sami jesteśmy

fanami i często chodzimy na koncerty

innych zespołów. Następny istotny punkt to

czas. Jak wspomniałem zawsze są zmiany w

składzie, przez co dużo czasu zajmuje nam

wzajemne zaznajomienie się. Głównie mieliśmy

zmiany na stanowisku wokalisty, co też

kosztowało nas duzo czasu. Jeśli spojrzysz na

line-up od "Never Too Late", możesz zobaczyć,

że nie było żadnych zmian oprócz tych,

za mikrofonem. Jeżeli chodzi o nagranie płyty.

Mieliśmy też zmianę w składzie pomiędzy

płytami. Nasz wokalista, którego można usłyszeć

na "Never Too Late", zostawił nas krótko

przed nagraniem studyjnego albumu "Forced

to Kill", bo nie czuł się na siłach, co do

nadchodzącej produkcji. Instrumenty nagraliśmy

już na przełomie lat 2008/2009. Jednak

by ukończyć nagrania musieliśmy poszukać

nowego wokalisty. Znaleźliśmy go - Jürgena -

pod koniec 2009 roku. Jednakże on też wymagał

odpowiedniego czasu na przygotowanie

się do studia i dlatego mógł dokończyć nagrania

dopiero w 2010 roku. Potem przyszedł

mix i mastering, ukończenie grafiki do bookletu

i potem ponowne zaprojektowanie głównej

okładki. W ten sposób "Forced to Kill"

nie mogło zostać wydane wcześniej niż przed

styczniem 2011r. W roku 2012 z powodów

zawodowych Jürgen nie miał już czasu dla

zespołu. Potem mieliśmy godnego następcę

wczasie występów na żywo, Dietera Kicka.

Dużo z nim graliśmy. Jednak Dieter nie miał

czasu na zaangażowanie się w realizację nowej

płyty. Pierwsze utwory na "Phantom Fury"

były już gotowe w roku 2014. Potem nastało

pytanie, kto powinien zająć się nowymi

tekstami. Z "Forced to Kill" było tak, że

Jürgen Lugerth - przyjaciel i fan zespołu - napisał

część tekstów. Resztą została napisana

przeze mnie i naszego basistę. Teraz przy

tworzeniu "Phantom Fury" ponownie zostaliśmy

postawieni przed tym samym pytaniem.

Jednak z racji, że teraz miałem możliwość

napisania tekstów i zaaranżowania szkiców

linii wokalnych jako gitarzysta, większość

tekstów na obecnym albumie wyszła

ode mnie. Kosztowało nas to dodatkowy czas

poza instrumentalnymi aranżacjami utworów.

Było to ważne dla mnie, by zaprojektować

spójny, interesujący i bieżący koncept tekstowy,

jak na "Forced to Kill". Jürgen Lugerth

ponownie mnie wsparł i tak daliśmy radę

stworzyć teksty bez wokalisty. W roku

2016 Jürgen ponownie był dostępny dla

Headless Beast. Byl też moim ulubionym

wokalistą, bo jego głos po prostu pasuje idealnie

do naszych kompozycji. W 2016r. wszystko

zostalo ukończone, z wyjątkiem solówek.

W 2017r. nagrałem solówki w studio a

Jürgen zaśpiewał teksty na nową płytę. Z racji,

że nie byliśmy zadowoleni z pierwszego

mixu w 2017 roku, pozwoliłem naszemu producentowi

Vagelisowi Maranisowi zmiksować

i zmasteringować album ponownie w

2018 roku. Oczywiście to spowodowało też

opóźnienie, bo studio nie było od razu dostępne,

ale dla nas było to warte. Dobrze, że

zmiksowaliśmy go jeszcze raz, w przeciwnym

wypadku nie miałby brzmienia jakie ma obecnie.

Po tym zdecydowaliśmy się wdrożyć nowy

koncept sprzedaży. Dotychczas pracowaliśmy

z zamówieniami pocztowymi i mieliśmy

też kontrakty z wybranymi dystrybutorami.

Od początku sami zajmowaliśmy się sprzedażą,

co też okazało się być dobrą decyzją.

Jesteśmy niezależni, mamy pełne prawa oraz

kontrolę nad naszymi utworamii i najważniejsze,

że przychody ze sprzedaży zostają z nami.

To umożliwia nam pokryć koszty studia i

produkcji albumu. Większość grup, która gra

w naszej lidze i ma kontrakt płytowy zazwyczaj

płaci dodatkowo, poza tym musiała pozbyć

się wszystkich praw i nie ma żadnej kontroli

nad swoimi kompozycjami. W dodatku

grupy, które wybierają tą ścieżkę nie mają takiej

samej artystycznej wolności jak my i wytwórnie

wpływają na ich kompozycje oraz

projekty konceptów. To coś, czego nigdy nie

174

HEADLESS BEAST


chciałem. Możemy robić to, co chcemy i nie

jesteśmy przywiązani do nikogo. To jest wolność!

Zebranie wszystkiego razem i zawarcie

kontraktów również zajęło dużo czasu. Musisz

zaznajomić się z wieloma prawnymi sprawami

i też zrozumieć biznes. Właściwie zajmuję

się sprawami, którymi zazwyczaj zajmują

się ludzie od sprzedaży w wytwórni. To

także obejmuje promocję i tłoczenie. Też zajmuje

to sporo czasu. Tak to są wszystkie powody,

dla których wydanie nowego albumu

zajmuje nam więcej czasu niż innym grupom.

Myślę, że to zrozumiałe dla każdego.

Jest to na tyle dziwne, bo wasza muzyka jest

konkretna, świetnie wymyślona, wyśmienicie

zagrana, brzmi świeżo oraz wpada w

ucho. Wiele zespołów z gorszymi pomysłami

z powodzeniem od lat prosperuje na

scenie. Czego Wam zabrakło aby zaistnieć

na tej scenie, nie mówcie, że tylko szczęścia...

Zgadza się. Z naszymi płytami i muzyką nie

musimy wstydzić się przed nikim. Oczy-wiście,

trochę szczęścia też jest tego częścią, ale

przede wszystkim był to zawsze problem czasowy,

bo jak już wspomniałem, zespół to dla

nas jedynie hobby i nie zarabiamy nim na

życie. By zrobić progres, tak jak było to sformuowane

w twoim pytaniu, nie można

prowadzić zespołu w niepełnym wymiarze

godzin, ale przejść na profesjonalny tryb.

Jednakże, oznacza to, że zmieniasz bezpieczeństwo

stabilnej i dobrze płatnej pracy na

ryzyko ewentualnego skończenia na ulicy.

Myślę, że 30 czy 40 lat temu było łatwiej, bo

były to inne czasy i większe prawdopodobieństwo

na ustawienie się. Zespoły popularne

dzisiaj zrobiły to wiele lat temu. To działa

jedynie w przypadku młodych zespołów, jeśli

są one sponsorowane, czy to przez ich rodziców,

czy w inny sposób. Nie chodzi tu o

potencjał czy muzykę, ale o ekonomiczne powody.

Muzycznie bezpośrednio nawiązujecie do

dokonań Judas Priest i ogólnie brytyjskiego

grania z pod znaku NWOBHM, ale jest

też klimat niemieckiego grania, coś w rodzaju

dokonań Accept, U.D.O. czy Stormwarrior.

Jakie faktyczne są wasze inspiracje?

Zespoły jak Accept, Judas Priest i AC/DC są

oczywiście ogromnymi inspiracjami w naszej

muzyce. Nasz wokalista jest pod dużym

wpływem Ronniego Jamesa Dio i Steve'a

Lee z Gotthard. To były zespoły, które wymiatały.

Jest wiele aktów, które technicznie są

idealne, ale brakuje im wymiatającego elementu.

Potem są zespoły, które docierają do

sedna i po prostu wymiatają. To są nasze

wpływy. Moją muzyczną inspiracją jest głównie

hard rock i heavy metalowe zespoły z lat

80. Zwłaszcza angielskie zespoły z ery NW

OBHM, czy klasyczni przedstawiciele Teutonic

Steel. To, co ma na mnie mniejszy

wpływ to amerykańskie formacje. Bardzo lubię

to, że europejskie kapele kładą większy

nacisk na czyste struktury utworów i chwytliwe

refreny. Amerykańskie zespoły są czasami

zbyt techniczne i zagmatwane.

Nie staracie się na nowo wymyśleć koła,

gracie według przyjętych zasad w tradycyjnym

heavy metalu. Wasze kompozycje są

typowe z wyraźnym wykorzystaniem zwrotek,

refrenów, bridge'u, itd. Sama muzyka

Foto: Headless Beast

jest w sumie też prosta. Za to każdy z utworów

ma swój indywidualny atrakcyjny i cięty

riff, wyśmienitą melodię oraz konkretne i

intrygujące solo. W czym tkwi sekret waszego

pomysłu na muzykę?

Jestem wciąż bardzo old schoolowy jeżeli chodzi

o proces tworzenia nowych kompozycji.

Gitarowy riff jest dla mnie dobry, jeśli wymiata.

Innym słowami, gdy gram riff, moja głowa

i stopa muszą się bujać a w mojej głowie musi

być uczucie agresji, rebelii i rock'nrolla. Jeśli

tak nie jest, riff nie jest dobry. Kawałki Headless

Beast są tworzone przez wewnętrzne

przekonanie, a nie przez rozum. Nie jesteśmy

technicznym zespołem, ale wciąż pozostajemy

w tradycji tego, czym heavy metal był na

początku ery NWOBHM. To oznacza, że

chcę używać moich gitarowych riffów, by

przekazywać złość, agresję i rebelię, które poruszają

również mną. Kiedy to osiągam, wciąż

ważne jest, by dla utworu znaleźć chwytliwy i

uderzający refren. Myślę, że to istotne, gdy

słuchacz słyszy refren i wie jaki tytuł ma kawałek

i jak leci sam refren. To zawsze sprawia

mi kłopot, gdy słucham utworów innych

zespołów, gdzie najpierw trzeba szukać prawdziwego

refrenu i tytułu. W mojej opinii

musisz przejść do sedna sprawy w refrenie.

Muzycznie krąży to też wokół riffów i

zwrotek. Całość jest poźniej dopracowana jedną

czy dwiema melodycznymi solówkami.

Ważne jest dla mnie, by kompozycja miała

wyrażny główny temat. To jego ważna atrakcja

muzyczna, można powiedzieć. Aranżacja

może być udekorowana poprzez intro czy outro

i odpowiednie środkowe części. To była

mała wyprawa w głąb procesu tworzenia

kompozycji. Chciałbym powiedzieć, że jeśli

obchodzisz się odpowiednio z tematem, jest

to dość czasochłonne, by znaleźć odpowiednią

kompozycję. Moje przekonanie jest takie,

że każdy kawałek może funkcjonować samodzielnie

i jest od razu rozpoznawalny poprzez

intro czy riffy. By to osiągnąć, musisz ciągle

nad nim pracować. Riffy i części utworu wyrzucasz

albo ponownie dokładasz, aż powstanie

spójne brzmienie. W dodatku możesz zawsze

włączyć nowe wpływy i techniki gry, by

uniknąć powtarzalności.

Mimo prostoty wasze kawałki szybko wpadają

w ucho, głowa sama chodzi, a na nóżka

przytupuje. Po prostu mają coś, co każdego

fana tradycyjnego heavy metalu porywa i

uwodzi...

Gramy klasyczny heavy metal, taki jak był

zdefiniowany w latach 80. Z uderzającymi

gitarowymi riffami, chwytliwymi refrenami i

melodjnymi solówkami. Nie ma wielu grup,

które grają ten rodzaj muzyki. Wszyscy lubimy

heavy metal z lat 80. i zawsze pozostaliśmy

wierni temu stylowi, nawet w czasach, gdy

ten rodzaj muzyki był kompletnie zapomniany.

Gdy przyszło do pisania muzyki, nie byliśmy

pod wpływem żadnych trendów i nie

przywiązywaliśmy uwagi do tego, co jest w

modzie, a co nie jest. W naszej muzyce możesz

usłyszeć rock'n'roll, rebelię i brud ulicy.

Wszyscy dorastaliśmy w zwykłych warunkach

i nic nie było nam dane. Wyraża się to

również w pisaniu utworów. Kawałki Headless

Beast muszą cię ruszyć. Tylko wtedy,

gdy głowa zaczyna się kiwać a stopa przytupuje

i czujesz bunt, jest naprawdę dobra. Jednakże

staramy się zaoferować naszym słuchaczom

określony muzyczny i tekstowy poziom.

To odróżnia nas od wielu obecnie odnoszących

sukcesy grup, które nie mają znaczenia.

Przez kilka lat już rozprzestrzenia się

trend sztucznie nadmuchanego pop metalu,

który brzmi jak muzyka pop. Nadaje się to

tylko do celów rozrywkowych i imprezowych.

Muzyka jest płaska i łatwa do skonsumowania,

ale nie ma już tego buntowniczego elementu,

który charakteryzuje oryginalny

heavy metal. Heavy metal był pierwotnie ruchem

przeciwko mieszczaństwu i establishmentowi.

Wiele grup zagubiło ten sens, lub

muzycy przeszli do środowiska, które jest dalekie

od rzeczywistości. Jest to odzwierciedlo-

HEADLESS BEAST 175


ne w nieistotnych tekstach tych grup. Headless

Beast zapewnia, że nie daje ludziom

śmieci, tylko łączy ciężką muzykę ze znaczącymi

i prawdziwymi konceptami z życia, co

powinno zainspirować słuchacza do myślenia.

Dla waszej muzyki charakterystyczny jest

też głos Jürgena Witzlera, jest mocny, szorstki

ale Jürgen potrafi zaśpiewać również

wysoko oraz subtelnie...

Oj, potrafi!

Choć gracie tradycyjny heavy metal to nie

staracie się na siłę brzmieć oldschoolowo, po

prostu korzystacie z tego co współczesne

studio wam daje. Z jakich powodów uważacie,

że takie podejście do nagrywania jest

lepsze?

Myślę, że to podejście jest najlepsze, bo łączy

ono dwie sprawy - tradycję i nowoczesność.

Nasze komponowanie kawałków jest klasyczne,

ale to nie oznacza, że nasze brzmienie

musi być staroświeckie. Są zespoły, które tak

robią. Piszą klasycznie, ale również nagrywają

w klasyczny sposób, używając technik sprzed

30 lub 40 lat. Jednakże w mojej opinii te produkcje

brzmią starodawnie. Brak im presji,

transparentności siły, którą nagranie heavy

metalowe musi obecnie mieć, by się wyróżnić.

Ale nie ma to nic wspólnego z użytym sprzętem.

My również używamy tradycyjnego

sprzętu. Na przykład, nagrałem gitary klasycznymi

modelami Gibsona. Dokładniej mówiąc,

za pomocą Gibsona Les Paul, bo ma

dużo mocy wynikającej z jego natury, Natomiast

solówki nagrałem za pomocą Gibsona

SG. Wzmacniacz, którego użyłem to Engl Savage

120 z 1990 roku. To bardzo tradycyjny

i klasyczny sprzęt. Ale do nagrania dźwięku z

głośników wzmacniacza użyliśmy supernowoczesnych

mikrofonów. Jeden do wyższych,

drugi do średnich i jeden do basu. Inne technologie

z miksera były również nowoczesne.

Nagrywaliśmy też w Pro Tools, oczywiście, bo

jeśli chciałeś nagrać produkcję, która zawiera

12 utworów używając tradycyjnego magnetofonu

szpulowego, nie byłeś w stanie już za nią

zapłacić. W dodatku dzisiejsza technologia

jest zaawansowana do tego stopnia, że różnica

pomiędzy analogiem a cyfrówką (jak np

w nagraniach z lat 1990) jest niesłyszalna. W

tamtym czasie, ta technologia była wciąż dość

nowa. Były to produkcje, o których mówiono,

że brzmią jak plastik. We wczesnych latach

2000, wiele nowych zespołów metalowych

celowo próbowało brzmieć w ten sposób, ale

to była przelotna moda. Headless Beast zawsze

działał niezależnie od wszelkich fanaberii

czy trendów, oczywiście, coś takiego nie

odnosi się też do naszego brzmienia. Staramy

się nagrywać klasyczny heavy metal - wolny

od trendów - w jego współczesnym brzmieniu.

Poprzez współczesy mamy na myśli, że

używamy nowoczesnej technologii, by stworzyć

jak najlepsze nagranie klasycznych instrumentów.

Potem jest ta czysta i pełna

energii produkcja, która jest transparentna,

byś mógł usłyszeć każdy instrument i wokale.

Jednym z sekretów takiego nagrywania jest

to, że masz doświadczonego i zdolnego faceta

za konsolą, który zna się odpowiednio na technologii.

"Forced To Kill" i "Phantom Fury" dzieli

dziewięć lat różnicy, lecz w muzyce czy strukturach

utworów nie wyczuwa się różnicy,

Foto: Headless Beast

tak jakby dzieliły je co najwyżej rok różnicy.

Świadczy to o tym, że jesteście w pełnik

ukształtowanymi muzykami z konkretnym

spojrzeniem na heavy metal...

"Phantom Fury" reprezentuje dalszy rozwój i

kontynuację drogi, która była rozpoczęta na

poprzednim albumie "Forced to Kill". Główną

różnicą w porównaiu do poprzedniego wydania

jest to, że struktury kawałków są bardziej

zawiłe i złożone. Ale zawsze upewniałem

się, żeby kawałki miały charakterystyczny

gitarowy riff i dość chwytliwy refren. W

dodatku gitarowe solówki stały się bardziej

interesujące, dłuższe i bardziej metodyjne. Linię

wokalne obejmują również szersze spektrum

i stały się bardziej wymagające. Przy

tempach i tonacjach zwróciłem też większą

uwagę na różnorodność. Generalnie można

powiedzieć, że "Phantom Fury" brzmi dojrzalej

niż poprzedniczka. Moim celem było

kontynuowanie kierunku "Forced to Kill",

ale również pokazanie rozwoju naszej muzyki.

Nic nie wiem na temat waszej debiutanckiej

EPki "Never to Late", co możecie o niej powiedzieć?

EPka "Never to Late" była naszym pierwszym

wydawnictwem pod nazwą Headless

Beast. Nagraliśmy ją w małym studiu blisko

naszego rodzinnego miasta Ulm. Wtedy sami

przeprowadziliśmy cały proces produkcji i zatrudniliśmy

tylko inżyniera dźwięku do nagrań.

EPka ta zawiera sześć utworów, wszystkie

to oryginalne kompozycje. Od początku

graliśmy nasze własne kompozycje, bo nie

chcieliśmy robić coverów i mieliśmy wystarczająco

pomysłów na swoje kawałki. Są one

miksem hard rocka i heavy metalu, co wynika

oczywiście z różnych muzycznych inspiracji

członków zespołu. Na EPce "Never to Late"

śpiewa nasz wcześniejszy wokalista Chris,

który w przeciwieństwie do jego następcy,

miał ostrzejszy głos. Więc Chris był bardziej

rock'n'rollowym wokalistą, ale nie metalowym

piosenkarzem. Jako kontrast podam, że nasz

perkusista wtedy był zagorzałym fanem powermetalu.

W tamtym czasie nie znaleźliśmy

jeszcze naszego stylu. W kompozycjach

wszystko działo się bardziej lub mniej na wyczucie.

Wtedy nie przejmowałem się tak naprawdę

różnorodnością tonacji i temp. Co do

solówek, były one znacznie bardziej melodyjne

i chwytliwe niż w późniejszych nagraniach.

Wszystko było proste i na widoku. Ale te kawałki

wciąż fajnie się gra. "Born in Darkness"

nadal jest integalną częścią naszej setlisty.

Jest to już wydawnictwo niedostępne. Macie

w planach jego reedycję?

To prawda. Latem 2019 roku sprzedałem

ostatnie kopie "Never to Late". To była już

druga edycja tej EPki. Co ciekawe, po wydaniu

naszego albumu "Forced to Kill" sprzedaliśmy

więcej kopii "Never to Late" niż wcześniej.

To dlatego, że wiele fanów kupiło EPkę

przy okazji zakupu albumu "Forced to Kill".

Zauważyłem podobne zachowanie po wydaniu

"Phantom Fury". Sprzedaż "Forced to

Kill" również wzrosła. Na ten moment nie

planuję trzeciej edycji "Never to Late". To

znaczy, że każdy kto posiada kopię, ma szansę

na to, że posiada bardzo poszukiwany kolekcjonerski

produkt!

Macie świetnie wymyślony image, mam na

myśli postać bezgłowego jeźdźca, takie gadżety

zwracają uwagę w heavy metalowych

kręgach i ułatwiają zdobycie popularności...

By odpowiedzieć na to pytanie muszę zagłębić

się nieco w historię zespołu. Do roku

2004 nazywaliśmy się Beasts of Bourbon.

Krótko przed tym, jak chcieliśmy wydać naszą

EPkę "Never Too Late", odkryliśmy, że

w Australii działa już zespół o takiej samej

nazwie. Grali oni przed The Rolling Stones

i Pink Floyd, więc koniecznie musieliśmy nadać

naszemu zespołowi nową nazwę. Z tego

powodu usiedliśmy i zrobiliśmy burzę mózgów,

której rezultatem było około stu dwudziestu

sugerowanych nazw. Po zawężeniu

ilości propozycji, wreszcie nazwa Headless

Beast została wybrana jako nowa nazwa zespołu.

Wszyscy wierzyliśmy, że nazwa jest

dobra, bo z jednej strony słowo "Beast" było

używane przez innych, a z drugiej strony było

łatwe do skandowania na koncercie. Po raz

pierwszy spotkałem się z historią bezgłowego

jeźdźca, gdy obejrzałem film "Sleepy Hollow".

Postać bezgłowego jeźdźca w filmie była

idealną wizualizacją naszej nazwy. Od razu

mnie to zelektryzowało. To dlatego od tamtego

czasu bezgłowy jeździec jest na naszych

okładkach.

176

HEADLESS BEAST


Foto: Headless Beast

Foto: Headless Beast

Obie okładki wyglądają świetnie, opowiedzcie

o ich autorach oraz o samych pomysłach

na te okladki?

To, co wyróżnia nas od innych grup to graficzny

zamysł naszych ilustracji. W kontraście

do większości zespołów, mamy prawdziwe,

ręcznie malowane okładki, które zostały wykonane

indywidualnie według naszych idei co

do tematyki albumu i również istnieją jako

prawdziwe akrylowe malowidła na płótnach o

wymiarach 40 na 40. Specjalną cechą naszych

szat graficznych jest to, że każda kompozycja

jest odzwierciedlona w formie postaci, przedmiotów

czy symboli na okładce. Tak było już

z naszym albumem "Forced to Kill" i tak samo

jest z "Phantom Fury". Centralny motyw

naszych okładek to zawsze nasza maskotka,

bezgłowy jeździec, który reprezentuje nazwę

zespołu. Było to dla nas ważne, by nasze

okładki miały bezpośrednie połączenie z zespołem

i tekstami naszych kawałków. Bezgłowy

jeździec pojawia się na okładce "Forced to

Kill" po raz pierwszy. Z racji, że "Forced to

Kill" to nasza debiutancka płyta, okładka powinna

wyjaśniać nazwę Headless Beast. Bezgłowy

jeździec jest teraz naszą maskotką i

znajduje się na naszych obecnych koszulkach.

W dodatku, wszyscy lubimy ręcznie malowane

okładki z lat 80., jak te Iron Maiden. Zawsze

fascynowało nas to, gdy słuchasz płyty

czy winylu i możesz też spojrzeć na interesującą

okładkę, gdzie zawsze możesz znaleźć

nowe szczegóły. Naszym pierwszym wyborem

był artysta Markus Vesper z Bremy, bo

uważamy, że jego prace są świetne. Jest jednym

z niewielu artystów, którzy wciąż tworzą

ręcznie malowane okładki, które później

istnieją jako prawdziwe malowidła na płótnach.

Markus stworzył okładkę według moich

pomysłów i specyfikacji. Było to dla mnie

ważne, by zawartość utworów mogła być znaleziona

na okładce. Markus zrobił świetną robotę.

Markus jest wielkim fanem metalu i polubił

też historię bezgłowego jeźdźca i od razu

entuzjastycznie przyjął mój koncept. Okładka

"Forced to Kill" jest monochromatyczna,

czarno-czerwona. Co jest powodem, że jest

tak ciemna? Czerwony to jedyny kolor, jaki

był użyty. Ale to jest właśnie interesujące. W

tamtym czasie nie było żadnego innego zespołu,

który użył okładki w tych kolorach.

Wyróżnia się z tłumu i ma wysoką wartość

jeśli chodzi o rozpoznawalności. Pasuje również

idealnie do naszego stylu muzycznego.

Bo przecież jakie inne kolory niż czerwony i

czarny pasują lepiej do heavy metalowego zespołu?

Bezgłowy jeździec otrzymał aktualizację

na okładce "Phantom Fury". Stał się bardziej

nowoczesny w zgodzie z tematem albumu

i ma elementy cyborga. Dodatkowo nie

jest już kontrolowany przez wiedźmę z jego

odciętą czaszką, ale poprzez bezprzewodową

transmisję danych. Kolor okladki "Phantom

Fury" jest ponownie monochromatyczny, ale

tym razem w kolorze niebieskim i żółtym. Jednym

wyjątkem jest świecący na zielono

smartphone małego chłopca na tylnej okładce.

Podkreśla to, że jesteśmy komtrolowani

zdalnie przez nasze smartphony. Ta scena

jest wizualnie powiązana z kawałkiem "Virtual

Abyss". Bezrozumna ludzkość ponownie

uderza niemiłosiernie w innych tematach

przedstawionych na "Phantom Fury". Dlatego

bezgłowa bestia czy bezgłowy jeździec jest

wciąż aktualnym i idealnym symbolem dla

rzeczy, które dziś nas poruszają, a także pomagają

nam określić naszą przyszłość. Ludzkość

nadal zachowuje się nierozumnie. Jak w

kompozycji "Headless Beast": żniwiarz zbiera

swój plon!

Czy wasze teksty dotyczą również bezpośrednio

jeźdźca bez głowy i podobnych tematów?

Temat historii bezgłowego jeźdźca jest przedstawiony

w dwóch utworach na "Forced to

Kill". To z jednej strony kawałek "Black Rider",

który opisuje niebezpieczeństwo płynące

z bezgłowego jeźdźca, a z drugiej strony tytułowy

utwór "Forced to Kill". Tekst "Forced to

Kill" opowiada o fakcie, że bezgłowy jeździec

działa zdalnie i jest zmuszony każdej nocy

jechać, by obcinać głowy złym ludziom. By

zrozumieć tekstową zawartość tych dwóch

kawałków, powinieneś obejrzeć film "Sleepy

Hollow". Wtedy zrozumiesz o czym jest mowa

i jak idealnie ta postać wizualizuje Headless

Beast. Co ciekawe, historia bezgłowego

jeźdźca jest również najstarszą baśnią w Stanach

Zjednoczonych, którą irlandcy imigranci

przynieśli do Ameryki w XVII wieku. Dlatego

ta historia jest tam bardzo rozpowszechniona.

Dodatkowo, nazwa Headless Beast

może być interpretowana jako symbol często

bezmyślnie zachowującego się społeczeństwa

(bez głowy). Bezgłowy jeździec jest tego idealnym

symbolem. Inspiracją dla tytułu albumu

"Phantom Fury" była operacja Phantom

Fury, która była ofensywą amerykańskich i

irakijskich żołnierzy przeciwko miastu Fallujah.

W rezultacie wojny, miasto wyrosła jako

buntownicza twierdza w czasie amerykańskiej

okupacji. Operacja rozpoczęła się 8 listopada

2004r. Amerykańskie wojsko ogłosiło po bitwie,

że była to najcięższa walka domowa od

bitwy o Hue w Wietnamie, która miała miejsce

w 1968r. Tak ciężko prowadzona walka

jest często również naszą codzienna bitwą w

normalnym cywilnym życiu. Często to te same

środki, które są używane na wojnie, jedynie

w cywilny sposób. Każdego dnia mamy

własną wojnę domową. Czy to w pracy, na

ulicy, w sąsiedztwie czy życiu publicznym.

Społeczny konsensus z lat 80. czy 90. nie jest

już dostępny w tej formie. Zamiast tego społeczeństwo

jest podzielone i istnieje czarnobiały

sposób myślenia. W dodatku, jest teraz

określona podstawowa agresja w społeczeństwie,

która jeszcze kilka lat temu nie istniała

w tej formie. Zwrot Phantom Fury opisuje ten

stan bardzo dobrze. To dlatego nadałem taki

tytuł albumowi i głównemu utworowi. Jego

tekst nie jest jednoznaczny. Z jednej strony

odnosi się do bitwy i walki podczas wojny, z

HEADLESS BEAST 177


drugiej do naszej codziennej walki, którą musimy

prowadzć w naszym cywilnym życiu.

Uważam słowo Fury za interesujące w kontekście

naszej nazwy. Większość naszej generacji

dorastała jako dziecci z serią telewizyjną

"Fury". Gdzie główną rolę grał koń, który

często myśli i zachowuje się jak człowiek.

Z racji, że maskotka Headless Beast to bezgłowy

jeździec noszony przez konia, to powiązanie

jest dodatkowo interesujące. Więc w

kontekście zawartości poprzedniego albumu

"Forced to Kill", most pomiędzy bezgłowym

człowieczeństwem a zespołem Headless

Beast został zniszczony. "Phantom Fury" nie

jest koncepcyjnym albumem a każda kompozycja

może istnieć samodzielnie. Jednak

jest coś takiego jak czerwona nić, która tematycznie

wiąże utwory ze sobą.

Do tej pory żadna z wytwórni nie wyraziła

zainteresowania wami? Czy też należycie

do formacji, które chcą mieć wszystko pod

swoja kontrolą?

W przeszłości mieliśmy kilka propozycji od

małych i średnich wytwórni. Jednakże, my

wydajemy sami swoje albumy tylko dlatego,

że warunki oferowane podziemnym zespołom

przez większość wytwórni są bardzo jednostronne

i niewystarczające. Głownie jest to

spowodowane faktem, że zespoły zazwyczaj

mają za mały budżet na nagrania, mix i mastering.

Kapela musi potem podjąć decyzję czy

zamknąć się w tym budżecie, poświęcając jakość,

czy też jej członkowie finansują resztę

kosztów z własnych kieszeni. Wiele formacji

w ten sposób nawet zadłuża się. Z drugiej

strony formuje to współpracę, niemniej

wszystkie prawa do nagrań należą do wytwórni.

Jeśli wytwórnia potem na przykład

zdecyduje, że nie wyda nagrania czy nie będzie

go wspierać, bo nie wierzy w jego sukces,

Foto: Headless Beast

zespół nie może nic z tym zrobić. Praca, energia

i czas, który zespół wkłada w nagrania nie

jest brany pod uwagę. Kolejnym aspektem

jest to, że bandy nie otrzymują prawie nic ze

sprzedaży nagrań. Jedynym sposobem na to,

by coś zyskać z powrotem są występy na żywo.

Ale tutaj też często jest brak wsparcia ze

strony wytwórni, więc w gruncie rzeczy zespoły

muszą radzić sobie same. To dlatego z

Headless Beast podjęliśmy inną drogę. Z racji

tego, że wszyscy pracujemy, byliśmy w stanie

zapłacić za nagrania w studio, mix i mastering

niezależnie od wsparcia wytwórni. Byliśmy

również w stanie zrealizować grafikę,

tak by odzwierciedlała nasze pomysły i bez

ograniczeń. Mamy też wszystkie prawa do

nagrań. Możemy zrobić z nimi co chcemy i

nie jesteśmy zależni od nikogo. Obecnie Internet

oferuje możliwość sprzedawać płyty samemu.

Generalnie polegamy na czterech filarach

własnej sprzedaży: sklep internetowy na

naszej głównej stronie, cyfrowe sprzedaże,

sprzedaże na koncertach i poprzez wybranych

dealerów. Nasz nowy album "Phantom

Fury" jest dostępny wszędzie jako płyta CD i

jest cyfrowo do pobrania, a także na znanych

serwisach streamingowych. Płyta może być

zamówiona przez Amazon lub nasz sklep internetowy.

Co do cyfrowego pobrania, album

czy poszczególne kawałki można pobrać

indywidualnie na iTunes lub Amazon music.

Nasze utwory można streamować na wszystkich

portalach takich jak Spotify, Deezer,

Apple Music czy Google Play Music. Praca z

renomowaną wytwórnią może być bardzo pomocna,

ale jak mówiłem, zawsze zależy to od

proponowanych warunków.

Uważacie, że Internet i inne platformy społecznościowe

wystarczą aby samemu odpowiednio

wypromować zespół?

Pytanie zawsze brzmi, co chcesz osiągnąć i co

jesteś w stanie poświęcić. Generalnie możliwości,

jakie daje Internet są błogosławieństwem

dla podziemnych zespołów czy kapel

bez kontraktu. Internet umożliwia promocję i

dystrybucję nośników muzycznych i merchandise'u.

Plusem jest też rosnąca cyfrowa

dystrybucja poprzez serwisy streamingowe

czy strony z pobraniami. Możesz zajmować

się tym sam dość niedrogo i łatwo. Posiadanie

własnego sklepu internetowego jest też dość

łatwe do operowania i fani z całego świata

mogą zamawiać bezpośrednio od zespołu.

Większość zamówień obecnie i tak jest przetwarzana

internetowo. Nie jest ważne, czy kupujący

zamawia od wytwórni w sklepie internetowym

czy od zespołu. Myślę, że radzimy

sobie całkiem nieźle z tym koncepcie sprzedaży.

Dane sprzedażowe i zapotrzebowanie

światowe to potwierdzają. To jedna z zalet

ery internetowej, możesz teraz zrobić wiele

rzeczy samemu, które kiedyś wymagały posiadania

wytwórni. Dzięki naszemu sklepów internetowemu,

ludzie z calego świata mogą

kupić nasze płyty, koszulki czy naszywki.

Nieważne, czy ktoś ze Stanów, Australii, Japonii

interesuje się nami, wszyscy mogą zamówić

te rzeczy bezpośrednio od nas. Różnica

dla kapeli jest jednak taka, że jeśli masz

swój sklep internetowy, cały przychód idzie

do zespołu i jest wartościową częścią pokrywania

kosztów studia, produkcji nagrań i

wszystkiego innego. Gdy sprzedajesz poprzez

wytwórnię, przeciętnie około dziesięciu procent

przychodów ze sprzedaży otrzymuje

zespół. Reszta zasila wytwórnię albo jest przeznaczana

na koszty czy opłaty. W dodatku

zespół nie ma wtedy żadnego wpływu na ceny.

Zadaję więc pytanie: z jakiego powodu nie

mielibyśmy kontrolować naszej sprzedaży?

Nawet jeśli gdzieś możesz wciąż kupić fizyczne

nośniki w mieście. W Niemczech są trzy

olbrzymie sieci handlu detalicznego jak Media

Markt, Saturn czy Müller. Ale nawet one

mają na miejscu jedynie nagrania, które są na

listach przebojów czy popularnych grup, które

i tak się sprzedadzą. Jeśli chcesz kupić album

średniej wielkości bądź małego zespołu,

dealer musi zamówić je online.W tym wypadku

kupujący oszczędza sobie kłopotu i zamawia

bezpośrednio ze sklepu internetowego

czy Amazonu. To wygodniejsze i zazwyczaj

też tańsze. Dlatego nie potrzeba już wytwórni

do fizycznej dystrybucji nośników muzyki.

Wytwórnia jest bardziej przydatna pod

względem kontaktów i sieci dystrybucyjnej,

czy też w momencie, gdy mniej znany zespół

może zagrać jako support przed tą bardziej

znaną. Ale nawet tutaj zasada "pay to play"

utrwaliła się w ciągu ostatnich dziesięciu lat.

Oznacza to, że wytwórnia organizuje miejsce

na wsparcie trasy koncertowej dla mniejszego

zespołu, ale zespół też musi za to zapłacić. Z

reguły są to pięciocyfrowe kwoty w euro.

Więc nie ma miejsca na ceregiele. W zamian

support ma możliwość zaprezentowania się

szerszej publiczności. Nie mają jednak wpływu

na terminy. Innymi słowy, jeśli robisz coś

takiego, kapela musi być cały czas czujna i

być w stanie elastycznie reagować na opóźnienia.

Jeśli masz stałą pracę, nie da się tego

pogodzić. W związku z tym pojawia się następujące

pytanie: Na czym się skupić, na pracy,

która daje Ci środki do życia, czy wyjechać na

trasę, za którą musisz zapłacić? Jedyną nadzieją

może być to, że sprzedasz tyle towaru,

178

HEADLESS BEAST


że pokryje to część kosztów. Możesz zrobić

coś takiego, gdy jesteś bardzo młody i nadal

mieszkasz z rodzicami. Jeśli jednak masz więcej

niż 25 lat i nie odniosłeś jeszcze sukcesu,

z którego możesz zarabiać na życie, musisz

zadać sobie pytanie, czy to warte jest takiego

ryzyka. W latach 70. i 80. o wiele łatwiej było

zdobyc pozycję, bo nie było tak, jak dzisiaj.

Gdybyś był zaradny, stosunkowo szybko

mógłbyś odnieść sukces. Dziś jednak wszystko

jest nasycone, rozproszone i ustrukturyzowane,

tak, że artyści mają stosunkowo niewielką

swobodę rozwoju, jak na przykład 30

lat temu. Dlatego każdy musi zadecydować

sam, jaka droga jest dla niego odpowiednia.

My zdecydowaliśmy, że zarabiamy na życie

za sprawą naszych zwykłych posad i zajmujemy

się zespołem jako hobby, od którego nie

jesteśmy zależni finansowo. W temacie social

mediów, mogę powiedzieć co następuje: jest

to obustronne ostrze. Z jednej strony łatwo

jest dotrzeć to wielu ludzi, ale ma to swoją cenę.

Pytanie brzmi czy korzyści ją przewyższają.

Większość komentarzy jest nieistotna i

nie wnoszą one nic do zespołu. Z mojego doświadczenia

wynika, że ludzie, którzy piszą

najwięcej, nie są fanami, którzy kupują nasze

płyty lub chodzą na koncerty. W związku z

tym pojawia się pytanie, ile czasu można zainwestować

w komunikację w sieciach społecznościowych.

Możesz dotrzeć do wielu ludzi

przez krótki czas, ale masz czas, a przede

wszystkim ciekawe wiadomości, aby wzbudzić

zainteresowanie użytkowników. Jeśli

chcesz prowadzić to profesjonalnie, jest to

faktycznie praca na pełen etat. Jednakże rolą

i celem zespołu jest, by skupić się na kompozycjach

i muzyce.

Możliwości wytwórni wydawniczych znacznie

zmalały. Ogólnie rynek muzyczny mocno

zubożał. Mimo wszystko uważam, że

wytwórnie dają większe możliwości dla promocji

zespołu czy sprzedaży płyt.

Tak, zgadza się. Jednak, jak już wspomniałem,

pytanie brzmi co przynosi korzyści i dodaje

wartości zespołowi.

W dzisiejszych czasach bardzo ważne jest

koncertowanie, to bezpośredni sposób na

promocję a także możliwość sprzedaży płyt i

innych gadżetów. Jak przed pandemią koronawirusa

dawaliście sobie z tym radę?

Foto: Headless Beast

Foto: Headless Beast

Graliśmy na żywo tak często, jak tylko nasza

profesjonalna i rodzinna sytuacja na to pozwalała.

Jak mówiłem, prowadzimy zespół

nie na pełen etat. To oznacza, że jest nam

trudno, na przykład zorganizować czterotygodniową

trasę. Raczej gramy okazjonalnie

występy w wybranych lokalizacjach czy na

festiwalach. Oczywiście, ważne jest, czy wydarzenia

są kompatybilne z naszą rozpiską i

czy warunki są poprawne.

Jak jesteśmy przy koronawirusie, to na

okładce "Phantom Fury" jest wybuch kuli

ognia, który trochę przypomina tego virusa.

Przyznajcie się maczaliście palce w tej pandemii...

(śmiech)

Ale nie mów nikomu. To był faktycznie nasz

sekretny plan, chcieliśmy zainfekować światową

populację koronawirusem, który jest tak

naprawdę wirusem Headless Beast. Gdy jesteś

już zarażony, nie możesz się go pozbyć.

Pandemia bardzo mocna dala się we znaki

całej gospodarce, w tym show biznesowi.

Jak myślicie jakie trwałe zmiany przyniesie

ta sytuacja dla branży muzycznej i czy szybko

uda się jej wyjść z zaistniałego kryzysu?

Trudno jest odpowiedzieć na to pytanie.

Spróbuję w ten sposób. Generalnie uważam,

że środki bezpieczeństwa, które zostały podjęte

w Niemczech były trochę zbyt surowe.

Po czterech miesiącach kwarantanny dowiedziałem

się, że nikt z mijego grona przyjaciół

czy w mojej firmie nie został zakażony covid-

19. Temat znaliśmy jedynie z telewizji i wiadomości.

Głównie starsi ludzie w domach

spokojnej starości zostali tym dotknięci. Ci,

którzy zmarli prawdopodobnie zmarli z powodu

innych chorób. Dlatego w Niemczech

mówiono "zmarł mając koronę", a nie "zmarł

z powodu korony". Cała ta sprawa nie została

odpowiednio przebadana z powodów finansowych.

Praktycznie nikt nie jest w stanie powiedzieć,

kto jest zakażony, kto choruje, kto

jest jedynie nosicielem i jak naprawdę ta choroba

jest niebezpieczna. Jest tak dlatego, że

ludzie mogą zrobić test tylko, gdy władze podejrzewają

koronę. Dlatego prawdopodobnie

wciąż jest bardzo wysoka liczba nie zgłoszonych

przypadków a statystyki wcale nie są

poprawne. Myślę, że psychologiczne konsekwencje,

którymi będziemy się martwić po

kryzysie będą miały zdecydowanie szerzej siegające

konsekwencje. Pytanie brzmi: Po zakończeniu

pandemii czy kiedykolwiek będziemy

tak beztrosko i żywiołowo znów

wspólnie celebrować koncerty? Czy też pewien

strach pozostanie i każdy będzie trzymał

dystans? Czy ponownie będzie ta spójność

podczas metalowych koncertów i festiwali

czy też wszyscy odsuną się od siebie ze

strachu przed możliwością zakażenia. Co do

przemysłu muzycznego, covid-19 popycha

nas w stronę digitalizacji. Nie może istnieć

żaden mistrzowski plan wyrwania się z kryzysu

w przemyśle muzycznym jeśli chodzi o wydarzenia

na żywo, bo wszystko jest ponownie

klasyfikowane przez obecne regulacje prawne.

Mimo tego, digitalizacja nigdy nie zastąpi doświadczenia

na żywo koncertu czy festiwalu.

Dlatego pragnieniem ludzi i fanów żeby móc

cieszyć sie heavy metalem tak jak przed kryzysem

spowodowanym koronawirusem.

Na koniec wywiadu krótkie pytanie. Wasz

kolejny album będzie też za kolejne dziesięć

lat?

Może. Dziewiątka jest uważana za liczbę doskonałą,

ponieważ jest trzykrotnością liczby

trzy, która jest uważana za "boską" w wielu

kulturach. Licząc systemem dziesiętnym,

dziewięć to najwyższa, inaczej kompletna jednocyfrowa

liczba.

Michał Mazur,

Tłumaczenie: Kinga Dombek,

Kacper Hawryluk

HEADLESS BEAST 179


w Crystal Eyes przez te lata?

Kiedy teraz na to patrzysz, wiele rzeczy mogło

być załatwione inaczej, a wiele decyzji było

kompletnie złych, ale co się stało to się nie odstanie.

Złą decyzją było to, że zrezygnowałem

z funkcji prowadzącego wokalisty w 2005 roku,

ale w tamtym czasie czułem, że nie miałem

wyboru. Prawdopodobnie powinniśmy

szukać nowego perkusisty znacznie wcześniej.

Z powodu tremy Stefana (Svantessona - pryp.

red.) poprzedni skład był skazany na rozpad

od pierwszej chwili. Ale w gruncie rzeczy nowy

skład nie istniałby, gdyby nie te poprzednie

decyzje, więc może tak miało być?

HMP: Na scenie jesteś blisko trzydzieści

lat, co przez te lata najbardziej utkwiło w

Twojej pamięci a dotyczyło się Crystal

Eyes?

Mikael Dahl: To dużo czasu i dużo wspomnień.

Świetnie było po latach borykania się ze

składem zespołu i taśmami demo wreszcie dostać

kontrakt w 1998r. Powstanie naszego

własnego studia w 2001r., gdzie od czasu

"Vengeance Descending" nagraliśmy każdy

nasz album, to kolejne świetne wspomnienie.

Dwa Sweden Rock Festival w latach 2003 i

Rock hard ride free!

Tak się składa, że coraz mniej mam możliwości aby przesłuchać wszystkie

wydawnicze nowości, które docierają do naszego magazynu. Jeszcze jakiś czas

temu było to nie do pomyślenia. Nowa - wtedy - płyta Crystal Eyes, "Starbourne

Traveler" miała być przeze mnie odłożona do późniejszego odsłuchu, co prawdopodobnie

miało już nigdy nie dojść do skutku. Niemniej przeczytałem recenzję w

naszym magazynie - autorstwa Wojtka Chamryka - i stwierdziłem, że trzeba odpalić

nowe nagrania Crystal Eyes. Nie żałuje tej decyzji, bo "Starbourne Traveler"

okazała sie wyjątkowo dobra. Mało tego, spowodowała, że postanowiłem przypomnieć

sobie całość muzyki tej formacji, a to z kolei doprowadziło do niniejszego

wywiadu. Do przeczytania którego namawiam, tak jak do zapoznania się albo

przypomnienia sobie dokonań tej szwedzkiej kapeli. Crystal Eyes, to band który

nie należy do czołówki tradycyjnego metalu ale prezentuje solidną muzykę oldschoolowego

melodyjnego speed power metalu w stylu Gamma Ray, Helloween

czy Running Wild. No może ciut bardziej melodyjnego ale za to w pełni opartego

na gitarach. Warto o nim pamiętać.

się też wokalistą w drugim, tylko dlatego, że

nikt inny nie chciał tego robić. Mój trzeci

zespół nosił nazwę Painted Skies i gdy się

rozpadł, w roku 1992 wraz z Niclasem Karlssonem

założyłem Crystal Eyes. Ten zespół

to praca mojego życia! Napisałem każdy jeden

kawałek na nasze albumy, więc znaczy to dla

mnie wszystko. Może nie jest tak, jak wymarzyłem

to sobie będąc nastolatkiem, ale nie

mogę narzekać.

Czy żałujesz czegokolwiek, co wydarzyło się

Zanim wypuściłeś swój pierwszy album wydawałeś

demówki. Czy było wtedy jakieś

zainteresowanie Crystal Eyes, czy raczej

wszyscy stukali się w czoło i mówili Ci, że

takiego heavy metalu nikt nie słucha?

W pierwszych latach istnienia Crystal Eyes

czuliśmy się, jakbyśmy sami w wielkim świecie

grali heavy metal taki jak w latach 80. Pomiędzy

latami 1992 i 1998 nie było zainteresowania

tym rodzajem muzyki, liczyło się tylko

grunge, Pantera, death i black metal gdzie nie

było żadnych melodii. Mieliśmy swego rodzaju

podziemną grupę fanów i wśród nich rozprowadzaliśmy

taśmy demo, ale nasza muzyka

była uznawana za coś z przeszłości. Niemniej

nigdy nie zmieniłem mojej wizji i nigdy

nie chciałem zmienić tej muzyki na coś innego,

co było w tym momencie popularne.

Tkwię w heavy metalu z lat 80. i to nigdy się

nie zmieniło.

Wystartowałeś z "World of Black and Silver"

(1999), gdy dzięki Hammerfall heavy

metal na nowo zaczął wracać do łask. Jak

myślisz, czy bez tego, co wtedy wydarzyło

się wokół Hamerfall, Ty i zespół w ogóle

zaistnielibyście na oficjalnej scenie?

Prawdziwa muzyka zawsze powróci. Tak,

Hammerfall otworzył furtkę, ale gdyby tego

nie zrobili za rogiem i tak czekał powrót Iron

Maiden z Brucem, a także powrót Judas

Priest z Robem. To była tylko kwestia czasu,

bo bez melodii muzyka jest niczym.

Od samego początku w muzyce Crystal

Eyes było słychać Twoją fascynację dokonaniami

ekipą Rock'n'Rolfa. Co takiego było w

Running Wild, co na zawsze zostawiło ślad

w Twojej muzycznej osobowości?

Nie jestem pewien, ale jestem w jednej czwartej

Niemcem, więc może to ma z tym coś

wspólnego. Gdy po raz pierwszy usłyszałem

"Under Jolly Roger" byłem pod jego wielkim

wrażeniem i od tamtego dnia zostałem ogromnym

fanem Running Wild. To jakby riffy i

melodie Rock'n'Rolfa utkwiły w mojej krwi.

Zdecydowanie nie staram się go kopiować i

często muszę się hamować, gdy coś zaczyna

brzmieć zbyt podobnie. Po prostu piszę muzykę

z serca i zgaduję, że Rock'n'Rolf ma takie

same wpływy jak ja.

2005 wciąż tkwią w mojej pamięci, tak samo

jak występ, gdy graliśmy przed Blind Guardian

w roku 1996. Nagrywanie naszego pierwszego

teledysku w zeszłym roku też było

świetną zabawą i dla mnie był to najlepszy

czas dla Crystal Eyes z ostatnim składem.

Czy, jak rozpoczynałeś swoją przygodę jako

muzyk liczyłeś, że dojdziesz z kapelą do momentu,

w którym aktualnie jesteś?

Zanim dostałem moją pierwszą gitarę marzyłem

już o byciu w zespole. Zaczynałem jako

gitarzysta w moim pierwszym zespole i stałem

Foto: Erik Harald

Teraz wiele młodych kapel sięga do dokonań

Rock'n'Rolfa - przykładem niech będzie Blazon

Stone - dzięki czemu szybko zyskują zainteresowanie.

Tobie, chyba tak łatwo nie

było?

Cóż Blazon Stone jest po prostu kopią Running

Wild, podczas gdy Crystal Eyes uważa

go za jeden z wielu wpływów. Blazon Stone

robi to dobrze, ale nie interesuje mnie tworzenie

kopii. Chcę, by wszystko brzmiało jak

Crystal Eyes, co oznacza miks moich ulubionych

zespołów z lat 80. Na każdym albumie

Crystal Eyes mieliśmy przynajmniej jedną

kompozycję z tym pirackim brzmieniem i nie

było to planowane, ale jestem pewien, że w

przyszłości ta tradycja będzie kontynuowana.

Innym słyszalnym i równie mocnym wpływem

na Ciebie są dokonania Kaia Hansena

(w obydwu kapelach Helloween i Gamma

Ray). Jest coś, czego zazdrościsz Kaiowi?

Byłem pod ogromnym wrażeniem, gdy po raz

pierwszy usłyszałem "Ride the Sky". Szybkość

180

CRYSTAL EYES


i melodie były wyjątkowe i gdy wyszło "Keeper

of the Seven Keys", Kai Hansen stał się

moją religią. Obydwie części "Keepera..." są

na mojej liście pięciu najlepszych albumów

wszechczasów. Jeśli posłuchasz debiutanckiego

albumu Crystal Eyes, jest dość jasne jak

bardzo Kai Hansen na mnie wpłynął.

Przy okazji, co sądzisz o powrocie Hansena i

Kiske do Helloween?

Powrót Kaia i Kiske to moje wielkie marzenie.

Miałem bilet na Iron Maiden i Helloween

jako support w 1988r., ale dzień przed

koncertem złamałem mój lewy obojczyk, więc

nie mogłem tam być. Na zeszłorocznym Sweden

Rock Festival zobaczyłem Helloween

zaraz przed Iron Maiden, więc czekałem na

ten dzień ponad trzydzieści lat. To była pełnia

szczęścia.

W muzyce Crystal Eyes jest też sporo inspiracji

takimi klasykami jak, Iron Maiden, Judas

Priest czy Accept, ale od tego chyba żadna

współcześnie grająca kapela heavy metalowa

nie jest wstanie uwolnić się?

Pierwszy heavy metalowy album jaki kiedykolwiek

usłyszałem to Iron Maiden, "The

Number Of The Beast" i to nadal mój ulubiony

album wszechczasów. Drugi to Judas

Priest, "Defenders Of The Faith", a trzeci

Accept, "Balls To The Wall". Te płyty są ponadczasowe

i myślę, że żaden zespół nie zbliżył

się nawet do tego typu kompozycji po zakończeniu

lat 80. Wiele zespołów w swojej

muzyce ma dziś ślady dobrych, dawnych dni,

ale magii i melodii już nie ma.

To nie wszystko jeśli chodzi o muzykę Crystal

Eyes, chociażby na Twojej ostatniej płycie

"Starbourne Traveler" są momenty, w

których zwracasz się w kierunku amerykańskiego

komercyjnego heavy metalu z lat 80.

typu, Mötley Crue, Twisted Sister i

W.A.S.P. Często te kapele określane są

przez fanów metalu ekstremalnego przedstawicielami

fałszywego metalu. Jak myślisz,

słusznie?

Kawałek, o którym myślisz to otwierający

track "Gods Of Disorder". Ten utwór to mój

hołd w stronę Mötley Crüe, Twisted Sister

czy W.A.S.P, takim jacy byli w 1984r., kiedy

byłem kompletnie sparaliżowany oglądając

ich teledyski i miałem zapełniony pokój ich

plakatami. Byli wszystkim, czym ja wtedy

chciałem być i wciąż kocham te albumy. Absolutnie

nie obchodzi mnie, co myślą inni ludzie,

bo to dla mnie był heavy metal. Nie ma

nic sztucznego w robieniu wielkiego show czy

posiadaniu skandalicznego wizerunku tak długo,

jak muzyka jest świetna. Debiutanckie

płyty "Shout At The Devil", "Stay Hungry" i

"W.A.S.P" to jedne z moich ulubionych albumów

po dziś dzień.

Wróćmy ponownie do "World of Black and

Silver", mimo, że muzyczną bazą tej płyty

jest klasyczny niemiecki power metal, to jest

on podany w bardziej melodyjny sposób, tak

jak pierwsze płyty zespołu Freedom Call

(zresztą w tym samym czasie startowaliście).

Czy nie uważasz, że to zaważyło, że

Crystal Eyes zaczęto zaliczać się do tego

bardziej melodyjnego europejskiego power

metalu, niż do tego bardziej klasycznego?

W połowie lat 1990 interesowałem się melodyjnymi

i speed metalowymi niemieckimi kapelami

jak Helloween, Gamma Ray, Blind

Guardian, Scanner, Rage, Chroming Rose,

Heavens Gate etc. i odzwierciedlenie tego

znajdziesz w naszych kompozycjach na debiutanckim

albumie. Mieliśmy około pięćdziesięciu

kawałków do wyboru, ale zdecydowaliśmy

się na te szybsze i pewnie dlatego ludzie określili

nas jako power metal. Właściwie nienawidzę

tego określenia, bo to opis wszystkich

złych kopii Helloween i to nie jest to, co reprezentuje

Crystal Eyes. Crystal Eyes to dla

mnie heavy metal i nie uważam, że brzmieliśmy

jak inne zespoły typu Freedom Call etc.

A może to kwestia waszych tekstów, które

były nakierowane na historie fantazy?

Na pierwszych pięciu albumach mój dobry

przyjaciel Andreas Götesson napisał połowę

tekstów i był w tym świetny. Zawsze czytał

książki fantasy i miał super wyczucie w wymyślaniu

fantastycznych historii. Te rodzaje tekstów

istniały od początku i było w nich coś,

co po prostu pasowało do moich kompozycji.

Nigdy nie obchodziły nas tematy związane z

polityką czy religią, bo nie mają nic wspólnego

z muzyką. Może niektórzy określają nas jako

power metal z powodu tekstów fantasy, ale

wtedy Dio i Manowar byłyby też power metalem.

Od początku używacie też klawiszy, jest ich

bardzo mało i przeważnie tworzą one dodatkowe

elementy aranżacyjne. Nie kusiło Was

aby użyć je w sposób jak robiły to symfoniczne

power metalowe kapele? Wtedy to było

bardzo modne...

Nigdy nie lubiłem brzmienia zespołów speed

metalowych używających keyboardów do

aranżacji elementów symfonicznych i orkiestracji.

To jest wielki bałagan dla moich uszu.

My użyliśmy ich tylko w krótkich fragmentach

w studio, by akustyczna część była bardziej

klimatyczna czy też by uwypuklić gitarową

melodię tu czy tam. Nie mamy mowy

żebyśmy kiedykolwiek użyli keyboardu czy

sampli na żywo. Nie mam nic przeciwko keyboardom

jako część muzyki w zespołach jak

Whitesnakes, Europe, Bon Jovi etc ale nie

przynależy to do heavy metalu.

Natomiast Ty i Crystal Eyes od samego

początku byliście wierni obranej stylistyce.

Nie wiele jest takich kapel, bowiem większość

ma na koncie spore odejście od początkowych

założeń. Wy, co najwyżej macie lekkie

odskoki, w stylu wspomnianego glam

metalu, ale to są przeważnie dodatkowe atrakcyjne

elementy waszej muzyki niż sprzeniewierzenie

się swoim ideałom...

Nigdy nie myślę o tym, jak powinienem pisać

muzykę, bo zawsze musi to przyjść naturalnie.

Gama moich wpływów waha się od Judas

Priest, Iron Maiden, Accept, Helloween,

Running Wild etc. do zespołów jak White

Lion, Def Leppard, Whitesnake. Zawsze

można usłyszeć ślady moich ulubionych zespołów

z lat 80., ale utwory i tak zawsze będą

brzmiały jak Crystal Eyes. Według mnie mamy

dość wyjątkowe brzmienie. Staram się nie

myśleć za dużo o tym, jak powinniśmy brzmieć

i obecnie nie boimy się wydawać kawałków

jak "Midnight Radio" czy "Paradise Powerlord".

Myślę, że nie rozważylibyśmy nagrania

takich utworów na naszym debiutanckim

albumie.

Elementem, który wyróżnia Crystal Eyes to

intensywne i zsynchronizowane melodyjne

gitarowe granie często prowadzone na pełnej

szybkości. Czy w tym wypadku inspiracją

jest para Hansen - Weikath, czy może jakiś

inny duet?

Powiedziałbym, że gitarowe duety z Iron

Maiden, Judas Priest i Helloween miały na

mnie największy wpływ. Zawsze lubiłem duże,

harmoniczne melodie na gitarach, zarówno

szybkie jak i te wolniejsze, przy których można

śpiewać. Kolejną świetną rzeczą są klasyczne

gitarowe pojedynki w utworach jak "The

Sentinel" Judas Priest. Lubię koncept obu gitarzystów

dzielących solowe części w tej kompozycji,

ale czasem jest miejsce tylko na jedną

solówkę i zazwyczaj okazywało się, że na moją,

z racji, że ja piszę całą muzykę.

W muzyce Crystal Eyes lubisz także wykorzystywać

akustyczne partie gitary...

O ile się nie mylę, na każdym albumie Crystal

Eyes jest jedna ballada, a akustyczne gitary

zawsze brzmią w nich najlepiej. W utworach

jak "Witch Hunter", "Hail The Fallen", "The

Fire Of Hades" etc. w środku kompozycji znajdziesz

wolny bridge z samymi wokalami i akustycznymi

gitarami i jest to w stu procentach

inspirowane Manowar. Wszystkie te części

sprawdzają się na elektrycznych gitarach w sytuacji

na żywo, ale bardziej podoba mi się

dźwięk akustycznych gitar w studiu.

Ciężko jest mi znaleźć porównanie do Twojego

głosu. Do kogo jesteś najczęściej porównywany?

Jakie zestawienie było najtrafniejsze,

a jakie najbardziej odjechane?

Od pierwszego dnia ludzie porównywali mój

głos do Kaia Hansesa i zgaduję, że jest w tym

trochę prawdy. I z racji, że od 1993r. jestem

wokalistą tribute bandu Judas Priest, nierzadko

słyszę, że mój głos ma trochę podobieństwa

do Roba Halforda. Czasem jestem porównywany

do Ronnie Atkinsa z Pretty

Maids, gdy śpiewam nieco ostrzej i w wyższym

rejestrze. Nie uważam siebie za dobrego

wokalistę, ale nauczyłem się żyć ze swoim głosem

i nie przeszkadza mi, gdy słucham naszych

płyt. Najgłupszym porównaniem jakie

usłyszałem, było porównanie do Kinga Diamonda,

ja zupełnie tego nie słyszę.

Jeżeli ustalenie do jakiego innego głosu Twój

głos jest podobny sprawia mi problem, to

natomiast styl śpiewania kojarzy mi się już z

tym co robili Rock'n'Rolfem, Kai Hansenem,

a nawet Ralf Scheepers. Kto konkretnie był

twoim mistrzem jeśli chodzi o Twoje śpiewanie?

Rock'n'Rolf i Kai Hansen nie są nawet blisko

moich ulubieńców takich jak Rob Halford,

Tony Martin, Ralf Sheepers, Ronnie James

Dio, Thomas Rettke, Geoff Tate, Eric

CRYSTAL EYES 181


Foto: Crystal Eyes

Adams, Michael Kiske, Bruce Dickinson,

Midnight, Ray Gillen, David Coverdale,

Mark Boals, Jörn Lande, Todd La Torre,

Carl Albert czy Jeff Scott Soto. W mojej głowie

chcę być miksem Halforda, Dio i Kiske,

ale chyba jestem skazany na głos, który mam.

Ćwiczyłem ciężko przez lata, by utrzymywać

mój głos w dobrej kondycji, ale zgaduję, że to

dobra rzecz mieć wyjątkowy głos, bo od razu

można poznać, że to ja.

Na "Confessions of the Maker" głównym

wokalistą był Daniel Heiman. Natomiast

na "Dead City Dreaming" i "Chained" był

Soren "Nico" Adamsen. Czy teraz jesteś zadowolony

z tego co obaj zrobili na wspomnianych

płytach? A może żałujesz, że wtedy

podjąłeś z nimi współpracę?

Gdy nagrywaliśmy "Vengeance Descending"

czułem, że mam za dużo obowiązków w Crystal

Eyes... pełnoetatowa praca, rodzina z małymi

dziećmi, bycie tekściarzem, wokalistą, gitarzystą,

producentem, i inżynierem od miksów,

a jednocześnie śpiewać w dwóch innych

zespołach. Wydawało się dobrym pomysłem,

by zrezygnować z funkcji wokalisty, tym bardziej,

że Daniel dopiero co odszedł z Lost

Horizon i zrobił świetną robotę śpiewając

"The Wizard's Apprentice" na "Vengeance Descending",

dlatego poprosiłem go, aby śpiewał

w Crystal Eyes. Był też starym przyjacielem,

od 1991 roku we dwóch graliśmy razem w tribute

bandzie Accept. Daniel zgodził się zaśpiewać

na "Confessions of the Maker", na

następnych albumach i na żywo, ale nie chciał

być oficjalnym członkiem zespołu. Niestety

jak tylko "Confession of the Maker" zostało

wydane, powiedział nam, że może wystąpić

tylko na Sweden Rock Festival, który był już

zaplanowany i absolutnie nigdzie więcej. Był

to olbrzymi zawód dla zespołu i żałuję, że w

ogóle poprosiłem go o śpiewanie. Poza tym

nagranie z Danielem nie brzmi jak prawdziwy

Crystal Eyes. Za to Nico był zdecydowanie

lepszym wyborem, bo jego głos jest bardziej

podobny do mojego. Wokale na "Dead City

Dreaming" i "Chained" są świetne, ale gdy

Nico został ojcem nie miał czasu na podróżowanie

pomiędzy Danią a Szwecją, więc zdecydowaliśmy

się zakończyć to jako przyjaciele.

I tak na próbach i wszystkich nagraniach demo

to ja wciąż śpiewałem, więc było to dla

mnie naturalne, że stałem sie znowu głównym

wokalistą.

Czemu nigdy więcej nie zaprosiłeś innego

wokalisty do stałej współpracy?

Ja i reszta zespołu stwierdziliśmy, że mój głos

to jedyny głos Crystal Eyes i już nigdy nie będzie

innego wiodącego wokalisty. Głos wokalisty

to największy znak towarowy dla każdego

zespołu i to szalone, by go ciągle zmieniać.

W czasach z Danielem i Nico nie czułem, że

to prawdziwy zespół, bo nigdy nie przychodzili

na próby, wiec ja musiałem za nich śpiewać.

Teraz na próbach zawsze jesteśmy w pełnym

składzie i to jest coś, czego brakowało

przez lata. Crystal Eyes ma czterech muzyków

ze mną na wokalu i tak już zawsze będzie.

Przez Crystal Eyes przewinęło się sporo muzyków.

Jak myślisz Twój zespół to bezpieczna

przystań dla innych muzyków?

Zmiany personalne w Crystal Eyes to był

cyrk i borykałem się z tym przez lata usiłując

znaleźć ludzi, którzy naprawdę będą chcieli

się zaangażować. Wczesne lata to był bałagan,

bowiem muzycy myśleli, że wszystko jest ważne

z wyjątkiem samej muzyki. W tamtych

czasach trudno było znaleźć ludzi, którzy tak

naprawdę interesują się tradycyjnym heavy

metalem. 28 lat to szmat czasu, ludzie zakładają

rodziny, rodzą się dzieci i niektórzy nie

mają czasu czy nawet nie chcą już tego robić.

Nigdy nie dostaliśmy szansy na trasę czy też

na przejście na wyższy poziom przez co, niektórzy

muzycy po prostu się poddawali. Cieszę

się, że spotkałem Claesa Wikandera, który

jest ze mną od 1997r., więc połowa składu

Crystal Eyes pozostała w nienaruszonym stanie

od czasu debiutanckiej płyty. Ostatni

skład został dopełniony trzy lata temu i po raz

pierwszy czuję, że cała czwórka jest na tym

samym poziomie i oddana muzyce w stu procentach.

Przez te wszystkie lata zdobyliście stałe i

wierne grono fanów. Są zespoły, które mogą

Wam tego zazdrościć. Ale czy Ty nie zazdrościsz

takiemu Hammerfall? Nie chciałbyś

aby Crystal Eyes zdobył taki status jak

oni?

Oczywiście chciałbym, by status Crystal Eyes

był na tym samym poziomie co Hammerfall.

Mieli sporo szczęścia w tym, że Nuclear Blast

nagle zdecydowali się przeznaczyć całą promocję

na band, który w późnych latach 1990

grał tradycyjny heavy metal i tym zespołem

okazał się być Hammerfall. Nigdy nie mieliśmy

szczęścia z naszymi małymi wytwórniami

i nigdy nie mieliśmy żadnej promocji czy nawet

szansy na trasę. Jest wiele zespołów, które

w moim przekonaniu powinny być dużo bardziej

popularne, ale bez odpowiedniej wytwórni

nie ma znaczenia, jak wspaniała jest twoja

muzyka czy jak fantastycznie potrafisz grać na

swoim instrumencie.

Dzięki "Starbourne Traveler" na nowo zacząłem

słuchać całego repertuaru Crystal

Eyes. Myślę, że inni podobnie odbierają

Wasz najnowszy album. Czy masz podobne

odczucia? Jakie recenzje tego albumu dochodzą

do Ciebie?

Recenzje są niesamowite i wielu ludzi zgadza

się, że to dotychczas najlepszy album Crystal

Eyes. Dla mnie ulubionym od czasu wydania

był "Dead City Dreaming", ale teraz "Starbourne

Traveler" jest moim ulubieńcem. Ci,

którzy odkryli nas z tym albumem i zaczęli

słuchać naszej dyskografii mają prawdziwe

skarby do znalezienia przed sobą. Czytam o

tym cały czas i jestem dumny z każdego albumu,

który stworzyliśmy. Wszystkie różnią się

od siebie, ale mają coś wyjątkowego w sobie i

zawsze jesteś w stanie powiedzieć, że to brzmienie

Crystal Eyes.

Myślę, że covid-19 zniweczył Wasze plany

aby dobrze wypromować "Starbourne Traveler".

Myślisz, że jest to jeszcze do nadrobienia?

Nikt się tego nie spodziewał i pokrzyżowało

to plany zespołów na całym świecie. W naszym

przypadku dopiero co wydaliśmy album

i chcieliśmy grać jak najwięcej, by go promować,

ale niestety każdy występ został odwołany.

Wszystko zostało przesunięte co najmniej

na następny rok i nie mam pojęcia jak

bardzo wpłynie to na nas i przemysł muzyczny,

ale jestem pewien, że nie będzie już tak

samo, gdy życie koncertowe zacznie znów

działać. Zrobimy wszystko co w naszej mocy,

by grać na żywo w 2021 roku, by promować

"Starbourne Traveler" i mam nadzieję, że nie

będzie za późno.

Jak pandemia wpłynie na działalność show

bussinesu, czy wprowadzi ona na stale jakieś

zmiany w funkcjonowaniu przemysłu rozrywkowego?

Jak szybko ten przemysł wróci do

normalności?

Jestem pewien, że nie będzie jak wcześniej.

Myślę, że większość mniejszych klubów, w

których planowaliśmy zagrać nie przetrwa tego

kryzysu. Zespoły, które faktycznie przedtem

mogłyby zarabiać na życie grając na żywo

są teraz prawdopodobnie skazane na porażkę

i wiele z nich prawdopodobnie nie przetrwa.

Naprawdę nie mam pojęcia jaka będzie przyszłość

ale nie przestanę robić muzyki, a Crystal

Eyes będzie wciąż przynosić światu heavy

metal w taki czy inny sposób.

Życzę Tobie i ogólnie wszystkim aby sytuacja

wróciła do normalności oraz aby kariera

Crystal Eyes nabrała jeszcze większego

rozpędu...

Dzięki wielkie i miejmy nadzieję, że coś dobrego

z tego wyniknie. Może właśnie w tej

chwili nagrywane są tony nowych klasyków.

Rock hard ride free!

Michał Mazur,

Tłumaczenie: Kinga Dombek, Kacper Hawryluk

182

CRYSTAL EYES


Zelazna Klasyka

UFO - No Heavy Petting

1976 Chrysalis

Muszę przyznać, że wybranie jednej

płyty spośród niezwykle ciekawej dyskografii

UFO było zadaniem dość ciężkim.

Każdy okres działania tej formacji przyniósł

całą masę soczyście rockowych dźwięków i

odcisnął swoje piętno - czy to na słuchaczach,

czy też inspirując wiele zespołów,

których kariera miała dopiero eksplodować.

Już początek podróży jest wyjątkowy. Dwa

pierwsze albumy, jeszcze z aurą space rocka

i niesamowitych wizji, kusiły mocno. Zwłaszcza

"UFO2: Flying" z kapitalnym odlotem

w postaci długiej kompozycji "Flying". Tu

jeszcze na gitarze Mick Bolton, ale trzon

grupy ukształtowany jasno. To oni będą nadawać

bieg wydarzeń - basista Pete Way,

perkusista Andy Parker i charyzmatyczny

wokalista Phil Mogg. Po trzech latach kariera

UFO nabrała potężnego rozpędu. Dzięki

wydanej w 1974 roku płycie "Phenomenon"

stali się rozpoznawalni. Muzycznie grupa

znacząco się zmieniła. Wizjonerski i narkotyczny

space rock zastąpił soczysty hard

rock. Do wspomnianej trójki muzyków dołączył,

po odejściu ze Scorpions, młody Michael

Schenker, gitarzysta o wiele większym

potencjale i technice niż poprzednik.

To właśnie z nim w składzie UFO wzniosło

się na wysoki, nie pobity nawet przez siebie

później, poziom. Ten czas obfitował w kilka

naprawdę solidnych albumów, momentami

skłaniających się ku heavy metalowi. Pięć

lat, jakie Schenker spędził na pokładzie angielskiej

grupy, dało jej niesamowicie dużo.

To "Phenomenon" często zostaje

wymieniany jako ten najbardziej znaczący.

Być może to zasługa przeboju "Doctor, Doctor"

czy "Rock Bottom", ale u mnie zawsze

zwycięża sentyment. Pamiętam, jak pierwszy

raz ojciec przyniósł do domu pożyczoną

od wujka "No Heavy Petting" z 1976

roku. Ta okładka z małpką… Szczerze - nie

rozumiem jej do końca nawet do dziś. Zresztą

UFO mogło sobie podać rękę ze Scorpions

właśnie w tej dziedzinie. Lubili mieć

dziwne koperty. Z jakimś podtekstem, z jakąś

tajemnicą, albo po prostu zwyczajnie odjechane.

Wybór był naprawdę trudny, bo

zarówno poprzednia "Force It", jak i później

"Lights Out", czy nawet "Obsession" zamykające

okres grania z Michaelem to kopalnia

świetnych numerów. Nie bez kozery

wydano w 1979 roku prze-słynną koncertówkę

"Strangers In The Night" podsumowując

niejako ten czas. Stała się też ona

takim nieoficjalnym "best of", koncertowym

zbiorem tych najsolidniejszych strzałów. Jednak

jestem człowiekiem przekornym i postanowiłem

przybliżyć album, który dla

mnie stał się jednym z pionierskich jeśli chodzi

o UFO. Będzie to wspomniane już wyżej

"No Heavy Petting".

Ten liczący sobie trzydzieści pięć

minut album to spójny portret grupy. Pokazuje

wszechstronność muzyków i ich możliwości

kompozytorskie. W UFO podoba

mi się zmyślne łączenie szorstkości z miękkością,

i to, że utwory nie zawsze prowadzone

są w taki sposób, by uparcie kreować

hard rockowy sznyt. To wychodzi raczej

samo z siebie a dodatkowo ich płyty obfitują

w ciekawe rozwiązania aranżacyjne czy też

dość niecodzienną rytmikę. Są również

dowody na wrażliwość w postaci poruszających

ballad. Można by powiedzieć, że

UFO miało wszystkie cechy, by stać się i

trwać jako zespół-gigant. Niestety, nie do

końca tak się stało, ale na pewno "No Heavy

Petting" można zaliczyć do zbioru płyt ponadczasowych.

Album jest swoistą sinusoidą emocji.

Utwory poukładane są tak, żeby każda

minuta została dobrze wykorzystana. Żeby

odbiór płyty od początku do końca był wyjątkowy.

Zresztą już od pierwszych sekund

dźwięk porywa. Taki mocny, rockowy start.

Świetny riff i motoryka. Wpadający w ucho

refren. Prawdziwy hit. Kolejny, po "Natural

Thing" to pół-akustyczny utwór "I'm A Loser".

Sympatyczny, dający trochę wytchnienia

bowiem zaraz atakuje mocny duet gitary

i klawiszy (gra na nich Danny Peyronel) w

postaci "Can You Roll Her". Żwawe tempo,

wyrazisty wokal Mogga, daje nam kolejny

już hard rockowy dynamit. W tej słodkiej

przekładance przychodzi pora na prawdziwe,

liryczne wyciszenie. Jedna z bardziej

wzruszających i pięknie napisanych, ballad z

lat 70. Tajemnicza "Belladonna". Ależ to

musiało bujać na dancingach w tamtym czasie!

Z letargu wyrywają "Reasons Love" i

"Highway Lady" fundujące szybką przejażdżkę

wagonikiem na kolejce zwanej UFO.

Zbliżając się do końca albumu zachwycić

powinien kapitalny riff "On With The

Action" oraz przyjemny, klasycznie rockowo

brzmiący "A Fool In Love". Finał "No Heavy

Petting" to kolejny liryczny popis - natchniony,

z uwypukloną partią klawiszy, "Martial

Landscape".

Być może dla niektórych taka

twórczość okaże się nijaka i zaczną się zastanawiać

w jaki sposób UFO miało wywrzeć

wpływ na kapele heavy metalowe. Trzeba

spojrzeć na to z szerszej perspektywy. Dziś

muzyka ekstremalna, heavy metalowa, wyewoluowała.

Grupy starają się grać ciężej,

mocniej i bić rekordy w stawianiu ściany

dźwięku. W latach 80. brzmiało to inaczej.

Przede wszystkim utwory miały przestrzeń,

instrumenty selektywność i mimo, że kompozycje

były szybkie i brutalne (jak na tamte

czasy) to nie stawały się męczące. Sądzę, że

najwięcej wpływu UFO zawdzięczają wszystkie

vintage rockowe czy też metalowe grupy.

Słychać w nich kombinowanie z aranżacjami

czy stawianie na wysokim miejscu

umiejętności. Warto posłuchać "No Heavy

Petting" z uwagą. Raz, drugi, trzeci, a nawet

piąty i piętnasty. Za każdym razem spróbować

rozłożyć album na czynniki pierwsze.

Rozdzielić od siebie instrumenty i starać się

skupić na jednym z nich. Założę się, że najmocniejsze

wrażenie wywrze gra Michaela

Schenkera. Ten sympatyczny blondyn zachwycał

nie tylko w szybkich i szorstkich

kawałkach jak "Can You Roll Her" czy

"Natural Thing". Umiał dostosować swoje

umiejętności do atmosfery utworu i, co ważne,

sam był dobrym kompozytorem.

Wszakże jego nazwisko widnieje przy pięciu

z dziewięciu zawartych na krążku. Więc

delikatnie, ale znacząco ozdobił "Belladonna"

jak i "On With The Action". Kolejnym

członkiem grupy, którego gra zapada w

pamięć, to Pete Way. Być może nie był

basistą wszechczasów, ale do UFO pasował

idealnie. Zarówno stylem gry, jak i hulaszczym

trybem życia. Bo, trzeba powiedzieć,

że każdy z muzyków lubił wypić. Niestety

przełożyło się to na poziom późniejszych relacji

i treści muzycznych.

Co jeszcze można dodać? Na pewno

to, że współcześnie nie odczuwa się,

żeby te utwory straciły cokolwiek ze swojej

siły. Nadal mogą porwać. Brzmienie też nie

zostało obdarte ze swoich walorów. Jeśli jest

okazja to warto sięgnąć po czarną płytę, bo

smakuje z niej jeszcze lepiej niż z kompaktu.

To tylko raptem półgodziny z małym hakiem

a zawiera tyle pomysłów, że ciągle

powoduje gęsią skórkę. Te wszystkie harmonie

wokali, refreny, riffy i kaskaderskie

solówki. Cementowane przez sekcję rytmiczną.

Nawet w takim, wydawałoby się nijakim,

"A Fool In Love", znajdziemy masę smaczków.

I, naturalnie, te wyrwane z kontekstu

dźwięki w najmniej oczekiwanej sytuacji

sprawią psikusa, pojawiając się podczas obcowania

z zespołem z zupełnie innego przedziału

czasowego.

Adam Widełka

ZELAZNA KLASYKA 183


Reminiscencje NWOBHM

W dzisiejszym odcinku przedstawię

krótkie biografie trzech zespołów. O ile

Devil's Chariot nagrali tylko jedno

dmo, to pozostałym dwóm - Dead On

Arrival i China Doll udało się nagrać

single, które obecnie są bardzo poszukiwane

przez kolekcjonerów. Wielka

szkoda, że tym zespołom nie udało się

wydać więcej swoich materiałów. Mam

nadzieje, że może kiedyś się to uda. Na

pocieszenie pozostają płyty tych zespołów,

których muzyka pozostawała

przez wiele lat w zapomnieniu. Ostatnio

ukazało się lub wkrótce ukaże wiele

ciekawych albumów z muzyką NWOB

HM: Zenith z Weston-super-Mare, Zenith

z Newtownabbey, Random Black,

Bloodshot Eyes, Traitors Gate z Weston-super-Mare,

Reincarnate, Overdrive

z Birmingham, Axe Victims czy Blaque

Jaque Shallaque zespół założony

przez byłych członków Angel Witch.

Miłego czytania i... słuchania.

Devil's Chariot

Foto: Devil's Chariot

Po opuszczeniu zespołu Silverhawk, Paul

Lewis nosił się z myślą założenia nowego

zespołu. Paul w tym czasie pracowal w biurze

firmy BT znajdującej się w The Barbican w

centrum Londynu. W tym samym biurze

młody chłopak, Brian Gibbs zajmował się

myciem okien. Oprócz tego uczył się gry na

perkusji u samego Carla Palmera z Emerson,

Lake & Palmer. To zaimponowało Paulowi

i razem postanowili założyć zespół. Rozpoczeli

próby w studio Allan Gordona znajdującym

się w Leyton, jednocześnie dając

ogłoszenie w Melody Maker o poszukiwaniu

muzyków do nowego zespołu. W ten sposób

zrekrutowali Kevina oraz Mitcha. Teraz kiedy

skład był już kompletny: Mitch Taylor -

vocals, Paul Lewis - guitars, Kevin Manning

- bass, Brian Gibbs - drums, zaczęli pisać

własne piosenki z myślą o wydaniu taśmy demo.

Niestety podczas prób okazało się, że styl

gry Briana nie pasuje do zespołu. Brian był

pod wpływem muzyki jazz, funk, a Devil's

Chariot chciał iść bardziej w kierunku Iron

Maiden, Angel Witch czy Black Sabbath.

Podjęto polubowną decyzję i Brian opuścił

szeregi zespołu. Jego następcą został Bob

Brewster, który znany był z bębnienia w

Salem's Witness. Ten skład nagrał 9 maja

1981 roku 4-utworowe demo w Mount Pleasant

Studios w Londynie, a wszystkie nagrania

i miksowanie wykonano jednego dnia na

8-ścieżkowej maszynie analogowej. Piosenki

na demie to: "Night Of The Demon", "White

Lady", "Werewolf" i "Ghost Squadron". Niestety

po nagraniu taśmy, na stopie Boba rozwinęły

się kurzajki, co uniemożliwiało mu

granie na perkusji przez kilka tygodni. W tej

sytuacji, aby nie blokować rozwoju zespołu

postanowił go opuścić. Po kilku przesłuchaniach

Devil's Chariot zrekrutował młodego

perkusistę Paula Margolisa. Ten perkusista

może wam się kojarzyć z poprzedniego odcinka

reminiscencji, kiedy opisywałem zespół

Savage. Niektórzy z was mogą go pamiętać

również z zespołu Tangent oraz z punkowego

zespołu Vice Squad. Kilka miesięcy

później, z powodu zbyt małej ilości grania

koncertów, basista zaczął tracić zainteresowanie,

co ostatecznie doprowadziło go do

opuszczenia Devil's Chariot. Styl Kevina

był integralną częścią zespołu, jak również

był on dobrym przyjacielem Paul Lewisa.

Paul nie wyobrażał sobie Devil's Chariot z innym

basistą i z ogromnym żalem powiedział

pozostałej dwójce o rozwiązaniu zespołu. W

1982 roku Devil's Chariot przeszedł do historii.

Paul Lewis do dnia dzisiejszego pozostaje

bardzo aktywny na scenie metalowej, a

jego CV obejmuje grę w takich zespołach jak:

Flight 19, Satan's Empire, Sweet Revenge,

VHF, Thunderstick, Belladonna, One

Track Mind, D-Tox. Od 2015 roku ponownie

jest częścią odrodzonego Satan's Empire.

Dead On Arrival

Artykuł ten dedykuję pamięci Donalda

Quirie (4 Jan 1955 - 17 Mar 2020), którego

miałem przyjemność poznać i okazję kilkakrotnie

porozmawiać. Dead on Arrival

utworzyli Donald Quirie (gitara prowadząca

i wokal) oraz Grant Clark (bas i wokal prowadzący)

po rozpadzie The Charge w 1980

roku. Oryginalny skład uzupełnił Ray Mc

Riner (gitara i wokal, ex Bardot), Gary Millar

(perkusja) i klawiszowiec, którego imienia

zespół nie pamięta. W 1981 roku Gary Millar

odszedł, a zespół zwerbował Billy'ego Bowesa

(perkusja) i Georgiosa Kournavosa

(bas). Grant Clark skoncentrował się na swoim

wokalu. Kilka tygodni przed tą zmianą

Ray wyjechał w trasę koncertową jako drugi

gitarzysta z Journey, Neal Schona. W 1982

roku zespół nagrał swój jedyny podwójny singiel

"A-side" "Blow By Blow" i "Devil On My

Shoulder" który został wydany tylko w Szkocji.

Był szeroko odtwarzany przez lokalne

komercyjne stacje radiowe i pozostawał na

hardrockowej liście przebojów Radio Forth

przez 27 tygodni (numer 1 przez 9 tygodni).

Dwa inne utwory z tej samej sesji były przeznaczone

do wydania: "Lost Soul" (Donald) i

"Dead on Arrival" (Ray), ale nigdy nie zostały

wydane. Zespół został zmuszony do porzucenia

tego planu, gdy Ray sprzedał prawa do

"Dead on Arrival" dla Davida Coverdale'a z

Foto: Dead On Arrival

Whitesnake. Ray został zastąpiony przez

Dougie Patterson'a, który pozostał w zespole

do 1984 roku. Przez następne trzy lata zespół

koncertował w całej Szkocji i północnej

Anglii, występując jako headliner lub wspierając

wielkie zespoły, takie jak The Scorpions

i Diamond Head. Po sukcesie koncertów,

zorganizowali podobną (ale oczywiście znacznie

mniejszą) imprezę w Edynburgu 1986r.

Dziewięć lokalnych zespołów oraz Nazareth

w roli headliner pomogło zebrać kilka tysięcy

funtów dla zaangażowanych organizacji charytatywnych.

W tym samym roku zespół się

rozpadł. Off-shootowy skład Lazy (zainspirowany

utworem Deep Purple) składający się z

Donalda, Georgiosa i Billy'ego grał przez

kolejne dwa lata, aż Donald został zwerbowany

do The Great Junction Street Band.

Ray McRiner był późnej również znany ze

współpracy z zespołem Sweet. Występował

również jako gitarzysta koncertowy zespołu.

China Doll

Cofnijmy się do roku 1974. To w tym roku

zostaje założona grupa Purple Phoenix. Założyli

ją uczniowie selektywnej szkoły i akademii

dla chłopców Poole Grammar School,

mieście Poole w hrabstwie Dorset na południowym

wybrzeżu Anglii. Skład: Simona

King (wokal, gitara), Gary Gahan (bas, wokal)

i John Lister (perkusja, wokal). Oferując

mieszankę oryginalnego materiału i coverów

zespołów progresywnego rocka, zespół grał w

małych klubach na południowym wybrzeżu

do 1977 roku, kiedy to założyciel i główny

autor piosenek Simon King opuścił zespół i

wyjechał z Poole. Przez kolejne sześć miesięcy

skład został poszerzony o byłego szkolnego

przyjaciela Nicka Williamsa (gitara, wokal).

Williams, Lister i Gahan zwerbowali

Tony'ego Courta (wokal) i George'a Cooka

(gitara). I tak pod koniec 1977 roku narodziła

się China Doll. Podczas gdy Purple

Phoenix był pod wpływem zespołów progresywnych,

takich jak Jethro Tull, Wishbone

Ash i Genesis, China Doll przyjęło

bardziej klasyczne podejście rockowe, zarówno

w swoich samodzielnie napisanych numerach,

jak i coverach takich zespołów jak Lynyrd

Skynyrd, Boston, Golden Earring czy

184

REMINISCENCJE NWOBHM


Foto: China Doll

Status Quo. Po samofinansowanym debiucie

pokazowym w Poole Grammar School późną

wiosną 1978 roku China Doll intensywnie

koncertował w pubach, klubach i małych teatrach

na południu Anglii, a najważniejsze

wydarzenia miały miejsce na festiwalach

rockowych w Poole, Bournemouth i Weymouth.

To pierwsze wcielenie China Doll

trwało do świąt Bożego Narodzenia 1978r.,

kiedy Cook, Court otaz Williams odeszli z

zespołu. Gahan i Lister zebrali nowy skład z

Graham Jones (wokal), Pete Fitch (gitara) i

Barney White (gitara). Ten skład (China

Doll II) trwał około sześciu miesięcy, ale spór

o drogę muzyczna coraz bardziej się nasilał.

White, a w szczególności Jones chciał poprowadzić

zespół w bardziej funkowym kierunku

- Fitch, Gahan i Lister chcieli grać cięższy

materiał. Wczesnym latem 1979 roku do tej

trójki ponownie dołącza Nick Williams.

Zespół był z nim w stałym kontakcie i kiedy

dowiedzieli się, że Nick rozwiązał swoje problemy

osobiste i zawodowe poprosili go aby

dołączył do China Doll jako wokalista. Ten

skład przyjął cięższe rockowe podejście niż

poprzednie wcielenia, grając covery Thin

Lizzy, Judas Priest, UFO i Black Sabbath, a

także około pięćdziesięciu procent numerów

napisanych przez siebie. Spośród nich pięć

piosenek zostało nagranych w małym lokalnym

studiu pod koniec 79 roku - "Heavy Air",

"I Don't Know", "Mission", "Oysters & Wine" i

"Past Tense". Z tych utworów dwie ostatnie

wybrano do nagrania na 7-calowy winyl. Zespół

udał się do Telecoms, 16-ścieżkowego

studia w Portsmouth, aby nagrać utwory w

jeden dzień w lutym 1980 roku, a kilka dni

później powrócił, aby dokończyć mastering.

China Doll regularnie występował w pubach

i klubach na południowym zachodzie. W

dniu 24 sierpnia 1980 byli główną gwiazdą

Dorset Nomads Festival w Corfe Castle odbywającym

się w święto państwowe tzw.

Bank Holiday. Koncert odbył się w dużym

namiocie, zespół grał 2,5 godziny, a ich inżynier

Neil Thomas przygotował taśmy szpulowe

do nagrania koncertu. Około 1/3 zestawu

nigdy nie została nagrana, ponieważ skończyła

się taśma i nikt tego nie zauważył. Na

szczęście pozostałe piosenki przetrwały do

dnia dzisiejszego i wpadły w moje łapy. We

wrześniu zagrali swój ostatni koncert w pubie

Chequers Inn w Lytchett Matravers. Czterej

członkowie zespołu nigdy nie grali razem od

tamtego czasu, chociaż Fitch, Gahan i Williams

wykonali kilka kawałków na imprezie z

okazji 30-tych urodzin Gahana w 1988 roku.

Fitch i Gahan utworzyli Silent Attack, a

Lister dołączył do Diamond Rox.

Z

Oldschool Metal Maniac XIX/2020

Hellavenger, Hellion, Atrophy, Sodom,

Violent Dirge, Hellhammer,

Celtic Frost, Triptykon, Destruction,

Hell-Born, Cult Of Horror, Schismatic,

Onslaught, At War, Vulcano,

Ancestor, Rage, Axe Crazy, Kommand,

Promiscuity, Death Angel,

Mgła, Gladiator.

Plakaty: Razor/Morbid Angel, Slayer/Hellhammer,

Carnivore/Celtic

Frost

Gdyby ktoś nie miał dotąd

styczności z "Oldschool Metal Maniac"

nazwy widniejące wyżej bez pudła

pozwolą mu na identyfikację profilu

tego pisma: tylko prawdziwy metal,

od tradycyjnego do ekstremalnego.

Wydaje mi się to świetnym rozwiązaniem,

szczególnie, że mamy XXI

wiek i jakieś sztuczne podziały na ziny

wyłącznie z black metalem czy innym

straciły już rację bytu.

"Oldschool Metal Maniac"

wychodzi naprzeciw tym oczekiwaniom,

podsuwając zarówno starym wyjadaczom,

jak też dopiero zaczynającym

swą przygodę z ciężkim graniem,

same smakowite kąski, wyselekcjonowane

perełki sceny podziemnej i do tego

sporo znanych nazw.

Tak zwanym gwoździem tego

anglojęzycznego numeru bez wątpienia

jest blok materiałów poświęconych

działalności Thomasa Gabriela Fischera,

kojarzonego powszechnie jako

Tom G. Warrior. Hellhammer, Celtic

Frost i Triptykon poświęcono aż

15 stron, co daje multum bardzo interesujących

materiałów, z długą rozmową

z głównym bohaterem włącznie. Fani

thrashu nie mogą przegapić wywiadów

z Sodom, Destruction, Death

Angel czy Onslaught, chociaż nie porywają

one niczym szczególnym; zwłaszcza

ten ostatni materiał, króciutka,

zdawkowa rozmowa na pół strony. Pogawędki

z Brianem Zimmermanem z

Atrophy oraz Paulem Arnoldem z At

War to już jednak zupełnie inny poziom,

podobnie jak rozmowa z liderem

brazyliskich mi-strzów jeszcze ostrzejszego

łojenia Vulcano, samym Zhemą

Rodero. Bardziej klasyczny nurt heavy

reprezentuje w tym numerze niemiecki

Rage - Peavy staje w tej krótkiej rozmowie

na wysokości zadania, chociaż

autor nie zaprzątał już sobie głowy poprawianiem

oczywistych błędów, jak

festiwal Metal Mania.

Z podziemiem jest zdecydowanie

lepiej. Hellavenger z Chile gra

black, niedawno wydał debiutanckie

demo, a Rodrigo nie dość, że maczał

palce w niedawnym wznowieniu "Scarlet

Slaughterer" Magnus na kasecie,

to jest wielkim maniakiem polskiej sceny

podziemnej: nie tylko metalowej,

ale też punk i hardcore. Hellion (dość

popularna nazwa, jak widać) pochodzi

z Kolumbii, ale spełnia się w teutońskim,

olscholowym thrashu. Jego amerykańską

odmianę, zgodnie ze swych

pochodzeniem, preferuje z kolei Kommand,

a chiński Ancestor łączy wpływy

europejskie i z USA - liczę, że chłopaki

pracują już nad następcą "Lords

Of Destiny".

Są też reprezentanci black/

speed metalu: Cult Of Horror z Brazylii,

można rzec jednej z kolebek takiego

bezkomompromisowego grania

oraz Promiscuity z Izraela, co może

być, chociaż wcale nie musi, pewną

niespodzianką. Scena polska też nie została

pominięta. Z materiałów dotyczących

przeszłości mamy więc Violent

Dirge, Gladiator i Schismatic -

wciąż warte uwagi zespoły, których materiały

już ukazały się, bądź niebawem

pojawią się nakładem Thrashing Madness.

Nurt współczesny mamy zaś

bardzo urozmaicony, bowiem w przypadku

Hell-Born, Mgły i Axe Crazy

trudno o jakiś wspólny mianownik, ale

jedno jest pewne: wszystkie grają metal

i to na najwyższym, światowym poziomie.

Nie zabrakło też koncertowych

relacji oraz licznych recenzji płyt

i demówek oraz zinów; jeśli więc ktoś

przegapił poprzedni numer, a językiem

angielskim posługuje się tak biegle jak

ojczystym, to zakup nowego "Oldschool

Metal Maniac" wydaje się obowiązkowy.

Kontakt: oldschool_metal_maniac@

wp.pl

Wojciech Chamryk

RECENZJE 185


Decibels’ Storm

recenzje płyt CD

1 - dno, 2 - słaba, 3 - przeciętna, 4 - dobra, 5 - bardzo dobra, 6 - wybitna

3000AD - The Void

2020 Total Metal

Nieźle grają ci Nowozelandczycy.

Pod względem techniczym czy

warsztatowym nie można im niczego

zarzucić. Dobrze też brzmią,

mocno i surowo, ale jak miksuje się

album w słynnym Sterling Sound,

a odpowiada za to sam Clint Murphy,

to o dźwiękowych niedoróbkach

nie może być mowy. Gorzej

jednak z muzyką, bo 3000AD proponują

sztampowy, zgrany już na

3000 sposobów, crossover/thrash

metal. Może w Nowej Zelandii jest

to coś nowego i odkrywczego, ale

na szerszą skalę zainteresować może

tylko największych zapaleńców

gatunku i maniakalnych fanów

akurat tego zespołu. Atutem są na

pewno rozbudowane chórki w wykonaniu

wszystkich muzyków tria

(główne partie śpiewa, i to nieźle,

perkusista Hellmore Bones), ale w

kolejnych utworach nie ma niczego

oryginalnego - zespół gra solidnie i

nic ponadto. Fakt, że najciekawszy

na płycie jest zamykający ją, ciut

progresywny w formie instrumental

"Born Under A Black Sun", też

o czymś świadczy. (2)

Wojciech Chamryk

Alizarin - The Last Semblance

2020 Self-Releases

Alizarin został założony w Los

Angeles w roku 2017 przez Josha

Kaya, obecnie wokalistę i gitarzystę

zespołu. Skład uzupełniają perkusista

Jona Damona, basista

Terran Fernandez oraz klawiszowiec

Avelino Ramirez. W 2018

roku formacja wydaje debiutancki

album "Cast Zenith", który zawiera

muzykę instrumentalną. Na najnowszym

"The Last Semblance"

śpiewa już lider i gitarzysta Josh

Kay. Za to muzyka to pochodna

rocka i metalu progresywnego, której

źródłem jest Dream Theater

lecz ze względu na przeważającą

rockową naturę i jej bardziej melancholijny

klimat, ewidentnie

związana jest z dokonaniami takich

kapel jak Riverside, Porcupine

Tree, Haken czy Opeth.

Oczywiście podana jest przez pryzmat

talentów muzyków Alizarin.

Tak jak wspomniałem w muzyce

Amerykanów jest cała masa zadumy

i można się zdziwić ile może

mieć ona odcieniów. W gradacji

stanu apatii, smutku, rzewności,

tęsknoty sceptycyzmu itd. są bardzo

bliscy dokonaniom mistrzów z

Fates Warning. Świetnie żonglują

w niej melodiami, harmoniami i

dysonansami. Potrafią też nieźle

technicznie zamieszać. Natomiast

aby nas nie uśpić od czasu do czasu

grają z metalowym przytupem.

Ogólnie muzyka płynie dość płynnie

a nawet interesująco. Niestety

elementem, który zaburza muzyczny

efekt jest wokal Josha. Owszem

trzyma tonacje itd. ale jest po

prostu przeciętny, zwykły, jednostajny

i bez siły wyrazu, i jak już, to

on wprowadza elementy nudy i

znużenia. I chyba jest najpoważniejszy

zarzut dla tej płyty, bo reszta

jest w jak najlepszym stanie

włącznie z wykonaniem, brzmieniami

i produkcją. Jeśli ktoś lubi

właśnie takie klimaty powinien zahaczyć

o ten krążek. Inni lubujący

się w bardziej ekspresyjnej muzyce

raczej powinni sobie darować.

(3,5)

Almanac - Rush Of Death

2020 Nuclear Blast

\m/\m/

Victor Smolski poświęcił trzeciemu

albumowi swego zespołu znacznie

więcej czasu, bowiem od premiery

"Kingslayer" minęło 2,5 roku.

Mogło być również tak, że to

zmiany składu opóźniły nieco premierę

"Rush Of Death", bo nie

usłyszymy już na niej Andy'ego B.

Francka (Brainstorm) i Davida

Readmana (Pink Cream 69). Z

dawnego wokalnego składu ostała

się tylko Jeannette Marchewka

(Linqua Mortis Orchestra), ale słychać

ją niezbyt często - prym za

mikrofonami wiodą Patrick Sühl i

Frank Beck. Kolejna nowość to

dopełnienie nazwy grupy personaliami

gitarzysty - najwidoczniej samo

Almanac było zbyt mało

rozpoznawalne, a Victor Smolski's

Almanac od razu nader dobitnie

sygnalizuje, kto stoi za tym

zespołem. Były gitarzysta Rage

wciąż najlepiej czuje się w konwencji

power metalu z epickimi i symfonicznymi

naleciałościami, proponując

efektowne, urozmaicone

kompozycje. Co ważne potrafi uniknąć

epatowania, niebagatelnymi

przecież, umiejętnościami: solówki

są więc wyważone, trwają tyle ile

trzeba i nie przytłaczają poszczególnych

utworów zbytecznymi popisami

- wystarczy posłuchać choćby

"Satisfied" z iście fenomenalną

partią czy "Like A Machine" z motywami

flamenco. Sporo tu też

chwytliwych melodii i zapadających

w pamięć refrenów ("Rush Of

Death"!), ale mnie najbardziej cieszą

liczne odniesienia do tradycyjnego,

mocno brzmiącego heavy lat

80., dzięki którym "Predator" czy

"Blink Of An Eye" nad wyraz zyskują.

Darowałbym sobie tylko nawiązania

do black metalu w "Soiled

Existence", ale i tak "Rush Of

Death" jako całość zasługuje na:

(5)

Wojciech Chamryk

Amorphia - Arms to Death

2018 Self-Released

Amorphia to thrashowe i oldschoolowe

trio z Indii, które jest

zapatrzone w starego Slayera. Słychać

to w każdej nutce, riffie i zagrywce

z debiutu "Arms to

Death". Od czasu do czasu przeleci

coś z Kreatora, a może nawet

Coronera. Jednak to Slayer tu niepodzielnie

włada. Każdy z kawałków

jest rewelacyjnie skrojony,

zaaranżowany i zagrany. Oczywiście

według tego co mistrzowie nauczali.

Może to dla niektórych będzie

powodem do skreślenia tej kapeli,

jako kopia Slayera. Niemniej

od samego początku do końca albumu

muzycy Amorphii grają z

takim zapałem i zaangażowaniem,

że trudno jest oderwać uszu od głośników.

Myślę, że jak dacie szanse

tej płytce, to już nie wciśniecie jej

gdzieś w kąt, a ustawicie na półce,

żeby czasami po nią sięgnąć. Tak w

ogóle myślę sobie, że jak muzycy

Amorphii będą kontynuować tę

drogę, to z czasem wspólnie okrzepniemy

i nie będziemy zwracać

uwagi na tę oczywistą inspirację,

tylko automatycznie będziemy machać

łbami. (4)

\m/\m/

Ancient Curse - The New Prophecy

2020 Pure Steel

Historia Ancient Curse rozpoczęła

się w 1985 roku w Bremie. W

pierwszym etapie przetrwał gdzieś

do 1997 roku. Przez ten czas nagrał

kilka dem, EPkę "Thirsty Fields"

(1995) oraz dwa albumy "The

Landing" i "Thirsty Fields" wydane

w 1997 roku. Słyszał ktoś je?

Ja na pewno nie! Co mnie zupełnie

nie cieszy. Nieoczekiwanie po 23

latach od ostatniego albumu na rynek

wraca ten niemiecki zespół

wraz z nowym studyjnym albumem

"The New Prophecy". A na

nim znakomita muzyka z pogranicza

ambitnego power metalu i

progresywnego metalu, czyli progresywny

power metal, choć do

końca nie oddaje to charakteru

muzyki tej formacji. Bo to z pewnością

nic z rzeczy takich jak

Angra czy Kamelot. Nie wiem czy

pamiętacie ale w latach osiemdziesiątych

w Niemczech istniała kapela

Mania. Dopiero pod koniec

tamtej dekady wydali swoje płyty.

Niestety równie szybko zakończyli

swoją działalność. Natomiast muzyka,

która znalazła się na płytach

to wyśmienity speed/power w starym

stylu wzorowanym na niemieckich

grupach. Owszem melodie

były ale miały one swoja klasę, no

i w takiej muzyce rządziły gitary.

W tym samym czasie, co Mania

startował inny niemiecki zespół

Heavens Gate, ci grali bardziej

klasycznie (czyli heavy/power) ale

równie z ambitnym zacięciem. I

właśnie z tymi formacjami kojarzy

się mi aktualna propozycja Ancient

Curse, choć oczywiście odcisnęła

ona swoje piętno na granej

przez siebie muzyce. Brzmi ona również

nowocześniej, w sensie, że

Niemcy znakomicie wykorzystali

możliwości współczesnego studia.

Jednak to nie wszystkie składowe

krążka "The New Prophecy". W

tej muzyce jest bowiem też sporo z

progresywnego metalu, choć nie

stanowi on muzycznego szkieletu

grupy. W tym wypadku skojarzenia

mam z Ivanhoe, Vanden Plas

186

RECENZJE


oraz Sieges Even. To, co wyróżnia

Ancient Curse to - to, że wręcz zaraża

energią swojej muzyki. Przychodzi

jej to z łatwością, pomimo,

że muzyka jest w takim wypadku,

złożona, gęsta i wielowarstwowa, a

kompozycje są raczej długaśne.

Rządzą tu niepodzielnie gitary,

które czarują, mocą, ale też subtelnością,

melodyjnością, techniką,

wyobraźnią oraz emocjami. Wtóruje

im sekcja, która uwija się aby

dotrzymać kroku pomysłowości

gitar. Muzyka Ancient Curse jest

głównie szybka i energiczna, owszem

korzysta też z dysonansów i

kontrastów, ale też trafiły się im

utwory, które są zdecydowanie

wolniejsze od innych, "One Moment

of Fortune" oraz prawie balladowy

"Mind Chaos". Po za tym

próbuje nas zaskoczyć i taki "Forever

Young" napisany jest w miarę

prosty sposób. W miarę, bo swojej

natury jednak nie potrafili oszukać.

Na koniec zostawiam głos Petera

Pietrzinskiego, który dopełnia

ale również przewodzi znakomitej

muzyce tego kwartetu. I w

tym wypadku można jedynie pisać

same superlatywy. Sumując, "The

New Prophecy" smakuje znakomicie

w całości. I tym większy żal, że

nie słyszałem pierwszych płyt bremeńczyków.

Rekomendacja dla fanów

oldschoolowego niemieckiego

power metalu oraz progresywnych

maniaków. (5,5)

Ancillotti - Hell On Earth

2020 Pure Steel

\m/\m/

We wrześniu 2016 roku wydali

udaną płytę "Strike Back". Później

przyszła pora na kolejny album

Strana Officina, w którym to zespole

również udziela się wokalnie

Daniele "Bud" Ancillotti, ale po

"Law Of The Jungle" zaktywizował

ponownie swój rodzinny zespół

(gra w nim z bratem, synem i

starym kumplem). Efektem jest

trzeci w dyskografii Ancillotti długogrający

materiał "Hell On

Earth", płyta-marzenie każdego fana

tradycyjnego metalu. O "Strike

Back" pisałem, że to "klasyczny

pod każdym względem, czerpiący

pełnymi garściami z lat 80., tradycyjny

metal" i do jego następcy te

słowa również odnoszą się bez żadnego

pudła. Włosi czują się w tej

stylistyce niczym ryba w wodzie, a

do ogromnego doświadczenia dodają

też mnóstwo werwy - słychać,

że metal w takiej właśnie postaci

wciąż bardzo ich kręci. Przekłada

się to jakość muzyki - surowej, archetypowej,

mocnej na dawną modłę,

ale i bardzo nośnej - jeśli ktoś

lubi stary Accept, Judas Priest czy

inne zespoły tego typu, na pewno

nie pogardzi rozpędzonym openerem

"Fighting Man", równie dynamicznym

"Revolution", mocarnym

"We Are Coming" czy singlowym

"Till The End", kolejnym utworem,

który mógłby wyjść spod palców

duetu Tipton/Downing. Świetny

jest też "Broken Arrow", numer z

orientalnymi naleciałościami w stylu

Led Zeppelin, mroczny "Frankenstein"

- wyszła im ta płyta, nie

ma co! Cieszy też wysoka dyspozycja

Buda, bo w końcu nie jest już

młodzieniaszkiem, a głos to niezwykle

czuły instrument i z wiekiem

nie każdy wokalista utrzymuje

taką formę, ale on nie ma żadnych

problemów. Ja w sumie również:

(6).

Anonymus - La Bestia

2020 Bam & Co. Heavy

Wojciech Chamryk

Airforce - Judgement Day

2016 WachOut

U nas Anonymus jest faktycznie

formacją raczej anomimową, mimo

robiącego wrażenie stażu (start w

1989 roku) i bogatego, fonograficznego

dorobku. W ojczystej Kanadzie

są jednak zespołem kultowym

- na pewno zaś w jego francuskojęzycznej

części, bowiem preferują

teksty w języku Moliera, Diderota

czy Camusa. Tym razem zaczęli

jednak eksperymentować, bo

najnowszy, już jedensty w dyskografii,

album "La Bestia" opatrzyli

tekstami w języku... hiszpańskim.

Brzmi to może zaskakująco, ale jak

sami podkreślają: w składzie mają

Chilijczyka, a dwóch z nich jest potomkami

hiszpańskich emigrantów,

więc dla nich to język może

nie ojczysty, ale na pewno bliski.

Jak wypada w siarczystym, brutalnym

thrashu? Tak jak w bardziej

tradycyjnych odmianach metalu

hiszpański dodaje muzyce pewnej

śpiewności, to tutaj nie ma o tym

mowy: Oscar Souto ryczy niczym

wściekły, ugodzony ilomaś strzałami

bizon czy inny bawół, a jego

partie nierzadko są nieodległe od

growlingu czy skrzeku. Muzycznie

też bywa ekstremalnie: szybkie

kostkowanie, opętańcze blasty,

brutalność brzmienia - jest naprawdę

mocno, bez żadnego oszczędzania

się. Tak jak w openerze

"Bajo Presión", singlowym "Sobrevivir"

czy "Terremoto", ultraszybkich

strzałach na najwyższych obrotach,

bliskich niekiedy black/thrash

metalu. Są tu też jednak i aranżacyjne

ciekawostki, bo "Tierra" to

mroczna ballada z wtrętami po

włosku, a akustyczne intro "La Bestia"

ma w sobie sporo z bluesa.

Dlatego, chociaż z tekstów nie zrozumiałem

nawet jednego słowa, z

czystym sumieniem daję (5) za

konkretną muzykę.

Wojciech Chamryk

AnVision - Love & Hate

2020 Empire 18

Jak już wspominałem jednym z

założycieli Airforce jest były muzyk

Iron Maiden, perkusista

Doug Sampson. Kapela istnieje

od końca lat 80. ale swój pierwszy

album wydała w 2016 roku. Jest

nim "Judgement Day". Nie jest to

typowy debiutancki krążek, albowiem

stanowi on kompilację utworów

z różnych lat istnienia kapel.

Najstarsze kawałki pochodzą z sesji

z 1987 roku, najświeższe, z roku

wydania samego "Judgement

Day". Z tego powodu płyta jest nie

zbyt spójna, przynajmniej brzmieniowo.

Jednak największe różnice

wynikają ze zmian w obsadzie stanowiska

wokalisty i jest to bardzo

wyczuwalne. Muzycznie to w prostej

linii odniesienie do NWOB

HM, ale kawałki różnią się wpływami,

jedne są bardziej heavy metalowe,

inne hard rockowe, a bywają

takie, które odnoszą się do

AORu. W sumie dało to bardzo

ciekawy, a zarazem bardzo intrygujący

rezultat. Wielobarwność tej

muzyki z pewnością mocno przyciąga,

choć nie niesie z sobą najwyższej

renomy i bardziej przypomina

kronikę dokumentującą to,

co działo się w Airforce na przestrzeni

lat jej istnienia. Najlepiej

wypadają najświeższe kompozycje

"Heroes", "Get Me A Doctor" oraz

tytułowy "Judgement Day", są bezpośrednie

i płynie w nich klasyczny

heavy metal wywodzący się

wprost z serca NWOBHM. Ba,

"Heroes" gada wręcz jak ostry radiowy

hicior z lat 80. Płytka ta to

nic innego jak ciekawostka, podsumowująca

karierę Airforce do

2016 roku. Płyta jedynie dla fanów

NWOBHM oraz dla przyszłych

fanów Anglików. (3,5)

Airforce - The Black Box Recordings:

Volume 1.

2019 Dead Seb/WachOut

Rok po wydaniu "Judgement

Day" na rynku ukazuje się EPka

"The Black Box Recordings: Volume

1.". Na niej znalazły się trzy

kawałki "Fight", "Life Turns To

Dust" i "Heroes". Utrzymane są w

konwencji, którą muzycy aktualnie

sobie wypracowali. A jest to bezpośredni

heavy metal, który swoje

źródła ma w NWOBHM. Ponownie

bryluje tu przebojowy "Heroes",

ale pozostałe dwa nie są gorsze,

szczególnie drugi w kolejności, z

pewnym epickim posmakiem, "Life

Turns To Dust". Niemniej utwory

brzmią trochę lepiej i mam wrażenie,

że z tą sesją muzycy odnajdują

swoje brzmienie, które choć

oldschoolowe to nawiązuje do

współczesnej techniki. Instrumentaliści

wywiązują się ze swoich

obowiązków perfekcyjnie. Nie odnajdziemy

tu wirtuozerii ale solidność,

klasę, luz i wyczucie. Znowu

dochodzi do zmiany wokalisty. Dilian

Arnaudov brzmi naprawdę

rasowo. Także dzięki tej EPce wiemy

do czego muzycy Airforce dążą.

Choć EPka jest krótka ale brzmi

rasowo i zapowiada, że wraz

dużym debiutanckim krążkiem fani

tradycyjnego heavy metalu mogą

dostać to na co oczekują. (4)

\m/\m/

AnVision to istniejąca od 2007

grupa grająca muzykę z pogranicza

progresywnego rocka i metalu.

"Love & Hate" to ich czwarty album,

który zawiera osiem kompozycji

i ponad 40 minut przebogatej

muzyki. Ta pochodzi w prostej linii

od dokonań amerykańskiego

Dream Theater. Jednak w muzyce

AnVision jest więcej wpływów

brzmień nowoczesnego metalu,

melodii oraz w odróżnieniu od

swojego autorytetu, nie stawia na

różnego rodzaju instrumentalne

pojedynki. Ba, w tej materii, solówki

gitarzysty Grega, czy też gra

klawiszowca Valdiego mogą służyć

za wzór piękna, wyrafinowania

i umiarkowania. Tytuł albumu bardzo

udanie podkreśla to co w takiej

muzyce, a szczególnie muzyce An

Vision, jest bardzo ważne. A mianowicie

chodzi o wszelkiego rodzaju,

dwuznaczności, dysonanse,

kontrasty, zmiany temp, nastrojów

i ogólnie klimatu. Co na "Love &

Hate" wyraziście wydarzyło się w

utworze tytułowym, gdzie normalny

wokal Marqusa wspiera growl

basisty Karaluza. Pomysł nie no-

RECENZJE 187


wy ale w tym wypadku "zagadał"

nadzwyczajnie. Muzycy AnVision

po mistrzowsku wykorzystują również

swój naturalny talent do przeplatania

potężnych riffów z delikatnymi

i uwodzącymi melodiami.

Te ostatnie, na "Love & Hate" są

wręcz wyśmienite, i właśnie dzięki

nim tak bardzo dobrze słucha się

całości albumu. Aby jednak była

jasność, muzycy nie rezygnują z

wyrafinowanego i technicznego

grania czy też wymyślania i łączenia

wielu różnych znakomitych

muzycznych tematów w karkołomne

konfiguracje. Zbytnio nie zależy

im na zwyczajności, choć wspomniane

melodie sprytnie to ukrywają.

Większość kompozycji na tym

krążku utrzymana jest w średnich

tempach, każda z nich ma swój temat

przewodni, pod którym kotłują

się wszystkie muzyczne kompozytorskie

rozterki. W tym gronie,

prawdopodobnie najbardziej

wpadający w ucho temat ma "Lovely

Day to Die", natomiast najpotężniejszy

riff znajdziemy w rozpoczynającym

"Love & Hate". Niemniej

najszybszym, wręcz wściekłym

jest "Riders from Hell". Natomiast

koniec płyty wieńczy piękny,

wolny i balladowy "Good Night".

W tym o to utworze głos Marqusa

pięknie wspiera głos Pauliny

Ostrowskiej. Nie sili się ona na jakąś

a la operową stylizacje ale właśnie

doskonale po kobiecemu śpiewa

wraz z męskim głosem. Mimo,

że kompozycje choć indywidualnie

stanowią coś wyjątkowego, to w

całości prezentują się najciekawiej i

wyraziście. Zresztą w progresywnym

graniu właśnie na tym to

polega aby wciągnąć słuchacza w

całość muzyki, a to AnVision znakomicie

się udaje. Nie wymieniłem

do tej pory wszystkich instrumentalistów

tego krążka, ale każdy z

nich indywidualnie na to zasługuje,

ich umiejętności i kultura gry

jest na najwyższym poziomie. Każdy

kto będzie chciał, może wsłuchać

się w poszczególny instrument

i w pełni będzie mógł docenić

jego kunszt. Niewątpliwie na

to ma wpływ praca muzyków i

realizatora wykonana w studio, a

także miks całego albumu. Całe

szczęście dożyliśmy czasów, gdzie

nagrywanie i produkcja płyt nie

stanowi większego problemu. Na

koniec powrócę tematu albumu.

Muzycy z progresywny mają to do

siebie, że potrafią na świat dzienny

wyciągnąć ciekawy temat i ambitnie

przedstawić go swoim słuchaczom.

Tym razem przedstawiona

została moc obydwu emocji - tytułowych

miłość i nienawiść - oraz

skrajności jakie mogą w nas wywołać.

Myślę, że temat bardzo bliski

każdemu z nas. Współgra on nie

tylko z muzyką ale także z okładką

"Love & Hate". AnVision ma na

koncie kolejny udany album i rekomenduje

go każdemu progresywnemu

maniakowi. Na prawdę

warto po niego sięgnąć, ze względu

na temat, świetną muzykę, wyborne

melodie oraz zawodowe wykonanie.

(5,5)

Archon Angel - Fallen

2020 Frontiers Music

\m/\m/

Jeśli muzycy znani choćby z Savatage,

Circle II Circle, Secret

Sphere czy Nightmare zakładają

nowy zespół trudno nie mówić o

supergrupie, a do tego można też

spodziewać się czegoś znacznie odstającego

od metalowej przeciętnej.

"Fallen" Archon Angel spełnia te

oczekiwania, ale skoro odpowiadają

za nią Zak Stevens, Aldo Lonobile,

Yves Campion i Marco

Lazzarini to raczej nie mogło być

inaczej. Nazwiska niby nie grają,

nie tylko na boisku, ale tutaj ten

międzynarodowy skład pokazuje

się z jak najlepszej strony, proponując

urozmaicony, progresywny

metal na wysokim poziomie. Już

singlowy utwór tytułowy pokazuje,

że formacja w żadnym razie nie zamierza

kostnieć w neoprogresywnej

formule, stawia bowiem na

wyraziste melodie i nośne refreny,

gdzie symfoniczne tła i wyśrubowany

poziom stanową drugi, świetnie

dopłeniający je plan. Zespół

czerpie też pełnymi garściami z

mocniejszego, tradycjniej brzmiącego

heavy lat 80. ("Rise", "Under

The Spell"), nie unika też nawiązań

do lżejszego rocka (kojarzący

się z U2 wstęp "Who's In The Mirror"),

a i ballady ("Brought To The

Edge") to również klasa sama w sobie,

numery z najwyższej półki,

gdzie Stevens może pokazać pełnię

swego głosu. Sporo tu również

szybkich, dynamicznych utworów

pokroju "Twilight" czy "Return Of

The Storm" - na pozór niewyróżniających

się niczym szczególnym,

ale takich, które chętnie odpala się

po raz kolejny. Mocny debiut, oby

poszły za nim kolejne płyty! (5)

Wojciech Chamryk

Aria - Curse Of The Seas

2018 M2BA

Aria to prawdziwa legenda rosyjskiego

metalu, zespół nie bez powodu

określany mianem tamtejszego

Iron Maiden. Akurat u nas

w latach 80. niezbyt ceniono metalowe

grupy z ówczesnych demoludów,

ale na tle zespołów z innych

krajów te radzieckie wyróżniały się

poziomem, bo w większości tworzyli

je absolwenci szkół muzycznych.

Inny aspekt ich działalności

to fakt, że miały zdecydowanie

pod górkę w komunistycznych realiach

ZSRR, dopiero pieriestrojka

dała im szansę na pełniejsze zaistnienie.

Aria wykorzystała ją w pełni,

jeszcze w latach 80. wydając

trzy longplaye i z każdą kolejną

płytą ugruntowując swą pozycję.

Zespołowi nie zaszkodziła nawet

zmiana wokalisty, kiedy w 2001

roku Walerija Kipiełowa zastąpił

ostatecznie Artur Berkut, bo w

końcu był to również ktoś o statusie

legendy, śpiewak znany z

Awtograf (występ na festiwalu sopockim

w roku 1987) czy Master.

Jednak w roku 2011 zespół stanął

na rozdrożu, ale młody wokalista

Michaił Żitiakow okazał się godnym

następcą legendarnych poprzedników.

"Curse Of The Seas"

to już trzeci album Arii powstały z

jego udziałem, materiał w każdym

calu klasyczny i niczym nieustępujący

wcześniejszym płytom grupy.

Malkontenci będą pewnie podkreślać,

że za dużo tu wpływów

Maiden, ale to w końcu jeden z

wyznaczników stylu Arii, obecny

w jej muzyce od samego początku,

poza tym trudno nie docenić tak

porywających utworów jak "Race

For Glory", "Everything Begins

Where The Night Ends" czy "Alive".

Są też rzecz jasna i nieco odmienne

patenty, jak choćby miarowy, mroczny

"The Lucifer Era", a i w balladach

zespół ponownie potwierdza

swą klasę, szczególnie w "So Be

It" i w finałowej "Curse Of The

Seas". Wszystkie są śpiewane rzecz

jasna w języku rosyjskim, co tylko

przydaje im śpiewności - jeśli ktoś

lubi tradycyjny heavy i nie ogranicza

się tylko do grup anglojęzycznych

powinien sprawdzić płyty

Arii, nie tylko te najnowsze. (5)

Wojciech Chamryk

Aria - Guest From The Shadow

Kingdom

2019 M2BA

Pierwszy koncertowy album "Made

in Russia" Aria wydała w roku

1996. Kolejne ukazywały się sukcesywnie:

przekrojowe i jubileuszowe,

jak choćby "Hero Of Asphalt:

20 Years", a najnowszy to

DVD/2CD "Guest From The

Shadow Kingdom". W wersji audio

ten materiał też robi ogromne

wrażenie, bo zespół na żywo to

maszyneria precyzyjna w każdym

szczególe, złożona ze swietnych

muzyków i z wybornym wokalistą

Michaiłem Żitiakowem. Dopiero

jednak na DVD - całość do obejrzenia

na YouTube - można docenić

rozmach rosyjskiej formacji,

prawdziwych carów rosyjskiego

metalu: ogromna, kilkupoziomowa

scena, rozbudowana scenografia z

żaglowcem i nie tylko, ekrany,

świetne nagłośnienie, a do tego

samo miejsce, wypełniony fanami

stadion Dynama Moskwa - są w

ojczyźnie wielcy, bez dwóch zdań.

Promowali wtedy, wydany jesienią

2018 roku, świeżutki album "Curse

Of The Seas", tak więc wśród

18 zagranych tego wieczoru utworów

nie brakowało pochodzących

zeń utworów, bo zabrzmiały niemal

wszystkie. Do tego zespołowa

klasyka z trzech pierwszych albumów,

numery tak popularne jak

choćby: "Hero Of Asphalt", "Torero"

czy "Street Of Roses". Akurat

zawsze lubiłem ten zespół, mam

sporo jego płyt, tak więc dla mnie

"Guest From The Shadow Kingdom"

to świetny prezent, perfekcyjne

połączenie starszych utworów

z nowszymi. Fani Iron Maiden

czy Running Wild, o ile nie

znali dotąd Arii i nie odstraszy ich

język rosyjski w tekstach, też powinni

zainteresować się wydawnictwami

Rosjan - ta koncertówka będzie

na początek idealna. (5,5)

Wojciech Chamryk

Assignment - Reflections

2020 Massacre

Assignment to Niemiecki zespół,

który istnieje od 1994 roku. Na

początku grał death/thrash metal

aby ostatecznie skupić się na progresywnym

metalu. "Reflections"

to ich już piąty album studyjny,

wydany po czteroletniej przerwie.

Generalnie punktem wyjścia muzyki

Assignment jest Dream Theater.

Niemniej odniesień jest znacznie

więcej, począwszy od Rush,

Savatage, Jacobs Dream, Vanden

Plas, ale także Dio czy do niedawno

omawianego Ancient Curse.

Ten ostatni głównie dla tego, że

muzycy Assignment również zdecydowanie

lepiej czują się gdy to

gitary i moc heavy metalu przewodzą

muzyce. Ta cecha może wynikać

także z wcześniejszych zainteresowań

muzyków, wspomnianego

death/thrash metalu. Poza tym w

ich muzyce jest sporo z klimatu i

piętna niemieckich kapel heavy

metalowych, co w szerszym kontekście

jest bardzo istotne. Dio

również nie wymieniłem bez przyczyny,

a to głównie ze względu na

188

RECENZJE


wokalistę Diego Valdeza, który

przemyca w swoim głosie ducha tego

wielkiego mistrza. Oczywiście

muzycy na szali stawiają swoje

umiejętności i talent oraz wszystko

to, co do tej pory osiągnął progresywny

metal. Dało to muzyczną

mieszankę, która przypisana jest

tylko tej formacji a przyciąga fanów

tego nurtu. Bez wątpienia ich

muzyka ma też cechy, które są

punktami orientacyjnymi dla progresywnych

zwolenników i dzięki

którym czują się w niej jak u siebie

w domu. Każda z kompozycji jest

rozbudowana, składająca się z wielu

wątków, eksponująca dysonanse,

przeróżny klimat oraz emocje.

Muzycy nie zapominają o melodiach,

które mają niepodważalną

klasę. Niemniej te melodie dość

mocno osadzone są w treści. Większość

utworów utrzymana jest w

średnich tempach ale zespól potrafi,

i przyśpieszyć, i zwolnić. Tak jak

wspomniałem na pierwszej linii są

gitary ale klawisze odgrywają też

ważną rolę, choć głównie stanowią

tło i dodatek aranżacyjny. Poszczególne

partie instrumentów gitary,

klawisze, sekcja rytmiczna a także

sam głos wokalisty są znakomite i

stanowią wartość samą w sobie.

Diego Valdezma bardzo wiele pomysłów

na doskonałe linie melodyczne,

niemniej w jednym z utworów

wspomaga go głos kobiecy.

Ogólnie mamy do czynienia z kolejną

dobrą płytą, inną od pozostałych

z tego nurtu ale jest tylko

następną wśród wielu. Co powoduje,

że coraz częściej zastanawiam

się, czy ten wysoki poziom oraz

znakomitość tych wszystkich albumów

jest czymś zwykłym i naturalnym

dla tej sceny, a tym samy zupełnie

czymś przeciętnym. Tak czy

siak, progresywnym maniakom

polecam Assignment i ich najnowszy

album. No i sami decydujcie,

która z tych wszystkich progresywnych

propozycji jest najlepsza.

(4)

\m/\m/

Astharoth - Resurrection - Beginning

Of The End

2020 Self-Released

Niespodzianka roku: Astharoth

wrócił! Początkowo myślałem, że

to jakiś inny zespół o tej nazwie,

ale nie, "Resurrection - Beginning

Of The End" jest dziełem Jarosława

Tatarka, lidera i gitarzysty naszej

thrashowej sensacji przełomu

lat 80. i 90. Kto już wtedy był fanem

metalu nie mogł przegapić

świetnego albumu "Gloomy Experiments",

płyty do dziś robiącej

ogromne wrażenie. Niestety okazała

się ona jedynym studyjnym albumem

formacji, która po przeprowadzce

do USA i nagraniu serii

kaset demo dokonała żywota w roku

1994. 30-lecie premiery "Gloomy

Experiments" Jarosław Tatarek

uczcił jednak nowym albumem

z premierowym materiałem. To jego

w pełni autorskie dzieło, zrealizował

je bowiem samodzielnie, trudno

więc mówić o pełnej reaktywacji

zespołu. Fani techno thrashu

też nie znajdą na "Resurrection -

Beginning Of The End" zbyt

wiele dla siebie, bo to nowoczesny,

mroczny i atmosferyczny dark metal

z thrashowymi naleciałościami.

W swojej kategorii jest to jednak

całkiem niezły materiał, będący

chyba rezultatem obecnych fascynacji

muzycznych lidera Astharoth.

Osobiście wolałbym coś bliższego

"Gloomy Experiments", ale

czas ani nikt nie stoją w miejscu, a

mocarny, mający w sobie coś z

heavy/doom "Awaiting A Miracle",

ekstremalny "Denial And Hate" czy

bardziej jednak thrashowe, mimo

odniesień do Rammstein, "Perfect

Butchery" i "Mothman" nie pozwalają

przejść obojętnie obok tego odmiennego

niż dawny Astharoth,

ale jednak udanego albumu. (4,5)

Wojciech Chamryk

Axel Rudi Pell - Sign Of The

Times

2020 Steamhammer/SPV

"Sign Of The Times" to 18 (sic!)

studyjny album tego wyśmienitego

gitarzysty, który po rozstaniu ze

Steeler w roku 1989 jest nad

wyraz aktywny. Co istotne pracuje

z iście niemiecką solidnością, dlatego

w jego tak już obszernej dyskografii

nie brakuje świetnych płyt, a

do tego nie ma też dowodów na

jakieś koniunkturalne kroki czy

znaczące spadki formy. "Sign Of

The Times" Axel może więc spokojnie

odznaczyć po stronie plusów,

bo to udany, trzymający poziom

materiał. Niby typowy dla

jego dokonań, bez spektakularnych

zaskoczeń, ale zarazem dość świeży,

potwierdzający, że panowie

wciąż bawią się muzyką i jej granie

dostarcza im sporo frajdy. Największą

niespodzianką jest tu na pewno

początek "Living In A Dream",

utrzymany w stylistyce... reggae,

ale nie trwa to zbyt długo, przechodząc

w siarczyste hard'n'heavy, a

poza tym te rozbujane rytmy bardziej

pasowałyby jednak na "Lovedrive"

Scorpions niż jakikolwiek

album Boba Marleya. Ciekawostką

jest też początek "Gunfire", bo

wypisz, wymaluj, "Kill The King"

Rainbow, co było jednak ponoć

zamierzone i zostało zainspirowane

przez perkusistę Bobby'ego

Rondinelli, który w latach 80. grał

przecież w zespole Człowieka w

Czerni. Jest też mroczny, zainspirowany

z kolei Black Sabbath ery

Ronnigo Jamesa Dio "Sign Of

The Times", jakby wariacja grupy

Pella na temat przepotężnego "The

Sign Of The Southern Cross", ale w

żadnym razie nie znaczy to, że

ogranicza się ona tylko do kopiowania.

Mamy tu bowiem przecież

świetny "The End Of The Line" czy

równie udany "Waiting For Your

Call". Prawdziwą perełką jest też

"Wings Of The Storm", miarowy

numer oparty na współbrzmieniu

gitary i Hammondów Ferdy'ego

Doernberga, równie ciekawie

brzmi finałowy "Into The Fire", potwierdzający,

że Pell jak mało kto

potrafi podejść twórczo do orientalizujących

dokonań Rainbow czy

Led Zeppelin. I last, but not least:

nawet jeśli trafiają się tu bardziej

schematyczne utwory w rodzaju

"Bad Reputation", to w niezrównany

sposób śpiewa je Johnny Gioeli.

Pewnie zapytani o najlepszych

wokalistów współczesnej sceny

hard'n'heavy fani wymieniliby wiele

nazwisk, ale akurat nie jego.

Tymczasem to śpiewak niezrównany,

bez którego zepół Pella-wirtuoza

wiele by stracił - posłuchajcie

choćby ballady "As Blind As A Fool

Can Be" i wszystko będzie jasne.

Całość na mocne: (4), a dla fanów

nawet (4,5).

Biest - Stirb Oder Friss

2020 MetalVille

Wojciech Chamryk

Biest to niemiecki zespół, chciałoby

się powiedzieć, grający siarczystego

hard rocka w lekko nowoczesnej

oprawie, za to we współczesnym

brzmieniu. Nie mylić z

heavy metalowym Biest, który w

latach 1985 - 1999 - działał również

w Niemczech. Ten Biest za

mikrofonem ma znakomitą wokalistkę,

Jen Sanusi. Jej głos z pewnością

podnosi wartość tej kapeli

o jeden level. Kobita ma kawał niezłego

głosu. Ciekawostką jest, że

Jen śpiewa w języku niemieckim.

"Stirb Oder Friss" to duży debiut

tego zespołu. Wcześniej wypuścili

jedynie EPkę "Alphatier" (2016).

Album zaczyna się znakomicie,

pierwsze cztery kawałki wręcz porywają

słuchacza swoją witalnością

i hard rockową zadziornością.

Przewodzi im singlowy "Kamikaze".

Jednak wraz z wolniejszym

"Anders" przychodzi wahnięcie

formy, a raczej w muzyce kapeli

pojawia się więcej wolniejszych i

bardziej rockowych kawałków, jak

"Stillstand", "Hier Bei Mir" czy

"Wenn Alles Gesagt Ist". Przypomina

mi to taką kapelę z lat 80. o

nazwie Nena. Natomiast, jak któryś

nabierają animuszu jest w nich

więcej alternatywno-nowoczesnych

brzmień, tak jak w tytułowym

"Stirb Oder Friss". W tym zestawie

jedynie "Steelenrauber" może doszlusować

do otwierającej czwórki.

Także Biest jest rozdarty między

swoją rockową i hard rockową tożsamością.

Oczywiście mnie bardziej

odpowiada ta ostrzejsza identyfikacja.

(3,5)

\m/\m/

Bitterness - Dead World Order

2020 G.U.C.

Po wydaniu "Resurrexodus" przycichli,

ale w żadnym razie nie zrezygnowali

- thrashowe komando

Bitterness wróciło z nowym albumem

"Dead World Order". Łoją

na nim z taką werwą, jakby właśnie

debiutowali, a nie wydawali siódmy

już album, a do tego było ich

co najmniej pięciu, a nie tylko

trzech. To granie w klimacie wczesnych

dokonań Sodom, Kreator

czy Destruction: ostra, bezkompromisowa

naparzanka na najwyższych

obrotach. Klimatyczne intro

"The Last Sunrise" to klasyczna

zmyłka, utrzymany w podobnej

stylistyce, mroczny instrumental

"Darkest Times" również, bo pozostała

siódemka to soczysty, germański

thrash. Czasem bardziej urozmaicony,

tak jak w utworze tytułowym

czy w "Idiocracy", czasem

czerpiący też z tradycyjnego heavy

("None More Black"), ale zwykle

pędzący naprzód bez żadnego zmiłowania,

tak jak w "A Bullet A

Day" czy "Let God Sort´Em Out",

który brzmi tak, jakby napisali go

chłopaki z Destruction, i to nie

teraz, ale przed wielu, wielu laty.

Słucha się tego nieźle, dają Niemcy

radę, ale "Dead World Order" nie

ma jednak żadnego startu do płytpomników

w rodzaju "Endless

Pain", "Obsessed By Cruelty" czy

"Infernal Overkill" ich największych

mistrzów. (3)

Wojciech Chamryk

Black Phantom - Zero Hour is

Now

2020 Punishment 18

Panie i Panowie, godzina zero właśnie

wybiła. Przynajmniej taki

obrót zdarzeń swą drugą płytą wie-

RECENZJE 189


szczy włoski band Black Phantom

dowodzony przez Andreę Tito

znanego z grupy Mesmerize. Muzycznie

Włosi są bardzo zainspirowani

twórczością ekipy Steve'a

Harrisa, z czym zresztą specjalnie

się nie kryją. Inspiracje te są wyrażane

w bardzo wielu aspektach.

Po pierwsze wokal Manuela Maliniego.

Zarówno jego barwa, jak i

skala głosu do złudzenia przypominają

Bruce'a Dickinsona. Ciężko

to oczywiście traktować w kategorii

zarzutu, bo przecież wyciąganie

tych wszystkich "górek" wymaga

nie lada zdolności oraz wysiłku, a

Manuel świetnie sobie z tym radzi

(w przeciwieństwie do wielu biedaklonów

Bruce'a, u których nawet w

nagraniach studyjnych słychać zadyszkę).

Słuchając takich utworów,

jak "Hordes Of Destruction"

czy "Begone!" nawet będąc długoletnim

fanem Dziewicy naprawdę

można się pomylić. Cóż, lata doświadczenia

zebrane w różnych tribune

bandach się przydały. Druga

sprawa, to same utwory. Spójrzmy

na przykład na najdłuższy na tym

albumie "The Road". Szczerze mówiąc

mógłby się on znaleźć na maidenowym

"A Matter of Life and

Death". Podobnie zresztą jak dynamiczny

"Schattenjager". Pewną

odskocznią od typowo heavy metalowych

hymnów jest wspomniany

kawałek "Begone!". Utwór zdecydowanie

bardziej nawiązujący do

hard rocka z lat siedemdziesiątych,

niż jakiegokolwiek metalu. Chociaż

tutaj w refrenie Bruce… sorry,

Manuel również daje popis swych

ogromnych możliwości wokalnych

i zdawałoby się nieograniczonej

skali. Mogą w tym miejscu posypać

się zarzuty o kopiowanie starych

legendarnych kapel, brak oryginalności

itp., ale… pieprzyć to! Słychać,

że chłopakom heavy metal

gra w duszy, a to co robią jest w

100% autentyczne. W najbliższym

czasie na nowy studyjny album

Iron Maiden (koncertówek pewnie

parę się urodzi, bo Covid, odwołanie

trasy itp., a kasa na koncie

zgadzać się musi) się nie zanosi.

Warto zatem sięgnąć po propozycję

Black Phantom i przekonać

się, że sytuacje, gdy uczeń dorównuje

mistrzowi, czasem się zdarzają

(4,5)

Bartek Kuczak

Black Swan - Shake The World

2020 Frontiers

Kiedy do nowego projektu zabierają

się tak utalentowani muzycy, co

więcej ekstraklasowi weterani, jak:

Robin McAuley (wokal), Reb

Beach (gitara), Jeff Pilson (bas) i

Matt Starr (perkusja), to wiedz, że

coś się dzieje! Black Swan 14 lutego

br. wydał swój pierwszy album

pt.: "Shake The World" składający

się z 11 utworów. Najmocniejsze

utwory na płycie to pierwsze

dwa single: tytułowy "Shake The

World" z szalonym tempem, głośnym

i wyraźnym basem, a także

charakterystyczną solówką Reba

Beacha, który ma swój własny,

niepowtarzalny styl i świetnie

komponuje się z wokalem Robina

McAuleya oraz bardzo rytmiczny,

napędzany ciężkim uderzeniem

perkusji "Big Disaster". Mnie

szczególnie przypadł do gustu

czwarty utwór na płycie pt.: "Immortal

Souls" opowiadający o wampirach.

Jest to bardziej energetyczna

ballada, w której głos Robina

McAuleya idealnie odzwierciedla

emocjonalne przesłanie utworu, a

dzięki perkusji nadającej całości

tempo, nogi same podrygują w rytm

muzyki. Na uwagę zasługuje

również "Long Road To Nowhere",

gdzie gitarowe riffy naturalnie harmonizują

z pozostałymi instrumentami,

ustalają tempo wkroczenia

perkusji i basu, zanim do całości

dołączy bezbłędny wokal.

Wszystko pasuje do siebie idealnie

i jako całość stanowi coś więcej niż

jedynie sumę poszczególnych części.

Pozostałe utwory trochę zacierają

się w pamięci przy pierwszym

odsłuchu, przy kolejnych płyta

znacznie zyskuje. Oprócz przyjemnej

dla ucha nuty, w utworach możemy

doszukać się również czegoś

więcej, głębszej refleksji, czego

przykładem jest: "When Johnny

Came Marching", który mówi o

żołnierzach cierpiących na syndrom

stresu pourazowego (PTSD).

W moim odczuciu płyta nie

wstrząsnęła światem, ale stanowi

całkiem solidną porcję melodyjnego

hard rocka, która z powiewem

świeżości przenosi nas do lat

80-tych. Fani Winger, Whitesnake,

Foreigner czy McAuley

Schenker Group na pewno znajdą

tu jakieś "smaczki" dla siebie. Jak

dla mnie, największym atutem albumu

jest wspaniały głos Robina

McAuleya, który pomimo lat, nie

traci na jakości swojego brzmienia,

nadal jest mocny i wibrujący. Już

dla samego głosu Robina warto

posłuchać "Shake The World". (5)

Simona Dwoska

Blackballed - Elephant In The

Room

2020 Metalville

Czytałem już wcześniej o tym trio,

słyszałem też piosenkę czy dwie z

jego poprzedniego albumu "Fultons

Point". Kiedy więc dostałem

do recenzji najnowszy album grupy

Marshalla Gilla, na co dzień gitarzysty

New Model Army, miałem

wobec niego spore oczekiwania,

spodziewając się czegoś naprawdę

ciekawego. I przeżyłem może nie

rozczarowanie, bo "Elephant In

The Room" to materiał na poziomie,

ale liczyłem na coś zdecydowanie

więcej niż tylko poprawne

granie, utrzymane w stylistyce klasycznego

rocka lat 60. i 70. To

chyba największy problem tej płyty:

wszystko jest na niej przewidywalne,

Gill niczym nie zaskakuje,

potrafi tylko czerpać od wielkich

poprzedników. Oczywiście to też

sztuka nie lada, stworzyć materiał

w tak udatny sposób nawiązujący

do czasów największej chwały

rocka w najbardziej archetypowej

postaci, ale "Elephant In The

Room" może zaciekawić tylko tych

najmłodszych, nieosłuchanych

zwolenników takich dźwięków,

którzy dopiero odkrywają nurt retro.

Ja mogę docenić ogólny poziom,

sprawne wykonanie, posłuchać

kilka razy hard/bluesowego

"When The Devil Calls", klimatycznej

ballady "Flesh And Bone" czy

mocnego finału "Mother Earth", ale

są tu też słabsze momenty (chociażby

"Another Lonely Day" to

wypisz-wymaluj Chris Rea, podszyty

rock'n'rollem "The Lion" to

też typowy wypełniacz), więc więcej

jak: (3) nie będzie.

Wojciech Chamryk

Blizzen - World in Chains

2020 Pure Steel

Drugiego albumu naszych zachodnich

sąsiadów z Blizzen po raz

pierwszy słuchałem w okresie

wprowadzenia największych ograniczeń

(które ostatecznie gówno

dały, ale to nie miejsce i nie czas na

tego typu rozkminy) i ogólnie największej

paniki związanej za całym

tym Covid-19. Widząc tytuł

"World in Chains" od razu miałem

skojarzenia z sytuacją, jaka zapanowała

na niemalże na całym

naszym pięknym świecie. Czyż

można sobie wyobrazić lepsze słowa,

które by ją opisały? Tyle tytułem

wstępu, przejdźmy zatem do

muzycznej zawartości tego krążka.

A ta również wywołala u mnie pewną

dygresję (sorry, naprawdę nic

na to nie poradzę). Otóż fajnie, że

powstało coś takiego, jak ruch potocznie

określany New Wave of

Traditional Heavy Metal. Fajnie,

że młodzi muzycy zakładają kapele,

które próbują grać tak, jak ich

sporo starsi koledzy robili to w

pierwszej połowie lat osiemdziesiątych.

Tak, to wszystko jest zajebiste.

Nie mnie jednak, należy pamiętać,

że każda sytuacja ma swoje

zady i walety (czy jakoś tak). Skutkiem

ubocznym tego masowego

powstawania młodych kapel heavy

metalowych, jest fakt, że wiele z

nich poza pasją, zaangażowaniem i

niewątpliwą miłością do muzyki,

której nawet nie śmiałbym kwestionować,

tak naprawdę nie mają

zbyt wiele do zaoferowania słuchaczowi.

Czy takim zespołem jest

Blizzen? Nie. W ich przypadku

taka opinia byłaby wręcz krzywdząca.

Czy zatem "World in

Chains" to zła płyta? Ależ brońcie

wszyscy bogowie wzięci zusammen

do kupy! Blizzen to kapela, która

ma na siebie jakiś pomysł, wizję i

kierunek, w którym chce podążać.

To pewnie teraz zapytacie, po co ja

się tak produkowałem powyżej.

Spokojnie, już mówię (piszę).

"World in Chains" to płyta dobra.

Muzycznie jest tam sporo nawiązań

do speed metalu, niemieckiego

heavy, sporo "motorheadowania"…

Czyli jednym słowem wszystko to,

co Tygryski lubią najbardziej. Owszem,

słucha się tego całkiem przyjemnie,

ale brakuje tej iskry, która

każe krążek włączyć jeszcze raz

(nawet wówczas, gdy dziesięć innych

czeka w kolejce). Brakuje tu

wyróżniających się utworów, jakichś

motywów zapadających w

pamięć, czegoś, co pozwoliłoby odróżnić

ten album od setek podobnych

tworów. "World in Chains"

nie jest płytą złą, ale też nie jakoś

szczególnie wybitną. Pamiętajmy,

że chłopaki są stosunkowo młodzi,

jeszcze sporo przed nimi i w przyszłości

mogą nas jeszcze zaskoczyć.

Na tą chwilę myślę, że ocena

(3,75) będzie całkiem uczciwa.

Blood Star - The Fear

2020 Shadow Kingdom

Bartek Kuczak

Dawne czasy wróciły nie tylko w

kontekście mody na prawdziwego

rocka czy renesansu analogowych

nośników dźwięku, ale też co do

formy debiutu młodych zespołów.

190

RECENZJE


Kiedyś zaczynały one swe kariery

od singli, a dopiero potem okazywało

się czy pójdzie za nimi coś

dalej: kontrakt, pierwszy album,

etc. Podobną drogę obrał amerykański

Blood Star; zespół założony

przed trzema laty przez gitarzystę

Visigoth Jamisona Palmera.

Wokalistka Madeline Smith nagrywała

chórki na ich płytę "The

Reverant King", basista Noah

Hadnutt wspierał Visigoth gościnnie

na koncertach, a skład dopełnił

perkusista Spell Daniel

Alexander. "The Fear" to ich 7"

debiut: żadna EP-ka, jak można

przeczytać w sieci, singiel z dwoma

utworami, wydany również na kasecie.

Takie oldschoolowe nośniki

pasują do muzyki Blood Star doskonale,

jest to bowiem archetypowy

heavy z przełomu lat 70. i 80.,

surowy, mocny, ale zarazem melodyjny.

"The Fear" bliżej do nurtu

NWOBHM, "Tortured Earth" brzmi

mocniej i bardziej surowo, ale i

tak słuchając go po raz pierwszy

zapisałem sobie "staroć?", bo naprawdę

brzmi jakby powstał w latach

80. Świetny debiut, oby szybko

wydali coś dłuższego! (5)

Wojciech Chamryk

Bloodbound - Bloodheads United

2020 AFM

Szwedzi wydali w ubiegłym roku

ósmy album "Rise Of The Dragon

Emperor", ale czasy mamy takie,

że trzeba wciąż przypominać fanom

o sobie. Stąd EP "Bloodheads

United", nawiasem mówiąc

pierwsza w już ponad 15-letniej

historii grupy, wydana na 10" winylu.

Otwierający ją "Bloodheads

United" to nowy utwór studyjny,

całkiem solidny kawałek utrzymany

w powermetalowej stylistyce:

miarowy, patetyczny, nawet z odrobiną

symfonicznego patosu i

świetnym głosem Patrika J. Selleby'ego.

Utwory live też brzmią całkiem

nieźle, zresztą Bloodbound

czują się na scenie nader naturalnie,

czo słychać choćby na koncertowym

wydawnictwie "One Night

In Blood", zarejestrowanym na

"Masters Of Rock 2015". Trochę

szkoda, że za wyjątkiem "Battle In

The Sky" są one powtórzone za

tym właśnie albumem, ale "In The

Name Of Metal" i "Moria" są wykonane

nad wyraz energetycznie, publiczność

jest nad wyraz aktywna,

a Selleby jeszcze bardziej ją podkręca

- fani na pewno zafundują sobie

ten krążek do dopełnienia kolekcji.

(4)

Wojciech Chamryk

Bonfire - Fistful Of Fire

2020 AFM

Bonfire miewał perypetie z wokalistami

(Claus Lessmann, David

Reece), ale najwyraźniej to już

przeszłość. Kiedy Hans Ziller

zwerbował Alexxa Stahla (Viron,

Masters Of Disguise, etc.) miałem

obawy czy jego typowo metalowy

styl sprawdzi się w bardziej komercyjnej

formacji, nigdy nie brzmiącej

zbyt mocno. A tu proszę, nowy

frontman wpasował się doskonale i

"Fistful Of Fire" jest już trzecim

albumem Bonfire powstałym z jego

udziałem. Niemcy złapali więc

drugi oddech, co przekład się też

na jakość ich kolejnych płyt. Nie

przypuszczam by najnowsza okazała

się takim sukcesem jak te z lat

80., ale zdecydowanie trzyma poziom

- dawni fani na pewno nie będą

rozczarowani, a kto wie, może

dotrze też do młodszych zwolenników

melodyjnego hard'n'heavy?

Potencjalnych przebojów bowiem

tu nie brakuje: "Gotta Get Away",

"The Devil Made Me Do It", singlowy

"Rock'N'Roll Survivors",

"Warrior" czy "Fire And Ice" to tylko

niektóre z nich: nośne, dynamiczne,

piekielnie chwytliwe, z popisowym

śpiewem Stahla i gitarowymi

popisami lidera. Bonfire niemal

od zawsze mieli też w zanadrzu klimatyczne

ballady i "When An Old

Man Cries" również nie zawodzi,

bo to numer nie gorszy od żelaznej

kalsyki takich Scorpions - szkoda

tylko, że płytę zamyka druga, znacznie

słabsza wersja akustyczna. W

końcówce płyty nie brakuje też

mocniejszych, surowiej brzmiących

utworów, z "Breaking Out", tytułowym

czy "Gloryland" na czele,

tak więc zwolennicy dyskretnego

szczęku blach z lat 80. też powinni

sprawdzić "Fistful Of Fire". (4,5)

Canedy - Warrior

2020 Sleaszy Rider

Wojciech Chamryk

Carl Canedy dla fanów heavy metalu

nie jest osobą anonimową.

Znany jest głównie z formacji The

Rods, ale grał też na demo grupy

Manowar i w wielu różnych projektach.

Postanowił on jednak rozruszać

zespół sygnowany jego

własnym nazwiskiem. Czasami się

zastanawiam, skąd w tych ludziach

tyle chęci, by zakładać Swoją drogą

bardzo rzadko się zdarza, aby to

perkusista pełnił w swej kapeli kluczową

rolę. Ale mniejsza z tym.

Spójrzmy zatem, czego możemy

się spodziewać po zawartości muzycznej

owego dzieła. Carl i spółka

grają coś, co jest dość ciekawym i

osobliwym połączeniem hard rocka

i heavy metalu. Duża w tym zasługa

wokalisty Mike'a Santasiero,

któremu zdecydowanie bliżej do

klasycznych rockowych wokalistów

niż heavy metalowych krzykaczy.

"Warrior" zawiera też trochę

czysto eksperymentalnych momentów.

Przykładem niech będzie

utwór "Lies" z dość ciekawą partią

gitary w tle, która przynosi mi na

myśl… hmm… reggae… Kawałek

ten jest ubarwiony także fajną

chwytliwą solówką. Warto też

zwrócić uwagę na mroczne, niepokojące

wprowadzenie do utworu

"Hellride", które gładko przechodzi

w tytułową piekielną jazdę. To

zdecydowanie najmocniejszy numer

na tym albumie. Potwierdza to

także typowo maidenowa solówka.

Słuchając utworu tytułowego odniosłem

za to wrażenie, że Carl

przypomniał sobie, że kiedyś tam

pogrywał sobie w Manowar.

Czymś zupełnie odmiennym jest

za to zakończenie tej płyty, mianowicie

utwór "Attia". To czysty

AOR, ale taki w najlepszym wydaniu.

Wbrew pozorom utwór ten

mimo swej lekkości i przebojowości,

posiada odpowiedniego kopa.

Ogólnie "Warrior" to całkiem sympatyczna

płyta, mimo pewnego

braku spójności. Ale nawet pomimo

tego warto posłuchać. Nawet

jeśli ktoś nie jest fanem The Rods

czy wczesnego Manowar. (4)

Bartek Kuczak

Carthagods - The Monster In

Me

2020 Metalville

Carthagods powstał Kartaginie w

1997 roku, jednak pierwsza płytę

"Carthagods" wydali w 2015 roku,

natomiast drugą "The Monster In

Me" w zeszłym. Zupełnie nic bym

o tym nie wiedział, gdyby w Metalville

nie zdecydowali się wydać

ponownie drugi album tej formacji.

Tunezyjski zespół prezentuje nurt

progresywnego metalu, a nawet

progresywnego power metalu. Wywodzi

się wprost z dokonań

Dream Theater ale więcej słychać

w nim grania w stylu Pagan's

Mind. Innych odnośników jest

również sporo, chociażby Symphony

X, The Ark czy Communic.

W każdym razie poziom

muzyki Tunezyjczyków jest wysoki

i przyciąga uwagę od samego początku,

swoją niesamowitą energią,

potężnymi riffami i brzmieniem

oraz bogactwem swojej muzyki. W

wypadku muzyki progresywnej

normalnym jest, że kompozycje są

urozmaicone, bogate w tematy muzyczne,

wszelkie kontrasty, niuanse

i emocje. Nie inaczej jest z muzyką

Carthagods. Jednak w ich

wypadku słuchacz od początku

czuje, że ma do czynienia z czymś

wyjątkowym. Nie tylko chodzi o

utwory, czy ich melodyjność, ale

także o znakomite wykonanie. Gitarzysta

Artak jest niesamowity,

jeśli chodzi o partie rytmiczne jaki

i popisy solowe. To one zawsze są

na pierwszym planie. Nie inaczej

można napisać o klawiszach, które

w odróżnieniu od gitar nie pchają

się przed szereg, ale są bardzo ważne.

Tym bardziej, że równie chętnie

wcielają do użytku różne aranżacje

symfoniczne i inne orkiestracje.

Ma to finał w postaci wręcz filmowej

instrumentalnej kompozycji

"The Rebirth II". Sekcja rytmiczna

nad wyraz potężna, intrygująco

buduje przestrzeń dla gitary,

klawiszy i wokalu. Lecz podobnie

jak muzyka potrafi też operować

subtelnościami. Śpiew Mehdi

Khema jest niebywały, człowiek

ma mocny wyrazisty głos i z gracją

przemieszcza się po muzyce wykowanej

przez kolegów. Przypomina

mi on kilu wokalistów ale najbardziej

Jorna Lande. Czasami wspomagają

go goście, są to głównie

okazjonalne growle, które dodatkowo

wzbogacają i tak obfite aranżacje.

Brzmienie albumu jest

współczesne i bardzo mocne, być

może stąd moje skojarzenia z

Communic. Niemniej mimo tego

brzmienia muzyka zachowuje również

tradycyjne brzmienia, dzięki

czemu "The Monster In Me" słucha

się jak progresywnego klasyka.

Ogółem to doskonały album, którego

każdy moment jest ważny i

znakomity. Myślę, że zwolennicy

progresywnego grania powinni zainteresować

się Carthagods i ich

muzyką. (5,5)

\m/\m/

Chaos Over Cosmos - The Ultimate

Multiverse

2020 Narcoleptica Productions

"Określiłbym to jako progresywny

melodeath z technicznym zacięciem

i klimatem s-f, który jest obecny

cały czas, począwszy od mojego

pseudonimu, skończywszy na

RECENZJE 191


CETI - Oczy martwych miast

2020 MetalMind

Niejako na moich oczach doszło

do powrotu łask dla płyty winylowej.

Niestety ja do tego wariactwa

nie przyłączyłem się, choć nie

powiem zazdrościłem i zazdroszczę

znajomym, którzy ponownie

ustawili czarne placki na piedestale.

Niemniej ciągle zachodzę w

głowę jak im udaje się je przechowywać,

przynajmniej tym co mieszkają

w blokach. Mam trochę płyt

CD, na pewno nie tak dużo jak

inni, a mam spory problem aby

nimi rozsądnie zagospodarować

przestrzeń w domu. Co by nie mówić,

zazdroszczę i rozumiem, kiedyś

sam zbierałem LP, ba nawet

parę sztuk zachowało się. Samo

trzymanie winyla w rękach, oglądanie

okładki, to wrażenia nie do

podrobienia. Sam się łapę na tym,

że nawet w Biedronce, jak akurat

sprzedają płyty winylowe, przechodząc

obok nich musze je dotknąć,

a nawet zatrzymuję się i wertuje z

ciekawością, co oni tam próbują

wcisnąć współczesnym gospodyniom.

Natomiast, gdy znajdę znajomy

tytuł, okładkę, od razu przypominają

mi się pierwsze spotkania

z nimi na dawnym "Wolumenie",

chwile, które na zawsze zostaną

ze mną. CETI od dawna dba

o swoich fanów i oprócz wydawania

swojej muzyki na nośnikach

CD stara się wydawać też winyle.

Tak samo stało się z ich ostatnia

płytą "Oczy martwych miast". Ci

tematyce utworów i dość robotycznym

brzmieniu muzyki". Tyle

Rafał Bowman, gitarzysta i lider

projektu Chaos Over Cosmos.

Kiedy przeczytałem te słowa zaciekawiony

nimi szybko sięgnąłem po

"The Ultimate Multiverse" i o

rozczarowaniu nie było mowy.

Więcej: okazało się, że to pod każdym

względem dopracowany,

wielowymiarowy materiał. Faktycznie

progresywny, chociaż obecnie

ten termin jest już chyba nieodwołalnie

pozbawiony dawnego

znaczenia, a przypięcie jakiemuś

zespołowi takiej łatki wcale nie

oznacza, że wytycza on w muzyce

nowe szlaki, eksperymentując i zadziwiając

słuchaczy efektem końcowym

owych poszukiwań. Chaos

najwięksi szaleńcy mogą delektować

się nie tylko samą muzyką ale

również szumem igły i innymi

trzaskami. No ale dla nich to dodatkowy

atut, bo jakby nie było

brzmienia płyty winylowej nic nie

podrobi. Tym bardziej, że płyta

jest wyjątkowo udana. Tak należę

do tych, którym muzyka z tego

krążka bardzo się podoba i niech

to wystarczy. Zresztą myślę, że recenzję

w magazynie oraz na portalu

już wszyscy czytali, więc wiadomo

z czym mamy do czynienia.

Ekipa Grzegorza Kupczyka od

dłuższego czasu stara się przedstawiać

swoim fanom bardzo dobrą

muzykę, jednak za każdym razem

ta propozycja jest trochę inna. Dla

mnie teraz, mogliby na dwa-trzy

kolejne albumy pozostać przy podobnej

ekspresji. Kontynuując,

CETI zawsze zbiera dobre recenzje,

czasami ktoś, coś skrytykuje,

ale są to raczej sprawy marginalne.

Jednak nie przekłada się to na

sprzedaż ich płyt i biletów na koncerty.

Mam nadzieję, że "Oczy

martwych miast" to zmienią, że

większy ogół przejrzy na oczy, a

raczej na uszy. CETI zasłużyło na

to. Oby tylko życie wróciło do normalności.

A teraz każdy, co czyta i

uważa się za fana tradycyjnego

hard'n'heavy, a nie ma tego albumu,

portfel w rękę i do sklepu po

CD albo longplay. Nie może być

inaczej!

\m/\m/

Over Cosmos też nie są żadnymi

nowatorami, ale nie ograniczają się

do powielania zgranych do bólu

schematów, przedstawiając własną

wizję futurystycznego metalu w

progresywnej odsłonie. Szkielet

tych sześciu kompozycji jest stricte

metalowy, nie brakuje w nich więc

mocarnych, a czasem wręcz ekstremalnych

partii (inna sprawa, że

blasty z perkusyjnego automatu w

"We Will Not Fall" brzmią totalnie

cyfrowo, nad wyraz płasko i bez

mocy, odzierajając utwór z całej

energii, tak więc udział dobrego

perkusisty w nagraniach kolejnej

płyty wydaje się koniecznością)

oraz świetnych riffów i dopracowanych

solówek. W tych długich,

rozbudowanych utworach jest też

jednak drugie dno, jak dla mnie

nawet ciekawsze od tego metalowego

sztafażu, bowiem Bowman

sięga w nich po patenty typowe dla

space rocka (syntezatorowe brzmienia

w "Cascading Darkness"),

elektronicznego rocka lat 70.

("One Hundred", "We Will Not

Fall") czy post-rocka ("Worlds

Apart", "Consumed"). Zaskoczył

mnie też jazzującą partią gitary w

klimatycznym instrumentalu "Asimov",

potwierdzając, że czasem

warto poszukać mniej oczywistego

rozwiązania, co jeszcze bardziej

ubarwia całość. No i last, but not

least: Josh Ratcliff, uniwersalny

wokalista (ostry, czysty głos, ale

też partie ekstremalne, od ryku do

skrzeku), autor tekstów i oprawy

graficznej płyty. Aż nie chce się

wierzyć, że obaj muzycy stworzyli

ten materiał wyłącznie korespondencyjnie

- widocznie łącząca ich

nić muzycznego porozumienia

okazała się nad wyraz silna. "The

Ultimate Multiverse" jest więc

płytą interesującą i wartą uwagi;

dla nas tym ciekawszą, że z tak

aktywnym udziałem rodaka. (5)

Wojciech Chamryk

Chemicaust - Unleashed Upon

This World

2018 Dark Rituals

Amerykanie powołali tę kapele w

Dallas w 2013 roku i są pełną gębą

oldschoolowcami. Odnoszą się

głównie do brutalnej odmiany

thrash metalu z pewnymi wpływami

death metalu. "Unleashed

Upon This World" to ich duży debiut,

który wydali w 2018 roku.

Wcześniej była jeszcze EPka "As

Empires Fall" z 2015 roku. To co

znalazło się na "Unleashed..." najbardziej

kojarzy mi się z Kreatorem

ale jest też sporo z amerykańskiego

thrashu, w postaci inspiracji

Exodusem, Dark Angel czy Exhorder.

Co potwierdza moją obserwację,

że większość formacji z tej

nowej fali thrashu buduje taką dziwną

mieszankę, będącą zlepkiem

wpływów amerykańskiej i europejskiej

szkoły grania thrashu. W sumie

nie ma tego złego, bo w rezultacie

mamy cała masę dobrych

młodych grup wycinających niezły

thrash metal. Niewątpliwie do tego

grona można zaliczyć Chemicaust.

Wszystkie kawałki z "Unleashed

Upon This World", są

gęste, intensywne oraz brutalne,

ale co najważniejsze są zagrane z

wielką pasją. Na tyle są ciekawe, że

niepotrzebnym się wydaje wykorzystanie

coveru "A Lesson In

Vioelence", Exodusa. Na uwagę

zwraca niesamowita praca gitar

rytmicznych, robią w wypadku tego

zespołu praktycznie całą robotę.

Sola za to można powiedzieć, że są

typowe. Sekcja rytmiczna swoja

grą dodaje jeszcze odrobinę chaosu

i dzikości. Sporo szaleństwa dokłada

również wrzask wokalisty. Całość

zagrana jest na niezłym poziomie,

muzycy nie mają czego się

wstydzić. Podobnie jest z brzmieniami

i produkcją tego materiału.

Jednak na miejscu muzyków więcej

czasu poświęcił bym samej perkusji

oraz brzmieniu basu, którego trzeba

się domyślać. Lepsza selektywność

tych instrumentów dodałaby

muzyce Amerykanów jeszcze

większej brutalności. Tak przynajmniej

przypuszczam. Nie ma co się

zastanawiać, nazwa Chemicaust

powinna zapaść się w pamięci

wszystkich zwolenników brutalnego

thrash metalu. (3,7)

Cirith Ungol - Forever Black

2020Metal Blade 2020

\m/\m/

Założę się że o tej płycie przeczytaliście

już mnóstwo zachwytów,

ochów i achów, triumfów i peanów.

Więc za chwilę przeczytacie

jeszcze jeden, bo piątka amerykanów

powróciła w glorii chwały, z

mieczami gniewnie uniesionymi ku

złowieszczym, czarnym chmurom.

Tak serio? Nowe Cirith Ungol

brzmi jakby zrobili sobie przerwę

"na kiepa" po zarejestrowaniu "Paradise

Lost", po czym wrócili żeby

nagrywać dalej. Jak to możliwe, że

zamiast nowoczesnej, nikomu nie

potrzebnej płyty powrotnej, nagrali

muzyczną wersję metalowej

machiny czasu, album który spokojnie

i bez jakiegokolwiek cienia

wstydu można postawić obok ich

poprzednich płyt? W ciemno obstawiam,

że za kilka czy kilkanaście

lat fani będą toczyć boje na internetowych

forach o to, czy "Forever

Black" przebija debiut, albo

kładzie na łopatki wspomniany

"Paradise Lost". Otwierający album

"Legions Arise" to pędzący niczym

wściekłe stado (a może legion)

numer, który niszczy wszystko

na swojej drodze. Tim Baker

śpiewa fantastycznie, jego głos

wciąż jest mocny i tak samo charakterystyczny

jak był w latach 80-

tych. Na tle kapitalnych, gitarowych

riffów i perkusyjno-basowej

kanonady, prezentuje się wręcz

monumentalnie. Cholera, nie jestem

nawet w stanie wskazać na tej

płycie swojej ulubionej kompozycji,

bo album jest jak jeden, wielki,

metalowy monolit wobec którego

192

RECENZJE


pozostaje jedynie klękać i oddać

mu należną cześć. "Fire Divine" powala

efektownym refrenem, "Frost

Monstreme" z kolei urzeka kapitalnymi

riffami. "Stormbringer" przynosi

nam potężną dawkę ciężaru, a

wieńczący krążek, tytułowy "Forever

Black", jest ciosem ostatecznym,

po którym naprawdę ciężko

się otrząsnąć. Cirith Ungol zaliczyło

jeden z najbardziej powalających

powrotów w dziejach heavy

metalu. Nagrało płytę której ciężko

się było spodziewać a mam

wrażenie, że nawet najwierniejsi fani

grupy nie mieli aż tak wygórowanych

oczekiwań w związku z

tym albumem. Życzyłbym sobie i

Wam, żeby "Forever Black" był jedynie

introdukcją do kolejnego,

pełnego kapitalnej muzyki rozdziału

w karierze amerykańskiego

kwintetu. (6)

Marcin Jakub

Cloven Hoof - Age of Steel

Pure Steel Records

Cloven Hoof obecnie przypomina

swoim formatem nieco Riot V - z

dawnych lat ostał się jedynie basista

Lee Payne, który jest jednak w

zespole od początku jego istnienia.

Reszta muzyków to goście którzy

zasilili grupę w ostatnim dziesięcioleciu.

Przyznam, że wydawnictwa

Cloven Hoof z lat 80-tych łykam

bez popity. Większy problem

mam z płytami wydanymi po reunion.

Ostatni ich krążek, "Who

Mourns For The Morning Star?",

wydany w 2017 roku miał jednak

to do siebie, że mimo niezbyt wielu

punktów stycznych z klasycznymi

płytami, sprawiał że ciężko było się

od niego oderwać. Z "Age of Steel"

jest bardzo podobnie. Aktualnemu

wcieleniu Brytyjczyków zdecydowanie

bliżej do brzmień pokroju

Edguy czy Blind Guardian niż do

nurtu NWOBHM z którego się

wywodzą. Surowe riffy i proste

struktury zastąpiły zaaranżowane

z rozmachem orkiestracje i wielogłosowe

partie wokalne. O ile te

pierwsze mogą przyprawić ortodoksyjnego

fana oldschoolowego grania

o torsje, tak wokale na "Age of

Steel" to bardzo jasna strona wydawnictwa.

Zwłaszcza, że George

Call uderza w tony nieobce fanom

chociażby Iron Maiden. Niekiedy,

zwłaszcza w charakterystycznych

górkach, jego barwa przypomina

do złudzenia popisy Dickinsona,

choć w ogólnym rozrachunku, bliżej

mu do klimatów Tobiasa Sammeta

z Edguy. Zresztą, muzyka

jest również "Edguyowa" - nader

często pobrzmiewa podwójna stopa,

podbijana przez pulsujący nerwowo

bas, gitary, raz ostro cięte a

raz szalenie melodyjne, malują kolejne

pejzaże, wsparte orkeistracyjnymi

i ciepłymi, klawiszowymi

tłami. Masa jest tu przebojowych,

harmonicznych partii wokalnych,

dużo wybuchających, wielogłosowych

refrenów. "Touch The Rainbow"

z miejsca jest największym hiciorem

na płycie, ale zaraz za nim

dumnie kroczą "Judas" i zamykający

płytę numer tytułowy. Całości

dopełnia nowoczesna, "przejrzysta",

cyfrowa produkcja - jak na

"Epokę Stali" przystało. Cloven

Hoof A.D. 2020 to zespół, który

idzie do przodu niespecjalnie oglądając

się na swoją przeszłość. Być

może nie wszyscy fani są z takiego

obrotu sprawy zadowoleni, ale zespołowi

przyznać trzeba, że już kolejny

raz udało im się nagrać naprawdę

solidny album. (5)

Coffeinne - Requiem

2020 Art Gates

Marcin Jakub

Kofeina to stymulujący alkaloid -

wiedzą coś o tym ci wszyscy, dla

których początek dnia bez porannej

kawy jest gwarancją późniejszej

ospałości, użytkownicy wszelkiej

maści napojów erngetyzujących

również. Z Coffeinne sprawa ma

się zupełnie inaczej, bo ten hiszpański

zespół (założony w roku

2015, mający na koncie dwa albumy)

gra power metal tak nudny i

pozbawiony energii, że przyjęta

przezeń nazwa zakrawa na ponury

żart. W recenzjach ich płyt przewijają

się nazwy takich zespołów jak

H.E.A.T czy Firewind, ale daleko

Hiszpanom do tego poziomu, daleko.

Świetny wokalista Inaki Lazcano

(mocny, szponiasty głos)

niewiele może zmienić, gdy podstawą

są błahe melodyjki, mechaniczne,

syntetyczne brzmienie, elektroniczne,

nowomodne wtręty i iście

popowe akcenty, w dodatku w

najgorszym, współczesnym wydaniu.

Czasem w tym zalewie przeciętności

błyśnie coś ciekawszego

("Crash And Burn"), a w surowiej

brzmiącym utworze tytułowym gościnne

solo wymiata Timo Tolkki,

ale jako całość Coffeinne to taki

metal, jak ze mnie baletnica, kolejny

przykład nijakiej muzyki skrojonej

pod preferencje użytkowników

Spotify. (1) i do kosza, chociaż

wokalisty szkoda, ale z drugiej

strony wie chyba do czego śpiewa...

Wojciech Chamryk

Commando - Rites Of Damnation

2020 High Roller

Czterech młodziaków ze Szwecji

debiutuje niniejszym MLP, firmowanym

przez nie lada wydawcę,

zasłużoną dla metalu firmę High

Roller. Stało się tak nie bez powodu,

bowiem sześć składających

się na "Rites Of Damnation"

utworów to siarczysty heavy metal

z elementami thrashu i blacku starej

szkoły, granie na wysokim już

poziomie. Chłopaki deklarują

uwielbienie dla zespołów sprzed lat

i faktycznie słychać, że poza licznymi

reprezentantami skandynawskiej

sceny przełomu lat 80. i 90.

nasłuchali się też płyt starej Metalliki,

Mercyful Fate czy Venom.

Weźmy singlowy "Final Judgement":

niespełna trzy minuty niepohamowanej

agresji, numer mogący

być wzorcem dynamiki, mroczny

i złowieszczy, z histerycznymi

wokalami w manierze Cronosa.

Z kolei w "Burn The Sky" Robin

Bidgoli brzmi już niczym młodszy

brat frontmana Venom, co dopełnia

ostry, ale melodyjny metal na

modłę lat 80. Świetny jest też dynamiczny

opener "The Sacrament",

klasyczny heavy z domieszką

blacku oraz "Slumbering Death",

rzecz z proporcjami przesuniętymi

bardziej w kierunku czarnego metalu,

ale nadal do przyjęcia przez

zwolenników klasycznego grania.

"Sinners Soul" daje zaś momenty

wytchnienia, podobnie jak instrumentalny

"Djävulsmaskopi", numer

długi (pięć i pół minuty), dynamiczny

i najbardziej w tym zestawie

melodyjny. Nie pozostaje więc nic

innego jak czekać na debiutancki

album Commando, skoro "Rites

Of Damnation" tak zaostrza nań

apetyt. (4,5)

Wojciech Chamryk

Crimson Dawn - Inverno

2020 Punishment 18

Koronawirus dotknął mnóstwo ludzi,

ale Włochów nad wyraz boleśnie.

Crimson Dawn są w samym

epicentrum pandemii, pochodzą

bowiem z Mediolanu, stolicy Lombardii.

I tak się akurat złożyło, że

pod koniec marca wydali trzeci album,

można więc sobie wyobrazić

kogo to tam wtedy obeszło - muzyka

zeszła na dalszy plan w sytuacji

zagrożenia zdrowia i życia. Liczę

jednak, że kiedy już sytuacja wróci

do normy fani metalu pochylą się

nad "Inverno" z należytą uwagą,

bo to album nad wyraz udany: nie

tylko najlepszy w dorobku zespołu,

ale robiący też wrażenie w szerszym

aspekcie. To doom metal w

formie najbardziej tradycyjnej z

możliwych, pełnymi garściami

czerpiący jeszcze od prekursorów

takiego grania z przełomu lat 70. i

80. Mamy tu więc sporo odniesień

do grup nurtu NWOBHM z Pagan

Altar na czele ("Thulsa

Doom"), są nawiązania do hard

rocka ("Return To Agarthi" chyba

jednak za bardzo przypomina

"Stargazer" Rainbow), a i tradyjnie

metalowych akcentów w stylu

wczesnych lat 80. również nie brakuje

("From Beyond"). Świetny jest

też otwierający płytę, długi i podniosły

numer "The House On The

Lake", epicki, podniosły i monumentalny

- mało kto poważyłby się

zaczynać nową płytę takim kolosem,

ale skoro utwór jest dobry, to

i o rozczarowaniu nie ma mowy.

Ciekawostką jest też kompozycja

tytułowa: surowa, majestatyczna,

śpiewana po włosku przez obecnego

i dawnego wokalistę grupy, to

jest duet Antonio Pecere/Emanuele

Rastelli. Świetna płyta, warta:

(5,5).

Wojciech Chamryk

Damnation Angels - Fiber Of

Our Being

2020 Self-Released

Damnation Angels to Angielski

zespół, który egzystuje od 2006

roku. "Fiber Of Our Being" to ich

trzeci album studyjny wydany po

pięcioletniej przerwie. Muzycznie

to melodyjny power metal, zagrany

dość ambitnie oraz ze sporą dawką

orkiestracji. Przypomina to trochę

Kamelot, lecz muzyka Damnation

Angels jest zdecydowanie

bardziej płynna i z łatwością wpada

w ucho. Niewątpliwie bardzo

dużą rolę odgrywa tu wokalista

Ignacio Rodríguez z niesamowitym,

emocjonalnym, plastycznym

ale również mocnym wokalem. Ma

talent do bardzo melodyjnych tematów

ale wymyślonych z głową i

klasą. Tej klasy nie brakuje również

samym kompozycjom. Niosą

one znamiona bardzo bezpośrednich

i przyjaznych dla odbiorcy.

Przez co niekiedy wydają się bardzo

proste. Niemniej jak rzuci się

uchem chociażby na aranżacje,

człowiek zdaje sobie sprawę z pra-

RECENZJE 193


cy jaką włożyli muzycy w ich napisanie.

Prawdopodobnie dlatego

kawałki nie nudzą się mimo, że nie

trwają tyle co radiowe piosenki. A

jest też blisko trzynasto-minutowy

kolos. Tak to jest jak kogoś gnębią

ambicje. Muzycy Damnation Angels

nie stawiają na przebojowość

poszczególnych kawałków ale jak

artyści o wysokich aspiracjach starali

się aby stanowiły one spójną

całość. Co według mnie udało się

im idealnie, bowiem "Fiber Of Our

Being" słucha się z nieukrywaną

przyjemnością, od pierwszej do

ostatniej nutki. Choć album podporządkowany

jest melodyjnym

harmoniom, gitary zbytnio nie

uciekają do tyłu a wręcz zaznaczają

swoją obecność dość mocnym

i chwytliwym riffowaniem czy też

niezłymi solówkami. Muzycy

sprawdzili się przy nagrywaniu

znakomicie, swoje partie odegrali

bardzo profesjonalnie. Brzmi to

także z klasą, ogólnie formacja stanęła

na wysokości zadania. Zdaję

sobie sprawę, że są takie zespoły,

co podeszły do swojej muzyki z jeszcze

większą ambicją i potrafiły

przygotować materiał z większą

ilością niuansów i dodatków, nadając

mu więcej charyzmy i plasując

go na wyższym poziomie. Mimo

wszystko pomysł na muzyczny

świat Damnation Angels w niczym

im nie ustępuje i nie daje powodów

do wstydu. Nie ma niczego

złego w melodyjności. (3,7)

\m/\m/

Dark Forest - Oak, Ash and

Thorn

2020 Cruz Del Sur Music

Jeśli lubisz Skyclad, Elvenking

oraz klasyczny heavy metal, Dark

Forest powinien Ci się spodobać.

Zespół łączy folkowe melodie - zarówno

w sferze riffów, harmonii

jak i linii wokalnych - z tradycyjnym

heavy metalem. Nie ma tam

miejsca na dodatkowe instrumenty

takie jak skrzypce czy flet, tak często

kojarzone z tzw. folk metalem.

Wszystkie ludowe ozdobniki przeniesione

są na ciężar gitar. Na korzyść

metalowej strony przemawia

też wokalista, który świetnie poradziłby

sobie wyjęty z tej estetyki

(co wcale nie jest takie oczywiste w

przypadku typowych folkmetalowych

zespołów, których wokaliści

lubują się w "punkowej" manierze

śpiewania). Mimo tego w muzyce

Dark Forest można odnaleźć celtycki

czy ogólnie mityczny klimat.

Podkreślają go nie tylko same melodie,

ale też teksty - od "świętych

drzew" w tytule płyty, po Avalon

czy postacie Eadrica i Aelfscyne w

tekstach. Płyta jest bardzo dynamiczna

i w wielu momentach chwytliwa.

Energiczne, folkujące melodie

przeplatają się z "metalowym dziedzictwem"

Brytyjczyków, czyli harmoniami

w stylu Iron Maiden.

Można doszukać się na niej też galopad

wspieranych leadami zaczerpniętymi

z Running Wild. Nie ma

na "Oak, Ash and Thorn" cienia

kiczu czy ludyczności. Dark Forest

świetnie wyważa melodie tak,

żeby zachowały swoją dynamikę

bez popadania w stronę skoczności

lub w stronę filmowego patosu. Receptą

na ten balans jest zapewne

właśnie mocne zakorzenienie w

tradycyjnym heavy metalu. (4,5)

Strati

Dark Passage - The Legacy Of

Blood

2020 Rockshots

Dark Passage to włoska kapela

pochodząca z Turynu. Omawiany

krążek jest ich pierwszym albumem

długogrającym (zespół ma jeszcze

na koncie wydaną w 2015 roku

EP zatytułowaną "Sounds From

The Passage"). Jeżeli chodzi o samą

muzykę, to Włosi poruszają się w

rejonach gdzieś pomiędzy Blind

Guardian a wczesnym, jeszcze nie

przelukrowanym Helloween. "The

Legacy Of Blood" zawiera aż szesnaście

kawałków. Niech Was jednak

ta ilość nie przeraża. Połowa

utworów zawartych na tym albumie

to trwające 1,5-2 minuty przerywniki,

które mają za zadanie

wprowadzić nas w klimat następującego

po nich kawałka. A są one

naprawdę różne. Przejawiają się w

nich takie motywy, jak rozmowa w

karczmie, pieśni barda, podmuchy

wichru, odgłosy walki i tak dalej.

Zabieg ten jest szczególnie pomocny

dla ludzi, którzy z językiem angielskim

są trochę na bakier, gdyz

pomaga on zrozum ieć, o czym będzie

kolejny kawałek. Co do samych

utworów… No cóż mogę

powiedzieć. Jest całkiem poprawnie.

Są oczywiście momenty z

aspiracjami "na dobrze", jednak ja

bezpiecznie zostanę przy "poprawnie".

"The Legacy Of Blood" zawiera

muzykę, którą można określić

jako taki "heavy metal środka".

Z jednej strony nie idzie on w kierunku

złagodzonego wygładzonego

i przesłodzone brzmienia, klawiszy

też tu nie uświadczymy (chociaż w

sumie dobrze wykorzystane w niektórych

momentach mogłyby dodać

twórczości Dark Passage odpowiedniego

uroku). Z drugiej zaś

strony nie uświadczymy tutaj mocarnych

riffów przenoszących nas

na pole bitwy, ani też zawrotnych

prędkości na połamanie karku.

Same utwory owszem są melodyjne,

słucha się ich całkiem przyjemnie,

jednak brakuje w nich jakiejś

wyrazistości. Czegoś, co by pozwoliło

naprawdę wbić się w głowę i

pozostać tam chociażby na tą

chwilę dłużej. Przez to "The Legacy

Of Blood" tonie w morzu podobnych

płyt. Za parę miesięcy pewnie

nie będę pamiętał, że miałem

z tym albumem kiedykolwiek do

czynienia (3,5).

Bartek Kuczak

Deathstorm - For Dread Shall

Reign

2020 Dying Victims

Taki thrash to ja rozumiem: ostry,

surowy, o typowo podziemnej proweniencji.

Tak grały w pierwszej

połowie lat 80. Slayer, Kreator,

Sodom, Carrion czy Destruction

i tak też gra go austriackie trio.

Słychać też echa podejścia zespołów

mocniejszych jak Possessed

czy tych bardziej poszukujących

jak Hellhammer/Celtic Frost. W

dodatku to już czwarty album

Deathstorm i kto wie czy nie najlepszy

- dla mnie na pewno ciekawszy

od poprzedniego "Reaping

What Is Left", bo jeszcze bardziej

agresywny, w dodatku brzmiący

surowo i naturalnie, bez cyfrowego

posmaku w partiach perkusji. Mamy

tu więc totalny old school, płytę,

która równie dobrze mogłaby

ukazać się w 1985 roku, chociaż

niekiedy znacznie ostrzejszą, kiedy

Mani zapodaje nader konkretne

blasty, tak jak w "The Mourning".

Energia tych utworów jest wręcz

porywająca, przy "Bloodlusted" czy

"Human Individual Metamorphosis"

aż trudno usiedzieć w miejscu.

Wyobrażam sobie jakiego kopa

mają te utwory na żywo, ale i w

wersji studyjnej sieją niezgorsze

spustoszenie. (5)

Wojciech Chamryk

Demonhead - Black Devil Lies

2020 FastBall Music

Demonhead to australijski zespół

heavy metalowy działający od

2007 roku, a "Black Devil Lies" to

ich drugi długogrający album. Zespół

charakteryzuje się, świetnymi

riffami, niezłymi kompozycjami

oraz współczesnym brzmieniem.

Choć muzycznie nawiązuje do

tradycyjnego heavy metalu to bardzo

wiele w niej odniesień do Metalliki

z czasu "czarnego albumu".

Słowem jest też spora fascynacja

początkiem lat 90-tych.Tak jak

wspomniałem, riffy wymyślone

przez muzyków, jak ogólnie praca

gitar jest na niezłym poziomie.

Wokal mocny, wrzaskliwy i skandujący,

w sumie nieźle pasuje do

dźwiękowych propozycji zespołu.

Kompozycje klasyczne, dynamiczne

i przeważnie w średnim tempie,

choć są też udane przyśpieszenia

czy też zwolnienia. Niemniej

bywa, że chłopaki zbyt mocno

lecą schematami, ale ogólnie

sprawiają dobre wrażenie. Być może

z tego powodu wśród kawałków

nie ma żadnego, który by się wyróżniał

i można byłoby powiedzieć

o nim, że to heavy metalowy

hymn. Co gorsza wraz z kolejnymi

odsłuchami płyta się nuży. Także

najlepsze określenie dla Demonhead

i ich albumu "Black Devil

Lies", to bardzo rzetelny heavy metal.

I tego się trzymajmy. (3,5)

Dennis DeYoung - 26 East

2020 Frontiers

\m/\m/

Dennis DeYoung nie rozpieszcza

zbytnio swoich fanów. Mam jednak

w końcu dla nich dobre wieści,

bo najnowszy album byłego wokalisty

Styx to płyta nad wyraz

udana, album-marzenie dla wszystkich

fanów AOR/prog/pomp rocka

lat 70. i 80. Nie wiem nawet czy

nie lepsza od ostatniego albumu

"The Mission" jego macierzystego

zespołu, ale na pewno utrzymana

w typowej dla Styx stylistyce. Potwierdza

to już przebojowy opener

"East Of Midnight" z hitowym refrenem,

numer niczym z LP "Cornerstone",

a dalej jest wcale nie gorzej.

Zresztą nie może to dziwić, bo

DeYoung zawsze miał rękę do

przebojowych melodii, choćby

słynne "Babe" jest jego autorstwa, a

do tego do pracy nad "26 East"

zwerbował Jima Peterika z Survivor

(mającego udział w megaprzeboju

"Eye Of The Tiger"), nie

tylko współautora większości

utworów, ale też i multiinstrumentalistę.

Dlatego "A Kingdom Ablaze"

byłby ozdobą każdego z albumów

Styx z lat 80., podobnie jak

bardziej popowy "Unbroken", a

"Run For The Roses" i "Damn That

194

RECENZJE


Dream" są ostrzejsze, bardziej dynamiczne.

Nie brakuje tu też fajnych

nawiązań do klasycznego

rocka lat 60.: "With All Due Respect"

ma w sobie coś z surowości

The Kinks, a ballada "To The

Good Old Days" z dokonań The

Beatles, co nie dziwi jednak, skoro

jest współautorem i współwykonawcą

jest Julian Lennon, syn Johna.

Ballady, zwłaszcza "You My

Love", potwierdzają zresztą, że zbliżający

się do 73 urodzin DeYoung

jest wciąż w wokalnej formie, co

cieszy. Szkoda tylko, że "The Promise

Of This Land" z chóralnym,

gospelowym refrenem brzmi tak

plastikowo - w latach 80. pewnie

by nie raził, teraz trąci jednak myszką.

I na koniec najważniejsze: to

część pierwsza, tak więc pewnie

niebawem doczekamy się kontynuacji.

(4,5)

Wojciech Chamryk

Destruction - Born To Thrash -

Live In Germany

2020 Nuclear Blast

Lato 2020 zapewne zostanie w naszej

pamięci jako okres totalnego

pustkowia jeśli chodzi o koncerty.

Nie tylko te wielkie, ale także te

klubowe. Rzekomo panująca na

świecie pandemia wymusiła sporo

restrykcji (czy one coś dały i czy

mają w ogóle jakikolwiek sens, to

zupełnie osobny temat). Zespoły

różnie zaczęły sobie z tą sytuacją

radzić. Jedne robiły różne streamingi

występów live, inne w tym

omawiany Destruction wydały

albumy koncertowe. "Born To

Thrash - Live In Germany" to

materiał zarejestrowany w 2019

roku podczas występu zespołu na

niemieckim Party San Festival.

Jak zapewne wszyscy wiedzą tego

typu festiwale rządzą się swoimi

prawami, więc Schmier i ekipa

mieli dość ograniczony czas na występ,

co skutkuje nieco okrojoną

setlistą. Z promowanego wówczas

albumu "Born To Perish" mamy

tylko dwa utwory, mianowicie tytułowy

oraz "Betrayal". Innym nowum

jest fakt, że jest to pierwsza

koncertówka Destruction nagrana

w czteroosobowym w skaładzie.

Druga gitara zdecydowanie dała

starszym utworom nowe życie.

Szczególnie słychać to w "Nailed

To The Cross" czy kultowym "Mad

Butcher" (ta podwójna solówka po

prostu zabija). Schmier również

brzmi jakby przez te wszystkie lata

w ogóle się nie zestarzał (mom

oczywiście tu na myśli głos, a nie

wygląd). W czasach, gdy nie bardzo

wiadomo kiedy w ogóle będzie

dane nam zobaczyć i usłyszeć Destruction

na żywo, warto sięgnąć

po "Born To Thrash" i mieć nadzieję,

że niedługo wszystko do

normy. (4)

Bartek Kuczak

Devastruction - Space Force One

2019 Self-Released

Devastruction to niemiecki zespół

z Dortmund, który działa od 2016

roku. W 2017 roku wydali EPkę

"Alien Thrash Force Attack" aby

w zeszłym roku debiutować pełnym

albumem, omawianym właśnie

"Space Force One". Niemcy

niczego nowego nie wymyślają i

opierają się na tym, co wymyślono

w latach osiemdziesiątych w Europie

i w Stanach. Chociaż wpływy

amerykańskie, a szczególnie dokonań

Exodus i Testament zdecydowanie

przeważają. Oczywiście

grają to po swojemu, w sposób odpowiadający

ich umiejętnościom, a

także wyobraźni. I trzeba przyznać,

że oba atrybuty są nienajgorsze.

A w zderzeniu z niesamowitą

pasją, energią i zaangażowaniem

przynosi to całkiem dobre efekty.

Te osiem kawałków cały czas prą

do przodu, atakując nas swoją intensywnością,

riffy tną niemiłosiernie,

solówki wwiercają się w

głowy, a sekcja miażdży wszystko,

co napotka po drodze. Za to wrzask

wokalu cały czas rozdziera naszą

jaźń. O dziwo sporo w tym

melodyjności, są to niektóre

chwytliwe motywy, solówki i riffy,

które wtedy brzmią, jak te kojarzące

się z NWOBHM. Brzmi to

całkiem nieźle, bardziej nowocześnie,

a zarazem typowo dla młodych

z nurtu NWOTM. Zwraca

uwagę również niezły warsztat

muzyków oraz ich techniczne

umiejętności. Także fani thrash

metalu mogą dodać kolejną młodą

kapelę, na którą warto mieć oko. A

jak z tej obfitości wybiorą te najlepsze

kapele, to dla mnie wielka

tajemnica. Nie będzie im łatwo.

Tymczasem dla "Space Force

One" i Devastruction. (4)

\m/\m/

Dilemma - Random Acts Of Liberation

2018 Butler

Debiutancki album zespołu Dilemma

ukazał się w 1995 roku,

niestety sama kapela nie przetrwała

zbyt długo. Rozpadła się podczas

pracy nad drugą, nigdy niewydaną

płytą. Wydawało się, że

formacja przepadła już na zawsze.

Tymczasem nieoczekiwanie zespół

pojawił się ponownie w 2018 roku.

Ze starego składu pozostał jedynie

klawiszowiec Robin Zuiderveld, a

nowymi muzykami zostali perkusista

Colin Leijenaar (Kayak, The

Neal Morse Band), wokalista Declan

Burke (Frost, Darwin's Radio),

gitarzysta Paul Crezee oraz

basista Erik van der Vlies. W

takim zestawieniu personalnym

nagrano potężny materiał "Random

Acts Of Liberation", który

trwa ponad siedemdziesiąt minut.

Większość muzyki, która znalazła

się tym krążku, to zwiewny i melancholijny

ale jednocześnie techniczny

progresywny rock z neoprogresywnym

posmakiem. Często ta

zaduma przeistacza się w zgoła inne

emocje, bliższe radości i szczęścia.

Ogólnie jest to bardzo pozytywna

płyta. Być może wpływ ma na

to kwestia, że muzycy równie chętnie

sięgają po rozwiązania melodyczne

rodem z muzyki popularnej

czy też pop rocka. Najjaskrawszym

tego przykładem jest najbardziej

popowy utwór "Prodigal Son". Niekiedy

dla kontrastu grupa potrafi

dość mocno przyłożyć, chociażby

w takim "Pseudocomaphobia", który

rozpoczyna się potężnym riffowaniem,

zaś "Amsterdam (The

City)" ma wręcz hard rockowy

drive. Niemniej sednem muzyki

Dilemma na tym krążku jest takie

granie, jak w epickim, dwunastominutowym

kolosie "The Inner

Darkness". Ogólnie kompozycje,

nie zależnie czy długie czy krótkie,

są świetnie napisane, wielowątkowe,

melodyjne, z chwytliwymi refrenami,

z wieloma odcieniami

emocji ale przeważnie z pozytywnymi.

W dodatku wykonane są

po mistrzowsku, ale wcześniej wymienione

nazwy kapel, jak Kayak,

The Neal Morse Band czy Frost

są gwarantem wysokiej klasy muzyków.

Bardzo dobry album i cieszę

się, że w końcu wpadł w moje

ręce. Mimo bardzo obszernej zawartości

krążka nie ma mowy o nudzie

czy znużeniu, a wręcz po jego

zakończeniu ma się wrażenie niedosytu.

Nie wielu takim płytom to

się udaje. Mam jedynie nadzieję,

że na następny krążek Holendrów

nie będziemy czekać kolejnych

dwudziestu lat. "Random Acts Of

Liberation" ma moją rekomendację.

(5,5)

\m /\m/

Divine Weep - The Omega Man

2020 Ossuary Records

Prawie pięć lat trzeba było czekać

na kolejny album Divine Weep,

pierwszy z nowym wokalistą Mateuszem

Drzewiczem. Debiutancki

CD "Tears Of The Ages" był

wydarzeniem, ukazał się też na

rynkach zagranicznych. Na "The

Omega Man" białostocka grupa

wciąż porusza się w stylistyce tradycyjnego/power

metalu, wprowadziła

też jednak do niego nowe elementy.

Najbardziej zauważalna

zmiana to słyszalne w niektórych

utworach wpływy black czy death

metalu: blasty, skrzek, growling;

pojawia się też iście thrashowa intensywność,

coś na styku siarczystego

power i thrash metalu. Można

to powiązać z początkami zespołu,

grającego przecież w początkach

istnienia black metal, a i Mateusz

w Hellhaim i w Subterfuge bez

kompleksów wykorzystuje pełnię

możliwości swego głosu. W Divine

Weep również stosuje różne rozwiązania,

co bardzo urozmaica

warstwę wokalną poszczególnych

kompozycji, choćby "Firestone" czy

"Walking (Through Debris Of

Nations)". Puryści będą pewnie

kręcić nosem na te ekstremalne

wtręty, ale wystarczy posłuchać

świetnego "The Screaming Skull Of

Silence" czy mrocznego, rozwijającego

się stopniowo "Mirdea Lake",

gdzie surowe, dynamiczne granie

spod znaku wczesnego Running

Wild pięknie dopełnia blackowy

finał, by przyznać, że ma to sens.

Bardziej tradycyjnie jest w czadowym

openerze "Cold As Metal"

spod znaku wczesnego Iron Maiden,

w uderzającym zaraz po nim,

równie dynamicznym "Journeyman"

i w wieńczącym płytę, zróżnicowanym

utworze tytułowym,

ze szponiastym, pełnym mocy wokalem.

Jest też typowa ballada,

nagrana ponownie "Riders Of

Navia" z EP "Age Of The Immortal",

a program tej bardzo udanej

płyty dopełnia miniatura "Die

Gelassenheit" z nośnym basowym

pochodem i fortepianową partią.

Jest więc może jest trochę inaczej

niż na "Tears Of The Ages", ale to

wciąż metal najwyższej próby. (5)

Wojciech Chamryk

Dreams Of Avalon - Beyond The

Dream

2020 Metalville

Dreams Of Avalon to projekt gitarzysty

zespołu Astral Doors, Joachima

Nordlunda. Tym razem

muzyk postanowił sprawdzić się w

czymś, co przypomina kapele z pogranicza

melodyjnego rocka,

AORu i hard rocka, z lat osiemdziesiątych.

No i eksperyment Joachimowi

jak najbardziej się udał.

Stworzył on jedenaście dynami-

RECENZJE 195


cznych i świetnie skrojonych acz

miłych dla ucha utworów, z nośnymi

tematami, takimi do wspólnego

śpiewania. Kawałki są proste ale

mają świetne aranżacje, które nadają

im smaku i zmysłu. Fani Journey,

Europe, Bon Jovi czy takiego

Bad English powinni być zachwyceni.

Do tego dochodzi wysoka

kultura gry na instrumentach oraz

śpiewania. Szczególnie uwagę

zwracają solowe popisy gitarowe,

zagrane ze klasą i finezją, choć riffowanie

też nie jest najgorsze.

Jeżeli ktoś chciałby się upewnić, to

tak, są klawisze, które spełniają

ważną rolę, tworzą klimat i dodają

szyku w aranżacjach. Nie do końca

podoba mi się ich syntezatorowe

brzmienie, jednak nie są tak natarczywa

jak w niektórych produkcjach

z melodyjnym power metalem.

Materiał na płycie jest bardzo

wyrównany, także mamy mini listę

samych przebojów. Taka muzyka

jest nadal popularna. Wystarczy

spojrzeć na intensywność działań

włoskiej wytworni Frontiers, specjalizującej

się w takich klimatach.

Dlatego przy odrobinie szczęścia

Dreams Of Avalon może znaleźć

swoje miejsce na rynku. Czego im

w sumie życzę, choć to w zasadzie

nie moja bajka. Ot, od czasu do

czasu posłucham. Dla fanów dawnej

epoki, zdecydowanie łagodniejszych

dźwięków oraz zdecydowanie

bardziej przyjaznych klimatów.

(4)

\m/\m/

Dressed To Kill - Midnight Impulsion

2019 Area Death Productions

Lubię czasem poszukać heavy metalu

tam gdzie nikt by się go nie

spodziewał. No i czasem znajduje

rzeczy takie jak Dressed To Kill.

Kwintet z Pekinu przyładował bardzo

konkretnie - heavy metal ze

speed metalowym zacięciem, z bardzo

dobrymi riffami i masą chwytliwych

refrenów. Wszystko jest na

miejscu! Klimatyczne, synth-wave'

owe intro przerywa nagle mistrzowskie

riffowanie otwierające "Midnight

Comes Around", który przez 4

najbliższe minuty pędzi w stylu

Judas Priest z okresu "Defenders

of the Faith". Kolejny na płycie,

"Rose of Kowloon" to koncertowy

pewniak, który bez ogródek atakuje

melodyjnymi harmoniami, wiedzionymi

konkretnym, hard rockowym

drivem. Duże uznanie należy

się wokaliście - Ce Yang, bo o

nim mowa, dysponuje pewnym,

mocnym głosem, głęboko osadzonym

w klimatach lat 80-tych. Jest

to też głos dość wszechstronny,

kiedy trzeba śpiewa drapieżnie a

kiedy indziej wchodzi na bardzo

wysokie i wymagające górki - polecam

wsłuchać się w nieco King

Diamondowski "Welcome To My

Carnival", który pozwala w pełni

docenić kunszt wokalisty. Rzecz

jasna nie tylko wokalista stanowi o

sile chińskiej ekipy - bardzo sprawnie

pracują gitarzyści, często

wtrącając wiele klimatycznych

"smaczków", sekcja rytmiczna trzyma

wszystko w ryzach i sprawia

wrażenie bardzo solidnie naoliwionej,

rytmicznej maszyny. W zalewie

wielu wydawnictw spod znaku

NWOTHM, Dressed to Kill wyróżnia

się zdecydowanie z szeregu,

nie tylko dlatego że pochodzą z tak

nieoczywistego kraju, jak Chiny.

Warto zadać sobie trudu i odnaleźć

ten krążek, gwarantuje Wam

że "Midnight Impulsion" zagości

w Waszych odtwarzaczach na dłużej!

(6)

Marcin Jakub

Driven Under - Hello Mr.Defeat

2018 Self-Released

Ten szwajcarski zespół to niewątpliwie

przedstawiciel heavy metalu.

Prezentuje ten bardziej współczesny

wariant, choć oczywiście

odnosi się do takich tuzów jak Judas

Priest i ogólnie korzeni tradycyjnego

heavy metalu. Niemniej w

ich muzyce odnajdziemy pewne

odnośniki do thrash metalu ale

także do rocka i metalu alternatywnego

(niekiedy nachalnych). Bez

wątpienia ubarwia to dodatkowo

muzykę Driven Under, aczkolwiek

niekoniecznie zadowoli to

tradycjonalistów. Poza tym Szwajcarzy

zadbali aby każdy z kawałków

różnił się od siebie, więc w

żaden sposób nie można nudzić się

przy tym krążku. Muzycy nie zapominają

o melodiach i nośnych

tematach. Po raz kolejny podbija

to atrakcyjność ich muzyki, choć w

wypadku kawałka "Yolith" przesadzili.

Moim zdaniem, zbyt mocno

przypomina zwykły rockowo alternatywny

hit radiowy. Z drugiej

strony, raczej o to chodzi muzykom

Driven Under aby ich fani

bardziej kierowali się przebojowością

ich utworów niż ambicjonalnymi

przesłankami. Do cech charakterystycznych

kapeli zaliczyć należy

także głos wokalisty, mocny,

świetnie odnajdujący się w muzyce.

Bywa, że przypomina Dickinsona.

Rzadko ale zawsze. Płyta

brzmi dobrze i dość nowocześnie.

Nagrywali ją u siebie, niemniej

miks i mastering powierzyli fachowcom

ze Studio Fredman. "Hello

Mr.Defeat" to całkiem niezła płyta

ale bardziej skierowana do tych,

co nie trzymają się do końca preferowanych

przez siebie kanonów.

(3,5)

Dynazty - The Dark Delight

2020 AFM

\m/\m/

Modern melodic metal i wszystko

jasne. Wydanej w roku 2018 "Firesign"

dałem (1), określając ją mianem

płyty jednorazowego użytku.

Dla nas, pokolenia 50+, takie

dźwięki nie mają z metalem, nawet

w tym najszerszym ujęciu, nic

wspólnego. Owszem, doceniam

warsztat i umiejętności instrumentalistów

oraz świetnego wokalistę

Nilsa Molina. Również fakt, że

muzycy Dynazty udzielają się w

wielu innych zespołach, albo towarzyszą

tak znanym artystom jak

Dee Snider czy Joe Lynn Turner

też o czymś świadczy, ale nic się

nie zmieniło i "The Dark Delight"

również do mnie nie przemawia.

To długa - prawie 56 minut, z bonusowym

aż 13 utworów - płyta,

która może zachwycić ewentualnie

kogoś z młodego pokolenia, wyłapującego

na portalach streamingowych

co bardziej chwytliwe kawałki.

Nie brakuje ich tutaj, tak więc

pewnie jakiś sukces to wydawnictwo

odniesie, ale fani prawdziwego

metalu powinni omijać je szerokim

łukiem. (1,5)

Wojciech Chamryk

Eamonn McCormack - Storyteller

2020 BEM/Saol

Eamonn McCormack, to irlandzki

gitarzysta z bardzo dużym bagażem

doświadczenia, a jego domena

to "białe" blues-rockowe granie.

Ogólnie za mało słuchałem bluesa,

a ostatnio wręcz wcale, więc nie

sądzę aby moja opinia o nowym

krążku McCormack zrobiła na

kimś jakiekolwiek ważenie. Być

może pochodzenie Eamonna spowodowało,

że muzycznie najbardziej

kojarzy mi się z Gary Moorem.

Kompozycyjnie, klimatycznie

oraz przede wszystkim dzięki feelingowi

gry na gitarze, właśnie do

niego najbliżej McCormackowi.

Jednak w tych wolniejszych, uczuciowych

kawałkach znajdziemy też

coś z Erica Claptona, Marka

Knopflera, a nawet innego Irlandczyka,

Rory'ego Gallaghera.

Wśród nich bardzo dobrze wypadają

pełny kojącej nostalgii "The

Great Famine" oraz zabarwiony

nutką goryczy i żalu "Help Me

Understand". Choć sporą część repertuaru

Eamonna McCormacka

wypełniają właśnie nastrojowe i

emocjonalne utwory, to na "Storyteller"

natkniemy się na kilka niezłych

dynamicznych kawałków.

Do nich na pewno należą, rześki,

kojarzący się z Georgia Satellites

"Tie One On", oparty na boogie

"Cold Cold Heart" (czytelna inspiracja

ZZ Top), oraz z akcentem

Molly Hatchet, sounthern rockowy

"Cowboy Blues". Także ta płyta

to bardzo dobra mieszanka, różnorodnych

i o wielu odcieniach

emocji blues rockowych kompozycji.

Wiarygodności, oprócz gitarowego

warsztatu, nadają również

szorstki głos Eamonna, a także jego

naturalna i wrodzona umiejętność

snucia opowieści. Właśnie

owa naturalność to jeden z niepodważalnych

atutów muzyki McCormacka.

Przecież w bluesie ciężko

teraz o jakąkolwiek oryginalność,

wręcz nie o to chodzi, a właśnie o

spontaniczne i indywidualne zinterpretowanie

doskonale znanej

wszystkim muzyki. W tym wypadku

ten Irlandzi muzyk sprawdza

się w stu procentach. Jak dla mnie

"Storyteller" to kawał rzetelnej

muzy godny polecenia fanom bluesa.

(4)

\m/\m/

Eisenhauer - Blessed Be The

Hunter

2020 Rafchild Records

Eisenhauer to kolejny z niezliczonej

rzeszy niemieckich zespołów

spod znaku tradycyjnego heavy

metalu. Można chyba śmiało mówić

o jego teutońskiej odmianie:

surowej, mocno brzmiącej, ale i

melodyjnej. Akurat ten kwartet gra

w drugiej lidze, proponując dość

siermiężny heavy o typowo podziemnej

proweniencji, ale słucha

się go nieźle. Black Sabbath, Manowar,

Grand Magus, Danzig,

196

RECENZJE


Grave Digger - zespoły młodsze i

klasyczne, europejskie i amerykańskie,

a zainspirowana nimi muzyka

Eisenhauer jest równie surowa i

bezkompromisowa. Świetny, dynami-czny

opener "Priestess Of Delight",

mroczny "Gods Of Pain",

zróżnicowany "Release The Beast"

z balladowymi partiami, miarowy

"Ghost Warrior", całkiem nośny, a

w końcówce fajnie rozpędzony

"Ode To The Hammer" czy mający

w sobie sporo doomowego ciężaru

"Tyrannus" na pewno nie będą

przebojami, nawet w jakiejś zawężonej

miniskali, ale fani takiego

grania pokochają je od pierwszego

przesłuchania, to pewne. (4)

Wojciech Chamryk

Elixir - Voyage of the Eagle

Disonance Productions

Elixir ma już swoje miejsce w historii

brytyjskiego metalu. Choć nigdy

nie był to zespół z rodzaju

tych najważniejszych, to jednak w

ciągu tych 37 lat swojego istnienia,

zdołał dorobić się pokaźnej grupy

fanów. Sentymenty jednak na bok,

bo oto wjeżdża najnowsze wydawnictwo

grupy, zatytułowane "Voyage

of the Eagle", które jest zarazem

ich siódmym, studyjnym albumem.

Okładka i tytuły kawałków

zdradzają, że tym razem mamy

do czynienia z klimatem a'la

morskie opowieści: bitwy morskie,

żegluga po bezkresnym oceanie,

potężne sztormy, uogólniając -

opowieści od twardzieli dla twardzieli.

Jeśli jednak ktoś spodziewa

się pirackich riffów ze starej szkoły

Running Wild czy szantowych

zaśpiewów to od razu uprzedzam -

nic tu takiego nie znajdzie. Elixir

gra wciąż oldschoolowy, klasyczny,

brytolski heavy metal z melodyjnymi

riffami, świdrującymi solówkami

i wielogłosowymi refrenami.

Płytę otwiera bardzo solidny i

chwytliwy "Drink To The Devil" -

refren serio wpada w ucho! Niestety,

dobre wrażenie zostaje szybko

zatarte przez dość nijakie "Horizons"

czy "Siren's Song", utrzymane

w wolnych, nieco rozwleczonych

tempach, z topornymi, walcowatymi

riffami. W zasadzie dobre riffowanie

i pełne polotu zaśpiewy

pojawiają się dopiero pod koniec

albumu - jego finał, w postaci balladowego

"Whisper on the Breeze"

oraz wielowątkowego, okraszonego

świetnymi solówkami "Evermore",

przypomina, że zespół wciąż potrafi

zagrać z charakterem. "Voyage

of the Eagle" fanom grupy na pewno

przysporzy wiele uciechy, ale

raczej będzie ciężko nim zawalczyć

o nowe grono odbiorców. Solidna

produkcja i bezdyskusyjny warsztat

techniczny muzyków to jednak

trochę za mało. (4)

Marcin Jakub

Etherius - Chaos. Order. Renewal.

2020 Self-Released

Niewiele wiem o tej kapeli. W roku

2018 wydali EPkę "Thread of

Life", więc długo raczej nie istnieją.

Natomiast "Chaos. Order. Renewal"

to ich duży debiut, na którym

znalazł się progresywny metal głównego

nurtu. Rush, Queensryche,

Fates Warning, Dream Theater

itd. Choć mnie Etherius najbardziej

kojarzy się z Symphony X,

Marty Friedman i Joe Satriani. A

to dlatego, że formacja jest tworem

li tylko instrumentalnym. Choć

muzyka jest z kręgu metalu progresywnego,

więc z natury jest wielowątkowa,

wielobarwna, różnorodna,

o całej masie tematów, melodii,

klimatów i emocji, to dodatkowo

jest niesamowicie zagęszczona,

mocna i szybka. Te wszystkie

wymienione elementy plus dysonanse,

kontrasty wręcz potykają

się o siebie. Stanowi to spore wyzwaniem

dla słuchacza. Choć jestem

obsłuchany z taką muzyką to

miałem dość spore trudności z

utrzymaniem skupienia przez całą

płytę. Całe szczęście album składa

się z siedmiu kompozycji, które zamykają

się w niecałych 25 minutach.

Utwory nie pozbawione są

melodii, ale, że nie ma wokalu, to

zastępują go niejako gitary. Przez

co często muzyka Etherius kojarzy

się z dokonaniami gitarzystów.

Stąd Marty Friedman i Joe Satriani.

Niemniej muzyczne bogactwo

Amerykanów wciąga, a to dlatego,

że za każdym razem, jak odpali

się na nowo dysk to, odkrywa

się kolejne i kolejne szczegóły. Myślę,

że do tej pory wszystkiego nie

wyłapałem. Żeby nie było, aby w

tak krótkim czasie zapodać słuchaczom

tak zmasowaną ilość różnorodnych

wątków, to muzycy muszą

zwijać się jak w ukropie. Przez co,

większość muzyki zagrana jest

bardzo technicznie. Nie wszyscy

przepadają za takim graniem. Niemniej

za formacją przemawia to, że

zawsze chodzi o muzykę a nie tylko

o puste popisywanie sie instrumentalistów.

Oczywiście brzmi to

świetnie, tak jak większość współczesnych

produkcji. Mimo wszystko

polecam wszystkim pasjonatom

progresywnej muzyki, bo po

prostu jest czego słuchać. I słuchać

w całości! (4)

\m/\m/

Euphoria Omega - Nanoteh

2019 Self-Released

"Nanoteh" to ubiegłoroczny album

amerykańskiej formacji Euphoria

(Omega) - drugi w jej dyskografii i

kto wie czy nie ostatni z racji niedawnego

zawieszenia działalności.

Pięć lat istnienia, dwie płyty, zmiana

nazwy, problemy personalne

to w największym skrócie historia

tego zespołu. Mającego najwyraźniej

pecha, bo thrash w jego wydaniu

jawi się nad wyraz atrakcyjnie.

Euphoria? preferują jego techniczną,

aranżacyjnie bardzo dopracowaną

odmianę, tę techno-progresywną

na modłę końca lat 80./początku

90. To od razu wyjaśnia

podziemny status formacji i brak

zainteresowania wydawców, bo nie

jest to obecnie nurt zbyt modny,

docierając tylko do garstki największych

zapaleńców. Znajdą oni na

tej krótkiej płycie (raptem pół

godziny z niewielkim okładem)

mnóstwo muzycznego dobra: rozbudowane,

energetyczne kompozycje

ze świetną pracą sekcji, spacerockowe

akcenty, mnóstwo przestrzeni

i rozmachu w gitarowych

partiach. No i wokalista Justin

Kelter, facet z mocnym, histeryczno-wściekłym

głosem, kolejny

mocny punkt Euphoria Omega.

Najbardziej przypadły mi do gustu

te najdłuższe utwory w rodzaju

"Neon Dreams" czy "Brainstorm",

ale i te krótkie, pełne energii strzały

typu "Respawn" też robią wrażenie.

Oby się więc panowie pozbierali,

bo szkoda zaprzepaścić

taki potencjał. (5)

Exomnia - Aftermath

2019 Alcyone

Wojciech Chamryk

Exomnia pochodzi z Grecji, a swoja

działalność rozpoczęła w roku

2018. "Aftermath" jest ich debiutancką

EPką, która składa się z pięciu

kompozycji. Czy dobrych?

Trudno mi powiedzieć, bowiem

Grecy grają nowoczesny melodyjny

death metal z tradycyjnym growlem

i innymi pochrząkiwaniami.

A to nie moja bajka. Kawałki brzmią

na pewno świetnie, mają też

mocne, a zarazem ciekawe melodie.

Wiele pomysłów składających

się na kompozycje jest na prawdę

intrygujących. Instrumenty grają

zawodowo. Wśród nich mamy też

klawisze, które sprawdziłyby się w

dobrym melodyjnym power metalu.

To podkreśla, że wiele gatunków

w heavy metalu nie tyle przenika

się ale także jest bardzo blisko

siebie. Jestem pewien, że zwolennicy

bardziej ekstremalnych brzmień

przyjmą Exomnie z otwartymi ramionami.

Mimo, że nie przepadam

za taka muzyką wyczuwam w niej

potencjał i profesjonalizm. Jak ktoś

lubi ten rodzaj metalu to polecam

sprawdzić "Aftermath", pierwszą

EPkę Greków z Exomnia. Myślę,

że się nie zawiedziecie. (-)

Fallen Arise - Enigma

2020 ROAR!

\m/\m/

Mają farta, nie ma co! Ogólnie nie

przepadam za melodyjnym symfonicznym

power metalem z wokalistką

za mikrofonem. A tu proszę,

przesłuchałem najnowszą płytę

greckiego Fallen Arise bez większego

problemu. Greccy muzycy

nie wymyślają prochu, ich kompozycje

trzymają się kanonu i ogólnie

przyjętego fasonu, eksponując

melodie tak aby przykuć uwagę

większego gremium słuchaczy.

Wszelkie inne aspekty to elementy,

które maja to ułatwić, czyli

wszelkie mniejsze i większe orkiestracje,

męski growl, pojawiające się

potężne gitary czy też jej ekscytujące

sola. To wszystko po to aby

wyeksponować nośny temat oraz

piękny głos wokalistki o imieniu

Spyla. O dziwo jest w tym elegancja,

szyk, dystynkcja ale także brawura.

Może dzięki tej ostatniej

mogłem przesłuchać "Enigmy" bez

żachnięcia czy innej irytacji. W całości

materiału jest też sporo fragmentów,

które też przyciągają

uwagę, chociażby wspomniane momenty

mocnych partii gitar ("Reborn"),

ciekawego sola, wysmakowanych

wstawek progresywnych

("Enigma"), podniosłego i epickiego

opracowania orkiestry ("Forever

Winter"). Są też piękne momenty

liryczne, głównie skumulowane w

postaci niesamowitego utworu

"Horizon". Jedynie nie do końca

odpowiada mi kończący płytę "The

Storm Inside", ale czy po takim

"Horizon" ma szanse cokolwiek dobrze

zabrzmieć? Do tego wysmakowane

i na wysokim poziomie

wykonanie muzyków, a także profesjonalna

produkcja, domyka wysokiej

kultury i klasy aktualną propozycję

Greków z Fallen Arise.

Fani melodyjnego grania, śpiewających

Pań powinni zainteresować

RECENZJE 197


się tą płytą, myślę, że "Enigmę"

wysłuchają z przyjemnością. (4)

Fer de Lance - Colossus

2020Cruz Del Sur Music

\m/\m/

Epicko, poetycko, potężnie i do

wspólnego śpiewania hymnów ze

wzniesioną pięścią. Nie, to nie

Atlanten Kodex. Choć amerykański

Fer de Lance wymienia Kodeksów

wśród swoich inspiracji, nie

jest to kopia niemieckiej ekipy.

Wszystkie kawałki uderzają w

majestatyczne, pełne mocy tony,

podbite pełnym rozmachu wokalem.

Poprzetykane są zmianami

tempa (choć przeważają te powolne,

doomowe) i wprowadzającymi

"renesansowy" klimat akustycznymi

ozdobnikami gitarowymi. Słychać,

że koncepcja na zespół opiera

się bazie tego, co stworzyły Bathory,

Solstice i Atlantean Kodex, a

poetycki charakter muzyki podkreśla

tekst napisany przez romantyka

Edgara Allana Poe (ciekawe co on

na to?). Słucha się tego naprawdę

dobrze i widać, że w trio drzemie

duży potencjał spod znaku "tym

panom naprawdę o coś chodzi".

Niech Was nie zmyli blackmetalowa

okładka. Fanów wyżej wymienionych

kapel zdecydowanie zachęcam.

(-)

Firewind - Firewind

2020 AFM

Strati

Firewind to grecka power/heavy

metalowa grupa założona w 1998

roku przez jednego z najbardziej

utalentowanych gitarzystów - Gusa

G. (właściwie Kostasa Karamitrudisa)

znanego m.in z występów

z Ozzym Osbournem, Arch Enemy

i Dream Evil. Rok 2020 rozpoczął

się dla zespołu dużymi zmianami

- w marcu ogłosił, iż po wielu

latach współpracy rozstaje się z

klawiszowcem Bobem Katsionisem,

a także wokalistą (od 2015

roku) Henningiem Bassem. Pomimo

tego, przezwyciężając trudności,

Firewind w wielkim stylu

objawia się z nowym (dziewiątym

w karierze) albumem. Data premiery

płyty zatytułowanej po prostu

"Firewind" wyznaczona została

na 15 maja br. Po raz kolejny grupa

w pełni wykorzystała swój potencjał

tworząc jedenaście wspaniałych

melodyjnych metalowych

kompozycji. Sam Gus G. mówi, iż

album stanowi powrót do korzeni

zespołu i jego pierwszych dwóch

wydań - "Between Heaven and

Hell" (2002r.) i "Burning Earth"

(2003r.). Na płycie możemy znaleźć

to, co najbardziej charakterystyczne

i najlepsze w Firewind,

czyli m.in. górnolotne, ekstrawaganckie

solówki Gusa oraz chwytliwe

refreny. Płyta jest bardzo zróżnicowana

pod względem tempa,

wibracji, oscyluje pomiędzy klasycznym

heavy metalem i bardziej

świeżym, nowoczesnym brzmieniem.

Lekko zachrypnięty głos

Herbiego Langhansa (Avantasia,

Radiant, ex-Seventh Avenue, ex-

Sinbreed), który został nowym wokalistą,

doskonale wpasował się w

klimat zespołu dodając mu drapieżności

i emanując ogromną energią.

Dzięki niemu każdy utwór jest

wyjątkowo ekspresyjny. Ognista,

przypominająca lawę okładka płyty

stworzona przez Gustavo Sazesa

rzeczywiście dobrze oddaje jej

atmosferę. Pierwsze trzy utwory:

"Welcome To The Empire", "Devour",

"Rising Fire" to ogień! Ciężkie

i ostre brzmienie gitar elektryzuje

słuchacza. Wspomniany "Rising

Fire", mówiący o przezwyciężaniu

trudności i sytuacjach, z których

możemy mieć problem się wydostać,

został pierwszym upublicznionym

singlem. Szybkie melodie,

mocne riffy i wspaniałe solówki

- w tym Gus jest mistrzem. Na

płycie pojawia się również jedna,

dopracowana w każdym szczególe,

przyjemna dla ucha ballada "Longing

To Know You", która tematycznie

połączona jest z dwoma innymi

utworami - "Orbitual Sunrise"

i "Space Cowboy", i opowiada

o nadmiernej eksploatacji natury z

perspektywy samotnego astronauty

orbitującego wokół Ziemi w kosmicznej

kapsule. Chwytliwy "All

My Life", czyli utwór o podążaniu

za marzeniami, utrzymany w średnim

tempie, z genialną solówką

Gusa, muzycznie pasowałby również

do albumu "The Premonition"

(2008r.). W "Overdrive" możemy

doszukać się inspiracji Dio i

Black Sabbath. Talent, moc oraz

pasja - w moim odczuciu jest to album

roku i nie sądzę, żeby jakikolwiek

inny był w stanie go przebić.

Firewind przywodzi na myśl prawdziwy

żywioł! Wszystkie utwory

mają w sobie "to coś", co sprawia,

że muzyka Cię porywa, prowokuje

do zarzucenia włosami, a nogi

same podrygują w jej rytm. Zdecydowanie

polecam! (6)

Simona Dworska

Force Of Progress - A Secret

Place

2020 Progressive Promotion

Force Of Progress to niemiecka

formacja, która została powołana

w 2016 roku przez doświadczonych

muzyków, współpracujących

lub mających na koncie współpracę

z innymi formacjami progresywnymi.

"A Secret Place" to instrumentalne

dynamiczne, intensywne oraz

techniczne progresywne metalowe

granie o lekkim indrustialnym posmaku,

przeplecione wpływami

neoprogesywnego i progresywnego

rocka sięgającego do lat siedemdziesiątych.

Grupa czerpie też

chętnie z innych inspiracji, wymieńmy

chociażby jazz, funky, fusion

itd. Instrumentarium muzyków

jest głównie elektryczne ale w

tych bardziej stonowanych fragmentach

z chęcią sięgają po instrumenty

akustyczne, czyli gitary akustyczne,

fortepian, flet, czy instrumenty

smyczkowe, itd. Ze względu,

że mamy do czynienia z kompozycjami

instrumentalnymi, wyobraźnia

muzyczna muzyków i

odbiorców musi chodzić na najwyższych

obrotach. Oba współczynniki

muszą się ze sobą zgrać a

nawet scalić. Znakomicie Niemcom

to wychodzi. Nie wiem jak innym

słuchaczom ale mnie ten

świat Force Of Progress bardzo

mocno wciągnął. Muzyka oprócz

swojej dynamiki, wielowarstwowości,

złożoności, niesie dużo melodii,

delikatnych wtrąceń, kontrastów,

dysonansów, zmian nastrojów

i klimatów, a przede wszystkim

dotyka najczulszych emocji i

wrażliwości każdego słuchacza.

Dla mnie każdy fragment tej płyty

jest na równi ekscytujący, więc nie

bardzo chciałbym tu wyróżniać

którąś z kompozycji. Radzę słuchać

całość "A Secret Place", co da

pełną satysfakcję i zrozumienie

muzyki zawartej na tym krążku.

Zdecydowanie wolę gdy w muzyce

jest narracja wokalna, ale tym razem

Niemcom brak tego waloru

nie przeszkodził w wykreowaniu

znakomitej muzyki i płyty. (5)

From Hell - Rats & Ravens

2020 Scourge

\m/\m/

From Hell powstał w 2010 roku w

San Francisco. Głównymi postaciami

tej kapeli są gitarzysta i wokalista

George Anderson, który

ukrywa się pod pseudonimem

Aleister Sinn oraz drugi gitarzysta,

Steve Smyth. Najbardziej utytułowany

i doświadczony to

Smyth, który do tej pory odwiedził

bardzo wiele formacji, a najważniejsze

to Testament, Nevermore,

Forbidden, Vicious Rumors

czy Dragonlord. Na "Rats

& Ravens" wspomagają ich perkusista

Wes Anderson (ex Blind Illusion)

oraz basista Stephen Goodwin

(ex-Vicious Rumors). Sam

zespół rożni klasyfikują różnie.

Czytałem o nich jako przedstawicielach

horror metalu, death/thrash

metalu oraz black/thrash metalu.

Niewątpliwie wyróżniają się atmosferą,

teksty to bardzo mroczny

koncept utrzymany w stylistyce

horroru. Na "Rats & Ravens" dotyczy

on wymyślonej historii o wiedźmach

i czarach oraz ich zwyrodniałych

praktykach. Może to kojarzyć

się poniekąd z Kingiem Diamondem

(Mercyfull Fate też).

Jednak muzycznie jest to bliższe

Nevermore czyli mieszanki power/

thrash metalu i klimatycznej metalowej

progresji, są też pomniejsze

wpływy od tradycyjnego heavy

metalu po ślady wspominanych

black i death metalu (tego bardziej

melodyjnego). W muzyce jest też

trochę nowoczesności. Aleister

Sinn śpiewa w dość specyficzny

sposób, jest to wrzask, który

zmierza w kierunku black metalowego

skrzeku. Niestety jest to dość

irytujące, choć zdarzają się przebłyski.

Pod względem muzycznym

nie będziemy się nudzić. Bardzo

wiele dzieje się w przekroju całego

materiału, głównie za sprawą gitarowych

tyrad, ich solowych pomysłów

oraz rozszalałej sekcji rytmicznej.

Ogólnie na krążku znajdziemy

bardzo wiele technicznego grania

wymagającego skupienia. Z

drugiej strony muzycy udanie podjęli

się wyzwania utrzymania witalności

i bezpośredniości muzyki.

Niemniej najlepsze wyniki uzyskali

tam, gdzie kawałki stawały się bardziej

tradycyjne, chociażby w

"Room For One". Brzmienie i produkcja

dopasowała się ogólnie do

wydźwięku albumu. Niby black,

death i nowoczesność ale przeważa

power/thrash metal oraz progresja i

ogólnie dobrze słucha się "Rats &

Ravens" nawet takiemu stylistycznemu

puryście jak ja. (4,5)

\m/\m/

Gates Of Paradox - Gates Of

Paradox

2019 Self-Released

Ten amerykański zespół to trochę

nietypowy przedstawiciel amerykańskiego

heavy metalu. Muzycznie

to swoisty odnośnik do

Armored Saint, Helstar i innych

podobnych zespołów. Tu we własny

sposób pełną gębą prezentują

to, co najlepsze i najciekawsze w

US metalu. Jednak sporo w niej

jest wpływów metalu progresy-

198

RECENZJE


wnego i neoklasycznego. To ostatnie

często objawia się rozbudowanymi

i rozbuchanymi solowymi

popisami gitary, ale bez przesadyzmu.

Do tego z rzadka pojawia się

coś na kształt black metalowych

ozdobników. Podobnie jak klawiszowe

tła. Także dzieje się na debiucie

Gates Of Paradox wiele i to

w bardzo ciekawy sposób. Dodatkowym

wyróżnikiem tego zespołu

jest techniczny styl gry instrumentalistów.

Niestety czasami mam

wrażenie, że są oni zbyt skupieni

na tej technicznego stronie grania,

co lekko podcina im muzyczną

swobodę a nawet luz. Całe szczęście

nie wpływa to na ogólny wyraz

i przekaz muzyki. Jest on po prostu

znakomity. Każdy wielbiciel

amerykańskiej odmiany tradycyjnego

heavy metalu będzie zachwycony

tą płytą. Do tego mamy też

świetny mocny wokal, który od

czasu do czasu, przechodzi w wysoki

i świdrujący wrzask. Mam

nadzieję, że ten wrzask należy do

wokalisty prowadzącego, bo ma on

jeszcze pomagierów, jeden czasami

skrzeczy inny wspomaga go normalnym

śpiewem, więc można się

łatwo pomylić. Brzmienie i produkcja

wydają się również odpowiednie

co pozwala pozytywnie opiniować

o tym krążku. Fani US metalu

powinni zainteresować się nim,

a nuż stanie się dla nich odkryciem.

(4,5)

\m/\m/

Goblins Blade - Of Angels And

Snakes

2020 Massacre

Goblins Blade debiutują pod tą

nazwą, ale zespołu nie tworzą jakieś

żółtodzioby, lecz bez wyjątku

doświadczeni muzycy, obecni na

metalowej scenie od wielu lat, większość

dobrze już po 40. W takich

sytuacjach często bywa, że para

idzie w przysłowiowy gwizdek i

kończy się nijaką, nikomu niepotrzebą

płytą, ale o "Of Angels And

Snakes" w żadnym razie czegoś

takiego powiedzieć nie można.

Niemcy łoją bowiem power metal

starej szkoły z lat 80., połączenie

dokonań zespołów europejskich i

amerykańskich, a do tego z domieszką

równie oldschoolowego, kla-

Greydon Fields - Room with a

View

2013 Roll The Bones

Historia niemieckiego Greydon

Fields rozpoczyna się w roku

2011. Natomiast ich debiutancka

EPka, albo jak kto woli mini-album,

zawiera już ukształtowaną

muzykę, którą można określić jako

power-thrash z elementami tradycyjnego

heavy metalu. Rozpoczynający

"Letters" jest bardzo rytmiczny

i żwawy, oraz ma świetny klimat,

przez co przypomina mi amerykańskich

thrasherów z Sacred

Reich. Następny utwór "He Is Me"

jest równie dziarski ale ma więcej

w sobie tradycyjnego heavy metalu,

w ten sposób bardziej kojarzy

mi się z Metal Church. Trzeci w

kolejności, "Firefight" ma połączenie

witalności z rytmicznością,

dzięki czemu nóżka sama sobie

przytupuje. Ten z kolei przywodzi

na myśl Helstar. Czwarty w kolejności

"To the Sea" choć ma kilka

energicznych elementów to wolne

fragmenty przeważają. Niestety w

niczym to nie uatrakcyjnia propozycji

Niemców, a wręcz sprawia

słabe ważenie. Dziwna sprawa, bo

w późniejszych propozycjach takie

kawałki wypadają całkiem nieźle i

bronią się zawsze niezłym klimatem.

W wypadku tej płytki ten element

nie zadziałał. Następne dwa

utwory - "Leave This Planet" i "Cathedrals"

- to zderzenie wszystkich

tych elementów, które mięliśmy do

tej pory na "Room with a View".

Na dodatek jest to mieszanka ekspresji

i energicznych temp z tymi

bardziej średnimi, które z późniejszej

perspektywy wydają się najbardziej

typowe dla Greydon Fields.

Do tych dwóch kompozycji

wkradają się również elementy bardziej

znane z dokonań europejskich

heavy metalowych zespołów.

Natomiast do amerykańskich

wzorców nawiązuje śpiew Patricka

"Teda" Donatha. Jak dla mnie jego

wokal jest mieszanką takich głosów

jak David Wayne czy James

Rivera i im podobnych. Całość dość

fajnie brzmi, tradycyjnie ale z

nutka nowoczesności. Lecz brzmienie

Greydon Fields ma dopiero

nadejść. A teraz można chwalić

go za selektywność poszczególnych

instrumentów. Ogółem całkiem

niezły debiut. (3,7)

Greydon Fields - The God Machine

2015 Roll The Bones

Wraz z "The God Machine" nadeszły

zmiany. Po pierwsze za mikrofonem

stanął Volker Mostert,

który swoim głosem mocno przypomina

Peavy'a z Rage. W ten

sposób muzyka Greydon Fields

również skręciła w techniczny

heavy/power/thrash z cechami nawiązującymi

do Rage. Amerykańskie

naleciałości pozostały ale nie

stanowią one już drogowskazów

dla kierunku obranego przez kapelę.

Brzmienie zespołu stało się bardziej

współczesne oraz pikantne, a

zarazem soczyste z nastawieniem

na dobrą selektywność każdego instrumentu,

co akurat było znane

już z debiutanckiej EPki. Szczególną

uwagę zwracają gęsto siekające

gitary. Utwory na "The God Machine"

w zdecydowanej mierze

utrzymane są w średnich tempach,

co znakomicie uwypukliło cechy,

które stanowią o nowym obliczu

muzyki zespołu. Oczywiście muzycy

potrafią zmieniać tempa, więc

są też, i te wolniejsze, i te szybsze

momenty. Jednak nie są one na tle

całości jakoś mocno odczuwalne.

Wyraźny akcent padł również na

melodie, które przy Volkerze nabrały

wigoru. Niestety, gdy pojedyncze

utwory bardzo fajnie się

słucha, to już w całości tworzą jednostajny

blok ciężki do zdzierżenia.

Niemniej jest coś, co można

nazwać próbą nadania każdej kompozycji

swoistego klimatu. Najlepiej

wyszło to w wypadku chyba

najwolniejszego utworu, ale z uchwytną

mroczną atmosferą "Us or

Them" oraz w "Hellfire", który lekko

nabiera tempa oraz wydaje się

tym najbardziej bezpośrednim na

całym albumie. Im dłużej słucha

się "The God Machine" tym łatwiej

wyłapuje się ten klimat poszczególnych

utworów. Niemniej

nie zmienia to faktu, że album to

jedynie zbiór bardzo solidnego repertuaru.

(3,5)

Greydon Fields - Tunguska

2018 Roll The Bones

"Tunguska" również przynosi zmiany.

Wymianie uległa cała sekcja

rytmiczna. Nowym perkusistą zostaje

Marco Vanga a basistą Patrick

Sondermann. Niemniej nie

odczuwam jakiejś wielkiej zmiany

w tej sferze, nowy muzycy równie

udanie łoją na instrumentach stwarzając

solidne podstawy dla gitary i

wokalu. Wszystko inne pozostaje

bez zmiany. Techniczny heavy/power/thrash,

z gęstymi gitarami, mocnym

i melodyjnym wokalem oraz

solidnymi kompozycjami oraz melodiami.

Mimo wszystko na tym

albumie zaczyna działać wszystko,

co muzycy Greydon Fields wymyślili

sobie na "The God Machine".

Wtedy coś nie wypaliło, a na

"Tunguska" jak najbardziej. Po

pierwsze w muzyce jest więcej powietrza

i przestrzeni, a instrumenty

grają z większą swoboda i swadą.

Oprócz melodii, wyeksponowane

są szybsze partie, choć wszelkie

zwolnienia brzmią równie ekscytująco.

Po prostu w muzyce na

tym krążku jest więcej życia. Całości

albumu słucha się z wypiekami,

a każdego następnego kawałka wyczekuje

się z niecierpliwością. I tak

jest nie tylko za pierwszy czy drugim

odsłuchem, "Tunguska" brzmi

świeżo jako całość za każdym razem,

gdy odpala się "play". Na pewno

pomaga też wielobarwność

poszczególnych kompozycji, które

na tej płycie wydają się zdecydowanie

bardziej wyraziste. Specjalnie

nie wymieniam żadnego z

utworów, bowiem każdy ma swój

charakter i jest równie dobry co pozostałe.

Myślę, że fani dobrego

heavy/power/thrash nie będą wstydzili

się, eksponując ten album na

swojej półce. (4)

Greydon Fields - Warbird

2020 Roll The Bones

Na "Warbird" w końcu nie ma

zmian. Skład osobowy jest ten sam

co na poprzednim albumie. Jest za

to więcej zrozumienia i współpracy,

co daje wyśmienite rezultaty na

samym krążku. Bowiem jeżeli

"Tunguska" była dobra to "Warbird"

jest jeszcze lepszy. Znakomite,

ciekawe i wciągające kompozycje.

Każda inna, z własnym charakterem

i klimatem. Świetna sekcja

rytmiczna i nie gorsze partie gitary,

a nad wszystkim pełen emocji i

melodii wokal Volkera Mosterta.

Niemcom udało się stworzyć niesamowitą

maszynę do grania wyśmienitego

technicznego i energicznego

heavy/power/thrashu, który

łączy te europejskie jak i amerykańskie

cechy. Jest w nim moc, ale

też wszelkie subtelności, scalone

wyśmienitą melodyką oraz emocjami.

"Warbird" skupia w sobie dziesięć

kompozycji, które tworzą poszczególne

elementy całości, dzięki

czemu czynią niepodrabialny klimat

tego krążka. Jest to dość szczególne,

tym bardziej, że wieńczący

płytę utwór "Cathedrals" pochodzi

z debiutanckiej EPki i jest na nowo

adoptowany na potrzeby "Warbird".

Zadziwia też świeżość tej

muzyki, bo przecież takie granie to

żadna nowość. Niemcy albumem

"Warbird" poczynili kolejny udany

krok w swojej karierze, teraz czas

aby to zauważyła szersza rzesza fanów.

Mam nadzieję, że tak właśnie

się stanie. (4,5)

\m/\m/

RECENZJE 199


Headless Beast - Forced To Kill

2010 Self-Released

Ten niemiecki zespół powstał w

1999 roku i przez pierwszych pięć

lat działał pod szyldem Beasts of

Bourbon. W 2004 roku wydał swoją

debiutancką EPkę "Never Too

Late", a sześć lat później wydali dużą

debiutancką płytę, omawianą

"Forced To Kill". Nie przypominam

sobie aby ten krążek wtedy dotarł

do naszej redakcji. To trochę

dziwne i wielka szkoda, bo Niemcy

przygotowali wyśmienity materiał,

który zadowoli każdego maniaka

tradycyjnego heavy metalu. Ich muzyka

nawiązuje bezpośrednio do tego

co robi Judas Priest oraz do całego

nurtu zwanego NWOBHM.

Jest też w tym sporo niemieckich

wpływów słyszanych wcześniej w

dokonaniach Accept, U.D.O. czy

Stormwarrior. Muzyka Headless

Beast jest stosunkowo prosta, za to

pełna energii, zadziorności, motoryczności,

a przede wszystkim melodyjności.

Każdy z kawałków w pada

ucho i powoduje, że kiwa nam się

głowa a stopa rytmicznie przytupuje.

Dowolnie wybrany utwór ma

świetny cięty riffy, świetną melodię,

stylowe solo, a sekcja łoi aż miło.

Kompozycje zbudowane są w tradycyjny

sposób, zwrotki, refreny i

bridge, także bezpośredniość muzyki

aż kuje uszy. Niemniej każda różni

się i ma swój indywidualny charakter.

Muzycy Headless Beast

mają sporo wyobraźni, żeby nie powielać

swoich pomysłów. W zasadzie

każdy kawałek potrafi mnie ruszyć,

choć do walcowatego nagrania

tytułowego "Forced To Kill" musiałem

trochę się przyzwyczajać. Duża

rolę w zdobyciu przychylności słuchacza

ma również wokalista Jürgen

Witzler. Gdyby kapela miała

więcej szczęścia z pewnością Jürgen

zaliczany byłby do grona klasycznych

heavy metalowych krzykaczy.

Dobrą robotę robi również brzmienie,

które wykorzystuje to co

daje współczesne studio. Kapela nie

szukała na siłę oldschoolowego brzmienia.

Całości domyka znakomita

okładka z charakterystyczną postacią

bezgłowego jeźdźca. "Forced To

Kill" to naprawdę kawał solidnego

tradycyjnego grania i aż dziwne, że

Headless Beast do tej pory nie

zdobył dobrego kontraktu i nie bryluje

na oficjalnej scenie. (4)

Headless Beast - Phantom Fury

2019 Self-Released

Niestety Niemcy nie poszli za ciosem.

Na następcę "Forced To Kill"

czekaliśmy aż dziewięć lat. Niemniej

"Phantom Fury" brzmi jakby

ledwie wyszła kilka miesięcy po

swojej poprzedniczce. I tak, album

zawiera również dwanaście kawałków,

prostych, ciętych, chwytliwych

i nawiązujących do tradycyjnych

wzorców, którymi w wypadku

Headless Beast jest Judas Priest i

cały NWOBHM. Wprawdzie w wydatku

tej płyty, więcej pojawia się

nawiązań do hard'n'heavy w stylu

Scorpions czy nawet amerykańskiego

hard rocka, które kojarzą mi

się z Hardline. Świetnie pracują gitary,

gitarzyści nadal mają znakomite

pomysły na ostre jak brzytwa

riffy oraz konkretne i wyróżniające

się sola. Sekcja gwarantuje ciężko

pulsujący rytmy i nieustannie prze

do przodu. Nad całością górują

chwytliwe melodie, którym przewodzi

mocny, szorstki i wrzaskliwy

glos Witzlera. Nadal każdy z kawałków

ma swój charakter, także

Niemieckim muzykom ciągle nie

brakuje wyobraźni. W zasadzie

"Phantom Fury" to jakby zbiór samych

hitów. Przynajmniej dla

mnie. Co do produkcji i brzmienia

to formacja nadal pozostała przy

współczesnym brzmieniu dzięki

któremu "stare" granie brzmi jeszcze

bardziej świeżo. Zresztą mam

wrażenie, że tym razem pod tym

względem spisali się jeszcze lepiej.

"Phantom Fury" to po prostu dobry

album dla wszelkich fanów tradycyjnego

ostrego grania i właśnie

do nich jest skierowany. (4,5)

sycznego heavy. Efekt to w większości

szybkie, dynamiczne i surowe,

chociaż całkiem też melodyjne

utwory, wypadkowa dokonań

wczesnego Helloween, Metal

Church, Savage Grace, Omen i

Judas Priest na okrasę. Ręczę, że

jeśli ktoś odpali otwierający płytę

"Snakes From Above", to już się od

niej nie oderwie, bo pozostała

ósemka w niczym mu nie ustępuje.

No i wokalista: Florian Reimann

śpiewał kiedyś w Destillery, w którym

to już na przełomie wieków

dał się poznać z jak najlepszej strony,

a na "Of Angels And Snakes"

nader dobitnie potwierdza, że

wciąż jest w formie. Dobry debiut,

wart: (4,5) mimo takiej sobie

okładki.

Wojciech Chamryk

Gomorra - Divine Judgement

2020 Noble Demon

\m/\m/

Niby debiutancka płyta, ale Gomorra

tak naprawdę funkcjonuje

od pierwszej połowy lat 90., a pod

nazwami The Gonorrheas i Gonoreas

wydał ileś płyt, ostatnią

"Minotaur" w 2017 roku. Pisałem

wtedy, że fani Iron Maiden, Iced

Earth czy Sanctuary mogą brać ją

w ciemno i to samo mogę powtórzyć

w przypadku "Divine Judgement".

Nie wiem czemu zmienili

nazwę, może z powodu konfliktu z

innymi muzykami, ale nie ma to w

sumie większego znaczenia, skoro

grają tak dobrze. Tradycyjny heavy

metal lat 80. jest szkieletem większości

kompozycji, dopełniony

przy tym solidną tkanką mięśniową

z odniesień do speed/thrash

metalu. I zdaje to egzamin wyśmienicie,

zwłaszcza w "Gomorra",

singlowym "Flames Of Death",

"The City Must Fall" czy "Cleansing

Fire". Klasyczny metal też wychodzi

im niezgorzej ("Brother

We're Damned" z chóralnie skandowanym

refrenem, Judasowy "Never

Look Back") - również dlatego,

że wokalista Jonas Ambühl okazał

się godnym następcą Leandro Pacheco.

Konkret: (5).

Gotthard - #13

2020 Nuclear Blast

Wojciech Chamryk

Szwajcarzy nie muszą już niczego

nikomu udowadniać, będąc nie tylko

gwiazdą w ojczystym kraju, ale

też swego rodzaju ikoną melodyjnego

metalu/hard rocka. Tragiczna

śmierć fenomenalnego wokalisty

Steve'a Lee postawiła co prawda

pod znakiem zapytania dalsze losy

zespołu, ale Nic Maeder okazał się

godnym sukcesorem - "#13" to już

czwarty krążek Gotthard powstały

z jego udziałem. Tytuł nie jest

przypadkowy, to rzeczywiście trzynasty

studyjny album grupy. Z każdym

kolejnym odsłuchem utwierdzam

się jednak w przekonaniu, że

powstał zbyt szybko, w czym

utwierdza mnie zbyt duży odsetek

zwykłych wypełniaczy, dla których

w normalnej sytuacji powinno zabraknąć

na płycie Gotthard miejsca.

Pomijam już wersję demo "No

Time To Cry" czy piano version "I

Can Say I'm Sorry", bo są to bonusowe

dodatki dla najwierniejszych

fanów, ale w programie podstawowym

- 13 utworów - wcale nie jest

lepiej. Gdyby nie zadziorny głos

Maedera nic nie uratowałoby nad

wyraz przeciętnych "Every Time I

Die", "Rescue Me" czy flirtującego z

orientalnymi brzmieniami "Missteria".

Eksperymenty mamy też w

"10.000 Faces" (funk) czy "Man

On A Mission" (blues), ale wypada

to tak sobie, niczym szczególnym

nie porywa. Generalnie mam wrażenie,

że zespół starał się stworzyć

na siłę coś jak najbardziej urozmaiconego

i efektownego, ale przedobrzył,

stawiając się w jednym szeregu

z epigonami nie tylko samych

siebie, ale też choćby Def Leppard.

Potwierdza to również cover

"S.O.S" - w wykonaniu Abby petarda,

tu jakieś rozlazłe pitolenie z

przydługim, fortepianowym wstępem.

Momenty owszem są ("Better

Than Love", rasowy AOR/hard z

lat 80., ballada "Marry You"), ale

jak na zespół z takim stażem i dorobkiem

to zdecydowanie za mało.

(2,5)

Wojciech Chamryk

Grave Digger - Fields of Blood

2020 Napalm

"Tunes of War" zrobiła Kopogrobowi

wielką przysługę. Po pierwsze

Tomi Göttlich zaszczepił w Chrisie

tematykę historii, która przyjęła

się doskonale, po drugie mimo

niepopularności heavy metalu, w

samym sercu lat 90. MTV intensywnie

emitowało "Rebellion". Płyta

stała się osią twórczości Grave

Digger - nic dziwnego, że Grave

Digger wraca do swojej złotej ery...

i to już drugi raz. Jednak o ile pierwowzór

z 1996 roku opisywał wydarzenia

z przeszłości, a riffy siekały

niemiłosiernie, o tyle "Fields

of Blood" opisuje Szkocję z bardziej

osobistej, duchowej perspektywy

Chrisa, a muzyka zalicza riffowy

rollercoaster. Na szczytach

sinusoidy plasują się solidne heavymetalowe

petardy takie jak wzbogacony

o podniosłe melodie "All

for the Kingdom", rozpędzony

"Freedom", czy zaskakujący dynamicznym

refrenem "Gathering of thr

Clans". W dołkach... cóż, są dołki.

Od mniejszego, jak na przykład banalnego

"Lions of the Sea" z żeglarską,

wesołkowatą przyśpiewką po

te większe, takie jak metal rodem z

Oktoberfestu - "My Final Fight".

Niezależnie od grzbietów fali, trzeba

przyznać, że płyta dobrze brzmi,

Axel Ritt mimo hard rockowych

korzeni, świetnie wpasowuje

się w toporną konwencję Kopogroba,

a całość łączą pojawiające

się w wielu miejscach grane na

prawdziwych dudach ozdobniki.

Choć wiele osób zarzuca Grave

Diggerowi pewną rutynę, warto

200

RECENZJE


pamiętać, że w przypadku tematyki

szkockiej, naprawdę nie można

posądzać zespołu o brak szczerości.

Szkocja zajmuje ważne miejsce

w sercu Chrisa Boltendahla i autentycznie

napędza muzykę. Co

nie zmienia faktu, że najchętniej

słuchałabym połowy "Fields of

Blood". (3,7)

Grindpad - Violence

2020 Iron Shield

Strati

Uśmiechnąłem się widząc okładkę

tej płyty. Dlaczego? Otóż na krótko,

zanim trafiła ona w moje ręce

oglądałem którąś tam część "Rekinado"

oraz film o iluś-tam-głowym

rekinie. Jak ktoś szuka czegoś, co

naprawdę potrafi mocno zryć beret,

to zdecydowanie polecam. Dobrze,

ale może skupmy się na muzycznej

zawartości opisywanej pozycji.

Holenderski Grindpad zazwyczaj

jest szufladkowany jako

zespół grający muzykę z pogranicza

death i thrash metalu. Cóż,

pierwszym dwóm utworom na

"Violence", mianowicie "My Name

is Violence" oraz "Burn The Rapist"

zdecydowanie bliżej do hardcore'u

niż jakiegokolwiek metalu. Są one

przepełnione agresją, jednak zupełnie

inną niż metalowa. Nieco bardziej

thrashowo robi się w następującym

po nich "Toxic Terror".

Ten riff brzmi trochę jak ten ze

slayerowego "Reign In Blood", tylko

troszeczkę zmodyfikowany… Ach

inspiracje Panie, inspiracje. Jednakże

odnoszę wrażenie, że nawet

w tym kawałku to metalowe

elementy są dodatkiem do hardcore'owego

trzonu muzyki Grindpad,

a nie na odwrót. Rasowego

thrashu na "Violence" jednak

wcale jednak nie brakuje. Najwięcej

go w utworze "Justice Part 2:

Penalty", którego nie powstydziłby

się Exodus czy wczesny Testament.

Taki "The Knife Is Sharper

Than Ever" czy "Reuveulta" powinny

zaś bez większych problemów

spodobać się fanom Wolfbrigade i

innych tego typu tworów. Grindpad

zdecydowanie nie kieruje swej

propozycji do tych, którzy w muzyce

metalowej szukają ładnych

melodii, harmonii itp. Za to ci, których

interesuje konkretna sieczka z

"Violence" będą zadowoleni. (4)

Havok - V

2020 Century Media

Bartek Kuczak

Trochę zwlekali z wydaniem następcy

"Conformicide", ale koniec

końców "V" ujrzał światło dzienne.

Piąta płyta to już nie przelewki, ale

Amerykanie znowu dali radę. W

składzie nie ma już wirtuoza basu

Nicka Schendzielosa, ale jego następca

Brandon Bruce daje radę,

będąc z perkusistą Pete Webberem

prawdziwym filarem grupy,

szczególnie w tych ultraszybkich

partiach, albo w urozmaiconym

"Panpsychism". Siarczystego łojenia

na "V" nie brakuje, zresztą

utwory stały się zdecydowanie

krótsze, bardziej intensywne, oscylując

zwykle między trzema a czterema

minutami. Dlatego nowa płyta

trwa trzy kwadranse z okładem,

nie ponad godzinę jak poprzednia,

co jest niewątpliwym plusem, chociaż

dwa kolosy trwające 6-8 minut

i tak na nią trafiły. Muzycznie

chłopaki nie wymyślają niczego

nowego, proponując miks wczesnej

Metalliki, Megadeth i Anthrax,

ale to nad wyraz zgrabne, stylowe

połączenie, w dodatku zagrane z

ogromnym serduchem. Dla wielu

będzie to pewnie deprecjonujący

zespół argument na "nie", ale po

kilku przesłuchaniach tego materiału

uważam, że warto dać mu

szansę, a tak udane utwory jak:

"Post-Truth Era", "Ritual Of The

Mind" czy finałowy "Don't Do It"

bronią się same. (5)

Wojciech Chamryk

Hellride - Goodbyes To Forever

2020 FastBall Music

Hellride gra akustyczny metal. No

i już... Dwóch gitarzystów z dużym

doświadczeniem, którzy aktualnie

wspólnie wspierają również formację

Terrible Old Man, Kai Passemann

i Stefan Gassner, wpadli

na pomysł akustycznego gitarowego

duetu, który podpięli pod

dziwaczny slogan. Nie ma co ukrywać,

muzycznie jest to bajka, świetnie

wymyślona, zagrana i brzmiąca.

Całe mnóstwo wyśmienitych

melodii, zagrywek, pomysłów i

przekozackich aranżacji. Ale jakby

nie grali, to po prostu rockowa muzyka,

a dzięki swoistemu bogactwu

- mimo tylko dwóch akustycznych

gitar - niekiedy popadająca w progresywne

rockowe czy też folkowe

granie. Owszem sporo jest też klimatu

hard rocka i heavy metalu ale

to bardziej dzięki świetnemu, mocnemu,

klasycznemu rockowemu

śpiewaniu przez trzeciego muzyka

Toma Klosseka. Ale nie tylko

Tom śpiewa, koledzy też go wspierają,

nie raz budując ciekawe melodyjne

harmonie, które współgrają z

tymi gitarowymi. O bogactwie muzyki

tego trio niech świadczy cover

"Young Turks" z repertuaru Rod

Stewarta. Co prawda jest to świetny

wpadający w ucho rockowy hit

ale pod względem innych kompozycji

tria Hellride wypada dość

blado. "Goodbyes To Forever" to

ciekawostka w dodatku zajefajnie

Hitten - First Strike With The

Devil

2019/2014 Dying Victims

Początek czerwca a żar z nieba jakby

był środek wakacji i to nie w

Polsce. Taki czas, że ciężko mówić

o jakimkolwiek ruchu a co dopiero

przeżywaniu muzyki. No właśnie…

Ciężko jednak o wstrzemięźliwość,

kiedy z głośników dobiega

"First Strike With The Devil"

hiszpańskiego Hitten. Ich debiutancki

krążek został wznowiony

przez Dying Victims Productions

w zeszłym roku w bardzo ładnych,

nowych edycjach. Limitowane

wersje zawierały przypinkę i

naklejkę, a całość opakowana była

w odświeżoną szatę graficzną. Na

szczęście zbyt dużo poprawek przy

okładce nie było poczynionych, bo

ma świetny klimat. Jest totalnie

oldschoolowa, rysowana i ma kilka

smaczków, zdradzających inspirację

muzyków. Te młode chłopaki

oddają hołd między innymi staremu

Saxon czy Iron Maiden i to

nie tylko za pomocą paru kresek

zdobiących krążek. Inspiracja inspiracją,

ale Hitten dodają dużo

od siebie. W żadnym wypadku nie

można mówić o jakimś bezczelnym

kopiowaniu. Debiutancki album

to krótki ale intensywny materiał.

Żwawy i zachęcający do machania

głową. Fajnie zachowany

klimat lat 80. czyni z niego pozycję,

na którą warto spojrzeć przychylnym

okiem. Co prawda prochu

Hiszpanie na "First Stike With

The Devil" nie odkryli, ale przyrządzili

dość smaczny posiłek.

Chwytliwe melodie, solidna sekcja

rytmiczna i energetyczna praca gitar

łączą się z charakternym wokalem.

Mimo, że w Hitten płynie

gorąca iberyjska krew to czuć w ich

kompozycjach raczej brytyjską

szkołę i niemiecką solidność. Krótko

mówiąc "First Strike With Devil"

to dowód jak w 2014 roku można

było napisać muzykę noszącą

wykonana. Myślę, że taki antrakt

dla wszystkim metal maniaków będzie

sympatycznym oddechem. Jak

płytka wpadnie w wasze ręce dajcie

jej szansę. (4,5)

Horisont - Sudden Death

2020 Century Media

\m/\m/

Horisont to prawdziwi stachanowcy

nowej fali retro rocka, nie tylko

w ojczystej Szwecji. Sześć albumów

w 11 lat to naprawdę dobry

wynik, tym bardziej godny podkreślenia,

że zespół w żadnym ra-

znamiona trzydziestu lat i nie wypaść

śmiesznie. Ja jestem na tak.

(4)

Hitten - State Of Shock

2019/2016 Dying Victims

Debiut hiszpańskiego Hitten

"First Strike With The Devil"

okazał się dla mnie miłą niespodzianką

i zawierał bardzo energetyczną

muzykę inspirowaną złotymi

czasami heavy metalu. Pokazał,

że współcześnie również pojawiają

się albumy, jakie z powodzeniem

mogłyby narobić szumu lata temu.

A jak wypada drugie dzieło? Album

"State Of Shock" wydali dwa

lata później. Zawiera on już materiał

dłuższy i od pierwszego odsłuchu

mocniejszy. Na swojej drugiej

płycie Hitten nabrało muskułów,

co niekoniecznie musiało dobrze

odbić się na kompozycjach. Muzyka

zagrana jest również energetycznie,

ale brakuje już elementu zaskoczenia.

Niejako wiadomo, czego

można się spodziewać, bo też

hiszpańscy metalowcy nie zmienili

drastycznie swojej drogi. To nadal

jest dobry heavy metal, chociaż jak

dla mnie momentami nabierający

niepotrzebnie sporej prędkości.

Debiut mnie ujął, a "State Of

Shock" okazał się dobrym krążkiem

choć nie posłał mnie na deski.

Naturalnie hiszpański zespół

to wybór warty uwagi. Nie śledzę

aż tak współczesnej sceny, ale z

tych tworów, jakie ostatnimi czasy

dobiegają moich uszu, Hitten okazał

się jednym z ciekawszych. W

dużej mierze dzięki pierwszej płycie,

ale "State Of Shock" posiada

również swoje momenty. Nie żałuję

absolutnie odsłuchów obu z

nich. Warto sięgnąć po jedną jak i

drugą a teraz jest to dość łatwe, bo

zaledwie w zeszłym roku Dying

Victims Productions poddało je

ładnej reedycji. (3,5 )

Adam Widełka

RECENZJE 201


zie nie spoczywa na laurach, wciąż

nagrywając świetne płyty. Najnowsza

"Sudden Death" nie jest tu

żadnym wyjątkiem, ponownie

przenosząc nas do czasów największej

świetności ostrego, progresywnego

i AOR rocka, muzyki z lat

70. i 80. ubiegłego wieku. Sporo tu

też nawiązań do rockowej klasyki

lat 60., choćby w melodyjnym openerze

"Revolution", co jest w przypadku

tego zespołu nowością czy

kojarzącymi się z dokonaniami

The Who "Free Riding" i "Hold

On", ale to dźwięki z kolejnej dekady

są podstawą stylu Horisont.

Czasem są to utwory prostsze, bardziej

przebojowe (kojarzący się z

Abbą "Runaway", "Sail On"), ale

nie brakuje wśród nich również

rozbudowanych, progresywnych

kompozycji w stylu King Crimson

czy Yes ("Archaeopteryx In Flight")

czy klasycznego hard/progrockowego

uderzenia ("Standing Here",

"Pushin' The Line"). Zespół nie

unika też eksperymentów, proponując

nie tylko balladę w ojczystym

języku ("Graa Dagar"), ale też

numer kojarzący się z elektronicznym

rockiem ("Breaking The

Chain") czy oparty na brzmieniach

fortepianu i saksofonu ("Into The

Night"). Całość brzmi nad wyraz

stylowo i po prostu klasycznie, mimo

tego, że powstała niedawno -

mus dla fanów takiego grania! (6)

Wojciech Chamryk

Hyperion - Into The Maelstrom

2020 Fighter

"Into The Maelstrom" to drugi album

włoskiego Hyperion, tego

grającego ostrzej od Hyperiona

sprzed lat. Grupa z Bolonii łoi naprawdę

konkretnie, nie unikając

też odniesień do speed/thrash metalu,

co tylko dodaje jej muzyce

mocy. Weźmy tytułowy opener,

opatrzony teledyskiem: szybki, dynamiczny,

z wartką pracą perkusji,

melodyjnym refrenem, dwiema solówkami

i ostrym, wysokim głosem

Michelangelo Carano - aż chce

się tego słuchać raz po raz. Takich

mocnych utworów jest tu więcej,

choćby "Driller Killer", "Bad Karma"

czy "Bridge Of Death". Również

w tej nieco lżejszej konwencji

power/tradycyjnego heavy zespół

ma się czym pochwalić, dzięki

"Ninja Will Strike", "The Maze Of

Polybius" i "The Ride Of Heroes",

chociaż akurat ten utwór zyskałby

po skróceniu, trwa bowiem ponad

dziewięć minut, co jest zdecydowaną

przesadą. Ale i tak zwolennicy

klasycznego metalu w dobrym

wydaniu nie będą "Into The Maelstrom"

rozczarowani. (4,5)

Wojciech Chamryk

Intense - Songs Of a Broken Future

2020 Pure Steele

Brytyjski Intense istnieje na scenie

już prawie trzydzieści lat, jednakże

"Songs Of a Broken Future" to

dopiero ich czwarta płyta długogrająca.

Cóż częsta przypadłość

wśród amatorskich kapel. Muzykę

ekipy z Hampshire można w skrócie

scharakteryzować jako melodyjny

heavy metal z niewielkimi elementami

doomu oraz gotyku (objawiają

się one głównie w wokalach

Seana Hatheringtona). "Songs Of

a Broken Future" zawiera dwanaście

utworów z jednej strony zainspirowanych

ewidentnie brytyjskimi

legendami takimi, jak Judas

Priest czy Diamod Head z drugiej

strony słuchając całej płyty, co

rusz miałem skojarzenia z Nevermore.

Cóż, jak na zespół pochodzący

z Wysp Brytyjskich, Intense

brzmi bardzo amerykańsko. Gdybym

nie znał tej formacji wcześniej

byłbym wręcz przekonany, że to

grupa z USA. Jeśli chodzi o zawartość

muzyczną to zdecydowanie

wyróżnia się tu utwór "Head Above

Water". Jeżeli miałbym komuś na

przykładzie przedstawić czym jest

heavy metalowy hit, to powiem, że

ten utwór świetnie się do tego nadaje.

Drugi utwór, który przykuwa

uwagę to kawałek tytułowy. Rozpoczyna

się on partią pianina i spokojnym

śpiewem, by nagle przerodzić

się w dość wolny, ciężki (chociaż

akurat w tym miejscu wcale

skojarzeń z doom metalem nie

miałem). Ponadto utwór ten posiada

bardzo melodyjny, wpadający w

ucho refren, co zdecydowanie dodaje

mu smaku. Tego smaku jednak

brakuje całości, która w

ostatecznym rozrachunku sprawia

wrażenie dość monotonne. I to jest

niestety największy grzech "Songs

Of a Broken Future", który sprawia,

że nie mogę dać temu albumowi

wyższej oceny, jak (3,5).

Kenziner - Phoenix

2020 Pure Steele

Bartek Kuczak

Gdy zobaczyłem okładkę tej płyty

i przeczytałem list promocyjny dołączony

do albumu, od razu miałem

przeczucie, że będzie to jedna

z tych płyt, które muszę przesłuchać

z obowiązku. I niestety tym

razem moja męska intuicja po raz

kolejny okazała się niezawodna.

Ale może zamiast tego "pitu-pitu"

pomówmy może o szczegółach.

Otóż Kenziner gra power metal.

Ten taki europejski z klawiszkami.

I moja skromna osoba takowy power

metal lubi. Lubię epickie jak

nie wiem co granie Rhapsody we

wszystkich możliwych wcieleniach

tego bandu, lubię hiciarskość Stratovarius

i tą beztroską wesołkowatość

Freedom Call. Zadam pytanie

retoryczne. Co jest siłą napędową

tego gatunku? Tak, brawo!

Wpadające w ucho melodie. Nawet

jeśli trącą one wiochą na 100 kilometrów,

to można je włożyć do

szuflady z napisem "tak wieśniackie,

że aż zajebiste". Co zatem prezentuje

Kenziner? Spójrzmy na

pierwszy utwór zatytułowany "Eye

Of Horus". Jest on po prostu nijaki,

ani ładnych melodii, ani chwytliwych

solówek, po prostu nic. Ponad

cztery minuty , w których nic

się nie dzieje. Kompletnie nic.

Riffy z czapy, mdławy wokal... Dobra,

może później będzie lepiej. I

znów mnie mój wrodzony optymizm

zawiódł. "Listen To The Devil"

to jest jeden z tych utworów,

które chciałbym ode słyszeć, gdyby

tylko się dało. Jest tu jednak jeden

dobry kawałek. Mam tu na myśli

zamykający utwór "Phoenix Rising",

w który nie tylko ma świetny

refren, ale chłopaki udowadniają w

nim, że mają naprawdę świetny

warsztat instrumentalny. Nawet

wokalista, który w pozostałych kawałkach

nie pokazuje nic ciekawego,

tutaj naprawdę wznosi się na

wyżyny swych możliwości, które

jak się okazuje wcale takie małe nie

są. Da się? No da! Niestety to jedyna

perełka a resztę albumu podsumowałbym

cytatem klasyka,

mianowicie "nudy na pudy, flaki z

olejem, makaron". Wyższej oceny

jak (2) temu albumowi dać nie mogę.

Bartek Kuczak

Kill Ritual - The Opaque And

The Divine

2020 Headless Corpse

Kill Ritual już od momentu startu

byli niezłym zespołem, wydającym

kolejne, udane płyty - mają ich na

koncie już pięć - ale wraz z kolejną

zmianą wokalisty weszli na zdecydowanie

wyższy poziom. Brian

"Chalice" Betterton to bowiem

doświadczony wyjadacz, zaangażowany

w podziemną scenę od lat, a

do tego to kawał głosu: ostry, drapieżny,

świetny zarówno w wyższych,

jak i niższych, mrocznych

rejestrach. Chalice potwierdza

więc swą klasę już w openerze singlowym

"Rest In Pain", a do tego

partie wokalne są zaaranżowane na

więcej głosów, więc od razu popisuje

się wszechstronnością, unikając

przy tym powtórzeń. Do poziomu

frontmana dostosowali się też instrumentaliści,

proponując siarczysty,

wysokooktanowy thrash na

amerykańską modłę. Numery są

więc długie, rozbudowane i zaawansowane

technicznie, ale też

nieźle dają łupnia - nawet jak w

"World Gone Mad" mamy klimatyczną

wstawkę z anielskim śpiewem

to i tak tylko na chwilę, bo zaraz

robi się ponownie znacznie bardziej

dynamicznie. "King Of Fools"

z solówką samego Andy'ego La

Rocque jest jeszcze lepszy, klasą

samą w sobie są też "The Veil Of

The Betrayer" z popisami kolejnego

gościa Joey'a Concepcion (m.in.

Michael Vescera, Sanctuary) oraz

mroczny, miarowy "Dead God" z

chóralnym refrenem i balladową

zwrotką - od razu przypomniały mi

się czasy kiedy thrash miał komercyjny

potencjał bez żadnych wątpliwych

kompromisów na rzecz

przebojowości czy lżejszego, typowo

komercyjnego brzmienia.

Świetny jest również "Touch The

Dark", kolejny bardzo dynamiczny,

czerpiący również z tradycyjnego

metalu, a lider grupy Steve

Rice (Imagika) też wycina solówki

jak natchniony. Jak wiadomo zmiany

wokalistów nie zawsze są dobre,

ale z nowym śpiewakiem Kill

Ritual najwyraźniej odżył. (5)

Knight Area - D-Day

2019 Butler

Wojciech Chamryk

Na zeszłorocznym "D-Day",

Knight Area jawi się jak klasyczna

prog-metalowa formacja. A muzyka,

jako bardzo emocjonalna, spójna

i dojrzała. Można ją porównać

do większości kapel z głównego

nurtu europejskiego progresywnego

metalu, czyli Vanden Plas,

Threshold, Pagan's Mind, itd..

202

RECENZJE


Choć na wcześniejszych krążkach

tego zespołu muzyka nawiązywała

do takiego grania to, sporo było w

niej również rocka progresywnego.

Tym razem na "D-Day" dominuje

ostrzejsza odmiana progresu i nie

powiem, do twarzy Holendrom w

takim rynsztunku. Być może taki

muzyczny retusz zrodził się ze

zmiany wokalisty. Aktualnie jest

nim Jan Willem Ketelaers, który

ma mocniejszy i bardziej ekspresyjny

głos od poprzednika, przez co,

bardziej pasuje do ostrej i dynamicznej

estetyki. Jednocześnie nie

unika on wszelakich wokalnych

subtelności. Niemniej przy komponowaniu

muzyki zmieniły się również

proporcje i aktualnie pracuje

nad nią większa ilość muzyków, w

tym gitarzysta, Mark Bogert. No i

prawdopodobnie dzięki temu na

"D-Day" słyszymy zdecydowanie

więcej gitary. Żeby nie było, muzycy

nie zrezygnowali zupełnie z

tych wolniejszych, bardziej rockowych

czy symfonicznych brzmień.

Nadal bardzo chętnie korzystają

z wszelakich kontrastów, a

tym samym, skwapliwie wykorzystują

również wymienione co elementy.

Muzyka, jak to w progresie

jest niezwykle bogata i plastyczna,

przez co, szalenie wpływa na wyobraźnie

odbiorców. Oczywiście

pod warunkiem, że przynajmniej

lubi się taki pomysł na ostre granie.

Muzycy mają ku temu zdolności,

talent oraz wyobraźnię. Także muzycznie

Knight Area stoi na wysokim

poziomie. Nie inaczej jest z

warsztatem instrumentalistów. "D-

Day" jest również koncept albumem.

Dotyczy ona lądowania

wojsk w Normandii i rozpoczęcia

operacji Overlord w dniu 6 czerwca

1944 roku, która nosiła również

nazwę D-Day. Przez co muzyka

często popada w nastrój patetyczny,

podniosły czy też pełny zadumy.

Holendrzy przekazali nam

kawał wyśmienitej i ambitnej muzyki

i myślę, że dla fana takiego

grania, słuchanie "D-Day" będzie

jak ważne wydarzenie pełne wielu

emocji. (5)

\m/\m/

Lady Beast - The Vulture´s

Amulet

2020 Reaper Metal

Amerykanie nie zwalniają - "The

Vulture´s Amulet" to już ich

czwarty album wydany w niecałe

dziewięć lat, kolejne wydawnictwo

wypełnione porywającym metalem

starej szkoły. O tym, że dla Lady

Beast muzycznie czas zatrzymał

się w połowie lat 80. ubiegłego wieku

wiadomo nie od dziś, ale teraz

Klynt - Of Klynt And Man

2012 Self-Released

Stosunkowo niedawno w nasze ręce

wpadła płytka "This is Revenge"

(2019) austriackiego zespołu

Klynt. I nie powiem, spodobała się

nam. Z tego powodu postanowiłem

rozejrzeć się za ich wcześniejszymi

wydawnictwami. Austriacy

debiutowali EPką "Epic as Fuck"

(2011). Niestety mimo starań nie

udało się na nią natrafić. Niemniej

trzy kawałki z niej znalazły się na

pierwszej dużej płycie - która okazała

się dostępna - co daje jako takie

wyobrażenie o wspomnianej

EPce. Na "Of Klynt And Man"

znalazło się dziesięć kompozycji,

które choć rozbudowane i ciekawe

oraz o power/thrashowym zacięciu,

dość często ciążą w stronę doomowego

ciężaru. Sporo w nich jest też

epickiej, acz mrocznej atmosfery.

Niemniej kompozycje nie są aż tak

dobre jak to było na wspomnianej

EPce "This is Revenge". W stosunku

do niej przede wszystkim

brakuje im luzu i swady. Poza tym

mocny, głęboki i przejmujący głos

Sir Dadukleasa Prime, wspomagany

jest przez histeryczne, skrzekliwe

wrzaski oraz grolowanie, co

akcentują ten fakt tak dobitnie, że

bardziej już chyba nie można. Z

racji charyzmatycznej wokalistki

Deborah Levine skojarzenia z

Chastain, Hellion, Acid czy Bitch

są jak najbardziej na miejscu,

wciąż też słyszalne są inspiracje

tuzami brytyjskiego i amerykańskiego

heavy, od Priest i Maiden

do Omen czy Attacker. Efekt to

40 minut muzyki na najwyższym

poziomie, zgodnie z tytułem rozpędzonego

openera "Metal Machine",

potężna i działająca na najwyższych

obrotach. Co ważne zespół

jest równie przekonujący w krótkich

strzałach jak "Betrayer" (raptem

3:29, ani się człowiek obejrzał,

a utwór już przemknął przez głośniki),

jak też tych dłuższych, ponad

pięciominutowych, spośród

których wyróżniają się mroczny

"Sacrifice To The Unseen" i kompozycja

tytułowa. Lady Beast z powodzeniem

kontynuują też, zapoczątkowaną

na poprzedniej płycie,

tradycję zamieszczania utworów

instrumentalnych, a "Transcend

The Blade" też jest mocnym punktem

tej, niezwykle udanej, płyty.

W 1984 roku pewnie byliby już

dzięki niej w metalowej ekstraklasie,

w roku 2020 wciąż tkwią w

podziemiu, ale kto zechce, na pewno

do nich dotrze - naprawdę

warto! (6)

Wojciech Chamryk

niestety, nie uatrakcyjnia tej płyty.

Niemniej gdzieś od połowy albumu,

utwory coraz bardziej przypominają

te, które tak nam przypadły

do gustu. A "They Called Him

Klynt" to w pełni objawienie możliwości,

którymi zachwycili nas

Austriacy. Może przez te heavy

metalowe naleciałości? Z czasem

odbiór albumu jest coraz lepszy,

jednak do wrażenia z "This is Revenge"

ciągle mu brakuje. Oczywiście

instrumenty brzmią świetnie

i współcześnie, co w tym wypadku

nie jest ujmą. Niema co, mimo

pewnych minusów "Of Klynt

And Man" to udany początek z

muzyką Klynt, bardzo solidny krążek.

(4)

Klynt - Faustbreaker

2017 Self-Released

Lionheart - The Reality Of

Miracles

2020 Metalville

Wraz z tą płytą w muzyce Klynt

pojawiło się więcej przestrzeni, luzu

oraz wigoru. Nie ma też przytłaczających

doomowych naleciałości.

Myślę, że fani tradycyjnego US

metalu oraz power/thrashu z domieszką

epickiej atmosfery powinni

być usatysfakcjonowani. Tym

bardziej, że kompozycje na "Faustbreaker"

są jeszcze ciekawsze, bardziej

wielowymiarowe choć zarazem

tradycyjnie, a przede wszystkim

więcej jest w nich melodii.

Znakomicie wypadają również gitary,

współbrzmią niczym w najlepszych

heavymetalowych duetach,

no i te wyśmienite sola. Niesamowita

robota. Sekcja też nader klasycznie

prze do przodu, acz w charakterystyczny

gęsty sposób dla

power/thrashowych formacji. Głos

wokalisty i ten jego głęboki tembr,

w końcu wybrzmiewa w najlepszy i

naturalny sposób. Nie ma histerycznych,

skrzekliwych wrzasków

czy też typowego growlu, za to jest

klasyczny, heavy metalowy wrzask,

który niekiedy popada w zaśpiewy

a la David DeFeis. "Faustbreaker"

wypełnia dziesięć kompozycji,

które ponad pięćdziesiąt minut,

chwytają za serce i w żaden sposób

nie chcą odpuścić. Ciężko jest wyróżnić

którąś z kompozycji, każda

jest inna, każda ma swój indywidualny

charakter, ale chyba najbardziej

przykuł moją uwagę wolny,

emocjonalny balladowy i przyprawiający

o dreszcze "To Absent

Friends". Znakomita pozycja dla

fanów amerykańskiej odmiany grania

heavy metalu. Jedyny szkopuł,

który mnie trochę dręczył podczas

słuchania "Faustbreaker", jest taki,

że tym razem brzmienie nie jest

takie soczyste, jak na "This is Revenge".

Niemniej to tylko moje

wrażenie. Tak czy siak, bardzo dobry

krążek. (5)

\m/\m/

Dennisa Srattona chyba nikomu

przedstawiać nie trzeba. Tak dokładnie,

to ten, który grał na pierwszej

płycie Iron Maiden. Nie od

dziś jednak wiadomo, że jego serce

bije dla nieco innych niż klasyczny

heavy metal dźwięków. Bliżej mu

zdecydowanie do klimatów w stylu

AOR czy rocka progresywnego.

Swoją drogą ciekawe, jak w czasach

Iron Maiden dogadywał się z Paulem

Di'Anno, który preferuje proste

konkretne punkowe granie. Ale

mniejsza z tym. Pomówmy o nowej

propozycji Lionheart, którego

to Dennis jest liderem i głównym

twórcą muzyki. Cóż mogę powiedzieć.

Jest to płyta, której można

się naprawdę myślami przenieść do

Ameryki lat osiemdziesiątych. Do

czasów, gdy AOR był naprawdę na

topie. Ja jestem za młody, by pamiętać

te czasy, ale myślę, że niejednemu

czterdziesto parolatkowi

łezka się może w oku zakręcić. Mamy

ładne melodie, więcej polotu,

niż ciężaru, sporo klawiszy, chórków.

I o to właśnie w tym wszystkim

chodzi. Jestem w stanie się założyć,

że utwory takie, jak "Thine

Is The Kingdom" czy niesamowita

ballada "Behind The Wall" jakieś

trzydzieści pięć lat temu byłyby

hitami. Więcej? Proszę bardzo. Jestem

przekonany, że jak raz posłuchacie

"All I Want Is You", to nie

będziecie się mogli od tego utworu

uwolnić. Również wstęp do "Overdrive"

wryję się wam w pamięć. W

estetyce zespołu świetnie odnajduje

się jego nowy nabytek, mianowicie

wokalista Lee Small. Kiedyś

jeden z dziennikarzy pewnego poczytnego

periodyku napisał, że

żeby śpiewać ten gatunek, nie trzeba

mieć wielkiego talentu, co moim

skromnym zdaniem jest wierutną

bzdurą. Mimo, że liderem Lionheart

jest Dennis Stratton, "The

Reality Of Miracles" nie jest raczej

płytą dla fanów Iron Maiden.

O wiele bardziej będą z niej zadowolone

osoby zasłuchane w Journey,

Asia czy ostatnich dokonań

Praying Mantis, zespołu, w którym

Dennis również się udzielał.

(4,5)

Bartek Kuczak

RECENZJE 203


Lost Legacy - In The Name Of

Fire

2020 Pure Steel

"In The Name Of Fire" to drugi

krążek nowojorskich heavy metalowców

z Lost Legacy. Wydany

został jedenaście lat po debiutanckim

"The Aftermath". Nigdy nie

słyszałem debiutu, nie mniej jednak

jeśli trzyma on podobny poziom,

to raczej prędko po niego nie

sięgnę, gdyż na brak ciekawych

płyt do słuchania ostatnio nie narzekam

(a nawet mam ich nadmiar).

Lost Legacy uprawia taki

heavy metal, z jakim ostatnio mam

problem. Jest to granie nadzwyczaj

poprawne. Nie mam się w przypadku

tej płyty do czego doczepić.

A jak to w takich sytuacjach bywa,

skoro nie ma się człowiek czego

czepiać, to chwalić też za bardzo

nie ma czego. Tak też jest w tym

przypadku. Fajerwerków tu nie

ma. Jakby to opisać… Po prostu

jeden z tysięcy współczesnych zespołów

zainspirowanych z jednej

strony kapelami nurtu NWOB

HM, z drugiej zaś swoimi rodakami

na przykład z Iced Earth. Dobrze,

żeby nie było, że się zrobiłem

marudny czy coś, to może znajdziemy

tu jakieś pozytywy. Znajdziemy?

No jakieś na pewno.

Chociażby wpadający w ucho refren

"Front Line", czy dość podniosłe

klawiszowe intro zatytułowane

"Rise To Glory". Jednak niespecjalnie

poprawiają one odbiór

tego albumu jako całości. Ten krążek

powinien być sprzedawany z

naklejką z napisem "generic heavy

metal". Wówczas trafi on do właściwego

grona odbiorców (3).

Bartek Kuczak

Lovebites - Electric Pentagram

2020 JPU

Znacie takie powiedzenie, że jeśli

coś robisz dobrze, to na pewno

gdzieś na świecie jest azjata, który

robi to lepiej? No więc chciałem tu

wszem i wobec obwieścić, że sprawdziłem

ową tezę i ku mojemu

zdumieniu, to nie jeden azjata a

pięć, i to ślicznych, azjatek. I faktycznie,

robią to lepiej. Ba, mało

powiedziane! Robią to po prostu

zajebiście! "Electric Pentagram"

to trzeci długograj od japońskiego,

RECENZJE

żeńskiego kwintetu Lovebites.

Dziewczyny debiutowały w 2017

czteroutworową EPką i od tamtego

czasu udało im się wypuścić jeszcze

dwa pełne albumy studyjne,

kolejną EP, dwupłytową koncertówkę

oraz zagrać masę koncertów,

w tym europejską trasę! Nieźle, co?

Nowa płyta to postawienie kropki

nad "i" i świadectwo potężnej mocy

siedzącej w tych pięciu, drobnych

dziewczynach. Lovebites grają nietuzinkową

hybrydę klasycznego

heavy metalu z power metalem

wspartym rozsądnie zaaranżowanymi

orkiestracjami. Od razu powiem,

że ich propozycja daleka jest

od cukierkowej, włoskiej szkoły

poweru - riffy są ostre, a rytmy szybkie,

niekiedy przywodzące na myśl

popisy mistrzów thrashowej jazdy.

Jeśli ktoś sądzi, że dziewczyna

na wokalu = delikatne wokale, ten

dawno nie był w tak dużym błędzie.

Głos Asami idealnie dopełnia

formę - piękna wokalistka bardzo

mądrze operuje swoimi możliwościami,

kiedy trzeba daje po całości,

ale też potrafi zagrać emocjami i

zaśpiewać bardziej lirycznie. Wielką

mocą dziewczyn na tej płycie są

chwytliwe kompozycje, które

wręcz wyskakują z głośników - tendencje

ową zdradza już otwierający

płytę numer "Thunder Vengeance".

Po nim dostajemy trzy zabójcze

ciosy w postaci numerów "Holy

War", "Golden Destination" i "Raise

Some Hell", które jeden po drugim,

niosą ze sobą potężny ładunek

energii. Co znamienne, poziom

tej płyty nie spada ani na

chwilę, a jeśli pojawiają się fragmenty

spokojniejsze, to tylko po

to, żeby potem znowu zespół mógł

uderzyć ze zdwojoną siłą. W zasadzie

nie ma tu słabego momentu:

singlowy "When Destinies Align"

znów kosi refrenem, "Signs of Deliverance"

z kolei urzeka harmoniami

i szybkostrzelnymi solówkami. Zamykające

krążek "Unbroken" i

"Swan Song" to natomiast bardziej

rozbudowane w swojej formie, epickie

kompozycje które idealnie pasują

na finał tego zabójczego dzieła.

Kropką nad "i" bardzo dobra

produkcja, jak na japończyków

przystało. Nad całością unosi się

opiekuńczy duch klasycznych płyt

Anthem i Loudness. Przyznam

szczerze, że lubiłem Lovebites za

pierwsze dwie płyty, ale swoim nowym

dziełem japonki mnie po prostu

w sobie rozkochały. (6)

Marcin Jakub

Lycanthro - Four Horsemen Of

The Apocalypse

2018 Alone

"Four Horsemen Of The Apocalypse"

nie jest materiałem premierowym,

ale to taka stylistyka, że

jest aktualna niezależnie od daty

wydania: w 2018, w 2020 czy w

1984 roku. Dokładnie, trafnie to

odczytujecie, bo ci młodzi Kanadyjczycy

- lider liczy raptem 21

wiosen - grają tradycyjny, klasyczny

w każdej nucie metal. Surowy

i podziemny, bez żadnych błyskotek,

zakorzeniony w brzmieniu

przełomu lat 70. i 80., a do tego

całkiem też melodyjny. Najkrótszy,

niespełna czterominutowy i

bardzo dynamiczny "Fog Of War"

jest z nich najbardziej chwytliwy.

Dłuższe numery "Conquest" i połączony

"Plague The Lad"/"King Of

Decay" oparte są na mocarnych,

miarowych riffach, chociaż ten

ostatni na wysokości drugiej solówki

nieźle przyspiesza. No i finałowy,

majestatyczny "Pale Rider", ale

znowu z szybką końcówką: prawie

14 minut surowego, epickiego metalu,

połączonego z patentami NW

OBHM i power metalem lat 80.,

amerykańskim i europejskim. Słychać

w nim również Jacquesa Bélangera,

znanego z Exciter i Assassin's

Blade, a wykorzystanie

syntezatorów oraz fortepianu jest

naprawdę pomysłowe. Panowie,

pora na dużą płytę, bo cztery

utwory to zdecydowanie zbyt mało!

(4,5)

Wojciech Chamryk

Macbeth - Gedankenwächter

2020 Massacre

Mam sentyment do tego niemieckiego

zespołu. Nawet nie z racji dokonań

muzycznych, chociaż jego

archiwalne nagrania z wydanej w

roku 2006 kompilacji "Zeit der

Zeiten (1985-1989)" cenię - chociaż

bardziej z racji tego, że przyszło

grać im heavy metal w Niemieckiej

Republice Demokratycznej

drugiej połowy lat 80. U nas

panowało już wtedy pewne rozprężenie,

dawało się odczuć słabnącą

siłę komunistycznej władzy,

ale NRD wciąż trzymała swych

obywateli za gardło, nie gorzej niż

Związek Radziecki czy Rumunia.

Macbeth reaktywował się po raz

pierwszy jeszcze w latach 90., a od

roku 2002, działa już nad wyraz

regularnie, mając na koncie sporo

wydawnictw. Najnowsza, piąta już

produkcja studyjna to "Gedankenwächter".

Tak, teksty są po niemiecku,

ale akurat mnie to nie odstrasza,

bo muzyka towarzyszy im

zacna: archetypowy, oldschholowy

metal. Czasem typowy, na modłę

lat 80. ("Krieger"), częściej ocierający

się o speed/thrash ("Friedenstaube",

"Neue Welt", "Demmin"),

a czasem nowocześniejszy ("In seinem

Namen") ale w każdej z tych

odsłon równie przekonujący. Oliver

Hippauf nie jest oryginalnym

wokalistą grupy, śpiewa w niej od

pierwszej płyty studyjnej z roku

2006, ale jego niski, mocarny głos

pasuje do tych surowych, osadzonych

numerów. W na poły mroczno-balladowym

"Hexenhammer"

wspiera go delikatnym głosem,

chóralnie zdublowanym, Patrick

W. Engel - nie tylko producent

tego albumu, ale i były perkusista

Macbeth. Dobra to płyta, chociaż

nie dla każdego. (4,5).

Madhouse - Braindead

2020 Iron Shield

Wojciech Chamryk

Pamiętam, że poprzedni album

Madhouse, wydany dwa lata temu

"Metal Or Die" wzbudził we mnie

może nie zachwyt, ale dość pozytywne

uczucia, które sprawiły, że

wracałem do niego często nawet po

napisaniu recenzji. Byłem bardzo

ciekaw, czy tym razem Madhouse

poszedł za ciosem, czy może jednak

nie umiał się wznieść do wysokości

poprzeczki, którą sam sobie

ustawił. Na szczęście pierwsza

opcja okazała się bliższa prawdy.

No może poza wpadką, którą jest

otwierający całość "Break The

Ice", który sprawia wrażenie nagranego

na siłę. Dalej jest już tylko

lepiej. "Never Say Die" i "Who

Made Your God" spokojnie mogłyby

się znaleźć na "Metal Or Die".

Chociaż miałem wrażenie, że tamta

płyta była nieco bardziej melodyjna,

tym razem zespół jednak

postawił na ciężar, skandowane refreny

i inne thrashowe element. O

tym, że thrash nie jest dla nich

czymś obcym może świadczyć chociażby

początek utworu "Poisoned

Blood". No taki Megadeth to im

naprawdę tego riffu może pozazdrościć.

Co do samych nawiązań

do debiutu, to znajdziemy tu nową

znacznie lepszą od oryginału wersję,

utworu "Psycho God", chyba

najlepszego kawałka na "Metal Or

Die". Cóż, pozostaje mi mieć nadzieje,

że Panowie mimo, iż swoje

lata na karku mają, to nie spuszczą

w najbliższych latach z tonu. Zarówno

jeśli chodzi o poziom muzyczny,

jak i tempo wydawania kolejnych

albumów (4,5).

Bartek Kuczak

204


MaelstroM - Of Gods And Men

2020 Self-Released

MaelstroM to zespół z Nowego

Jorku, który działał w latach 1988

- 1992. Grał thrash metal i wydał

dwa dema, "Demo 1989" oraz

"This Battle to Make History,

Yet History Never Comes"

(1991). Ponoć zdobył też lokalną

popularność. Zespół powrócił do

żywych w 2007 roku za sprawą

oryginalnych muzyków, gitarzysty

Joe'a Lodespoto oraz wokalisty

Gary Vosganiana. W 2008 roku

wypuścili EPkę, "It Was Predestined"

i w tym roku pełny album "Of

Gods And Men". Ponoć materiał

ten powstał na bazie kompozycji z

owych demówek, po latach zmienionych

i na nowo zaaranżowanych.

Niemniej jakby ktoś spodziewał

się soczystego thrash metalu to

przeżyje rozczarowanie. Bowiem

pierwsze dźwięki utworu "Arise" od

razu nakierowują nas na neoklasykę

oraz gitarowy shreding. Brzmi

to tak jakby oprawić muzykę Yngwie

Malmsteena w dziwną mieszankę

melodyjnego europejskiego

power metal z tym z Ameryki. Jednak

od trzeciej kompozycji "The

Mirror Calls" w muzykę wkrada się

więcej speed metalu, US metalu

oraz thrash metalu. W ten sposób

muzycy MaelstroM stworzyli wybuchową

mieszankę wielu stylów

często połączonych ze sobą karkołomnie,

w dodatku nieraz zagraną

w różnych tempach oraz techniczny

i wirtuozerski sposób. Niemniej

neoklasyka i gitarowe popisy

stanowią podstawę całości. Może

to niekiedy kojarzyć się z progresywnym

metalem. Taki "Thief of

Light" wręcz zahacza o progresywny/techniczny

thrash metal. Z

natłoku pomysłów oraz samej muzyki

kompozycje są raczej długie, z

czego najdłuższy jest utwór kończący

krążek, ponad dwunastominutowy

"SonRise". Moc muzyki

podkreśla również ostry wokal Gary

Vosganiana, który stosuje różne

techniki od normalnego mocnego

rockowego śpiewu po thrashowe

wrzaski. Bywa też coś co

można porównać do black metalowego

skrzeku. Poza tym brzmienie

jest klarowne i mocne, co zbliża

muzykę do US power metalu.

Ogólnie Amerykanie przygotowali

dość interesujący i intrygujący materiał,

lecz połączenie niektórych

pomysłów nie wszystkim się spodoba.

Nie sądzę też aby każdemu

ta płyta od razu gładko "weszła" i

trzeba dać jej więcej szans niż kilka

razy. Album dla odważnych. (4)

\m/\m/

Magick Touch - Heads Have

Got To Rock 'N' Roll

2020 Edged Circle

Trzeci album Norwegów zapowiadał

przebojowy singel "To The Limit"

i była to wizytówka jak

najbardziej udana, bowiem to nośny,

motoryczny numer, zainspirowany

rock'n'rollem, po prostu

archetypowy dla tradycyjnego metalu

starej szkoły. "Heads Have

Got To Rock 'N' Roll" jako całość

również jest taka, pod każdym

względem klasyczna i szlachetna,

w dodatku wzbogacona innymi elementami.

Magick Touch już

wcześniej nie unikali odniesień do

amerykańskiego hard'n'heavy/

AOR lat 80., a ponieważ dodawało

to ich numerom nie tylko przebojowości,

ale też komercyjnego

sznytu, to na nowej płycie również

mamy takie chwytliwe, melodyjne

numery, niczym z radia w USA, z

"Daggers Dance" na czele. Nie brakuje

też odniesień do Thin Lizzy

("Bad Decisions", również wybrany

do promocji "Watchman's Requiem"),

a siarczysty opener "(This

Isn't) Your First Rodeo" łączy wpływy

zespołu Phila Lynnota z dynamiką

tych bardziej przebojowych

utworów Motörhead. Świetny jest

również "Ready For The Quake",

miarowy, korzenny utwór utrzymany

w duchu nagrań Led Zeppelin,

z kolei "Phantom Friend" ma w

sobie coś z bluesa, ale przefiltrowanego

przez wczesne dokonania

Whitesnake. W stronę bluesowej/

hard rockowej stylistyki zespół

skręca też w miarowym, surowiej

brzmiącym "Waiting For The Parasites",

ale najmocniejszy jest tu

bez dwóch zdań "Doomsday I'm In

Love", mroczny, majestatyczny

utwór faktycznie mogący kojarzyć

się z doom metalem. (5,5)

Wojciech Chamryk

Magoria - JTR 1888 - Jack The

Ripper Rockopera

2019 Butler

Magoria to pomysł muzyków

Knight Area (Peter Vink - bas i

Mark Bogert - gitara) oraz Ex Libris

(Harmen Kieboom - perkusja i

Koen Stam - klawisze). Wspomagali

ich jeszcze Matthijs Kieboom

(orkiestracje) i Cleem Determeijer

(pianino). Stworzyli oni rockoperę,

która oparta jest na muzyce

klasycznej, symfonicznej i filmowej

przez co "JTR 1888" naszpikowane

jest całą masą orkiestracji, oraz

innych elementów neoklasycznych.

W te detale wtłoczony jest

bogaty w melodie rock i metal progresywny,

który zaraża swoją delikatnością

i ulotnością promiennej

zadumy albo rockową dynamiką,

bezwzględnością i mocą. Oczywiście

to nie jedyne muzyczne inspiracje

zawarte w tym projekcie. Przy

takich okazjach korzysta się z wielu

ozdobników wyjętych z innych

stylów, chociażby hard rocka, melodyjnego

power metalu, muzyki

orientalnej, kabaretowej, jazzu itd.

Kompozycje, w ilości dwudziestu

jeden, są świetnie wymyślone i zaaranżowane,

zachwycają bogactwem

pomysłów, melodii, kontrastów,

nastroju oraz emocji. Mimo

ogromu materiału, który jest podzielony

na dwie części (pierwsza

ma prawie 50 minut, druga ponad

45 minut), całość słucha się z łatwością

i pewnym zainteresowaniem.

Niestety bardzo łatwo wypaść

ze skupienia nad "JTR 1888",

a to dla tego, że muzyka nie bardzo

radzi sobie z pełnym wciągnięciem

słuchacza do zabawy. Jest fajna,

dobrze wymyślona, niekiedy

zaskakuje, ale moje wzmożone zainteresowanie

budzi się jedynie

przy okazji dwóch kompozycji

"Queen Victoria" oraz "From Hell".

W trakcie reszty materiału tej

rockopery trzeźwieje tylko przy

kilku fragmentach. I jest to składowa,

która decyduje o odbiorze całości

tego projektu. Nie pomaga

wyśmienite wykonanie. Zresztą,

jakie miało by być, gdy za instrumenty

odpowiadają muzycy doświadczeni,

posiadający wiedzę o

muzyce i graniu na najwyższym

poziomie. Nie pomaga cała plejada

znakomitych wokalistek i śpiewaków.

Mimo, że większość jest mało

znana, no oprócz Petera Strykesa

i Jana Willema Ketelaersa, przygotowali

nam znakomite popisy w

swojej dziedzinie. Trzeba mieć niezłą

wyobraźnię aby wymyśleć takie

linie wokalne i w dodatku zsynchronizować

je. Tym bardziej, że

czasami wspierane jest przez epickie

klasyczne chóry. Co do pań,

dodam jeszcze, że śpiewają z mocą

i wysoko ale całe szczęście nie próbują

a la operowej stylistyki. Stworzenie

takiej rockopery to niesamowite

wyzwanie. Wymyśleć pomysł,

rozpisać je na głosy, wymyśleć do

tego muzykę, zaangażować odpowiednich

muzyków i śpiewaków,

to wręcz tytaniczna praca. Mimo

wszystko Holendrom udało się,

choć do takiego Arjena Anthony

Lucassena im daleko, i dlatego pasjonatom

oper w konwencji rocka,

polecam "JTR 1888 - Jack The

Ripper Rockopera". (4)

\m/\m/

Malefistum - Enemy

2020 FastBall Music

Malefistum to niemiecki projekt,

który istnieje od zeszłego roku, a

już prezentuje nam debiutancki album.

Prowadzi go multiinstrumentalista

i kompozytor Jens Feber,

który korzysta z usług zaproszonych

gości. Jeśli chodzi o instrumenty

to wspiera go jedynie perkusista

John S. Gdyby za mikrofonem

rządził jedynie damski wokal,

można byłoby mówić o melodyjnym

i symfonicznym power metalu,

ale obok żeńskiego wokalu, na

równych prawach działa charczący

męski wokal. Ten głos prowadzi

nas w inne rejony, takie jak chociażby

melodyjny symfoniczny

black metal czy też melodyjny

death metal. Niemniej to nie jedyne

odniesienia muzyczne, którymi

operuje Jens Feber. Równie ważnym

jest chociażby ambitny melodyjny

power metal czy też progresywny

power metal. Główną

wokalistką na tym albumie jest

Melisa Bonny, ze swym czystym,

wysokim, ciepłym oraz a la operowym

głosem. Niemniej w jednym

z utworów bierze udział inna wokalistka

Federica Lanna. Prawdopodobnie

ten charczący wokal należy

do samego Febera. Jednak na

płycie nie tylko słyszymy konkurowanie

wspomnianych głosów, bo w

takim "The Answer" jest też zwykły

mocny męski wokal (Eric Down), a

także rasowy death metalowy growl,

oraz wszystkie te głosy współgrające

wraz z tymi dominującymi.

Także kwestie partii wokalnych

opracowane są naprawdę bardzo

ciekawie. Niczego nie można zarzucić

również kompozycjom, są

wielobarwne, zróżnicowane, wielowątkowe,

świetnie zaaranżowane,

głównie dynamiczne ale sięgając

równie udanie po inne klimaty i

odczucia. W dodatku wszystko

brzmi wybornie. Zwolennicy melodyjnego,

mocnego i symfonicznego

grania znajdą na "Enemy" prawdziwą

ucztę dla swoich uszu. Jedyny

problem w odsłuchu tego albumu

był taki, że nie trafił na mój dzień

i mimo ambitnego podejścia ludzi

zaangażowanych w ten projekt, to

za każdym razem słuchałem go bez

większej uwagi. Jednakże w tym

wszystkim chodzi także o to, aby

zdobyć to zainteresowanie. Także

oceniam "Enemy" na (3,5) ale

mam też świadomość, że zwolennicy

takich dźwięków będą obierać

"Enemy" ze znacznie większą przyjemnością.

\m/\m/

RECENZJE 205


Martial Law - Blatant Disregard

For Human Life

2015 Self-Released

Debiutancki album tego kanadyjskiego

trio właściwie niczym nie

zaskakuje. Panowie grają bowiem

surowy, podziemny thrash, coś na

styku starego Venom, Slayer i

Warfare, ale czynią to z niesamowitą

zadziornością i porywającą

energią. Odniesienia do punka/

crossover też tu pasują, podobnie

jak sprawnie zagrany cover Sick Of

It All "Injustice System!" oraz mocarny,

archaiczny sound - syntetycznej

cyfry tu nie uświadczymy. I

dobrze, bo spłyciłaby straszliwie i

odarła z mocy bezkompromisowy

pęd "Thick Skull" czy "The Agenda",

albo bardziej tradycyjnie metalowy

"Transparency", kolejny dobry

utwór na tym albumie. Mamy tu

jeszcze niezłą ciekawostkę w postaci

"Data Master", bo jego początek

brzmi tak, jakby panowie

Iommi, Butler i Ward wsparli

Martial Law gościnnie w studio,

grając jeden ze swych klasycznych,

mocarnych numerów z wczesnych

lat 70. Ale bez obaw, utwór szybko

rozpędza się do płytowej średniej.

Dziwi mnie tylko, że to w sumie

dość stary materiał - może doczekał

się właśnie wznowienia? Można

posłuchać w w wolnej chwili.

(4)

Wojciech Chamryk

Mekong Delta - Tales Of Future

Past

2020 Butler

Sześć długich lat musieliśmy czekać

na premierowy materiał niemieckich

przedstawicieli progresywnego

thrash metalu. Właśnie tyle

minęło od ostatniego dzieła Mekong

Delta - "In A Mirror Darkly".

Najnowszy krążek został napisany

w całości przez basistę Ralpha

Huberta, jedynego członka

łączącego stare dzieje grupy z

współczesnością, a zagrany w składzie,

którzy zdążył już trochę

okrzepnąć - śpiewa Martin Le

Mar, na perkusji obecny Alex Landenburg,

a na gitarze powracający

po dłuższej przerwie Peter Sjoberg.

Sześć lat to sporo. Po takim

czasie może wyjść płyta wybitna

lub całkowita klapa. Mekong Delta

przyzwyczaiła nas do równej

formy a "Tales Of Future Past"

zdaje się podtrzymywać poziom.

Już po pierwszym odsłuchu album

zaciekawia i daje jasno do zrozumienia,

że aby poznać go dobrze,

trzeba będzie przysiąść dobrych

kilka razy. Co ważne "Tales Of Future

Past" chce się słuchać. Można

odnieść wrażenie, że grupa eksploruje

trochę nowych terenów, ale całość

jest dobrze zakorzeniona w

przeszłości. Zresztą trochę czuć tu

starą Mekong Deltę. To ładny

ukłon ze strony Ralpha Huberta,

że ma zamiaru zapominać o tym

co było. W sumie każdy poprzedni

album usypywał ten kopczyk, na

którym dziś staje dumnie "Tales

Of Future Past". To muzyka połamana,

niełatwa i pełna nagromadzonych

pomysłów. Jednocześnie

przestrzenna, bez słabych punktów

i gry na czas. Kompozycje są długie,

ale potrafią przyciągnąć, zainteresować

i skłonić do powrotu.

Chyba od momentu krążka Voivod

"The Wake" nie siedziałem

przy głośnikach aż tak skupiony.

Album podzielony jest na trzy

części a każdą z nich otwiera instrumentalny

utwór "Landscape".

Każdy z tych fragmentów krążka

idealnie współgra z kolejnym,

przynosząc sporo frapujących

dźwięków i dąży do finałowej refleksji.

Koniec płyty jest zaskakujący,

jednakże w dalszym ciągu niezwykle

spójny z tym, czego doświadczamy

kilkanaście minut

wcześniej. Myślę, że premierowy

materiał Mekong Delta po sześciu

długich latach to wystarczający powód,

by sięgnąć po tenże album.

Są tacy, których do tego w ogóle

zachęcać nie trzeba. Jest pewnie

też jakaś grupa słuchaczy, którzy

być może nieufnie podchodzą do

utworów powstających po tak długim

czasie. Bez obaw jednak - ten

zespół to solidna marka, którą wypracowywali

przez lata. Zapewniam,

że po włączeniu "Tales Of

Future Past" wszelkie lęki znikną

a pozostanie tylko szczera radość z

kontemplowania na temat tej muzyki.

To propozycja dla wszystkich,

którzy nie lubią chodzić na

skróty i kochają stary, dobry, techniczny

thrash metal. (5)

Misticia - XVA

2018 Sylphorium

Adam Wideka

Misticia to zespół z Kolumbii,

który powstał w roku 1999, a

"XVA" to ich trzeci długograj. Formacja

w pełni oddana jest deaththrash

metalowi, ale są w nim

ozdobniki innymi wpływami, chociażby

doom, djent, grind, a nawet

muzyką etniczną. Nie jest to moja

bajka ale muzyka tego zespołu

przykuła moją uwagę swoją klasą i

profesjonalizmem. Od rozpoczynającego

kawałka "Sucha" wiemy,

że mamy do czynienia ze znakomitym,

gęstym i technicznie zagranym

death-thrashem. Czasami nawet

mam wrażenie, że death metal

przeważa. Partie gitary od początku

nas miażdżą i siekają, sekcja

również nas druzgoce, a potężny

bas jedynie to akcentuje. Imponujący

i monumentalny wokal nieustannie

kąsa i szarpie nasze doznania.

I tak niezmiennie przez ponad

czterdzieści minut jesteśmy

masakrowani. A najlepszym momentem

tej rzezi jest najdłuższy i

chyba najpotężniejszy, a zarazem

bardzo mroczny "Sin Tu Dios". Jedynie

w połowie albumu mamy

uspokojenie w postaci akustycznego

instrumentala "La Chucua", nawiązującego

do regionalnej muzyki

etnicznej i folkloru oraz przed

ostatnim numerem mamy szeptaną

introdukcję "Delay De Las Indians"

z pewnym podkładem muzycznym.

Owszem bywają momenty

melodyjne i klimatyczne ale to też

są smaczki, a nie główne muzyczne

przesłanie. Ogółem każdy utwór

różni się od siebie ale wspólnie stanowią

nierozerwalną całość. Trzeba

też wspomnieć, że na końcu

krążka znalazł się cover "Metalero"

kapeli Darkness. Słowem, "XVA"

to bardzo solidna dawka świetnej

muzy. Ciekawostką Misticia jest

to, że wokalista na zmianę używa

języka hiszpańskiego i angielskiego.

Bywają też momenty, gdzie sięga

po rdzenne języki z rejonu i

okolic Kolumbi, keczua, quichua,

náhuatl, muisca, aymara, mapudro

itd. To ostatnie z pewnością związane

jest to z faktem, że zespół na

swoich krążkach sięga po tematykę

wierzeń i legend regionu. Nie inaczej

jest z "XVA", który w sumie

jest albumem koncepcyjnym, a tytuł

płyty nawiązuje do boga słońca

Muiscas (Czibcza-Muiscas). Tak

jak pisałem nie przepadam za

death-thrash metalem, czy inną

muzyką ekstremalną, w sumie

Misticia to muza dla maniaków

takiego grania, ale "XVA" w wykonaniu

Kolumbijczyków powinien

przypaść do gustu również słuchającym

innych odmian heavy metalu.

(4)

Moonlight Haze - Lunaris

2020 Scarlet

\m/\m/

Moonlight Haze to włoska formacja,

która powstała w 2018 roku.

Składa się z doświadczonych muzyków,

więc nie powinniśmy się

dziwić, że mają już na koncie dwa

duże studyjne albumy. Kapela skupia

się na melodyjnym power metalu

z mocnymi symfonicznymi

aranżacjami. Oczywiście innych

elementów jest też sporo, bo włosi

podchodzą do tematu ambitnie.

Wychodzi to im wyśmienicie, i

mogę się założyć, że fanów takich

brzmień ich muzyka wciągnie od

pierwszych taktów. Niestety dla

mnie to już jedna z wielu podobnych

kapel, ale fakt, muzyka jest

na dobrym/wysokim poziomie, tylko

trzeba być jej zwolennikiem. Na

"Lunaris" jest jedenaście znakomitych

kompozycji, przeważnie

utrzymanych w szybkich tempach,

choć muzycy nie omijają wszelkich

innych szybkości. Bardzo łatwo im

też przychodzą wszelkie zwroty,

chociażby z wolnych części w te

szybsze. Ogólnie płynność to słowo

klucz jeśli chodzi o Moonlight

Haze. Utwory choć są złożone to

ze swadą żonglują połączonymi ze

sobą tematami. Nie ma też w nich

natłoku, raczej wszystko jest czytelnie

poskładane, na dużym luzie

i z ogromną swobodą. Nie inaczej

jest z melodiami, klimatem czy też

dysonansami. Znakomicie przygotowane

są orkiestracje, ich rozmach

jest spory ale harmonijnie

egzystują z samą muzyką. Niesamowitą

pracę włożono w aranżacje.

Może tylko ja tak zareagowałem,

ale muzyka Moonlight Haze

zostawiała w mojej pamięci wiele

niuansów i smaczków. Kropką nad

i jest wokalistka Chiara Tricarico.

To ona przebojowo oprowadza nas

po muzyce zespołu. Ma silny ale

kobiecy głos, którym głównie operuje,

ale z łatwością przechodzi w a

la operowy śpiew, rzadziej w black

metalowy skrzek. I w żadnym calu

nie jest to żałosne. Od dawna z

taka przyjemnością nie słuchałem

kobiecego głosu. Wspomagają ją

inne glosy ale raczej w formie chórów,

czy to normalnych rodem z

rockowej ornamentyki czy też bardziej

klasycznych (z rzadka ale są).

Jakby było wam mało niektóre teksy

Chiara śpiewa po włosku. Całość

materiału jest bardzo dobrze

napisana, nie inaczej jest z jego

odegraniem. Profesjonalizm ale zarazem

swada i luz. Brzmi to także

znakomicie. Każdy instrument to

brzmieniowe cacuszko. Oczywiście

jeśli chodzi o konwencję, którą sobie

wybrał zespół. Całość zawartości

"Lunaris" wchodzi bardzo gładko

i z przyjemnością. Każdy jego

element daje słuchaczowi satysfakcję,

pod warunkiem, że jest się fanem

takiego grania. Dla zwolenników

ostrzejszych brzmień Moonlight

Haze będzie za słodkie. Znajdą

też setki innych powodów aby

obrzydzić sobie taką muzykę, więc

ich nie namawiam do słuchania

Włochów. Wielbicieli dobrego i

206

RECENZJE


ambitniejszego symfonicznego power

metalu z kobietą za mikrofonem,

to i owszem. (4)

Mortician - Titans

2020 Pure Underground

\m/\m/

Mortician są z Austrii i zaczynali

grać jeszcze w latach 80.; recenzowaliśmy

ich niektóre płyty,

choćby wspominkową "No War &

More" z roku 2009, zawierającą

między innymi debiutancką EP

"No War" z roku 1987. Po reaktywacji

w roku 2009 zespół (w

składzie są wciąż współzałożyciele,

basista Patrick Lercher i gitarzysta

Thomas Metzler) nie daje za wygraną,

regularnie wydając kolejne

albumy. Od poprzedniego "Shout

For Heavy Metal" upłynęło co

prawda blisko sześć lat, ale zmiana

wokalisty to nie przelewki, nawet

kiedy nie jest się światową gwiazdą.

Twain Cooper zdecydowanie

daje radę: w tych najniższych rejestrach

blisko mu do samego Chrisa

Boltendahla, wyżej też jest OK.

Muzycznie też zhardzieli, często

gęsto idąc w stronę speed/thrash

metalu, tak jak w szaleńczym openerze

"Inmates" bądź "Hell Raiders".

Tradycjonaliści również znajdą

tu coś dla siebie, bowiem "Titans

Of Rock" ma w sobie coś ze

starych numerów Accept, "Screamer"

Saxon, póki nie zaczynają łoić

na potęgę, a "Blood Sucking Industry"

Dio. Z kolei "Rebel Heart"

to totalny archetyp heavy lat 80., a

"Can't Stop Rock'N'Roll" faktycznie

ma w sobie coś z dynamiki rocka

lat 50. Tylko singlowy "Spiral Of

Death" tak średnio im wyszedł, po

zmianie tempa puszczają w nim

bowiem oczko do fanów popu, ale

i tak "Titans" to kawał solidnego

grania. (4)

Wojciech Chamryk

My Heavy Memory - Clarity

2020 Self-Released/Pure Steel

Amerykanie proponują na swym

debiutanckim albumie miks tradycyjnego

hard'n'heavy z nowocześniej

brzmiącymi elementami. Czerpią

przede wszystkim z klasycznych

dokonań Rainbow czy

Deep Purple ("Truth In Lies")

oraz Black Sabbath ("Made Of

Thorns"). Nie unikają też nawiązań

do bardziej melodyjnej sceny

metalowej lat 80. ("Bleed The

Way") i późniejszych produkcji

Europe ("Council Fire"), ale chociaż

grają na poziomie, to nie ma w

ich muzyce żadnego haczyka, czegoś

wyróżniającego ich na tle setek/

tysięcy innych zespołów. No i te

odniesienia do grunge w "Keep Coming

Back" albo wysilona przebojowość

"This Might Be" - sorry, nie

wyszło. Kiedyś takie płyty nagrywano

seryjnie, ale do większości z

nich wciąż chce się wracać. Do

"Clarity" niekoniecznie, to produkcja

co najwyżej poprawna, typowy

średniak bez polotu. (2)

Wojciech Chamryk

Myrath - Live In Carthage

2020 earMusic

Tego tunezyjskiego zespołu nie

muszę przedstawiać. Ci co są zorientowani

doskonale wiedzą z

czym mamy do czynienia. Innych

śpieszę poinformować, że Myrath

jest przedstawicielem melodyjnego

prog-poweru, który do swoich celów

wykorzystuje orientalną, etniczną

i bliskowschodnią muzykę.

Jak dla mnie przyniosło to wyśmienite

rezultaty, w postaci kilku

znakomitych albumów studyjnych.

Niemniej takie spojrzenie na muzykę

w Polsce nie wzbudziło większego

zainteresowania. Przynajmniej

ja odnoszę takie wrażenie.

Mimo swojej opozycji nie zamierzam

przestać promować tej formacji,

przynajmniej dopóki będą proponowali

nam wydawnictwa trzymające

dobry poziom. Jak sam tytuł

informuje, tym razem mamy do

czynienia z zarejestrowanym koncertem

w tunezyjskim mieście Kartagina.

Zespół zaprezentował w

czasie jego trwania bardzo obszerny

kawałek swojej twórczości. Można

powiedzieć, że jest to pewien

zbiór ich hitów, choć przy tak bogatej

i intensywnej muzyce dość

trudno zdefiniować słowo przebój.

Na ten zestaw składają się w większości

kompozycje z albumów "Tales

Of The Sands" oraz "Legacy".

Za to nie mamy nic z debiutu "Hope",

czyli generalnie cała muzyka

zagrana na tym show jest od momentu,

gdy w kapeli pojawił się

wokalista Zaher Zorgati. Kilku

słowy, zebrano tu najciekawszą reprezentację

tego, co kryje się w muzycznej

wyobraźni tych sympatycznych

tunezyjskich muzyków.

"Live In Carthage" to wydawnictwo,

które składa się z dwóch dysków.

Na jednym mamy wersję audio,

na drugim mamy już żywe

obrazki z dźwiękiem. Jednak obie

wersje nieznacznie różnią się między

sobą. Wydanie CD rozpoczyna

się od studyjnej wersji utworu

"Believer", w której partie Hammondów

zagrał Don Airey, a na

DVD oprócz tzw. "making of"

mamy też dodatkowo solo na perkusji.

Czyli typowego elementu

rockowego show. Tych detalów w

czasie występu Myrath jest znacznie

więcej, oprócz typowych zabaw

z przekrzykiwaniem się lub

wspólnym śpiewaniem z publicznością,

mamy inne atrakcje wizualne

w postaci powabnej orientalnej

tancerki czy też grupy wykorzystującej

flagi. Sama muzyka ze

względu na jej folklorystyczne bogactwo

wymaga większego instrumentarium.

Oczywiście muzycy w

tym wypadku wykorzystują dobrodziejstwo

sprzętu elektronicznego,

z tego powodu na scenie dodatkowo

był drugi klawiszowiec Kevin

Codfert (oraz nadworny producent

Myrath). Ale są też muzycy

wywijający na różnych bębenkach.

Wszystko zaś odbywa się w scenerii

wzorowanej na bliskowschodniej

sztuce wystroju wnętrz, co nadaje

i podkreśla atmosferę całego

koncertu, chociaż sam amfiteatr

oraz jego architektura sama w sobie

też dodaje klimatu. A domykają

to rozstawione w tyle migające

telebimy. Z tego powodu lepiej jest

obejrzeć DVD zdecydowanie bardziej

wciąga, choć wersji audio niczego

nie brakuje. Samo wykonanie

i brzmienie nie ustępuję studyjnym

propozycjom Myrath, z tego

powodu przypuszczam, że muzycy

w studio trochę popracowali nad

tym materiałem, aczkolwiek nie

koniecznie. Ich umiejętności i doświadczenie

w tym wypadku mogło

zaprocentować. "Live In Carthage"

to obowiązkowe uzupełnienie

dyskografii wszystkich fanów Myrath.

\m/\m/

Nightwish - Human. :||: Nature

2020 Nuclear Blast

10 kwietnia 2020r. nakładem Nuclear

Blast Records ukazał się

dziewiąty studyjny album zespołu

Nightwish zatytułowany "Human.

:||: Nature.". Dzieło składa

się z dwóch części: muzycznej refleksji

na temat ludzkości w postaci

"Human" i "listu miłosnego do

świata" w postaci "Nature" z

ośmioczęściową symfonią "All The

Works Of Nature Which Adorn

The World". Nie od dziś wiadomo,

że Nightwish jest jednym z najlepszych

zespołów grających metal

symfoniczny, ale tym albumem

zdecydowanie utwierdzili swoją

pozycję lidera. Pierwszym utworem

z krążka "Human" jest refleksja

o dziejach muzyki w postaci

"Music". Od początku dostrzegamy

najważniejszy element albumu, jakim

jest nastawienie na harmonie.

Wokal Floor Jansen jest wspierany

przez głos Marko Hietali, tworząc

niesamowity muzyczny efekt.

Słychać też, że zespół postanowił

w końcu wykorzystać pełen potencjał

głosu Floor, która z lekkością

wykonuje w tym kawałku skomplikowane

partie wokalne. Refleksja

o muzyce przechodzi następnie w

refleksję na temat wszechobecnego

hałasu i nadmiaru technologii, bowiem

numer dwa to chwytliwy i

dynamiczny "Noise". Tuomas Holopainen

i jego ekipa dokonali

znakomitego wyboru singla, w którym

słyszymy ostre gitarowe riffy,

mocną pracę perkusji i wszechstronny

wokal Jansen. Całość

przywodzi na myśl klimat albumu

"Imaginaerum", przypominając w

brzmieniu choćby "Storytime". Perełką

na krążku jest jednak "Shoemaker",

gdzie pozytywnym zaskoczeniem

jest Troy Donockley. Refren,

w którym Troy odpowiada za

główny wokal, a Floor wykonuje

harmonie, jest po prostu genialny.

Przede wszystkim należy jednak

należy docenić końcową partię

operową Jansen - kolejny raz udowadnia,

że w muzyce nie ma dla

niej rzeczy niemożliwych. W utworze

poświęconym astronomowi Eugene'owi

Shoemakerowi pojawia

się też znakomicie współgrający z

całością cytat z "Romea i Julii"

Szekspira. "Harvest" to z kolei

przede wszystkim popis wokalnych

umiejętności Troya, lecz w tle możemy

usłyszeć również partie

Floor. Utwór ten różni się od pozostałych

folkowym klimatem i

średnio podoba się fanom zespołu,

lecz w moim przekonaniu pokazuje,

że Nightwish to zespół wszechstronny

i nie bojący się eksperymentowania

z różnymi gatunkami

muzycznymi. Poza tym refren bardzo

szybko wpada w ucho… Z kolei

"Pan" umiejętnie łączy ze sobą

delikatne brzmienie keyboardu z

mocnymi uderzeniami perkusji i

ostrym basem, tworząc ciekawy,

lecz wysmakowany kontrast. Floor

znakomicie przechodzi od pełnego

lekkości wokalu do ostrego metalowego

brzmienia. Wplecione są też

w utwór partie chóru, lecz całość

nie stwarza wrażenia nadmiernej

ciężkości. "How's the Heart" to

przyjemny dla ucha utwór o empatii

i zwracaniu większej uwagi na

otaczających nas ludzi, bardziej nastawiony

na warstwę liryczną niż

efekty dźwiękowe. Niemniej jednak

partie wokalne Jansen jak

zwykle zostały starannie dopracowane,

a w refrenie znów słyszymy

piękne harmonie w wykonaniu

Troya i Marko. "Procession" to z

RECENZJE 207


kolei niezwykła ballada, w której

klimat obok keyboardu i perkusji

budują przede wszystkim oryginalne

instrumenty takie jak bodhrán,

buzuki i dudy. Kolejny raz Nightwish

udowadnia nam, że Troy

Donockley i jego celtycka dusza

stanowią znakomite uzupełnienie

zespołu. Dwa ostatnie kawałki z

części "Human" to "Tribal" i "Endlessness",

w których do głosu mocniej

dochodzi Marko Hietala. Są

one najbliższe ostremu brzmieniu

zespołu, które znamy z "Dark Passion

Play" czy "Endless Forms

Most Beautiful". W dzikim i żywiołowym

"Tribal" Floor i Marko

tworzą wspólnie znakomity duet,

słyszymy też solidne gitarowe uderzenie

i znakomite perkusyjne popisy

Kaia Hahto. "Endlessness" należy

niemal zaś w całości do Marko,

który jak zwykle nie zawodzi

nas swoim ostrym jak brzytwa

wokalem. Pod koniec możemy jednak

usłyszeć również znakomitą

jak zawsze Floor Jansen. Warto w

tym miejscu wspomnieć o znakomitych

partiach gitarowych Emppu

Vuorinena, który tym albumem

zdecydowanie utwierdził

swoją pozycję jednego z najzdolniejszych

gitarzystów w metalu

symfonicznym. Symfonii dźwięków

w postaci "All The Works Of

Nature Which Adorn The World"

należałoby właściwie poświęcić

osobną recenzję. Każda z ośmiu

części tego przepięknego utworu to

osobne arcydzieło, a przy tym stanowi

on spójną i nierozerwalnie ze

sobą związaną całość. Obok warstwy

instrumentalnej możemy tu

usłyszeć cytaty z George'a Gordona

Byrona i Carla Sagana -

dwa zupełnie różne światy złączone

w jednym utworze. Chociaż "All

The Works Of Nature Which

Adorn The World" to przede wszystkim

symfonia instrumentów, możemy

w nim usłyszeć także wokalizę

Floor, która wybrzmiewa

szczególnie doniośle w wieńczącym

album utworze "Ad Astra". Albumem

"Human. :||: Nature." Tuomas

Holopainen ponownie pokazał,

że jest mistrzem słowa i melodii,

a cały zespół udowodnił, że

cały czas potrafi zaserwować fanom

świeży materiał z inteligentnym

przesłaniem. Utwory na tym

krążku są dopracowane w każdym

calu, a Floor Jansen w końcu w

pełni zaprezentowała swój wokalny

kunszt. Trudno się do czegokolwiek

przyczepić, chociaż żałuję

trochę, że część "Human" ma tylko

dziewięć utworów. Dzięki temu

mamy jednak apetyt na więcej i

liczę na to, że Nightwish jeszcze

nieraz nas zaskoczy. (6)

Northwind - History

2020 No Remorse

Mark Teler

Jakieś plus minus dziesięć lat temu

zupełnym przypadkiem w moje

ręce wpadł wydany w 1987 roku

drugi album greckiego Northwind

zatytułowany "Mythology". Płytka

ta szybko zyskała status stałego gościa

mojego odtwarzacza, a takie

utwory jak "Medea" czy "Stop, Sisyphus

Stop" często zdarzało mi się

nucić pod nosem. Tamta płytka

była bardzo ciekawą fuzją melodyjnego

hard rocka oraz klasycznego

heavy metalu z lekką domieszką

AOR. Tymczasem trzydzieści trzy

lata po wydaniu "Mythology"

Northwind wraca ze swym trzecim

w dyskografii pełnym wydawnictwem

zatytułowanym "History".

Na tej płycie zespół gra tak,

jakby w ogóle nie zauważył upływu

czasu. Ich trzecie dzieło brzmi jakby

było wydane rok po "Mythology".

Dobra, może już odpuśćmy

porównania, a skupmy się stricte

na omawianym wydawnictwie.

"History" zawiera dziesięć utworów

utrzymanych w konwencji

klasycznego hard rocka, które powinny

przypaść do gustu wszystkim

osobom zasłuchanym w Rainbow,

Uriah Heep czy Deep Purple.

Album ten rozpoczyna z początku

podniosły, późnie jednak

radosny "The Wooden Walls", który

brzmi dość… hmm… amerykańsko.

Jak ktoś lubi klimaty z gatunku

AOR, to jest to kawałek zdecydowanie

dla niego. Nieco bardziej

heavy metalowo robi się w "King

Alexander The Third". Głównie za

sprawą riffu w klimacie Iron Maiden.

Wspominałem tu jednak o

klasycznym hard rocku. I taki jak

najbardziej na "History" znajdziemy.

Dobrym przykładem mogą

być tu "The Soldier's Pray"(nie ma

to jak lekko bluesowe solówki)

oraz "My Dying Day". W tym drugim

wokaliście nieźle wychodzi naśladowanie

wokalnej maniery Ronniego

Jamesa Dio. "First Shot"

spokojnie trafi do tych, którzy kochają

takie albumy, jak "In Rock"

czy "Machine Head" Deep Purple.

W "Pyrrhos The Eagle" zaś mamy

delikatne echa Led Zeppelin

Największą perełką jest tu jednak

niezwykle przebojowy "Marrathon

March". Mamy tutaj spotkanie grania

spod znaku Uriah Heep z

heavy metalem w stylu wczesnego

Iron Maiden. Jak dla mnie "History"

to jedna z kandydatek na płytę

roku. Serdecznie polecam wszystkim,

którzy tęskną za dobrym gitarowym

a niekoniecznie stricte metalowym

graniem. (5)

Bartek Kuczak

Objector - Social In Tolerance

2018 Self-Released

Belgijski Objector działa na scenie

od 2007 roku i gra oldschoolowy

thrash metal. Zanim wydał duży

debiut "Social In Tolerance" popełnili

demo "Stand Your Ground"

(2013). Na debiucie znalazł

się bezpośredni wściekły i dziki

thrash w stylu Slayer i Exodus. Po

króciutkim "gadanym" intro następuje

siedem konkretnych ciosów w

pysk. Owszem jest kilka zwolnień,

bardziej motorycznych tyrad ale w

sumie Belgowie cały czas napieprzają.

Na pewno żadne z tego wyrafinowanie.

Znakomicie pracują

gitary, partie rytmicznie są wręcz

wyśmienite, za to sola w stylu duetu

Hanneman/King. Sekcja gna

na złamanie karku, a wokal drze

ryja wybornie. Krążek nie przekracza

trzydziestu minut, więc człowiek

nie zdąży się spocić od machania

łbem, ani znudzić. Dlatego

spokojnie "Social In Tolerance"

można przesłuchać kilka razy z

rzędu. Nie ma sensu też roztrząsać,

który z kawałów jest najlepszy, czy

najciekawiej ułożony, bo po prostu

cały album jest wyborny. W dodatku

wszystko brzmi jak należy, więc

muzyka Belgów wchodzi bardzo

gładko. Oczywiście choć muzycy

Objector inspirują się innymi wykonawcami,

to swoim, talentem

umiejętnościami, a przede wszystkim

zaangażowaniem, ustawili

swój zespól na własnych torach. I

oby nie schodzili z niego jak najdłużej,

serwując nam, co jakiś czas

podobnie udane krążki, co "Social

In Tolerance". (4)

\m/\m/

Operus - Score Of Nightmares

2020 Pride & Joy

Do wykorzystania muzyki symfonicznej

w melodyjnym power metalu

już się przyzwyczailiśmy.

Choć niektórzy nie nawykali do tej

pory, innym zapał i ekscytacja tą

tendencją już minęła. Jednak co by

nie mówić, pomysł ma ciągle spore

grono odbiorców a także kolejnych

wykonawców, którzy chcieliby zabłysnąć

na tej scenie. Tak też jest z

kanadyjskim Operus. Początki tej

formacji sięgają roku 2005. Jednak

skondensowane działania nastąpiły

dość niedawno. Na początku w

roku 2015 wypuścili EPkę "Opus

I" a w 2017 debiutancki album

"Cenotaph". Tworzą go muzycy

doświadczeni, ze sporym stażem

na estradzie, niektórzy z nich liznęli

popularności np. gitarzysta

Dean Arnold w Vital Remains.

Stąd też bardzo profesjonalne podejście

do wszystkiego, począwszy

od kompozycji, które trafiły na

"Score Of Nightmares", po przez

orkiestracje oraz wykonanie po

brzmienia instrumentów i całego

albumu. Z tego powodu ich propozycji

jeszcze znośnie się słucha.

Kompozycje bardzo dobrze skrojone

z ciekawymi tematami, znakomicie

uzupełnione orkiestracjami,

które swoim klimatem nawiązują

do opery ale także do operetki, a

czasami nawet do wodewilu. W

tych symfonicznych fragmentach

ciekawie wyróżniona jest wiolonczela,

ale to z powodu, że ten instrument

jest na stałe przypisany

do instrumentarium formacji.

Choć muzycznie muzycy związali

się z melodyjnym power metalem,

to jednak sporo w nim tradycyjnego

heavy metalu. Wynika to

też z faktu, że instrumentaliści wolą

raczej ostre i dosadne brzmienia

instrumentów. Także muzycy w

Operusie nie przesadzają ze "słodyczą",

choć oczywiście nie rezygnują

z niej całkowicie. Dodatkowo

w utwory dość sprytnie wplatane

są patenty progresywne czy

też znane z wydawnictw gitarowych

shrederów. Muzyka jest bogata

niczym w produkcjach progresywnych,

obfita w kontrasty, emocje

oraz nastroje. Muzycy odrobili

też lekcję co do obsady stanowiska

wokalisty. Przy takich okazjach

bardzo często zaprasza się panią,

która śpiewa pięknie i ma a la operowy

głos. Kanadyjczycy jednak

postąpili jak rasowi metalmaniacy i

postawili na męski głos. Jego właścicielem

jest David Michael

Moote i jest mocny, ekspresyjny

oraz plastyczny. Dzięki czemu muzyczna

podróż z Operus jest naprawdę

emocjonująca. "Score Of

Nightmares" to dość spory materiał,

trwa gdzieś 50 minut, ale zupełnie

tego się nie odczuwa. Słuchanie

go w całości daje odbiorcy

najbardziej pełny wachlarz doznań.

Jeżeli ktoś lubi takie granie

nie będzie to dla niego aż tak dużym

wyzwaniem. Ogólnie słuchając

tego dysku miałem wrażenie

jakby Trans-Syberian Orchestra

połączyła swoje siły z Powerwolf

oraz z takim Pyramaze. Także fani

takiego grania powinni zainteresować

się Operus. Niestety ja zaczynam

obojętnieć na takie propozycje,

po prostu jak dla mnie za

dużo tego dobrego. (3,7)

Osyron - Foundations

2020 SAOL

\m/\m/

Tak jak kiedyś pisałem, człowiek

nie jest wstanie ogarnąć wszystkiego,

co dzieje się na rynku. Zawsze,

wcześniej czy później, okazuje

się, że w pewnym okresie działał

zespół, o którym nie miało się po-

208

RECENZJE


Oath - Legion

2018 Underground Power

Oath to solowy projekt gitarzysty

Tantrum, Steve'a Waddella. Muzycznie

plasuje się on w NWOB

HM (Angelwitch), oraz tego mniej

znanego, jeszcze bardziej podziemnego

(Ritual, Legend), plus w dokonaniach

Wishbone Ash i Thin

Lizzy. Utwory na tej EPce są napisane

w tradycyjny, prosty sposób,

zawierają chwytliwe riffy, wpadający

w ucho nośny temat i znakomite

sola. Nie rozpędzają się a raczej

trzymają się średnich temp.

Niemniej każdy kawałek różni się

od siebie i o dziwo brzmi to bardzo

świeżo. W uszy rzuca się

przede wszystkim brzmienie, które

bezpośrednio nawiązuje do tego z

przed czterdziestu lat. Być może

wynika to z jakości sprzętu nagrywającego

jakim dysponuje Waddell,

ale w tym wypadku sprawdza

się ono w stu procentach. Poza

tym nie słychać sztuczności chociażby

w brzmieniu perkusji, a tym

jęcia. Podobnie mam z Osyron,

który działa od 2012 roku, a ja dopiero

usłyszałem tegoroczne

"Foundations", ich trzecie wydawnictwo.

Wcześniej wydali dwie

studyjne płyty "Harbinger" (2013)

i "Kingsbane" (2017). Niestety nie

były to bardzo popularne krążki i

ciężko je teraz zdobyć. Żal tym

większy, bowiem zawartość EPki

"Foundations" zaprezentowała kapelę

w znakomitej formie, a owe

krążki mogą skrywać podobne muzyczne

skarby. Może kiedyś o tym

się przekonam. Natomiast Kanadyjczycy

wywodzą się z głównego

nurtu progresywnego metalu, który

zapoczątkował Dream Theater.

Niemniej bardziej kojarzy się z

tym co robi Threshold, Vanden

Plas i Pagan's Mind. Oprócz podobieństw

muzyki analogie dotyczą

również emocji, wrażliwości i

klimatu. Oczywiście muzycy Osyron

zrobili to po swojemu, według

swojego gustu, talentu i umiejętności.

Prawdę mówiąc każda kapela

z tej sceny działa w ten sam sposób,

dzięki czemu na rynku pojawia

się tak wiele dobrych propozycji.

No cóż, za progresywny metal

biorą się muzycy, którzy mają coś

do powiedzenia i znają swoją wartość.

Wróćmy do "Foundations".

To co wyróżnia Kanadyjczyków na

tej płycie to znakomite melodie

oraz dość nowoczesne, mocne i soczyste

brzmienie. Kompozycje są

złożone i wielowątkowe, ale bez

nadmiernego ich forsowania i z zachowaniem

proporcji przyjaznych

doznań dla ucha odbiorcy. Sporo

jest również kontrastów, mocy i

subtelności ale atmosfera i sama

muzyka zmienia się bardzo płynnie.

Dzięki czemu bardzo fajnie

eksponowane są melodie. Dwie

pierwsze utwory "The Cross" i

"Ignite" to ciekawe, złożone i zarazem

mocne i melodyjne kompozycje.

Przewijają się w nich motywy,

które kojarzą się z orkiestracjami.

Przynajmniej ja tak bym to

ujął. Są to fragmenty słyszalne ale

nie rzucające się nadmiernie słuchaczowi.

Trzeci w kolejności

utwór "Battle of the Thames", sam

w sobie wolniejszy jednak nie wykorzystuje

elementów symfoniki

ale coś, co można uznać za wpływy

bliżej nieokreślonego folkloru (tak

pomiędzy celtyckim a irlandzkim

folkiem). Z kolei "The Ones Below"

na tle innych brzmi jak zwykły

rockowy kawałek. Natomiast finał

tej EPki jest godny, jest to klimatyczna,

acz nie pozbawiona mocnych

fragmentów ponad ośmiominutowa

kompozycja. Muzyka nie zabrzmiałaby

tak dobrze gdyby nie

umiejętności muzyków, a te są wyśmienite.

Jednak wyróżnię wokalistę,

który ukrywa sie pod pseudonimem

Reed. Po prostu jest wyśmienity.

"Foundations" choć to

EPka to znakomicie zaprezentowała

zespół. Dzięki niej na pewno

sięgnę po następny album Osyron

ale też będę szukał ich wcześniejszych

wydawnictw. Prog-maniacy

odhaczcie kolejny zespól do poznania.

(4)

\m/\m/

Oxidize - Dark Confessions

2020 WormHoleDeath

Oxidize to Szwedzki zespół założony

w 2017 roku przez dość doświadczonych

muzyków. Zanim

skupili się na Oxidize współpracowali

m.in. z Hardcore Superstar,

Mrs. Hippie, Zonata, Crystal

Eyes, Freternia czy Arctic

Void. Natomiast wokalista Anton

Darusso pochodzi z Kostaryki

gdzie nadal współpracuje z Wings

of Destiny. Oxidize zaliczany jest

do sceny heavy metalowej. Jednak

nie jest to takie oczywiste, bowiem

w ich muzyce oprócz dynamicznego,

tradycyjnego heavy metalu jest

też sporo power metalu. Niedawno

omawiałem płytę zespołu Ancient

samym każdy instrument żyje

własnym życiem. Do nie dawno

ciężko było uzyskać taki efekt jednemu

muzykowi, który przeważnie

obarczony jest własnymi ograniczeniami.

Tego nie uświadczymy

na EPce "Legion". Dla fanów starego

grania oraz NWOBHM, te cztery

kawałki będą miodem na uszy i

właśnie oni powinni sięgnąć po tę

płytkę. (4)

Oath - Legacy

2019 Solitude

Curse, który w pewnym momencie

zestawiłem z niemiecką Manią.

Także Szwedzi również maja sporo

nawiązań do takiego oldschoolowego

power metalu. Z tym że, grają

zdecydowanie prościej i bezpośrednio

niż wspomniana Mania.

Nie unikają też tego bardziej

współczesnego melodyjnego power

metalu. Ogólnie melodie i harmonie

używane przez nich są mocno

wyeksponowane ale powodują również

skojarzenia z melodyjnym

progresywnym metalem. I to nie

wszystko jeśli chodzi o muzykę

Szwedów, bowiem wykorzystują

oni współczesne brzmienie, dzięki

czemu ich muzyka brzmi mocno i

bardzo soczyście. Szczególnie słyszymy

to w partiach gitar, choć

sekcja też nie odpuszcza. Ogólnie

ten sound nadaje muzyce Oxidize

atrakcyjności i solidności. Jak

wspominałem muzycy tej formacji

stawiają na muzyczną bezpośredniość

ale w utworach też trochę się

dzieje i jest sporo emocji. Wrażenie

muzycznej różnorodności

wzmagają również ciekawe aranżacje.

Także utwory są dynamiczne,

motoryczne, płyną do przodu

ale o ich komunikatywności decydują

wyśmienite melodie. Ich

efekt wzmacnia znakomity i wielobarwny

głos Antona Darusso,

który potrafi zaśpiewać subtelnie i

bardzo mocno. Czasami przypomina

to zderzenie Lande, Khana i

Boltendahla. Ogólnie na "Dark

Confessions" jest dwanaście bardzo

solidnych kawałków, które zadowolą

miłośników melodii, mocy,

Po wydaniu EPki "Legion" Steve

Waddell posunął się o kolejny

krok do przodu. Tym razem przygotował

dużą płytę, czyli osiem

utworów o czasie trwania około 40

minut. Co do budowy kawałków i

jej materii Steve niczego nie zmienił.

No może niektóre trochę podrasował

i przyśpieszył. Ciągle są

tradycyjnie skonstruowane, z postawieniem

na wyraziste riffy, melodyjne

tematy i ciekawe oraz

wciągające gitarowe sola. Steve zadbał

również aby każdy niósł ze

sobą coś innego i swoistego. Ci co

znają już Oath będą zadowoleni.

Częściowo nie zmienia się też brzmienie.

Przynajmniej jeśli chodzi o

instrumenty, ciągle nawiązuje do

tego starego undergroundowego

brzmienia z epoki NWOBHM. Pewna

zmiana jest przy wokalu/wokalach,

mają one jakby więcej pogłosu,

prze co nie tylko są lekko

przytłumione (tak jak na EPce) ale

i rozmyte. Ten malutki szczegół

popsuł odbiór całkiem niezłego

materiału. Już tak łatwo nie da się

go przesłuchać, choć z czasem

człowiek przyzwyczaja się do tej

kancery. Szkoda, bo muzycznie to

nadal wciągająca historia. A może

to inna kwestia? "Legacy" w odróżnieniu

od EPki to tylko drukowany

cd-r, który mógł dołożyć od siebie

tę niedoskonałość. Nie ważne.

Przesłuchując obie płyty dręczyło

mnie pytanie, jak Oath dałby sobie

radę, gdyby ewoluował do normalnie

funkcjonującego zespołu

oraz nagrał swoją muzykę w normalnym

studio. Czy efekty zadowoliłyby

fanów? Ogólnie formacja

prowadzona przez Steve'a Waddella

ma potencjał. Gdyby się

udało, myślę, że biłaby się o miejsce

w czołówce NWOTHM. (3,5)

heavy i power metalu. Mnie spodobała

się jako całość, co raczej działa

na jej korzyść. Choć inni spokojnie

mogą wybrać sobie poszczególne

kompozycje jako te ulubione.

To tylko kwestia gustu. Generalnie

warto zainteresować się Oxidize i

ich debiutem "Dark Confessions".

(4)

Oz - Forced Commandments

2020 Massacre

\m/\m/

\m/\m/

Fiński, choć przez większość działalności

raczej szwedzki Oz to kawał

historii heavy metalu. Przypadkiem

udało mu się przeczekać

lata 90. żeby reaktywować się w

2011 roku, w częściowo oryginalnym

składzie. Powiodło mu się w

dotrwaniu do współczesności, choć

obecnie jedynym dawnym członkiem

kapeli został perkusista (i

jeden z założycieli Oz) Mark Ruffneck.

Sygnuje Oz swoim nazwiskiem,

zarysowuje wizje zespołu,

ale pałeczkę kompozytora przekazał

młodej ekipie. Wydawać by się

mogło, że Oz ma wszystko, czego

potrzeba: młodość i bagaż tradycji.

Wszak wiele młodych szwedzkich

RECENZJE 209


Omen Searcher - First Contact

2013 Self-Released

muzyków zakłada zespoły z myślą

o odtworzeniu klimatu i brzmienia

lat 80. W tym przypadku chłopaki

mają okazję nie tylko odtworzyć,

ale wręcz nadać nowy kształt oryginalnemu,

staremu zespołowi z lat

80. To zderzenie tradycji z zupełnie

świeżym składem zaowocowało

klasycznie heavymetalową, energiczną

płytą. Choć witalność jest

zaletą płyty, można zarzucić Markowi

dwie rzeczy. Po pierwsze

pchnął zespół na banalne wody

nagrywając zupełnie zwykłą, tradycyjną

heavymetalową płytę. Po

drugie odebrał Ozowi dawną

wściekłość i klimat grozy. Rzeczywiście

to, co słyszymy na "Forced

Commandments" to naprawdę

standardowe granie, klasyczny

heavy metal z nutą hard'n'heavy.

Sęk w tym, że Oz u progu kariery

pod koniec lat 70. współtworzył

gatunek, jakim jest heavy metal.

Komu, jeśli nie jemu przysługuje

największe prawo tak właśnie "typowo"

grać? W końcu na początku

lat 80. byli w Szwecji synonimem

heavy metalu. Druga sprawa, czyli

Omen Searcher powstał w 1981

roku w Anglii i prezentuje NWO

BHM. W pierwszej fazie istniał do

1985 roku. Pozostawił po sobie

singla "Too Much" (1982) oraz

dwa dema (kolejno z 1981 i 1983

roku). Reaktywowali się w 1995

roku i w tym czasie wydali kolejne

trzy dema, "New Frontiers"

(1995), "Alive!" (1996) oraz

"Sweet Rappa" (1998). I w sumie

nie wiadomo czy później nadal istnieli

czy zawiesili działalność.

Wiadomo, że kolejne demo "The

Year of the Flying" pojawiło się w

2006 roku. Natomiast pierwszy

duży album Omen Searcher opublikowano

w 2013 roku. Jest to

właśnie omawiany "First Contact".

Zawiera on dziesięć kompozycji

i trwa około 47 minut. Muzycznie

to dość ciężki rock z korzeniami

w NWOBHM. Pierwsze dwa

utwory, skądinąd sympatyczne kawałki

"Obviously" i "Dark Before

The Dawn", źródło mają w muzyce

podobnej do tej, co kiedyś grały

The Who, Free i Led Zeppelin.

Jest też w niej duch epoki, z której

sami się wywodzą. I to jest sedno

muzyki Omen Searcher. Większość

kawałków na tej płycie to

właśnie dynamiczny rock, z lekkimi

aranżacjami kojarzącymi się z

hard rockiem i NWOBHM. A w

takim "So Cold" słyszymy nawet

dość wyraźnie inspiracje Wishbone

Ash. Jak jesteśmy przy tej

ikonie brytyjskiego grania, to pozostała

część "First Contact" stanowią

kompozycje, których bazą

jest folk rock. I w takim "When

Will It Ever End" odnajdziemy

akustyczne wpływy Led Zeppelin

i Wishbone Ash. Natomiast w

"Big Sky" pozostają jedynie inspiracje

folkowo-bluesowym Led

Zeppelin. Z tej grupy chyba najciekawszy

jest jednak bardziej balladowy

"The Darkness And The

Light". A ogólnie najfajniej słucha

się ostatniego utworu, który mocno

akcentuje fascynację elektrycznym

i ostrym wcieleniem Led

Zeppelin. To nasuwa mi pewna

myśl odnośnie Omen Searcher.

Ogólnie chłopaki mają potencjał

ale brakuje ich w muzyce charakteru.

Innym brakiem to brzmienie.

Jak na te czasy jest bardzo surowe

ale selektywne, co niby daje to stare,

oldschoolowe brzmienie, ale jak

dla mnie jest to przesada. "First

Contact" jest po prostu niezły i nic

poza tym. (3,5)

Omen Searcher - Born In The

Eyes Of House

2020 Self-Released

Nieoczekiwanie dotarł do mnie

też świeżutki krążek Omen Searcher

zatytułowany "Born In The

Eyes Of House". Tym razem to

dziewięć kompozycji i niespełna

40 minut muzyki. Nie wiele zmieniła

się sama muzyka, to nadal dość

ciężki rock z klimatem NWOB

HM oraz ze słyszalnymi inspiracjami

The Who, Free, Led Zeppeli

czy Wishbone Ash. Niemniej

mam wrażenie, że ogólnie jest bardziej

rockowo, a nawet jest więcej

ozdobników rodem z AORu. Żeby

nie być gołosłownym wystarczy

posłuchać "Chase The Wind",

który kojarzy się z najlżejszymi

zmiana stylistyki też formowała się

stopniowo, już od początku reunionu.

Teraz przyśpieszyła wraz z

zupełnie nowym składem, który

przejął wodze komponowania. Ten

Oz to zupełnie nowy Oz, ale warto

pamiętać, że istnieje tylko dzięki

Markowi Ruffneckowi. Sam

Mark mówi, że Oz będzie żył, póki

on mu to życie będzie dawał. Na

razie, dostajemy niezłą pełną witalności

płytę z powiewem feelingu

lat 80. (3,8)

Pantaleon - Virus

2017 Saol

Strati

przedstawicielami NWOBHM i

okolic, czyli Heavy Pettin', Shy

czy Girl. Natomiast w takim "(No

Place Like) No Man's Land" idzie

usłyszeć naleciałości Van Halen z

okresu z Sammy Hagarem. Niemniej

najciekawiej jest, gdy zespół

gra w swoim stylu, czego najlepszym

efektem jest "Three People".

Myślę, że Roger Daltrey z kolegami

byłby dumny z takiego kawałka.

Pojawił się też czysty blues

rockowy temat w postaci niezłego

utworu "Don't Know Why". Zdecydowanie

mniej jest wolnych

kompozycji wykorzystujących folkowe

i balladowe wpływy. Jedynym

takim trakiem jest wolny i

balladowy "You Said I Know",

bowiem "Like A Bird", choć wykorzystuję

taką formę przekazu to

ma w sobie również mocny rokowy

przytup. Muzycznie ciągle jest nieźle.

Anglicy mają dość świeże pomysły,

jak na tak mocno skostniały

styl. Niestety pod względem brzmienia

ciągle jest dość słabo, a bywa,

że gitara brzmi irytująco, chociażby

w rozpoczynającym "Dying

From The Inside" czy w "We're

Gonna Groove". Myślę, że gdyby

Omen Searcher wpadli w łapy dobrego

producenta to byliby jedną z

ozdób katalogu Frontiers Records,

a tak jest tak sobie. "Born

In The Eyes Of House" jest

wyłącznie dla oddanych fanów

hard rocka, rocka i AORu. (3)

\m/\m/

Pantaleon to niemiecki zespół z

Kolonii, który powstał w 2007 roku.

Przed albumem "Virus"

(2917), wydali demo "Sign of Life"

(2009) oraz EPkę "Inner Impact"

(2010). Na debiutanckim

albumie Niemców znalazł się progresywny

metal, typowy dla niemieckiej

i europejskiej sceny. Generalnie

jej większość, w tym i

Panteleon, wyruszyła drogą wyznaczoną

przez Dream Theater,

ale każdy - wcześniej czy później -

zaczął przecierać swoje własne

ścieżki. Nie inaczej jest z muzykami

Panteleon, którzy po swojemu

zinterpretowali świat swojej ulubionej

muzyki. Od samego początku

słyszymy, że Niemcy lubią

ostro zagrać i skupiają się głównie

na technicznych kreacjach gitary i

sekcji, przy okazji budują całą masę

znakomitych muzycznych tematów

oraz przeróżnych konstrukcji

utworów. O dziwo w instrumentarium

kapeli nie ma etatu dla

klawiszowca, niemniej ten instrument

wyraźnie słyszymy. Przeważnie

jest w tle ale praktycznie cały

czas towarzyszy partiom gitary.

Czasami wychodzą na plan pierwszy

ale cały czas jedynie dodają

aranżacyjnego smaku. Mamy też

do czynienia z orkiestracjami, które

wprowadzają w ten stechnologizowany

świat pewien powiew patetyczności

muzyki klasycznej. Zresztą

muzycy Panteleon lubią też

wykorzystać neoklasykę w stylu

Symphony X, co słyszymy głównie

w rozpoczynającym płytę

utworze tytułowym, "Virus" i kończącym

"Recovery". W muzyce tego

zespołu nie brakuje również melodii.

W jej eksponowaniu prym wiedzie

wokalista Patrick Sühl, który

posiada bardzo mocny i wyrazisty

głos. Mam wrażenie, że to właśnie

on nadaje ostatecznego sznytu muzyce

Pantaleon. "Virus" to bardzo

dobry album, aż dziwne, że dopiero

teraz wpadł w moje ręce. Myślę,

że gdyby to stało się w dniu wydania

albumu, zrobiłby on na mnie

jeszcze większe wrażenie. Wtedy

była posucha z takim graniem, a

teraz, co chwila coś fajnego "wyskoczy".

Generalnie czas na kolejny

album Pantaleon, debiut rozbudził

mój apetyt i po prostu chcę

więcej muzyki tych Niemców (4,5)

Paralydium - Worlds Beyond

2020 Frontiers

\m/\m/

Paralydium to formacja personalnie

związana ze szwedzkim Dynazty,

i choć również grają melodyjnie

i przebojowo, to tym razem

robią to z większym rozmachem,

bardziej intensywnie, wyrafinowanie

i technicznie. Po porostu

swoją muzykę osadzili w nurcie

progresywnego metalu, który swoje

źródło ma w albumie Dream Theater

"Images And Words". A to

dlatego, że Szwedzi również zestawili,

melodyjność, technikę i moc

w niesamowicie zgodnej harmonii.

Innym z kolei ich muzyka może

skojarzyć się z Kamelot. Też nieźle.

Intro i osiem kompozycji, mimo

swojej złożoności i wielobarwności

mija w okamgnieniu i pozostawia

nam ciągły niedosyt, który

zmusza nas do odpalania płyty

jeszcze raz i jeszcze raz... Melodyjność

i płynność kompozycji jest

niebywała, a tak jak wspominałem,

zbudowane są one z wielu wątków,

które są bardzo technicznie zagrane.

Niosą one w sobie wiele emocji,

ekspresji i doznań. Różnorodność

muzycznych motywów i odwołań

również powala, ale to standard w

progresywnym metalu. Jedynie pozazdrościć

muzykom wyobraźni i

talentu. Na pewno połechcą próżność

jednostek chełpiących się

swoim wyrobionym gustem i sma-

210

RECENZJE


kiem. Jak w większości wypadków

progresywnych albumów, "Worlds

Beyond" słucha się w całości, a

każdy utwór jest równie ważny i

tyleż samo interesujący. Sporą rolę

odgrywają również aranżacje, ich

szczegółowość i bogactwo podświadomie

zostawia w pamięci wiele

drobiazgów, które z czasem stają

się bardziej wyraziste niż główne

tematy. Instrumenty grają i brzmią

perfekcyjnie. Bas oraz perkusja

choć są tylko tłem do popisu dla gitar

i klawiszy, to żyją własnym życiem,

współgrają ze sobą, czasami

zaś zaznaczając swoje indywidualne

fanaberie. Gitary i klawisze

wysuwają się na plan pierwszy, budują

praktycznie wszystko co najważniejsze

w muzyce Paralydium,

współbrzmią ale także stają ze sobą

w szranki. O dziwo, klawisze choć

słyszalne i znaczące, brzmią tak, że

nie traktuje się ich, jak ten znienawidzony

instrument. Bardzo ciekawy

efekt. Całości natomiast

przewodzi głos Mikaela Sehlina,

melodyjny a zarazem szorstki i zadziorny.

Ogólnie dano nie słyszałem

tak dobrego wokalu. "Worlds

Beyond" to tzw. album koncepcyjny.

Traktuje o mężczyźnie, który

szuka swoich wyższych celów w

życiu. Finalnie, gdy je osiąga, okazuje

się, że są dalekie od wyobrażeń

bohatera, przez co ów mężczyzna

musi na nowo zastanowić

się nad własnym życiem. Generalnie

bardzo dobrze słucha mi się tej

płyty i jestem pod jej wrażeniem.

Trochę przeraża mnie obfitość dobrych

wydawnictw z progresywnym

metalem, ale lepiej nie roztrząsać

tego tematu tylko cieszyć

sie kolejnym dobrym krążkiem. (5)

Pessimist - Holdout

2020 MDD

\m/\m/

Trochę ich nie było - poprzedni album

Pessimist "Death From

Above" ukazał się ponad siedem

lat temu - ale jak już wrócili, to z

tarczą. Nie wiem czy to skutek

dość długiej przerwy, czy aż w 3/5

odmłodzonego składu, ale Pessimist

łoją teraz jakby jeszcze ostrzej

niż kiedyś. Thrash w ich wydaniu

zawsze był surowy, bezkompromisowy

i piekielnie dynamiczny,

ale teraz to już wersja 2.0 czy

jeszcze bardziej udoskonalona, aż

chce się słuchać. Niby to totalny

old school, ale ktoś lubujący się w

ekstremalnych odmianach metalu

również nie powinien być zawiedziony

zawartością "Holdout", tyle

tu agresji, brutalności mocnego

uderzenia. Poszczególne utwory są

przy tym dopracowane aranżacyjnie

i dość długie, bo z dwoma wyjątkami

trwają średnio 5-7 minut, a

finałowy "7:28" znacznie przekracza

minut dziesięć. Może to komuś

wydawać się przesadą w przypadku

thrashowej stylistyki, ale Niemcy

dopracowali tu każdy, nawet najdrobniejszy

element, więc o nudzie

czy monotonii nie ma mowy. Przeciwnie,

wszystko zazębia się perfekcyjnie,

zwłaszcza w "Death

Awaits" i "The King Of Slaughter",

a poza robiącą duże wrażenie

warstwą instrumentalną nie można

też nie docenić wokalnego wkładu

Michaela "TZ" Schweitzera - ma

chłop parę w płucach, bez dwóch

zdań. (5)

Polis - Weltklang

2020 Progressive Promotion

Wojciech Chamryk

Zespół Polis istnieje już 10 lat, ale

w naszym kraju nie zdobył jeszcze

większej popularności. Pochodzący

z miasta Plauen leżącego w Saksonii,

w kraju naszych zachodnich

sąsiadów, kwintet ma na swoim fonograficznym

koncie trzy pełnowymiarowe

albumy studyjne: w

roku 2011 ukazała się płyta "Eins",

trzy lata później "Sein", a następnie

po sześcioletniej przerwie premierowy

"Weltklang". Kto nie słyszał

do tej pory muzyki z tego

longplaya, powinien jak najszybciej

nadrobić braki i jestem przekonany,

że żaden słuchacz poszukujący

wartościowego rocka nie poczuje

się rozczarowany. Muzyka grupy

Polis posiada liczne walory, które

pozwalają na bardzo wysoką ocenę

zawartości najnowszego wydawnictwa,

nieco ponad 40 minut muzyki,

obejmującej osiem utworów.

Zwróciłbym uwagę na teksty śpiewane

przez Christiana Roschera

w języku ojczystym wykonawców,

czyli niemieckim, ale trudno ten

czynnik traktować w kategoriach

sensacji, gdyż w historii rocka istniało

i działa także współcześnie

spora liczba grup, dla których wokalnym

punktem wyjścia jest

"Deutsch" (pierwszy przykład z

brzegu, lubiany w Polsce przez szerokie

grono słuchaczy Tilo Wolff i

jego Lacrimosa). Polis wyróżnia się

także pewną nostalgią do analogowego

instrumentarium, korzystając

z niego na ścieżkach płyty i prezentując

rewelacyjne umiejętności i

brzmienie vintage. Każda partia

organów Hammonda, syntezatorów

czy gitar z wykorzystaniem

wzmacniaczy vintage przywołuje

najlepsze wspomnienia brzmień z

lat 70-tych. Ale w tym miejscu

chciałbym rozwiać jakiekolwiek

wątpliwości w kwestii oryginalności

muzycznych kreacji Polis, gdyż

atencja i szacunek wobec dorobku

artystów znanych z historii rocka,

nie prowadzą w żaden sposób w

ich przypadku do naśladownictwa,

każda cząstka kompozycji zawiera

autorską pieczęć członków kwintetu.

Muzyka wyróżnia się niesamowitą

energią, powerem i nośnymi

tematami melodycznymi. Każdy

może się o tym przekonać zaczynając

swoją "przygodę" z twórczością

Polis od kawałka z numerem

jeden, zatytułowanego "Tropfen",

który wręcz poraża hard rockową

potęgą, gęstym i jednocześnie selektywnym

brzmieniem, mocarnym

riffem, dynamiką sekcji rytmicznej,

partią organów wywołującą "gęsią

skórkę" i wokalem o wyrazistej barwie.

W kolejnych muzycznych

akapitach albumu zespół nie spuszcza

ani na milimetr z tonu, nie

idzie na żadne ustępstwa, oferując

wszechstronny i wielowymiarowy

spektakl, a przyklejanie twórczości

Polis jakiejkolwiek etykietki stylistycznej

to zwyczajne nieporozumienie,

gdyż utwory z albumu

"Weltklang" tworzą w sumie niezwykle

eklektyczną mieszankę, wymykając

się prostym klasyfikacjom

i nie pozwalając się zamknąć w jakiejś

"kapsule" z nazwą rockowego

kierunku. W muzyce formacji, już

przy pierwszym odsłuchu, odkryjemy

zapewne inspiracje "Purpurowym"

hard rockiem, inteligentne,

odrobinę "Floydowe" odjazdy psychodeliczne

("Mantra"), wyraziste

ślady klasycznego progrocka "Leben"),

akcenty art i space rockowe

(kłania się Hawkwind), mikro ślady

jazzu oraz wpływy muzyki klasycznej.

Wszystkie te komponenty

spójnego dzieła Polis stanowią wypadkową

zainteresowań i inspiracji

muzycznych piątki świetnych muzyków,

dysponujących szerokim,

bogatem katalogiem indywidualnych

umiejętności i skrystalizowaną

wizją celu, do którego dążą w

swojej twórczości. Każdy słuchacz

znajdzie w repertuarze "Weltklang"

znakomite, tętniące hard

rockową energią hiciory, m.in.

"Tropfen" czy "Gedanken", porywający

epickim klimatem i wielowymiarowym

kształtem progresywny

kolos "Leben", a dla równowagi i

wyciszenia emocji zachwycimy się

zapewne minimalistyczną kołysanką

"Abendlied", w której głównymi

bohaterami są Marius Leicht grający

na fortepianie oraz śpiewający

Christian Roscher. Zachęcam gorąco

do poznania tego, nie zawaham

się użyć pojęcia, zjawiska na

rockowej scenie, z dala od medialnego

zgiełku, którego ta prawdziwa,

pełna estetycznej wartości muzyka,

unika jak ognia, broniąc się

swoją artystyczną tożsamością.

Wspaniała płyta! (5)

Włodek Kucharek

Poltergeist - Feather Of Truth

2020 Massacre

Ten szwajcarski zespół nie bez powodu

określany jest mianem thrashowej

legendy. Zaczynał jako

Carrion jeszcze w latach 80. (klasyczny

LP "Evil Is Here!"), po czym

w latach 1989-1993 wydał trzy dobre

albumy. Wiadomo jednak co

było wtedy na muzycznym topie w

rockowym i metalowym świecie,

zespół grający speed/thrash mógł

co najwyżej być archaicznym reliktem

niedawnej przeszłości. Stąd

przerwa w latach 1994-2013, ale

jak już wrócili, to solidnie zabrali

się do pracy. Uderzyli powrotnym

"Back To Haunt" przed czterema

laty, a teraz też sieją pożogę równie

udanym "Feather Of Truth". Z nowym

perkusistą nabrali najwyraźniej

jeszcze większej werwy - Reto

Crola dwoi i troi się za swym zestawem,

dzięki czemu warstwa rytmiczna

poszczególnych utworów

jest jeszcze bardziej urozmaicona.

Nie brakuje w nich również soczystych

riffów, porywających solówek,

z pojedynkami obu gitarzystów

włącznie, a i André Grieder

(tak ten gość z LP "Cracked Brain"

Destruction) zadbał nie tylko o

wokalny wyziew, ale też bardziej

zróżnicowane partie i sporo fajnych

linii wokalnych, na przykład

w "Time At Hand" czy "Phantom

Army". Ciekawym urozmaiceniem

thrashowej stylistyki jest, mający w

sobie coś z rock'n'rolla, "Saturday

Night's Alright For Rockin'", ale to

jednorazowa wycieczka, bo w takich

"The Attention Trap" i "The

Culling" zespół łoi tak szaleńczo,

jakby właśnie debiutował, a nie zaczynał

grać w 1983 roku. Polecam,

nie tylko fanom klasycznego thrashu.

(5)

Processor - Heliopolis

2018 Self-Realised

Wojciech Chamryk

Processor to niemiecki kwartet,

który powstał na gruzach kapeli

Godmachine w 2018 roku. Grają

speed/thrash metal z wrzaskliwoskrzekliwym

wokalem, choć różne

pohukiwania też są. Pierwsze wrażenie

jest takie, że thrash Bawarczyków

jest bezpośredni i łatwo

RECENZJE 211


przyswajalny, coś a la Exodus(?).

Jednak z czasem człowiek łapie się,

że kawałki są świetnie technicznie

skrojone i zagrane oraz niosą klimaty

znane chociażby z albumów

VoiVod i Vector. Przy czym gitary

pracują wyśmienicie, a sekcja też

nie odpuszcza. Ogólnie te osiem

kawałków to wyborny thrash, w jakości

i stylu, którego dawno nie

słyszałem. Niestety drażni mnie

skrzeczenie wokalisty. Zdecydowanie

wolę jak wrzeszczy. Jednak tego

skrzeku jest zdecydowanie więcej

i jest to jeden ze znaków szczególnych

dla tej formacji. Musiałem

trochę sobie posłuchać "Heliopolis",

żeby się przyzwyczaić do sposobu

śpiewu preferowanego przez

ten zespół. Całe szczęście udało

się, z bólem, ale się udało. Szkoda

byłoby aby przez taki szczegół

przepadł mi tak świetny thrash.

No cóż thrash-maniacy macie swoją

drogę krzyżową, bo Processor

to kolejna młoda i znakomita thrashowa

formacja. Z tej całej tej masy

nowych kapel trzeba będzie wybrać

te, które będzie się wspierać,

no chyba, że postawi się na naturalną

selekcję. Sumując "Heliopolis"

to bardzo dobry debiut, a

nazwa Processor do zapamiętania.

(4,5)

\m/\m/

Raider - Guardian Of The Fire

2020 Self-Released

Raider fajnie grają, ale to zespół

jakich wiele. Pięciu młodych Kanadyjczyków

łoi death/thrash metal

- sprawnie, ale w żadnym razie

nie tak, by wywołać efekt "wow!"

czy spowodować opad szczęki.

Muzycy lubią podkreślać stylistyczne

powinowactwo z Sepulturą

czy Annihilator, ale gdy usłyszałem

po raz pierwszy "Schizophrenia"

czy "Alice In Hell" byłem pod

ogromnym wrażeniem tych płyt,

gdy "Guardian Of The Fire"

wzbudza co najwyżej zaciekawienie,

mijające jednak zaraz po wybrzmieniu

ostatniego utworu. Dobre,

mocne brzmienie, spore umiejętności

czy sprawnie napisane

utwory nie są bowiem w XXI wieku

niczym szczególnym, obecnie bez

nich nikt o zdrowych zmysłach nawet

nie zaczyna grać. Jest więc solidnie

i poprawnie, ale zważywszy

na fakt, że to długogrający debiut

istniejącego od niedawna zespołu z

czasem może być już lepiej, szczególnie

jeśli pójdą w kierunku blackened

thrash metalu, tak jak w

"Bound By No Fate" czy "Ravenous

Hydra". Czas więc pokaże, na razie:

(3)

Wojciech Chamryk

Rawfoil - Tales From The Four

Towers

2020 Buil2Kill

Niespełna dwa lata po debiutanckim,

niezłym albumie "Evolution

In Action" Rawfoil wydali EP z

czterema utworami. Jeśli "Tales

From The Four Towers" ma być

zapowiedzią drugiego albumu

Włochów to jestem jak najbardziej

za, bo thrash w ich wydaniu zdecydowanie

zyskał na intensywności,

a i brzmi jakby ciekawiej. OK,

tytułową deklarację z "People Who

Not Drink Are Not People" można,

a nawet trzeba, potraktować z

przymrużeniem oka, ale muzycznie

jest bardzo zacnie, a thrashowa

jazda przeplata się z bardziej

melodyjnymi, stonowanymi wręcz

fragmentami. "Cult Of Ignorance"

uderza z jeszcze większą mocą i

agresją, co jeszcze uwypukla gniewnie

skandowany refren, a finałowy

"Thick Slices (As My Mother's

Like)" to już wściekły, niczym niepohamowany,

thrash/crossover,

trzy minuty muzycznej agresji. Pomiędzy

nimi mamy zaś "Braindead

Diver"; numer spokojniejszy, zróżnicowany,

świadczący o tym, że

zespołu nie interesuje tylko bezkompromisowe

łojenie i są w stanie

sprokurować coś ambitniejszego.

(4)

Wojciech Chamryk

Razgate - After The Storm… The

Fire

2020 Punishment 18

Łagodna gitara… odprężająca…

pozwalająca na chwilę zapomnieć

o wszystkim co nas otacza… człowiek

odpływa… aż tu nagle łomot

porównywalny do młota pneumatycznego

zabija cały ten nastrój, za

to wprowadza nas w zupełnie inny.

Coś jak przejście ze stanu, gdy

przestajesz się przejmować tym, że

szef w pracy Cię czymś wkurwił, w

stan, ze masz ochotę wziąć siekierę,

iść do niego i zrobić z tego

narzędzia odpowiedni użytek. Tak

oto postanowiłem opisać moment,

w którym intro zatytułowane "Lacrimosa

Dies" przechodzi w "Risig

Death". Cóż takiego Razgate prezentuje

dalej? Cóż, zespół ten jest

często porównywany do Slayera i

słuchając ich trzeciego wydawnictwa

każdy chyba stwierdzi, że te porównania

nie sąś wyssane z palca.

Weźmy taki "Broken By Fire". Spokojnie

mógłby znaleźć się na slayerowym

"Show No Mercy". Żeby

było ciekawiej wokale Giacomo

Jamesa Burgassi w niektórych

momentach (np. w kawałku "After

The Storm") do złudzenia przypominają

wrzaski Toma Arayi. Wiele

riffów brzmi zupełnie jakby wyszło

spod palców Kerry'ego Kinga

czy Jeffa Hannemana. Żeby jednak

nie było, że Razgate to tylko

taka zrzynka ze Sleyera, zdarza im

się zagrać coś całkiem melodyjnie

("Behind The Walls Of Terror"),

czy w przypominającym nieco

megadethowe "Symphony Of Destruction"

kawałku "Grinding Metal".

Nie zapominają też o punkowych

korzeniach thrash metalu

"Shredding Praise". "After The

Storm… The Fire" to pozycja niemnalże

obowiązkowa dla każdego

fana Slayera czy wczesnej Sepultury

(4).

Bartek Kuczak

Reactory - Collapse To Come

2020 Iron Shield

Muzyczna propozycja Reactory to

oldschoolowy thrash w wielu miejscach

odwołujący się do hardcore'u.

Zaryzykowałbym nawet tu

stwierdzenie, że "Collapse To Come"

ma szansę zdecydowanie bardziej

trafić do miłośników tego

drugiego gatunku niż jakiegokolwiek

metalu. Zresztą wystarczy

spojrzeć z jakich środowisk i scen

wywodzą się członkowie Reactory,

a wszystko stanie się jasne i spójne.

W dodatku przez długi czas ich

wydawcą było FDA Records, wytwórnia

dużo bardziej kojarzona z

różnymi odmianami muzyki punk,

niż z metalem. Trzecia pozycja w

dyskografii Niemców zawiera dziewięć

szybkich kawałków, w które

stawiają na ciężar, prostotę, siłę rażenia

i próżno w nich doszukiwać

się jakichś ozdobników czy finezji.

Reactory prezentuje dość punkowe

podejście do swojego grania,

więc chłopaki nie bawią się w rzeczy,

o których wspomniałem powyżej.

I w ich przypadku nie można

tego przyjąć za wadę, gdyż słychać,

że to właśnie taka muzyka

gra im w sercu i właśnie z takich

środków wyrazu potrafią zrobić

najlepszy użytek. Jak ktoś lubi HC

czy thrash spod znaku I.N.C., to

"Collapse To Come" jest propozycją

właśnie dla niego.(4)

Bartek Kuczak

Rebel Priest - R'Lyeh Heavy

2019 Scrape

Nie słyszałem wcześniej o tym kanadyjskim

zespole, ale to już nie te

czasy, że można było mieć rękę na

pulsie podziemnej sceny metalowej,

bo rozrosła się ona nad wyraz.

Rebel Priest trudno zresztą zakwalifikować

do zespołów stricte

metalowych. Owszem, słychać w

ich muzyce echa heavy lat 70. i

80., ale równie dobrze można określić

ją jako hard rock czy nawet

heavy rock, coś od Blue Cheer do

wczesnych Iron Maiden, a i szyld

retro rock też byłby na rzeczy. To

intro plus siedem właściwych kompozycji,

materiał z jednej strony

dość prosty, ale też robiący wrażenie.

Nie tylko za sprawą rozbudowanych

partii wokalnych - śpiewają

wszyscy członkowie tria - ale

też swobody w poruszaniu się po

różnych odmianach ciężkiego

rocka. I tak "Electric Lady" spodoba

się fanom stonera, "Sleeping Like A

Hangman" i "Snake Eyes" to bardziej

melodyjny hard rock, a

"Lighten The Load" typowe retro.

Ostrzej robi się w "Dead End

World" i zwłaszcza w "Elm St", którego

nie powstydziliby się Black

Sabbath, a początkowo spokojny

"Emperor" ucieszy zwolenników

NWOBHM w nieoczywistej postaci.

Generalnie całość "R'Lyeh

Heavy" jest warta uwagi. (5)

Wojciech Chamryk

Rick Miller - Belief In The Machine

2020 Progressive Promotion

Rick Miller to kanadyjski muzyk,

który na progresywnej rockowej

scenie działa od lat osiemdziesiątych

zeszłego wieku. Niestety jest

to moja pierwsza styczność z tym

kompozytorem. "Belief In The

Machine" to zbiór muzyki, która

wydaje się stworzona przez kogoś

kto ma rozdwojenie jaźni, a to dlatego,

że wyziera z niej fascynacja

dwiema osobowościami, którymi

niewątpliwie są David Gilmour i

Roger Waters. W rezultacie przeważa

charakter Gilmoura, ale może

to tylko moje wrażenie. Żeby

było dziwniej, przywołam jeszcze

jednego artystę, który był związany

z Pink Floyd, a słychać jego

212

RECENZJE


wpływ na Ricka Millera, a mianowicie

Snowy White. Artystyczna

wyobraźnia Ricka Millera podróżuje

głównie właśnie między tymi

inspiracjami. Czasami bywa trochę

bardziej przebojowo wtedy można

wyczuć ukłon w stronę twórczości

The Moody Blues czy Alan Parson

Project. Bywają też fragmenty

gdzie Rick bardziej penetruje rejony

muzyki elektronicznej wywodzącej

się z dokonań Tangerine

Dream i J.M. Jarre'a. Zresztą sam

Miller mówi, że jego progres pochodzi

w prostej linii z tego, co

robili muzycy formacji Genesis,

The Moody Blues i Pink Floyd.

Tę tak bogatą muzykę nagrał sam

Rick Miller, choć miał też pomagierów

takich, jak Sarah Young

grającą na flecie, Mateusza Swobodę,

ten z kolei grał na wiolonczeli,

Barry Haggarty na gitarze, a

niejaki Will na bębnach i instrumentach

perkusyjnych. Niemniej

te najważniejsze partie instrumentalne

zagrał sam Rick. Całość

"Belief In The Machine" to jak

wspominałem, bardzo bogata i nastrojowa

muzyka charakteryzująca

się lekkością i melancholią. Te

stonowane dźwięki przeważają ale

bywa też dynamicznie. Najbardziej

energicznie jest w rozpoczynającej

mini suicie "Corect To The Core".

W tej kompozycji skumulowało się

wszystko, co najlepsze w wyobraźni

i wrażliwości muzycznej Pana

Millera. Pięknie łączy ona elementy

dynamiczne z tymi rozmarzonymi

i zadumanymi. Jest też w niej

walka wewnętrzna Ricka poświęcona

temu, kto miał większy

wpływ na niego jako artystę, David

czy Roger. Właśnie dzięki tej

kompozycji wiem, że był to jednak

Gilmour. Po niej jest pięknie, ciepło,

pozytywnie, zwiewnie, marzycielsko,

wzniośle... Tak na romantyczny,

rozgwieżdżony i letni wieczór.

Jednak "Belief In The Machine"

to nie tylko pozytywne wrażenia.

Niestety album ma to do siebie

to, że jak słucha się go raz za

razem muzyka się rozmywa i traci

charakter, aż wręcz przestaje przyciągać

słuchacza. Bardzo zła tendencja.

Znacznie lepiej słucha się

krążka gdy odłoży się go na dłużej,

na dzień, może dwa. Wtedy muzyka

Ricka oddziałuje równie intensywnie,

co za pierwszym odsłuchem.

O produkcji i brzmieniach

nie będę się rozpisywał, bo te pozycje

są na niezłym współczesnym

poziomie. (4) ale z minusem...

Rivetskull - Trail Of Souls

2020 Self-Released

\m/\m/

Scorcher - Armageddon From The

Sky

2012 Steel Gallery

Rivetskull to niby debiutanci, ale

zespołowe zdjęcie pokazuje czterech

panów w średnim wieku, albo

i starszych, udzielających się wcześniej

w cover bandach Led Zeppelin

i Rainbow. Dowodów na to, że

nie grają od wczoraj mamy więc na

"Trail Of Souls" sporo, ale z jednym

zastrzeżeniem: kompozycje

autorskie nie są zbyt oryginalne.

Słychać to zwłaszcza w konfrontacji

z "Gates Of Babylon" Rainbow,

bo to różnica kilku klas w porównaniu

z niezłymi skądinąd "Forever"

czy "It's Not Enough". Ot, panowie

grają poprawny, całkiem

melodyjny hard rock, czasem tylko

bardziej surowy, na modłę metalu

przełomu lat 70. i 80. (świetny,

dynamiczny "Crash And Burn").

Zespół ma jednak coś więcej, dzięki

czemu słucha się "Trail Of

Souls" całkiem dobrze - to wokalista

Chad McMurray, człowiek z

głosem niczym sam Ronnie James

Dio. To za jego sprawą "Gates Of

Na grecki zespół Scorcher naprowadził

mnie album "Systems Of

Time". Znakomity album. Z tego

powodu sięgnąłem po ich wcześniejsze

wydawnictwa. Pierwszą

płytę, którą wydał Vangelis "Tex"

Tekas pod szyldem Scorcher to

"Armageddon From The Sky".

Nagrał ją sam, więc mamy do czynienia

ze studyjnym projektem, a

nie z regularną kapelą. W tym wypadku

Tex nagrał wszystkie partie

instrumentów oraz zaśpiewał. Niemniej

przy takich zamysłach często

wychodzą różnego rodzaju

wpadki, wynikające głównie z

ograniczeń danego muzyka. Rzadko

takiemu grajkowi udaje się nadać

indywidualne cechy innym instrumentom,

niż jemu właściwy.

Tekas jednak ma do tego smykałkę,

i tak bas oraz perkusja naprawdę

nieźle pomykają. Trochę słychać,

że w wypadku bębnów Vangelisowi

brakuje wyobraźni, ale

tylko trochę. Za to w kwestii gitar

to od samego początku słyszymy,

że mamy do czynienia z mistrzem.

Aby domknąć laurkę Texowi należy

wspomnieć, że ma całkiem fajną

barwę głosu oraz nieźle nim operuje.

Niestety na "Armageddon

From The Sky" są też minusy.

Głównie chodzi o brzmienie. Nienajlepiej

ma się w tym wypadku

perkusja i niektóre partie gitar.

Myślę, że Tekas nagrywając ten

krążek nie miał jeszcze wystarczających

umiejętności przy nagrywaniu

i realizacji płyt lub nie miał do

dyspozycji w pełni wyposażonego

studia. Nie wątpliwie są to minusy

ale tragedii nie ma. Co do muzyki

to na "Amagedon From The Sky"

przewodzi tradycyjny heavy metal

inspirowany europejskimi kapelami,

acz już wtedy da się słyszeć, że

Vangelis Tekas jest mocno zafascynowany

amerykańskim sposobem

grania tradycyjnego heavy

metalu. Dużą ilość talentu i wyobraźni

nasz grecki bohater też

zdradza w budowaniu utworów i

pisaniu muzyki. Kompozycje

utrzymane są głównie w szybkich

tempach, choć nie brakuje zwolnień

czy innych dysonansów.

Ogólnie Tex dba aby każdy utwór

był na swój własny sposób intrygujący,

przyciągał uwagę ciekawą

strukturą, melodiami i wszelkimi

patentami, aranżacjami czy emocjami.

"Armageddon From The

Sky" to dobry start, choć ma pewne

braki. (3,7)

Scorcher - Steal The Throne

2015 Steel Gallery

Babylon" tak zyskuje, a ballada

"Another Way To Heaven" czy

dynamiczny "Narcissus" nabierają

zupełnie nowego wymiaru. I chociaż

"Trail Of Souls" pod względem

artystycznym to nic nadzwyczajnego,

to jednak z racji udziału

tak znakomitego wokalisty powinni

się nim zainteresować fani małego

człowieka o wielkim głosie.

(3,5)

Wojciech Chamryk

Road Warrior - Mach II

2020 Gates Of Hell

Wszyscy zwiedzeni retro okładką

liczący na australijską wersję Travelera

lub Riot City mogą poczuć

się zaskoczeni. Oldskul oczywiście

jest - od riffów, przez brzmienie po

nagrywanie na setkę, ale nie znajdziecie

na tej płycie ani szalenie

chwytliwych refrenów, ani melodyjnych

riffów. Płyta jest mroczna,

brudna i wymaga wgryzienia się w

nią. Te epitety nie pojawiają się

Opisując ostatni album Sorcher

"Systems Of Time" byłem przekonany,

że ich drugi krążek "Steal

the Throne" nagrał już regularny

zespół. Nic takiego jednak nie nastąpiło,

bowiem na "Steal the

Throne", Vangelis "Tex" Tekas

zrobił znowu wszystko sam. W

tym wypadku śpieszę od razu donieść,

że pod względem produkcji i

brzmienia to bardzo duży przeskok.

Po prostu mamy do czynienia

z wyśmienicie brzmiącym krążkiem,

który wybornie eksponuje

główną fascynacje Texa, a mianowicie

US Metal. Nawet do perkusji

nie ma co się czepiać. Wszystkie

inne walory również są lepiej wyeksponowane.

Gitar brzmią rewelacyjnie,

i te akustyczne, i te elektryczne,

jest ich pełno, wręcz gęsto,

a riffy oraz sola nie dość, że techniczne,

to i fantastyczne. Bardzo

wyraziście prezentują się same

kompozycje i ogólnie muzyka. W

pełni słyszymy niesamowity talent

greckiego instrumentalisty, co do

pisania kompozycji. Każda z nich

jest bardzo intensywna, naszpikowana

różnymi tematami, melodiami

oraz aranżacjami wzbudzając

przy okazji przeróżne, choć w większości

pozytywne i budujące emocje.

Przy okazji nadając im klarowny

podniosły i epicki posmak.

Także Tekas osiągnął na "Steal

the Throne" pułap, który powielił,

a może nawet podbił na "Systems

Of Time". Tak jak pisałem w recenzji

ostatniej płyty Sorcher, kapela

zasługuje na wszystko co najlepsze,

więc Texowi przydali by się

koledzy, którzy stworzyli regularny

zespół. Pasowałby też wokalista

o wyjątkowym głosie, który wciągnąłby

muzykę tej formacji o kolejny

level wyżej. Niemniej Tekas całkiem

nieźle radzi sobie również ze

śpiewaniem, ba na "Steal the

Throne" jego głos brzmi najbardziej

przyzwoicie z jego dotychczasowych

wydawnictw. No cóż,

wszyscy, co uwielbiają dokonania

Helstar, Vicious Rumors, Liege

Lord czy Jag Panzer powinni, jak

najszybciej zapoznać się z "Steal

the Throne" greckiej załogi Sorcher

(tak samo jak z jego następcą

"Systems Of Time"). (4,5)

\m/\m/

zresztą bez kozery. Głową zespołu

jest Denny "Denimal" Blake. Ten

wokalista i basista przez lata grał w

death i black metalowych zespołach,

z których przemycił nieco

mrocznych odcieni do Road Warrior.

Co więcej, jest piewcą teorii

nadciągającej wielkimi krokami

technokracji, która stała się osią

"Mach II". Teksty mają znaczenie,

a w połączeniu z okładką rodem ze

starej książki twardej SF i surowym

heavy metalem tworzą spójną całość.

Muzycznie "Mach II" to podróż

do Stanów lat 80. i tamtejszego

heavy, czy też "US power" metalu.

Momentami jest dynamicznie i

prawie speedowo, momentami riffy

RECENZJE 213


Stallion - Mounting The World

2020/2013 High Roller

snują się wraz z niemal narracyjnym

wokalem. Choć nie jest to

łatwa płyta, z którą można się zaprzyjaźnić

od pierwszego odsłuchu,

myślę, że jeśli cenicie sobie

takie kapele jak Omen czy SA Slayer,

znajdziecie na tych Antypodach

coś dla siebie. (4)

Ross The Boss - Born Of Fire

2020 AFM

Strati

Nie wiem ile lat ma Ross The

Boss, ale zważywszy, że już na początku

lat 70. grał w The Dictators

to pewnie dobija do 70. W

tym wieku ludzie zwykle pragną

Przycwałował do mnie ostatnio

niemiecki ogier. Czystej, heavy metalowej

krwi. Rocznik 2013. I od

kilku dni mam w domu rodeo.

Wspominałem kiedyś, że czasem

EP są lepsze niż pełne albumy? Jeśli

nie, to mówię (a w zasadzie piszę)

to teraz. Ten materiał liczy sobie

około dwudziestu dwóch minut,

ale energią i pomysłami mógłby

obdzielić kilka innych płyt.

Zdziwić się można, że stworzyło te

kawałki tak naprawdę dwóch młodzieńców.

Axxl czyli Alexander

Stocker, zagrał na wszystkich instrumentach.

Wykazał się dużą

sprawnością jeśli chodzi o realizację,

bo "Mounting The World"

brzmi naprawdę nieźle i sprawia

wrażenie pełnego zespołu. Natomiast

towarzyszył mu obdarzony

typowo heavy metalową manierą

wokalną Paul Ehrenhardt, w skrócie

Pauly. Płytka zawiera sześć

utworów nasyconych heavy/speed

metalem wysokiej próby. Chłopaki

czerpiąc z najlepszych wzorców

wyrwanych z przeszłości, zbudowali

własny, trudny do zdobycia,

bastion. Jako podstawowego budulca

użyli tutaj chwytliwych riffów

i bardzo energetycznej sekcji.

Naturalnie, Axel nagrywał to sam,

ale cały czas nie mogę się oprzeć

wrażeniu, że w studio był ktoś jeszcze.

Utwory nie rażą żadną karykaturą

ani sztampą. Są też adresowane

do sprecyzowanej grupy odbiorców,

dla których muzyka Stallion

to miód na uszy. Kompozycyjnie

Axel i Pauly składają swoisty

hołd dla gatunku. Gitary prują

powietrze niczym pocisk. Perkusja

napędza utwory niczym paliwo

rakietowe. Słychać, że inspiracje z

przeszłości mieszają się na "Mounting

The World" z młodzieńczą

energią i żądzą heavy metalowej

krwi. W żadnym też wypadku muzyka

Stallion nie zestarzała się. A

trzeba zaznaczyć, że minęło od jej

ukazania się aż osiem lat. Właśnie

też High Roller Records w maju

tego roku wznowił ten materiał, po

raz kolejny zresztą, na CD i winylu.

Warto dosiąść. Polecam!

Stallion - From The Dead

2020/2017 High Roller

Album "From The Dead" pochodzącego

z Weingarten niemieckiego

Stallion to druga pełna płyta w

ich dyskografii. Właśnie ukazało

się kolejne wznowienie przez High

Roller Records. Ja, po niedawnym,

pierwszym kontakcie z Ogierem

przy okazji EP "Mounting

The World", byłem dość ciekawy

tego, jak grupa brzmi w pełnym

wydaniu. Krążek zawiera dwa razy

więcej muzyki niż wspomniana

mała płytka. No i co bardzo ważne,

Stallion stał się z duetu zespołem.

Zresztą ta zmiana nastąpiła

już wcześniej, w 2014 roku,

czyli trzy lata wstecz. To sporo

czasu. Skład powinien okrzepnąć i

scementować się jeszcze mocniej.

Zwłaszcza, że obie płyty nagrywał

ten sam. Do znanych już Axxla i

Pauly'ego dołączył perkusista

Aaron, basista Niki, a skład dopełniał

drugi wioślarz Oli G. W porównaniu

z EP na pewno muzyka

Stallion zyskała przestrzeń. Ścieżki

nie są tak gęste i zbite w sobie.

To duży plus, bo każdy z muzyków

mógł skupić się na swoich partiach

i całość brzmi na pewno bardziej

naturalnie. Okej - ale jak wygląda

całokształt? Szczerze brak

na "From The Dead" elementu zaskoczenia.

Słuchałem tego materiału

po debiutanckiej EP i w sumie

nie dostrzegłem jakiejś gwałtownej

ewolucji. Wszakże to też nie

o to chodzi, bo w sumie Stallion

to taki retro-band, hołdujący klasyce

z przeszłości. Nadal jest prędkość,

nadal sekcja napędza utwory

niczym mała elektrownia. Pojawiają

się drobne zwolnienia, jakieś

urozmaicenia, ale nie mają one

znaczącego wpływu na finalny

kształt całości. Dla niewprawionych

uszu muzyka zawarta na

"From The Dead" może okazać się

trochę męcząca. Trzeba też lubić

takie, momentami, jednostajne

"młócenie". Wykonawczo Stallion

mogę ocenić dość wysoko. Słychać,

że to sprawni muzycy, z łatwością

strzelający ultraszybkimi dźwiękami,

serdecznie się przy tym bawiąc.

Na pewno oglądając tych sympatycznych

i młodych Niemców na żywo

mógłbym odnieść zgoła lepsze

wrażenie o ich kompozycjach.

Zamknięcie tych utworów na krążku

spowodowało, że zlały się w

jedną, szybką masę. Gdyby "From

The Dead" był z dziesięć minut

krótszy… Niestety na pewno chętniej

wrócę do wczesnej EP - tam

jest krócej i był ten szalenie ważny

element zaskoczenia naprawdę intensywnym

heavy/speed metalem.

Adam Widełka

już ciszy i spokoju. Mr. Friedman

przeciwnie: łoi coraz mocniej, odkręca

wzmacniacze na maksa, a power

metal wzbogaca elementami

speed i thrash metalu. Czasem aż

trudno uwierzyć, że te utwory wyszły

spod palców muzyka Shakin'

Street czy Manowar, tyle w nich

bowiem agresji i wściekłości. Owszem,

na ostatniej płycie Death

Dealer "Hallowed Ground" Rossowi

też zdarzało się docisnąć

pedał gazu, uderzyć speed metalem

na najwyższych obrotach, ale tutaj

mamy to wszystko w podwójnej

dawce. Do tego liderowi towarzyszy

na "Born Of Fire" jego stały

skład koncertowy, jeden w drugiego

niezwykle doświadczeni,

świetni muzycy: wokalista Marc

Lopes, basista Mike LePond i

perkusista Steve Bolognese, co

pewnie również miało wpływ na

ostateczny i właśnie taki kształt

nowych utworów. Jest ich aż 12 i

trudno mi któryś wyróżnić, a przy

tym wskazać chociaż jeden czy

dwa zdecydowanie słabsze, odstające

in minus od całości, bo materiał

jako całość jest bardzo wyrównany.

"Maiden Of Shadows" ma

symfoniczne tło, "Waking The

Moon" czy "Undying" balladowe

fragmenty, ale cała reszta to potężnie

brzmiący, tradycyjny metal w

kipiącej energią odsłonie - naprawdę

nie trzeba ciągle katować staroci

z lat 80., skoro i obecnie ukazują

się płyty w tak dorym stylu

odświeżające dawną stylistykę. (5)

Wojciech Chamryk

Sapphire Eyes - Magic Moments

2020 Pride & Joy Music

Sapphire Eyes powstał 2011 roku

za sprawą klawiszowca Niclasa

Olssona (Alyson Avenue, Second

Heat), który postanowił stworzyć

muzyczny projekt z zaprzyjaźnionymi

muzykami oraz z wieloma

wokalistami, czego efektem był

debiut "Sapphire Eyes" z 2012 roku.

Eksperyment przebiegł na tyle

ciekawie, że Niclas chciał kontynuować

pomysł ale już ze stałymi

muzykami. I tak w 2018 roku

światło dzienne ujrzał album

"Breath Of Ages". Nagrał go stały

zespół ale w trakcie sesji udzielało

się również spora gromadka gości.

Tegoroczny "Magic Moments"

przynosi zmianę na stanowisku

drugiego gitarzysty, jego wakat

zajął Patrik Svard. Gości praktycznie

nie ma, bowiem w jednym

momencie wokalistę wspomaga w

chórkach Anette Olzon. I nie ma

co się dziwić, muzycy tego zespołu

są z najwyższej półki i najzwyczajniej

w świecie dają sobie radę. Co

prawda muzyka Sapphire Eyes nie

należy do jakiejś skomplikowanej

ale jakość gry daje jej smaku i klasy.

Nie inaczej można napisać o

śpiewaniu Kimmo Bloma, po prostu

jest klasą dla samego siebie w

tej konwencji. Muzyka nawiązuje

do melodyjnego rocka i AORu z lat

osiemdziesiątych z zeszłego wieku,

ale tego jeszcze bardziej melodyjnego.

Skojarzenia z Survivor,

Night Ranger, REO Speedwagon,

czy Bryanem Adamsem są

raczej na miejscu. Jej jakości nadają

znakomite aranżacje i wybornie

zagrane smaczki. Większość materiału

na płycie to dynamiczne

kompozycje, bardzo melodyjne i

nośne. Znakomicie słucha się ich,

jako tło dla domowych obowiązków.

Wszystkie są porównywalnej

jakości i ogólnie brzmią jak

zbiór samych przebojów. Chociaż

tytułowy "Magic Moments" jakby

przebijał się na lidera. Jedynie na

zakończenie krążka mamy coś podobnego

do ballady, jest nim song

"All I Need is to Hold You". Myślę,

że zwolennicy bardzo melodyjnego

rocka będą zachwyceni, a ja chciałbym,

żeby takie granie królowało

w radio zamiast popowej papki. No

cóż, marzenie ściętej głowy. Maniaków

heavy metalu, a tym bardziej

thrashu nie namawiam do

zainteresowania się "Magic Moments".

Wspominanych fanów

wszelkiej rockowej melodyjności

jak najbardziej. (4)

Satan's Fall - Past Of

2020 High Roller

\m/\m/

Zastanawiałem się, jak w ogóle po-

214

RECENZJE


dejść do "Past Of". Wydawnictwo

to jest zebraną zusammen do kupy

całą dotychczasową dyskografią

Satan's Fall. A konkretniej mamy

tu materiał z wydanego w 2016

roku demo "Seven Nights", następnie

z wydanej w tym samym roku

EP-ki "Metal Of Satan" oraz wydanego

dwa lata później singla "Forever

Blind". Mimo, że wydawnictwa

te pierwotnie były nagrane w

różnych składach (jedynymi stałymi

członkami grupy są basista Joni

Petander oraz gitarzysta Tomi

Maenpaa), to jednak owe zmiany

nie wpłynęły jakoś w znaczący sposób

na muzykę zespołu. Dominują

tu klimaty w stylu Judas Priest

("Poisonhead"), Diamond Head

("Seven Nights") czy Mercyful Fate

("Metal Of Satan"). Słuchając

tych Finów, mam wrażenie, że ta

estetyka i ten klimat wyrywa się

prosto z ich wnętrza. To taki heavy

metal od fanów dla fanów. Chciałoby

się rzec w tym miejscu, że

heavy bez żadnych skoków w bok.

Chociaż pewnie niektórzy za takowy

skok uznają cover Kenny'ego

Logginsa pt. "Danger Zone". Ale

spokojnie, nie ma obaw chłopaki

przerobili go w pełni na swoją modłę.

Może teraz wreszcie czas na

pełny album z całkowicie premierowym

materiałem? (4,5)

Bartek Kuczak

School of Rock - Hellblock 13

2020 Wings Of Destruction

Jajcarze z tych Rosjan: ich poprzednie

wydawnictwo "Heavy

Metal Monster" zawierało siedem

utworów o czasie trwania 24 minuty

z niewielkim hakiem i było albumem.

Najnowsze "Hellblock 13"

to o numer mniej, czas raptem o

minutę krótszy, ale jest już EP-ką,

wydaną na 10" czarnej płycie. Ale

OK, nie ma to większego znaczenia,

bo trio pod wodzą Tirana

wciąż wymiata oldschoolowy metal

z przełomu lat 70. i 80., surowy,

dynamiczny i całkiem melodyjny.

Nie dla nich rozbudowane aranżacje,

popisy czy próby epatowania

techniką: momentami grają nawet

dość siermiężnie, ale z jakim serduchem!

"This is rock!" to idealny

opener, szybki i przebojowy.

Utwór tytułowy rozkręca się stopniowo,

aż do dynamicznego refrenu,

pojawiają się też w nim staromodnie

brzmiące klawisze. "The

time has come" jest utrzymany w

średnim tempie, ale tylko do czasu,

a solówce tradycyjnie towarzyszy

już tylko bas, nikt tu nie bawi się w

dogrywanie jakichś gitar rytmicznych.

Otwierający stronę B "We

rock" jest z kolei zróżnicowany, z

miarowym, chóralnym refrenem, a

po solówce gitary mamy też basowy

popis. Są też dwa covery. "My

Wild Love" The Doors został praktycznie

odegrany 1 x 1, tak jak na

LP "Waiting For The Sun". Jest

więc niczym więcej jak tylko ciekawostką

i swoistym wstępem do szalonej,

surowej wersji "Bloody Countess"

Sabbat - tu trzeba przyznać,

że zagrali ten numer po swojemu,

wiele do niego wnosząc. Całość na:

(4,5).

Wojciech Chamryk

Seventh Son - Arc Of Infinity

2019 STF

Seventh Son to japoński zespół,

który istnieje od 2000 roku. Do tej

pory wydali EPkę "Judgment

Bells" (2008), oraz dwa albumy

"Fates for Destination" (2013) i

"Arc Of Infinity" (2016). W zeszłym

roku niemiecka wytwórnia

STF Records zaryzykowała i ponownie

wydała ostatnią z nich. Dla

mnie jest to strzał w dziesiątkę.

Niemniej obawiam się, że niewielu

sięgnie po tę płytę, bo z pewnością

muzyka, która znalazła się na niej

nie jest z głównego nurtu, o którym

się aktualnie pisze i promuje.

Japończycy przede wszystkim brzmią,

jak amerykański melodyjny

progresywny power metal w stylu

wczesnego Queensryche, Crimson

Glory czy Dream Theater

(ale tylko z okresu krążka "Images

And Words"). W muzyce Seventh

Son jest też sporo z Iron Maiden.

Nie na darmo noszą taką nazwę,

poza tym być może niektórzy pamiętają,

jak przy pierwszych wydawnictwach

Queensryche ("Queensryche"

i "The Warning") dziennikarze

muzyczni mocno zestawiali

ich właśnie z Iron Maiden. Niemniej

Japończycy mają w sobie na

tyle siły, żeby całość przedstawić

po swojemu. Każda kompozycja,

która znalazła się na tym albumie

to miód na moje serce, są one w

pełni przemyślane, pięknie rozbudowane,

znakomicie zaaranżowane,

wielowątkowe, z wieloma, melodiami,

tematami muzycznymi i

kreacjami atmosfery. Przez co, te

pięćdziesiąt minut przemija niezauważenie

i ciągle pozostawia po sobie

niedosyt. Ci, co uwielbiają taką

muzę, będą mieli problem aby od

niej się oderwać. Instrumentalnie

"Arc Of Infinity" jest rewelacyjna,

poza tym muzycy grają jak z nut.

Mamy czym się zachwycać. Znakomity

jest też głos Yasuhiro Yamazaki,

przypomina on trochę, i

Geoffa Tate i innych japońskich klasycznych

śpiewaków, chociażby

Minoru Niihara z Loudness. "Arc

Of Infinity" ogólnie brzmi dobrze,

ale dźwięk jest tak jakby lekko

przytłumiony albo jakby czas już

go lekko nadgryzł. Jest to jedyna

słaba strona, którą znalazłem na

tej płycie. Być może pozbawiając

mnie entuzjazmu mógłbym coś

jeszcze dostrzec, ale tak właśnie

działa muzyka z tego krążka. Polecam!

(5)

\m/\m/

Shock Proof - The Will The Reason

And The Wire

2020 Time To Kill

Nawet nie przypuszczałem, że niecałe

trzy kwadranse mogą się tak

dłużyć... Wszystko za sprawą trzeciej

płyty włoskiego Shock Proof,

bo to heavy/thrash nudny niczym

flaki z olejem, tak wtórny i przewidywalny,

że aż strach się bać.

Łączą ponoć to co najlepsze z

Anthrax, Motörhead i Voivod,

ale figa, niczeg takiego w ich muzyce

nie słychać. Są za to, aż za częste,

wycieczki w rejony środkowej

Metalliki, z naśladowaniem maniery

wokalnej Hetfielda włącznie,

gdzie "Raise" brzmi niczym jakiś

odrzut z płyty Amerykanów, jakiś

nieporadny thrash, rozmamłany

heavy lat 80... W czasach powszechności

kompaktowych krążków

promocyjnych taki niewypał można

było jeszcze jakoś wykorzystać,

oddać choćby dzieciom jako

materiał w konkursie plastycznym

"Plastik to nie śmieć" czy coś. A z

plikami, wiadomo: delete i po sprawie.

(1)

Wojciech Chamryk

Shok Paris - Full Metal Jacket

2020 No Remorse

Shok Paris to nie nowicjusze na

heavy metalowej scenie. Grupa ta

istnieje z przerwą od roku 1982,

mimo iż z oryginalnego składu do

dnia dzisiejszego w jej szeregach

pozostał jedynie gitarzysta Ken

Erb, a poza nim z obecnych

członków w latach osiemdziesiątych

w Shok Paris udzielał się

jeszcze wokalista Vic Hix. Wróćmy

jednak do czasów współczesnych

i najnowszego albumu grupy

zatytułowanego "Full Metal Jacket".

Szybkie spojrzenie na okładkę.

Hmmm… skórzane wdzianko i

dość subtelnie wyeksponowane kobiece

walory. Oj coś czuję drogi Panie,

że solidna porcja rockendrolla

nam się tu szykuje. I rzeczywiście

tak jest. Najnowsze wydawnictwo

Shok Paris to gratka dla miłośników

prostego heavy metalu bez

uciekania w jakieś ozdobniki oraz

przesadną epickość. W dodatku w

partiach wokalnyc nie uświadczymy

żadnych górek, dolin i innych

dziwnych rzeczy Po prostu wesołe

granie bez spiny, które powinno

spodobać się wszystkim miłośnikom

Anvil, Raven oraz wczesnego

Twisted Sister. Jeżeli mam wskazać

swoich faworytów spośród

utworów zawartych na "Full Metal

Jacket" to na pewno na pierwszym

miejscu będzie przebojowy "Brothers

In Arms" a w dalszej kolejności

oparty na dość pokręconym riffie

"Black Boots" oraz półballadowy

"Nature Of The Beast" (te gitarowe

harmonie na początku utworu

naprawdę mogą robić niesamowite

wrażenie). Nic, tylko założyć sobie

skórzaną kurteczkę i pomachać

włosami do rytmów takich hitów,

jak "Metal On Metal" czy "Symphony

Of The Sea" (4).

Skanners - Temptation

2019 Self-Released

Bartek Kuczak

Skanners powstał w latach osiemdziesiątych

i z tego powodu jego

muzycy są z krwi i kości oldschoolowcami,

a nie tylko starają

się nimi być. Słychać to w każdym

riffie, solówce, w ogóle pracy gitar

oraz sekcji, a także w głosie wokalisty

Claudio Pisoni. Claudio

obok gitarzysty Fabio Tenca są od

początków kariery zespołu, ale

drugi gitarzysta Walther Unterhauser

był już towarzyszem Fabio

w 1987 roku choć na dobre współpracę

rozpoczął w roku 1999. Stanowią

oni naprawdę udany duet

gitarzystów, coś na miarę Glenn

Tipton i K.K. Downing czy też

Dave Murray i Adrian Smith.

Przynajmniej tak jest na omawianym

albumie "Temptation", choć w

głowie kołacze mi się, że na poprzednich

albumach było podobnie.

Nie ustępuje im ani na trochę

wspomniany Claudio Pisoni z wyśmienitym

głosem, w którym można

wyłapać podobieństwa do

Ralfa Scheepersa, choć po prawdzie,

obaj startowali w podobnym

czasie, więc trudno wskazywać kto

kogo inspirował. Zdecydowana

większość utworów na "Tempta-

RECENZJE 215


tion" to szybkie i kąśliwe kompozycje.

Jednak muzycy zadbali aby

były one, różnorodne, melodyjne i

komunikatywne. Najbardziej wpadający

w ucho motyw ma "Lost In

Paradise", nie znaczy, że nie ma w

tym kawałku mocy, a wręcz przeciwnie.

Niemniej Włosi bardzo

dbają o melodyjność swojej muzyki.

Najbardziej jednak podobają mi

się te najbardziej rozpędzone i

ostre kompozycje, jak opener "In

Flammen 666", "Demons Of

Tomorrow" czy "Back To The Past".

Jak za dobrych czasów na "Temptation"

jest też ballada, a raczej

power-ballada "Always Remember".

Utwory są zbudowane i zagrane

według starych i sprawdzonych

patentów ale jest w nich tyle swobody

i luzu, że ogóle tego nie odczuwamy.

Muzyków stać też na

żarciki, co świadczy, że bardzo dobrze

czują się w tym co robią i że

robią to od serca. Jest jeszcze jedna

kwestia, która moim zdaniem ułatwia

odbiór "Temptation". Muzyka

mimo, że nawiązuje wprost do lat

osiemdziesiątych to brzmi współcześnie.

Bardzo lubię takie połączenie.

Sumując, "Temptation"

powinien zadowolić każdego maniaka

tradycyjnego heavy metalu.

(5)

Skyryder - Vol. 1

2020 High Roller

\m/\m/

Kochacie Iron Maiden? Nie możecie

się doczekać nowej płyty tej

formacji (która tak na dobrą sprawę

nie wiadomo kiedy będzie)?

Albo zapytam inaczej. Lubicie Iron

Maiden, ale ten z lat osiemdziesiątych,

a ostatnie propozycje tej

grupy Wam średnio "leżą"? Jeżeli

na którekolwiek z powyższych pytań

odpowiedzieliście "tak", to

propozycja Skyryder jest skierowana

do Was. "Vol. 1" to EP wydana

pierwotnie w roku 2018, i jak

się można łatwo domyśleć jest ona

pierwszym wydawnictwem w karierze

tego zespołu. To w gruncie

rzeczy cztery (pomijając intro)

utwory utrzymane w klimatach

wyspiarskiego grania z czasów

NWOBHM. "The Sentinel" (to nie

cover Judas Priest) to kawałek bardzo

klasycznie brzmiący oparty na

tym charakterystycznym galopie,

który znamy z utworów "Dziewicy".

Dodatkowego smaczku dodaje

mu to klimatyczne zwolnienie

pod koniec. "Invaders" (a to nie cover

Iron Maiden) zaczyna się klimatycznym,

nastrojowym wstępem,

który przechodzi w szybką

jazdę również opartą na galopie.

Tylko te solówki… Takie trochę…

a nawet trochę bardzie niż trochę

przypominające maidenową "Transylvanię"…

A dobra tam, uznajmy,

że się czepiam. "Call In The Night"

i zamykający album "Elders" to

również jakieś tam nawiązanie do

pierwszych płyt Iron Maiden, ale

też nie jest to jakieś małpowanie

na potęgę, bo Skyryder pewien

styl sobie wypracował. I co ciekawe,

trzyma się go nadal. (4)

Skyryder - Vol. 2

2020 High Roller

Bartek Kuczak

Skyryder postanowił zachować

formułę przyjętą dwa lata temu i

wydał koleją EP-kę o równie kreatywnym

tytule, mianowicie "Vol

2" (chłopaki obiecali jednak, że

kolejna pozycja w ich dyskografii

nie będzie zatytułowane "Vol 3").

Drugie wydawnictwo Brytyjczyków,

podobnie jak pierwsze zawiera

pięć utworów. W odróżnieniu

do poprzedniczki nie znajdziemy

tu nic na kształt intro, no chyba,

że akustyczny wstęp do utworu

"Virtual Humanity" uznamy, jak to

w przypadku Metallicy za wstęp

do całości. Warto się zastanowić,

czy na tym albumie widać (a raczej

słychać) jakiś progres. Hmmm, z

jednej jakiś na pewno, z drugiej zaś

odnoszę wrażenie, że na przykład

taki wspomniany "Virtual Humanity"

jest w swej strukturze nieco

prostszy niż utwory z "Vol 1". Nie

zmienia to ozywiście faktu, że ten

utwór to dalej jest to świetny heavy

metal oparty na najlepszych tradycjach

NWOBHM. Pewną ciekawostką

może być charakterystyczny,

połamany wstęp do utworu

"Dead City", natomiast w dalszej

części zmienia się on w jak najbardziej

rasowe heavy. "Midnight Ryder"

to kolejne bezpośrednie nawiązanie

do wczesnej twórczości

Iron Maiden. W kawałku tym nawet

wokalista Luke Mills mniej

lub bardziej świadomie naśladuje

wokalną manierę Paula Di'Anno.

Tak jak "jedynkę", "Vol 2" polecam

wszystkim, którzy ciągle machają

głową do winyli kapel NWOBHM

(4,5).

Bartek Kuczak

Sölicitör - Spectral Devastation

2020 Gates Of Hell

Pierwsze skojarzenie - Exciter spotyka

Chastain. I klops, bo wcale

nie. Amy, wokalistka tej seattlowskiej

speedowej formacji mówi,

że kompletnie nie rozumie porównań

do Exciter. Jeśli już, to Liege

Lord lub Mercyful Fate! Rzeczywiście,

riffowanie Liege Lord i klimat

Mercyful Fate przezierają

przez "Spectral Devastation".

Inna sprawa to Chastain, tutaj ani

Amy, ani chyba żaden uważny słuchacz

nie odmówi Sölicitörowi

skojarzenia z potężnym jak dzwon

głosem Leather Leone. Zarazem

zadziorne i majestatyczne wokale

Amy unoszą się nad rozpędzonymi

riffami. Połączone z surowym, nawet

nieco brudnym brzmieniem

dają efekt istnej podróżny w czasie.

Zespół zresztą wcale się tych podróżniczych

koncepcji nie wypiera,

bo estetykę z pogranicza heavy metalu,

początków blacku i thrashu

podkręca pełnym ćwieków, skór i

łańcuchów imagem oraz oldskulowymi

grafikami. Te elementy zresztą

miały jasno podkreślić nowy

kierunek muzyczny wokalistki

oraz gitarzysty Matta Vogana,

którzy razem wcześniej tworzyli

bardziej klasycznie heavymetalowy

zespół - Substratum. Sölicitör od

muzyki po anturaż to speedmetalowa

całość i jako całość należy go

brać. (4,5)

Sorcerer - Lamenting Of The

Innocent

2020 Metal Blade

Strati

Szwedzki doomowy Sorcerer jest

zespołem ciekawą historią, Jednocześnie,

nie oznacza to, aby historia

ta był obfita pod kątem dyskografii.

Ponad trzydzieści lat na scenie

(za datę zawarcia przymierza

przez członków zespołu uznaje się

rok 1988) i raptem trzy płyty długogrające,

z czego pierwsza wydana

dopiero pięć lat temu. Dla przejrzystości

opowieści dodajmy, że u

początków swego funkcjonowania,

grupa, po wydaniu zaledwie dwóch

materiałów demo, po prostu się

rozpadła. Droga do względnej stabilności

zajęła ekipie Johnny'ego

Hagela i Andersa Engberga kawał

czasu. "Lamenting Of The Innocent"

jest więc trzecim pełnym albumem,

który miałby, jeśli wierzyć

branżowym standardom, przypieczętować

dotychczasową pracę zespołu.

Czymże jest więc najnowsze

dokonanie Szwedów? Zaskoczeń

nie ma - nadal słyszymy tu doom

metal, który stylistycznie bliski jest

muzyce, jaką od ponad trzech dekad

grają ich dużo bardziej popularni

i wpływowi krajanie z Candlemass.

Trop ten wydaje się tym

bardziej właściwy, gdy porównamy

sobie (wybaczcie taki tani zabieg) z

ostatnim wydawnictwem wymienionej

legendy. Podobieństwa w

brzmieniu oraz strukturze kompozycji

są wręcz uderzające, choć wokal

Andersa Engberga jest wyższy

niż Johana Längqvista (za to bliżej

mu nieco do Messiaha Marcolina).

Dodajmy do tego szczyptę

klimatu Black Sabbath z Tonym

Martinem, tak z okresu "Tyr" albo

"Headless Cross" i mamy wypadkową

stylu Sorcerer. Bynajmniej

porównania te nie mają na celu

zdyskredytowania Czarodzieja.

Przeciwnie, nie ma obowiązku w

takim graniu wykopywania otwartych

drzwi, a legitność klasycznego

grania wystarczy do obrania takiego

kierunku rozwoju. Wracając już

na domenę grupy, nowy materiał

jest bliski temu, co grupa tworzyła

na poprzedzającym wydawnictwie

"The Crowning of the Fire King".

Wyróżnia się może jeszcze większa

ilustracyjność, wręcz filmowość

niektórych utworów. Epickość, jeżeli

przyjmiemy, że możemy w ten

sposób charakteryzować muzykę,

jest w tym albumie niemal w nadmiarze.

Całość jest też trochę bardziej

mroczna w wyrazie niż poprzednie

dokonania. W kilku kawałkach

pojawiają się growle, które

wydają się jednak tylko niepotrzebnym

rekwizytem. Dobre wrażenie

robi gitarowa robota. Choć

raczej nie zostaną uznane za ponadczasowe,

jak te wychodzące

spod ręki Iommiego, to są potężne

i właśnie, epickie. Muszę jednak

przyznać, że popisowe partie solowe

Kristiana Niemanna (wcześniej

w Therion czy Demonoid),

gitarzysty zdecydowanie szybkostrzelnego,

trochę odstają od

doomowej przecież atmosfery muzyki.

Trudno nie odnieść wrażenie,

że jest to wydawnictwo trochę bardziej

dopracowane pod względem

produkcyjnym od poprzednich

krążków. Podsumowując, najnowsze

dokonanie Sorcerer to solidny

kawał doom metalu w stylu poprzednich

wydawnictw grupy (ze

wzorca Candlemass), który zapewnia

solidną rozrywkę. Jednocześnie,

jest to album, który nie wytycza

nowych granic dla takiego grania,

ani nie stawia pytań o to, co

gdzie one mogłyby leżeć. Czy to

wystarczy? O tym przekonajcie się

sami. (4)

Igor Waniurski

Speed Queen - Still On The Road

2020 High Roller

Lubię Speed Queen. Podoba mi

się ta fuzja heavy metalu i amerykańskiego

glam rocka z lat osiemdziesiątych.

Okazuje się, że wbrew

temu, co twierdzi wielu malkon-

216

RECENZJE


więc warto mieć "Curse Of Conception"

na fizycznym nośniku również

ze względu na nią, najlepiej w

12", winylowym formacie. (5)

Wojciech Chamryk

tentów takie połączenie może być

całkiem sensowne. Omawiane tu

wydawnictwo Belgów to zaledwie

czterootworowa EPka zawierająca

dwa nowe utwory i dwa nagrania

koncertowe. Zacznijmy może od

nowych rzeczy. "Church Avenue"

to właśnie taki bardziej lawowy kawałek

Speed Queen z dość zapamiętywanym

riffem, wysokim wokalem

i wpadającym w ucho refrenem.

"Fire" to zaś speed metalowy

killer ze skandowanym refrenem

jakby pomyślanym w sam raz o

koncertach. No właśnie, jak już

padł temat koncertów, to całości

dopełniają koncertowe wersje

"Kids Of Rock'n'Roll" oraz "Live

Hard". Cóż, na żywo mają o wiele

większą moc, niż ich studyjne pierwowzory.

Bartek Kuczak

Spirit Adrift - Curse Of Conception

2020/2017 Centtury Media

Nathan Garrett zdaje się być kolejnym

pracoholikiem w metalowym

światku: mija rok z niewielkim

okładem, a kolejna płyta

Spirit Adrift stała się faktem, a

przecież jeszcze w tzw. międzyczasie

ukazał się album Gatecreeper,

w którym też się udziela. Ta spora

aktywność nie wpłynęła jednak w

żadnym razie na spadek artystycznej

formy mózgu Spirit Adrift,

bo to wciąż doom metal na najwyższym

poziomie. Nowe utwory

są nieco krótsze od tych z debiutu,

nie ma już 10-minutowych kolosów,

ale wciąż jest posępnie, surowo

i piekielnie ciężko - zwolennicy

ołowianych riffów Black Sabbath

czy melancholijnych pasaży

Candlemass czy znajdą tu sporo

dla siebie, szczególnie w utworze

tytułowym i "Spectral Savior".

Więcej w nich też przestrzeni,

specyficznego klimatu, znanego

choćby z płyt Cathedral ("To Fly

On Broken Wings"), pojawiają się

też bardziej stonerowe patenty

("Onward, Inward"), tradycyjnie

metalowe akcenty ("Starless Age

(Enshrined)") oraz nawiązania do

folku (instrumentalny "Wakien").

Tę ze wszech miar udaną płytę

zdobi równie ciekawa okładka,

dzieło samego Joe Petagno, tak

Spirit Adrift - Divided By Darkness

2020/2019 Century Media

Spirit Adrift niezmordowanie prą

do przodu. Po bardzo udanym

"Curse Of Conception" (2017)

Nathan Garrett wydał jeszcze ciekawszą

płytę, wypadkową połączenia

tradycyjnego i doom metalu.

To kolejna z płyt, która śmiało

mogłaby powstać w latach 80., jest

tak klasyczna i odporna na jakiekolwiek

nowinki - tylko totalnie

surowy, oldschoolowy metal w najlepszym

wydaniu. Garrett wciąż

nader konsekwentnie odchodzi od

długich, rozbudowanych utworów,

które dominowały przecież jeszcze

na debiucie Spirit Adrift, dlatego

najnowsze utwory są krótsze, bardziej

zwarte i bez dwóch zdań wyszło

im to na zdrowie. Owszem, są

też dłuższe, monumentalne kompozycje,

ale instrumentalny "The

Way Of Return" czy przyspieszający

od balladowego wstępu "Angel

& Abyss" przekraczają raptem

sześć minut, co jak na doomowe

standardy jest wręcz singlem. Zresztą

taki utwór też mamy na "Divided

By Darkness", bowiem

"Hear Her" trwa niecałe cztery

minuty, ukazując Spirit Adrift w

mocnej, ale i całkiem melodyjnej

odsłonie. O tym, że nośne refreny

nie gryzą się z mocarnym riffowaniem

przekonują też "Born Into

Fire" czy "Living Light", kolejne

mocne fragmenty tej świetnej

płyty, z okładką autorstwa samego

Joe Petagno (Motörhead, etc.) -

może faktycznie Garrett nagra kiedyś

płytę, która wejdzie do kanonu

nie tylko amerykańskiego, ale i

światowego metalu, przechodząc

tym samym do historii? (5)

Wojciech Chamryk

Steinbock - Till The Limit

2019 Art Gates

"Till The Limit" to debiutancki

album hiszpańskiego kwartetu

Steinbock, utrzymany w stylistyce

tradycyjnego heavy/thrash metalu.

Osiem utworów, 35 minut muzyki

i totalne rozczarowanie, bo to nic

więcej, jak marna podróbka Metalliki.

Camilo Lladós żyje chyba w

zupełnie innym świecie, przeświadczony

o tym, że jest Jamesem

Hetfieldem - imituje go na potęgę,

nie jest w stanie zaproponować

niczego od siebie, co najpełniej

obnaża fatalnie zaśpiewany "Keep

It On". Na którymś z niemieckich

portali przeczytałem, że to powerballada,

ale ma się to nijak do rzeczywistości.

Muzycznie jest równie

przeciętnie, co najwyżej poprawnie,

nie ma się nad czym rozwodzić.

OK chłopaki, skoro tak lubicie

"Beer", to idźcie na piwo, ale z

graniem, przynajmniej popłuczyn

po Metallice, dajcie sobie lepiej

spokój. Szkoda czasu na takie

płyty: (1)

Wojciech Chamryk

Stygian Crown - Stygian Crown

2020 Cruz Del Sur Music

Stygian Crown to amerykańska

kapela doom metalowa której

trzon stanowią trzej członkowie

grupy Gravehill. Mianowicie gitarzysta

Jason Miranda, basista Jason

Thomas oraz perkusista

Rhett A. Davis. Cóż, widocznie

chłopaki szukali odskoczni od tego,

co grają na co dzień i akurat

trafiło na doom metal. Sami główni

zainteresowani swą twórczość

określają jako połączenie stylistyki

Candlemass i Bolt Thrower. No

coś w tym jest, aczkolwiek zdecydowanie

więcej jest tu tych pierwszych.

Ich inspiracje widać w

układzie kompozycji, charakterystycznych

riffach i wszechobecnym

dramatyzmie. Kompozycje są długie

(wszystkie trwają ponad sześć

minut), wolne i co w tym gatunku

nie powinno dziwić dosyć rozbudowane.

Wspominałem o inspiracjach

Candlemass, jednak ten, kto

na tej płycie oczekuje wokali w stylu

Mesiaha Marcolina, może się

srodze zawieść. Za mikrofonem w

Stygian Crown stoi bowiem

przedstawicielka płci pięknej Melissa

Pinion (odpowiedzialna na

płycie również za partię instrumentów

klawiszowych). Trzeba

przyznać, że jej głos idealnie pasuje

do klimatu, którego stworzenie

było celem tej kapeli. Jeżeli lubicie

tego typu granie, to na debiucie

Stygian Crown się nie zawiedziecie

(4).

Bartek Kuczak

Subsignal - A Song For The

Homeless - Live In Russelsheim

2019

2020 Gentle Art Of Music

Subsignal ma za sobą kilka udanych

albumów studyjnych, a na

nich wiele doskonałej muzyki. Ten

niemiecki zespół od zawsze proponuje

znakomitą odmianę progresywnego

rocka i metalu. Myślę,

że fani takiego grania od dawna

zasłuchują się albumami tej formacji.

Subsignal ma już na koncie

wydawnictwo koncertowe, jest nim

DVD "Out There Must Be Something"

(2012). Ten sam materiał

ale w formie audio dołączony jest

jako bonusowy dysk do niektórych

egzemplarzy "Paraiso" i nosi tytuł

"Live In Mannheim 2012". Także

fani tej niemieckiej kapeli obeznani

są z dokonaniami zarejestrowanymi

na żywo i wiedzą, że warto

po nie sięgnąć. Repertuar "A Song

For The Homeless" w dużej części

wypełniają utwory z ostatniego albumu

Subsignal czyli "La Muerta".

Jakby nie było formacja była w

trakcie promocji tego krążka. Drugi

w kolejności reprezentowany jest

debiut "Beautiful & Monstrous".

Ogólnie każde z dotychczasowych

wydawnictw ma na tej płycie swojego

reprezentanta. Jak już wspomniałem

muzyka tego bandu ma

niezaprzeczalne walory, które na

koncertach doskonale można wyłapać,

ale chyba najważniejszym z

nich jest klimat. Coś nie do podrobienia

dla tego zespołu. Aura koncertu

nie zmienia wydźwięku muzyki

a nawet go podkreśla. Może

dlatego tak dobrze słucha się nagrań

z "A Song For The Homeless

- Live In Russelsheim 2019". Na

przychylność odbioru tej rejestracji

z pewnością ma wpływ samo wykonanie,

bezwątpienia muzycy Subsignal

mają patenty na granie. Jakość

samych nagrań jest wysokiej

próby, choć zachowują atmosferę

występu na żywo. Dlatego wielbicieli

Subsignal i ogólnie progresywnego

grania nie muszę namawiać

po sięgnięcie po ten tytuł. Jedynie

potwierdzę, że warto. (4,5)

\m/\m/

Subtype Zero - Ceremonious Extinction

2020 Seeing Red

Stan Ohio kojarzy się raczej z muzyką

country, ale Subtype Zero są

bardzo odlegli od tej stylistyki,

łojąc surowy death/thrash metal.

Wcześniej czynili to pod nazwą

Cringe, a od niespełna dwóch lat

korzystają z nowej, szybko i sprawnie

wypuszczając kolejne płyty:

RECENZJE 217


studyjny debiut, koncertówkę, a do

tego nie unikają też splitów. W tę

typowo podziemną działalność

świetne wpisuje się również idea

wydania EP-ki z czterema nowymi

utworami, pokazującymi aktualne

oblicze formacji po niedawnej

zmianie gitarzysty oraz perkusisty.

Głównym utworem na tym dość

krótkim (niespełna 12 minut)

materiale wydaje się najdłuższy

"Immortalized" - rozbudowany,

zróżnicowany rytmicznie numer z

odniesieniami w zwolnieniu do

Slayera z czasów piątego albumu,

ale też szybką, napędzaną blastami

jazdą na najwyższych obrotach.

Pozostałe utwory są zdecydowanie

krótsze i bardziej jednowymiarowe,

pełne pędu i nieokiełznanej

agresji. Jak dla mnie najciekawszy

z nich jest "Esoteric Illusion" z momentami

zwolnień, ale i pozostałe

powinny również przypaść do gustu

zwolennikom surowego, podziemnego

metalu. (4)

Wojciech Chamryk

The Wizards - The Wizards

2019/ 2015 High Roller

Sylent Storm - Sylent Storm

2018 Stormspell

Sylent Storm powstał na początku

2013 roku w Medford w stanie

Oregon i zaliczany jest do nurtu

NWOTHM. W 2018 roku Stormspell

Records wypuszcza, jak do

tej pory ich jedyne wydawnictwo,

EPkę "Sylent Storm" z sześcioma

utworami. Z tego, co się zorientowałem

są to nagrania demo z roku

2014 leciutko "podrasowane" w

studio. Prawdopodobnie dlatego

całość brzmi bardzo surowo. Niemniej

taka produkcja od razu powoduje

skojarzenia z dawną epoką,

czyli z NWOBHM. Myślę, że Wy

też znajdziecie na tej EPce muzyczne

odniesienia do twórczości

Angelwitch, Iron Maiden czy

Tokyo Blade. Nie są to jedyne inspiracje

na tej płytce, bo odnajdziemy

analogie do europejskiego

grania rodem z lat 80. ale także do

amerykańskich odnośników muzycznych

z tych samych czasów.

Zresztą sami muzycy sięgnęli po

Firma High Roller Records nie

skupia się tylko i wyłącznie na wyciąganiu

zespołów działających w

zamierzchłej przeszłości. Dość często

zdarza im się robić reedycji albumów

wydawanych w miarę

współcześnie. Niedawno na rynek

wypuścili wznowienie dwóch płyt

hiszpańskiego The Wizards, grupy

dość młodej, bo powstałej raptem

siedem lat temu. Album, o którym

czytacie te parę zdań, ukazał się w

roku 2015 i teraz został ozdobiony

zmienioną okładką. Nie wnikam jaki

był tego powód, pierwotna zła

nie była, ale być może jakieś tematy

praw autorskich lub inne perturbacje

z byłym wydawcą - Gheea Music.

Ja zająłem się więc tym co najważniejsze

czyli muzyką. Stoner nie

jest moim ulubionym gatunkiem i

ciężko mi znaleźć też jakieś punkty

odniesienia do innych zespołów reprezentujących

ten odłam metalu.

Twórczość The Wizards oparta

jest również w dużej mierze na

heavy rocku i zgrabnie się to wszystko

u Basków łączy. Krążek jest dość

krótki - liczy sobie trochę ponad

pół godziny - ale zbity w sobie i brzmiący

spójnie. Słucha się tego przyjemnie.

Obok motorycznych kawałków

zdarzają się kwaśnie nasączone

fragmenty, które mogą przywieść na

myśl trochę The Cult albo wybiórczo

Glenna Danziga (zresztą chłopaki

nagrali później EP w hołdzie

wokaliście Misfits). Debiut Czarnoksiężników

jak dla mnie powalający

nie jest, ale ma w sobie wystarczająco

dużo niezłych pomysłów, żeby

z ochotą dotrwać do końca. Być

może kiedyś przyjdzie nawet czas

na przypomnienie sobie tego materiału.

Umówmy się - przychodzi taka

chwila u każdego z nas, kiedy

potrzebujemy muzyki mało odkrywczej.

Wtedy taką rolę może pełnić

"The Wizards", album poprawnie

zagrany, z wyczuwalnym feelingiem

i przynoszący znośne melodie.

(3,5 )

The Wizards - Full Moon In

Scorpio

2019/2017 High Roller

W związku z podjęciem współpracy

z wydawcą w postaci High Roller

Records, baskijska grupa The

Wizards dostała możliwość odświeżenia

katalogu. Tym sposobem

reedycji poddano dwie z trzech

płyt. W przypadku dwójki "Full

Moon In Scorpio" otrzymujemy

wznowienie bez ingerencji w szatę

graficzną i bez, tak jak na debiucie,

bonusów. Jeśli mam doszukiwać się

różnic między pierwszym a drugim

albumem, to na pewno "Full Moon

In Scorpio" wydaje się bardziej dopracowany.

Więcej na nim już czystego

stoner rocka niż na debiucie.

Całość brzmi gęściej i słychać więcej

"mięsa". Nie jest to znów jakaś

diametralna zmiana - choć odczuwalna.

Materiał również jest o piętnaście

minut dłuższy co daje troszkę

więcej muzyki. Album "Full

Moon In Scorpio" jest dla mnie

ciekawszy. Wszedł w moją głowę

łatwiej niż "jedynka" i znacząco poprawił

ogólną ocenę The Wizards.

Widać panowie potrzebowali tych

dwóch lat przerwy, żeby poukładać

swoje granie. A to jednak ważna

sprawa odnaleźć dobry azymut w

twórczości. Mimo, że nadal czuć

inspirację Danzigiem i The Cult,

to nie przysłaniają już muzykom

szukania własnej tożsamości. Choć

grają muzykę mało odkrywczą to na

pewno nie można im odmówić zaangażowania

- ich propozycja w postaci

"Full Moon In Scorpio" jest w

pełni przyzwoitym krą-żkiem. I nie

tylko od wielkiego święta. Fajnie, że

nikt nie musiał zmieniać okładki.

Muszę przyznać, że intrygująco pokrywa

się z dźwiękową zawartością.

Tworzy ciekawy, duszny klimat i

autentycznie zachęca, by dać tej

płycie szansę. Ja nie żałuję. ( 4 )

Adam Widełka

cover Omen "The Axeman", co jednoznacznie

kieruje nas do rejonów,

które bezpośrednio wpływały

na muzyków. Kompozycje choć

korzystają z kanonu wypracowanego

przez cały nurt tradycyjnego

heavy metalu, to mają swoje indywidualne

cechy oraz fajne autorskie

pomysły. Także każdy fan tego

gatunku spokojnie odnajdzie się

w muzyce Sylent Storm bez udręki

oglądania tych samych kliszy.

Tym bardziej, że muzycy z łatwością

absorbują słuchacza również

swoją pasją i zaangażowaniem. Pewną

ciekawostką jest to, że formacja

to trio, przewodzi mu śpiewający

perkusista Jym Harris, a towarzyszą

mu gitarzysta James

Lind oraz basista Matt Foster. W

ogóle tego nie słychać, a wręcz ma

się wrażenie, że to normalny pięcio-osobowy

rockowy zestaw. Każdego

z muzyków tego bandu można

pochwalić za umiejętności, ja

jednak dodatkowo chciałbym

skomplementować Jyma Harrisa

za głos. Podejrzewam, że człowiek

ma szanse na kolegowanie się z

najlepszymi amerykańskimi śpiewakami

z tej sceny. Cztery całkiem

niezłe własne kawałki, niestety nie

najlepiej brzmiące, to za mało aby

wróżyć komuś jakąkolwiek karierę.

Niemniej Sylent Storm ma potencjał

i warto było by aby sprawdzili

się w dobrym studio i w długogrającym

repertuarze. Czas najwyższy!

No i oby spełnili pokładane

w nich nadzieje. (4)

\m/\m/

The Hawkins - Silence Is A

Bomb

2020 The Sign

No tak: Szwecja, retro rock... Ten

trend zaczyna już chyba powoli

zjadać własny ogon, ale drugi

album The Hawkins potwierdza,

że akurat tego zespołu syndrom

twórczego wypalenia jeszcze nie

dopadł. Co prawda to prawda: wielu

malkontentów będzie miało

rację, że to co proponują Johannes

Carlsson i spółka grali już przed

laty, i to o wiele lepiej, Queen na

pierwszych albumach, Thin Lizzy

czy The Darkness. Szwedzi mają

jednak swój patent na klasykę -

owszem, inspirują się, ale grają

przy tym z ogromną werwą, dzięki

czemu faktycznie można poczuć

się jakby była to płyta z wczesnych

lat 70., a nie produkcja z roku

2020. Kompozycje są proste, zwarte

i krótkie, a niekiedy nawet bardzo

krótkie, tak jak choćby "Minuette",

w którym zespół najwyraźniej

puszcza do słuchacza oko. Są tu

jednak utwory jeszcze ostrzejsze,

coś na styku hard rocka/białego

bluesa, gdzie siarczyste riffy zgodnie

koegzystują z fajnymi melodiami

i nośnymi refrenami ("Cut

Moon Bleeds", "Fisherman Blues"),

a perkusja jest nad wyraz dynamiczna.

Carlsson momentami zbyt

bardzo przypomina manierą Justina

Hawkinsa, ale choćby w "Mynath"

potrafił zaśpiewać ostrzej, po

swojemu. Fajny jest też swobodny,

rock'n'rollowy "Stones", skoczny

"Black Gold" z folkowymi odniesieniami

czy "All My Birds Are

Dead" - dłuższy, w większej części

balladowy i z partiami fortepianu.

Tak więc może i "Silence Is A

Bomb" nie oferuje jakichś artystycznych

objawień, ale to udana, dająca

wiele frajdy ze słuchania, płyta.

(4,5)

Wojciech Chamryk

The Order - Supreme Hypocrisy

2020 Massacre

Nadmiar, natłok, nadprodukcja.

Gdzie się nie obejrzymy wszystkiego

jest multum, w świecie muzyki

również. W sieci można znaleźć

informacje dające dobry ogląd tej

sytuacji, zestawienia ile metalowych

płyt ukazywało się w latach

80., 90. czy ile wychodzi ich teraz

i jest to przyrost iście lawinowy.

218

RECENZJE


Ogarnięcie tego muzycznego przebogactwa

wydaje się niepodobieństwem,

a do tego znaczny procent

tych zespołów i płyt jest na takim

sobie poziomie, tracimy więc cenny

czas na odsiewanie ziarna od

plew. Do tej drugiej kategorii zaliczam

też szwajcarski kwartet The

Order. Grać panowie niewątpliwie

potrafią, "Supreme Hypocrisy" to

już ich szósty album, ale co z tego,

kiedy oryginalności w tym za

grosz? Opener "The Show" to żywcem

"Immigrant Song", następujący

zaraz po nim utwór tytułowy

nad miarę zapożycza się u Judas

Priest ("All Guns Blazing"), nawet

Gianni Pontillo śpiewa niczym

Halford - fakt, to sztuka, ale też

tak dalece posunięte naśladownictwo

nie jest niczym interesującym,

przynajmniej dla mnie. "Back To

Reality"... - zresztą nie będę psuł

nikomu zabawy w samodzielne

wyszukiwanie źródeł "inspiracji" w

tym i w kolejnych utworach. Razi

też niejednorodność stylistyczna

tego materiału: od lekkiego heavy

na amerykańską modłę lat 80.

przechodzimy do surowego, nowocześniej

brzmiącego metalu, zaraz

potem jest bardziej hardrockowo -

totalny misz masz i pomieszanie z

poplątaniem, chyba że podtytuł tej

płyty brzmi "Streaming Hits". Na

plus zapisuję The Order balladę

na fortepian i głos "Sometimes" i

finałowy, mroczny "Only The Good

Die Young": utwór w klimacie

Pagan Altar i Black Sabbath lat

80., ale mający swój klimat, odstający

in plus od zaledwie poprawnej

reszty. (2)

Thraz - Roll Of Dice

2019 Alcyone

Wojciech Chamryk

Thraz to duet doświadczonych

greckich muzyków, Davida Mano,

który odpowiada za gitary bas i

główny wokal oraz George Baltasa,

który gra na perkusji oraz przyśpiewuje

w chórkach. Ci bardziej

dociekliwi mogą kojarzyć Mano z

power metalowym Sarissa, a Baltasa

z innym greckim powerowym

bandem, Emerald Sun. Tym razem

muzycy wzięli się za klasyczny,

oldschoolowy thrash metal

Torment Tool - Dawn Of War

2010 Self-Released

prosto z Ameryki lat 80-tych. Skojarzenia

z wczesnym Exodus, Testament,

Megadeth czy Annihilator,

jak najbardziej wskazane.

Gitarowo jest bardziej niż wyśmienicie,

a solówki mają wręcz "skolnikowy"

charakter, zaś wokal Mano,

to takie skrzyżowanie Zetro z

Blitzem. Utwory mają odpowiednią

dawkę energii i charakteru, a

także chwytliwe refreny oraz świetne

instrumentalne aranżacje.

Wszyscy zafascynowani wspomnianą

epoką będą wniebowzięci,

bowiem nawiązanie jest wręcz namacalne.

Kawałki są różnorodne

wpadające w ucho, chociażby taki

rytmiczny "Nothing from You" z

gitarą w klimacie country, z pewnymi

heavy metalowymi naleciałościami

oraz bardziej surowy "Roll

Of Dice", czy z pewną nutka nowoczesności

"Get a Job". Zresztą

każdy kawałek może być czyimś

hitem, to zależy od gustu. Niemniej

jestem pewny, że każdemu

"micha" będzie cieszyła się przez

cały czas trwania krążka. Kolejny

niezły CD dysk wśród młodych

thrasherów do wyboru. I w sumie,

bardzo zazdroszczę tym, którzy

stwierdzili, że ta cała nowa fala

thrashu jest do bani, dzięki czemu

nie mają problemu, który band i album

umieścić w gronie tych najlepszych.

(4)

\m/\m/

Torment Tool to niemiecka formacja

z południowych Niemiec,

która istnieje od 2005 roku. Od

tamtej pory śmiało kroczą drogą

wyznaczoną przez thrash metal. W

2008 roku wydają trzy-utworowe

demo "Fuel of Hate", a w 2010 roku

możemy już słuchać pierwszej

dużej płyty "Dawn Of War".

Wspomniałem o demo, bowiem

wszystkie jego kawałki znalazły się

również na debiucie. Od samego

początku kapela prezentuje dość

dojrzały thrash metal, który oparty

był i jest na amerykańskim odłamie

tego stylu. W wypadku "Dawn

Of War" głównie słyszymy odniesienia

do Exodusa, Testamentu,

Slayera, a nawet Metalliki. Choć

w muzyce Torment Tool niepodzielnie

króluje thrash metal, to od

czasu do czasu przemknie jakaś inspiracja

tradycyjnym heavy metalem.

Niemcy kompozycyjnie

przedstawiają się bardzo dobrze,

potrafią przygotować różnorodny

repertuar, zbudowany w bardzo

fajny i ciekawy sposób. Mnie najbardziej

pasują w tych najbardziej

rozpędzonych kompozycjach, chociażby

w takich, jak "Silent Death"

czy "Dark Reckoning". Instrumentaliści

od początku dają radę. Na

uwagę zasługują gitarzyści, którzy

pod początku atakują swoimi rytmicznymi

tyradami, a także potrafią

zabłysnąć niezłym solem. Całkiem

nieźle wypada również perkusista,

który ciągle uwija się jak w

ukropie. Wrzask wokalisty jest

również rasowy, także każdy wakat

jest obsadzony odpowiednio.

"Dawn Of War" brzmi nieźle, ale

już czuć lekkie liźnięcie czasem.

Teraz thrash nagrywa się bardziej

soczyście. Jednak nie ma co utyskiwać

nad tym tematem i na silę szukać

problemów. Dobry start i już.

(4)

Torment Tool - Under Friendly

Attack

2012 Gegentrend

Dwa lata po "Dawn Of War" pojawia

się drugi album Niemców,

"Under Friendly Attack". Muzycy

prawie niczego nie zmieniają, ciągle

jest to thrash o amerykańskich

korzeniach, ale muzycznie jest już

trochę bardziej wyrafinowanie oraz

wokalista drze się jeszcze z większym

przekonaniem. Dodatkowo,

dotychczasowe tradycyjne heavymetalowe

ornamenty, nie tylko

gdzieś tam przemykają, ale przerodziły

się w konkretny kawałek o

"motorhedowskich" inklinacjach, a

Tokyo Blade - Dark Revolution

2020 Dissonance

Tokyo Blade nie próżnuje. Ledwie

dwa lata minęły od ich ostatniego

wydawnictwa pt. "Unbroken", a

legendarni wojownicy wschodzącego

słońca prosto z Wielkiej Brytanii

raczą nas nowym albumem.

"Dark Revolution" to płyta prosta,

bez wielkich fajerwerków ale też

bez żadnej większej wtopy. Słychać

kunszt muzyków i masę świetnych

melodii, czy to w otwierającym,

ostrym "Story of a Nobody",

czy w riffowanym "Fastest Gun In

The Town" Gdzieniegdzie pobrzmiewają

echa takich hitów jak

"Night of the Blade" czy "Heaven Is

Hell", ale ten kto liczy na garść

samurajskich opowieści podlanych

Sake, raczej się rozczaruje. Z drugiej

strony Alan Marsh i koledzy

nie silą się na oryginalność, starając

się przenieść własny, wypracowany

przez lata heavy metalowy styl do

nowożytności. Muszę przyznać, że

nie zawsze ich brzmienie wydaje

mi się być odpowiednie, ale to już

chyba standard że stare zespoły z

jest nim "Partycrushers". Jest też na

"Under Friendly Attack" więcej

dostojności i... dyscypliny. To ostatnie

odbija się na szaleństwie, które

w thrashu musi być. Z tego powodu

wydaje mi się, że ten album jest

ciut gorszy od swojego poprzednika.

Wykonanie ciągle jest na wysokim

poziomie, choć brzmienie

wciąż jest mało esencjonalne, w porównaniu

do dzisiejszych produkcji.

Niemniej ciągle umyka przeciętności.

Zanim Niemcy wydadzą

kolejny krążek, w między czasie,

biorą udział w wypuszczeniu kompilacji

"Southern Devastation"

(2014), na której grupa znalazła

się obok Total Annihilation i

Traitor. Umieszczono na niej cztery

nagrania, po dwa z dotychczas

wydanych albumu, ale i tak nie

zdołały umilić długiego, bo sześcioletniego

czekania na kolejny krążek.

Fani Torment Tool i tak kupią

tę płytę, inni kolekcjonerzy nad

jej zakupem już się zastanowią.

Płyta bez większego szaleństwa, i

to właśnie zaważyło. (3,7)

\m/\m/

lat 80-tych starają się unowocześnić

swoje albumy od strony produkcyjnej,

a młode zespoły z kolei

starają się zabrzmieć tak jak ich

idole na swoich klasycznych płytach.

"Dark Revolution" brzmi

więc czysto i klarownie, choć mnie

akurat ta "sterylność" i ciągnąca się

za nią cyfra, miejscami trochę drażnią.

Pomijając to, nowy album

Tokyo Blade to solidny heavy metal,

który na pewno zadowoli

wszystkich fanów legendarnej brytyjskiej

formacji.

Marcin Jakub

Toledo Steel - The First Strike Of

Steel

2020 Dissonance

Brytyjczycy z Toledo Steel grają

tradycyjny heavy metal: chemicznie

czysty, niczym nie skażony,

taki jak we wczesnych latach 80.

Są klasyfikowani jako reprezentant

nurtu The New Wave Of Traditional

Heavy Metal i pasują do tego

szyldu doskonale, grając z werwą i

niebywałym serduchem. "The Fir-

RECENZJE 219


st Strike Of Steel" jest ich drugim

albumem, ale to tak naprawdę remanenty,

przypomnienie EP-ek

"Toledo Steel" i "Zero Hour" -

podtytuł "The Early Years Anthology"

wyjaśnia wszystko. Nie ma

jednak mowy o jakimś naprędce

odgrzanym kotlecie wątpliwej

świeżości, bowiem już na początku

istnienia Toledo Steel cięła idealnie

i z ogromną precyzją. Może

czasem za bardzo są zapatrzeni

Iron Maiden z czasów debiutu czy

"Killers" ("Flames Arise" i "Black

Widow" to najbardziej reprezentatywne

przykłady), ale nadrabiają

to z nawiązką w nośnym jak diabli

openerze "Alcatrazz", jeszcze bardziej

dynamicznym, a przy tym

równie melodyjnym "Fallen Empire"

czy surowym, mrocznym "Children

Of The Sun". Świetny jest też

"Speed Killer", istna petarda, a

finałowy "Toledo Steel" to znowu

maidenowa galopada - trzeba przyznać,

że chłopaki są nad wyraz pojętnymi

uczniami Steve'a Harrisa

i spółki. Może to więc i archiwalna

kompilacja, ale w żadnym razie nie

jakaś zapchajdziura, dlatego: (4,5).

Torrefy - Life Is Bad

2020 Self-Released

Wojciech Chamryk

Thrash metal? Nie do końca. Co

prawda Kanadyjczycy z Torrefy

faktycznie bazują na siarczystym

łojeniu, ale na swym trzecim już

albumie nader dobitnie pokazują,

że stylistycznie czysty thrash nie

jest ich jedyną fascynacją, a jedynie

jednym z elementów ich stylistyki

oraz brzmienia. Są więc zespołem

thrashowym w bardzo szerokim

ujęciu, gdzie w zależności od

utworu można mówić o nich jako o

grupie black/thrash, death/thrash,

crossover/thrash czy nawet heavy/

thrashmetalowej. Najwięcej tu w

sumie czarnego metalu: blasty,

blackowa intensywność i opętańczy

skrzek Johna Fergusona dodają

poszczególnym utworom mnóstwa

dynamiki, na czym takie

"Sarcophony" czy singlowy "Plague

Of Empires" zdecydowanie zyskują.

Z death metalem już nie jest im tak

po drodze (słabszy jako całość,

chaotyczny "Torn Apart By Machinery").

Ale z kolei "Arborequiem" z

mocarnym, surowym wstępem

spod znaku doom metalu to już

utwór zdecydowanie z wyższej półki,

a punkowo-crossoverowo zadziorny

"GFYD" też może się podobać.

Mocna płyta, robiąca wrażenie.

(5)

Wojciech Chamryk

Traumhaus - In Oculis Meis

2020 Progressive Promotion

Grubo ponad 20 lat temu Alexander

Weyland, klawiszowiec, także

producent, songwriter, aranżer,

wraz z kilkoma szkolnymi kolegami

założył rockowy zespół pod

nazwą Zweeback. Jego repertuar,

prezentowany na muzycznych imprezach

"live" składał się głównie z

coverów, chociaż grupa zdołała

także zarejestrować własnymi siłami

nagrania demo, które jednakże

oficjalnie nie ujrzały światła dziennego.

Po przesunięciach personalnych,

dosyć radykalnym zmianom

poddany został także styl wykonywanej

muzy, wkraczając na tereny

rocka progresywnego. Zrywając w

pewnym sensie z przeszłością przekształcono

także nazwę składu na

Traumhaus, a takim muzycznym

łącznikiem pomiędzy starym a nowym

wcieleniem formacji pozostał

album "Ausgeliefert", który w roku

2014 doczekał się profesjonalnej

edycji pod szyldem Progressive

Promotion Records. Jednak fonograficzna

historia Traumhaus toczy

się od roku 2001, obejmując

cztery wydawnictwa studyjne, licząc

z premierowym materiałem z

kwietnia 2020, opatrzonym łacińskim

tytułem "In Oculis Meis",

którego oficjalne tłumaczenie na

język polski brzmi "w moich

oczach", ale autor muzyki, Alexander

Weyland, skłania się raczej ku

interpretacji "Otwórz oczy!" ("Bądź

czujny/ baczny!"). Tytuł longplaya

jest adekwatny do poruszonej w

songach problematyki, gdyż Weyland

na podstawie swoich doświadczeń

z ostatnich lat, zdarzeń,

które w skali globalnej miały miejsce

na świecie, podjął wyzwanie

wygłoszenia poglądów w ważnych

kwestiach politycznych i społecznych,

wśród nich tzw. kryzysu

uchodźczego, głównie w państwach

europejskich, zjawiska zwanego

trumpizmem, czyli stylu rządzenia

mocarstwem, rządów autokratycznych,

braku więzi społecznych.

Wszystkie te zjawiska mają

charakter globalny, na pewno

nie należą do łatwo akceptowalnych

i nie sprzyjają ludzkości,

wpływając raczej negatywnie na

życie milionów ludzi. Stąd także

muzyka wypełniająca album w

wymiarze niespełna 50 minut zawiera

wiele negatywnych emocji,

wyrażanych między pewną agresją

obserwowaną w przekazie muzycznym,

surowym brzmieniem, ostrym

i momentami wściekłym riffingiem.

Z tego też między innymi

powodu wiodącą rolę odgrywa gitara

Tobiasa Hampla, zadziorna,

chwilami drapieżna, wojownicza i

zawiadacka oraz dynamika i moc

sekcji rytmicznej bas (Till Ottinger)

- perkusja (Ray Gattner), która

znacząco wpływa na posępny i

pesymistyczny nastrój, przynajmniej

ja tak odczytuję te zamiary.

Tym razem, w odróżnieniu od poprzednich

albumów Traumhaus

lider zespołu Alexander Weyland

usunął się nieco w cień z brzmieniem

instrumentów klawiszowych,

chociaż w utworach bez trudu znajdziemy

także liczne fragmenty,

gdy o kształcie przekazu decydują

klawisze, często te analogowe, melotron,

pięknie brzmiące organy

czy fortepian. Muzyka wyróżnia

się krótkimi, soczystymi partiami

solowymi, kunsztownymi aranżacjami,

przestrzennym brzmieniem,

precyzją konstruowania struktur

rytmicznych i kapitalnymi melodiami,

obecnymi praktycznie w każdym

utworze. Osiem utworów

tworzących program albumu zaprojektowanych

zostało w formie

konceptu, zarówno w kontekście

przekazywanych treści, jak też w

zakresie priorytetów instrumentalnych,

dlatego materiał należy traktować

raczej całościowo, jako formę

muzycznej "dyskusji" o ważnych

dla ludzkości tematach. Żeby

treść wypowiedzi w poszczególnych

kompozycjach uczynić bardziej

klarowną i zrozumiałą album

wydano w dwóch wersjach językowych,

niemieckiej i angielskiej. Zespół

podostrzył także brzmienie,

rezygnując, tak miał przedtem w

zwyczaju, z dwucyfrowych kompozycji.

Formy krótsze, "napakowane"

często mrocznymi emocjami,

łatwiej trafiają do słuchacza,

czyniąc całą muzykę twardą, dosadną

i mniej subtelną. "In Oculis

Meis" zapewnia słuchaczom wiele

przeżyć, epickich uniesień, wspaniałych

rozwiązań melodycznych,

dojrzałego i w pełni profesjonalnego

warsztatu wykonawczego w

sferze instrumentalnej, oraz sceptycznych

argumentów, kontestatorskich

poglądów w warstwie tekstowej.

Świetna, klasowa płyta z

przemyślanym konceptem muzycznym.

(5)

Włodek Kucharek

Trick Or Treat - The Legend Of

The XII Saints

2020 Scarlet

Po słabiutkim "Rabbits Hill Pt. 2"

i jajcarskim "Re-animated" z przeróbkami

i udziałem licznych gości

Trick Or Treat wracają z poważniejszą

płytą, kolejnym albumem

koncepcyjnym. "The Legend Of

The XII Saints" traktuje o znakach

Zodiaku, co wydaje się niezgorszym

tematem w kontekście

metalowej płyty. Jest tylko jeden

problem: Trick Or Treat to power

metal we włoskim, typowo współczesnym

wydaniu. Posłuchałem

całości tylko ze względu na świetnego

wokalistę Alessandro Conti

(o ile zapomnimy, że Michael

Kiske jest tylko jeden), ale cała reszta

to niestrawny gniot. Owszem,

lubię Helloween, Gamma Ray

czy Masterplan, ale Włosi za bardzo

przesadzają w nachalnym

wręcz kopiowaniu stylu tych zespołów,

nie proponując nic od siebie

poza mdłymi melodyjkami.

Rok 1998 minął już dawno, ale oni

nadal tkwią w powermetalowym

skansenie. Ożywiłem się przy

czwartym z kolei "Gemini: Another

Dimension", mocniejszym, z mocnym,

drapieżnejszym śpiewem -

czyżby symptomy poprawy? Guzik,

bo muzycznie Trick Or Treat

szybko ponownie ugrzązł w koleinach

przeciętności, a wokalistą

okazał się Yannis z Beast In

Black, co też o czymś świadczy.

Może jakby poszli ciut zdecydowaniej

w mocniejszym, typowo

metalowym kierunku jak w "Cancer:

Underworld Wave" coś by z

nich było, a tak pozostaną już chyba

powermetalowym reliktem... (2)

Tyrant - Hereafter

2020 Shadow Kingdom

Wojciech Chamryk

Thomas Cole jest wziętym twórcą

okładek. Widzieliście jego dzieło

na pewnie na płytach Candlemass

czy Exxplorer. Co prawda pewnie

gdyby usłyszał muzykę, jaką dekoruje

swoimi obrazami, odpadłyby

mu uszy, ale trudno o bardziej kultowego

XIX-wiecznego malarza w

świecie heavy metalu. Tyrant na

swojej reunionowej płycie także

sięgnął po obraz Cole, przypuszczam,

że nie bez kozery. Ten

heavymetalowy zespół coraz chętniej

skręcał na doomową ścieżkę,

aż w końcu znalazł się na samym

jej środku, a "Hereafter" przypieczętowała

tę stylistykę wyborem

wokalisty. Tak, "Hereafter" nie

tylko brzmi jak mieszanka US

heavy metalu i tradycyjnego

doomu, ale też śpiewa na niej sam

Robert Lowe, wokalista Solitude

Aeternus i mający epizod w Candlemass.

Co więcej, okładka nie

tylko niemal bliźniaczo odzwierciedla

"Nightfall" Candlemass, ale

i nakierowuje słuchacza na odbiór

płyty. Rzeczywiście, przez "Hereafter"

przetaczają się wolniejsze

220

RECENZJE


kawałki takie jak numer tytułowy

czy "Fire Burns" lub "Until the

Day". Jeśli nie mieliście okazji usłyszeć

Roberta Lowe'a w heavymetalowej

stylistyce, macie okazję.

Takie utwory jak "Dancing on Graves"

i "The Darkness Comes" nie

tylko brzmią jak z nurtu amerykańskiego

epic metalu lat 80., ale

prezentują inny, właśnie heavymetalowy

sposób śpiewania Lowe.

Choć są na płycie także kawałki

bliższe muzycznie heavymetalowi,

ale wokalnie ubrane w typowe dla

Solitude Aeternus snujące się,

narracyjne wokale Lowe'a - słychać

je w "Pieces of Mine" czy "Beacon

the Light". Ta koncepcja na Tyrant

wyszła Gregowi May'owi na

dobre, bo płyta naprawdę dobrze

brzmi. Docenią to zwłaszcza ci,

którzy lubią muzykę Tyrant, ale

nigdy nie byli fanami brzmienia tej

amerykańskiej ekipy. (4,5)

Tzimani - Tzimani

2020 Bonita Steel /Diabolic Might

Strati

Dobrze, że metalowy duch w amerykańskim

narodzie nie ginie. Bracia

Vazquez: perkusista Sebastian

i odpowiadający za całą resztę

Eddie, hołdują starej szkole metalu

z przełomu lat 70. i 80. "Tzimani"

to reedycja ich minialbumu

sprzed dwóch lat, z nowymi utworami

i bonusami, w tym coverami.

Materiał podstawowy to sześć szybkich,

ostrych i melodyjnych utworów,

potwierdzających, że chłopaki

uwielbiają Judas Priest, Iron Maiden

czy Riot. Dobra robota gitarowe,

zadziorne, wysokie wokale -

jest konkret, jest moc. Singlowy

"Carry On", dostępny wcześniej na

kasetowej kompilacji, pokazuje, że

zespół idzie w jeszcze bardziej

archetypowo-korzennym kierunku

początków nurtu NWOBHM, co

brzmi nader stylowo i jeszcze bardziej

obiecująco. No i covery: w

100 % gitarowa, siarczysta wersja

"Night People" Dio oraz równie

udany "Doctor Rockter" W.A.S.P.

- Eddie Vazquez to bardzo sprawny,

uniwersalny wokalista. Trzy

ostatnie utwory to zawartość demo

2017; nowe wersje są na pewno

bardziej dopracowane, ale te surowsze

też mają swój urok, zresztą w

żadnym razie nie brzmią źle. (5)

Vandenberg - 2020

2020 Mascot

Wojciech Chamryk

Holenderski zespół hardrockowy

Vandenberg nazwany na cześć

gitarzysty Adriaana "Adje" van

Unscarred - Brutality 14

2014 Brutal

Unscarred to amerykański zespół

thrash metalowy, który działał w

Luizjanie w latach 1989-1995 bez

większych sukcesów. W tym czasie,

w 1994 wydali jedynie debiutancki

album, "Brutality Thru

Heaviness". Zdecydowanie za późno,

wtedy thrash to już przebrzmiała

pieśń. W 1995 roku próbowali

działać jeszcze pod szyldem

Atomic God, grając brutalniej, ale

oczywiście nic z tego nie wyszło.

Grunge rządziło niepodzielnie. W

2005 roku byli muzycy Unscarred,

gitarzysta, Mike Deranger

oraz drugi gitarzysta i wokalista

Vinnie Bullara postanowili reaktywować

formację. Wraz z nowymi

muzykami Shadow Dugasem

(bas) i Brianem Snellingiem (perkusja)

ponownie pochylili się nad

materiałem z "Brutality Thru

Heaviness", wprowadzili zmiany

w muzyce i tekstach a rezultat zarejestrowali

w studio. Nowe adaptacje

były dość poważne, przez co,

w zasadzie powstał nowy materiał,

dlatego albumowi nadali nowy

den Berga znanego również jako

Adrian Vandenberg, był aktywny

w latach 80-tych i wydał wówczas

trzy albumy studyjne: "Vandenberg"

(1982r.), "Heading for a

Storm" (1983r.), "Alibi" (1985r.).

Grupa milczała przez ostatnie 35

lat! W międzyczasie Adrian Vandenberg

współpracował m.in. z

Whitesnake, a także w 2013r.

uformował zespół Vandenberg's

MoonKings. 29 maja br. Vandenberg

powrócił z nowym albumem

zatytułowanym "2020" w

zupełnie nowym składzie. Ze "starej"

gwardii pozostał jedynie Adrian,

który do współpracy zaprosił

Ronalda Romero od 2015r. śpiewającego

w Rainbow Ritchiego

Blackmore'a oraz, tworzących sekcję

rytmiczną, basistę Randy'ego

van der Elsena (Tank) i perkusistę

Koena Herfsta (Bobby Kimball,

Epica, Doro). Ponadto pojawiają

się również specjalni goście - na basie

możemy usłyszeć Rudy'ego

Sarzo (Quiet Riot, Ozzy Osbourne,

Whitesnake, Dio, Blu Öyster

tytuł, "Brutality 14". Płytę wydali

własnym sumptem na drukowanym

CD-rze. Pod względem produkcji

jest nieźle a nawet dobrze.

Na pewno dużo lepiej niż na

wspomnianym debiucie, bowiem

jego słaba jakość, była główną

przyczyną ponownego opracowania

tego materiału. Muzycznie to

nawiązanie do czołówki amerykańskiego

thrash metalu z lat

osiemdziesiątych, ale największe

podobieństwo załogi z Luizjany

jest do starszych kolegów z Sacred

Reich. Przez cały czas słuchania

"Brutality 14" miałem wrażenie,

że trafiłem zagubiony krążek surferów

z Arizony. Każdy z dziesięciu

kawałków jest faktycznie dopracowany,

obdarzony ciekawym i ciężkim

riffem oraz niezłym tematem

przewodnim, także fani thrashu

nie będą nimi rozczarowani, ale z

drugiej strony nie ma w nich czegoś

porywającego. Po prostu bardzo

rzetelny i solidny thrash. (3,7)

Unscarred - Brutality Reborn

2019 Brutal

Pod koniec roku 2018 muzycy

Unscarred już z nowym bębniarzem,

niejakim Taskmasterem,

przystąpili do pracy nad kolejnym

studyjnym albumem. Efektem tego

wysiłku jest świeżutki krążek "Brutality

Reborn". Generalnie jest to

ten sam thrash co na "Brutality

14" ale jeszcze w lepszym wydaniu,

pod względem kompozycji, wykonania

i brzmienia. Ciągle w nim

Cult, Queensryche), a na perkusji

Briana Tichy'ego (Whitesnake,

Billy Idol, Foreigner, Ozzy Osbourne).

Producentem "2020" został

Bob Marlette (Black Sabbath,

Alice Cooper, Marilyn Manson,

Rob Zombie). Album, wbrew nazwie,

utrzymany jest w klimacie lat

70-tych i 80-tych, mocno inspirowany

twórczością Deep Purple z

okresu, gdy ich wokalistą był

David Coverdale, a także Whitesnake.

Słuchając "Shadows Of The

Night" od razu nasuwa nam się

skojarzenie z "Burn" Deep Purple,

natomiast riffy ze "Skyfall" przywodzą

na myśl utwór "Stormbringer"

Purpli. Zupełnie nietrafionym

pomysłem było odświeżenie "Burning

Heart" - hitu z pierwszej płyty

zespołu. Nowa wersja tak naprawdę

niczego nie wnosi, a wręcz

psuje to, co wcześniej było dobrze

zrobione. Ja zdecydowanie wolę

"Burnig Heart", gdzie możemy

usłyszeć Berta Heerinka. Najbardziej

przypadły mi do gustu

utwory: chwytliwy "Light Up The

Sky", który rzeczywiście jest przyjemnym

powiewem nowości, jak

również szybszy i mocniejszy "Freight

Train" ze świetnym gitarowym

solo. Pomimo, iż "2020" jest dość

przewidywalny i raczej mało oryginalny,

ponieważ stanowi swego

rodzaju mieszankę dźwięków

Deep Purple, Whitesnake i Rainbow,

to przyjemnie się go słucha i

sporo odniesień do Metalliki,

Anthraxa, Megadeth, Exodusa i

Sacred Reich. Jednak to lepsze

brzmienie pozwala też na pewne

skojarzenia z Panterą czy Exhorder.

Poszczególne kawałki oparte

są na miażdżących riffach, niezłych

głównych pomysłach oraz

mocarnej sekcji rytmicznej. Dodatkowo

ozdobione są wysmakowanymi

solami a przewodnikiem jest

wrzaskliwy i skandowany wokal.

Ogólnie są na tyle pomysłowe i

bezpośrednie, że potrafią przykuć

uwagę i utrzymać to skupienie

przez cały album. W rezultacie dało

to dość klasowy album. Także

jak ktoś nie ma dość tych wszystkich

niezłych i dobrych albumów

starych i młodych kapel thrashowych,

to może śmiało do nich dołożyć

również "Brutality Reborn".

Szkoda tylko, że nadal jest

to wydrukowany CD-r, dobrze byłoby

aby Unscarred trafił pod

skrzydła jakiejś solidnej wytwórni

wydawniczej. Tego im bardzo życzę.

(4)

\m/\m/

dobrze wpasowuje się w klasyczne

hard rockowe granie. (4)

Simona Dworska

Verbal Razors - By Thunder And

Lightning

2020 Deadlight Entertainment

O takich płytach mawiało się kiedyś:

krótko, konkretnie i na temat.

Verbal Razors udowadniają, że

crossover/thrash metal można również

grać na poziomie będąc mieszkańcem

Tours we Francji, niekoniecznie

Nowego Jorku. "By Thunder

And Lightning" to ich trzeci

album i faktycznie grzmocą na nim

bez litości. Od razu daje się zauważyć,

że poza klasykami siarczystego

grzania miały na nich wpływ

również punkowe zespoły, co słychać

nie tylko w aranżacjach, ale

też śpiewie Simona - to crossover

w najwcześniejszej, najbardziej surowej

postaci z wczesnych lat 80.

Surowo nie znaczy jednak na jedno

kopyto: sporo tu również melodii,

krótkich solówek, chwilowych

RECENZJE 221


zwolnień. Fakt, zespół najfajniej

wypada w tych krótkich, intensywnych

strzałach jak "Jump Into

Dead End" lub "Lazer", ale nie można

też nie docenić ich starań o

urozmaicenie tej wściekle intensywnej

całości (singlowy "We Are

Rats", "Water Drop"). Tylko bonusowy

"Alcohol" tak średnio im wyszedł,

mogli bardziej dopracować

to intro.... (4)

Victoria K - Essentia

2020 Rockshots

Wojciech Chamryk

"Essentia" to album, który miał

być solową płytą artystki kryjącej

się pod pseudonimem Viktoria K.

Jednak z czasem projekt rozwinął

się i aktualnie stanowi kompletną

formację. Muzycznie nawiązuje on

do dokonań Evanescence, Within

Temptation, Nightwish i Kamelot,

czyli do melodyjnego power

metalu z orkiestracjami i kobiecym

głosem. Generalnie na "Essentia"

jest melodyjnie, ambitnie oraz ciekawie.

Z całą pewnością muzycy

zostawili na niej serducho, zdrowie

i talent. Niestety dla mnie brzmi to

jak wiele innych zespołów z tej sceny.

Raptem może trzy fragmenciki

mnie jakoś ruszyły, orientalne motywy

w "Surreal" oraz znakomite,

bardzo subtelne orkiestracje w

"Shroud of Solitude" i "Humanity".

To za mało aby napisać coś dobrego

o całości. Tak jak wspomniałem

reszta, w większy lub mniejszy sposób,

przypominała mi to co słyszałem

w dziesiątkach innych kapel.

Nie pomaga nawet kreatywność

muzyków bowiem za blisko jest

pomysłów innych. Nie wyróżniają

się ani dynamiczne ani te bardziej

subtelne fragmenty. Tak samo jak

głos liderki Viktorii, który zlewa

się z innymi podobnymi wokalami.

No chyba, że ktoś kieruje się

urodą. Niczym nowym jest wspomaganie

głównego a la operowego

głosu, growlem, nawet wykonanym

przez inną kobietę (Sheri Vengeance).

No cóż, żaden element, który

miał być atutem, dla mnie nie jest

nim. Mojego podejścia do tego albumu

nie zmieniają również znakomite

brzmienia i produkcja. Po

prostu Viktoria K i ich duży debiut

"Essentia" trafiły na moje złe

dni. Zwolenników melodyjnych

brzmień z mieszanką symfoniki i

kobiecego wokalu niech nie zniechęca

moja opinia. Posłuchajcie

tego albumu, może w od różnieniu

mojej osoby wam się spodoba. (3)

\m/\m/

Wallop - Alps On Fire

2020 Pure Steel

Wallop powrócił do życia i wydał

kolejną płytę. Takiego ciągu zdarzeń

pewnie jeszcze parę lat temu

sami członkowie tej wesołej kapeli

się nie spodziewali. A jednak czasem

życie potrafi zaskoczyć. Większość

utworów z "Alps On Fire"

to nagrane na nowo kawałki z debiutanckiej

i do niedawna jedynej

w dyskografii Wallop płyty "Metallic

Alps". Rozumiem jednak ten

krok, gdyż tamta płyta nie jest obecnie

zbytnio dostępna, a myślę, że

sam zespół miał niezłą frajdę nagrywając

jeszcze raz te kawałki.

Jestem przekonany, że myślami cofnęli

się do czasów młodości i

momentu nagrywania swojego debiutu.

Jeżeli chodzi o zawartość

muzyczną, to Wallop gra muzykę

charakterystyczną dla ówczesnych

niemieckich zespołów heavymetalowych.

Melodyjną, ale nie pozbawioną

zadziorności. Kiczowatą,

ale dającą się słuchać bez zażenowania.

Grupę tą można spokojnie

postawić obok Stormwitch, Grave

Digger (perkusista Wallop, Stefan

Arnold później przez wiele lat

udzielał się w tym zespole) czy

Running Wild (co ciekawe taki

jest też tytuł otwierającego kawałka).

Czy znajdziemy tu jakieś

niespodzianki? A owszem. Weźmy

chociażby wstęp do kawałka "Metallic

Alps", który najpierw brzmi

bardzo jazzowo, potem przechodzi

(a jakże) w jodłowanie, po którym

nagle wchodzi ostry riff i dalej wiadomo

co. Inną ciekawostką jest

cover grupy Raven pod tytułem

"Crash, Bang, Wallop", od którego

to zespół zaczerpnął swoją nazwę.

Cóż, jeśli jakiś laik zapyta Was jak

powinien brzmieć prawdziwy "ejtisowy"

niemiecki heavy, możecie

mu z czystym sumieniem jako

przykład włączyć "Alps On Fire"

(4).

Bartek Kuczak

Warbringer - Weapons Of Tomorrow

2020 Napalm

Trzeba przyznać, że thrasherzy z

Warbringer tytułem swej szóstej

płyty idealnie trafili w sytuacje na

świecie, która miała miejsce w

momencie premiery tego krążka.

Nie muszę chyba tłumaczyć, że

broń biologiczna, w tym rozmaite

wirusy, jest nazywana bronią przyszłości.

Czyżby skurczybyki miały

jakąś moc do przewidywania

przyszłości i wiedzieli w jakich

okolicznościach się ten album ukaże?

No dobra, nie odlatujmy za

bardzo od rzeczywistości, skupmy

się na zawartości "Weapons Of

Tomorrow". A jest na czym, mimo

iż Warbringer zdaje się być zespołem

tak mocno zakorzenionym w

swoim stylu i swojej niszy, że raczej

nikt specjalnie od niego eksperymentów

nie oczekuje. Powiem

nawet więcej. Śmiem twierdzić, że

gdyby chłopaki jakimś cudem się

na takie eksperymenty odważyli,

byłoby to w środowisku postrzegane

jako zdrada, a sami główni

zainteresowani zostaliby odarci z

czci i wiary przez swoich własnych

fanów. Zatem po nowym krążku

Warbringer możemy spodziewać

się mówiąc kolokwialnie młócki i

konkretnego pierdolnięcia. Sugeruje

to już otwierający album znany z

singla "Firepower Burns". No możez

tą młócką od początku do końca

trochę przesadziłem, bo dostajemy

też tu coś na kształt thrashowej

ballady, mianowicie "Defiance Of

Fate". Myślę, że Metallica mogłaby

to swego czasu nagrać na swoją

modłę i mogłoby to brzmieć naprawdę

interesująco. Na "Weapons

Of Tomorrow" słychać jednak też

inne inspiracje. Posłuchajcie sobie

riffu "Heart Of Darkness" i powiedzcie,

że nie macie skojarzeń z

black metalem, a konkretnie twórczością

Immortal. Z black metalem

(tyle, że bardziej z Darkthrone)

kojarzy mi się także kawałek "Notre

Dame (King Of Fools)". Mimo

wszystko nawet w tych utworach,

pomimo tego co napisałem nie da

się zapomnieć, że mamy do czynienia

z zespołem thrashowym. I

chwała im za to. Życzyłbym sobie

więcej takich krążków. (5)

Bartek Kuczak

War Thrones - Conflict In Creation

2018 MVD

Dawno, bo w 2003 roku mieliśmy

okazje przesłuchać płytę gitarzysty

Ricka Renstroma "Until the

Bitter End". Muzyka i styl grania

Ricka oparty w był o to, co robił

Yngwie Malmsteen. Nie byłoby w

tym niczego nienaturalnego, gdyby

nie okazało się, że Mr. Renstrom

był człowiekiem chromym z niewykształconymi

rękoma i dłońmi.

Jego kalectwo nie było dla niego

przeszkodą w opanowaniu instrumentu

w stopniu mistrzowskim.

Niemniej Rick nie postawił na solową

działalność, zdecydowanie

wolał pracować zespołowo. Próbował

z Leash Law i w kapeli Roba

Rocka oraz w kilku innych. Niestety

z żadną z nich, jak do tej pory,

nie udało mu się zaistnieć na

dłużej. Trochę to dziwne, bo sam

Rick gra na gitarze wyśmienicie, a

grupy, z którymi grał raczej słabymi

nie były. Bardzo fajna jest też

płyta "Conflict In Creation" kapeli

War Thrones. Na albumie

znalazło się aż dwanaście kompozycji,

czyli ponad pięćdziesiąt minut

mocnego, motorycznego, mrocznego,

klasycznego heavy metalu

z domieszką amerykańskiego power

metalu oraz neoklasyki. Większość

kompozycja utrzymana jest

w średnich tempach, choć muzycy

potrafią przyśpieszyć (rozpędzony

"Aftermath") czy też zwolnić

(rozpoczynający, walcowaty "Ascending").

Są to udane, znakomicie

zaaranżowane, różnorodne, ciekawe

i melodyjne utwory, które mogą

sprostać wymaganiom fanów takiego

grania. Muzycy War Thrones

potrafili wykreować też potencjalne

przeboje, mowa tu o niezłym

"Damnation" czy łatwo wpadającym

w ucho "Creation". Oprócz

niezgorszego repertuaru album

charakteryzuje się niczego sobie

grą muzyków. O Renstromie już

coś nie coś wiemy, jedynie dodam,

że do świetnych riffów i wysmakowanych

popisów solowych na

plus trzeba mu zaliczyć, że nie wybiega

przed szereg, a jego udział w

kapeli jest bardziej niż wywarzony.

Wyśmienicie pracuje na tym krążku

sekcja rytmiczna, bardzo pomysłowa,

potrafiąca zaistnieć indywidualnie

(szczególnie bas) i wyśmienicie

brzmiąca. Od czasu do

czasu przemknie gdzieś pasaż klawiszy,

ale to instrument ledwie słyszalny

i jedynie uzupełniający.

Nad instrumentami panuje głos

niejakiego Wade Blacka, znakomi-tego

wokalisty, który współpracował

z wieloma artystami i formacjami.

Zresztą Wade już parę razy

współpracował z Rickiem, chociażby

we wspomnianym Leash

Law. Cały album brzmi klasycznie

choć z wyraźną nutą współczesności.

Daje to obraz naprawdę udanej

płyty. Jednak obawiam się, że podzieli

ona losy innych ekip, w których

brał udział Rick Renstrom.

Obym, się mylił, bo udało się zebrać

utalentowanych muzyków,

którzy ewidentnie wspólnie potrafią

wykreować kawał wyśmienitej

muzy. Na pewno ucieszę się następcą

"Conflict In Creation".

(4,7)

\m/\m/

Winter Owl - Cursed Sanctuary

2019 Self-Released

Winter Owl to projekt włoskiego

multiinstrumentalisty Luigi Iamundo.

"Cursed Sanctuary" powstawało

w latach 2016 - 2017, a

222

RECENZJE


jego premierę planowano na rok

2018, by w końcu światło dzienne

ujrzało na początku roku 2019.

Muzyka, która znalazła się na tej

EPce to mieszanka muzyki progresywnej,

rockowej i metalowej, melodyjnego

power metalu oraz znacznych

elementów znanych z solowych

produkcji gitarzystów wirtuozów.

Te pięć kawałków ogólnie

zawierają niezłe pomysły, które

zgrabnie koegzystują obok siebie i

dość płynnie przechodzą jeden w

drugi. W sumie przypomina to

mieszankę wpływów Ayreon,

Symphony X oraz Dream Theater

z wpadającymi w ucho melodiami.

Niemniej niekiedy sprawiają

wrażenie nie do końca dopracowanych.

Szczególnie słychać to w

kwestii brzmień. Najbardziej jeśli

chodzi o klawisze, które czasami

traktują nas soundem od czapy.

Generalnie czuć, że materiał powstał

w domowym studio i, że Luigi

nie do końca ogarniał kwestie produkcji,

czy to z braku wiedzy o

nagrywaniu czy też z braku odpowiedniego

osprzętowania. Coś w

tym wypadku nie zadziałało. Pan

Luigi Iamundo zagrał na wszystkich

instrumentach, na tyle sprawnie,

że nie odnosi się wrażenia, iż

gra to jeden człowiek. Wspomaga

go jedynie wokalista Marco Vantini,

z resztą całkiem niezły śpiewak.

Jedynie w ostatnim utworze

oddaje on pole uroczym paniom

Alice Benedetti i Valentina Boscaini.

"Cursed Sanctuary" jest

niezłe, a raczej bardzo solidne,

gdyby nie kwestie brzmień i produkcji,

być może zrobiłoby lepsze

wrażenie. W tej chwili jest na prawdę

bardzo wiele dobrych progresywnych

propozycji, więc panu

Iamundo będzie ciężko wybić się z

tą płytą. Czas pokazać się z czymś

nowym i lepszym. (3)

\m/\m/

Wishbone Ash - Coat Of Arms

2020 Steamhammer/SPV

Ponad 50 lat na scenie - coś takiego

zdarza się nielicznym, tym

bardziej, że Wishbone Ash nie

zanotowali w tym czasie żadnej

przerwy, regularnie wydając kolejne

albumy. Nie ma co ukrywać, że

już od wczesnych lat 80. różnie

było z ich poziomem, ale nikt o

zdrowych zmysłach nie zakwestionuje

faktu, że cztery pierwsze z

początku lat 70. i podwójny "Live

Dates" to niezaprzeczalna klasyka

rocka. Trwają co prawda dyskusje

czy to rock progresywny, hard

rock, a może jeszcze coś innego, ale

takie teoretyczne rozważania wydają

mi się pozbawione większego

sensu - lepiej włączyć "Pilgrimage",

"Argus" albo "There's The

Rub", z tak uwielbianym u nas

utworem "Persephone". Niestety, na

premierowym "Coat Of Arms" o

takim poziomie nie ma mowy, trudno

tu też szukać utworów, które

za 40-50 lat wciąż będą wzbudzać

emocje fanów rocka. Album jest

jednak solidny i na pewno ucieszy

zwolenników zespołu. Niezły opener

"We Stand As One" od razu

pokazuje, że Andy Powell, jedyny

członek oryginalnego składu Ash,

jest w wokalnej formie, a co do gry

wiadomo - wymiata. Zwłaszcza w

przepięknym, typowym dla stylu

grupy "It's Only You I See", z

unisonami gitar, charakterystycznym

klimatem i dostojeństwem,

ale chyba z niepotrzebie wyciszoną

solówką. Śliczny jest również balladowy

"Empty Man" z akustycznym

solem czy "Floreana", kolejna

ballada, ale z organowym tłem,

zresztą w tej dziedzinie zespół od

zawsze był mistrzem. Są też akcenty

bluesowe w utworze tytułowym,

a "Too Cool For AC" jest już

bardziej dynamiczny, hardrockowy.

Są też niestety wypełniacze:

nijaki "Back In The Day" oraz "Personal

Halloween", popowo/funkowy

numer z dęciakami, ale jako całość

"Coat Of Arms" trzyma poziom.

(4)

Wolftooth - Valhalla

2020 Ripple Music

Wojciech Chamryk

Okładka z wojownikiem w estetyce

szlachetnych ilustracji do powieści

Howarda, jednoznaczny tytuł i

pierwsze zasłyszane riffy. Tyle mi

wystarczyło, żeby napalić się na

Wolftooth. Na płytę, która z pewnością

będzie potężnym epic

metalowym uderzeniem nawiązującym

do Visigoth i Manowar.

Oczekiwania spełzły na panewce,

gdy posłuchałam nieco więcej.

Wolftooth to zespół, który zdecydował

się na epic metalowy anturaż,

choć bazuje na silnym doom i

stonerowym korzeniu. Odmienność

potęguje fakt, że śpiew Chrisa

uderza w tony Ozzy'ego Osbourna.

Onieśmielona takim zaskoczeniem

słuchałam dalej, zrobiłam

wywiad i wyszło, na to, że

moje pierwotne oczekiwania rzeczywiście

były zupełnie nietrafione.

I Wasze pewnie też będą. Sami

muzycy zdają sobie sprawę, że w

ich muzycznej estetyce mitologiczna

tematyka nie jest chlebem powszednim,

więc na tym mogą

śmiało zasadzić swoją oryginalność.

Zwłaszcza że pod mityczną

przykrywką czeka na Was garść

kawałków o mocy i odwadze - zarówno

tej z minionych wieków, jak

i tej codziennej, która przydaje się

do pokonywania zwykłych słabości

(takim numerem łączącym obie

tematyki jest choćby "Scylla &

Charybdis"). Choć z pewnością

znajdziecie na "Valhalli" znajomo

brzmiące riffy kojarzące się z Visigoth

i Grand Magus, będą one

ubrane w inną, bardziej doom stonerową.

To wrażenie potęguje fakt,

że brzmienie płyty, choć mocne i

soczyste, nie jest typową heavymetalową

produkcją. Jest to jednak na

tyle solidna i profesjonalna robota,

że słuchanie "Valhalli" naprawdę

sprawia przyjemność. (4)

Xenos - Filthgrinder

2020 Club Inferno Entertainment

Strati

Ten włoski zespół równie dobrze

mógłby nosić nazwę Xeros, bo

thrash w jego wykonaniu nie ma w

sobie niczego własnego. Aż dziwne,

że doświadczonych przecież

muzyków nie stać na nic lepszego

niż zżynanie, bo inaczej tego

określić nie można, od Slayera czy

Megadeth (nawiasem mówiąc ich

wersja "Peace Sells" to najsłabszy

numer na tej debiutanckiej płycie,

klasyczny przykład akcji pod tytułem

"jak zamordować znany numer").

Oczywiście jeśli komuś nie

przeszkadzają takie "drobiazgi", to

znajdzie na "Filthgrinder" sporo

nieźle wykonanej muzyki, w dodatku

zaśpiewanej przez Ignazio

Nicastro tak, jaby nazywał się

Tom Araya. Już jednak fakt, że

najciekawszy na "Filthgrinder" jest

"Of Magma And War" z gościnnym

udziałem Simona Cobba z

Anihilated jest nader dobitnym

potwierdzeniem tego, że oryginalność

to podstawa, bo Amerykanin

wychodzi z tej wokalnej konfrontacji

niczym prawdziwy mistrz.

Ciekawostką jest też "Birth Of A

Tyrant" z solówką Mantasa, ale to

tylko dodatki, gdy cała reszta jest

po prostu przeciętna. (2)

Wojciech Chamryk

Zatyr - Ornament Of Proposition

2020 Dying Victims

W ubiegłym roku opublikowali

"Ornament Of Proposition" w

sieci, ale zbyt dobry był to materiał,

by trafić do nielicznych zainteresowanych

i pozostać tylko na

Bandcampie zespołu. Szybko położyła

więc na nim ręce firma Dying

Victims Productions, specjalizująca

się ostatnio w krótszych wydawnictwach

młodych, perspektywicznych

grup. Zatyr pasuje do jej

katalogu, bowiem młodzi Szwedzi

grają heavy starej szkoły, żywcem

przeniesiony w nasze czasy z początku

lat 80. Fakt, czasem słychać,

że wykonują go muzycy

ukształtowani współcześnie, znający

choćby black metal drugiej fali -

stąd blasty w "Forbidden Rites", ale

już cała reszta mogłaby spokojnie

trafić na którąś z płyt Venom,

Mercyful Fate czy MLP "Evil's

Message" duńskiego Evil. "Fire

Prophecy" jest jeszcze bardziej archetypowy:

to taki mocniejszy Venom

z wrzaskliwo-skrzekliwym

wokalem Seta, ale też sporą dozą

melodii, do tego zwieńczony unisonem.

"I Hear Her Calling" jest

ciut lżejszy, ale i zarazem całkiem

mroczny, a dopełniający całość,

najnowszy "Heart And Vision" kojarzy

mi się z Accept, tak więc z

kolejnym, nader zacnym wzorem.

Wyszedł im ten MLP, warto więc

podtrzymać dobre wrażenie debiutanckim

albumem - oby jak najszybciej.

(4,5)

Wojciech Chamryk

RECENZJE 223


Crystal Eyes - World Of Black

And Silver

1999 Heavy Fidelity

Crystal Eyes przed debiutem istnieli

około siedmiu lat i nagrali

cztery dema. Zanim światło dzienne

ujrzał ich debiutancki krążek

"World Of Black And Silver",

Hammerfall był już po wydaniu

dwóch albumów. Co moim

zdaniem otworzyło drogę do oficjalnej

sceny wielu młodym kapelom,

grającym w starym stylu,

melodyjny heavy lub power metal.

Ogólnie dzięki nim nastąpiła

rewolta i stare, tradycyjne granie

heavy metalu wróciło do łask.

Skorzystali z tego właśnie Szwedzi

z Crystal Eyes. Cały album

muzycznie to nawiązanie do dokonań

Running Wild, Helloween

oraz Gamma Ray. Oprócz

tego sporo jest odnośników do

klasyki, czyli do tego, co grało

Iron Maiden, Judas Priest czy

Accept. W każdym razie ekipa

dowodzona przez Mikaela Dahla

przygotowała ją w sposób jeszcze

bardziej melodyjny. Przypomina

to debiutancki album

Freedom Call, wydany w tym

samym czasie, który nawiązywał

do ekipy Kaia Hansena, Gamma

Ray ale właśnie w stylu zdecydowanie

bardziej melodyjnym.

Niemniej w odróżnieniu do wymienionych

kolegów, Crystal

Eyes został wierny raz obranej

estetyce i nie poszedł w bardziej

komercyjne rejony. Większość

kompozycji na "World Of Black

And Silver" jest bardzo szybka i

charakteryzuje się, wyśmienitymi

szarżami dość mocnych rytmicznych

gitar. Partie solowe też

są solidne. Niemniej każdy kawałek

ma swój temat i melodię

przewodnią, bardzo śpiewną i

mocno podkreśloną ale podaną

na modę hymnicznych heavy

metalowych refrenów, podobnych

do tych, które wymyślał

Rock'n'Rolf. Muzycy Crystal

Eyes potrafią też lekko zwolnić,

czy też stworzyć klimat. Dla

przykładu znacznie zwalniają w

"Victims of the Frozen Hate",

który również ma klimat i dość

mocny epicki rys. Owe epickie

elementy pojawiają się również w

innych utworach chociażby w

"The Power Behind the Throne" i

"World of Black and Silver". Ten

ostatni jest oparty na gitarach

akustycznych i klimacie nadawanym

przez klawisze. Owszem

syntezatory są wykorzystywane

przez Mikaela ale są bardzo

rzadko słyszane i stanowią jedynie

aranżacyjny ozdobnik. W

utworze tytułowym wykorzystano

je w maksymalny sposób ale

nie wyszły poza muzyczny podkład.

Po prostu w muzyce Crystal

Eyes rządzą gitary. Nie

wspominałem jeszcze o sekcji

rytmicznej i o wokalu. Pierwsza,

daje pole do popisu wspomnianym

gitarowym tyradom i solówkom,

melodyjnym refrenom i

śpiewnemu wokalowi. Mikael

Dahl ma specyficzny głos niemniej

bardzo swobodnie prześlizguje

się po mknących melodiach.

Sporo jest w nim wpływów

Kaia Hansena i Rock'n'

Rolfa. Aczkolwiek potrafi zakrzyknąć

wrzaskliwie i wysoko, a

także wykreować odpowiednią

atmosferę, tak jak w wymienionym

już tytułowym "World of

Black and Silver", który w pewnym

momencie przywołał na

myśl Kinga Dimoinda. Mikael

Dahl nie lubi tego porównania,

ale w tym wypadku jest coś na

rzeczy. Niestety, a może i stety,

tematycznie kompozycje oparte

są na opowiadaniach fantazy, co

też jest charakterystyczne dla

melodyjnego power metalu.

Przez lata Crystal Eyes traktowałem

właśnie jako przedstawiciela

tego nurtu. Teraz jednak

myślę, że powinni stać w szeregu

z Running Wild, Helloween,

Gamma Ray czy Blind Guardian.

No, może ciut za nimi. No,

może jeszcze trochę dalej... Z

całą pewnością jest to melodyjna

power metalowa grupa ale bazująca

na ciężkich i rozbrykanych

gitarach. Nie powiem, był to bardzo

miły powrót do przeszłości i

myślę, że warto pamiętać o tej

ekipie ze Szwecji, a na pewno o

ich debiucie "World of Black

and Silver". (4,5)

Crystal Eyes - In Silence They

March

2000 Heavy Fidelity

Mikael Dahl idzie za ciosem, po

roku na rynku pojawia się krążek

"In Silence They March". Jak

już wspomniałem ten zespół w

trakcie swej kariery z raz obranej

drogi nie zszedł, więc ciągle mamy

do czynienia z melodyjnym

europejskim power metalem ale

z jego wersją gitarową. Także

kompozycje rozbijają się między

inspiracjami od Running Wild

po przez Helloween i Gamma

Ray aż po Blind Guardian. Generalnie

utwory są szybkie ale

nie tak szybkie jak na debiucie.

Dzięki temu, więcej słyszymy

niuansów w melodiach oraz w

aranżacjach, a także w muzykę

wkrada się więcej klimatu. Z

rzadka do wywołania odpowiedniej

atmosfery Mikael wykorzystuje

gitary akustyczne. Najwięcej

jest ich w niespełna dwu minutowej

miniaturze "The Undead

King" i kilku atmosferycznych

kompozycjach zawartych w drugiej

części krążka. Niemniej

utwory na "In Silence They

March" nie są aż tak dobre jak

na debiucie. Zawsze im troszkę

brakuje. Jedynie "The Rising" i

"Knights Of Prey" dorównują klasie

songom ze wspomnianego co

albumu. Niemniej pojawiają się

dwie kompozycje w wolniejszych

tempach, z mocnymi epickimi i

klasycznymi sygnaturami, są to

"Witch Hunter" oraz "Somewhere

Over The Sun". Natomiast całość

płyty wieńczy równie klimatyczny

"Winternight", co ostatni

utwór na "World of Black and

Silver" (zresztą tytułowy). I

właśnie te wyróżniające się kompozycje

nadają charakterowi całej

płycie. Niestety zespołowi

przytrafiła się też wpadka, jest

nią dla mnie pieśń "In Silence

They March", której pod względem

muzycznym rozmył się styl

i charakter. Trochę to dziwne,

tym bardziej, że to tytułowy kawałek,

więc z pewnością każdy

na niego zwróci uwagę. Za to cały

czas mamy do czynienia, że

świetną rytmiczną współpracą

dwóch gitar, plus niezłe sola. Sekcja

pracuje na chwałę owych

wyczynów plus na podkład dla

śpiewnych linii melodyjnych. A

tu prym wiedzie śpiewny głos

Mikaela Dahla, który zawsze

stara się wyśpiewać porywający i

melodyjny hymn. Także "In Silence

They March" jest ciągle na

poziomie, choć leciutko jakościowo

odbiega od swojego pierwowzoru.

(3,7)

Crystal Eyes - Vengeance Descending

2003 Heavy Fidelity

Utarło się, że trzeci krążek w dyskografii

zespołu to płyta przełomowa.

Dla mnie na "Vengeance

Descending" żadnego przełamania

nie zauważyłem, za to mogłem

usłyszeć ponad godzinę

bardzo solidnego melodyjnego

power metalowego grania. Album

otwierają trzy kompozycje,

które wzorem z poprzedniej płyty

są trochę wolniejsze, a przy

okazji słyszymy w nich więcej

elementów tradycyjnego heavy

metalu. Ogólnie brzmią bardziej

klasowo i chyba przeważają w

nich inspiracje Gamma Ray.

Czwarty w kolejności "Mr. Failure"

jest równie szybki i w miarę

dobry co te z debiutu. Oprócz

tempa wyróżnia się typową melodią,

która zachęca do wspólnego

śpiewania. Kolejnym podobnym

utworem jest "The Wizard's

Apprentice", choć jego struktura

posiada też wolniejsze fragmenty,

to jednak to co go wyróżnia,

to wokal zaśpiewany tym razem

przez Daniela Heimana. Nie

ma co dywagować, jest to wzorcowa

współpraca, która przyniosła

dobre efekty. Mimo tych

szybszych kawałów, pozostały

utwory utrzymane są w wolniejszej

formie, choć oczywiście

muzycy wykorzystują też i zwolnienia

i przyspieszenia. Za to

głównie przemawiają do nas wyraźnymi

akcentami heavy metalowymi.

I chyba to jest sednem

całego "Vengeance Descending",

a jego zwieńczeniem jest

praktycznie tradycyjnie heavy

metalowy, przebojowy i hymniczny

"Metal Crusade". Każdy z

poprzednich krążków kończył

specyficzny kawałek, głównie ze

względu na jego klimat. Tym razem

zespół postanowił zakończyć

potężną i wolną kompozycją

wręcz o balladowym charakterze

"Oblivion In The Visionary

World". Oczywiście w głównej

roli jest też gitara akustyczna.

Wykonanie tej płyty jest niewątpliwie

wzorowe i utrzymane w

konwencji. Jak zawsze zwraca

uwagę praca gitar, ta zespołowa i

indywidualna. Sekcja równie

wzorcowa choć wydaje się, że

jakby bas lekko próbuje swawolić

indywidualnie, wymykając się

czasami z narzuconej mu roli.

Ogółem "Vengeance Descending"

to bardzo solidny album. Jeszcze

jedna uwaga. Mimo, że odnośniki

w dokonaniach Crystal Eyes

są czytelne to po raz pierwszy

można napisać, że kapela na tyle

okrzepła, że ta muzyka i ogólnie

jej przekaz jest naprawdę tylko

ich. I może to ten przełom, o

którym wspominałem na początku.

(4)

Crystal Eyes - Confessions Of

The Maker

2005 Heavy Fidelity

Na poprzednim albumie swoje

224

RECENZJE


miejsce znalazł kawałek "The

Wizard's Apprentice". Śpiewał na

nim Daniel Heiman. Ogólnie

współpraca była udana i być może

z tego powodu Mikael Dahl

postanowił zaprosić Daniela do

zespołu na stałe. Wspomniany

utwór był tym szybszym oraz z

pewnymi zwolnieniami ale za to

troszkę bardziej melodyjny. Na

"Confessions Of The Maker"

kompozycje mają też ciut więcej

melodii ale wzorcem ostatnich

albumów muzyka jest wolniejsza

i bardziej urozmaicona. Co nie

znaczy, że zupełnie pozbyto się

szybszych fragmentów. I jeszcze

jedna rzecz, utwory są bardziej

skondensowane czyli krótsze w

porównaniu z tymi z poprzednich

tytułów Crystal Eyes. Słowem

tym razem fani z łatwością

powinni przyswoić "Confessions

Of The Maker". Jednak

coś nie poszło tak jak trzeba.

Przede wszystkim bardzo słabo

wypadł Heiman. Ogólnie to znakomity

wokalista ale na tej płycie

nie sprawdził się. Śpiewa on

bez przekonania i pasji. Być może,

jak plotki niosą, linie wokale

ułożył Dahl i to zaważyło, że

Heineman tak słabo wypadł.

Niemniej jakby go nie tłumaczyć

trudno wyjaśnić jego brak zaangażowania.

Przynajmniej tak jego

głos dla mnie brzmi na tej

płycie. To nie jedyna wpadka na

tym wydawnictwie. Generalnie

słabo wypadają tu wszystkie

kompozycje, choć nie można odmówić

Mikaelowi Dahlowi entuzjazmu.

Wytoczył wszystko co

miał w swoim arsenale, ale mimo

wszystko nic z tego nie wypaliło.

Niestety nie pomogło dobre wykonanie.

Po prostu nic w pomyśle

na "Confessions Of The Maker"

nie zadziałało. No może poza

kawałkiem "White Wolves",

który wywołał u mnie jakąś reakcję.

Resztę płyty słuchałem raczej

bez zainteresowania. Słowem

bardzo przeciętnie to wypadło.

(3)

Crystal Eyes - Dead City

Dreaming

2006 Heavy Fidelity

Nie wyszło z Danielem Heimanem

to Mikael Dahl dogadał się

z Sorenem "Nico" Adamsenem.

Mikael ma charakterystyczny

głos ale bardzo trudny do ulokowania

go wśród innych wokalistów.

Za to śpiewa już w znany

sposób, bo kojarzący się z tym co

robił Rock'n'Rolf, Kai Hansen

oraz Ralf Scheepers. Natomiast

Niko ma znacznie mocniejszy i

bardziej wyrazistszy głos. Dzięki

czemu bardzo dobrze sprawdził

się w muzyce, która znalazła się

na "Dead City Dreaming". Przede

wszystkim dodał muzyce i

melodiom klasy. Ogólnie muzyka

jakby zeszlachetniała. Wzorem

wcześniejszych dokonań

utrzymała trochę wolniejsze

tempo, co nie znaczy, że kapela

zrezygnowała w ogóle ze szybszych

temp. Niemniej w wypadku

tego albumu muzyka wyróżnia

się słyszalnymi inspiracjami

tradycyjnym heavy metalem. Jest

też kilka odniesień do hard

rocka. W sumie zachowuje swoją

melodyjność ale także zaznacza

swoją moc i ostrość. Przez co

Crystal Eyes jeszcze bardziej

zbliża się do niemieckich kapel

typu Running Wild, Helloween

i Gamma Ray. Świetnie

"gadają" na tym krążku gitary,

które potrafią też wysmażyć niezłe

solo. Mikael jak zawsze chętnie

korzysta też z gitar akustycznych,

choć w wywarzony sposób.

Po prostu lubi dobrze zaaranżować

swoją muzykę. Sekcja

jak zawsze służy gitarom i wokalowi

do podkreślania ich walorów.

Po prostu Mikaelowi i kolegom

wyszedł dobry i solidny album,

a każda jego kompozycja

ma swoje miejsce i jest równie

dobra co pozostałe.(4)

\m/\m/

Bitches Sin - Predator

2016 Dissonance

Domowa izolacja sprzyja częstszemu

sięganiu po muzykę. Jak wiadomo

to właśnie muzyka łagodzi

obyczaje. Także może dzięki dźwiękom

to całe światowe zamieszanie

troszkę szybciej się skończy.

Niesiony więc takim pozytywnym

przeświadczeniem spędziłem paręnaście

dobrych chwil z reedycją

debiutu Bitches Sin - "Predator".

Wydany przez niezawodne Dissonance

Productions zawiera oryginalny

zestaw utworów i na szczęście

nikogo nie kusiło, żeby grzebać

przy okładce. Pierwotnie album

został przedstawiony światu w

1982 roku a sama grupa zaliczała

się do nurtu NWOBHM. Dziś w

sumie może być traktowana w kontekście

ciekawostki, bo "Predator"

to po prostu jedna z tych przyjemnych

i niekoniecznie rzucających

na kolana płyt. Materiał, który trafił

do publikacji oscyluje według jasno

sprecyzowanego klimatu.

Kompozycje zanurzone są dość

głęboko w dość melodyjnym sosie.

Takie klasyczne, można powiedzieć,

brytyjskie podejście do grania

heavy metalu. No bo mamy tutaj

wpadające w ucho piosenki (jak

choćby u Praying Mantis) czy też

melodyjne, ale zagrane z pazurem

utwory (niczym Diamond Head).

Początek płyty może trochę zbić z

tropu, bo zaserwowany jest nam

taki niby-blues. Szczerze, to "Predator"

rozkręca się gdzieś od trzeciego-czwartego

numeru. Tak jak

pisałem wcześniej, ten krążek to

całkiem przyjemne pół godziny

muzyki. Naturalnie nie jest to jakieś

wiekopomne dzieło, ale znam

sporo gorszych pozycji. Możliwe,

że "Predator", dzięki swojej melodyjności,

nie będzie ulubionym

krążkiem spragnionych szybkich i

motorycznych dźwięków fanów

heavy metalu, ale każdy, kto choć

trochę lubi specyficzne, brytyjskie

granie z początku lat 80. powinien

przynajmniej się z tym materiałem

zapoznać.

Adam Widełka

Dark Arena - Alien Factor

2020/2006 Pure Steel

Co prawda powyżej widnieje rok

jak najbardziej bieżący, ale "Alien

Factor" to album sprzed kilkunastu

lat, który dopiero teraz doczekał

się pierwszej, oficjalnej edycji. W

roku 2006 zespół wydał go samodzielnie

i w niewielkim nakładzie,

ale materiał zniósł próbę czasu.

Może poza brzmieniem: cyfrowym,

dziwnie zduszonym, wyraźnie

niskobudżetowym. Muzycznie

jest jednak naprawdę zacnie, bo

Dark Arena, zespół pechowy, po

licznych perturbacjach, tragediach

i zmianach składu, grać potrafi. Jednak

startując w pierwszej połowie

lat 90. wybrali sobie nieszczególnie

modną stylistykę, progresywny metal

z powerowymi i thrashowymi

naleciałościami, nie mając wtedy

szans na cokolwiek - szerzej wydawniczo

zaistnieli więc dopiero po

kilkunastu latach, wypuszczając

samodzielnie cztery albumy, w tym

kompilację. Otwiera tę serię "Alien

Factor" z roku 2006, materiał dynamiczny,

urozmaicony i na pewno

mający w sobie to coś - teraz

brzmi klasycznie, wręcz ponadczasowo,

wtedy przeszedł bez echa,

poza amerykańskim podziemiem

lokalnej sceny w Ohio. Tymczasem

chłopaki i grająca na klawiszach

Rhiannon Wisniewski nie są

wcale gorsi od takich Fates Warning

czy Lethal, a świetny wokalista

Juan Ricardo sprawia, że można

też porównać Dark Arena do

jego macierzystego Ritual, poruszającego

się przecież w podobnych

rejonach muzycznych. Dlatego

"Alien Factor" jest na pewno

płytą wartą uwagi, chociaż nie można

jej też w żadnym razie zakwalifikować

do muzycznych obajawień.

Wojciech Chamryk

Faust - Sen, Król Moru i Perła

2020 Narcoleptica Productions

Prawdopodobnie gdy piszę te słowa

płytka ta nie jest już osiągalna.

Została wydana w bardzo małym

nakładzie i nie wiadomo czy ją ponownie

wznowią. Ci, co śledzą polską

scenę heavy i thrash z pewnością

znają nazwę Faust, a część zna

nawet zawartość ich albumów

"Misantropic Supremacy" (2004)

i zeszłorocznego "Wspólnota brudnych

sumień". Pierwszy był bardziej

heavy/thrashowy, drugi

thrash/death metalowy ale to nie

jedyne inspiracje wykorzystywane

przez muzyków tego zespołu. Ich

pochodzenie wyjaśniają właśnie

demo "Sen" (1998) oraz pierwszy

oficjalny album "Król Moru i Perła"

(2000), które znalazły swoje

RECENZJE 225


miejsce na dysku CD wydanym

przez małą niezależną wytwórnię

Narcoleptica. Demo "Sen" to trzy

utwory utrzymane w konwencji

melodyjnego death metalu z elementami

takiegoż black metalu.

Nie jest to moja bajka ale tak tę

muzykę odczytuję. Także wyjaśnia

się skąd wzięły się ozdobniki black

metalowe na wspominanych krążkach,

"Misantropic Supremacy" i

"Wspólnota brudnych sumień".

Demo jest także wskazówką, gdzie

zaczęła się fascynacja muzyków

death metalem. "Król Moru i Perła"

jest kontynuacją tego, co działo

się we "Śnie", ale muzycy rozpoczynają

już wędrówkę ku tradycyjnemu

heavy metalu ale także

dość znacznie zahaczają o neoklasykę,

melodyjny power metal, coś

co można nazwać gotycki metal, a

także thrash metal. Przez to "mieszanie"

wypada także wspomnieć o

wpływach progresywnego grania.

Czyli wszystko czego echa można

było znaleźć na późniejszych wydawnictwach

Fausta. Ciekawostką

jest brzmienie i produkcja obu wydawnictw.

Demo brzmi jak dobre

demo ale klasy ewidentnie mu brakuje.

Niemniej właśnie to brzmienie

wyraziściej podkreśla styl, w

którym poruszał się wtedy zespół.

Jednak wręcz namacalna jest chęć

uzyskania jak najlepszej jego wartości.

Natomiast jakością "Król

Moru i Perła" jestem zaskoczony.

Trochę różni się od tego, co dzisiaj

ogólnie obowiązuje, ale brzmi to

ciągle znakomicie. Co ogólnie daje

taki efekt, że tę część katowałem

aż do bólu. Nie tylko ze względu

na produkcje ale na muzykę, a w

szczególnie dla partii gitar. Niesamowita

robota. Te dwa przypomniane

tytuły uzupełniają utwory

bonusowe, instrumentalne wersje

kawałków "Smak Zemsty", "Mirror"

i "Horus Destroyers", zaś na koniec

wylądowały covery "Króla Moru" i

"MaddaS" w wykonaniu Intrate.

"Sen, Król Moru i Perła" to znakomite

uzupełnienie dyskografii

Fausta i każdy ich fan powinien ją

mieć.

Foghat - Family Joules

2020 Metalville

\m/\m/

Foghat to grupa pochodząca z Anglii,

dokładnie z Londynu, której

początki datowane są na rok 1971.

Znana była z tego, że z powodzeniem

użyła w swojej muzyce gitary

slide. Działalność fonograficzna

rozpoczęła się rok po sformowaniu

pierwszego składu. Niestety,

współcześnie jedynym, który z oryginalnego

składu został przy życiu

i w Foghat, to perkusista Roger

Earl. Reszty - w tym rozpoznawalnego

wokalisty i gitarzysty Dave'a

Peverett - już nie ma z nami od

dobrych kilkunastu lat. Jednak nie

jest tutaj miejsce do roztrząsania

dość obszernej historii tej brytyjskiej

grupy. Po bogaty zasób informacji

odsyłam chociażby do angielskiej

Wikipedii. Znaleźć można

tam sporo faktów i szeroko rozpisaną

dyskografię. Mnie natomiast

przypadła do zrecenzowania płyta,

która nosi numer czternaście i ukazała

się w 2003 roku. Mowa tutaj

o "Family Joules". Krążek ten był

pierwszym po reaktywacji po

śmierci wspomnianego założyciela

trzy lata wcześniej. Złożyło się

również tak, że Foghat nie był mi

zespołem znanym. Wcześniej nie

miałem przyjemności w jakikolwiek

sposób zgłębić się w ich dokonania.

Z taką czystą kartką więc

postanowiłem wcisnąć przycisk

"play". Dwanaście kompozycji jakie

trafiły na "Family Joules" to brzmiący

dość amerykańsko bluesrock.

Słychać w tych piosenkach

nawet trochę Roda Stewarda, a i

panowie pozwalają sobie momentami

pograć w klimacie AC/DC.

Utwory cechuje duża dawka melodii

i sympatycznie zaaranżowanych

wokali. Co ciekawe, mimo

prawie godziny materiału, album

nie nuży, choć nie jest to jakaś wybitnie

odkrywcza i intrygująca muzyka.

Zachęca jednak do wycieczki

w przeszłość i sprawdzenia poczynań

Foghat chociażby z lat 70.

Wtedy na pewno wyglądało to trochę

inaczej. Na "Family Joules"

słychać, że za Rogerem Earlem

przemawia doświadczenie, a towarzyszący

mu muzycy - Tony Stevens

(bas), Bryan Bassett (gitara)

i Charlie Huhn (wokal i gitara) -

zdecydowanie potrafią grać.

Gdzieś w połowie krążka pojawiają

się pierwsze ejsidisowskie rytmy.

Żwawe rockowe kawałki o australijskim

zabarwieniu traktowałem z

dystansem i wyrozumiałością. Nie

można porównywać ich do twórczości

braci Young, natomiast mają

w sobie dostatecznie dużo luzu,

żeby nie wypaść komicznie. Można

"Family Joules" stanowczo zaliczyć

do tych płyt, które mają

przynieść frajdę ze słuchania muzyki.

W dużej mierze grupa Foghat

wychodzi z tego zadania

obronną ręką, choć spod ich palców

nie płyną tutaj żadne rewolucyjne

dźwięki. Ot, po prostu bardzo

pozytywna dawka dobrze zagranego

i harmonicznie zaśpiewanego

rocka z domieszką bluesa.

Adam Widełka

Hellhammer - Apocalyptic Raids

2020 BMG/Sanctuary/Noise

W tym roku światło dzienne ujrzała

kolejna reedycja kultowego już

materiału Hellhammer "Apocalyptic

Raids" popełniona przez

BMG. Bez zmienionej szaty graficznej

i bez żadnych dodatkowych

utworów poza tymi, które już

wcześniej zostały przyklejone w

1990 roku przy okazji "Apocalyptic

Raids 1990 A.D.". Bardzo dobrze,

że nie kombinowano z tym

tytułem za mocno bo też zwyczajnie

nie ma to sensu. Ta mała płytka

szwajcarskiej legendy thrash/

black metalu po trzydziestu sześciu

latach nadal wywołuje ciarki na

plecach. Słuchanie "Apocalyptic

Raids" to jak chodzenie po spleśniałej

piwnicy bez latarki. Smród

zgnilizny, chropowatość ścian i

wszechobecny niepokój. Tom G.

Warrior, Martin E. Ain i Denial

Fiend z iście szatańską precyzją

nagrali kilka utworów, które ukształtowały

tak naprawdę późniejsze

oblicze ekstremalnego metalu. Sami

czerpiąc z klasyki stworzyli solidny

fundament dla, mającego dopiero

nadejść, norweskiego black

metalu. Ten mini album to oprócz

absolutnie bezbłędnego klimatu

jeszcze złowieszcze brzmienie podkreślające

walory kompozycji. Bo

na "Apocalyptic Raids" są właśnie

kompozycje. To nie jest prostacka

muzyka rodem z opętanej i opuszczonej

katedry popełniona przez

jakichś szaleńców. Hellhammer

tworzyli muzycy mający wizję i orientację

na przekaz. Wszystko było

przemyślane i na pewno nie można

powiedzieć, że zespół był dziurawy

jak szwajcarski ser. Mimo, że Hellhammer

nie nagrał nic więcej i na

jego zgliszczach niedługo powstał

niemniej znaczący Celtic Frost, to

właśnie te kilka utworów z 1984

roku nie bez kozery określa się

wpływowymi. To absolutnie ważny

materiał, nie tylko z punktu historycznego,

ale także dający do zrozumienia,

że śmiało może konkurować

z współcześnie nagranymi

krążkami. I nie jest na straconej

pozycji.

Adam Widełka

Helvetets Port - Exodus To Hell

2019/2009 High Roller

Lista zespołów, które nie zmienią

w sposób znaczący mojego życia

właśnie wydłużyła się o kolejną nazwę.

Złowieszczo brzmiąca Helvetets

Port znacząca tyle co "brama

piekła" kryje pod sobą szwedzki

twór powołany do życia w 2001 roku.

W zeszłym roku High Roller

Records przygotował reedycję ich

debiutanckiego materiału "Exodus

To Hell" wzbogaconą o singiel

"Metal Strike" oraz EP "Man

With The Chains". No i to są

właśnie takie piosenki, z którymi

nie wiadomo do końca co począć.

Brzmi to wszystko jakbyśmy obcowali

z legendą węgierskiego metalu,

na przykład Pokolgep, na co

składa się pewnie akcent śpiewającego

gitarzysty Tomasa Ericsona.

Z ciekawszych postaci wspierających

go w tym projekcie wymienić

warto śpiewającego basistę Phillipa

Svennefelta, który wcześniej

z powodzeniem naśladował Diamentowego

Króla w grupie Portrait.

Natomiast skupia się on tutaj

tylko na wspomaganiu, a po jego

możliwościach wokalnych nie ma

śladu. Helvetets Port to też zupełnie

inne podejście do heavy metalu.

Trochę bardziej "kwadratowe"

niż mięsiste. Cały czas ma się wrażenie,

że kawałki grane są dość

wolno z nieznacznymi przyspieszeniami

gitar. Bywają żwawsze fragmenty,

ale całościowo "Exodus To

Hell" nie należy do krążków mknących

na złamanie karku. Absolutnie

nie jest to zła płyta. Jednak po

tym jak się skończy, ciężko

przemóc się by włączyć ją raz jeszcze.

Nie ma w niej nic porywającego,

nic, po czym nasze serce zaczyna

bić jak zwariowane. Takie

rzeczy się czuje już od pierwszych

sekund krążka. Często pierwsze

wrażenie jest kluczowe. Dla mnie

Helvetets Port to przyzwoite granie

ale, niestety, nic ponadto. Proszę

się jednak nie zniechęcać -

wszakże może komuś akurat "Exo-

226

RECENZJE


dus To Hell" sprawi dużą radość.

Adam Widełka

Hydra - Hydra-Land Of Money-

Rock The World

2020 BGO

Hydra to amerykański zespół

rockowy, założony pod koniec lat

60. zeszłego wieku. Jego założycielami

byli muzycy Spencer Kirkpatrick

(gitara), Wayne Bruce

(wokal i gitara) oraz Steve Pace

(perkusja). Wszyscy trzej wcześniej

grali w różnych kapelach, a

także wspólnie tworzyli kilka formacji,

które były forpocztą dla Hydry.

Ostatecznie w 1971 roku

basistą grupy został Orville Davis.

Panowie nagrali trzy albumy "Hydra"

(1974), "Land of Money"

(1975) oraz "Rock the World"

(1977). Na krążkach znalazła się

muzyka, która określa się jako

southern rock. Generalnie to muzyka

rockowa w amerykańskim

odcieniu, czyli mieszanka bluesa,

country, folku, rocka i hard rocka.

Jednak mimo podobieństw do np.

Allman Brothers Band to zdecydowanie

bardziej Hydrze było bliżej

do Molly Hatchet czy Blackfoot.

Słuchając tych płyt jestem

zdziwiony, że wcześniej ich nie słyszałem.

Co prawda nie są tak dobrzy

jak dopiero co wymienione

formacje, ale nie wiele im ustępują.

Kawałki są bardziej niż zgrabne,

gra muzyków jest wyborna, z klimat

nie do podrobienia. Na debiutanckiej

płycie usłyszymy dęciaki

(np. "Glitter Queen"), dość charakterystyczne

dla ego stylu, w dodatku

świetnie zaaranżowane. Niemniej,

jak plotka niesie, ich ówczesny

producent po kryjomu zaangażował

kilku muzyków, którzy

dograli mu wspomniane trąbki.

Muzycy ponoć dowiedzieli się o

fakcie dopiero, gdy odsłuchali swoje

egzemplarze autorskie. Musi być

coś na rzeczy, bowiem na kolejnych

krążkach instrumentów dętych

już nie było. Tak czy siak

"Hydra" jawi się jako bardzo solidny

start. Jak dla mnie na "Land of

Money" następuje lekkie wahnięcie

formy. Choć nadal jest wiele

atutów, w tym duch rockowej muzy

lat 70. Najlepszy z całej trójki

albumów studyjnych wydaje się

ten ostatni, trzeci w kolejności

"Rock the World". Znalazły się na

nim konkretne kompozycje w mocnej

rockowej i hard rockowej

oprawie. A taki "Shame" to wręcz

hard rock w heavy metalowej oprawie.

Fani rocka lat 70. southern

rocka i hard rocka powinni znać

ten zespół, a ich ostatni album powinien

być w kolekcji każdego. Nie

jest to łatwe, gdyż płyty tej kapeli

są stosunkowo trudne do zdobycia.

Teraz będzie ciut łatwiej, bowiem

BGO Records wydała zbiór wszystkich

trzech wydawnictw na podwójnym

kompakcie. Z nieźle opisaną

historią Hydry w książeczce

tworzą takie małe kompendium o

formacji. Amerykanie mimo znakomitego

trzeciego albumu przetrwali

tylko do 1977 roku. W 2005

roku skrzyknęli się jedynie na dwa

koncerty. Z tego wydarzenia pozostała

pamiątka w postaci dysku

"Live After All These Years".

Ponoć muzycy snuli plany o nagraniu

kolejnego albumu. Niestety nic

z tego nie wyszło. Mimo wszystko

pozostawili nam sporo bardzo dobrej

muzy.

\m/\m/

Marquis De Sade - Somewhere

Up In The Mountains

2020 High Roller

W zasadzie kiedy dostaję materiał

do recenzji i widzę, że pochodzi on

od High Roller Records, to już

wiem, że będzie to ciekawych kilka

dni z czymś nowym i ekscytującym.

Wszakże wszystkich zespołów

świata nie znam i, cytując klasyka,

wciąż się uczę to z niekłamaną

chęcią odpaliłem pierwsze z

brzegu "Somewhere Up In The

Mountains". Jest to kompilacja

nagrań zapomnianego dziś w sumie

zespołu, działającego w latach

1979-1982, a od 2019 reaktywowanego.

Wydana została pierwotnie

w 2012 roku przez HRR na winylu,

potem trzy lata później na

kompakcie. Teraz, pewnie w związku

z ponownym działaniem grupy,

firma postanowiła przypomnieć

archiwalne nagrania. Zresztą

Marquis De Sade potwierdzili

swój występ na słynnym festiwalu

Keep It True w następnym roku,

więc okazja jest pierwszorzędna.

Mamy sześć utworów i raptem

około trzydziestu dwóch minut

muzyki. Mało? Być może. Za to

jednak bardzo treściwie. Od pierwszych

sekund czuć, że grupa miała

wielki potencjał. Utwory porywają

i urzekają swoim unikalnym

klimatem. Są dość rozbudowane i,

jak na swój wiek, nieźle brzmiące.

To typowe angielskie heavy metalowe

granie, z harmoniami gitar i

wyraźnym, bardzo melodyjnym

wokalem. Gdzieniegdzie pojawiają

się nawet klawiszowe pasaże, mające

może więcej wspólnego z jakimś

progrockiem, ale dublowane

przez zadziorne solówki i cementowane

przez motoryczną sekcję

utwierdzają w przekonaniu, że

warto zostać z Markizem na dłużej.

I nie będzie to żaden sadyzm.

Muszę przyznać, że te numery

trafiły w mój gust. Lubię taki sposób

ekspresji i czerpania z klasycznego

hard rocka, co, może nawet

nieświadomie, Marquis De Sade

do swoich utworów przemycali. Na

pewno "Somewhere Up In The

Mountains" spodoba się wielbicielom

klasycznego grania, ale i ci,

którzy wolą troszkę bardziej ekstremalne

odmiany metalu, powinni

być chociażby pozytywnie zaskoczeni.

Adam Widełka

Marshall Law - Marshall Law

2017 Dissonance

Dzięki zwiększonej ilości wolnego

czasu mogłem ostatnio przysiąść i

odkurzyć trochę dawno nie słuchanych

pozycji i poznać nowe. Zawsze

świeża partia muzyki działa

dobrze na układ krwionośny, więc

ucieszyłem się, gdy redaktor naczelny

przydzielił kolejne krążki

do recenzji. Wśród nowej partii

znalazł się między innymi, nie znany

wcześniej przeze mnie, debiut

Marshall Law w ciekawej reedycji.

Ta angielska grupa widocznie dotychczas

umknęła moim uszom. Nie

powiem, żebym z tego powodu

strasznie rozpaczał, ale jak pokazały

godziny spędzone z "Marshall

Law", krążek okazał się naprawdę

rzetelny. Ukazał się w 1989 roku i

oryginalnie zawierał jedenaście

kompozycji dające równo czterdzieści

minut energetycznego

heavy/power metalu. Choć kapela

pochodzi z robotniczego Birmingham,

gdzie Rog Davis (bas), Andy

Pike (wokal), Mick Donovan

(perkusja), Dave Martin oraz Andy

Southwell (gitary) oddychali

tym samym powietrzem co niegdyś

chociażby Black Sabbath czy Judas

Priest, to brzmią na swoim debiucie

bardzo amerykańsko. Można

odnieść wrażenie, że dźwięk na

"Marshall Law" jest dobrze wypolerowany

i świeci się jak maska

Cadillaca. To też nie znaczy, że

mamy do czynienia z jakimś zniewieściałym

hair metalem. Co to, to

nie. Mimo, że pojawiają się na tym

krążku znacznie melodyjne fragmenty,

to całość utrzymana jest w

odpowiednich ryzach. Jedne uszy

lżejsze momenty mogą uwierać, dla

innych będą doskonałą przeciwwagą

dla ostrzejszych riffów, ale

sumując wszelkie za i przeciw,

"Marshall Law" to album przyzwoity

i dający się lubić. Reedycja

jaką wypuściło na rynek Dissonance

Productions zawiera dodatkowo

EP "Power Crazy". Materiał

ten, liczący sobie cztery utwory,

ukazał się dwa lata po pierwszym

długograju. Można potraktować

ten mały album jako swoiste

uzupełnienie debiutu. Nagrany został

w sumie w tym samym składzie

(zmiana nastąpiła tylko na

stanowisku garowego - nowym

okazał się Lee Morris), więc brzmi

dość spójnie i w dużej mierze nawiązuje

do klimatu "Marshall

Law". W sumie lubię takie albumy.

Może nie mają w sobie aż takiej

zawartości intelektu, ale są na tyle

dobrze zagrane, że przynoszą sporo

radości. Nawet jeśli jest cała

moc lepszych i bardziej odkrywczych

krążków od "Marshall Law"

to i tak co jakiś czas chętnie do

niego wrócę. Czasem potrzeba

wpuścić do krwi trochę mało zobowiązującej

muzyki.

Adam Widełka

Memory Garden - Forever

2020/1995 BlackBeard/Jolly Roger

Ciekawa i żwawa to płytka. Mini

album a zawiera w sobie tyle mocy

i energii, że naprawdę słucha się

tego z wypiekami na twarzy.

Nawet po dwudziestu pięciu latach

od wydania. Ponadczasowość to

domena nielicznych. Wszystko

wskazuje, że Memory Garden jest

do tego bardzo blisko. Materiał

pierwotnie ukazał się w 1995 roku

obok dwóch innych EP - jedną w

tym samym roku i, liczącą sobie

tylko dwa utwory, w poprzednim.

Teraz dzięki najnowszej edycji

winylowej BlackBeard możemy

mieć dwa w jednym - kompozycje z

"Blessed Are The Dead" zostały

dołączone do oryginalnych czterech

i jeszcze, żeby tego było mało,

uzupełnione nagraniami demo. Ale

spokojnie, całość nie jest przesadzona

i dodatkowe kawałki są na

stronie B, więc ortodoksi mogą

odetchnąć. Zresztą słucha się tego

dobrze. Nie ma co przesadzać. Też

nie lubię zbędnych bonusów ale

tutaj wszystko wyszło z głową. W

sumie jest to ten sam okres Memory

Garden także kierunek

obrany przez Szwedów jest ten

sam. Sam materiał przez to jest

spójny - cztery numery z "Forever"

to soczysty doom metal łączony

momentami z nienarzucającym się

power metalem. Gęste brzmienie,

powolna narracja i będący jasnym

punktem wokal to podstawa konstrukcji.

Czasem jednak pojawia

się przyspieszenie, wtrącone zostają

w kontrze melodie, nadające całości

kolorytu. Śmiało mogę po-

RECENZJE 227


Heavy Pettin' - zespół, który

miał pecha... niedoceniony... z

niewykorzystanym potencjałem...

to określenia, które często

można usłyszeć, gdy ktoś wspomina

Heavy Pettin'. Czy aby na

pewno?!

Zespół należący do nurtu NWO

BHM powstał w 1981 roku w

Glasgow (Szkocja), a rozpadł się

w 1988. Jego nazwa pochodzi od

wydanego w 1976 roku albumu

zespołu UFO zatytułowanego

"No Heavy Petting". Do grupy

należeli: Stephen "Hamie" Hayman

(wokal), Gordon Bonnar

(gitara), Punky Mendoza (gitara),

Brian Waugh (bas), Gary

Moat (perkusja). Działalność

Heavy Pettin' zaowocowała

trzema albumami studyjnymi -

"Lettin' Loose" (1983r.), "Rock

Ain't Dead" (1985r.) oraz "Big

Bang" (1989r.).

Od 2017 roku zespół znów jest

aktywny - swój pierwszy występ

po bardzo długiej przerwie dał

na Festiwalu WinterStorm, a

14 lutego br. wydał minialbum

pt. "4 Play". Z oryginalnego składu

w grupie pozostali jedynie

wokalista Stephen "Hamie"

Hayman oraz gitarzysta Gordon

Bonnar.

Jednak powróćmy do Heavy

Pettin' z lat 80-tych i przyjrzyjmy

się ich albumom z tamtego

okresu.

"Lettin' Loose" to debiutancki

album zespołu wydany w 1983

roku przez wytwórnię Polydor.

Jego producentami byli Brian

May (gitarzysta Queen) oraz

Reinhold Mack.

Album składa się z jedenastu napędzanych

dwiema gitarami melodyjnych,

hard rockowych

utworów. Większość z nich jest

bardziej "delikatna", o glamowych

refrenach i może kojarzyć

się z wczesną twórczością Def

Leppard. Natomiast głos wokalisty

można porównać do brzmienia

Petera Rodneya "Biffa"

Byforda (wokalisty zespołu Saxon).

Na wyróżnienie zasługuje

"Love On The Run" i "Hell is

Beautiful", czyli metalowe klasyki

z ostrzejszymi gitarowymi riffami.

Mnie osobiście spodobały

się utwory: "Victims Of The

Night" z mocnym intro oraz

chwytliwy "Devil In Her Eyes".

(3,5/6)

"Rock Ain't Dead" - drugi album

grupy wydany w 1985 roku możemy

zaliczyć do formatu AOR.

Co odróżnia to wydanie od "Lettin'

Loose", to lepsza produkcja,

utwory są bardziej dopracowane

i "wygładzone", a Stephen "Hamie"

Hayman zaczął śpiewać

zdecydowanie wyżej, chociaż dla

niektórych jego "wrzaski" mogą

momentami być drażniące. Jedenaście

utworów "Rock Ain't

Dead" opiera się na tych samych

atrakcyjnych chwytach i rytmicznych

wzorach, które można

znaleźć na albumie "Pyromania"

Def Leppard, brzmienie bębna i

gitary jest niemal identyczne.

Tytułowy utwór "Rock Ain't

Dead" jest utrzymany w średnim

tempie, oferuje miłe dla ucha

współdziałanie gitar. Tempo zostaje

trochę podkręcone w

"Heart Attack", które obok

"Angel" (gdzie Heavy Pettin'

wziął przykład z brytyjskich

glam rockowców i połączył romantyzm

ze sprośnym erotyzmem)

podobają mi się najbardziej

z całego albumu. Ogólnie

płyta mnie nie przekonała. Większość

utworów choć dobrze

skomponowanych jest nieco nudna.

(3/6)

"Big Bang" to trzeci, również

AORowy album Heavy Pettin',

który ukazał się w 1989 roku już

po rozpadzie zespołu.

Heavy Pettin' miał zupełnie inną

wizję, jak powinien wyglądać

ich kolejny album niż wytwórnia

Polydor. Według Gordona

Bonnara wytwórnia nie poparła

ich pomysłów kierując grupę w

bardziej komercyjną stronę, dodając

do miksu klawisze i całkowicie

zmieniając styl Heavy Pettin',

czego konsekwencją był rozpad

zespołu. Duet Gordon Bonnar

i Stephen "Hamie" Hayman

nie stracił umiejętności

pisania utworów, które mają

potencjał, jednak zostały całkowicie

pozbawione ostrości, gitarowe

riffy po prostu nie potrafią

wyjść poza produkcję, przez co

pasują bardziej do konwencji popowo-rockowej.

Płytę "otwiera",

według mnie, najlepszy "Born To

Burn". Na uwagę zasługują również:

"Don't Call It Love", "Heaven

Sent" oraz ballada "Two

Hearts". Zdecydowanie najgorszym

utworem na płycie jest

"Romeo", który został zgłoszony

do udziału w Konkursie Piosenki

Eurowizji w 1987 roku i kojarzy

mi się z jakimś tanim romansidłem.

Na nieszczęście, jak wszystkie

złe i kiczowate piosenki,

najszybciej "zagnieżdża się" w

mózgu i nie chce wyjść z głowy.

(2,5/6)

Podsumowując zespół rzeczywiście

miał potencjał, pomimo, że

jego twórczość raczej mnie nie

zachwyciła, to znalazłam kilka

naprawdę fajnych utworów.

Heavy Pettin', choć uważany za

grupę NWOBHM, prezentował

brzmienie bardziej pasujące do

amerykańskiego AOR i glam metalu

niż brytyjskiego heavy metalu.

Fanom melodyjnego brzmienia

mogę polecić pierwszy

album zespołu "Lettin' Loose",

który najbardziej przypadł mi do

gustu.

Simona Dworska

wiedzieć, że "Forever" to idealne

preludium do "pełnej" twórczości

Memory Garden. Być może nie

pokazali tu jeszcze wszystkiego, ale

wprowadzenie do LP "Tides" mającego

ukazać się rok później zostało

poczynione i na pewno mogło zaostrzyć

apetyt na więcej.

Memory Garden - Tides

2020/1996 BlackBeard/Jolly Roger

Adam Widełka

Raptem rok po obiecujących EP

szwedzki Memory Garden uderzył

z pełnym albumem "Tides".

Właśnie mija mu dwadzieścia sześć

lat i tę, cytując klasyka, okrągłą rocznicę

postanowiło uhonorować

BlackBeard wydając ten materiał

na dostępnym w dwóch kolorach

winylu. Bez zbędnych dodatków i

zmian w grafice. Tylko to, co pierwotnie

znalazło się na krążku -

osiem kompozycji i prawie 45

minut muzyki. Memory Garden

na "Tides" postanowili iść za ciosem.

Natomiast przygotowali dla

słuchaczy dźwięki zdecydowanie

mocniejsze w wyrazie. Brzmieniowo

na pewno jest bardziej plastycznie,

a numery odegrane są z, wydaje

się, większą swobodą. Wiadomo

- małe płytki to były takie, jak

to się mówi, pierwsze koty za płoty.

Właśnie "Tides" to pełny debiut

Szwedów i, jeśli EP były dobre,

to longplay pokazuje ich 110%

możliwości na ówczesny okres.

Najważniejsze, że to wciąż ten sam

zespół. Widać progres, ale nie tracą

tutaj nic ze swojego charakteru.

Starają się iść jasno wytyczoną

ścieżką bez jakichkolwiek niekontrolowanych

wychyleń. Pomogło

temu na pewno to, że w szeregach

Memory Garden nie odbyły się

żadne roszady. Zarówno EPki jak i

"Tides" nagrywali ci sami panowie:

Tom Johansson (perkusja i pianino),

Anders Loostrom (gitara),

Rick Gustafsson (gitara), Ken

Johansson (bas) oraz dysponujący

hipnotyzującym śpiewem Stefan

Berglund. Co ważne, materiał

"Tides" w żaden sposób nie męczy.

Ta iskierka energii jaką Szwedzi

zaprószyli przy "Forever" rok później

zmieniła się w żywy ogień.

Naturalnie cały czas poruszamy się

w doom metalu, ale jak na ten gatunek

to muzyka Memory Garden

posiada sporo przestrzeni.

Oczywiście - to specyficzne pole i

tutaj esencją jest ślimacze tempo i

dołujący klimat, ale na "Tides"

znajdziemy sporo wycieczek w

stronę chociażby zgrabnie włączonego

power metalu. To dobry album.

Po latach brzmi świeżo i nadal

potrafi zaciekawić. Co ważne

skupia uwagę również osób, dla

których doom metal nie jest priorytetem.

Tak jak dla autora tej recenzji.

Adam Widełka

Metal Inquisitor - Unconditional

Absolution

2019/2010 Massacre

Są na świecie zespoły, które specjalnie

nie kryją się ze swoimi inspiracjami.

Hołdując swoim idolom

z lat 80. grają muzykę jakby

zatrzymaną w czasie. Działając

według sprawdzonych wzorców

228

RECENZJE


proponują podaną współcześnie

porcję mało unikalnych dźwięków.

Powstają więc dzieła skierowane

do tych, którym absolutnie nie

przeszkadza odgrzewanie w kółko

tego samego kotleta. Zdarzają się

jednak wyjątki. Takim jest chociażby

niemiecki Metal Inquisitor.

Słuchając dokonań tego pochodzącego

z miasta Koblenz zespołu

można dojść do wniosku, że

brzmią bardzo świeżo. Godzinny

materiał ich trzeciej płyty "Unconditional

Absolution" w zeszłym

roku poddany został reedycji przez

Massacre Records. Duży plus za,

po prostu, odświeżone wydawnictwo.

Bez majstrowania, dodawania,

cudowania. Mimo, że muzyka Metalowego

Inkwizytora wręcz od razu

nasuwa skojarzenia z najlepszymi

latami dla Judas Priest czy

Iron Maiden to, przynajmniej na

początku, w żaden sposób do siebie

nie zniechęca. Ich granie jest

głęboko osadzone w klasyce i podane

dość wyrafinowanie. Nie mamy

wrażenia obcowania z marną

kopią Gigantów, tylko z grupą zapaleńców,

którzy postanowili walczyć

w imię heavy metalu do ostatniej

nuty. Jedną z ważniejszych postaci

jest gitarzysta Blumi, który

udzielał się również w słynnym japońskim

bastionie Metalucifer.

To być może jego zasługa, że Metal

Inquisitor brzmi spójnie i

przynosi sporo frajdy ze słuchania.

Jednak "Unconditional Absolution"

mogłoby być trochę krótsze.

Szkoda, że krążek pod względem

długości nie został przygotowany

według czasu jaki obowiązywał w

latach 80. kiedy twórców "ograniczała"

pojemność płyty winylowej.

Gdyby liczył sobie gdzieś czterdzieści

minut, jego odbiór byłby

zdecydowanie lepszy. Bo, niestety,

pomijając wartość jaką Metal Inquisitor

reprezentuje w warsztacie,

to w tych dźwiękach mamy siłą

rzeczy mało oryginalności, co prowadzi

do lekkiego znużenia. Na

początku danie jest gorące, lecz potem

powoli stygnie, tracąc trochę

smak i ogólne wrażenie.

Adam Widełka

Poison Asp - Beyond The Walls

Of Sleep - The Complete Work

2020 Golden Core

Poison Asp to niemiecki zespół

thrash metalowy, który istniał w

latach 1984 - 1991. Niestety nigdy

nie zdołał się przebić na oficjalny

rynek tak, jak koledzy z Kreator,

Sodom czy Destruction, a nawet,

jak Tankard, Darkness, Deathrow,

Exumer i inni. Przez swoją

karierę działali w podziemiu i wydali

jedynie demo "Schizoid

Nightmares" (1987), oficjalną

EPkę "Beyond The Walls Of

Sleep'" (1990) oraz dwa kawałki

znalazły się na kompilacji "German

Metal Fighters No. II"

(1988). Wszystkie te nagrania,

plus kilka innych umieszczono na

tegorocznym wydaniu Golden Core

Records, "Beyond The Walls

Of Sleep - The Complete Work".

A, że firmuje je Neudi to wiadomo,

iż brzmieniowo jest przyzwoicie.

Niemniej nie da się ukryć, że propozycje

Poison Asp pod względem

produkcji nie mają porównania do

powyżej wspomnianych formacji.

Szorstkie, surowe to słowa, które

najbardziej pasują do pisania brzmienia

tych nagrań. Niemniej

wszystko słyszymy wyraźnie i selektywnie.

Bardziej przypomina mi

to, co działo się w polskim podziemiu

w porównywalnym czasie.

U nas wtedy nie było odpowiednich

miejsc do nagrywania metalu,

a i kapele nie było stać na te lepsze

studia nagraniowe i dokonywały

cudów aby ich nagrania brzmiały

jako-tako. Niemniej muzyka Poison

Asp jest bardzo przyzwoita,

jest to thrash z odnośnikami do

Destruction, Tankart, a czasami

nawet do Vendetta. Sporo w tym

jest też speed metalu. Kompozycje

napisane są również z wyobraźnią,

także przyciągają uwagę. Najbardziej

w tym niemieckim zespole

podoba się praca gitarzystów, ta z

kolei kojarzy się trochę z polską

parą gitarzystów z Pascala (Robert

Wieczorek - Krzysiek Ostrowski).

Trochę, bo wiadomo nasi są lepsi.

Całkiem niezły jest też wokalista

Tosse Basler. Także Niemcy mają

swoją pierwszą i druga ligę thrashową,

a także znakomite podziemie,

do którego warto również zaglądać.

"Beyond The Walls Of Sleep -

The Complete Work" oraz Poison

Asp to propozycja dla oddanych

fanów thrash i speed metalu

oraz oldschoolowego muzycznego

podziemia.

Portrait - Portrait

2018/2008 High Roller

\m/\m/

Jak jestem daleki od ekscytowania

się jakąś kopią, to słuchanie

szwedzkiego Portrait przyniosło

trochę frajdy. Mimo, że momentami

brzmi to naprawdę jak solowy

King Diamond, a jak wiadomo

Król jest tylko jeden. I kropka. Debiut

tej założonej w 2005 roku kapeli

- "Portrait" ujrzał światło dzienne

trzy lata później. Trzeba

przyznać, że muzycy tworzący ten

skład to prawdziwi zapaleńcy klasycznego

heavy metalu i wspomnianego

Kima Petersena. Słynny

Duńczyk wywarł wielki wpływ nie

tylko na tych młodych chłopaków

ze Szwecji, więc przebicie się przez

jakąś tam liczbę podobnie grających

kapel wymagało niezłych

umiejętności. I fakt, słucha się

"Portrait" nieźle. Czasem wręcz

zapomnieć można, że to, mimo

wszystko, pewna kopia. Podobieństwa

są ogromne, więc nie będę się

silić na przekonywanie samego

siebie, że Portrait gra w zupełnie

innym stylu co Diamond. Nie.

Mamy do czynienia z kopią ale

zrealizowaną z dużą szczerością.

Bije z tej muzyki spory entuzjazm.

Złowieszczy klimat, jakiego nie powstydziłby

się Król, budowany jest

w sumie od pierwszych sekund

krążka. No i współgrająca z dźwiękami

okładka. Taka w starym stylu,

rysowana, z naprawdę dobrym

logo. Całość może się podobać.

Muzycznie chłopaki pozwalają

sobie na fajne rozwiązania i nie

zawsze jest typowa galopada. Kilka

niezłych solówek, w tym nawet

perkusyjna, stawia instrumentalistów

Portrait w jasnym świetle.

Wokalnie płyta to w sumie imitacja

Petersena. Phillip Svennefelt

dysponuje, wydawałoby się, wręcz

identycznym głosem ale obcując z

tym materiałem wystarczającą

ilość razy, jednak znajdziemy minimalne

różnice. Ale to absolutnie

nie zarzut. Mnie się tam śpiew na

tym albumie podoba i nie ma co

szukać na siłę jakichś haków. Można

potraktować "Portrait" jako

swego rodzaju aperitif przed słuchaniem

nowego albumu Kinga

Diamonda lub też postawić jako

pewne uzupełnienie jego dyskografii

o dźwięki, jakich po prostu nie

nagrał. Zawsze to jakieś wyjście z

sytuacji, bo Portrait grają solidny

heavy metal i szkoda by było skreślać

ich tak szybko. Trzeba mieć jednak

na uwadze, że choć smaczny

jest to kotlet, to odgrzewany, co

nie każdy lubi.

Adam Widełka

Ritual - Surrounded By Death

2020 High Roller

Firma High Roller Records tradycyjnie

wychodzi naprzeciw poszukiwaczom

i koneserom ciężkich

brzmień. Poza dość znanymi nazwami

stara się również wznawiać

swego rodzaju muzyczne wykopaliska.

I chwała im za to, bo dzięki

ich uporowi można cieszyć się

wspaniałymi, dawno niedostępnymi,

publikacjami. Tak jak chociażby

twórczością belgijskiej grupy

Ritual. Ten pochodzący z Brukseli

kwartet działał od roku 1982, w

połowie lat osiemdziesiątych nagrał

demo i EP pod tytułem "Ritual".

Później powrócił już w zmienionym

składzie (śmierć dwóch

członków pierwotnego składu pod

koniec lat 90.) dopiero w 2000 roku,

wypuszczając demo, zatytułowane

po raz kolejny po prostu nazwą

zespołu. A dwadzieścia lat

później, dzięki wspomnianej High

Roller Records, w marcu 2020 roku

możemy słuchać wszystkich

oficjalnych i nieoficjalnych nagrań

Ritual na kompilacji "Surrounded

By Death". Materiał to jedenaście

utworów ułożonych chronologicznie

i poddanych oczyszczeniu.

Tradycyjnie jednak HRR nie majstrowali

zbyt dużo, więc całość brzmi

świeżo, ale bez straty odpowiedniego

klimatu. Muzycznie Ritual

to doom metal w którym odnaleźć

można bardzo duże wpływy wczesnego

Black Sabbath. Wokal Alaina

Vandenberghe potrafi momentami

do złudzenia przypomnieć

charakterystyczną barwę Ozzy'

ego, a sekcja tłoczy dźwięk niczym

złowieszcza fabryka. Gitara H.H.

Del Rio, mimo, że wypuszcza posępne

riffy, nie stara się być kopią

Tony Iommiego. Muszę szczerze

przyznać, że belgijski zespół zaliczę

do jednego z ciekawszych odkryć

ostatniego czasu. Ritual nie

tylko skupia się na klimacie, ale też

stara się równoważyć go z warstwą

instrumentalną. Grają być może

nie odkrywczo, ale przekonująco i

co ważne - wypada to dobrze.

Całość muzyki zawartej na "Surrounded

By Death" liczy sobie

blisko godzinę. W żadnym wypadku

nie nuży ani nie wydaje się złożony

na siłę. Tak jak wspomniałem,

kompozycje ułożone są chronologiczne,

co tylko ułatwia doświadczenie

procesu jakim poddany

był zespół. Można też porównać

sobie pracę sekcji rytmicznej,

która w roku 2000 była tworzona

przez Xaviera D oraz Eddy De

Logi, zastępujących zmarłych odpowiednio

Raymonda Roobaerta

(bas) i Erica De Boecka (perkusja).

Dzięki dwóm muzykom z oryginalnego

składu droga obrana

przez grupę nie stała się zbytnio

poskręcana, choć Ritual milczy i

nie wiadomo czy w ogóle doczekamy

się jakichś premierowych

nagrań. Po przesłuchaniu "Surrounded

By Death" zostawi nas z

uczuciem zadowolenia i, nawet,

niedosytu. Niestety to, czym dysponujemy

w tej chwili, musi wy-

RECENZJE 229


starczyć…

Adam Wideka

Saints Anger - Danger Metal

2020/1985 Golden Core/ZYX

Muzykę powinniśmy dzielić na tę,

którą poznaliśmy i na tę, której

jeszcze z jakichś względów nie

zdążyliśmy. Dopiero potem można

iść dalej i zrobić podział na dobrą i

złą. Bo - słuchając właśnie reedycji

Saints Anger popełnionej przez

Golden Core Records - takie

wnioski nasuwają się same. Jedyna

pozycja tej niemieckiej grupy doczekała

się dwupłytowego

wznowienia. Album "Danger Metal"

to solidne heavy metalowe granie

spod znaku Accept czy Tyran'

Pace. I wcale, jak głosi tytuł, nie

jest niebezpieczne. To pozycja

bardzo miła dla każdego maniaka

gatunku i w sumie dziś trochę zapomniana,

co nie znaczy, że to zła

płyta. Moim zdaniem muzyka tego

niemieckiego kwartetu broni się po

latach i brzmi świeżo. Spokojnie

można postawić ją obok wspomnianych

grup i nawet, poszedłbym o

krok dalej, mogłaby nawiązać jakąś

walkę z przedstawicielami wyspiarskiego

metalu. Momentami taki

Judas Priest, Saxon czy Raven

mógłby poczuć gorący oddech

Saints Anger. Te słowa nie są na

wyrost. Dziewięć utworów, jakie w

1985 roku trafiły na "Danger Metal"

to ociekające klasycznym sosem,

mknące niczym pocisk heavy

metalowe numery, na których po

latach nie osiadł gram kurzu.

Słychać, że chłopaki mocno inspirowali

się tak zwaną czołówką, ale

przemycają trochę swoich pomysłów.

Heralt Reiter (perkusja), Joachim

Walter (bas), Jurgen Knief

(gitara) i towarzysz sześciu strun

tego ostatniego, pełniący jeszcze

obowiązki wokalisty Harald Piller

stworzyli album, który swoją

chwytliwością potrafi dość mocno

chwycić słuchacza nie dając możliwości

oswobodzenia. To ta klasyczna

szkoła grania, opierająca się

na energii, szczerości i bezpośredniości,

niosąca za sobą moc, melodie

i umiejętne nawiązania do konkurencji.

Dla jednych "Danger

Metal" to pewnie jedna z wielu średnich

kopii tych "lepszych" kapel,

dla innych znów może okazać się

pozycją godną regularnego odsłuchu.

Moim zdaniem "Danger Metal"

nic nie brakuje. Tym bardziej

teraz label Golden Core Records

przygotował upchaną po brzegi

dwóch dysków reedycję, która zadowoli

nie tylko zagorzałego szperacza

zakurzonych heavy metalowych

płyt. Oprócz właściwego materiału

znajdziemy na niej moc nagrań

live, demo i innych ciekawostek.

Krótko mówiąc - solidna robota.

Adam Widełka

Schismatic - Circle Of Evolution/

Egregor

2020 Thrashing Madness

W pierwszej połowie lat 90. winylowe

longplaye odeszły już w Polsce

do lamusa, a na kompaktach w

żadnym razie nie ukazywało się

wszystko - ten drogi jeszcze wówczas

nośnik był zarezerwowany

dla majorsów i największych

gwiazd. Na rynku rządziły więc

poczciwe kasety magnetofonowe i

to na nich była dostępna większość

metalowych produkcji. Schismatic

nie był tu żadnym wyjątkiem,

wydając dwa albumy wyłącznie w

kasetowej wersji. Trzeba było poczekać

ponad ćwierć wieku na ich

kompaktowe odpowiedniki, a stało

się tak dzięki niestrudzonemu

Leszkowi Wojniczowi-Sianożęckiemu,

człowiekowi, dzięki któremu

perełki naszego podziemia

zyskują po latach szansę na drugie

życie. "Circle Of Evolution"

(1993) to niby z jednej strony typowy

debiut: surowy, klasyczny

death metal, inspirowany dokonaniami

Morbid Angel, Vader czy

Pestilence z pierwszych płyt, ale

już niejednoznaczny, sugerujący

spory potencjał. Słychać to zwłaszcza

w mocarnym "Spiritual Epilepsy",

technicznym "Viva Apodistra"

czy wspaniale napędzanym perfekcyjną

sekcją Gerard Niemczyk-

Tomasz Cehak (ten klang basu!)

"Inheritnace Of Hate". Więcej tu

zresztą fragmentów świadczących

o tym, że muzycy w żadnym razie

nie chcieli tylko okopać się na bezpiecznych

pozycjach wypracowanych

już przez innych rozwiązań -

z perspektywy czasu można śmiało

powiedzieć, że "Circle Of Evolution"

była swoistym wstępem do

"Egregor". Zanim jednak doszło do

jej nagrania Schismatic zmienił

wokalistę - Dariusza Biłosa zastąpił

Sebastian Napora, znany z

Necrobiosis, ale reszta składu pozostała

bez zmian, w studio pojawili

się też goście. Przypomnę, że to

już rok 1994, tak więc eksperymentalne,

jak na death metal, płyty

wydali już Atheist, Cynic,

Death, Pestilence czy Sadist.

Tarnowianom było do nich bardzo

blisko, ale też w obrębie deathmetalowej

konwencji stworzyli

nową jakość. Inna sprawa czy ówcześni

słuchacze byli na taką propozycję

gotowi: doskonale pamiętam

jak co bardziej ortodoksyjni

fani death metalu mówili o "Egregor"

dość pogardliwie "jazz metal".

Teraz takie połączenia nie szokują,

jest post-rock, post-black i wiele

innych muzycznych hybryd, ale w

pierwszej połowie lat 90. kapela

deathmetalowa miała przede

wszystkim brutalnie łoić, twórcze

eksperymenty nie były w cenie -

dla zwolenników surowizny były

zbyt trudne i niezrozumiałe, z

kolei dla fanów jazzu zbyt brutalne

i nie do przyjęcia. W rezultacie za

sprawą "Egregor" Schismatic trafił

w próżnię, by rozpaść się wkrótce

po wydaniu tej kasety - świetne recenzje

niewiele tu pomogły. Tymczasem

to fenomenalny, wciąż robiący

ogromne wrażenie, materiał.

Już "Emotions" pokazuje, że jazz

stał się znaczącą składową kompozycji

Schismatic, co znajduje rozwinięcie

w "The State Of Doubt".

Są też bardziej konwencjonalne

utwory deathmetalowe, jak choćby

tytułowy czy ultrabrutalny, chociaż

z aranżacyjnymi smaczkami,

"God Is An Atheist", ale zespół znowu

szybko zaczyna kombinować.

Perfekcyjnym przykładem takiego

podejścia jest "Slippery Cheek", dla

mnie najpiękniejszy utwór na tej

płycie. Klimatyczne otwarcie z klawiszami,

piękne, jazzowe solo

Grzegorza Smołońskiego na tle

klangującego basu i perkusyjnego

tła - normalnie czystej wody fusion

z lat 70., żaden death. Albo - jazzowy,

później brutalny "The Shame",

łączący klimatyczne, synkopowane

partie z bezlitosnym wyziewem

i rykiem wokalisty, ponad siedem

minut muzycznej wyprawy w

nieznane czy równie efektowny

"Bad Apperiance" - w sumie każdemu

z tych tych utworów można by

poświęcić w recenzji więcej miejsca.

No i cover, słynne "Summertime".

Pamiętam, że gdy słuchałem

go pierwszy raz byłem przekonany,

że zespół zdoła się dzięki temu

utworowi przebić, dotrzeć do fanów

takiego Pata Metheny'ego.

Myliłem się, ale i tak słucha się tej

wersji wspaniale, bo to jazz czystej

wody, z piękną solówką nie tylko

gitary, ale też trębacza Tomasza

Hernika. Dobrze więc, że te świetne

płyty doczekały się w końcu

kompaktowych, niezwykle starannie

wydanych, wersji, bo to dwa

oblicza Schismatic: każdy słuchacz

musi już samodzielnie wybrać,

które z nich jest dla niego

ciekawsze.

Wojciech Chamryk

Sir Lord Baltimore - The Complete

Recordings 1970-2006

2020HNE

Mam z tym zespołem spory problem.

Bowiem w ostatnich czasach

- bardziej dekadach niż latach -

wskazuje się na nich, jako na pierwszą

heavy metalową kapelę w

ogóle, co ciężko jest mi zaakceptować.

Ale zacznijmy od początku.

Sir Lord Baltimore to amerykańskie

trio wywodzące się z kręgów

rocka psychodelicznego. Formacja

działała bez komercyjnego powodzenia

od roku 1967 do 1976. W

tych latach nagrali dwa albumy

"Kingdom Come" (1970) oraz

"Sir Lord Baltimore" (1971). Nieoczekiwana

reaktywacja nastąpiła

w roku 2006, prawdopodobnie

pod wpływem opinii, którą zaznaczyłem

na początku, co zaowocowało

wydaniem krążka "III: Raw"

(2006). Brzmienie zespołu na

dwóch pierwszych płytach charakteryzują

gitary inspirowane stylem

Hendrixa oraz Claptona (z okresu

supergrupy Cream), które wyróżniają

się na tamte czasy ciężkimi

riffami z użyciem przesteru,

wymyślonymi przez Louisa Dambra,

oraz szorstkim głosem perkusisty,

Johna Garnera. Na basie towarzyszył

obu panom Gary Justin.

Teksty utworów to głównie

mroczne i surrealistyczne przedstawienie

odmiennych stanów świadomości

przesycone antyczną symboliką.

Jednak nie są to propozycje,

które jakoś szczególnie wyróżniają

się na tle ówczesnych krążków

Hendrixa, Cream, Blue

Cheer, Humble Pie, a nawet Mountain.

Pod względem mocy również...

przynajmniej dla mnie. Ba,

płyty Hendrixa i Cream cenię sobie

zdecydowanie bardziej niż pierwsze

dwa albumy rzeczonego Sir

Lord Baltimore. Poza tym istnieją

wcześniejsze udokumentowane pisane

materiały, gdzie po raz pierwszy

użyto określenia "heavy metal"

do opisania muzyki, a była to

m.in. recenzja płyty "As Safe as

Yesterday Is" Humble Pie z roku

1969 w magazynie Rolling Stone

(''Here Humble Pie were a noisy,

unmelodic, heavy metal-leaden

shit-rock band, with the loud and

noisy parts beyond doubt."). To

sam spotkało "Kingdom Come"

ale recenzja ukazała się w roku

1971 w innym cenionym magazynie

nomen-omen Cream ("...Sir

Lord Baltimore seems to have

down pat most all the best heavy

metal tricks in the book"). Ogólnie

takich opisów jest chyba więcej i

kiedyś trzeba byłoby je zebrać do

kupy. Z pewnością stanowiłby niezłą

ciekawostkę. Gremialnie teraz

głosi się, że ojcami heavy metalu

jest Black Sabbath. Mnie uczono,

że były to Led Zeppelin, Deep

Purple i Black Sabbath. Jednak

istnieje szersze grono grup, które

przy okazji poruszania tematu początków

heavy metalu są wywoły-

230

RECENZJE


wane, należą do nich m.in wymienieni

trochę wcześniej przeze mnie

artyści. Niemniej są jeszcze mniej

znane kapele podobnie do Sir

Lord Baltimore typu Horse, Lucifer's

Friend, Buffalo, czy Night

Sun. Także jest to czubek, góry lodowej,

której jak do tej pory w

Polsce nie udało się ogarnąć. Może

kiedyś znajdzie się jakiś odważny.

Odcinając się od tego tematu powróćmy

do tegorocznego wydania

"The Complete Recordings

1970-2006", które zawiera wszystkie

albumy Sir Lord Baltimore.

Ich pierwszy album "Kingdom Come"

kryje dziesięć kompozycji

utrzymanych w typowym klimacie

ówczesnych lat, czyli ciężkiego

bluesa, psychodelicznego rocka i

hard rocka. Każda z nich jest pocięta

ostrymi i surowymi jak na

tamte czasy gitarowymi riffami,

poszarpana rozimprowizowanymi

solami oraz wsparta dynamiczną i

ciągle pulsującą sekcją rytmiczną.

Zaś nad wszystkim bryluje szorstki,

wrzaskliwy i nieco szalony wokal.

Każda też ma swój indywidualny

charakter. W tym rockowym

hałasie i chaosie mamy też akustyczny

przerywnik, jest nim "Lake

Isle Of Innersfree". Aczkolwiek

ogólnie na tym krążku brylują te

gwałtowne i dynamiczne utwory, a

wśród nich najbardziej wyróżnia

się "Lady Of Fire". "Kingdom Come"

to naprawdę udana propozycja,

która nie przynosi wstydu tamtej

epoce i warta jest wyeksponowania

i ustawienia obok innych

znaczących tytułów tej ery. Bardzo

dobrze się stało, że wyciągnięto tę

płytę z zapomnienia. Jak dla mnie

wcale nie jest tak źle, że wśród

ojców heavy metalu wymienia się

też ten zespół. Kolejny album, zatytułowany

po prostu "Sir Lord

Baltimore" przynosi zmiany. Do

zespołu dołączył drugi gitarzysta

Joey Dambra. A krążek rozpoczyna

kolos, ponad dziesięciominutowy

"Man From Manhatan". Zajmuje

on trzecią część całej płyty i

jest utrzymany w konwencji psychodelicznego

i progresywnego

rocka. Niesie ze sobą bardzo mroczny

i niepokojący klimat i jak dla

mnie jest świetny w swoim rodzaju.

Pozostałe kawałki to już rockowe

wcielenie Sir Lord Baltimore.

Pulsujące, żywe i niekiedy porywające,

na wzór ówczesnej mody grania

ciężkiego rocka, czyli jak już

pisałem mieszanki ciężkiego bluesa,

psychodelicznego rocka i hard

rocka. Niemniej w porównaniu do

debiutu ten rock jest zdecydowanie

bardziej stonowany. Jednak jestem

pewien, że dla fanów tamtej epoki

każdy z tych pięciu kawałków jest

równie ekscytujący. Tak jak w wypadku

"Kingdom Come" tak samo

teraz zaakcentuję, że dobrze się

stało, że przypomniano ten amerykański

zespół, bo jest on wart zapamiętania

nie tylko pod kontem

powstawania i rozwoju heavy metalu

ale tak ogólnie pod względem

dobrej muzyki. Tak przy okazji, o

Snowy White - Lucky Star - An

Anthology 1983-1994

2020 Cherry Red Rec./Esoteric Recordings

Snowy White, brytyjski wirtuoz

gitary, znany ze współpracy z

Alem Stewartem, Thin Lizzy

czy Pink Floyd, doczekał się

przekrojowego wydawnictwa.

Box "Lucky Star - An Anthology

1983-1994" zawiera sześć albumów

studyjnych artysty: zremasterowanych,

wzbogaconych

18 utworami dodatkowymi ze

stron B singli i maksisingli oraz

dotąd niepublikowanymi. Dla

wielu magnesem będzie tu pewnie

udział Davida Gilmoura,

Gary'ego Moore'a czy Chrisa

Rea, ale White broni się sam,

nie tylko wirtuozerią, ale też poziomem

autorskich kompozycji.

Najsłynniejszą z nich "Bird Of

Paradise", pochodzącą z debiutanckiej

"White Flames" z roku

1983, znają chyba wszyscy, nawet

jeśli nie dorastali na początku

lat 80., bo to nieśmiertelny

evergreen, utwór zbliżony stylistycznie

do dokonań Pink

Floyd. Nie jest to jednak w żadnym

razie jedyny mocny punkt

LP "White Flames", bo mamy tu

jeszcze dwuczęściowy instrumental

"The Journey", kojarzący

się z Dire Straits "Don't Turn

Back", fajny instrumental "Open

Carefully" czy szlachetny pop w

krótkich, przebojowych numerach

"Lucky Star" i "It's No

Secret". Bonusy to "Broken Promises",

strona B singla "Peace On

Earth" z 1984 roku, klimatyczny

utwór kojarzący się ze stylem

Gabora Szabo oraz koncertową

wersję "For The Rest Of My Life",

stronę B 12" EP "It's No Secret".

"Snowy White" (1984) utrzymany

jest w podobnej stylistyce.

Wpływy Pink Floyd, Dire

Straits mieszają się tu z większą

dawką muzyki pop: pojawiły się

kobiece chórki, a brzmienie jest

typowe dla dekady 80. ("Long

Summer Days", "So Breathless").

Na szczęście White solówki wymiata

jak natchniony, proponując

do tego piękny, Floydowy w

klimacie "Land Of Freedom",

ognisty instrumental w stylu

fusion "Chinese Burn" czy bardziej

klimatyczny "When I

Arise". Bonusów jest aż siedem,

ale wyróżniają się tylko niektóre:

Floydowa strona B "Good Question",

"Rush Hour", kolejny istrumental

w stylu fusion czy

"Muddy Fingers" z kliamtyczną

solówką. Album "That Certain

Thing" (1987) jest z tych trzech

zdecydowanie najsłabszy. Pamiętam,

że gdy ukazał się bardzo

mnie rozczarował, bo to w większości

słabiutki, schematyczny i

totalnie komercyjny pop, taki

znacznie słabszy Chris Rea. Kobiece

chórki w niemal każdym

utworze, a czasem nawet wokalistka

na pierwszym planie ("Voices

In The Rain"), mnóstwo lukru,

tyle, że solówki wciąż wyśmienite

- gitarowe i saksofonu,

co jest nowością. Jest też próba

napisania kolejnego "Bird Of

Paradise", ale "This Heart Of

Mine" nie ma do niego żadnego

startu. Co gorsza pięć utworów

bonusowych przebija poziomem

materiał podstawowy! Większość

tych utworów, z fenomenalnym

"Snow Blues" - zwróćcie

uwagę na długie, rozbudowane

solo - na czele zapowiada już

stylistyczny zwrot muzyka w

kierunku bluesa: najwyraźniej

White nie czuł się dobrze w

charakterze gwiazdki pop music.

Sformował więc Snowy White's

Blues Agency i nagrał z tą grupą

dwa albumy. Pierwszy to "Change

My Life" (1988), wypełniony

soczystym bluesem i blues rockiem

- White zrobił to na dwa

lata przed ogromnym sukcesem

"Still Got The Blues" Gary'ego

Moore'a, tyle, że nie odniósł

takiego komercyjnego sukcesu co

jego były kolega z Thin Lizzy.

"Change My Life" to jednak

świetna płyta: stylowa, bez zbędnych

popisów. White zyskał tu

świetne wsparcie wokalisty i harmonijkarza

Grahama Bella, a

materiał podzielił po połowie,

nie tylko komponując porywające

utwory w rodzaju "The Agency

Blues" i "Judgement Day", ale sięgając

też po bluesowe standardy

"Woke Up This Morning" (B.B.

King), "The Thrill Is Gone"

(Hawkins), "Ooh-Wee Baby"

(Dixon) czy tradycyjny "Another

Man". Bonus jest tu tylko jeden,

"No Place To Go", który w eopce

nie zmieścił się na winylowy LP.

Może gdyby wydawcą tej płyty

była większa firma niż Bellaphon

odniosła by większy sukces?

W każdym razie w roku

1989 Snowy White's Blues

Agency wydali kolejny album

"Open For Business". To już w

całości materiał autorski, komponowany

oddzielnie przez

Bella i White'a i nie tak porywający

jak na wcześniejszej płycie.

Słychać tu średnio udane

próby stworzenia przeboju ("I

Can't Help Myself" z kobiecym

chórkiem) czy wzmocnienia

bluesa solidniejszym riffowaniem

("Blues On Me"), co też nie

wychodzi mu na zdrowie. Są tu

też rzecz jasna udane utwory, jak

choćby dynamiczny "Out Of

Order" ze świetną harmonijką,

stylowy "When You Broke Your

Promise" czy "Out Of My

Dreams" z dynamiczną solówką,

ale całość - nawet mimo dwóch

bonusów, "Twister" i "Cat Flea

Jump", niczym szczególnym nie

porywa. Na szczęście White

odzyskał formę na solowym

"Highway To The Sun" (1994).

Ze składu Snowy White's Blues

Agency ostał się tu tylko gitarzysta

Kuma Harada, ale lider

gości zwerbował znakomitych.

Na Hammondach i syntezatorach

gra więc John Rabbit Bundrick,

w "Burning Love", którego

jest współautorem, śpiewa Paul

Carrack, a w utworze tytułowym,

"Love, Pain And Sorrow" i

"Keep On Working" słychać grę,

odpowiednio: Chrisa Rea, Davida

Gilmoura i Gary'ego

Moore'a. Szczególnie ten ostatni

gra jak natchniony, aż szkoda, że

nie zdołali nagrać z White'm

czegoś więcej, a jego ognsite solo

zostało wyciszone. Materiał, poza

wspomnianym już "Burning

Love" i "I Loved Another Woman"

Petera Greena (co za piękna

wersja!) napisał w całości White

i jest tu czego słuchać. Jest też

utwór dodatkowy, "All My Money",

przypominająca "Black

Magic Woman" wisienka na torcie

tej udanej płyty. Jak więc widać

"Lucky Star - An

Anthology 1983-1994" nie jest

pozbawiona pewnym minusów,

ale w 4/6 to materiał na bardzo

wysokim poziomie, na pewno

też wart posiadania z racji wartościowych

dodatków. (5)

Wojciech Chamryk

RECENZJE 231


muzyce Sir Lord Baltimore nie

tylko mówi się w kontekście heavy

metalu, bowiem co niektórzy reprezentują

pogląd iż są również

prekursorami stoner rocka. Za to

zupełnie niewielu wskazuje na ich

możliwy wpływ na rozwój epickiego

metalu. Natomiast ja z łatwością

mogę wyobrazić sobie zasłuchanego

Marka Sheltona w obu albumach

Sir Lord Baltimore. Na

deser pozostaje nam album "III:

Raw" z 2006 roku. Płyta pojawiła

się niespodziewanie i bez większej

promocji. Dlatego myślę, że niewielu

zna także i tę płytę. John

Garner i Louis Dambra dobrali

sobie nowego basistę Tony Franklina,

wygrzebali utwory z 1976

roku, które miały być podstawą

ówczesnego nigdy nie wydanego

trzeciego albumu i dali im nowe

współczesne życie. Powiem szczerze,

że na początku byłem mocno

rozczarowany tym krążkiem.

Atmosfery a tym bardziej takiej

fantazji z dwóch pierwszych płytach

nie odnalazłem. Niemniej te

sześć kompozycji to muzyka początku

lat 70. zaklęta we współczesnym

pełnym i soczystym brzmieniu.

Takie trochę przekleństwo

ale pomysły na nie są naprawdę

przednie. Teraz tak się nie myśli

ani nie gra. Te wszystkie współczesne

retro czy proto metalowe

zespoliki jedynie mogą z zazdrością

spoglądać na materiał z "III:

Raw". Każdy kawałek ma na siebie

pomysł, świetne riffy, prosto z

tamtej epoki, bardzo dynamiczną i

pulsującą sekcję oraz odjechane i

świdrujące sola gitarowe, stawiające

na improwizację a nie wydumaną

wirtuozerię. John również znakomicie

śpiewa, może nawet najlepiej

jak do tej pory, ale nie ma w

nim tego wrzasku i szaleństwa,

które znamy z ich debiutanckiej

płyty. Utwory niezłe ale i tak najbardziej

przemówił do mnie "Wild

White Horses", taki kawałek akustyczno

- elektryczny w stylu najlepszych

dokonań Led Zeppelin.

Gdybym nie słyszał pierwszych

krążków Amerykanów, to byłbym

kupiony od razu "III: Raw", a tak

dopadły mnie zwątpienia wspomniane

na początku. Niestety już

nigdy więcej nie usłyszymy muzyki

z pod szyldu Sir Lord Baltimore,

bowiem w 2015 roku zmarł wokalista

i perkusista John Garner.

Ogólnie rzecz biorąc "The Complete

Recordings 1970-2006" to

wydawnictwo dla fanów lat 70. zeszłego

wieku, ciekawych korzeni

heavy metalu i generalnie dobrej

ciężkiej rockowej muzyki.

\m/\m/

State Of Mind - Mass Persecution

2019 Divebomb

Historia takich zespołów jak State

Of Mind pokazuje, jaki potencjał

drzemał w wielu adeptach sztuki

thrash metalu. Co prawda, wiele

faktów z ich działalności nie jest

jasnych, ale wiadomo, że pochodzili

z Ameryki. Wydali dwa dema

i album "Mass Persecution". Krążki

te ukazały się na przełomie lat

80. i 90. Nakładem Divebomb

Records w końcówce 2019 roku

pojawiło się obszerne wznowienie

zawierające również późniejsze

demo - "Mainroom Wanna-be's".

Proponowany przez Sloana Helepololei

(bas), Matta i Mike'a

Valle (perkusja i gitara, wokal)

thrash metal zbudowany jest na

szybkich riffach i sporych pokładach

muzycznej agresji. Bliżej jest

im do, powiedzmy, Slayera niż późnego

Megadeth. Raczej trio inspirowało

się mało technicznym

graniem, choć i o "Mass Persecution"

nie można powiedzieć, że panowie

tłuką bezsensu. W gąszczu

ekspresyjnego wyrazu instrumentów

można wychwycić parę fajnych

momentów. W sumie taki

powinien być thrash - ostry, prędki

i bezlitosny. State Of Mind to

muzyka skierowana dla wszystkich

tych, którzy wolą biegać w mosh

pit niż kontemplować układ kompozycji.

Albumy takie jak "Mass

Persecution" są jak huragan. Kiedy

jesteśmy na niego przygotowani,

znosimy to zjawisko w miarę dobrze.

Zaskoczeni jednak nie czujemy

się komfortowo, ba, w popłochu

szukamy jakiegoś schronienia.

Przelatuje nam ta muzyka przez

uszy, zostawiając w głowie spory

rozgardiasz. Być może odpowiedź

na pytanie o dalszą egzystencję

zespołu jest bardzo prosta. Nie

zawsze jednak musimy znać, a tym

bardziej poszukiwać odpowiedzi.

Wystarczy, że akurat w pewnym

momencie mamy najzwyklejszą w

świecie ochotę na takie dźwięki.

Wtedy śmiało "Mass Persecution"

może powędrować do odtwarzacza.

Adam Widełka

Stygian Shore - Stygian Shore

2020/1984 High Roller

Zetknąłem się w swoim życiu z

kilkoma EP, które deklasowały niejeden

pełny album. To fenomenalne

zjawisko. Kilka utworów mających

większe jaja niż parędziesiąt

minut lub nawet ponad godzina

materiału. Co ciekawsze, słucha mi

się ich zdecydowanie lepiej. Być

może przez to, że przemawia za

nimi spójność i jasne ukierunkowanie.

Tak jak w przypadku debiutanckiego

mini albumu Stygian

Shore z 1984 roku. Cztery utwory

i zaledwie kwadrans muzyki. Muzyki,

która wyrywa z kapci. Stygian

Shore to świetnie zagrany,

klasyczny heavy metal. Bardzo

energetyczny i nie pozbawiony melodii.

Mimo, że zespół pochodzi z

Wichita w Kansas, to momentami

brzmi trochę po angielsku. Głównie

jednak próbuje nas "nabrać" na

podobieństwo do Manilla Road. I

faktycznie, gdyby wokal brzmiał

trochę inaczej, niejeden ze słuchaczy

mógłby mieć problem czy to

aby nie gra ekipa Marka Sheltona.

Bo, tak jak ich bardziej znani

koledzy z podwórka, Stygian Shore

również tworzy trio. Dalej aktywni

na polu heavy metalu pozostają

Greg Marshall (bas i wokal),

Peter Dawson (bębny) i śpiewający

gitarzysta Mike Palmer. W żadnym

wypadku jednak nie można

mówić o jakichś plagiatach ale widać,

że oddychanie tym samym

powietrzem wpłynęło pozytywnie

na Stygian Shore. Gorąco polecam

"Stygian Shore" bo to naprawdę

piętnaście minut czystego szaleństwa.

Ciężko tutaj nawet cokolwiek

więcej pisać, żeby nie silić się

na jakieś dyrdymały. Mnie ta płytka

kupiła od pierwszych sekund i

trudno się od niej uwolnić. To strasznie

zaraźliwa i szczera muzyka.

Szkoda tylko, że pełny album grupa

wydała dopiero w 2007 roku…

Adam Widełka

Troyen - Anthology 1981-2019

2019 Classic Metal

Najnowsze wydawnictwo Troyen

zatytułowane wymownie "Anthology

1981-2019" to nic innego jak

cała dyskografia w pigułce. Świetna

sprawa dla nowych fanów NW

OBHM, jak i starych wyjadaczy.

Tym bardziej, że oprócz datowanego

na 1981 rok nagrania demo,

znajdziemy tutaj także obie wydawane

współcześnie EPki. Ktoś pomyślał

i zgrabnie podsumował

twórczość jednego z bardziej zakurzonych

zespołów brytyjskiej muzyki

metalowej. Antologię podzielono

na dwa dyski. Pierwszy zawiera

wspomniane demo oraz jeden

niepublikowany utwór z roku późniejszego.

Dodatkowo możemy

posłuchać materiału pod tytułem

"Finish What You Started". Są to

cztery utwory nagrane w 2014 roku,

a więc już w momencie, kiedy

po długim niebycie Troyen powrócił

do, przynajmniej na razie, czynnego

wydawania. Druga płytka to

czasy współczesne. Mamy zebrane

do "kupy" dwie EP z lat 2017 i

2019 - "Storm Child" oraz "A

New Dawn" - i na deser kawałek

koncertowy z 2015 roku. Tyle suchych

faktów. Muzyka Troyen to

do bólu klasyczny heavy metal.

Ten typowy, angielski heavy, który

charakteryzuje się zgrabnym połączeniem

chwytliwych melodii i żrących

riffów. Motoryczny, aczkolwiek

niesamowicie czytelny, z

górującym nad wszystkim charyzmatycznym

wokalem. Ich demo z

1981 roku miało, według mnie,

świetny potencjał. Muzycy pozwalali

sobie nawet na drobny flirt z

rock'n'rollem, co wypadło przekonująco.

Krążek numer jeden to parędziesiąt

minut podróży w czasie,

kiedy NWOBHM było w natarciu

a niemal każdy zespół obfitował w

kapitalne pomysły. Troyen nie odstawał,

powiem szczerze, od jakiegoś

Saxon czy Angel Witch. Szkoda

więc, że nie doczekali się, chociaż

pełnego debiutu w latach

1981-1985. Być może ich kariera

potoczyłaby się zupełnie inaczej.

Niejako kontynuacją poczynań

grupy są małe krążki z lat 2017-

2019. Materiał na obu z nich

brzmi może współcześnie, lecz

kompozycje utrzymane są w klimacie

początku lat 80. W prostej linii

można rzec grupa nie zamierzała

składać broni i zaproponowała premierowe

kawałki z nagranymi na

nowo utworami z przeszłości.

Słucha się tego nieźle i absolutnie

nie powiedziałbym, że Troyen stracił

coś ze swojej pierwotnej energii,

mimo kilku zmian w składzie na

przestrzeni lat. Wszystko jest poprawnie

zrealizowane. Grzech byłoby

się do czegoś przyczepić - natomiast

namówić warto. Sięgnijcie

po "Anthology 1981-2019" nie

tylko z obowiązku. Przede wszystkim

dla niekłamanej przyjemności.

Uncle Slam - Say Uncle

2020 Divebombe

Adam Widełka

Trzeba lubić taką muzykę. Crossover

to dość specyficzne poletko.

Jednak jeśli już uda nam się przekonać

do tych dźwięków to jednego

możemy być pewni - nasz

tapczan jest w niebezpieczeństwie.

Takie granie to multum energii.

Od pierwszych sekund rytm nie

daje odpocząć. Czym dłużej chłoniemy

tą muzykę, tym bardziej

chcemy być jej częścią. Pomijamy

232

RECENZJE


analizy, nie rozkładamy zagrywek

na części pierwsze - po prostu dajemy

porwać się szaleńczemu tempu

poszczególnych utworów. Wystarczy

35 minut z tym krążkiem, żeby

upaść wyczerpanym na łóżko, o ile

oczywiście nie zarwaliśmy go

skacząc z niego wyobrażając sobie,

że uprawiamy stage diving. Album

"Say Uncle" to pełny debiut amerykańskiego

Uncle Slam. Po latach

kopie dość mocno, więc można

uznać, że czas obszedł się z

tym materiałem łaskawie. Zresztą,

jak zaznaczyłem na początku, trzeba

lubić taki sposób wyrazu. Zakładając,

że jest to nam bliskie, możemy

poczuć się jak ryba w wodzie.

To jedna z tych płyt, które mogą

pomóc nawet zdefiniować ten odłam

metalu. Również warto odnotować,

że niektórzy muzycy działający

w Uncle Slam mieli swoje

epizody w jednej ze słynniejszych

formacji crossoverowej jaką jest

niewątpliwie Suicidal Tendencies.

Już mniej więcej można sobie

uzmysłowić, z czym mamy do czynienia.

Todd Moyer (gitara, wokal),

Simon Oliver (bas) i Amery

AWOL Smith (perkusja) na "Say

Uncle" starają się w bezkompromisowy

i niezwykle żywiołowy

sposób przekazać swoje pomysły.

Sekcja pracuje szybko, wystukując

nie tylko proste, ale i momentami

ciekawe, rytmy. Naturalnie obracamy

się w danym stylu, więc nie

należy spodziewać się jakiejś wirtuozerii

czy popisów instrumentalnych.

Gitara szatkuje powietrze niczym

wprawny kucharz marchewkę,

nakładając porcję smakowitych

riffów. Co prawda, nie są to

jakieś motywy, które będzie łatwo

zanucić, ale idealnie współgrają z

całością i dają tej muzyce potężną

moc. W sumie pisanie o takiej muzyce

w sposób wyrafinowany jest

dość trudne. To jest trochę jak

tworzenie poematu o brutalnym

bokserskim nokaucie. Pewne rzeczy

powinny być nazywane po

imieniu - bez zbędnych ceregieli.

Krążek "Say Uncle" to dobry technicznie

ale bardziej intrygujący

szybkością zawodnik, który każdą

kompozycją stara się wyprowadzić

ten kończący cios.

Adam Widełka

Venom - Sons Of Satan: Rare

And Unreleased

2020 BMG

Venom to legenda. Bez Venom w

muzyce metalowej nic nie byłoby

takie samo. Można się zgodzić lub

nie, ale wpływu na kształt heavy

metalu tej pochodzącej z Newcastle

kapeli odmówić nie można. Mimo,

że ich muzyka była dzika, wulgarna

i, dla malkontentów zupełnie

pozbawiona walorów artystycznych,

to trio Cronos, Mantas i

Abaddon zyskało rzesze fanów i

do dziś popularność nie spada. W

roku 2019 ukazał się na rynku limitowany

boks "In Nomine Satanas"

zawierający albumy grupy

od "Welcome To Hell" z 1981 do

koncertu "Eine kleine Nachtmusik"

(1986) wzbogacony o "Bloodlust"

oraz osobny zbiór samych rarytasów

w postaci "Sons Of Satan".

Właśnie ten ostatni krążek

został wydany osobno, co, nie

ukrywam, jest niemałym wydarzeniem.

Na pewno jest taniej i powszechnie

dostępny. Kompilacja

"Sons Of Satan" to 70 minut podróży

do samych początków Venom.

Mamy więc okazję usłyszeć

prehistoryczne nagrania z Church

Hall datowane na 1979 rok, potem

dwie sesje demo z Impulse

Studios z 1980 roku oraz jeden

kawałek z tego samego miejsca ale

rejestrowany trzy lata później. Już

samo to, że słuchamy czteroosobowego

składu Venom, gdzie wokalistą

był jeszcze Clive Archer posługujący

się pseudonimem Jesus

Christ, to sprawa przyprawiająca

ciarki na ciele. Te wczesne numery

o piwnicznej jakości ale zawierające

potężną dawkę diabelstwa, zaśpiewane

zupełnie inaczej niż parę

lat później przez ówczesnego basistę

Cronosa (Conrad Lant). Dema

ze studia Impulse słucha się

już jednak dużo przyjemniej. Przede

wszystkim brzmienie jest czytelne

i, jak na tamten czas, grupa brzmi

soczyście. Naturalnie Ve-nom

nie przestaje pachnieć siarką, ale

też notuje duży progres. No i te

smaczki w postaci rozmów pomiędzy

muzykami. Jeśli Curch Hall

można traktować wyłącznie jako

sprawę historyczną, to sesje z Impulse

Studios dają również przyjemność

z słuchania brzmiącego

jak stary spychacz basu Cronosa,

pracującej jak piła tarczowa gitary

Mantasa (Jeff Dunn) i dudniącej

jak echo czeluści perkusji Abaddona

(Tony Bray). To wielki zaszczyt

móc uczestniczyć podczas tych,

ważnych dla rozwoju Venom, wydarzeniach.

To również niesamowita

zabawa, kiedy porównujemy

te taśmy z tym, jak ostatecznie wyglądały

na albumach pojedyncze

utwory. Z wypiekami na twarzy będziecie

je śledzić, minuta po minucie,

aż nie wybrzmi ostatni dźwięk.

Wydawnictwo "Sons Of Satan" to

zupełnie inna, bardzo mało znana,

twarz Venom. W żadnym wypadku

nie jest to jednak Venom mniej

dziki i wulgarny niż ten, jaki kojarzymy

z oficjalnych krążków. Powiedziałbym

nawet, że to czteroosobowe,

wczesne wcielenie grupy

z Newcastle może spowodować

momentami większą ekscytację…

A dla kontrastu cztery ostatnie kawałki

grają panowie w trzech, będąc

o krok od sławy i piekielnych

płomieni palących się na wieczność.

W imię kozła w katanie

niosącego siatkę browarów - polecam!!!

Adam Widełka

Wildfire - Brute Force And Ignorance

/Summer Lightning

2020 Golden Core

Dwa w jednym. Magiczna formuła.

Kupujesz dwa a płacisz raz. Nie,

nie, to nie reklama proszku do prania

a od lat znana działalność przemysłu

muzycznego. I, szczerze mówiąc,

czasem przynosi ona dużo

dobrego. Nakładem Golden Core

Records w maju ukazała się kompilacja

dwóch albumów brytyjskiego

Wildfire. Krążki "Brute Force

And Ignorance" i "Summer

Lightning" znalazły się w jednym

opakowaniu, ale co ważne na osobnych

nośnikach i bez zbędnych

dodatków. Zważywszy na to, że

nakład ostatniej reedycji (Mausoleum

2012) został już pewnie wyczerpany

to nie ma się nad czym zastanawiać.

A przynajmniej kontemplować

za długo nie powinien ktoś,

kto lubi melodyjny heavy metal.

Muzycznie albumy są do siebie

bardzo podobne. Na obu dominuje

duża dawka pozytywnych melodii,

połączonych z charakterystycznymi

motywami gitar. Pełnymi garściami

Wildfire czerpie też z klasyki

hard rocka pokroju Thin Lizzy.

Są takie momenty, gdzie grupa

zahacza o bardzo rozśpiewany klimat.

Wręcz, można powiedzieć,

rozmarzony. Na pewno "Brute

Force And Ignorance" i "Summer

Lightning" to nie są pozycje dla

kogoś, kto oczekuje agresji w heavy

metalu. Nawet jeśli pojawia się motoryka

to refren staje w opozycji i

gdzieś umyka ta iskra, która mogłaby

zmienić się w prawdziwy

"dziki ogień". Raczej Wildfire kierowali

swoją muzykę do fanów bardziej

ułożonej formy tego gatunku.

No i jeden album jest kontynuacją

drugiego. Zmian stylistycznych nie

uświadczymy, więc nie należy się

nastawiać na jakieś niespodzianki.

Wildfire to takie bezpieczne granie.

Jest w tym jakiś ogień ale znacząco

okiełznany. Nazwa grupy

brzmi dość humorystycznie bo słuchając

tych albumów czułem się

bardziej jakbym siedział przed

domowym kominkiem niżli oglądając

gwałtowny pożar.

Adam Widełka

Witchfynde - Lords Of Sin - 35th

Anniversary

2020 Golden Core

Jeszcze nie tak dawno miałem

przyjemność napisać parę słów o

wydawnictwie Hear No Evil, zawierającym

trzy pierwsze albumy

brytyjskiej grupy Witchfynde, a w

moje ręce trafia rocznicowe

wydanie kolejnego krążka - "Lords

Of Sin". To już 35 lat! Jak z bicza

strzelił! Tym razem jest troszkę

skromniej. Firma Golden Core

Records zafundowała nam w postaci

bonusu tylko (albo i aż) cztery

utwory pochodzące z mini trasy

Witchfynde z roku 1984. Z uwagi

na bardzo słabą dostępność (przynajmniej

oficjalną) koncertówek

Witchfynde to każdy materiał live

zasługuje na uwagę. Może nawet

przykuje ją mocniej niż "Lords Of

Sin". To wszakże ostatnia płyta

przez wieloletnim milczeniem grupy.

I nie było to pożegnanie z przytupem.

Naturalnie, że rozpadu zespołu

nie można do końca przewidzieć.

Jednak pewne przesłanki co

do złagodzenia oblicza Witchfynde

zawarło już na "Cloak And

Dagger" z 1983 roku. Słuchając

"Lords Of Sin" można odnieść

wrażenie pewnej kontynuacji. Cały

czas jest to muzyka na pewnym

poziomie, chociaż spoglądając

wstecz, nie sposób upewnić się, że

najlepszy okres dla załogi z Mansfield

to absolutnie dwa pierwsze albumy.

Materiał jaki znalazł się na

czwartym krążku okazał się być już

bardzo melodyjny. Jeśli ktoś nastawiałby

się na ostre i szybkie granie

spod znaku NWOBHM to niestety

Witchfynde na "Lords Of Sin" nie

jest dobrym tropem. Nawet

momentami ten złowieszczy klimat,

z jakiego znana była formacja,

ucieka gdzieś kosztem troszkę rozśpiewanych

partii. Nawet ciężko

mi się tutaj jakoś specjalnie nad

tym pochylać. Trudno ten album

zmieszać z błotem ale niewiele jest

na nim dźwięków przyciągających

na dłużej. Ot, po prostu kolejna

pozycja z zakurzonych annałów

NWOBHM. Warto - oczywiście -

sięgnąć po reedycję "Lords Of

Sin". Chociażby z względu na to,

że wspomniane utwory z poprzednich

krążków w wersjach live są tutaj

naprawdę mocnym punktem.

Adam Widełka

RECENZJE 233




Hooray! Your file is uploaded and ready to be published.

Saved successfully!

Ooh no, something went wrong!