HMP 76
New Issue (No. 76) of Heavy Metal Pages online magazine. 84 interviews and more than 200 reviews. 236 pages that will certainly satisfy any metalhead who loves heavy metal and its classic subgenres. Inside you will find many interesting facts and news in interviews with: Cirith Ungol, Grave Digger, Destruction, Havok, Warbringer, Cloven Hoof, Tokyo Blade, Skanners, Elixir, Psychotic Waltz, Ivanhoe, Conception, Astharoth, Mekong Delta, Witchking, Tyrant, Sorcerer, Lord Vigo, Crimson Dawn, Poltergeist, Dark Forest, Ancillotti, Black Phantom, Road Warrior, Divine Weep, Traveler, Commando, Dressed To Kill, Madhouse, Oz, Shok Paris, Black Hawk, Palace, Witchking, Gomorra, Jenner, Zatyr, Lady Beast, Toledo Steel, Razgate, Piranha, Naked Root, Restless, Firewind, Nightwish, Goblin's Blade, AnVision, Vandenberg, Sölicitör, Magick Touch, Lionheart, Crystal Eyes, Headless Beast, Satan's Empire and many, many more. Enjoy!
New Issue (No. 76) of Heavy Metal Pages online magazine. 84 interviews and more than 200 reviews. 236 pages that will certainly satisfy any metalhead who loves heavy metal and its classic subgenres. Inside you will find many interesting facts and news in interviews with: Cirith Ungol, Grave Digger, Destruction, Havok, Warbringer, Cloven Hoof, Tokyo Blade, Skanners, Elixir, Psychotic Waltz, Ivanhoe, Conception, Astharoth, Mekong Delta, Witchking, Tyrant, Sorcerer, Lord Vigo, Crimson Dawn, Poltergeist, Dark Forest, Ancillotti, Black Phantom, Road Warrior, Divine Weep, Traveler, Commando, Dressed To Kill, Madhouse, Oz, Shok Paris, Black Hawk, Palace, Witchking, Gomorra, Jenner, Zatyr, Lady Beast, Toledo Steel, Razgate, Piranha, Naked Root, Restless, Firewind, Nightwish, Goblin's Blade, AnVision, Vandenberg, Sölicitör, Magick Touch, Lionheart, Crystal Eyes, Headless Beast, Satan's Empire and many, many more. Enjoy!
- No tags were found...
Create successful ePaper yourself
Turn your PDF publications into a flip-book with our unique Google optimized e-Paper software.
Nie wiem jak u Was, ale od początku pandemii w
moim życiu nic się nie zmieniło. Oprócz pewnego
niepokoju, który wkradł się do mojej głowy oraz pewnych
uniedogodnień, zajęty byłem ciągle tymi samymi
obowiązkami. W kwestii prac dotyczących
magazynu też niewiele się zmieniło. Niemniej u innych,
a przede wszystkim u muzyków, wirus musiał
wprowadzić pewne zmiany. Zaowocowało to tym, że
zdecydowanie więcej zespołów odpowiedziało nam
na pytania, a co niektórzy, wręcz przysłali nam elaboraty.
Wynika z tego, że mieli więcej czasu i pewnie
też trochę się nudzili. W ten oto sposób musiałem
przygotować ponad osiemdziesiąt wywiadów
oraz ponad dwieście recenzji. Was - drodzy czytelnicy
- z pewnością to ucieszy, ja niestety miałem z tego
powodu trochę problemów i niezłej gonitwy z czasem.
Przejdźmy jednak do spraw bieżących. Od samego
początku było wiadomo, że okładkowym wywiadem
nowego numeru HMP będzie rozmowa z muzykami
Cirith Ungol. A powód był prosty, wydali pierwszy
studyjny album, od dwudziestu dziewięciu lat. I to
jaki! Oczywiście w rolach głównych występuje perkusista
Robert Garven. Każdy nasz wywiad, który
dotyczył Cirith Ungol, to właśnie on mam go udzielał.
Po rozmowie z Robertem natkniecie się na niemieckich
wiarusów Grave Digger i Destruction.
Pierwszy promuje kolejny solidny album studyjny
"Fields of Blood". Drugi zaś koncertówkę "Born To
Thrash" i chyba przez jakiś czas będą tym wzbudzać
zazdrość wśród innych formacji, bowiem w czasach
pandemii ciężko będzie nagrać dobrą płytę "live".
Poza tym, rozmowy z Chrisem Boltendahlem oraz
Schmierem nigdy się nie nudzą.
Za weteranami mamy przedstawicieli trochę młodszego
pokolenia - Havok i Warbringer - wyróżniających
się kapel ze sceny thrash metalowej. Obie
zdecydowanie różnią się w podejściu do tej samej
muzyki, pierwsza mocno stawia na bezpośredniość,
druga podchodzi bardziej ambitnie i szerzej do zagadnienia.
Niemniej obie ciągle nie dają mi powodu
aby o nich zapomnieć. Tym samym mam nadzieję,
że wśród naszych czytelników są to również rozpoznawalne
marki. Jeżeli nie, koniecznie sięgnijcie po
albumy Havok - "V" oraz Warbringer - "Weapons
of Tomorrow".
Po tych dwóch rozmowach mamy kolejnych przedstawicieli
starszego pokolenia, tym razem związanych
z NWOBHM, czyli Cloven Hoof oraz Tokyo
Blade. Obie kapele nagrały bardzo przyzwoite studyjne
albumy. Muzycy z Wolverhampton zatytułowali
płytę "Age Of Steel", a ich rodacy z Salisbury,
"Dark Revolution". Jednak to nie jedyne grupy z tej
Intro
sceny, które znalazły się w aktualnym numerze magazynu,
bowiem w jego dalszej części znajdziecie wywiady
z Elixir, Satan's Empire oraz Blackmayne.
Zaś pod sam koniec naszego periodyku swoje miejsce
znalazła również rozmowa z Dennisem Strattonem,
gitarzystą z debiutanckiego krążka Iron Maiden.
Co prawda rozmowa głównie dotyczyła jego
aktualnego zespołu, AORowego Lionheart, to jednak
nie obyło się bez paru pytań odnośnie Maiden.
Także maniacy nurtu NWOBHM powinni
przeczytać również i tę rozmowę. Wcześniej, zaraz
za artykułami Cloven Hoof i Tokyo Blade, wylądował
wywiad z założycielem i gitarzystą włoskiego
Skanners, Fabio Tenca. Choć Włochów nie zalicza
się do NWOBHM, to działali od początków lat 80.
zeszłego wielu, więc równolegle do brytyjskiej sceny.
Nagrali wtedy dwa niezłe albumy, "Dirty Armada"
(1986) oraz "Pictures of War" (1988), co pozwala
potraktować ich w równorzędny sposób. Poza tym
Skanners nigdy nie uległo rozpadowi, działają nieprzerwanie
do tej pory, choć z pewnych powodów
zdarzały się im dość długie przerwy. Niemniej ich
płyty to gwarancja solidnej dawki klasycznego heavy
metalu, a formacja zdaje się w cale nie jest mocno
rozpoznawalna wśród true metalowej braci. W mojej
opinii powinno to się zmienić.
Kolejny blok w nowym numerze dotyczy się kapel
szeroko pojętego progresywnego metalu. Każda z
nich jest inna ale równie wspaniała. Takie Astharoth
czy Mekong Delta wywodzą się z technicznego
grania thrash metalu, Ivanhoe to sukcesorzy głównego
nurtu tej sceny, ale najwięcej radości przyniosły
mi nowe, wydane po wielu latach przerwy,
pełne albumy studyjne formacji Conception oraz
Psychotic Waltz. Kolejny raz spełniły się moje marzenia.
Jednak to nie wszystko jeśli chodzi o progresywny
metal, bowiem w dalszej części magazynu
natkniecie się na wywiady z AnVision, Traumhaus,
Pattern-Seeking Animals, Polis oraz Caligula's
Horse, które ukazują nam jeszcze większą paletę odcieni
tej odmiany metalu.
Jednak to nie progresywny metal najwięcej zajmuje
miejsca w 76. odsłonie magazynu. Oczywiście ten
obszar należy do muzyków, którzy oddani są bez reszty
tradycyjnym metalowym dźwiękom. Ich różnorodność
oraz mieszanka doświadczenia i młodzieńczej
żywiołowości może oszołomić. Nie wspomnę,
że wszystkie pochodzą z różnych zakątków świata.
Trudno specjalnie wyróżnić którąkolwiek z tych kapel,
bo to czy nasza Divine Weep, czy też włoskie
Ancillotti i Black Phantom, nie mówiąc o żółtodziobach
na scenie Traveler, Sölicitör czy starych
rutyniarzy Madhouse, Oz, Shok Paris, to warto
Spis tresci
przy każdej z nich zatrzymać się. Fakt może niektórym
jeszcze czegoś brakuje albo komuś nie przypadną
do gustu ale wszystkie one stanowią o mocy
oraz różnorodności tej sceny. I nie ma siły na pewno
jakiś zespół zostanie z Wami na dłużej, tylko trzeba
się trochę wysilić. Każdy z nich tylko czeka aby go
odkryć. Nie mogę nie wspomnieć, że w tym całym
ogromie materiałów o tradycyjnej scenie heavymetalowej
znalazło się miejsce na krótki wywiad z Mateuszem
Gajdzikiem, a to dlatego, że postanowił
wraz z kolegami ponownie wznieść sztandar Witchking.
Od jakiegoś czasu pewną tradycją stało się publikowanie
na naszych łamach artykułów o zespołach
doom metalowych, tych o bardziej dumnych i epickich
dźwiękach. I tak z nowym numerem odnajdziecie
wywiady z odrodzonym amerykańskim Tyrant
a także Sorcerer, Lord Vigo oraz Crimson
Dawn. Każda z płyt tych bandów ma sporo atutów
aby przykuć Waszą uwagę, niemniej ja zdecydowanie
proponuję Wam nowy album Amerykanów z Tyrant,
zatytułowany "Hereafter". US metal, doom
metal, epickie zacięcie oraz głos Roberta Lowe.
Wspaniałości!
Oczywiście nie mogło zabraknąć thrash metalu.
Zresztą już parę nazw związanych z tą sceną przewinęło
się. Niemniej zwolennicy takiego grania nie
powinni ominąć rozmów z Poltergeist, Jenner, Euphoria
Omega, Pirahna, Razgate, Reactory, Verbal
Razors czy Bitterness. Wszystkie z nich kreują
różnorodne podejście do thashu a także przedstawiają
różny poziom artystyczny. W każdym razie
jest z czego wybierać.
Nie pominęliśmy również bardziej melodyjnych
scen, począwszy od melodyjnego power metalu
(Firewind, Nightwish, Lovebites), po przez przedstawicieli
hard'n'heavy (Restless, Naked Root, Magick
Touch, Wishing Well, Vanderberg). W tym
ostatnim wypadku temat rozszerzony jest o odłam
określany retro rockiem. Najjaskrawszym tego przykładem
jest szwedzki Horisont, choć w numerze
jest jeszcze parę kapel, którym po części można byłoby
ten termin podłączyć.
To pokrótce o tym, co znajdziecie w nowym 76.
numerze naszego magazynu. Oczywiście to nie całość
materiałów, bowiem jak pisałem na początku,
tym razem jest tego wyjątkowo dużo, więc szczegóły
już sami musicie wyłowić, do czego namawiam. A
jak jesteście fanami tradycyjnych odmian heavy metalu
to z pewnością coś dla Siebie odnajdziecie. Miłego
czytania!
Michał Mazur
3 Intro
4 Cirith Ungol
6 Grave Digger
8 Destruction
10 Havok
12 Warbringer
14 Cloven Hoof
16 Tokyo Blade
18 Skanners
20 Elixir
23 Psychotic Waltz
26 Ivanhoe
28 Conception
30 Astharoth
32 Mekong Delta
36 Witchking
38 Tyrant
40 Sorcerer
42 Lord Vigo
44 Crimson Dawn
47 Divine Weep
50 Poltergeist
52 Dark Forest
54 Ancillotti
56 Black Phantom
58 Road Warrior
60 Traveler
62 Commando
64 Solitary Sabred
66 Dressed To Kill
68 Madhouse
70 Oz
72 Shok Paris
74 Black Hawk
76 Palace
77 Gomorra
78 Jenner
79 Euphoria Omega
80 Verbal Razors
82 Bitterness
84 Zatyr
86 Lady Beast
88 Toledo Steel
91 Skyryder
92 Wallop
94 Death The Leveller
96 The Wizar’d
98 Spell
100 Satan’s Empire
102 Blackmayne
104 Dark Arena
106 Kill Ritual
108 Dreamlord
110 Reactory
111 Razgate
113 The Spirit Cabinete
114 Piranha
116 Hunter
118 Hellraiders
120 Naked Root
122 Restless
124 Firewind
126 Nightwish
128 Lovebites
130 Revoltons
132 Lycanthro
134 Lord Of Light
136 Goblins Blade
138 AnVision
141 Traumhaus
144 Pattern-Seeking
Animals
146 Intense
148 Vandenberg
150 Solicitor
152 Lost Legacy
154 Sandstorm
156 Magick Touch
158 Horisont
160 Wishing Well
162 Polis
168 Caligula’s Horse
171 Wolftooth
172 LionHeart
174 Headless Beast
180 Crystal Eyes
183 Zelazna Klasyka
184 Reminiscencje
NWOBHM
186 Decibels` Storm
225 Old, Classic,
Forgotten...
3
Płomień prawdziwego metalu
Mimo iż do końca roku pozostało jeszcze siedem miesięcy, nie mam wątpliwości,
że nowy album Cirith Ungol to największe wydarzenie 2020 w świecie
heavy metalu. Podobnie chyba czuje perkusista Robert Garven, z którego energia aż
kipiała, kiedy odpowiadał na kolejne moje pytania. Rob to gawędziarz, więc nie
zdziwcie się, jeśli w którymś momencie ominie pytanie szerokim łukiem, tylko po
to aby złożyć buńczuczną deklarację, jak na rasowego wojownika o prawdziwy metal
przystało. Cały ten wywiad, to świetna errata do najnowszego dzieła amerykanów
- jest równie epicki, co muzyka na nim zawarta! Zresztą, przekonajcie się sami!
HMP: Cześć Rob, dzięki za kolejny wywiad
dla naszego magazynu! Jak się macie w tych
ciężkich czasach?
Robert Garven: Dzięki, trzymamy się całkiem
nieźle! Uwielbiamy HMP, zrobiliście poprzednio
świetny artykuł o naszym zespole,
Jimmy był nawet na okładce! Nigdy nie zapomnimy
Wam tego i bardzo, bardzo się cieszymy,
że znów możemy gościć na łamach
Waszego epickiego magazynu!
Dla mnie "Forever Black" jest niejako potwierdzeniem,
że Wasz powrót to nie jest jedynie
incydent. Jesteście tu i teraz i dopisujecie
do swojej historii nowe rozdziały.
No tak, kiedy zespół się rozleciał, mieliśmy
niejako "niedokończone sprawy". "Forever
Black" to rzecz, która powinna nastąpić dokładnie
po "Paradise Lost". I niejako tak się stało!
ilość detali, doboru pędzli - to wszystko jest
niesamowite! To dla nas wielki honor i przywilej
współpracować z takim artystą jak Michael
i mam nadzieję, że jego legenda będzie nadal
zaszczycać nasze okładki. Michael to jeden z
najstarszych i najbardziej lojalnych przyjaciół
Cirith Ungol od lat. Wpadł nawet na nasz
koncert na "Defenders of the Old" festiwal w
Nowym Jorku. Co za gość!
Rob, porozmawiajmy trochę o kawałkach,
które zawiera "Forever Black". Najbardziej
chwytliwym numerem na płycie wydaje się
być "Fire Divine"...
Każdy ma swoich faworytów, uwielbiam czytać
czasem komentarze fanów! Zwłaszcza, że niektórzy
porównują nasze kawałki do artystów, o
których nigdy nie słyszeliśmy! Zawsze też pojawiają
się porównania do Black Sabbath, a to
dla nas wciąż wielki zaszczyt, choć nigdy jakoś
świadomie nie robiliśmy utworów "pod nich".
Ale to jest właśnie Cirith Ungol, nic dodać,
nic ująć!
Na numer pilotujący płytę wybraliście pędzący
"Legions Arise", który dość bezpośrednio
nawiązuje do "Join the Legion" z "Paradise
Lost".
To jedyny numer, do którego napisałem tekst i
tak, masz rację, chciałem żeby to było coś w
stylu sequela "Join the Legion". Chciałem, żeby
to był mocny, szybki numer, ale chciałem też
nawiązać do mojego ulubionego naszego numeru,
czyli "Blood & Iron" z "One Foot In
Hell".
Dzięki Rob! Dużo Waszych koncertów zostało
odwołanych z uwagi na covid-19...
Niestety, mieliśmy zaplanowanych kilka ekskluzywnych
koncertów na całym świecie, no
ale zostały one albo odwołane, albo przełożone.
Z niecierpliwością wyczekujemy dnia, kiedy
wszystko wróci do normy i będziemy mogli
pokazać swój unikalny metalowy styl światu!
Są jednak i dobre wiadomości! Tak jak ostatnio
obiecaliście, nowy album Cirith Ungol
jest gotowy. Wróciliście bo wielu długich latach.
Jakie to uczucie mieć w końcu nowy album?
Oh, to absolutnie wspaniałe uczucie! Wiesz,
kiedy pierwszy raz spotkaliśmy się razem i zaczęliśmy
pracować nad materiałem, nie mieliśmy
pojęcia, że wydanie nowego albumu jest w
ogóle możliwe! A teraz "Forever Black" jest,
możemy go dotknąć i jest to absolutnie wspaniałe,
że możemy postawić go obok naszych
pozostałych czterech płyt!
Foto: Cliff Montgomery
Właśnie! "Forever Black" to płyta która
brzmi, jakbyście w 1991 wyszli ze studia na
papierosa, wrócili i nagrywali dalej. Zrobiliście
więc nie tylko album ale coś na kształt
wehikułu czasu!
Każdy mówi, że "Forever Black" brzmi jakbyśmy
nigdy się nie rozpadli i to jest to co chcieliśmy
usłyszeć! To znaczy dla nas tyle, że ludzie
rozumieją o co nam chodzi, że nie podążamy
za trendami, ale pozostajemy prawdziwi
dla samych siebie i wobec swojej muzyki. Nie
staramy się na nowo wynaleźć koła. Niestety,
nasza podróż w czasie możliwa była tylko w jedną
stronę i teraz utknęliśmy w Waszych czasach,
i cholera, nie możemy wrócić! (śmiech)
Aby tradycji stało się zadość, okładkę płyty
zdobi ponownie obraz Michaela Whelana.
Tak! Ta fantastyczna okładka to obraz zatytułowany
"Elryk na wygnaniu", idealnie odzwierciedla
ona ciemną i ponurą atmosferę
albumu. Elryk przemierza na tym obrazie bezkresy
ziemi niczyjej, jego przeklęty miecz,
"Siewca Burzy" zwisa za nim, gdzieś w tle
widać Kruka zagłady… W przeciwieństwie do
poprzednich okładek, które wykorzystywały
obrazy zdobiące książki o Elryku z Melnibone,
ten obraz to wizja Elryka, której nigdzie
wcześniej nie wykorzystano. Powala mnie wykorzystanie
techniki malowania na płótnie,
Spore wrażenie robi również jeden z najdłuższych
na płycie, epicki "Stormbringer",
który wbrew tytułowi nie ma nic wspólnego z
Deep Purple.
"Stormbringer" to jedyny kawałek, który bazuje
na historii Elryka. Kiedy wiedzieliśmy już,
że na okładce znajdzie się czarny miecz Elryka,
Tim stwierdził, że czas odkurzyć jego historię.
To ballada, która opisuje trudną relację
Elryka z jego przeklętym mieczem, który musi
nosić. Numer ten ma też kapitalną partię gitary,
to taki "Finger of Scorn" tego albumu.
Niesamowitym utworem jest również "The
Frost Monstreme", gdzie pojawia się nieco
więcej przestrzeni dla tradycyjnego, hard
rockowego riffowania i melodii. Niektóre
zagrywki przywodzą mi na myśl Wishbone
Ash!
Ten numer jak i "Fire Divine" to pomysły Grega
i oba nawiązują do spuścizny albumu "Frost
& Fire", gdzie faktycznie często nawiązywaliśmy
do klasyki rocka z lat 70-tych. Niektóre nawiązania
są wręcz oczywiste, ponieważ staramy
się tworzyć w zgodzie z naszą historią.
Nasze numery mają też czasem ukryte nawiązania,
dzięki którym kawałek ma swoją tajemnicę.
Jeśli mam być szczery, nie spodziewałem aż
tak dobrego albumu, zwłaszcza, że wiele powracających
zespołów nie daje rady i nie nagrywa
już tak dobrych albumów jak w latach
80-tych. Ale Wam się udało! Jak to zrobiliście?
Wiesz, podstawa zespołu jest wciąż żywa, ale
to co nas najbardziej zaskoczyło to - to, że ten
pierwotny głód metalu jest również żywy w
nas! Wciąż jesteśmy poszukiwaczami zaginionej
prawdy i wciąż pijemy wodę ze źródła
prawdziwego metalu. Zespół rozpadł się dawno
temu, ale nasz nowy album jest jak jasna
wiadomość: siła Ungol znów się obudziła i
4
CIRITH UNGOL
wstąpiła w dusze niepomszczonych! Czas by
wstąpić do legionu i odpowiedzieć na wezwanie!
(Rob użył dokładnie zwrotu "Now is the
time to "Join the Legion" and answer "The
Call"!" co jest oczywistym odniesieniem do tytułów
utworów Cirith Ungol - przyp. red.)
Na początku nie byłem przekonany do specyficznego,
brudnego brzmienia albumu, ale teraz
naprawdę je uwielbiam! Udało Wam się
w idealny sposób połączyć old school z nowoczesnością.
Kto jest za to odpowiedzialny?
Najpierw pracowaliśmy nad demówkami w
naszym sekretnym odosobnieniu, a potem weszliśmy
do studia należącego do Armanda
Johna Anthony'ego z zespołu Night Demon,
który po prostu uchwycił esencję brzmienia
Cirith Ungol. To bardzo reprezentatywna
rzecz dla nas i ważny moment w naszej historii.
Arthur Rizk podjął się masteringu płyty,
ale tak naprawdę każdy z nas był w to zaangażowany
i każdy z nas czuł podobnie. Album
jest surowy, jest ciężki i ma 39 minut! Tak
miało być!
Zgaduję, że w studiu panowała dobra atmosfera?
Pewnie, wszyscy byli mega podekscytowani!
Mieliśmy gotowe utwory kiedy zjechaliśmy do
studia, każde demo miało kilka wersji, tak aby
każdy mógł się przygotować ale i dodać coś od
siebie - te dema są zresztą dostępne w specjalnym
wydaniu w box secie. Od zawsze tworzyliśmy
demówki w ten sposób i tak jest i teraz.
Jak zwykle, chcielibyśmy mieć nieco więcej
czasu w studio, ale Armand to bardzo utalentowany
człowiek i ugościł nas naprawdę świetnie
- jesteśmy mu bardzo wdzięczni za pracę
którą wykonał przy tym albumie. Ja osobiście
jestem mu bardzo wdzięczny za brzmienie bębnów,
zrobił kapitalną robotę!
Założę się, że cała ta pozytywna atmosfera
w studiu to wynik ciepłego odbioru Waszego
powrotu przez fanów. Zagraliście kilka koncertów,
które żywo zainteresowały fanów na
całym świecie. Czy to jest właśnie ta sekretna
moc, która dała Wam energię by zrobić tak
świetny album?
Nie ulega wątpliwości, że powód naszej egzystencji
jest i zawsze był ten sam: możliwość
dzielenia się naszą unikalną wizją metalu ze
światem! Od kiedy znów się zeszliśmy, zagraliśmy
kilka niezapomnianych, ekskluzywnych
koncertów min. na Frost & Fire Festival,
Keep It True czy Up The Hammers, koncertów
na małych festiwalach jak Chaos Descends
czy Muskelrock aż po te największe jak
Rock Hard czy Bang Your Head. Jednak ten
cały impet wziął się również od singla "Witch's
Game", z nadchodzącego filmu "The Planet of
Doom". Masę ludzi wręcz domagało się pełnego
albumu. Byliśmy dla nich symbolem, nadzieją,
która trzymała ich przy życiu. Nie mogliśmy
ich zawieść.
Właśnie: Wasz wielki powrót został udokumentowany
pod postacią koncertówki "I'm
Alive" na której znalazły się w zasadzie
wszystkie najważniejsze utwory z Waszej
przeszłości. Jesteście zadowoleni z tego wydawnictwa?
Cirith Ungol nigdy nie zrobiło wcześniej albumu
na żywo, i w sumie jeszcze zanim Metal
Blade zasugerowało żeby coś takiego zrobić,
już chodziło nam po to głowie. Wiesz, może i
jesteśmy starsi i nie wyglądamy tak świetnie
jak kiedyś, ale płyta brzmi świetnie i jesteśmy
bardzo z niej dumni! Limitowany box, który
wydał Metal Blade to coś nieprawdopodobnego!
Te wszystkie pałki, zdjęcia, mini mikrofon
- totalny odjazd!
Foto: Cliff Montgomery
Metal Blade wydaje się wspierać Was jak
tylko może?
O tak. Nasza przyjaźń z Brianem Slagelem
sięga jakoś 1981 roku kiedy to wydawaliśmy
"Frost & Fire". Metal Blade zawsze był jednym
z naszych najbardziej lojalnych partnerów
i serio, nie moglibyśmy sobie wymarzyć
lepszego wsparcia. Wielu ludzi z Metal Blade
to po prostu nasi fani. Nawet kiedy zespół był
w rozsypce, oni trzymali w swoich archiwach
nasze nagrania tylko po to, żeby ocalić je przed
zapomnieniem i zaprezentować nowej generacji
- np. pod postacią kompilacji "Servants of
Chaos", który zawiera masę wczesnych nagrań.
Jestem pewien że bez tych gości nasz powrót
by się nie udał, a na pewno nie byłby aż
tak pełen sukcesów.
Zastanawiałeś się kiedyś, jak bardzo scena
metalowa zmieniła się na przestrzeni tych
wszystkich lat? Czy jest na niej wystarczająco
miejsca dla tradycyjnego grania?
Zmieniło się bardzo wiele - mamy na przykład
teraz podgatunki gatunków, co jest wręcz niemożliwe!
Co jednak ważne, Cirith Ungol
wciąż wierzy w ten rdzeń, który ukształtował
heavy metal: Deep Purple, Black Sabbath,
Budgie, Mountain i tak dalej - to wszystko
jest wciąż żywe w dzisiejszych czasach. Wierzymy,
że naszą misją jest trzymać płomień
prawdziwego metalu wysoko ponad naszymi
głowami i maszerować prosto na bitwę. Gdy
nadejdzie czas, przekażemy ten płomień innym,
tak jak to robiło wielu przed nami. Jest
wielu, którzy poniosą ten płomień ku przyszłości!
Rozumiem, że Wasi idole pozostali niezmienni
przez te wszystkie lata?
Szczerze? Słucham masę nowej muzyki, która
wychodzi i jestem zachwycony, jak wiele dobrych
zespołów pojawia się z dnia na dzień. Z
wieloma z nich mieliśmy okazję dzielić scenę.
Napawa mnie to dumą, bo tak jak mówiłem
wcześniej, jest komu przekazać ten płomień
prawdziwego metalu - dzięki tym zespołom,
prawdziwy heavy metal nigdy nie umrze. To
wszystko trzyma mnie przy życiu i pozwala
być wiernym drodze, którą obrałem dawno,
dawno temu. Fałszywy metal upadnie!
Wasz pierwszy występ z nową płytą, czyli
festiwal "Keep It True" został przesunięty na
przyszły rok....
No tak, epidemia zebrała swoje żniwo na bardzo
szeroką skalę. Festiwal Keep It True został
przełożony, a mieliśmy tam zagrać dwa
koncerty - jeden z repertuarem z nowej płyty,
plus najlepsze numery z "Paradise Lost", a następnej
nocy planowaliśmy wykonać swoiste
best of z pierwszych trzech płyt. No ale cóż,
nic takiego się niestety nie wydarzy...
Najzagorzalsi fani w maju otrzymają specjalny,
siedmiocalowy flexi disc z utworem
"Brutish Manchild", który będzie dołączony
do Decibel Magazine. Opowiedz o tym
pomyśle!
Tak, nagraliśmy "Brutish Manchild", jedną ze
starszych piosenek na nowo i zdecydowaliśmy
się podzielić tym nagraniem na potrzeby Decibel
Magazine i ich czytelników. Wiemy, że
mamy wielu fanów na całym globie i wiemy
też, że musimy o nich dbać, dostarczając im od
czasu do czasu coś ekstra. Decibel Magazine
to potężne medium wydawane w sporym nakładzie,
więc to świetnie, że nasza muzyka może
być dołączona do tego pisma. A to tylko
przedsmak tego co nadejdzie!
Rob, dzięki za poświęcony mi czas i masę
świetnych historii! Mam nadzieję że niebawem
będzie okazja spotkać się na żywo, najlepiej
podczas jakiegoś polskiego gigu Cirith
Ungol!
Chciałem bardzo podziękować Tobie, Waszej
redakcji i Waszym czytelnikom za zainteresowanie
zmartwychwstaniem Cirith Ungol. To
wspaniałe, że wspieracie nas przez te wszystkie
lata i szerzycie dobre słowo o nas. Kto wie ile
to wszystko jeszcze potrwa? Chcemy grać pisać,
grać i dzielić się tak długo jak nam to będzie
dane! Mam nadzieję, że nasze drogi niebawem
się przetną i spotkamy się podczas jednego
z naszych koncertów w Waszym pięknym
kraju!
Marcin Jakub
CIRITH UNGOL 5
HMP: Epidemia to naprawdę niefart dla zespołów,
które, podobnie jak Wy właśnie wydają
nową płytę. Z jakimi problemami teraz
mierzysz się w szczególności?
Chris Boltendahl: W tej chwili nie mamy wielu
problemów. Jako że ma się ukazać płyta, robimy
normalną promocję, nagłaśniamy ją w mediach
społecznościowych, udzielamy wywiadów. Coś,
czego nam się teraz nie udało dopiąć, to video
do mojego ulubionego kawałka z nowej płyty -
"Lions of the Sea", które miało być kręcone w
Powrót do Szkocji
Z Chrisem rozmawiałam w czasie najmocniejszej fazy społecznej izolacji, zarówno
u nas, jak i w Niemczech. Grave Digger utknął niestety z koncertami i z planami
na teledysk, ale szczęśliwie udało mu się wydać płytę i to chyba naprawdę bliską
sercu Chrisa. "Fields of Blood" to trzeci "szkocki" krążek Grave Digger. O pasji do
Szkocji i powiązaniach z klasycznym już "Tunes of War" możecie przeczytać poniżej.
się odbyć wielki show z dudziarzami oraz bębniarzami
z Francji, którzy zresztą też zagrali na
nowym albumie. Mam jednak nadzieję, że uda
nam się to zrobić w przyszłym roku.
Przeniesienie całej ekipy dodatkowych muzyków
na kolejny rok nie będzie stanowiło problemu?
Dudziarze są z Hamburga i są wielkimi fanami
Grave Digger. Znamy się zresztą już ponad
dziesięć lat. Zagrali z nami na Wacken już
Wspomniałeś, że dudziarze występowali już z
Wami na Wacken. Wtedy też "Ballad of
Mary" zaśpiewałeś z Doro. Od razu przyszło
mi na myśl, że następcą tej ballady jest
"Thousand Tears" zaśpiewane z Noorą.
Chciałem znów zrobić album o szkockiej historii.
To było w 2018 roku, zaraz po tym, jak
zwiedzałem Szkocję z rodziną. Mojego syna,
który teraz ma 14 lat, też bardzo zainteresowała
historia. Widział pola bitew, zamki. Nic dziwnego,
że pojawiła się ponowna chęć stworzenia
albumu o Szkocji, a skutkiem tego była
także ochota stworzenia następcy "Ballad of
Mary". Tak powstała ballada "Thousand Tears".
Pierwotnie chciałem, żeby zaśpiewała ją Alissa
z Arch Enemy. Niestety do tego nie doszło, bo
Alissa pracuje teraz nad płytą i robi różne inne
projekty. Pomyślałem więc o wokalistce Battle
Beast. Noora też jest świetna. Skontaktowaliśmy
się i się udało.
Gdybyś miał okazję, chciałbyś w przyszłości
zaśpiewać duet z Noorą na płycie Battle
Beast?
(śmiech) Nie planuję, ale jeśli by to muzycznie
pasowało... wiadomo, Battle Beast i Grave
Digger to zupełnie inna estetyka, ale... jasne,
gdyby mi kiedyś zaproponowano, zgodziłbym
się.
Podoba Ci się ten... nazwijmy to "disco metal"
w wykonaniu Battle Beast?
Na samym początku było to dobre, lubię też
kawałek "Black Ninja". Jednak to, co muzycznie
teraz prezentują to nie do końca mój styl. Dla
mnie osobiście takie zespoły jak Battle Beast
czy Beast in Black za bardzo oddaliły się od
heavy metalu.
Doskonale rozumiem, co masz na myśli.
Wróćmy zatem do Grave Digger. Jeśli chodzi
o teksty, w ostatniej dekadzie albo udajecie się
w zupełnie nowe rejony (jak na "Clash of the
Gods") albo wracacie do starych koncepcji jak
w przypadku "Return of the Reaper" czy "szkockich"
płyt. Która droga rodzi większy sukces...
albo, która z nich przychodzi Ci łatwiej?
Trudno określić, która odnosi większy sukces.
Sam najchętniej piszę teksty o aspekcie historycznym,
tak jak teraz o Szkocji, i to przychodzi
mi względnie lekko. Z drugiej strony są też teksty
takie jak na "Return of the Reaper" gdzie
opowiadam krótkie historie, opowieści grozy, albo
zdarzenia, które sam przeżyłem. Jednak w
tym momencie najlepiej pisze mi się teksty zainspirowane
historią.
Szkocji. Mieliśmy już wszystko zabukowane,
ale w związku z epidemią koronawirusa niestety
musieliśmy to odwołać. Pomijając fakt, że nie
mogliśmy zrealizować materiału filmowego w
Szkocji, najbardziej istotne jest obecnie to, że
nie możemy grać koncertów promujących nowy
album. Miała być to nasza premiera, więc naprawdę
wielka szkoda.
A jak Ty osobiście znosisz ten czas "społecznej
kwarantanny"? Masz czas na swoje
obrazy i rzeźby?
Muszę teraz względnie dużo robić dla zespołu.
Zadbać o nasz sklep internetowy, żeby zarobić
troszkę pieniędzy, w czasie gdy nie możemy
grać koncertów. Poza tym u mnie i u mojej rodziny
jest wszystko w porządku.
Brak koncertów doskwiera i nam. Niestety
również Wacken Open Air zostało odwołane.
Miało się na nim odbyć Wasze 40-lecie.
Dokładnie. Zrobimy za rok jubileusz "czterdzieści
plus jeden". W związku z nim mieliśmy zresztą
zabukowaną całą masę festiwali na nadchodzące
lato. Między innymi miał być to Rock
Hard, RockHarz, potem Wacken, gdzie miał
Foto: Grave Digger
2010 roku. Z nimi więc nie ma żadnego problemu.
Ucieszą się, jeśli będą znów mogli z nami
wystąpić.
Widziałam Cię kiedyś na Wacken, kiedy
Grave Digger nie grał żadnego koncertu... Co
jest dla Ciebie podczas takiego wypadu większą
wartością - spotkać się ze znajomymi muzykami
czy wystąpić po drugiej stronie - w roli
widza koncertów?
Jedno i drugie. Mogę spotkać zespoły, z którymi
się dawno nie widziałem. Mogę zobaczyć
koncerty kapel, których sam jestem fanem, takie
jak Iron Maiden czy Judas Priest. Dlatego
przyjeżdżam bardzo chętnie.
Najczęściej zakłada się, że te historyczne inspiracje
pojawiły się w Grave Digger wraz z
dołączeniem Tomiego Göttlicha.
Tak, zgadza się. Tomi jest nauczycielem zarówno
historii, jak i angielskiego. Miał ogromną
wiedzę na ten temat i bez wątpienia to on
pchnął Grave Digger w tym kierunku.
Dla wielu fanów najlepszą Twoją płytą jest
"Tunes of War". Domyślam się, że pisanie
nowych "rozdziałów" jest wyzwaniem. Jakie
części "Tunes of War" analizowałeś, chcąc
sprostać temu wyzwaniu?
Klimat. Nie chodzi nawet tak bardzo o samą
muzykę zawartą na "Tunes of War". Na pierwszym
miejscu chodzi właśnie o klimat, jaki
miał ten album. Chciałem dowiedzieć się, jak on
na mnie będzie oddziaływać w dzisiejszych czasach.
Dlatego słuchałem "Tunes of War" relatywnie
bardzo często. Mimo to myślę, że płyta
"Field of Blood" zyskała jednak zupełnie inny
nastrój niż "Tunes of War". Po pierwsze, nie
żyjemy w czasach, kiedy pisałem "Tunes of
War". Upłynęły w końcu dwadzieścia cztery
lata. Po drugie, nieco inne tło historyczne prezentuje
ten krążek. Obecnie opowiadam bardziej
z osobistej i emocjonalnej perspektywy.
"Tunes of War" był napisany z punktu widzenia
nauczyciela historii.
I to w połowie lat 90. - najgorszym okresie dla
heavy metalu! A Grave Digger w tym czasie
święcił tryumfy.
6
GRAVE DIGGER
Z pewnością przyczynił się do tego kawałek "Rebellion",
który całymi dniami leciał w niemieckich
audycjach muzycznych, głównie w Vivie.
Dlatego "Tunes of War" stał się tak znany. Poza
tym w pewnym stopniu w Europie, ale też w
pozostałych częściach świata wpłynął na tę popularność
film "Braveheart".
Kiedy słucham "szkockich" płyt Grave Digger
- starszej "Tunes of War" i tych współczesnych
- zastanawiam się zawsze, jak trudno
jest nagłośnić dudziarzy...
Nagrać dudziarzy na płytę zawsze jest bardzo
trudno, ponieważ mają zupełnie inny dźwięk
niż pozostałe, normalne instrumenty. Jeśli pracujesz
z dudziarzami, przynajmniej z tymi
szkockimi, musisz swoje instrumenty muzyczne
dopasować do brzmienia dud, a nie odwrotnie.
Złożenie tego razem jest z reguły bardzo wymagające.
Na nowej płycie, poza dudami, słychać też inne
nawiązania do "Tunes of War". W kawałku
"Lions of the Sea" pojawia się fraza "dark of
the sun", znana z kawałka o tym tytule.
Naturalnie, kiedy piszę płytę o Szkocji, czerpię
cytaty z przeszłości Grave Digger. "Lions of the
Sea" traktuje o bitwie stoczonej przez Szkotów
i wikingów prowadzonych przez Hakona Aleksandra.
"Dark of the Sun" opisuje ten sam temat,
ale koncertuje się na legendzie, którą wiąże
się z tą bitwą. Podczas gdy Szkoci walczyli z wikingami,
słońce się zaćmiło, przez co Szkoci
mogli skuteczniej zaatakować. Chętnie pracuję
z cytatami z naszej przeszłości, dlatego sięgnąłem
też po "Dark of the Sun".
Mówiłeś kiedyś, że w Szkocji najbardziej fascynuje
Cię wolność. Myślisz, że inne kraje,
takie jak Polska czy Niemcy mają mniejszy
potencjał w takiej "wolnościowej" sferze?
Ależ skąd, jasne! Jeśli chodzi o Szkocję zainteresowała
mnie teraz ta niekończąca się walka,
na przykład przeciwko uciskowi ze strony Anglików.
Kiedy tylko raz się pojedzie do Szkocji...
byłaś kiedyś w Szkocji?
Foto: Grave Digger
Tak.
To na pewno wiesz, że to kraina, która ma swoją
magię. Trudno nie być na nią podatnym, kiedy
podróżuje się po Szkocji, zwiedza zamki i
inne ciekawe miejsca. Tam czuć historię. To nie
tylko sprawia ogromną przyjemność, ale też powoduje,
że aż chce się tym tematem zająć. Nigdy
nie myślałem, żeby napisać płytę o niemieckiej
lub polskiej historii, bo jestem starym fanem
Szkocji. I dlatego tym się zajmuję.
Od dziesięciu lat gracie z Axelem Rittem.
Mam wrażenie, że od tego czasu niektóre gitary
w Grave Digger zyskały taki hardrockowy
feeling. To trafna obserwacja?
Tak, jasne. Axel wywodzi się z takiej muzyki.
Domain to przecież jego drugi zespół, bardziej
zorientowany na hard rock. Czasem przekłada
się to nieco na Grave Digger. Jako że sam również
jestem fanem tego rodzaju muzyki, wydaje
mi się to normalne, że wbudowujemy nieco
hard rocka do naszego metalu.
Foto: Grave Digger
W 2009 roku zdarzyła się wyjątkowa sytuacja
w Twoim zespole, bo graliście na dwie gitary.
Zaraz później porzuciliście ten pomysł. Dwie
gitary w Grave Digger były błędem?
Nie, błędem na pewno nie, bo czerpaliśmy z tej
sytuacji wiele frajdy. Jednak w rezultacie okazało
się to niezbyt trafne. Nie mogę sobie wyobrazić
obecnie Grave Digger z dwiema gitarami.
Poza tym Mani i Thilo niezbyt dobrze się
dogadywali i Thilo musiał opuścić zespół. A
więc nie, wolę grać z jedną gitarą. To wystarczy.
Wyobraź sobie taką hipotetyczną sytuację, że
zjawia się jakiś doskonały gitarzysta, który
chętnie, wolontaryjnie zagrałby z Grave Digger.
Wziąłbyś go?
Nie. Ja mam dobrego gitarzystę.
Wiem, ale wciąż myślę o tym drugim gitarzyście
(śmiech).
Tak, tak, ale mam wrażenie, że im więcej osób
w zespole, tym więcej ciągłego doglądania. To
wcale nie bywa takie łatwe. To trochę tak jak w
rodzinie - wiele czasu spędza się razem i wszyscy
muszą się nawzajem dopasować. Naprawdę
bardzo się cieszę, że stworzyliśmy w czwórkę
fajną relację. Może na żywo czasem pasowałaby
druga gitara, ale naprawdę nikt na to nie narzeka.
Muszę Ci się przyznać, że każdej Wielkanocy
słucham sobie "The Last Supper". To już taka
mała tradycja. Ta płyta to jedna z oryginalniejszych
Waszych płyt, jeśli chodzi o teksty.
Mało który heavymetalowy zespół pisze płyty
inspirowane Chrystusem. Wracasz czasem do
tego krążka?
Lubię tę płytę bardzo, zwłaszcza warstwę tekstową
i pracowałem nad nią z wielką przyjemnością,
ale... moje serce jest jednak bliżej tematów
historycznych. Lubię rycerzy, bitwy czy historyczne
wydarzenia. One przemawiają do mnie
osobiście, dlatego tak chętnie o nich piszę.
To chyba motyw przewodni naszej rozmowy.
Chris, to było ostatnie pytanie.
Zatem bardzo dziękuję za wywiad i życzę dużo
zdrowia.
Katarzyna "Strati" Mikosz
GRAVE DIGGER 7
Nowe możliwości
Schmier to dosyć wesoły
gość. Nawet w sytuacji,
w której znalazł
się świat nie traci on
dobrego humoru i bardzo
pozytywnie patrzy
w najbliższą przyszłość.
Cóż w momencie, kiedy przeprowadzałem ten wywiad, "korona-gówno" (jak to
Schmier pięknie określił) był tematem, którego nie sposób było w żaden sposób
uniknąć. Oczywiście nie był to jedyny motyw tej rozmowy, bo w obozie Destruction
ciągle coś się dzieje. Ale o tym Wam opowie już Schmier.
HMP: Witaj w ciężkich czasach Schmier!
Miło, że zgodziłeś się na parę pytań z mojej
strony. Jak zdrowie u Ciebie? Mimo trudnego
okresu trzymasz dobry kurs?
Schmier: Witaj Bartek. Przepraszam Cię za
lekkie opóźnienie, ale dziewczyna, z którą rozmawiałem
przed Tobą trochę swój wywiad
przedłużyła. Ze zdrowiem jak najbardziej ok.
Ostatnich parę tygodni skupiliśmy się na promocji
naszego albumu koncertowego. Oczywiście
epidemia tego "korona-gówna" trochę
nam plany pokrzyżowała, ale i tak uważam, że
poradziliśmy sobie z tym zwycięsko.
dzie mógł posłuchać Was na żywo w najświeższej
odsłonie dzięki nowej płycie koncertowej
"Born To Thrash". Koncert był zarejestrowany
jeszcze w 2019 roku. Jak wspominasz
ten występ i co spowodowało, że to akurat
sztuka Party San Festival znalazła się na
tym wydawnictwie?
W ten weekend zaliczyliśmy dwa świetne wielkie
festiwale. Występ na Party San Festival
miał miejsce dokładnie dzień po premierze
ostatniej płyty studyjnej "Born To Perish".
Zdecydowaliśmy się na zagranie jedynie dwóch
utworów z tamtej płyty. Powód takiego kroku
był dość prozaiczny. Po prostu jestem przekonany,
że spora większość osób zgromadzonych
pod sceną po prostu z oczywistych względów
tego albumu nie znała. Poza tym to był występ
na festiwalu, gdzie każdy zespół miał ograniczony
czas, więc tym bardziej nie widzę sensu
w graniu utworów, których nikt nie zna. Uczestnicy
tego typu wydarzeń zazwyczaj oczekują
klasyków, co zaś powoduje trudności w
ułożeniu takiej set listy, która byłaby w stanie
zadowolić wszystkich. Sam koncert też dokładnie
zapamiętałem. W ten dzień było naprawdę
gorąco, ale mimo to tłum dopisał. Dawno
też nie graliśmy na tak dużym festiwalu, zatem
ten show był dla nas wyjątkowy
Kiedy układam te pytania, w głośnikach
pobrzmiewa właśnie "Born To Thrash". Słychać
dużą energię. Zresztą widziałem Destruction
na żywo we Wrocławiu w towarzystwie
Sodom i Overkill dość niedawno. W
czwórkę czuć chyba większą moc i pojawiły
się możliwości aranżacyjne. Zgodzisz się?
dobrze w trójkę. Moim zdaniem trochę
wbrew temu, co powiedziałeś powyżej Mike
dawał radę na żywo grać partie gitar, bo też
widziałem Was w tym wcieleniu i nie miałem
zastrzeżeń. Nie było to też spróbowanie czegoś
nowego, bo przecież w 1987 roku ukazał
się fenomenalny "Release From Agony", nagrany
właśnie w czterech.
Oczywiście, Mike dawał z siebie sporo, jednakże
zarówno on, jak i ja nie byliśmy do
końca z takiej formuły zadowoleni. Może
dawaliśmy radę w trójkę, ale uwierz, naprawdę
nas to sporo kosztowało i było dla nas niemałym
wyzwaniem. W końcu doszliśmy do
wniosku, że po co się męczyć (śmiech). Dwie
gitary dają znacznie więcej swobody. Jest to
szczególnie słyszalne podczas partii solowych.
Przyznam Ci się szczerze, że o zatrudnieniu
drugiego gitarzysty myśleliśmy już jakieś 10 lat
temu, nie mniej jednak dopiero teraz trafiliśmy
na właściwą osobę. Uważam, że rozszerzenie
składu to najlepsza decyzja, jaką podjęliśmy
ostatnimi czasy. Wspomniałeś też o albumie
"Release From Agony". Tak, faktycznie był w
przeszłości krótki epizod, gdy Destruction
grało jako kwartet i miło to wspominam. Od
siebie jeszcze powiem, że gdy zespół gra we
trzech basista pełni dość ważną rolę. Przy
dwóch gitarzystach niestety jego rola spada
(śmiech).
Dla Waszych kolegów z Sodom taki zabieg
okazał się premierowy - oni nigdy nie grali w
kwartecie. Wiem, że macie raczej przyjacielskie
stosunki - czy może Tom Angelripper
zwracał się do Was z pytaniem, jak to jest w
czwórkę? (śmiech)
(Wybuch śmiechu) Nie! Jak wspomniałeś Sodom
nie grał nigdy wcześniej w czwórkę, ale
jakoś im to idzie.
Jak widać epidemia tego jak Ty to nazwałeś
"korona-gówna" nie przeszkadza Destruction
pokazać się po raz kolejny z koncertowej strony.
Teraz każdy w dowolnym momencie bę-
Foto: Destruction
(Śmiech) Zdecydowanie! Nowe możliwości
aranżacyjne oraz ogólnie więcej mocy! Najważniejszym
elementem tego rozwiązanie jest
jednak pełna możliwość odtworzenia na żywo
tego, co zostało nagrane w studio. Zobacz, mając
tylko jedną gitarę byliśmy niejako zmuszeni
do ograniczeń, część partii gitarowych
niestety musiała zostać zredukowana. Jedna
osoba więcej w składzie to także więcej aktywności
na scenie (śmiech). Oczywiście to
wszystko byłoby pozbawione sensu, gdybyśmy
nie znaleźli właściwej osoby na to miejsce. Damir
Eskić jednak wydaje się osobą wręcz urodzoną
do gry w Destruction (śmiech).
Kontynuując temat grania w kwartecie, to
skąd w ogóle wziął się taki pomysł? Wiele lat
Destruction funkcjonowało, w sumie, bardzo
Po ostatnich Waszych koncertach jakie widziałem,
zarówno Destruction, jak i Sodom,
jestem spokojny o, przynajmniej niemiecki,
thrash metal. A jak Ty oceniasz kondycję
gatunku, chociażby w kontekście ostatnich
wydarzeń na świecie?
Jeśli chodzi o scenę światową to zauważyłem,
że pojawia się coraz więcej młodych kapel
uprawiających ten podgatunek metalu. Jeszcze
20 lat temu, gdy wracaliśmy z albumem "All
Hell Breaks Loose" mieliśmy pod tym względem
totalne pustkowie. Nie było żadnej świeżej
krwi jeśli chodzi tę scenę. Było to w dużym
stopniu spowodowane dekadą lat 90-tych, a
zwłaszcza jej drugą połową, gdzie tego typu
muzyka zeszła praktycznie całkiem na margines.
Wiele zespołów zawiesiła wtedy działalność
lub dostosowała się do panujących trendów.
Patrząc jednak na dzisiejsze czasy, jestem
w pełni szczęśliwy, że thrash powoli wraca do
świata żywych i odradza się jego potęga. Powróciło
wiele starych zespołów, jak Death Angel,
Sacred Reich itp. Wygląda na to, że
wszystko idzie w pożądanym kierunku.
Jak ta przerwa w koncertach wpłynęła na Destruction?
Dbacie jakoś o formę, gracie
wspólnie on-line? Czy może wręcz przeciwnie,
każdy z Was zajął się swoimi sprawami
i potraktował tę pandemię jako taki
nieplanowany wypoczynek? Jaki jest sposób,
według Ciebie, żeby nie zwariować podczas
pandemii? Czy są / były jakieś specjalne
czynności pozwalające zachować cały czas
świeżą głowę?
To chyba najdłuższa przerwa w koncertowaniu
jaka nam się przytrafiła od bardzo dawna.
8
DESTRUCTION
Osobiście postanowiłem wykorzystać ten czas
na poprawę kondycję fizyczną. Sporo "jeździłem"
na rowerze stacjonarnym i ćwiczyłem na
przyrządach. Oczywiście nie znaczy to, że
przestaliśmy się całkiem zajmować muzyką.
Gramy regularnie próby w domach łącząc się
przez Skype. Nie wyszło nam to całkiem na
złe, bo gdy jesteśmy w trasie nie gramy zbyt
wielu prób. Nie ma na to ani czasu, ani warunków.
Będąc zamkniętym w domu faktycznie
można zwariować (śmiech). Jeżeli człowiek
będzie tylko siedział i rozmyślał to w pewnym
momencie faktycznie kręćka dostanie.
Na szczęście ja zawsze potrafię sobie znaleźć
coś do roboty.
Czy podczas pandemii i zamknięcia w domu
poświęcałeś czas na słuchanie muzyki innej
niż materiał swojej formacji? Odkryłeś może
jakieś nowe dotychczas nieznane Ci kapele?
Wiesz, śledzę thrashową scenę i obserwuję
poczynania wielu młodych grup. Ostatnio zajmuje
się grupą Burning Witches, żeńskim zespołem
ze Szwajcarii. Pomagałem im w promocji
ostatniego albumu. Jak wspomniałem,
śledzę młode kapele, jednak chętniej wracam
do muzyki z lat 80-tych, gdyż dorastałem w
tamtej dekadzie.
Mówiąc też całkiem serio, to chyba materiał
tekstowy na następcę "Born To Perish" pisze
się właśnie sam. Jesteś skłonny wpisać w te
wydarzenia Mad Butchera i połączyć to
wszystko ze swoimi wnioskami?
(Śmiech) O tak! Obecna sytuacja może być
świetną inspiracją do tekstów. Brak konsekwencji,
który pokazały rządy wielu państw
może być dobrym tematem. Mam też kilka
osobistych przemyśleń związanych z tą sytuacją,
o których być może napiszę utwory na
następną płytę. Wiesz, być może ta epidemia
była światu i ludziom potrzebna. Potrzebna,
by przemyśleć parę rzeczy i przygotować się na
zmiany. Kto wie, może to jest właśnie początek
przebudzenia się ludzkości?
Chciałbym teraz pomówić trochę o bardzo
zamierzchłej przeszłości. Wracasz czasem do
początków swojej przygody z muzyką, pierwszych
kroków z Destruction?
Pewnie! To było kupę czasu temu. Byłem
młody i chciałem założyć najszybszy i najcięższy
zespół w historii muzyki. Miałem wtedy
zaledwie 17 lat i nie miałem zbyt wielkiego
doświadczenia, zarówno muzycznego, jak i
życiowego. Generalnie były to bardzo szalone
Foto: Destruction
Foto: Destruction
czasy, jednakże zachowałem z nich sporo
wspomnień, które już na zawsze ze mną pozostaną.
Ciekawostką jest, że istnieje pewna
nieliczna grupa fanów, którzy wspierali nas od
samego początku, nawet w czasach gdy nie
mieliśmy jeszcze na koncie żadnej nagranej
płyty i są z nami dziś. W Internecie często zdarza
mi się znaleźć zdjęcia z tamtych lat. Często
są to fotki, o których istnieniu nie miałem
wcześniej pojęcia (śmiech).
Czy były jakieś znaczące zespoły bądź
wykonawcy niekoniecznie grający metal, którzy
znacząco wpłynęli na Twoją muzyczną
drogę?
Poza metalem, bardzo duży wpływ na nas odcisnęła
scena punk z The Exploited na czele.
Jeśli zaś chodzi o metal to jako młody chłopak
siedziałem głównie w metalowym podziemiu.
Z bardziej znanych kapel uwielbiałem Raven i
Jaguar. Oczywiście lubiłem też czołowe kapele
takie jak Iron Maiden, Judas Priest czy też
nasz Accept, ale to te undergroundowe zespoły
miały więcej mocy.
Na pewno ciężkim okresem dla Ciebie były
lata poza Destruction. Na szczęście wszystko
wróciło na właściwe tory. Jak z perspektywy
czasu oceniasz materiał wydany zaraz po
reaktywacji - "All Hell Breaks Loose" i "The
Antichrist"? Był to dla Ciebie jakiś katalizator
emocji, które naszły po całych tych perturbacjach?
Te płyty po latach nadal brzmią
wściekle!
Uważam, że wszystko co nam się w życiu przydarza
ma jakąś przyczynę, jest nam potrzebne,
nawet jeśli w danym momencie widzimy tylko
negatywne strony danej sytuacji. Dokładnie
tak też było w przypadku mojej rozłąki z Destruction.
Wtedy może było to dla mnie frustrujące,
natomiast patrząc z perspektywy czasu,
nie zmieniłbym absolutnie niczego. Ta dekada,
którą spędziłem poza zespołem dała mi
do myślenia. Dlatego wróciłem do grupy ze
świetnym materiałem. "All Hell Breaks Loose"
i "The Antichrist" tylko pokazały, że Destruction
się odradza i przechodzi swą drugą
młodość. Gramy razem ponownie już ponad
20 lat i jesteśmy mocniejsi niż kiedykolwiek.
Ostatnie lata obfitują w studyjne wydawnictwa.
Pojawiły się wśród nich również wydawnictwa
"Thrash Anthems", zawierające
materiał stary nagrany ponownie. Tak szczerze
- czy był to zabieg dla Destruction naprawdę
potrzebny?
Moim zdaniem ten album był potrzebny, i to
nawet bardzo. Chociażby dlatego, że fani sami
prosili o takie wydawnictwo. Taki pomysł właściwie
chodził za nami już od mojego powrotu
w 1999 roku. Zresztą w międzyczasie zdarzało
nam się ponownie nagrywać stare numery, które
potem trafiały na nasze albumy jako bonusy.
Co ciekawe, te nowe wersje bardzo przemówiły
do naszych fanów, co można było wywnioskować
z wielu dyskusji toczonych w sieci.
Bardzo długo również nie były dostępne
porządne wznowienia Waszego katalogu.
Pierwsze bicia krążyły tylko w drugim obiegu,
osiągając różne ceny. W 2018 jednak High
Roller Records podjął się wydania na nowo
albumów z "klasycznego" okresu grupy. Byliście
w ten proces zaangażowani, czy zaufaliście
wytwórni i jak oceniasz finalny efekt?
Byliśmy w to zaangażowani od samego początku.
Wszystkie kroki podejmowaliśmy wspólnie
z przedstawicielami wytwórni. Wszystkie projekty
książeczek dołączonych do tych wydań
były przez nas zatwierdzone. W końcu mieliśmy
wspólny cel. I my i oni chcieli, żeby te
wydania były piękne. Wydaje mi się, że cel
został osiągnięty (śmiech).
Na pewno tęsknisz do sceny. Po takim czasie
DESTRUCTION 9
bez występów pierwsze koncerty na pewno
będą wyjątkowe. Nie sądzisz, że ta cała
sytuacja światowa doskonale pokazuje
niesamowitą chemię między muzykami a
fanami? Wydaje mi się, że większość wróci
silniejsza i nie wątpię, że w tej grupie znajdzie
się też Destruction. Masz już jakieś
pomysły na nowy setlist czy teraz to zbyt
wcześnie by o tym mówić?
Na pewno nie jest za wcześnie! Wręcz przeciwnie,
to idealny czas by robić takie plany.
Rządy wielu państw powoli znoszą ograniczenia
związane z epidemią. Nadzieja na pewne
rozluźnienie pojawia się również w branży
koncertowej. Powiem Ci, że nie jest to na
100% pewne, ale być może nawet późnym
latem uda nam się parę klubowych koncertów
zagrać. Oczywiście będą to gigi dla ograniczonej
liczby osób i z zachowaniem szczególnych
środków ostrożności, jednakże mam nadzieję,
że się odbędą. Wszystko okaże się w
ciągu najbliższych tygodni. Będziemy stale
monitorować sytuacje i informować naszych
fanów na bieżąco.
Powiem Ci, ze to dość optymistyczne założenie.
Niedawno rozmawiałem z Chrisem
Bolthendahlem z Grave Digger i stwierdził,
że nie ma co planować żadnych koncertów na
ten rok bo i tak się nie odbędą.
Chris to Chris. Ja jestem Schmier i myślę jak
Schmier (śmiech). Staram się patrzeć na życie
w optymistyczny sposób i nawet jak sytuacja
wydaje się być beznadziejna, staram się szukać
w niej pozytywów i dobrych stron. Zwykle
wtedy okazuje się, że ta sytuacja wcale nie jest
tak kiepska jak pozornie może się to wydawać.
Zbliżając się do końca wywiadu chciałbym
jeszcze wrócić do najnowszych wydawnictw.
Wielu z naszych czytelników również gra
muzykę. Chciałbym więc zapytać o sprzęt,
jaki służył do realizacji "Born To Perish" -
jest jakiś, na jakim szczególnie dobrze się Tobie
gra?
Oczywiście, że mam takowy sprzęt. Gram głównie
na basach od firmy Dean. Używam ich
już od dobrych dwudziestu lat. Szczególnie podoba
mi się ich kształt.
Czy oprócz CD "Born To Thrash" będzie
jakaś szansa, żeby najświeższy skład Destruction
móc również w domowym zaciszu
obejrzeć? Jakieś perspektywy na wydawnictwo
DVD lub Blu-Ray?
Wersji video nie planujemy. Obecnie album
jest dostępny jedynie w formie cyfrowej, natomiast
w lipcu planujemy wydać go na CD oraz
winylu zatem każdy będzie miał możliwość
nabycia takiej wersji, jaka mu najbardziej pasuje.
Będzie także edycja limitowana, czyli kolorowy
winyl. Na rynku będzie dostępnych tylko
666 sztuk, więc jeśli ktoś by chciał ten album
w takiej wersji, będzie się musiał pospieszyć
(śmiech).
Dzięki serdeczne za możliwość zadania tych
paru pytań. Życzę dużo zdrowia, trzymaj się
i, mam nadzieję, do szybkiego zobaczenia na
koncertach! Thrash Till Death!
Dzięki bardzo! Miłego wieczoru życzę!
Bartek Kuczak, Adam Widełka
Foto: Mark Maryanovich
HMP: Zacznijmy od waszego poprzedniego
albumu, "Conformicide", który został wydany
w roku 2017? Co o nim sądzisz obecnie?
Pete Webber: Jest na nim parę świetnych
kawałków. Kiedy został wydany, mieliśmy
kilka wspaniałych tras po całym świecie! Podczas
nagrywania albumu pracowaliśmy z inżynierem
Stevem Evettsem w Anaheim, CA.
Steve to równy gość i komfortowo z nim się
współpracuje.
Czy powiedziałbyś, że był to udany album?
Absolutnie! Jak wcześniej wspomniałem, mieliśmy
parę większych tras po jego wydaniu,
zaś sprzedał się lepiej niż nasze poprzednie albumy.
Jaka jest jedna, najważniejsza rzecz, która
sprawia, że "V" różni się od waszych poprzednich
albumów?
"V" jest bardziej oryginalny, niż nasze poprzednie
albumy. Są na nim akustyczne gitary,
czysty śpiew, zróżnicowane wstępy i przejścia.
Poza tym użyliśmy trochę rzeczy, które chowaliśmy
przez dłuższy czas. Całkiem spoko
było zobaczyć przeniesienie tego z przestrzeni
komputera do rzeczywistości.
Jak byś określił "V" w aspekcie brzmieniowym?
"V" ma potężne brzmienie. Gitary są mięsiste
i ciężkie. Wokal jest, jak uderzenie prosto w
twarz. Perkusja jest naturalna, z dużym kopnięciem.
Użyliśmy 24 calowych bębnów do
stopy, które mają duże pokłady niskich tonów!
Jak ciężko było dopracować to brzmienie? Co
sądzisz o współpracy z Markiem Lewisem?
Zajęło nam to więcej czasu, by to dopracować.
Było wiele dyskusji po nagraniu, podczas
miksu, pomiędzy nami i Markiem, jak to ma
brzmieć, tak by to było zgodne z naszą wizją.
David tutaj również zajmował się dźwiękiem,
co mocno pomogło w określenie brzmienia,
które chcieliśmy mieć.
Powiedziałbyś, że wasz nowy basista dobrze
się sprawił? Czy mógłbyś powiedzieć więcej
o waszej relacji z Brandonem Bruce? Czy to
był jego pierwszy album, który nagrywał?
Brandon absolutnie dał radę. Nauczył się
grać na basie specjalnie dla nas, żeby dołączyć
do Havoka. On jest głównie perkusistą i gitarzystą.
Znaliśmy go od wielu lat. Zdarzało
nam się wpadać do jego domu, kiedy byliśmy
na trasie i odwiedzaliśmy Nashville, TN. Zawsze
odbywały się tam niezłe imprezy. Czasami
z nami bywał w trasie, okazjonalnie poma-
Foto: Mark Maryanovich
10
DESTRUCTION
Co zainspirowało grafikę na waszym najnowszym
albumie "V". Kto wpadł na pomysł
okładki?
Eliran Kantor jest wspaniałym artystą i pomyśleliśmy,
że on mógłby najlepiej przedstawić
naszą wizję. Sam koncept ma swoje źródło
u tekstów albumów. Jest tutaj wiele warstw,
tekstur i kształtów geometrycznych, zaś człowiek
tam stojący zasadniczo patrzy przez wiele
różnych warstw swojego ciała. David miał
największy wkład w rozwój pomysłu na okładkę.
gając z różnymi rzeczami. Kiedy usłyszał, że
rozstaliśmy się z basistą, niezwłocznie wykorzystał
okazję, nauczył się naszego całego materiału
i wysłał nam próbki. To było naprawdę
imponujące.
Kiedy zaczęliście nagrania na ten album?
Czy to był późny 2019r.?
Zaczęliśmy nagrania w lipcu 2019r., w Nashville,
TN. w studiu Marka Lewisa. Mnie nagranie
perkusji zajęło tylko cztery dni, jednak
reszta by to dokończyć potrzebowała miesiąca
i parę tygodni.
"V" jak zwycięstwo?
Amerykański Havok po raz kolejny wraca z nowym albumem, tym razem
piątym, zatytułowanym po prostu "V". O pracach nad nim, oprawie wizualnej,
troszkę o tekstach oraz brzmieniu opowie perkusista Havok, Pete Webber. Poza
tym chwilę pogadamy o nowym basiście zespołu, Brandonie Bruce'ie, a także o
oczekiwaniach Pete'a. Jednak...
Tak, to mogło mieć dokładnie to samo znaczenie.
Zasadniczo jest to o rządach i mediach,
które są w stanie rządzić całym światem.
Czy mógłbyś opisać proces produkcyjny do
Waszego najnowszego teledysku, "Phantom
Force"?
Chcieliśmy, żeby ten teledysk był bardzo szybki,
aby sprawiał trudność w złapaniu szczegółów,
zanim scena zostanie zmieniona. Tak,
aby wywołał uczucie paniki. Pracowaliśmy
nad nim z Kyle Lamarem. Miał on ze sobą
wspaniałe kamery i oświetlenie. Poza tym
miał też doskonałe poczucie ruchu i kadru.
Sądzę, że wyszło bardzo dobrze!
Czy utwór "Dab Tsog" jest zainspirowany
przez południowo azjatycką kulturę? Możesz
powiedzieć więcej na ten temat?
Było to coś, co David zrobił w Pro Toolsach,
potem ja przyszedłem i zrobiłem ścieżkę perkusji
do tego utworu. Chcieliśmy, żeby to brzmiało
niesamowicie i strasznie, tak żeby pasowało
do "Phantom Force", utworu, który jest
o umieraniu we własnych koszmarach.
Zasadniczo, czy byłbyś w stanie wymienić
jeden zespół, który mógłby nagrać "Phantom
Force"? Dla mnie intro tego kawałka brzmi
trochę jak utwór z najnowszego długograja
Blood Feast...
Może Lazarus AD jeśli wciąż by istnieli?
"Post-Truth Era" brzmi trochę jak kawałek
inspirowany Toxik / Megadeth / Heathen.
Jak wielki wpływ miały na Was te zespoły?
Powiedziałbym, że inspirujemy się wieloma
zespołami i gatunkami muzycznymi, nie tylko
heavy metalem. Myślę, że to różni nas od wielu
thrashowych zespołów.
Czy powiedziałbyś, że "V" jest Waszym
najbardziej zróżnicowanym albumem w brzmieniu
i tekstach?
Tak, nawet nie ma co dyskutować. Jak wcześniej
wspomniałem, czysty śpiew, akustyczne
gitary i wiele zróżnicowanych temp. To nam
pomogło sprawić, żeby ten album stał się bardziej
słuchalny i wciągający, aż do końca.
Czy uważasz że słowa "Ci, którzy oddają
podstawowe wolności by zdobyć przelotne
poczucie bezpieczeństwa, nie zasługują na
wolność, ani na bezpieczeństwo", ma znaczenia
w obecnych czasach?
Tak, jak my wszyscy jesteśmy w naszych domach
i musimy wszędzie ubierać maski!
Czy "Fear Campaign" jest także o tych słowach
Benjamina Franklina?
Foto: Mark Maryanovich
Co mógłbyś powiedzieć o podejściu waszego
kraju do covid-19? Co byś zasugerował?
Tak, zasadniczo spóźniliśmy się z naszą odpowiedzią
na ten kryzys, stąd tak wielu ludzi
umarło. Jednak obecnie zaczynamy ponownie
otwierać restauracje i tak dalej, przy okazji
wszystko odkażać. To tylko wpłynie negatywnie
na nasz system immunologiczny. Ludzie
muszą przejść covid by mieć przeciwciała. Nie
ma na to szczepionki.
Boję się, że to nie covid-19 jest najgorszym,
co może przyjść, osobiście, bardziej boje się
ekonomicznej zapaści, która nadchodzi (lub
nadeszła w pewnych wypadkach). Zgodzisz
się?
Nie mam wątpliwości. To mogło być tylko
testem przed gorszymi rzeczami, które nadejdą.
Jednak chciałbym żeby było tylko lepiej.
Sytuacja się mocno pogorszyła dla gałęzi rozrywkowej,
jednak mam nadzieję, że nie na zawsze.
Czy zamierzacie grać całą setlistę z "V", po
tym jak się ta pandemia się skończy (lub będzie
wyciszona do jakiegoś poziomu)?
Nie zagramy każdego utworu na żywo. Zazwyczaj
zaczynamy z paroma utworami i dodajemy
kolejne utwory później.
Czego spodziewacie się po latach 2020 i 2021,
poza wydarzeniami wspomnianymi wcześniej?
Mam nadzieję, że wrócimy na trasę, ponieważ
to jest sposób, w jaki zarabiamy nasze pieniądze
i robimy to, co uwielbiamy robić! Mam
nadzieję, że będziemy w stanie zobaczyć naszych
fanów w najbliższej przyszłości!
Dziękuje za wywiad! Powodzenia i trzymajcie
się!
Jacek Woźniak
HAVOK 11
przewodnikiem wysadził w powietrze irańskiego
generała, gdy ten opuszczał lotnisko.
To jest broń na miarę wyższego poziomu!
Moc współczesnej broni wywołuje u mnie
mieszankę podziwu i przerażenia.
Co będzie dalej?
W czasie, gdy przeprowadzałem ten wywiad pandemia koronawirusa na
świecie wchodziła w swą główną fazę. Tu i ówdzie pojawiły się głosy (głównie
wśród zwolenników teorii spiskowych), iż rozprzestrzenienie się koronawirusa to
świadome testowanie broni biologicznej oraz sprawdzian mający na celu pokazanie,
na ile rządy poszczególnych państw mogą sobie pozwolić w stosunku do
ograniczeń swobód swych obywateli. Oczywiście do tego typu twierdzeń należy
zachować pewien zdrowy dystans i nie popadać w zbytnią paranoję, z drugiej zaś
strony warto jednak mieć na uwadze, że tego typu teorie nie biorą się znikąd. Tak
czy owak, fakt ten zbiegł się z wydaniem nowego albumu Warbringer pod jakże
adekwatnym do sytuacji tytułem "Weapons Of Tomorrow". Wokalista zespołu
John Kevill jak się okazało, jest wielkim pasjonatem militariów i technologii wojskowych,
zatem był to jeden z głównych tematów tej rozmowy.
kontekście ostatnich wydarzeń. Niektórzy
ludzie twierdzą, że to broń biologiczna jest
bronią przyszłości. Czy uważasz, że w
przyszłości możliwe jest użycie śmiercionośnych
wirusów w ramach działań wojennych?
Koncepcja wojny biologicznej jest dość stara, a
rzeczy takie jak epidemia ospy służyły w praktyce
jako niszczycielska broń wojenna. Zatem
to jest nie tylko możliwe. To już się stało. Jednak,
aby stworzyć śmiertelny wirus w sposób
Znamy "Firepower Kills" z singla, jednakże
wersja, którą słyszymy na albumie nieco się
różni. Dlaczego zdecydowałeś się na ten
krok?
Zasadniczo pierwszy miks został stworzony
na szybko, aby wydać singiel przed trasą "Firepower
Kills", która miała miejsce we wrześniu
i październiku 2019r. Jednak nie byliśmy zadowoleni
do końca z tej wersji. Z tego powodu
zdecydowaliśmy się zrobić kolejny miks po
powrocie do domu i jest to wersja, którą słyszysz
na albumie.
Śpiewasz dużo o negatywnej stronie nauki
(na przykład w piosence "Outer Reacher").
Czy uważasz, że w naszych dość zwariowanych
czasach nauka ma więcej cech destrukcyjnych
niż tych pozytywnych?
Nie jestem przeciwny samej nauce. Myślę jednak,
że moc technologii można wykorzystać
zarówno dla dobra, jak i zła. Myślę, że nauka
wykorzystywana do zdobywania władzy lub
zysku jest jednak destrukcyjna i różni się od
jej humanitarnego potencjału, który dąży do
poprawy jakości życia ludzkości. W "Outer
Reach" pada sentencja: "Nauka doprowadziła nas
do ruiny, nauka przyniosła nam śmierć, a teraz nasz
statek kosmiczny odradza się". Sam statek jest
produktem nauki. Na tej linii nauka oferuje
zarówno los, jak i zbawienie. Zasadniczo moje
zdanie na ten temat jest złożone i nie mogę
udzielić odpowiedzi "tak" lub "nie" na Twoje
pytanie. Nasze teksty jednak mają na celu
zgłębianie tej negatywnej strony nauki.
HMP: Witaj. Właśnie wydaliście nowy album
zatytułowany "Weapons of Tomorrow".
Czy mamy zrozumieć ten tytuł dosłownie,
czy może jest to metafora?
John Kevill: Myślę, że dosłowne rozumienie
jest jak najbardziej słuszne. Mój proces myślowy
brzmiał: "Pomyśl o tym, jak niszcząca mogła
być wojna, gdyby wybuchła powiedzmy 100 lat temu".
Maxim z 1897r. już wtedy był w stanie
wystrzelić ponad 500 pocisków na minutę. To
jest w świecie, w którym takie rzeczy jak oświetlenie
elektryczne i silnik były całkowitymi
innowacjami. Gdy się nad tym zastanowimy, a
następnie odniesiemy to do dnia dzisiejszego,
to ma to dość przerażające konsekwencje. Już
w latach 60-tych opracowano taką technologię
jak Car Bomba. To było w czasach, gdy możliwości
najlepszych komputerów używanych
przez instytucje rządowe nawet nie zbliżały
się do możliwości, jakie dzisiaj ma najtańszy
smartfon. Wyobraź sobie, co można stworzyć
mając do dyspozycji obecną technologię.
Wszystko to nasuwa dość niepokojące pytanie,
mianowicie "co będzie dalej?".
Ten tytuł naprawdę pozostaje aktualny w
Foto: Alex Solca
w pełni skalkulowany, musi istnieć sposób na
stworzenie go bez identyfikowania jego źródła.
W przeciwnym razie wirus nie osiągnąłby
zamierzonego celu. Myślę, że tego typu koncepcje
są dziś w pełni rozważane.
Śpiewacie także o wykorzystaniu zaawansowanej
technologii w broni konwencjonalnej.
Mam na myśli piosenkę "Firepower
Kills". Widać, że jesteś pasjonatem różnych
rodzajów broni i rozmaitych militariów.
Naturalnie! Dzięki tacie zainteresowałem się
militariami, kiedy miałem około 5 lat. Rozważmy
międzynarodowy incydent sprzed kilku
miesięcy, w którym bezzałogowy dron z
Uważasz, że dobrym pomysłem jest umieszczenie
wolniejszych i bardziej klimatycznych
piosenek na albumie thrashowym?
Mam tu na myśli "Defiance Of Fate"...
Cóż, uważam, że fajnie jest mieć na albumie
coś do kontrastu. Nie nagraliśmy nigdy wcześniej
takiego utworu - to coś w rodzaju eksperymentu.
Słyszałem instrumental od Carlosa
jako demo i zdecydowałem, że powinniśmy
umieścić go na albumie. Uwielbiam zakończenie
tego kawałka. Taka piosenka ma
zupełnie inne emocje niż totalny banger, a posiadanie
epickich numerów nadaje całej pracy
pewną głębię i wagę, której inaczej by nie miała.
Inną ciekawą kompozycją jest "Notre Dame
(King Of Fools)". Czy uważasz, że spalenie
tej katedry miało szczególne znaczenie dla
świata?
Tak, także dla nas. Co ciekawe, demo tego
zostało stworzone w dniu, w którym ta katedra
spłonęła. Właśnie dlatego to zdarzenie
jest głównym motywem tekstu. Słowa tego
kawałka koncentrują się wokół postaci Quasimodo
z powieści Victora Hugo, ale ostatni
wiersz dotyczy spalania katedry i pyta "teraz,
gdy kościół spłonął, co stało się z historią tego miejsca?".
Autorem okładki albumu jest Andreas Marschall.
Czy ta grafika była jego pomysłem,
czy może podsunęliście mu tylko koncepcje, a
on ją tylko zrealizował?
W dużej mierze był to jego pomysł. Nad
okładką poprzedniego albumu pracowaliśmy
12
WARBRINGER
nad fotografią, którą sam dostarczyłem. Tym
razem okładka miała za zadanie wizualizować
ewolucję - przedstawiającą zmianę w technologii
broni przemysłowej z czasów Wojny
Światowej na elegancką, nowoczesną i skomputeryzowaną
broń. Ta okładka była w dużej
mierze projektem Andreasa opartym na tym
pomyśle i myślę, że wyszła fantastycznie.
Co w Waszym przypadku powstaje jako
pierwsze? Teksty czy muzyka?
W tym przypadku akurat było różnie. Ja, jako
wokalista skupiam się w głównej mierze na
tekstach. Muzyka jest po stronie reszty chłopaków.
Jesteśmy w stanie wzajemnie się motywować,
aby tworzyć dobre kawałki, i naprawdę
uważam, że współpraca obu stron jest
dobrym sposobem na uzyskanie świetnych
piosenek. Takie kawałki, jak "Firepower Kills"
i "Glorious End" zawierają muzykę zainspirowaną
tekstami.
Gdzie nagrywaliście "Weapons of Tomorrow"?
Dlaczego wybraliście to miejsce?
Nagraliśmy go w lipcu 2019r. w West Valley
Studios z Mikiem Plotnikoffem (i niesamowitym
inżynierem Hatchem). Wybraliśmy tę
lokalizację, ponieważ jest ona blisko nas i jest
to wspaniałe miejsce do pracy. Było to dokładnie
to samo miejsce, gdzie nagraliśmy "Woe
to the Vanquished" i uznaliśmy, że cała konfiguracja
jest całkowicie idealna. Cudowni ludzie
i wspaniałe studio.
Czy będą dostępne jakieś specjalne wydania?
Tak, edycja kolekcjonerska w drewnianym pudełku
i wiele wydań LP. Zawsze staramy się
robić fajne rzeczy dla kolekcjonerów.
Widzę, że jednym z gadżetów promujących
album jest deskorolka. Skąd ten pomysł?
Zasadniczo Napalm Records współpracują z
firmą, która produkuje deskorolki dla ich
zespołów. Spotkałem przedstawiciela tej firmy
na naszym nowojorskim koncercie w październiku.
Dogadaliśmy się i oto efekt. Ja sam nie
umiem jeździć na deskorolce, ale cieszę się, że
ludzie będą się dobrze bawić.
Masz jakieś pomysły na sprzedaż innych
niezwykłych gadgetów (coś bardziej oryginalnego
niż koszulki, łaty itp.)?
Foto: Warbringer
Foto: Warbringer
Merch jest dziś kluczowym elementem działalności
każdego zespołu, więc w zasadzie tak!
Nasze stoisko z zakupami podczas ostatniej
trasy było dość bogate, a następne będzie jeszcze
lepsze.
Niektórzy muzycy twierdzą, że podczas
tworzenia nowego albumu w ogóle nie słuchają
żadnej muzyki, ponieważ nie chcą się
zbytnio inspirować. Inni muzycy wręcz przeciwnie.
Słuchają dużo muzyki, aby znaleźć
natchnienie. Jak to wygląda u Ciebie?
Ja osobiście słucham muzyki na różne sposoby,
w zależności od sytuacji. W domu, gdy
robię inne rzeczy, puszczam coś łagodniejszego.
Za to całkiem sporo rocka i metalu,
kiedy gdzieś jadę lub kiedy mam ochotę po
prostu słuchać muzyki bez koncentrowania
się na czymś innym. Nie powiedziałbym, że
słucham ogromnej ilości muzyki podczas pisania,
ale też nie unikam tego całkowicie.
Jak w kilku słowach opisałbyś ewolucję Waszej
muzyki od wczesnych nagrań demo do
"Weapons of Tomorrow"?
Obecnie jest to zupełnie nowy profesjonalny
zespół. Na początku nie mieliśmy doświadczenia
ani umiejętności. Mieliśmy za to sporo
energii. Cały czas się uczymy i rozwijamy. Jest
wiele zmian w tekstach i muzyce, jednakże
jest to ewolucja tego, co już było. Chęć grania
prawdziwego, okrutnego i wyjątkowego thrashowego
to coś, co nas napędza.
Twoje teksty mają bardzo mocne przesłanie.
Czy zdarzyło się kiedyś, że ktoś potraktował
Warbringer jako zespół polityczny?
Pewnie. Thrash metal, którego korzenie sięgają
punk rocka, to gatunek bardzo polityczny.
Nawet coś, co na pierwszy rzut oka nie
jest polityczne (satanistyczne teksty na "Hell
Awaits" Slayera), w rzeczywistości ma taką
wymowę. Motywy satanistyczne w metalu lat
80-tych nie miałyby tak naprawdę istotnego
znaczenia, jeśli nie sprzeciwiałyby się ogólnie
przyjętym w społeczeństwie wartościom. Biorąc
to pod uwagę, staram się nie pisać tekstów
monotematycznych. Mam swój punkt widzenia
na pewne sprawy, ale nie chcę ograniczać
naszych piosenek do jednej konkretnej tematyki.
Staram się skupiać na tematach i ideach
zamiast na konkretnych wydarzeniach, i po
prostu być trochę bardziej alegorycznym i
abstrakcyjnym w swoim pisarstwie, niż całkowicie
bezpośrednim. Sądzę, że jest to lepsze
podejście do pisania tekstów, dalekie od fanatycznego
kaznodziejstwa.
Czy myślałeś kiedyś o napisaniu bardziej
pozytywnych tekstów, czy to nie w twoim
stylu?
Właściwie już od czasu do czasu to robię.
Ogólnie rzecz biorąc, Warbringer to zespół
thrashowy z dużym kolczastym logo, więc bycie
wściekłym i złym jest w zasadzie naszym
celem. Zwykle oznacza to, że piszę o otaczającym
nas okrucieństwie, egzystencjalnej nicości
oraz o wszystkich sprawach, które mnie
denerwują na świecie. Jednak kiedy to wszystko
robię, kieruję się własnym poszukiwaniem
celu i znaczenia. Warbringer zajmuje się tym
tematem nieco bardziej, ponieważ ludzki potencjał
stanowi przeciwwagę dla ludzkiego zła.
Bartek Kuczak
WARBRINGER
13
Nie do zatrzymania
Bardzo cenię sobie muzyków, którzy mają niezłomną
wiarę w swoją twórczość. Taką osobą
jest Lee Payne, człowiek, który w Cloven
Hoof jest od samego początku. Powodem naszej
rozmowy była nowa płyta Brytyjczyków, czyli
monumentalny "Age of Steel". Lee z pasją opowiadał
mi o każdym, nawet najdrobniejszym szczególe
swego nowego dzieła, dzielnie podejmując nawet mniej wygodne, a niekiedy
nawet trudne pytania. Na koniec naszej interesującej pogawędki zarysował natomiast
swoje muzyczne credo, które sprawiło, że nabrałem jeszcze większego szacunku
do sympatycznego i niezwykle rozmownego basisty.
ale zdecydowaliśmy, że przedstawimy tylko
część tej historii, reszta będzie musiała zaczekać.
W sumie, to w podobny sposób Rush zrobiło
z "Farewell to Kings". Kawałek "Cygnus"
był świetną introdukcją do następnego albumu
i kawałka "Hemispheres". Na naszym "Age of
Steel" jest kilka kawałków, które są zalążkiem
konceptu następnego albumu.
Dla mnie "Age of Steel" to niejako naturalna
kontynuacja drogi, którą obraliście na "Who
Mourns…". Zgadzasz się z tym?
Tak, zdecydowanie trafiłeś w dychę z tym
stwierdzeniem. Chemia. która jest wewnątrz
zespołu została wspaniale oddana na "Who
Mourns…". Zapewne dlatego album okazał się
sukcesem i pozwolił nam odbyć nasze pierwsze
tournee po USA. Nasz amerykańsko-angielski
oczywiście nastraja dość optymistycznie na
przyszłość.
Wydaje się, że fani podzielają Wasz entuzjazm,
bo "Who Mourns…" zebrał masę
pozytywnych recenzji na całym świecie.
Byłem niesamowicie podekscytowany widząc
jakie recenzje zbiera ta płyta. Nigdy nie dostawaliśmy
tak wielu dziesiątek w recenzjach
(śmiech). I fani i krytycy pokochali tę płytę. Ale
wiesz co? Przyznam Ci się, że czułem sporą
presję w związku z nowym albumem. Zastanawiałem
się: "czy dam radę napisać tak dobre
kawałki żeby sprostać oczekiwaniom fanów?". Nawet
George zapytał się mnie: "dasz radę przebić 'Who
Mourns…'"? Musiałem bardzo głęboko wejść w
te nowe numery, przyłożyć się do tego, wykrzesać
z siebie naprawdę maksimum. "Age of
Steel" to zdecydowanie nasz najlepszy album!
Mam nadzieję, że fani też tak czują.
No dobra, to pogadajmy w końcu o
kawałkach z "Age of Steel"! Otwieracz albumu,
"Bathory", to niezwykle epicki temat,
przypomina mi trochę Wasze stare dokonania...
Tak, ten numer ma w sobie wiele ze starych
czasów. Kawałek otwiera trochę przerażające
orkiestrowe intro, coś czego nigdy wcześniej nie
robiliśmy! A potem wjeżdża ostra jazda, od początku
do końca. To kawałek o Hrabinie
Elżbie-cie Batory, tej co to kąpała się w krwi
swoich służek, bo była przekonana, że to pozwoli
jej zachować piękno. Wiele z nich sama
zamordowała, w obawie przed tym, że będą
chciały ją uwięzić w jej własnym zamku. To
prawdziwy gotycki horror i jestem pewien, że
był inspiracją dla wielu filmów i mitów o wampirach.
HMP: Cześć Lee! Nowy album Cloven Hoof
stał się faktem. Od ostatniego, "Who Mourns
For The Morning Star" minęło już trzy lata.
Kiedy zaczęliście myśleć nad nowymi utworami?
Lee Payne: W zasadzie to piszę utwory bez
przerwy. Wydaje mi się, że większość kompozytorów
tak robi, musisz napisać naprawdę dużo,
żeby potem wybrać to, co najlepsze. Potem
te idee podlegają obróbce aby w końcu doprowadzić
je do perfekcji i mieć z tego kompletny
kawałek. Kiedy jestem zadowolony ze struktury,
wtedy robię demo - pomaga mi w tym komputer,
wtedy też szybko mogę utwierdzić się w
przekonaniu, że dany numer ma tę "magię".
Wiesz, nagrywam sobie partie rytmiczne, potem
jakieś melodie, następnie bas, który skleja
wszystko i sprawia, że kawałek ma ten specyficzny
"drive". Potem numer musi się trochę
uleżeć, jeśli po jakimś czasie dalej jestem z
niego zadowolony, wysyłam to do naszego gitarzysty,
który układa bębny z klocków i pracuje
nad potencjalnymi solówkami. No a potem reszta
chłopaków zapoznaje się z demem, uczy
się kawałków i spotykamy się na próbie! Generalnie
kiedy zrobisz album, zawsze jest tak, że
jakieś kawałki zostały. Nie dlatego, że są kiepskie,
ale dlatego, że np. nie pasują do koncepcji.
Wtedy też zatrzymujesz je "na później", jeśli
faktycznie uważasz, że są dobre. W przypadku
"Age of Steel" miałem numerów na podwójny
album. Miałem zwyżkę formy, riffy sypały mi
się jak z rękawa. Przyznam, że ciężko było oddzielić
te, które będą iść na album od tych,
które mogą zaczekać. Cały "Age of Steel" to w
zasadzie jeden wielki koncept nawiązujący do
śmierci i zmartwychwstania Dominatora. No
Foto: Cloven Hoof
line-up to niezła mieszanka energii i witalności.
Cloven Hoof to teraz niezła kombinacja klasycznego,
brytyjskiego grania z metalową melodyjnością
z Ameryki. Zawsze wydawało mi się.
że zespoły ze Stanów bardziej przykładają wagę
do brzmienia, do "czystości" produkcji. George
i Danny to goście, którzy dbają bardzo o
szczegóły, w tym też prezencję sceniczną. W
wielu przypadkach przypomina mi to trochę
Black Sabbath z czasów kiedy byli tam Dio i
Appice. Tony i Geezer pochodzą z West Midlands,
tak jak ja i nasi gitarzyści. Coś więc jest
na rzeczy. Wiesz, zawsze chciałem taki wokal
w zespole jaki ma George. "Who Mourns…"
to album, który napisałem z myślą o użyciu
jego głosu w stu procentach. Cała esencja stylu
Cloven Hoof została zachowana, ale nowe rzeczy
są znacznie bardziej epickie i ciężkie, także
produkcja jest bardzo dokładna i klarowna, co
Mój ulubiony numer z "Age of Steel" to
"Touch the Rainbow". Wydaje mi się, że jest
to koncertowy pewniak!
Dzięki przyjacielu, bardzo doceniam ten wybór.
To kawałek o dość autobiograficznej naturze.
Traktuje o wszystkich przeszkodach z jakimi
spotyka się muzyk w muzycznym biznesie.
Musisz poświęcić swoje całe życie i w zasadzie
zajmować się tylko tym. Musisz stawić czoła
krytyce - słusznej ale i często nie słusznej. To
nie jest rzecz o skupianiu się na sobie, nie zrozum
mnie źle. Prawdziwy muzyk metalowy
musi walczyć za swoja muzykę i utrzymywać
swoje pieśni przy życiu. Bardzo utożsamiam się
z tym kawałkiem i mam nadzieję, że będzie on
inspiracją dla wielu młodych kapel, które grają
muzykę prosto z serca, nie bacząc na trendy i
modę. I tak, zdecydowanie zgadzam się z Tobą,
że to będzie numer który pozamiata na koncertach!
Płyta ma też niesamowity finał w postaci
dwóch ostatnich kawałków: "Judas" i utworu
tytułowego.
"Judas" to w zasadzie numer o zdradzie z którą
każdy z nas może się utożsamić. No a "Age of
Steel" to rzecz o ziemi która została opanowana
przez Dominatora i jego armię cyborgów. To
klasyczny numer o walce o przetrwanie. Czy
ludzkość zostanie wymazana z pamięci wszechświata
na zawsze? Czy Dominator zostanie
jednak pokonany? Musicie poczekać na odpowiedź
do następnego albumu! (śmiech)
Lee, te kawałki, o których rozmawialiśmy to
są moje ulubione numery z "Age of Steel". A
Twoje?
Hmm, ciężko wybrać… Ale naprawdę uwielbiam
"Touch the Rainbow", "Gods of War" czy
14
CLOVEN HOOF
"Alderley Edge". Wiesz, klasyczne Cloven Hoof
- epickie refreny, które zapadają w pamięć na
długo. Są jak robale, które nie mogą wyjść z
Twojej głowy! Zawsze staram się pisać numery
z perspektywy fana, tak abym sam lubił ich
słuchać. To też pomaga mi zrozumieć co nasi
fani tak naprawdę lubią i czego oczekują.
Cloven Hoof to zespół który przeszedł sporo
zmian składu w przeszłości. Na nowym albumie
również macie nowy skład - Ash Baker to
nowy gitarzysta, a Mark Bristow, znany chociażby
z Excalibur, po raz pierwszy zasiada u
Was za bębnami. Co się stało z ich poprzednikami?
W zasadzie to Danny i Luke cały czas są z
nami - nigdy nie opuścili Cloven Hoof. Luke
musiał poukładać kilka osobistych spraw, to
samo Danny. Nie mogli poświęcić się pracy w
studio, więc Ash i Bristow zrobili to za nich.
Efekt jest taki, że mamy dwóch świetnych bębniarzy
- Danny White gra z nami w USA,
Mark Bristow jest z nami w Europie. To zdecydowanie
ułatwia sprawę, bo nasze koszty grania
w sposób oczywisty maleją. Obaj są niesamowici
i idealnie się uzupełniają. Jeśli zaś chodzi
o gitary, no to za rytmy i prowadzenie odpowiada
Chris Coss, będący w kapeli najdłużej
ze wszystkich muzyków - nie licząc mnie!
(śmiech) Natomiast Ash Baker to świetny gitarzysta
i niesamowity showman. Luke Hatton
był z kolei z nami podczas nagrywania "Who
Mourns…" - kapitalny, młody wirtuoz, shredmaster,
jak na niego mówimy. Luke wciąż jest
w składzie kiedy jest taka potrzeba, więc jak
widzisz mamy całkiem niezłe pole manewru
jeśli chodzi o line-up, co daje nam naprawdę
wiele komfortu. George i ja możemy zadzwonić
po któregokolwiek z tych wspaniałych muzyków
i zagrać z nimi każdy gig gdziekolwiek
na świecie!
Tak jeszcze a propos składu. "Age of Steel" to
drugi album, na którym zaśpiewał wokalista
George Call. Z Twoich wypowiedzi wnioskuję,
że George to bardzo ważna część
Cloven Hoof?
O tak, George to perfekcyjny wokalista dla
Cloven Hoof. Jako dzieciak był wielkim fanem
zespołu, miał wszystkie nasze albumy na długo
zanim się spotkaliśmy. Wiesz, kiedy startowaliśmy
z Cloven Hoof, miałem pewne wyobrażenia
jak powinien brzmieć idealny wokalista
zespołu. A teraz wiem, że powinien brzmieć jak
George Call! Mieliśmy w swojej historii wielu
Foto: Cloven Hoof
utalentowanych wokalistów, ale George jest
najlepszy. Jako wokal, jako showman, jako
frontman. W Stanach zagraliśmy 35 koncertów,
dzień po dniu, bez przerwy. A on dał radę!
Wielu wokalistów wysiadło by, ale nie George.
On dał radę, zawsze śpiewając mocno, pewnie,
nigdy nie dając słabego występu. Gość jest fenomenalny
no i przede wszystkim to rasowy
gracz drużynowy, w każdym rozumieniu. Po
koncercie zawsze znajdzie czas dla fanów, zawsze
zrobi sobie fotkę czy rozda autograf zanim
się spakuje i wejdzie do busa. Czasami
jestem pod wrażeniem jak bardzo George jest
oddany sprawie - pełna profeska!
Foto: Barry wm
Cloven Hoof to zespół, który ze względu na
swoje dokonania z lat 80-tych jest bardziej
rozpoznawalny jako klasycznie heavy metalowy
zespół. Ale teraz, wydaje mi się, że bliżej
Wam do power metalu niż klasycznego heavy.
Czy jesteś w stanie wskazać mi jakiś punk w
czasie, kiedy Wasza muzyka zaczęła ewoluować
i odchodzić od tego co robiliście na początku?
Świetne pytanie! Wiesz, wydaje mi się, że to
nigdy nie jest tak, że dajesz sobie spokój z jakimś
rodzajem muzyki żeby przejść do czegoś
innego. Nawet w latach 80-tych nigdy nie byliśmy
standardowym heavy metalowym zespołem,
bo mieliśmy jednak sporo progresywnych
naleciałości. Większość zespołów z nurtu
NWOBHM było zakorzenionych w blues
rocku. My rzadko trzymaliśmy się klasycznej
formuły, gdzie po zwrotce musiał być refren,
raczej uzależnialiśmy formę kawałka od rodzaju
opowiadanej historii. Weźmy takie "Gates of
Gehenna" albo kawałek "Cloven Hoof" - tam nawet
nie ma refrenów rozumianych jako takie.
Niektórzy mówili, że gramy metal dla ludzi myślących,
co bardzo nam się podobało. Na pewno
graliśmy przy tym szybko i agresywnie, ale
mieliśmy też jakość i ten "epicki rozmach". Osobiście
uważam, że jesteśmy dość ważnym zespołem,
tak jak w latach 70-tych Rush był łącznikiem
pomiędzy rockiem progresywnym a
tradycyjnym metalem, tak Cloven Hoof A.D.
2006 to łącznik między stylem Rush a thrashem
czy nowoczesnym metalem. Jesteśmy trochę
takim modelem dla powerowych bandów,
które chciałyby grać nieco bardziej epicko, ale
zarazem ostro i melodyjnie. Wydaje mi się, że
to dość unikatowe w obecnych czasach. Wszystko
co się stało to - to, że gramy teraz szybciej
i agresywniej niż kiedyś, bardziej intensywnie
jeśli tak to mogę ująć. I głośniej. I ciężej. Po
prostu bardziej!
Kolejne pytanie to jedno z moich ulubionych
kiedy rozmawiam ze starszymi zespołami.
Stara scena NWOBHM znowu jest ostatnio
na fali. Stare bandy znów grają, festiwale
zapraszają ich w roli headlinerów, pojawiają
się wznowienia klasycznych pozycji z lat 80-
tych. Czujecie tę atmosferę w Cloven Hoof?
Tak, to świetnie, że stare płyty są wznawiane -
kapitalna sprawa! Dzięki temu wielu młodych
ludzi dowiaduje się o starych zespołach, to jak
wehikuł czasu! Z drugiej strony jest też dużo
zespołów, które nigdy nie były na fali w tamtych
czasach, a teraz starają się wskoczyć do
tego pociągu i podpiąć się pod historię, przeinaczając
nieco fakty. Hej, tak, wiecie, że o
Was chodzi! (śmiech) Ich kawałki były do
dupy i w sumie nikt ich nawet nigdy nie chciał
wydać! Ale dobra, wiadomo, że NWOBHM i
tak miał najlepszą metalową muzykę jaka kiedykolwiek
się ukazała! Co do nas, wiem, że
High Roller Records wznowi niebawem nasz
debiut z remasterowanym soundem przez Patricka
Engle'a. "Eye of the Sun" ma wyjść
chwilę później, bodajże we wrześniu. A potem
"Dominator" i "A Sultan's Ransom", oba w
CLOVEN HOOF 15
formie boxów, co też wydaje się być świetne!
Wiesz, jesteśmy dumni ze swojej historii.
Nigdy nie oglądaliśmy się na trendy i zawsze
graliśmy prawdziwy metal, prosto z serca.
Najpierw graliśmy dla siebie, potem dopiero dla
fanów i to się nie zmieniło od 40 lat. Pewnie
dlatego trwamy tak długo. Ale nie zamierzamy
spoczywać na laurach. Chcemy robić coraz lepsze
płyty, rosnąć muzycznie. Jest wiele kapel,
które żyją przeszłością, cały czas odgrzewając
kotlety i grając starocie. A my wierzymy, że nasze
najlepsze kawałki i najwspanialsze albumy
jeszcze nie zostały napisane!
Ok, Lee. Jakie macie plany związane z promocją
"Age of Steel"? Trasa? Koncerty? Jakieś
szanse na wizytę w Polsce?
Zanim ten pieprzony wirus się pojawił, mieliśmy
ustawioną europejską trasę oraz opcję
powrotu do USA. I jeszcze rejs statkiem! Oby
udało się to wszystko jakoś poprzesuwać.
Wiem, że fani w Polsce są niesamowici, trzymam
kontakt z nimi przez e-mail. Mieliśmy
możliwość supportować Iron Maiden podczas
ich pierwszej wizyty w Polsce, ale wszystko
rozbiło się o wizy i nic z tego nie wyszło. Bardzo
byśmy chcieli w końcu u Was zagrać, więc
jeśli są tu jacyś agenci, którzy czytają ten wywiad,
to pomóżcie nam! Naprawdę bylibyśmy
przeszczęśliwi, zróbmy to! Musisz wiedzieć, że
koncert Cloven Hoof jest jak finał mistrzostw
świata, gdzie wszyscy wspierają jedną drużynę.
To jest symbioza, nasi fani odzwierciedlają nas
a my naszych fanów - im bardziej dziko jest
pod sceną, tym bardziej my dajemy ognia na
scenie. To niemalże religijne przeżycie, dajemy
fanom wszystko to co mamy, jedziemy na sto
procent! Sprawdź sobie nagrania z naszych
koncertów na YouTube, tam to doskonale widać.
Jesteśmy lepsi niż na płytach, serio! Wiesz,
niewiele bandów może coś takiego o sobie
powiedzieć, ale mieliśmy na koncertach fanów,
którzy płakali i mówili: "wiedziałem, że to
będzie zajebisty koncert, ale nie spodziewałem
się, że aż skopiecie mi dupę!". Staramy się, aby
być wartym tej całej miłości którą dają nam
fani - zawsze! Po koncercie zawsze wychodzimy
do ludzi, nigdy nie chowamy się przed fanami.
Podpisujemy płyty, pozujemy do zdjęć - nie
dlatego, że musimy, tylko dlatego, że chcemy.
Wiemy kim są nasi fani i bardzo ich szanujemy.
Niebawem wyjdzie nasze koncertowe
DVD i to wszystko tam będzie można zobaczyć.
To nagranie HD z 24 kamer z festiwalu
"Bang Your Head". Soundtrack tego wydawnictwa
będzie pewnie zawarty też jako bonus
do specjalnego boxu. Nie mogę się doczekać aż
to zobaczycie!
Lee, dzięki za wywiad i masę świetnych historii!
Ostatnie słowo dla naszych czytelników
pozostawiam Tobie!
Gdziekolwiek jesteście, bądźcie bezpieczni!
Wirus nie będzie trwał wiecznie i metal w
końcu zatriumfuje, tak jak to zawsze się dzieje!
Cloven Hoof wróci mocniejsze niż kiedykolwiek!
A w międzyczasie słuchajcie "Age of
Steel" - każdy fan metalu pokocha ten wspaniały
album. Wy wierzycie w nas a my wierzymy
w Was. Razem jesteśmy nie do zatrzymania.
Polsko! Cloven Hoof salutuje Wam!
Marcin Jakub
HMP: Cześć Andy! Dzięki, że znalazłeś
czas na wywiad. Jak się trzymacie w tych
ciężkich dniach? Wszyscy zdrowi?
Andy Boulton: Cześć, dzięki, że pytasz. Tak,
u nas wszystko ok. Dwóch z nas nie czuło się
najlepiej ostatnio i wydaje mi się, że mogli
mieć koronawirusa, ale wszyscy już na szczęście
wyzdrowieli. Nie mam potwierdzenia, że to
na bank był koronawirus, bo chłopaki nie byli
szczegółowo przebadani. Mogło być to po prostu
bardzo niegroźne przeziębienie, które trzymało
ich w łóżkach raptem przez pięć dni. No,
ale wszyscy są już zdrowi, więc nie zawracajmy
sobie specjalnie głowy co to było. To już za
nami.
Foto: Tokyo Blade
Właśnie! Zwłaszcza, że powodem naszej
rozmowy jest nowy album Tokyo Blade!
Przez dwa lata które dzielą "Unbroken" od
"Dark Revolution" byliście pewnie mocno zajęci?
O tak, zdecydowanie. Wiesz, nie jesteśmy pełnoetatowymi
muzykami - niemożliwe jest w
obecnych czasach utrzymać się jedynie z muzyki,
którą wykonujemy. Byliśmy, więc pochłonięci
naszą normalną pracą i niestety nie
mieliśmy aż tak wiele czasu żeby poświęcić się
w pełni muzyce Tokyo Blade. Ja mam domowe
studio i tam również miałem sporo zajęć. Pisaliśmy
album razem z Alanem (Marsh, wokalista
Tokyo Blade - przyp. red.), w punkcie
wyjścia mieliśmy sześć nowych kawałków. W
tak zwanym międzyczasie, miałem też album z
Chrisem Gillenem, byłym wokalistą Tokyo
Blade. Zrobiliśmy płytę i odbyliśmy nawet
małe tournee po Stanach. Album nazywa się
"Gillen and the Villains" - wydaje mi się, że
każdy zainteresowany może sprawdzić go sobie
na YouTube. Płyta jest nieco inna od tego,
co znacie z Tokyo Blade, ale to wciąż heavy
metal. Nagrywałem i miksowałem też album
"The Last Renegades" starego przyjaciela,
który dla fanów znany jest pod pseudonimem
Aio. Więc jak widzisz prócz mojej normalnej
pracy musiałem ogarnąć całą masę cudzej muzyki!
(śmiech)
Muszę przyznać że Wasza nowa muzyka
jest naprawdę świetna! Wydaje się być bardzo
świeża i pokazuje, że wciąż jesteście głodni
heavy metalu. Mam rację?
Dzięki. Tak, wciąż jesteśmy wielkimi pasjonatami
muzyki ogólnie, metalu oczywiście też.
Wiesz, wydaje mi się, że jeśli jesteś prawdziwym
muzykiem i zarazem osobą kreatywną, to
nigdy nie przestaniesz iść tą drogą. Moja matka
była niesamowitym muzykiem i pianistką,
obdarzoną kapitalnym słuchem. Potrafiła usłyszeć
coś raz i za chwilę z lekkością zagrać to na
pianinie. Przekazała mi ten dar w swoim DNA
i tego nie da się zmienić, ba, ciężko mi nawet
sobie wyobrazić żebym mógł być kimś innym
niż muzykiem. Muszę tworzyć muzykę, inaczej
życie byłoby dla mnie gówno warte.
"Dark Revolution" otwiera bardzo mocny
track "Story of a Nobody". Kim jest tytułowy
"Nikt" i jaka jest jego historia?
Dzięki za komplement. Alan napisał tekst i
melodie. Kawałek opowiada o ludziach, którzy
wracają z wojen i mimo iż są bohaterami, to
wciąż są kompletnie anonimowi dla większość
społeczeństwa, mimo iż ryzykują swoje życie
dla kraju. Dla przykładu, w trakcie pandemii
widzieliśmy masę świetnych aktów ludzkości,
ale też wiele bardzo złych rzeczy. Ci którzy
wylewają swoją złość, to słabi ludzie o najniższej
klasie, ale niestety tacy zawsze się trafiają.
Na końcu tego kawałka Alan śpiewa:
"wszyscy jesteście kimś", co znaczy mnie więcej
tyle, że wszyscy jesteśmy braćmi i siostrami
którzy zamieszkują jedną planetę. Rasa, kolor
skóry czy religia nie powinny nas dzielić, wszyscy
jesteśmy równi i wszyscy powinniśmy się
tak samo traktować.
Najbardziej pokochałem chyba numer "The
Fastest Gun In Town" - ten numer ma
wszystkie elementy stylu Tokyo Blade na
które czekałem! Zastanawiam się kiedy dotarło
do Was, że w heavy metalu wcale nie
chodzi o wynajdywanie prochu na nowo?
16 CLOVEN HOOF
Heavy Metal zapisany w DNA
Tokyo Blade to już niemalże ikoniczna nazwa dla fanów NWOBHM.
Zespół miał w swojej karierze wiele wzlotów i upadków, ale obecnie zdaje się mieć
bardzo dobry czas, czego potwierdzeniem może być ich najnowszy, bardzo udany
album "Dark Revolution". To właśnie ten krążek był przedmiotem mojej całkiem
interesującej konwersacji z gitarzystą i kompozytorem formacji, Andym Boultonem.
Tak! Wydaje mi się, że wciąż jesteśmy bardzo
blisko swych korzeni mimo, że też nie jesteśmy
zespołem który nagrywa w kółko ten sam album.
Oczywiście robimy to wszystko już
szmat czasu i nasz styl pisania kawałków naturalnie
ewoluował. Nie możemy też brzmieć jak
w latach 80-tych, w końcu nie o to przecież w
tym wszystkim chodzi. Dobra, wiem, że jesteśmy
jednym z tych niewielu zespołów, którym
udało się utrzymać oryginalny skład z dawnych
czasów, więc siłą rzeczy będziemy brzmieli
jak Tokyo Blade. Wiesz, lubimy czasem
poeksperymentować, ale niektóre podstawy
pozostaną stałe i tego nie zmienimy. Prywatnie,
wciąż jestem wielkim fanem zespołów
przy których muzyce dorastałem - mam tu na
myśli Queen czy Led Zeppelin, a te zespoły
przecież nie bały się pisać i grać tego na co po
prostu miały ochotę, nie bacząc na oczekiwania
innych. Nie mam tu na celu porównywać
Tokyo Blade do Queen, ale pewnie łapiesz o
co mi chodzi?
tworzyć historie inspirowane Japońską kulturą.
Co ciekawe, nie traktowaliśmy tego jakoś mocno
serio, ten temat wydawał nam się fajny, ale
od początku naszym głównym wzorcem było
zrobienie fajnych, chwytliwych utworów, całą
otoczkę interpretowaliśmy jako ciekawy dodatek,
ale nic ponad to. Wiesz, wszystkie te mądre
przesłania, ukryte wiadomości, filozofowanie
w tekstach czy ideowe prowokacje zostawmy
lepiej Bono (śmiech).
Żyjemy aktualnie w czasach które wydają się
Nie tak dawno mieliście okazję zagrać na
kilku metalowych festiwalach w Europie. Jak
Wam się tam podobało?
Oh, to był wspaniały czas! Bawiliśmy się świetnie.
Super, że istnieją takie festiwale, to bardzo
ważne dla heavy metalu. Zwłaszcza, że
media ignorują ten rodzaj muzyki, ograniczając
się do wyzywania nas od czcicieli diabła,
złych ludzi i nazywania nas idiotami. Takie
festiwale to świetna okazja żeby zobaczyć dużo
dobrych bandów za sensowne pieniądze.
Wiesz, jeżdżenie w trasę jest dość kosztowne,
więc wiele czołowych zespołów ma dość drogie
bilety na swoje gigi, a co za tym idzie wielu
fanów nie stać żeby obejrzeć ich na żywo w
klubach. Małe festiwale mają to do siebie, że
za niewielką cenę zgromadzają wiele dobrych
nazw, więc fan ma okazję zobaczyć wielu swoich
ulubieńców w jednym miejscu i posłuchać
naprawdę świetnej muzyki.
Jasne, to brzmi zdecydowanie sensownie.
"Dark Revolution" to Wasz drugi album z
Alanem Marshem jako wokalistą po jego
powrocie do zespołu w 2017 roku. Nie mieliście
ochoty pójść za ciosem i wrócić też do
Japońskich motywów w tekstach i na okładce?
Nie bardzo. Okładki naszych płyt odzwierciedlają
zwykle zawartość albumów - tematów
które są poruszane w kawałkach, ogólnego klimatu,
więc nie chcieliśmy na siłę odnosić tego
do japońskich motywów. Być może jest to coś
co wróci w przyszłości, ale na chwilę obecną
więcej uwagi przykładamy do ogólnych kompozycji
niżeli do konkretnej tematyki opowieści.
Idąc dalej: dlaczego zdecydowaliście się porzucić
Japońskie motywy z których byliście
znani i dzięki którym staliście się jednym z
najbardziej charakterystycznych zespołów
NWOBHM?
Wiesz co? Nie wydaje mi się żebyśmy kiedyś
podjęli nagle decyzję o porzuceniu Japońskich
motywów. Nie myślimy nad takimi rzeczami
zbyt wiele. Oczywiście jesteśmy bardzo dumni
z bycia częścią NWOBHM, ale naszą podstawową
dewizą, tak jak już wspominałem, jest
stworzenie najlepszych kompozycji na jakie
nas stać i nie uważam żeby było to uzależnione
od wyboru danej tematyki.
A czy pamiętasz w ogóle, co sprawiło, że na
początku swojej działalności postanowiliście
zwrócić się ku Japonii i kontynuować ten motyw
przez wiele swoich wczesnych wydawnictw?
Te motywy wyszły zdecydowanie z naszej nazwy,
najpierw była nazwa a potem zaczęliśmy
Foto: Tokyo Blade
być dość dobre dla nowych heavy metalowych
bandów ale też dla tych starych, które
powracają po wielu latach. Też tak czujesz?
Tak, wydaje się, że tak właśnie jest. Kiedy zaczynałem
z Tokyo Blade nigdy bym nie przypuszczał,
że po tylu latach ktoś będzie o nas
pamiętał i interesował się naszą muzyką, zwłaszcza
że dookoła jest tak wiele utalentowanych
młodych ludzi! Ale oczywiście jestem szczęśliwy
że nasza muzyka zniosła próbę czasu.
No dobra, mamy nowy album Tokyo Blade
więc naturalnie powinniśmy oczekiwać od
Was jakiegoś tournee z nowym materiałem.
Wiem jednak że to nie jest aż takie proste.
Jak wyglądają Wasze plany na chwilę obecną?
Jakieś szanse na Polski gig Tokyo
Blade?
No niestety, trasa to bardzo duży wydatek.
Zespół musi podróżować, musi jeść, musi
gdzieś pójść spać. Z uwagi na fakt że każdy z
nas ma pełnoetatową pracę, wielkie trasy odpadają
- skupiamy się raczej na festiwalach,
ewentualnie weekendowych gigach. Oczywiście
z wielką ochotą zajrzelibyśmy do Polski,
nigdy przecież u Was nie byliśmy! Wiem, że
mamy tu sporo fanów, więc mam nadzieję że
prędzej czy później uda nam się dotrzeć do
Waszego pięknego kraju.
Andy. dziękuje Ci za tę rozmowę. Ostatnie
słowo należy do Ciebie!
W imieniu całego zespołu, bardzo Ci dziękuje
za ten wywiad i za promowanie Tokyo Blade
w Polskich mediach. Ty i reszta naszych fanów:
ludzie, jesteście niesamowici! To wy sprawiacie,
że Tokyo Blade wciąż żyje - bez Was
nie ma nas. Dbajcie o siebie, bądźcie bezpieczni,
razem przejdziemy przez gówniane czasy.
Na pewno niebawem spotkamy się pod sceną!
Marcin Jakub
TOKYO BLADE 17
Heavy metal to styl życia i religia
Włoskie kapele z lat osiemdziesiątych nie są jakoś bardzo popularne
wśród fanów tradycyjnego heavy metalu. Miały one zawsze pod górkę. W tamtym
okresie rodzimy muzyczny biznes nie był zainteresowany ich promocją, a aktualnie
dzieje się zbyt wiele, żeby najważniejsze wytwórnie z kontynentu miały jakoś
szczególnie zwrócić na nie uwagę. Niemniej włoscy heavy metalowcy mieli zawsze
konkretne propozycje, które zawsze trafiały prosto do metalowego serca. Taką formacją
jest również Skanners, co potwierdza ich zeszłoroczny album "Temptation".
O tym krążku oraz wszystkich innych tematach związanych z zespołem rozmawiałem
z założycielem i gitarzystą Fabio Tenca. Co z tego wynikło, przekonajcie
się czytając zapis rozmowy, który umieszczony jest poniżej...
HMP: Skanners powstał w latach osiemdziesiątych,
czyli w okresie złotej ery tradycyjnego
heavy metalu. Jak wspominacie czasy
gdy zakładaliście kapele? Pewnie wspominacie
je z sentymentem?
Fabio Tenca: Na początku lat osiemdziesiątych
we Włoszech było tylko kilka heavy metalowych
zespołów, dlatego czuliśmy się jak
pionierzy kierowani pasją, pragnieniem grania
razem i podzielenia się tymi emocjami z naszymi
fanami. Technologia i sprzęt, które były
wtedy dostępne były ograniczone w porównaniu
do dzisiejszych czasów, całe muzyczne środowisko
poruszało się wolniej niż teraz. Ale
Pewnie, jak wszyscy inni… Trzymało to nas,
tak długo jak byliśmy wspierani przez dużą
wytwórnię…
Jednak Włochy to nie było i nie jest miejsce
kariery dla grupy grającej tradycyjny heavy
metal. Z jakimi realiami spotykaliście się
wtedy w swoim kraju?
Tak! To jest powód, dla którego nie byliśmy w
stanie rozwinąć się jako zespół heavy metalowy,
we Włoszech przemysł muzyczny skupia
się wyłącznie na włoskim popie.
Jak odebrano Wasze dwa pierwsze albumy
zrobicie wielkiej kariery? Mieliście wtedy
konkretny plan, który miał pokierować dalszą
karierą zespołu, czy też po prostu poddaliście
się?
Nigdy się nie poddaliśmy, właściwie po 30 latach
wciąż tutaj jesteśmy, w odróżnieniu od
innych zespołów, które odpuściły. Fakt, że nie
odnieśliśmy "wielkiego sukcesu" w przeszłości,
miał przyczynę w wielu czynnikach i niesprzyjających
sytuacjach. Nie pomagało też to, że
urodziliśmy się w kraju, gdzie heavy metal jest
częścią podziemia.
Jednak jak złapie się bakcyla muzykowania to
trudno z niego zrezygnować. Tak też jest w
Waszym przypadku. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych
wróciliście do grania i trwacie aż
po dzień dzisiejszy, mimo, że Wam nie jest
łatwo prowadzić karierę Skanners...
Chciałbym wyjaśnić, że od 1982 roku do dziś
nigdy się nie rozpadliśmy - tylko dzięki naszej
przyjaźni i wspólnym celom, które nas łączą.
Aktualny rynek muzyczny dla takich kapel
jak Skanners stawia sprawę jasno, muzyka to
hobby i w dodatku mocno trzeba się namęczyć
aby zespół mógł jakoś funkcjonować. Jak
z tym dajecie sobie radę?
Zwyczajnie, po prostu kierujemy się pasją do
heavy metalu!!!
Przejdźmy do muzyki. Ze względu, że gracie
dla siebie nie musicie przypodobać się publiczności
czy też próbować sprostać komercyjnym
oczekiwaniom bossów wytwórni muzycznych,
po prostu gracie tak jak Wam podpowiada
wasze metalowe serce...
Oczywiście!!! Zawsze to robiliśmy, od początku!
I to jest to, co robimy najlepiej!!!
dla nas, heavy metal zawsze pozostaje stylem
życia i religią!
Jakich płyt wtedy słuchaliście? Jakie zespoły
i muzycy robili na Was wrażenie?
Na początku wymienię zespoły jak Deep Purple,
Led Zeppelin, The Who, Grandfunk, a
potem prawie cały nurt NWOBHM, czyli Judas
Priest, Saxon, Iron Maiden, Motörhead,
ale też Scorpions czy Accept!
Zakładając kapele, świadomie czy też nie,
każdy muzyk marzył o odniesieniu sukcesu,
sprzedaży płyt w milionach sztuk, wielomiesięcznych
tras, występach na stadionach
itd? Czy wtedy - w latach osiemdziesiątych -
mieliście takie przekonanie, że może Wam się
to udać?
18 SKANNERS
Foto: Skanners
"Dirty Armada" i "Pictures Of War" we
Włoszech? Czy wtedy udało się Wam aby te
płyty zaistniały także w Europie? Jak teraz
fani reagują na te albumy?
Bardzo, bardzo dobrze!!! I nawet teraz są mocno
doceniane... właściwie są wciąż ponownie
drukowane, już po raz trzeci, za każdym razem
przez inne wytwórnie.
Mimo niesprzyjających warunków we Włoszech
działało kilka kapel grających heavy
metal. Znaliście się, utrzymywaliście kontakt,
staraliście się wspierać?
Oczywiście!!! Na przykład z White Skull,
Arthemis, Cryng Steel czy Danger Zone.
W pewnym momencie musiało przyjść otrzeźwienie.
Kiedy zdaliście sobie sprawę, że nie
Mimo upływu lat ciągle nieźle łoicie, o czym
świadczy chociażby Wasz ostatni album
"Temptation", gdzie większość utworów to
dynamiczne i czadowe kawałki. Chyba mentalnie
ciągle czujecie się nastolatkami?
Nie do końca jak nastolatki… ale naprawdę
potwierdzamy, że muzyka i kontakt z muzycznym
światem podtrzymuje młodość.
Wasza muzyka ma ten klimat lat osiemdziesiątych,
ale Wy nie musicie starać się aby go
odtworzyć, bo Wy to tradycyjny heavy
metal...
Nasz styl muzyczny i jego klimat przychodzą
nam spontanicznie! ale lubimy także współczesne
brzmienie...
No właśnie... Podoba mi się to, że nie staracie
się na siłę brzmieć jak w latach osiemdziesiątych,
a śmiało korzystacie z możliwości
współczesnego studia...
Dzięki!!! Zgadza się!
Aktualnie technologia jest tak rozwinięta, że
można w miarę tanio zorganizować domowe
studio nagrań. Gdzie i z kim nagrywaliście
"Temptation"?
Od 2010 roku pracujemy w domowym studio
za pomocą cyfrowego nagrywania, zwłaszcza
przy pre-produkcjach. "Temptation" zostało
nagrane i zmiksowane przez Bobby'ego Altvatera
w Sky Studio w Monako i zmasterowane
przez Alexa Azzali w Alpha Omega Studios
w Como, Włochy!
Jak przebiegały prace w studio? Lubicie nagrywać
czy raczej grać koncerty?
To dwie różne rzeczy, w studio widzisz jak
twoje dziecko się rodzi i gdy produkt jest gotowy,
wiesz, że będzie wieczny. Występ na żywo
to przypływ adrenaliny i energia, którą dają
Ci fani. Jest niesamowita!
Wraz z gitarzystą Waltherem Unterhauserem
tworzysz bardzo zgrany duet niczym
Glenn Tipton i K.K. Downing czy też Dave
Murray i Adrian Smith. Taką muzyczną
więź nawiązuje się nie tylko po długich latach
wspólnej gry ale także dzięki nawiązanej
bliższej relacji. Jako zespół jesteście zgraną
paczką, lubicie spędzać razem wolny czas?
Bardzo dziękujemy!!! Tak, spędzamy czas razem,
teraz już trochę rzadziej, ponieważ każdy
z nas ma swoją rodzinę.
Claudio Pisoni jest w znakomitej formie,
chyba należy do wokalistów, którzy im są
starsi to są coraz lepsi...
Tak, on jest jak dobre czerwone wino, im starszy
tym lepszy.
Dla mnie na "Temptation" najbardziej wpadającym
w ucho jest kawałek "Lost In Paradise"
ale generalnie melodia w Waszej muzyce
gra bardzo dużą rolę...
Jest to nasz muzyczny styl, precyzyjnie oznaczony
przez melodyczne wokale i chwytliwy a
zarazem ciężki riff gitarowy!
Jednak największe wrażenie robią na mnie te
szybkie i najbardziej zadziorne utwory, jak
"In Flammen 666", "Demons Of Tomorrow"
czy "Back To The Past"...
Bardzo dziękujemy!!! Te kawałki są najbardziej
bezpośrednimi i potężnymi, jakie skomponowaliśmy…
Jak każdy porządny zespół heavy metalowy z
lat osiemdziesiątych macie też balladę, jest
nią "Always Remember"...
Tak dokładnie! To nasza tradycja, by na każdym
albumie umieścić balladę, "Always Remember"
jest dedykowana naszemu bliskiemu
przyjacielowi!
Foto: Skanners
Ogólnie na "Temptation" znalazły się utwory
bardzo różnorodne, każdy ma coś swojego i
indywidualnego. Jak przebiega u Was selekcja
utworów, które mają znaleźć się na płycie
oraz jak w ogóle pracujecie nad muzyką?
Zgadza się! Nasz proces komponowania jest
bardzo prosty - gitary i wokale odgrywają główne
role - normalnie zaczynamy z jakimiś riffami
gitarowymi czy improwizacjami wokalnymi.
Kiedy czujemy dobre wibracje, razem zaczynamy
komponować i aranżować kompozycję.
Staramy się zagrać ją na różne sposoby i w
różnych klimatach, a gdy wszystko brzmi dobrze
to mamy to!
Teksty. Raczej nie staracie zbawić się świata
a po prostu dajecie okazję do zabawy dla swoich
fanów...
Doookładnie!
Poprzedni Wasz album studyjny wydaliście
w 2011 roku. Czy to nie nazbyt długa przerwa
miedzy albumami, czy też w dzisiejszych
czasach nie ma to aż takiego znaczenia jak
chociażby w latach osiemdziesiątych, gdzie
aby utrzymać sie na rynku należało wydawać
płyty co roku...
Mieliśmy przerwę przez półtora roku z powodów
osobistych i zdrowotnych. Potem Olivari,
dawny basista, opuścił zespół z powodu problemu
z tinnnitusem! Szukaliśmy też nowej wytwórni…
W przypadku heavy metalowych bardzo ważne
są koncerty. Jak sobie dawaliście radę z
ich organizacją zanim nastała pandemia?
Za tą część musimy naprawdę bardzo podziękować
naszemu basiście Tomasowi, który jest
świetnym muzykiem, ma wiele kontaktów i
bardzo dużo pracuje na rzecz zespołu i występów
na żywo.
Internet i media społecznościowe pozwalają
zespołom działać na własną rękę. Wiele kapel
z tego korzysta. Wy przez większość kariery
współpracowaliście z wytwórniami, choć
aktualnie nie zapewniają dużej sprzedaży
płyt. Jak uważacie, która z form działania
grup przynosi im najwięcej korzyści?
Obecnie łatwiej jest stać się widocznym, dzięki
technologii i internetowi. W każdym razie,
wsparcie profesjonalnej wytwórni zawsze
przynosi korzyści.
Fani tradycyjnego heavy metalu, czy w ogóle
metalu, chętnie kupują fizyczne nośniki (CD,
winyle, kasety). Jednak aktualnie rynek tak
jakby szedł w stronę nośników cyfrowych.
Jak wy zapatrujecie się na te wszystkie platformy
cyfrowe typu Spotify? Widzicie w tym
przyszłość dla muzyków i zespołów?
Uważamy, że wersja cyfrowan może być świetną
okazją na promocję dla wielu zespołów, by
ich muzyka stała się znana na całym świecie.
Myślę też, że prawdziwi fani wciąż będą kupować
winyle i płyty CD. Nowi fani również.
Ze względu na coronavirusa koncerty zamarły
co uderzyło mocno w kapele i muzyków
ale i ogólnie w branżę rozrywkową. Jak ta
cała sytuacja wpłynie na dalsze działanie całej
muzycznej branży?
Myślę, że przerwa spowodowana covid-19 jest
poważnym ciosem dla całej światowej ekonomii
i zarazem też przemysłu muzycznego i
wszystko kręci się wokół tego.
Mam nadzieję, że Skanners mimo przeciwnościom
losu będzie nadal działał i jeszcze
nie raz zaskoczy nas udanymi albumami,
takimi jak chociażby ten ostatni, czyli "Temptation"...
Dziękujemy bardzo, też mamy taką nadzieję!!!
Wierzymy, że zobaczymy się jak najszybciej
na trasie. Śledźcie nas na naszych socialmediach.
Na zawsze rock'n'roll i pozdrowienia od
włoskiego Skanners. Dziękujemy bardzo za
świetny wywiad. Stay Heavy!
Michał Mazur
Tłumaczenie: Kinga Dombek
Foto: Skanners
SKANNERS
19
Jak bracia...
Phil Denton to facet, który nie ma nic do ukrycia - mówi wprost, jak jest.
Często zbacza przy tym z tematu i wtrąca masę pobocznych wątków, które tworzą
niesamowitą, barwną historię. W zasadzie, wystarczyło postawić mikrofon i pozwolić
Philowi opowiadać. Sympatyczny gitarzysta reaktywowanego (po raz drugi),
kultowego Elixir, opowiedział mi przede wszystkim o powstawaniu nowej
płyty Brytyjczyków, "Voyage of the Eagle", ale też o bardzo mocnej więzi która łączy
każdego z muzyków. Zapraszam do lektury!
HMP: Cześć Phil, dzięki, że znalazłeś chwilę
żeby pogadać! Jak grało się BurrFest?
Phil Denton: Cześć! Kiedy Nigel nabił pierwszy
numer i cały zespół wystartował, poczułem
jak wielka energia właśnie przepływa
przez scenę. To była czysta, pierwotna siła
natury, czułem się wspaniale! Świetnie było
też mieć Kevina Dobbsa na basie na ten ostatni,
finalny raz zanim odejdzie - Kevin jak
zwykle zagrał perfekcyjnie! Powiem Ci, że byłem
wtedy w środku leczenia jakiejś infekcji
dróg oddechowych, leżałem w łóżku przez
cały tydzień starając doprowadzić się jakoś do
ładu na gig. Przed koncertem siedziałem w
szatni ubrany w ciepłą bluzę z kapturem, cały
opatulony. Ale kiedy wyszedłem na scenę,
czułem się wspaniale, reakcja fanów była niesamowita,
czułem, że to mnie po prostu leczy!
Świetnie też było zobaczyć masę starych, znajomych
twarzy z dawnych czasów. Niesamowita
rzecz!
Rozmawiamy, bo Elixir ma w końcu nowy
studyjny album "Voyage of the Eagle". Od
ostatniego Waszego wydawnictwa minęło
dziesięć lat. Wiem, że zespół był przez jakiś
czas w zawieszeniu, no ale w końcu zdecydowaliście
się na powrót i nagranie nowej
płyty. Co się działo z Wami przez te wszystkie
lata?
Po tym jak wydaliśmy "All Hallows Eve" w
2010 roku, zagraliśmy kilka świetnych koncertów,
np. na Hard Rock Hell czy Hammerfest,
a ja z Paulem zaczęliśmy nawet pisać nowe
kawałki na następny album. No ale w
2012 roku, zaraz po festiwalu British Steel w
Londynie, Kevin, który jest też założycielem
Elixir, powiedział, że ma dość i, że odchodzi.
Wiedzieliśmy już wcześniej, że każdy z nas to
ważna część składu i naszego brzmienia -
wiesz, próbowaliśmy innych line-upów w
przeszłości, grali z nami przecież i Mark
White na basie, był też Clive Burr za perkusją,
ale to nikt nie działało zbyt dobrze. Więc
kiedy Kevin powiedział, że kończy z Elixir,
uznaliśmy że oznacza to definitywny koniec
zespołu. Jednak, mieliśmy z Paulem przecież
napisane nowe kawałki! Zdecydowaliśmy
Foto: Chris Mitchell
więc, że założymy nowy zespół, w takim samym
stylu jak Elixir i nagramy nową płytę.
Znaleźliśmy świetnego gitarzystę, Dave'a
Strange'a oraz perkusistę, Darrena Lee. Dołączył
do nas też basista, Dusty Miller. Nazwaliśmy
się Midnight Messiah, od kawałka
z ostatniego albumu Elixir. Nagraliśmy debiutancką
płytę, którą nazwaliśmy "The Root Of
All Evil". Powstała ona dokładnie tam, gdzie
Elixir nagrał swój debiut, czyli w The Lodge
Studios. Pograliśmy trochę na różnych festiwalach,
zespół brzmiał świetnie, graliśmy też
kilka kawałków Elixir. Potem udało nam się
nagrać drugą płytę, "Led Into Tempatation".
Wszystko brzmiało super, ale czułem, że personalnie
jest jednak inaczej niż to było w
Elixir. Wiesz, Elixir zakładaliśmy jako dzieciaki
z głową pełną marzeń i te marzenia zawsze
były naszym punktem, do którego dążyliśmy.
W Midnight Messiah było inaczej.
Kiedy Dave dołączył do Tytan a Darren do
Weapon UK, czułem, że to początek końca.
Myślałem tak dlatego, że kiedy tworzyliśmy
Elixir, żaden z nas nie myślał nawet o tym, że
może dołączyć do jakiegoś innego składu,
uważaliśmy, że to będzie coś na kształt zdrady.
Siłą rzeczy, podobnie czułem w Midnight
Messiah, i bardzo ciężko było mi zaakceptować
fakt, że Dave i Darren grają gdzieś indziej
i że na przykład ich zespoły pojawią się
na tym samym plakacie razem z nami. Przebolałbym
jeszcze jakby grali typowo zarobkowo,
w jakichś cover bandach czy coś w tym stylu,
ale nie w zespołach z tego samego nurtu, tworzących
tą samą scenę. No więc odszedłem.
Darren gra teraz po całym świecie w The Bay
City Rollers, spełnia swoje marzenia, więc życzę
mu szczęścia. To zawsze był profesjonalny
muzyk, który po prostu kocha grać i jestem
szczęśliwy, że mogłem z nim grać. Na Dave'a
trafiliśmy podczas Burr Fest, cały czas gra w
Tytan, którzy też tam grali. Fajnie było się
spotkać i trochę pogadać. No ale wracając do
całej historii… Midnight Messiah się rozpadło,
Paul dołączył do Desolation Angels, gości,
którzy grali próby drzwi w drzwi z Elixir
w latach 80-tych. Widziałem nawet ich kiedyś
w Ruskin Arms, jakoś koło 1983, może 1984
roku. Kevin zagrał z nimi wtedy na basie, bo
ich standardowy basista, Joe, miał jakieś problemy.
To było jeszcze zanim Elixir zagrał pierwsze
swoje koncerty. Oni potem chcieli żeby
Kevin został z nimi na stałe, ale Kevin odmówił
pozostając lojalnym wobec nas, choć wtedy
kompletnie nic jeszcze nie znaczyliśmy. To
też dowodzi tego oddania zespołowi, o którym
mówiłem wcześniej. Pamiętam też, jak
graliśmy z Midnight Messiah razem z Desolation
Angels, to był chyba mój ostatni gig z
Midnightami… Paul na próbie zrobił na nich
wtedy wielkie wrażenie, nawet ich ówczesny
wokalista chwalił głos Paula. A kolejna rzecz
jaka pamiętam to - to, że Paul dołączył do
nich, a oni rozstali się z poprzednim wokalistą!
Bez zespołu, siedziałem w domu i nagrywałem
riffy i inne muzyczne pomysły samemu.
Szukałem inspiracji do tekstów i zwróciłem
się do pierwszego albumu Elixir, "The
Son of Odin". Zacząłem wtedy nakreślać historię
pirackiej załogi, która szuka ukryte
skarbu. Miałem cztery kawałki - "Drink to the
Devil", "Press Ganged", "The Siren's Song" i
"Sail On" i nawet zacząłem myśleć o nagraniu
EPki. Oczywistym wydawało mi się, że to powinna
być EPka Elixir, no bo przecież kawałki
nawiązywały do naszego pierwszego albumu.
Zacząłem więc namawiać chłopaków do ponownego
zejścia się i nagrania EPki. Nigel powiedział,
że chętnie to zrobi, Norman tak
samo, choć on akurat żyje w Irlandii i to wcale
nie jest dla niego łatwe. Kevin odmówił, tak
jak się tego spodziewałem. Powiedział, że on
już z tym skończył, nagrał fajny album na ko-
20
ELIXIR
niec i nie ma potrzeby robić już nic nowego.
Natomiast Paul… Paul powiedział, że skoro
mamy nagrywać, to nagrajmy pełny album a
nie EPkę! Było nas czterech i we czterech zaczęliśmy
nagrania. Sam nagrałem też bas, no
bo Kevin nie był zainteresowany jakąkolwiek
pomocą. Czuliśmy, że powinniśmy jednak
mieć basistę, próbowałem jeszcze kilka razy
namówić Kevina, ale on obstawał przy swoim.
No więc zatrudniliśmy Luke'a Fabiana,
który też grał palcami, podobnie jak Kev. Ale
Luke ma swój styl i jego energia to kapitalny
dodatek do albumu, który z nami nagrał. Jakoś
pod koniec 2018 roku, kiedy przymierzaliśmy
się do nagrań, skontaktował się ze mną
Andy Holloway, czyli gość który organizuje
Burr Fest. Powiedział, że w sumie fajnie by
było gdybyśmy się reaktywowali na ten jeden
raz żeby zagrać na jego festiwalu, bo ponoć
wielu ludzi podpowiadało mu, że fajnie by
było gdyby Elixir się reaktywował. Powiedziałem
mu, że to całkiem możliwe, bo właśnie będziemy
we czterech nagrywać płytę! Powiedziałem
mu też, że Kev raczej nie będzie zainteresowany,
ale, że skontaktuje się z nim i zapytam
- dla formalności. No i ku mojemu
zdziwieniu, Kev powiedział, że to zrobi - jako
jego pożegnanie z Elixir no i ogólnie, że Burr
Fest jest organizowany w szczytnym celu i w
Londynie, czyli tam gdzie wszystko się dla nas
zaczęło.
Cholera, Phil, odpowiedziałeś na większość
moich pytań zanim zdążyłem je zadać!
(śmiech) Muszę jednak zapytać: to jest
Wasze drugie reunion. Macie nadzieję na
nieco dłuższą przygodę niż ostatnim razem?
No tak, to nasze drugie podejście. Oryginalnie
istnieliśmy od 1983 do 1990 roku a potem reaktywowaliśmy
się w 2001 roku na 11 lat - tak
jak mówiłem, wszystko skończyło się w 2012
roku. Więc gdyby teraz udało się przetrwać
dłużej niż 11 lat, no, to byłby już niezły wyczyn!
(śmiech) Wiesz, świetnie było znowu w
piątkę zaatakować scenę na Burr Fest, ale wybiegając
nieco w przyszłość, to muszę przyznać,
że będzie dziwnie grać z innym basistą.
Tak jak powiedziałem wcześniej, nasza piątka
zawsze była bardzo mocna i każdy wnosił coś
Foto: Elixir
od siebie w tym zespole. Kevin to zawsze był
profesjonalny gość ale też człowiek, który był
super kumplem. Nigdy nie mieliśmy managera,
zawsze to ja ogarniałem takie tematy.
Booking, transport, sprawy lotniskowe i tak
dalej, a Kev zawsze był przy mnie i pomagał
mi to trzymać w ryzach, zawsze pytał się mnie
czy może mi jakoś pomóc, w czymś wesprzeć
i na pewno będzie mi tego brakować. Wiesz,
wydaje mi się, że powodzenie naszego reunion
będzie zależało od tego, jak dobrze uda się
zastąpić Kevina. Luke to świetny basista, ale
ma swój styl - podobny, ale inny. Graliśmy
mnóstwo prób z nim i wydaje się, że fani powinni
dostać to czego oczekują, bo Luke
brzmi i odgrywa partie Keva bardzo dokładnie.
No ale epidemia, która teraz wybuchła
trochę pokrzyżowała nam plany, próby stanęły
i nie wiemy też kiedy uda się zagrać jakikolwiek
koncert, co jest, cholera, bardzo frustrujące,
bo naprawdę chcielibyśmy móc znów
pograć.
Foto: Elixir
Kevin całkiem dał sobie spokój z muzyką?
Chyba tak. Kevin wiedzie spokojne, szczęśliwe
życie u boku swojej żony Elaine i granie
nie jest już jego priorytetem. Oczywiście bardzo
chcielibyśmy żeby był z nami, ale rozumiemy,
że życiowe priorytety się zmieniają.
Musimy to zaakceptować, nie mamy innego
wyjścia. Jesteśmy wdzięczni za jego wkład w
zespół i jego historię. Cały czas kochamy go
jak brata.
Jeśli chodzi o Wasz nowy album, to jestem
pełen podziwu że pisząc koncepcyjny album
o piratach i morzu, nie wpłynęliście na wody
zwane Running Wild, pozostając przy swoim,
charakterystycznym brzmieniu.
Nie było to zbyt trudne. Wiesz, na naszych
poprzednich albumach opowiadaliśmy wiele
różnych historii, więc te nowe traktujemy po
prostu jak kolejne z nich. Z resztą, tak jak mówiłem,
piracka idea wzięła się od naszych starych
numerów a nie czyichkolwiek innych. No
i jeśli mam być szczery, to nigdy nie słuchałem
Running Wild - dla mnie to kapela dość
"nowa", zwykle słucham starych kapel z lat 70-
tych i 80-tych. Pamiętam jak jakiś czas temu
wraz z moim przyjacielem, Johnem Tuckerem
i naszymi żonami byliśmy w zatoce Brixham,
wspaniały punkt w Devon w Anglii. Bardzo
inspirujące miejsce, pełne statków. Wspominałem
wtedy, że może to będzie dla mnie
natchnienie na piosenki, a John powiedział,
że przecież jest sporo kapel, które robią całe
albumy na temat piratów - byłem zachwycony!
Zażartowałem nawet wtedy, że w sumie
jeden piracki kawałek totalnie mi wystarczy,
zresztą skąd miałbym wziąć tyle historii żeby
zrobić pełny album w jednej tematyce? Ale
wydaje mi się, że tamta sytuacja zasiała u
mnie ziarno dla "Voyage of the Eagle". Jak
wiesz, potem rozwinąłem te tematy do kształtu
EPki, a kiedy zebraliśmy się już wszyscy,
dopisaliśmy nowe rzeczy jak np "Onward
Through The Storm" czy "Mutiny", tak aby
wszystkie historie dopełniały się w jakiś
sposób. Muzycznie mieszają się tam kawałki
hymnowe z kawałkami dość klasycznie rockowymi,
jak np "Almost There", który jest inspirowany
Thin Lizzy. No a potem ballada
"Whisper on the Breeze" czy wielki finał w
postacie "Evermore".
ELXIR 21
Właśnie! Wielki finał! Niezwykle ekscytująca
rzecz, napisana jakby dokładnie z myślą
o takim potężnym finiszu płyty!
Tak, dokładnie tak było! Napisaliśmy to
właśnie z takim zamysłem żeby to był wielki
finał płyty i żeby słowa nawiązywały do świetnego
obrazu Duncana Storra, który zdobi
okładkę albumu. To Norm wpadł na pomysł
intra do "Evermore", nagrał riff na mój recorder
zanim odstawiłem go na lotnisku żeby wrócił
do domu. Ja do tego intra dograłem riff, który
potem rozbudowałem. Wszystko to kapitalnie
korespondowało z poprzednim numerem,
"Whisper on the Breeze" - po prostu świetnie
się to lepiło. A wtedy też Duncan podesłał
nam pierwsze szkice okładki, a to od razu zadziałało
na naszą wyobraźnię. Wiesz, nasz
tonący okręt - "Orzeł", syrena pod wodą, duchy
zatopionej załogi, tonące ciała - kapitalna
rzecz! Więc ostatni numer otrzymał tekst
napisany do okładki. A muzycznie, na koniec
kawałka dodaliśmy jeszcze parę akordów, które
wzięliśmy z "Drink to the Devil", żeby historia
jakby zatoczyła koło. Nikt tego póki co
nie zauważył, więc zakładam, że zrobiliśmy to
dość subtelnie (śmiech).
Wspomniany przez Ciebie "Drunk to the
Devil" to bardzo oldschoolowy numer - bardzo
mocno zakorzeniony w Waszej przeszłości…
Ja powiedziałbym raczej, że cały album jest
trochę oldschoolowy. Chcieliśmy, żeby brzmiał
jakby nagrał go Martin Birch na przełomie
lat 70-tych i 80-tych, na modłę Rainbow
"Rising" czy "Heaven and Hell", które uwielbiamy!
Kurde, świetnie byłoby skontaktować
się z Martinem, to byłoby coś gdyby nas produkował!
Wiesz, nie chcieliśmy normalnego,
typowego metalowego studia, gdzie wszystko
jest skompresowane, a gitary głośne i "prosto
w ryj" - wszystkie te nowe płyty brzmią tak
samo. Chcieliśmy nagrać płytę, która będzie
miała swój charakter, na której będzie przestrzeń
dla instrumentów i ten "oddech". Na
przykład bębny nagrywaliśmy różnie, nie
zawsze w ten sam sposób. Na "The Siren's
Song" staraliśmy się nawiązać do Vinny Appice'a
i jego partii na "Mob Rules". "Onward
Through The Storm" był z kolei robiony na
modłę Cozy Powella i jego gry na "Rising".
Wiesz, fajnie mieć młodych fanów, ale wielu z
naszych słuchaczy to ludzie, którzy dorastali
razem z nami, więc chcieliśmy im dać płytę,
która będzie brzmiała jak stary, dobry Elixir.
Starzy fani pisali nam maile, że dostali dokładnie
to czego oczekiwali, stary Elixir wrócił.
Być może młodsza część publiczności nie do
końca zrozumie nasze podejście, bo przecież
można uznać, że zatrzymaliśmy się w latach
80-tych i nie poszliśmy z duchem czasu. Ale o
to nam chodziło! Chcieliśmy zabrzmieć tradycyjnie,
tak jak zawsze brzmieliśmy.
Dobrze bawiliście się w studiu?
Świetnie! Zawsze lubiłem nagrania, tak samo
proces miksów. Sam nagrywałem ten album,
Foto: Elixir
więc chłopaki przyjeżdżali do mnie oddzielnie.
Zacząłem od nagrania gitar prowadzących
i basu, potem przyjechał Nigel i zrobił bębny.
Robiliśmy to w bardzo fajnym akustycznie
miejscu, używaliśmy mikrofonów, które wydobyły
naturalny, głęboki sound bębnów. Bardzo
na tym mi zależało. Potem ja dograłem
resztę gitar, przyleciał też Norm, żeby dograć
swoje partie, melodie oraz solówki. Norm to
taki gość, który potrafi zagrać szybko jeśli
trzeba, ale preferuje "malować" piękne formy.
Obaj jesteśmy wielkimi fanami Michaela
Schenkera i to pewnie słychać, zwłaszcza u
Norma, może też trochę echa Scotta Gorhama,
zwłaszcza w solówkach. Zobacz na przykład
solo w "Drink to the Devil" - krótkie, ale
cholernie melodyjne. Podobne rzeczy znajdziesz
w wielu momentach albumu, ja osobiście
uwielbiam solo w "Whisper On the Breeze".
W demówce tego numer sam nagrałem to solo
i mój kumpel, John Tucker, powiedział że
jest świetne i że sam powinienem je nagrać na
album. Ale kiedy Norm zrobił to po swojemu,
przebił mój zamysł i to znacznie. Zawarł tam
mnóstwo emocji. Czasami wydaje mi się że
nie doceniamy Norma, nawet jeśli chodzi o
pracę nad kawałkami. Norm kapitalnie zastąpił
kilka z moich pomysłów, wymyślił też masę
pięknych rzeczy w liniach wokalnych i
chórkach, pomagając Paulowi. Paul też zrobił
świetną robotę, śpiewa teraz lepiej niż kiedykolwiek!
Wydaje mi się, że dobrze mu zrobił
pobyt w Desolation Angels, pozwoliło mu
to utrzymać głos w dobrej formie. Na sam
koniec przyjechał Luke, który nagrał swoje
partie, zastępując moje - zrobił to świetnie. Ja
wyżyłem się przy miksowaniu i finalnej produkcji,
dodałem trochę efektów, jak reverb na
syrenim głosie, co dało fajny, przerażający
efekt ducha. Świetnie było się spotkać i rzucić
w wir pracy, ale też nie była to tak wielka sesja
jak może się wydawać. Trzymamy kontakt,
każdy kto nas zna, wie że jesteśmy dla siebie
jak bracia. Trzymamy się razem od wielu lat,
byliśmy jeszcze nastolatkami kiedy to wszystko
się zaczynało. Przeżyliśmy razem wiele,
sesje dla BBC, koncerty w USA. Wszyscy byliśmy
na ślubie Keva i Elaine, przegadaliśmy
tam mnóstwo czasu i też trochę wypiliśmy
zdaje się (śmiech). Gadaliśmy wtedy o powrocie,
ale Kev był stanowczy i nawet w stanie
głębszego upojenia, trzymał się swego. Więc
skończyło się wtedy jedynie na solidnym kacu
(śmiech).
Wasz reunion spotkał się z ciepłym przyjęciem
i zainteresowaniem ze strony kilku
poważnych festiwali - Burr Fest za nami, ale
przed Wami jeszcze Keep It True oraz granie
w Belgii. Powinniśmy oczekiwać więcej koncertów
związanych z promocją "Voyage of
the Eagle"?
No tak, po tym jak Kevin zgodził się Burr
Fest, odezwał się Oli z Keep It True, proponując
podobny temat. Kev co prawda odmówił
ponownego grania, ale zgodziliśmy się na
koncert z klasycznymi numerami Elixir z lat
80-tych. Kiedy mieliśmy w perspektywie podróż
na Keep It True, zabookowaliśmy też
kilka gigów "po drodze", w Belgii. No ale jak
wiesz Keep It True zostało anulowane, tak
samo koncerty w Belgii, wszystko przez tę
cholerną epidemię. Póki co mamy ustawiony
Into Battle Festival w Atenach na grudzień
oraz BroFest w UK, ale to już luty 2021. Mamy
nadzieję, że do tego czasu wszystko już
wróci do normy.
Gracie na festiwalach na których pojawia się
też masa młodych wykonawców ze sceny
NWOTHM których można uznać za kontynuatorów
spuścizny NWOBHM. Śledzisz
to co się dzieje aktualnie na scenie?
Niestety, nie bardzo. Znam Crystal Viper z
Polski. Kiedyś przylecieliśmy do Polski żeby
nagrać kawałek w hołdzie Cirith Ungol razem
z Martą, ich wokalistką. Marta to bardzo
utalentowana wokalistka i muzyk, jej głos i
głos Paula świetnie zabrzmiały razem. Czasem
sprawdzam co tam słychać u Crystal Viper,
oglądałem parę ich klipów kiedy wypuszczali
nowości. Są coraz lepsi, fajnie oglądać ich progres.
Phil, wielkie dzięki za ten wywiad. Świetnie
się rozmawiało! Jakieś słowo do naszych
czytelników na koniec?
Dziękuje wszystkim którzy wspierali nas
przez te wszystkie lata. Naprawdę jesteśmy
cholernie wdzięczni i bardzo to doceniamy.
Mam nadzieję że nasz nowy album da Wam
wiele radości.
Marcin Jakub
22
ELIXIR
HMP: Jesteście już dojrzałymi ludźmi po 50.
W dzisiejszych czasach to żaden wiek, nie
ma porównania ze średniowieczem czy nawet
XIX stuleciem, kiedy to znikomą część
populacji stanowili ludzie liczący 50-60 lat.
Jednak nikt nie młodnieje i uznaliście, że w
końcu warto zaakcentować powrót Psychotic
Waltz premierowym materiałem?
Buddy Lackey (Devon Graves): Tak.
Dla wielu waszych fanów rozpad zespołu w
roku 1997 był nie lada zaskoczeniem. Owszem,
były to czasy niełatwe dla takiej muzyki,
ale byliście przecież wtedy na fali, a do
tego w latach 1990-96 wydaliście aż cztery,
bardzo udane i świetnie przyjęte albumy, z
których ostatni "Bleeding" został w końcu
zauważony w waszej ojczyźnie - wygląda na
to, że zakończyliście działalność w najmniej
odpowiednim momencie, przynajmniej z
punktu widzenia kwestii artystycznych?
Może tak, może nie. Kiedy daliśmy sobie spokój
z zespołem wydaje się, że jego wartość
wzrosła i nadal rosła w czasie kiedy prowadziłem
moją solową działalność z Deadsoul
Tribe. Mogłem wtedy wyrazić to co potrzebowałem
i zostawić za sobą całkiem przyzwoity
katalog albumów. Pozwoliło mi to rozwinąć
moją umiejętność pisania utworów i wrócić do
Psychotic Waltz dużo mądrzejszym. Pomogło
mi to też zbudować moje własne studio,
które teraz umożliwia mi nagrywanie z Psychotic
Waltz lub cokolwiek innego za wciśnięciem
guzika. Nie mając własnego studia, w
którym mogę pisać, nagrywać wokal, pisać i
aranżować muzykę z zespołem, nie byłoby nas
stać na nagranie "The "God-Shaped Void" w
taki sam sposób albo w tym samym składzie.
Powrót klasyków
- To co potocznie nazywamy metalem i to co faktycznie gramy, to dwie różne
rzeczy - mówi Buddy Lackey. I rzeczywiście, metal w wydaniu Psychotic Waltz
zawsze był nietuzinkowy, nie bez powodu określano go też mianem progresywnego.
Dlatego dobrze się stało, że amerykańska formacja po blisko ćwierćwiekowym
milczeniu wydała kolejny, piąty już album studyjny. "The God-Shaped
Void" nie zawiódł oczekiwań - to piękna, wymagająca uwagi, bardzo udana płyta.
nawet nie przeszło wam przez myśl, że ta
młodzieńcza przygoda z graniem potrwa tak
długo i w dodatku zdołacie odcisnąć własne
piętno na progresywnym metalu?
Tak w zasadzie, kiedy wszedłem do pomieszczenia,
w którym tego wieczoru te 17-18-
letnie nastolatki grały coś, co później dostało
tytuł "Spiral Tower", pomyślałem, że jeśli zostałbym
ich wokalistą, bylibyśmy najlepszym
zespołem na świecie. Nawet pamiętam, że im
to wtedy powiedziałem. Chyba każdy wielki
zespół, powinien czuć, że są wielcy. Wiara
sprawia, że stajesz sie wielkim zespołem, jeśli
tylko będziesz na to pracować. My tę część o
"stawaniu się wielkim" straciliśmy. Właśnie
"Posiadanie dostępu" do każdej dużej wytwórni
nie jest zbyt dokładnym czynnikiem. Ci ludzie
nie byli gotowi na taki zespół jak my.
Graliśmy "fajną" muzykę, ale nie "tę" muzykę.
Europejskie wytwórnie były nami dużo bardziej
zainteresowane i tak zostało do tej pory.
Mielibyśmy wtedy szansę jeśli metal zostałby
głównym trendem popkultury. Wydaje się, że
pewnego dnia muzyka metalowa w Stanach
po prostu się skończyła. Przynajmniej na wielką
skalę. Była to poniekąd decyzja korporacyjna.
To jest trochę jak moda. Pewne trendy
są dedykowane dla odpowiednich grup wiekowych.
Niektóre wytwórnie po prostu mówią
"nie jesteśmy zainteresowani zespołami, których
muzycy mają wąsy lub brodę" albo "w
tym roku nie gramy jazzu (lub metalu)". I to
by było na tyle. W dzisiejszych czasach nie
stwarza to już problemu; jeśli ludzie chcą mogą
wpłynąć na przemysł muzyczny. W naszych
dawnych dniach było radio, sklepy muzyczne
i MTV - jeśli nie pojawiłeś się w żadnym,
dla świata nie istniałeś, a dostęp do
tych źródeł można było zdobyć tylko przez
wytwórnie muzyczne. W dzisiejszych czasach
każdy może udostępnić swoją twórczość na
YouTube albo w mediach społecznościowych.
To w zasadzie jest fajne.
Queensryche, Crimson Glory i wiele innych
zespołów od wczesnych lat 80. rozsławiało
Odejście Warda Evansa przed sesją nagraniową
tego albumu było pierwszym symptomem
problemów? A gdy doszła do tego decyzja
Briana McAlpina, że rezygnuje z bardzo
dla niego męczących tras koncertowych
uznaliście, że nie ma sensu tego dalej ciągnąć?
Pewnie można by tak powiedzieć, nie tyle o
jeżdżeniu w trasę, ale na pewno o pisaniu muzyki.
W końcu kiedy Brian odszedł z zespołu
w 1996 roku nadal koncertowaliśmy. Jednak
kiedy przyszło do pisania muzyki, w mojej
ocenie, chemia zespołu się załamała. Pomiędzy
Danem i Brianem była jakaś święta więź.
To jak myślą i pracują razem jest magiczne.
Złamanie tej więzi, a jednak wciąż nazywanie
jej Psychotic Waltz, nie brzmiało dobrze dla
żadnego z nas. Próbowaliśmy, ale to po prostu
nie działało. Może widziałem wtedy więcej
niż tylko to, co działo się w mojej głowie.
Pewnie gdy zakładaliście Aslan w roku 1985
Foto: Psychotic Waltz
dlatego jednocześnie dziwne i fantastyczne
jest to, że zostaliśmy zapamiętani na tak długo.
Niesamowicie na mnie działa patrzenie na
publiczność, która razem ze mną śpiewa
utwór, który napisałem mając 18 lat.
Coraz częściej słyszy się opinie fachowców,
że "muzyka przestała być głównym punktem
odniesienia w kulturze". I faktycznie, mało
kto czeka już niecierpliwie na płytę swego
ulubionego zespołu, odlicza dni do jej premiery,
bo wszystko mamy na wyciągnięcie
ręki, już, natychmiast. Kiedy zaczynaliście o
takiej postawie nie było mowy, nawet w
USA, mimo tego, że mieliście zapewniony
dostęp praktycznie do wszystkich wydawnictw
z całego zachodniego świata, a metal
był obecny nawet w mainstreamowych mediach?
progresywny metal w waszej ojczyźnie i nie
tylko, ale zdaje się, że kiedy zaczynaliście
grać bardziej fascynowały was dokonania
Black Sabbath, Judas Priest czy solowe
Ozzy'ego Osoburne'a?
Tak samo lubiliśmy Queensryche i Crimson
Glory jak innych. Jednak nasza piątka miała
trochę inny gust, który zazębił się z Black
Sabbath. Oh, i te pierwsze dwa albumy Ozzy'
ego, Priest i oczywiście Maiden! Mnie chyba
jednak bardziej interesowała pierwsza fala
brytyjskiego rocka, głównie lata 60. i 70., i
każdy z tej ery. Jethro Tull byli wielcy. Hendrix
jest bogiem.
Szybko przeszliście od etapu grania coverów
do komponowania, czy trochę to potrwało?
Psychotic Waltz nigdy nie grali zbyt wielu
coverów. Może raz na jakiś czas dla zabawy.
PSYCHOTIC WALTZ 23
Od początku skupialiśmy się na własnej, oryginalnej
muzyce.
Niewiele osób wie o tym, że wypadek samochodowy
Briana mógł zaważyć na dalszych
losach nowej grupy, ale byliście wtedy już
tak dobrymi przyjaciółmi, że gdy wyszedł ze
szpitala założenie Aslan stało się faktem,
zresztą to jemu zespół zawdzięcza tę nazwę?
Chyba nie do końca za tym nadążam... Napisałem
utwór "A Psychotic Waltz". Kiedy zdecydowaliśmy
się porzucić nazwę Aslan (nie
byłem fanem tej nazwy jeśli mam być szczery),
jak w przypadku każdego dobrego zespołu,
pojawiła się ogromna lista innych żartobliwych
nazw, które po prostu nadały by nam
bieg. Brian rzucił żartem o niespotykanych
strojach i głupkowatym poruszaniu się po scenie,
który nazwał Psychotic Waltz. Wszyscy
się zaśmiali z wyjątkiem mnie. Ja pomyślałem,
że to w sumie ciekawa nazwa... Wszyscy to
przemyśleliśmy i polubiliśmy. Trochę "inne"...
Wszyscy byliśmy też trochę upaleni ziołem,
więc powiedziałem "OK, jeśli jutro nadal ta
nazwa będzie nam się podobała, to zostanie". No i
chyba następnego dnia dalej nam się podobała.
Ponoć mieliście problemy ze znalezieniem
odpowiedniego wokalisty, ale kiedy już za
mikrofonem pojawiłeś się ty nie było żadnych
wątpliwości, że jesteś właściwą osobą?
Zespół miał wtedy wokalistę, który był też dobrym
przyjacielem i nikt nie chciał go skrzywdzić
- rozumiecie? Normowi chyba pomysł
podobał się od początku, Dan i Brian nie byli
do końca przekonani. Poprosiłem ich wtedy o
nagranie bez wokali i żeby dali mi szansę
nagrać własny wokal do jednego utworu.
Zostawili mi wtedy taśmę z jakimiś ośmioma
utworami. Napisałem wokal do czterech w
jeden dzień. Trzecim był "Spiral Tower". Kilka
miesięcy później pojawili się u mnie w
mieszkaniu (w dniu moich 20 urodzin). Powiedzieli,
że zatrudnili asystenta i zapytali,
czy chciałbym z nimi zagrać. Puściłem tę taśmę
z gitarą, włączyłem mikrofon i śpiewałem
te utwory na głos tak długo, aż je zapamiętałem.
Tego dnia wiedziałem, że jestem gotowy
i odtąd poszliśmy do przodu.
Demo Aslan zrobiło spore zamieszanie w
podziemiu, ponoć wasze utwory grały też
lokalne stacje radiowe, co było dla was nie
lada wydarzeniem?
To lokalne wsparcie było wtedy świetne. Musieliśmy
wtedy do każdego miejsca dostarczyć
taśmy szpulowe, co w dzisiejszych czasach jest
niespotykane.
Zmiana nazwy w takim momencie nie jest
na szczęście jakimś problemem - gorzej, gdybyście
mieli już jakieś oficjalne wydawnictwa
na koncie. Autorem tej nowej Psychotic
Waltz był ponoć jeden z waszych kumpli, a
skoro w USA istniał już inny Aslan, to nie
mieliście większego wyboru, trzeba ją było
zmienić?
Mogliśmy pewnie zatrzymać nazwę Aslan.
Tak jak przez przypadek napisałem już wcześniej,
chciałem ją zmienić tak czy inaczej.
W roku 1990, wraz z wydaniem debiutanckiego
albumu "A Social Grace", staliście się
Foto: Psychotic Waltz
sensacją, przynajmniej na europejską skalę.
W tym sukcesie nie było jednak nic z przypadku,
bo poświęciliście przecież na stworzenie
i dopracowanie tego materiału kilka lat,
wydając też w roku 1988 demo z jego zapowiedzią?
Widzę tu znak zapytania, ale nie widzę właściwego
pytania. Nie powiedziałbym, że wtedy
staliśmy się "zjawiskiem" nawet w wyobraźni.
Nie czuliście się nieco dziwnie grając choćby
na Dynamo Open Air, bo tak jak fani w
różnych częściach świata zareagowali na
wasz debiutancki album entuzjastycznie,
recenzje też mieliście świetne, to jednak w
USA przeszedł on bez echa - grunge szykował
się już do wielkiego skoku na listy przebojów,
metal w waszym wydaniu był coraz
bardziej passé?
Tak w zasadzie to zanim wyjechaliśmy do
Europy, byliśmy największym zespołem w San
Diego, a muzyka metalowa nadal miała swój
moment. W Europie spędziliśmy trzy miesiące.
Po powrocie wydawało się, że zniknęliśmy.
Jedni z naszych przyjaciół - zespół Sprung
Monkey, byli wtedy na topie. Tak jak to ująłeś,
grunge, a później alternatywny hip-hop
wbiły ostatni gwóźdź do trumy dla metalu w
pop-kulturze. Ale odnosisz się też do "naszej
wizji" metalu, ta nigdy nie ujrzała światła dziennego.
To co potocznie nazywamy metalem i
to co faktycznie gramy, to dwie różne rzeczy.
Stany Zjednoczone to olbrzymi kraj i mogłoby
wydać się, że mogą w nim zaistnieć najróżniejsze
gatunki muzyczne i bez problemu
znaleźć też licznych odbiorców. Wychodzi
jednak na to, że wasza publiczność była i jest
bardzo podatna na mody i trendy, a do tego
niezbyt wierna, bo muzyka to dla niej przede
wszystkim rozrywka, nic więcej?
Amerykanie, którzy kochają metal i rock są
tak samo lojalni wobec swoich ulubionych zespołów,
jak każda inna branża. To przemysł
muzyczny nie jest lojalny i robi to co potrzebuje.
Przeciętni ludzie nie mają za wiele do
powiedzenia kiedy przychodzi do angażowania
nowych zespołów lub trendów. Więkoszość,
szczególnie w USA, jest odbiorcom narzucana.
Z drugiej strony miliony płyt Led Zeppelin
były grane głównie w domach. Tak naprawdę
widzimy tylko to, co się nam oficjalnie
pokazuje. Tak samo gdybyś obejrzał program
w TV o latach 70. pomyślałbyś tylko o disco,
podczas gdy większość młodego pokolenia
słuchała hard rocka. Lata 80. pewnie kreują
wizerunek A Flock Of Seagulls i Cindy Lauper,
ale to Ozzy i Maiden wyprzedawali hale
koncertowe.
W Europie wygląda to nieco inaczej - to
również dlatego drugi album "Into The Everflow"
nagraliście w Niemczech?
Nie - po prostu powstały odpowiednie możliwości,
ale większość z naszych płyt była nagrana
w San Diego.
Wasz kraj ma dość krótką historię, sięgającą
połowy XVII wieku, tak więc zwiedzanie zabytków
liczących tysiące lat czy nawet fakt
zamieszkiwania wtedy przez was w średniowiecznym
zamku musiały robić wrażenie?
To prawda. Nawet dzisiaj patrzę na domy
starsze niż Stany Zjednoczone jako państwo.
Fakt, Wiedeń to piękne, stare miasto. Kolejna
płyta, kolejny sukces, ale nie w ojczyźnie
- to dlatego trzeci album "Mosquito" miał
brudniejsze, nowocześniejsze brzmienie,
przystające do roku 1994 i tego, co było
wtedy na topie? Jak z perspektywy lat oceniacie
decyzję, że miksy tego materiału zlecono
Scottowi Burnsowi w Morrissound
Studio, kolebce amerykańskiego death metalu?
Kiedy nagraliśmy "Mosquito" pewnie mieliśmy
najlepsze możliwości w naszej karierze.
Wspołpracowaliśmy wtedy z firmą z Los Angeles,
która zapewniła nam kilka fajnych występów
w Hollywood z zespołami takimi jak
White Zombie, Pantera i inni. Te zespoły
związane były z jednymi z większych wytwórni
i załatwiły nam przesłuchania w
Warner Bros (gdzie działa się "chwytliwa"
muzyka, zaczęliśmy też współpracować z
nowym producentem Scottem Burnsem).
Więc tak - pomiędzy wszystkimi wspomnianymi
stronami prowadziliśmy dyskusję na
temat odpowiedniego muzycznego kierunku,
który sprawiłby, że bylibyśmy bardziej "przyjaźni"
dla rynku. I w tym był problem. W
pewnym stopniu zwąpiliśmy we własną wizję
zespołu. Dostawaliśmy rady od Scotta i naszego
managementu i w zasadzie były to do-
24
PSYCHOTIC WALTZ
bre rady. Jednak dla nas nadal było dziwne
dostosowanie tego co robiliśmy dla osiągnięcia
celu. Przyniosło nam to jednak lepsza wiedzę
na temat rynku, która doprowadziła nas do
obecnego stanu. Nadal nie wiem na ile
"sprzedamy się na rynku", ale podoba nam się
to, gdzie jesteśmy muzycznie.
Smutne, że czwarty, pod każdym względem
świetny album "Bleeding" okazał się waszym
łabędzim śpiewem, tym bardziej, że zainteresowały
się wami w końcu rodzime media -
nie myśleliście wtedy, że decyzja o rozwiązaniu
zespołu była przedwczesna?
No i znów - może tak, może nie.
Już na przełomie wieków pojawiały się informacje
i przecieki, że powrót Psychotic Waltz
jest możliwy, ale wróciliście dopiero w roku
2010 - dalczego trwało to tak długo?
Tak po prostu się stało. Odczekaliśmy swoje i
dopracowaliśmy każdy jeden utwór. Kiedy już
mieliśmy wystarczająco dużo materiału do nagrania
(osiem lat później) zdobyliśmy kontakt
w bardzo krótkim czasie. Plus minus w miesiąc.
Napisanie materiału zabrało dużo czasu,
bo nie graliśmy już ze sobą przez cztery dni w
tygodniu. Byliśmy rozrzuceni po całej planecie
i mogliśmy wygospodarować w naszych
kalendarzach najwyżej jeden dzień w tygodniu
żeby się spotkać. Kiedy jesteś w trasie
koncertowej lub grasz na festiwalach, możesz
zapomnieć o możliwości pisania muzyki na
kilka miesięcy i korzystać tylko z tego jednego
dnia, żeby dopracować nagrania.
Ogromnym plusem tej reaktywacji jest to, że
wróciliście w składzie odpowiedzialnym za
trzy pierwsze płyty, a takie powroty oryginalnych
składów nie zdarzają się w muzycznym
biznesie zbyt często?
To na pewno jest rzadkie. To że udało nam się
przywrócić oryginalnych pięciu członków zespołu,
było jedyną szansą i warunkiem sukcesu.
Dość szybko po reaktywacji zagraliście reunion
tour, ale nie spieszyliście się z wydaniem
powrotnej, piątej już płyty - nie chcieliście
zaliczyć falstartu, czy były inne
względy, podyktowane choćby tym, że muzyczny
biznes od połowy lat 90. zmienił się
diametralnie?
Tak jak powiedziałem - kluczem było zapewnienie
odpowiedniej ilości czasu na pracę
nad albumem, który byłby warty czekania.
Było więc tylko kwestią czasu, że "The God-
Shaped Void" powstanie - tym bardziej, że
zdawaliście sobie sprawę z oczekiwań fanów,
którym kolejne reedycje, boksy czy
kompilacje nie wystarczały?
Oczywiście. Nie wydawało się, że cokolwiek
będzie wystarczająco dobre w porównaniu z
nowym materiałem.
Jednak instrumentalnie często sobie graliście
razem - myślisz, że miało to wpływ na tak
świeże, organiczne brzmienie i całościowy
kształt tej tak udanej płyty?
Tak działa chemia zespołu. Proces tworzenia
wyglądał w zasadzie tak jak zawsze. Najpierw
nagrywamy muzykę, potem biorę się za taśmy
i piszę wokale. Poźniej albo wracamy do studia
żeby nagrać całość, albo po prostu gramy
na żywo.
Co dominowało, kiedy
dostaliście gotowy
master tego materiału?
Radość, że w
końcu udało się
ukończyć tę płytę,
poczucie ulgi? Od
poprzednej płyty minęło
prawie ćwierć
wieku, to szmat czasu?
Do czasu kiedy nasza
nowa płyta poszła do
produkcji, równocześnie
graliśmy też koncerty
na żywo. Zatem
do czasu kiedy nagrania
były zakończone i
wysłane do producenta,
byliśmy już w samolocie
na część z
naszych show. To w
trakcie jednego z naszych
występów zrobiliśmy
sesję zdjęciową
do książeczki naszego
nowego albumu.
Tyle się działo,
że podczas gdy temat
wydania płyty był w
końcu zamknięty, ledwo
to zauważyliśmy.
Do kogo ją adresujecie,
w czasach streamingu
i ogólnej niechęci
do długich
utworów, bo to przecież
blisko godzina
pięknej, ale też wymagającej od słuchacza
sporej uwagi, muzyki?
Wiele z twoich pytań wskazuje na to, że dużo
myśleliśmy o naszych następnych krokach i
tym jak się potoczą. Nie działaliśmy w ten
sposób. Po prostu graliśmy do momentu, w
którym poczuliśmy określone brzmienie.
Złożyliśmy dzwięki, które nam się podobały z
innymi dźwiękami. Nasza muzyka powstała w
emocjach, nie intelektualnej kalkulacji. Dodanie
lub zabranie nuty to wewnętrzny, emocjonalny
proces. Wszystko sprowadza się do
tego co czujesz przy muzyce. Kiedy piosenka
jest skończona, jest zamknięta na dobre. Nie
wychodzimy poza swoje schematy żeby stworzyć
nowy utwór. Dlaczego mielibyśmy to
robić? Można po prostu pisać dalej. Mówiąc
to myślę, że może napisanie kolejnego długiego,
epickiego kawałka byłoby dobrym pomysłem.
Fakt, że wydawcą "The God-Shaped Void"
jest Inside Out Music na pewno ułatwi wam
dotarcie do odpowiedniej publiczności, ale fakty
są nieubłagane: streaming rośnie w siłę,
nakłady fizycznych płyt spadają, mimo zauważalnego
renesansu popularności analogowych
nośników?
Ludzie kupują teraz zdecydowanie mniej płyt
CD niż kiedyś. Zawsze wydawało się, że płyty
są droższe niż powinny, szczególnie w dzisiejszych
czasach. Z drugiej strony winyle mają
swój comeback. Wydaje mi się, że ludzie tęsknią
za fizyczną relacją z muzyką, a nic nie
pobije winyli w muzyce.
Niedawno Desmond Child ogłosił, że za
Foto: Psychotic Waltz
ponad pół miliarda odsłuchów wielkiego
przeboju "Livin' On A Prayer" Bon Jovi zainkasował
raptem sześć tysięcy dolarów -
wygląda na to, że nie ma co liczyć na wzbogacenie
się na tej formie dystrybucji muzyki?
Wydaje się, że tak naprawdę jest. Ale chyba
my nie jesteśmy zagrożeni tym, że będziemy
kiedyś bogaci.
"The God-Shaped Void" ukazał się rzecz
jasna w wersji cyfrowej, ale zadbaliście też o
fanów innych nośników: limitowany mediabook,
zwykła edycja CD, 2LP z bonusowym
CD - do kompletu zabrakło tylko kasety,
obecnie znowu bardzo modnej?
Osobiście nie byłem fanem kaset. Mogliśmy
też spróbować przywrócić nośniki, które mieściły
tylko 8 utworów, ale nie wydaje mi się żeby
było to lepsze niż płyty CD. Winyle to
inna historia. To co byłoby świetne to taśmy
szpulowe (takie jak przynosiliśmy do radia w
latach 80.). Razem z dobrym magnetofonem,
który byłoby w stanie je odtworzyć, dźwięk
byłby niesamowity.
Jest też ciekawostka, bonusowy utwór "Season
Of The Swarm", dostępny tylko na pierwszym
wydaniu - to prezent dla najwierniejszych
fanów, którzy kupią płytę tuż po
premierze nowego albumu?
Możnaby spojrzeć na to w ten sposób. Wolelibyśmy
żeby ten utwór stał się częścią albumu
na zawsze, ale taka forma bardziej wpisuje
się w marekting wytwórni. Na temat marketingu
nie wiem nic, ale współpraca z wytwórnią
ma sens, jeśli uważają, że to dobra
strategia.
PSYCHOTIC WALTZ 25
26
Czy wydaniu "The God-Shaped Void" będą
towarzyszyć reedycje na CD i LP wcześniejszych
albumów, czy też wcześniejsze
wznowienia zaspokoiły już potrzeby malejącego
rynku?
Pojawią się LP i CD całego katalogu Psychotic
Waltz przez InsideOut.
Nowa płyta, to i pewnie trasa - jesteście tym
podekscytowani? W ojczyźnie nie graliście
od 1997 roku, a już ogłoszono, że pojawicie
się na festiwalu ProgPower w Atlancie, więc
to pewnie dla was duże wydarzenie. A jak z
Europą? Planujecie tu jakąś trasę, może też
festiwalowe koncerty latem?
No cóż.. chyba wszyscy wiemy jak to się rozwinęło.
Niestety tak... Tak na dobrą sprawę nie macie
w dyskografii płyty koncertowej z prawdziwego
zdarzenia - może ta powrotna trasa
byłaby dobrym pretekstem do jej zarejestrowania,
bo licząc początki pod nazwą
Aslan będziecie świętować w tym roku 35-
lecie założenia zespołu?
Nie mamy chyba jeszcze wystarczającej ilości
albumów żeby nagrać jakiś koncertowy. Albo
może mamy… Utrwalenie dobrego "live" na
płycie jest trudne, a mieszanie obu elementów
jest niemożliwe. Prawie każdy istniejący album
koncertowy był podkręcony w studio.
Zazwyczaj z występu na żywo zostaje tylko
perkusja. To dlatego, że utwory nagrane na
żywo zazwyczaj brzmią gówniano. Na przykład
- perkusja wdziera się w dodatku do
wokalu. Mowiąc to - jednocześnie albumy na
żywo są moimi ulubionymi. To czy tak naprawdę
były nagrane "na żywo" to inne
pytanie. "Unleashed In The East"? Nic z tego.
Album był nagrany w salonie Glenna Tiptona
w Arizonie (ale Tipton nie mieszkał wtedy
w USA, więc coś się tu nie zgadza, poza
faktem, że pierwszy album koncertowy Judas
Priest faktycznie został poprawiony w studio -
przyp. red.). Mam wiele utworów nagranych
na koncertach, gdzie chciałbym zmienić
wokale, bo inne instrumenty na tym cierpią. Z
drugiej strony Dan i Brian chcieliby po prostu
nagrać ponownie te utwory w domu. To powód,
dla którego nie mamy albumu live. Nie
czulibyśmy się prawdziwi w tworzeniu, a chodzi
nam przede wszystkim o prawdę.
Wojciech Chamryk, Magda Kucharek,
Kinga Dombek
PSYCHOTIC WALTZ
Foto: Christian Fischer
HMP: Od wydania "Blood And Gold" minęło
już parę miesięcy. Jakie recenzje zbiera
ten album?
Giovanni Soulas: Nasze kompaktowe, proste
struktury utworów z "Blood And Gold" są dobrze
odbierane przez ogół. Ponadto w dużej
mierze usunęliśmy większość bardziej złożonych
form, ponieważ było to szeroko krytykowane
w ostatnich albumach. Nawet to nam
się podoba i zachowamy ten pomysł w najbliższej
przyszłości.
Czy teraz, sami chcielibyście zmienić coś na
"Blood And Gold"?
Nie. Zawsze akceptuję taki album jakim jest i
nie zawracam sobie tym głowy. Może za parę
lat przesłucham wszystko jeszcze raz i później
spisze swoje uwagi. Ale każdy album, każdy
utwór ma swój czas i uzasadnienie. W przeciwnym
razie oszalał byś! Nigdy nie sprawisz,
że wszystko będzie w stu procentach idealne
ani dla słuchaczy, ani dla samego siebie.
Jak już wspomniałeś "Blood And Gold" w
porównaniu do Waszych wcześniejszych
albumów zawiera muzykę prostszą i bardziej
bezpośrednią. Znudziło się Wam grać bardziej
skomplikowane formy?
Mamy podobne podejście, jak w Rush "skomplikowane
rytmy przedstawiamy trochę bardziej
komercyjnie". Słuchacz tak naprawdę nie
otrzymuje pełnego obrazu tego co obecnie
prezentujemy. Ale zasadniczo masz rację. Za
pomocą "Blood And Gold" próbowaliśmy
zwrócić się do szerszego grona odbiorców, czyniąc
utwory bardziej kompaktowymi i krótszymi.
Trochę z dala od długich i złożonych
części.
Na albumie jest więcej gitar, przez co Ivanhoe
brzmi teraz bardziej heavymetalowo.
Chcieliście tym razem dać więcej czadu?
Cóż, tak, kompozycje mają trochę mniej klawiszy,
ale to się już nam zdarzało. W kilku
utworach postanowiliśmy dać gitarom więcej
przestrzeni, a tym samym zaprezentować nieco
więcej "ciężaru i metalu". Zasadniczo partie
klawiszy w Ivanhoe zawsze miały wysoki priorytet
i w przyszłości na pewno tak pozostanie.
Niemniej Wasze serce bije w rytm progresywnego
metalu, tego chyba nie da się zmienić?
Nigdy, przenigdy! Ja i zespół nie chcemy grać
inaczej!
Nie zmienia się też u Was też wysoki poziom
grania i kultury muzycznej. To jest
również ogólna cecha całej sceny progresywno
metalowej...
Nie możesz zmienić człowieka wykrwawiając
go i przetaczając mu inną krew. Muzyka ma
dla mnie nietykalną duszę. Bardzo często jest
to bardzo wąska granica pomiędzy różnymi
stylami muzycznymi, ale miłości i pasji oraz
twoich najgłębszych emocji i uczuć nie da się,
ot tak zniszczyć. Czy ta odpowiedź cię zadawala?
Po raz pierwszy na swoim albumie umieściliście
cover, wybraliście piosenkę "If I Never
Sing Another Song" z repertuaru Matta
Monro. Dlaczego wybraliście właśnie tę
piosenkę?
W miłych okolicznościach bardzo dobry stary
przyjaciel zapoznał mnie z dokonaniami nieżyjącego
już wokalisty Udo Jürgensa. Oczywiście
znałem wiele jego hitów, ale nigdy tak
naprawdę nie interesowałem się taką muzyką.
Niemniej jednak pozwoliłem sobie na dłuższą
sesję odsłuchową z jego muzyką. Piosenkę "If
I Never Sing Another Song" akurat śpiewa po
angielsku (muzyka: U. Jürgens, tekst: D.
Black). Jakoś przyszło mi do głowy, że być
może uda mi się zrobić coś z tym kawałkiem.
Kilka dni później słuchałem jej w wielu różnych
wersji oraz w wykonaniu różnych artystów.
I mnie złapało... "ok, zrobię to!" Omówiłem
tę piosenkę z naszym wokalistą Alexem.
Uważał, że pomysł jest świetny i miał
nawet plan na wokal do niej. Potem rozmawiałem
z gitarzystą Achimem Welschiem, z
naszego byłego projektu Charisma, który
około 1999 roku wydał płytę w Massacre Records
i znakomicie zaaranżował piosenkę
"Money Money" Abby w świetną metalowy kawałek.
On też był entuzjastycznie nastawiony
do tego pomysłu i mi pomógł. Tak więc, po
burzy mózgów, światowy hit Udo Jürgensa
stał się kolejnym naprawdę fajnym i unikalnym
coverem w wersji metalowej, zagranym
przez Ivanhoe.
...pisać swoją muzykę i bawić się dobrze...
Progresywny Ivanhoe startował w podobnym okresie co Vanden Plas, lecz
do statusu kolegów z Kaiserslautern trochę im brakuje, a przecież muzycznie nie
ma między nimi aż tak wielkiej przepaści. Niemniej Ivanhoe działa i ma się
dobrze, o czym świadczy ich najnowszy album "Blood And Gold", niezły choć
nieco prostszy niż zwykle. O tej płycie oraz o paru innych sprawach opowiada
basista formacji Giovanni Soulas. Czy warto zagłębić się w jego opowieści? Jak nie
przeczytacie, to się o tym nie przekonacie. Ja do tego zachęcam.
Muzycy kapel podobnych do Ivanhoe, jako
swoje inspiracje wymieniają nazwy pokroju
Deep Purple, Rush, Genesis itd. Jednak
muzyka popularna towarzyszy nam cały
czas, czy chcemy czy też nie. Ktoś zawsze
słucha radia albo TV, gdzie lecą popularne
przeboje, a my bezwiednie tego słuchamy.
Niestety ta muzyka pozostaje w naszej
pamięci czyli zostawia w nas stały ślad. Też
tak macie? Do tej pory pamiętam radiowe
hity z lat 70. oraz 80. mimo, że tego nie
chciałem, a wręcz nie cierpiałem. I teraz, po
latach myślę, że to wcale nie jest takie złe...
Historia jest niezwykle ważna i stanowi dużą
część nas samych! Ludzie kształtują doświadczenia,
inspiracje i inicjatywy. Ale niestety jest
zbyt wiele przebojów muzycznych dla mas,
ponieważ ciągle jest prezentowany jest jakiś
"najlepszy" hit i jako taki sprzedawany. Całe
to wielkie komercyjne gówno, dzięki Bogu, w
dużej mierze nie tęsknię za nim. Od lat prawie
nigdy nie słucham radia, jedynie tylko
ukierunkowane programy. Moim zdaniem
wszystko zostało już zapisane w muzyce. Dziś
możesz tylko coś skopiować lub spieprzyć to!
(śmiech)
też pewien rodzaj konceptu?
Kilka lat temu zainspirował mnie naprawdę
świetny i szczegółowy program telewizyjny na
ten temat. Okładka oparta jest wyłącznie na
treści tekstów "Blood and Gold" i "Fe Infinita".
Projektując okładkę w ten sposób podkreśliliśmy
najistotniejszy temat albumu. Reszta
nie ma z tym nic wspólnego. To nie jest album
koncepcyjny!
W latach 70. normą było wydawanie płyty
rok w rok, teraz powszechne jest, że przerwy
między albumami są dwu-trzy letnie, a nie
raz znacznie dłuższe. Co zmieniło się w
Jak wspomniano wcześniej... nie żyjemy z
muzyki. Nigdy nie dążyliśmy do wielkich tras
ani wielu koncertów. Na koncerty, na które
jesteśmy zapraszani, czekamy z niecierpliwością
i staramy się dać tam z siebie wszystko.
Wbrew ogólnej opinii, my wręcz korzystamy z
kryzysu wynikającego z pandemii. Miliony
ludzi siedziało w domach i dużo częściej niż
zwykle szukało muzyki w Internecie. W rezultacie
mamy ogromny wzrost w obszarze pobierania
i przesyłania strumieniowego.
Polubie-nia, kliknięcia, udostępnianie... żyć
nie umierać...
Koronawirus namieszał wam też w promocji
"Blood And Gold", macie pomysł jak to
zmienić w najbliższym czasie?
Internet jest już od dawna numerem jeden
pod względem miejsca na promocję. Jestem
jednak przekonany, że w czasach powszechnej
cyfryzacji przyszłość przyniesie nam znacznie
więcej. Takie jak koncerty na żywo w sali prób
za pośrednictwem YouTube'a lub Facebooka…
Totalnie niesamowite! Czyż to nie
szalone czasy, w których żyjemy?
Jak myślicie, jakie w ogóle konsekwencje
przyniesie pandemia w show biznesie?
Wszyscy teraz noszą maski i stopniowo duszą
się we własnym gównie!
Progresywny Metal nie jest najpopularniejszy
stylem muzycznym, czemu wybraliście
Alexander Koch to znakomity wokalista bardzo
dobrze wpasował się w muzykę Ivanhoe.
Jaka jest szansa, że zostanie z Wami na
dłużej?
Jeśli dostanie swoją działkę narkotyków i kobiety,
dostatecznie często i regularnie, to będzie
z nami bardzo długi czas! Nie, tylko żartuję…
(śmiech). Jest z nami od 2013 roku i
czuje się w Ivanhoe naprawdę dobrze. Potrafi
bardzo łatwo utożsamić się z naszą muzyką,
dlatego zawsze znajduje wystarczającą motywację,
aby pozostać w grze. Ponadto przez
lata rozwinęła się między nami niezwykle mocna
przyjaźń.
Na przestrzeni lat najwięcej mieliście zmian
na stanowisku wokalisty. Jakie są tego powody?
Ponieważ ze mnie jest niemożliwy dupek...
(śmiech). A tak na prawdę, prawdopodobnie z
powodu naszej stale rosnącej popularności.
Jeśli np. przyjrzyjmy się dzisiaj naszym dwóm
byłym wokalistom, mam na myśli Andy B.
Francka i Mische Manga, sukces nie oznacza
rezygnacji z jakości i wymagania.
Wyjaśnijmy kwestie tytułu i okładki. Figurka
z okładki kojarzy mi się z sztuką prekolumbijską,
a sam tytuł z krwawymi obrzędami
Azteków. Czy to dobry trop? O czym
jest płyta? Czy to zbiór luźnych historii czy
Foto: Christian Fischer
przemyśle muzycznym, że w taki sposób
kapele mogą teraz egzystować?
Wynika to z tego, że wiele osób ma solidną
stałą pracę i nie muszą lub nie chcą żyć ze
swojej muzyki. Tak naprawdę dzisiejsze czasy
są świetne. W dodatku styl muzyczny. który
tworzymy, w ogóle nie daje perspektyw aby
można byłoby utrzymać się z jego grania.
Więc poco ta presja, lepiej zrelaksować się,
pisać swoją muzykę i bawić się dobrze. To
nasza podstawowa przesłanka!
Przed koronawirusem zespoły zarabiały na
koncertowaniu i sprzedaży merchu, jak teraz
kapele radzą sobie aby brak dochodów nie
spowodował ich rozpadu? Macie jakiś własny
patent?
właśnie taką muzykę?
Cóż, muzyka głównego nurtu nie sprawia nam
przyjemności i jest po prostu nudna. Jeśli progresywny
metal jest dobrze zrobiony, nie usłyszysz
tej muzyki stojąc z boku. Nie spiesz się,
skup się i słuchaj płyty. Wczuj się w muzykę.
Gdy już za nią podążysz zdziwisz się jej kreatywnością!
Tego nie można uzyskać w przypadku
muzyki popularnej. Wielkie dzięki za
wywiad. Bądźcie zdrowi i zawsze słuchajcie
progresywnego metalu, szczególnie Ivanhoe!
(śmiech)
Michał Mazur
Tłumaczenie: Kacper Hawryluk
IVANHOE
27
I wreszcie przerwa się skończyła…
Po wydaniu albumu "Flow" w roku 1997 nie wszystko poszło tak jak
muzycy Conception oczekiwali. Wtedy postanowili wziąć sobie przerwę, która...
trwała ponad dwadzieścia lat. W między czasie Roy Khan współtworzył niesamowite
albumy Kamelot, a Tore Ostby wykreował kultową prog-metalową kapelę
Ark. Nic nie wskazywało, że Conception kiedykolwiek powróci na scenę. Tym bardziej,
że Roy Khan w 2011 roku kompletnie z niej zniknął. Niemniej rok 2018 zaskoczył
EPką "My Dark Symphony", a w 2019 mogliśmy delektować się już pełnym
i niesamowitym albumem Conception, "State Of Deception". O powrocie i
wszystkim innym z nim związanym rozmawialiśmy z samym Roy'em Khanem.
Zapraszam do lektury...
HMP: Kiedy w latach dziewięćdziesiątych
słuchałem płyt Conception wydawało się, że
byłem jedynym, który zachłysnął się muzyką
tego zespołu. Z czasem okazało się, że Conception
słuchało więcej fanów. Niemniej zdaje
się, że i tak było nas za mało, bo po wydaniu
"Flow" (1997) zespół przestał istnieć. Czy wtedy,
rozwiązanie kapeli spowodowane było małym
zainteresowaniem Conception?
Roy Khan: Właśnie wydaliśmy album życia.
Tak właśnie myśleliśmy o "Flow". Został dobrze
przyjęty przez krytyków, ale było kilka rzeczy,
które nie poszły po naszej myśli. W tamtym
czasie nasza wytwórnia sama potrzebowała pomocy,
przez co niestety straciliśmy miejsce w
szczególnie łatwe do połączenia z założeniem
rodziny. Po lecie w 2010 roku, kiedy nie spałem
przez wiele tygodni i ogólnie prowadziłem bardzo
niezdrowy styl życia, musiałem po prostu
"podnieść białą flagę". To jedna z najlepszych
decyzji, jakie kiedykolwiek podjąłem, ale jednocześnie
było to smutne i trudne.
Bardzo długo milczałeś jako artysta. Zacząłem
wręcz wątpić czy usłyszę Twój głos w
jakimkolwiek innym nowym projekcie. Co robiłeś
przez te wszystkie długie lata nieobecności
na scenie?
Miałem tę potrzebę lub pragnienie zrobienia
czegoś normalnego… regularnej pracy, jak
wszyscy inni. Przez całe dorosłe życie koncertowałem
i nagrywałem albumy i desperacko potrzebowałem
przerwy od sceny i od siebie samego.
Więc podjąłem pracę w moim lokalnym
kościele, gdzie byłem odpowiedzialny między
innymi za klub młodzieżowy. Przez kilka lat
pracowałem także jako nauczyciel.
Mały wyłom zrobiłeś w roku 2005, najpierw
zagrałeś z chłopakami z Conception na Prog
Power USA Festival, a później z okazji piętnastu
lat istnienia i setnego wydania magazynu
Scream na specjalnym festiwalu przez
nich organizowanym. Co się wtedy wydarzyło,
że podjęliście taką decyzję?
Zostaliśmy poproszeni o zagranie w rocznicę
Scream Magazine tutaj w Norwegii, co chętnie
zrobiliśmy. Zagranie tylko jednego koncertu
wydawało się stratą okazji, więc sprawdziliśmy
możliwość zrobienia kilku kolejnych występów.
Dodaliśmy lokalny koncert, który był taką rozgrzewką
i uczestniczyliśmy w festiwalu Prog
Power USA. Te pokazy nigdy nie były pomyślane
jako nowy początek dla Conception. Byliśmy
zdecydowanie zbyt zajęci innymi zespołami
i projektami.
W jakich okolicznościach w roku 2018 podjęliście
decyzję o kontynuowaniu kariery jako Conception?
Zaczęło się to przed 2018 rokiem. Jak wspomniałem,
cały czas utrzymywaliśmy kontakt, ale
dopiero w 2016 roku Tore i Arve zgłosili się do
mnie z kilkoma pomysłami na kawałki. Faktycznie
zaczęliśmy widzieć nową przyszłość. Po
kilku naprawdę dobrych i owocnych sesjach pisania
muzyki, mieliśmy wystarczająco dużo
szkiców dla wydawnictw, które teraz mamy na
stole.
długo planowanej trasie. Wydaje mi się, że to
była chwila, której w tym momencie nie potrzebowaliśmy.
Dlatego postanowiliśmy zrobić sobie
przerwę. Dopiero później ludzie zaczęli się
w to angażować, a Conception ostatecznie osiągnął
szerszy kult. I wreszcie przerwa się skończyła…
Pewnym pocieszeniem dla mnie, było Twoje
zasilenie amerykańskiego Kamelot i począwszy
od "Siége Perilous" (1998) nagrywanie z
nimi niesamowitej muzyki. Jednak po wydaniu
"Poetry for the Poisoned" (2010) odszedłeś z tej
kapeli. Jakie były powody, że przestałeś
współtworzyć jedną z bardziej fascynujących
ówczesnych formacji?
Zbyt długo rozdzierałam się na kawałki. Rock'n'
rollowe życie, które prowadziłem, nie było
Twoim następcą w Kamelot został Tommy
Karevik. Miałeś okazję słuchać płyt Twojego
byłego zespołu nagranych już bez ciebie?
Słyszałem i poznałem Tommy'ego oraz od czasu
do czasu sprawdzałem ich nowy materiał.
Jest świetnym piosenkarzem i bardzo się cieszę,
że zespołowi udało się kontynuować karierę beze
mnie.
Foto: Conception
Tore Ostby po rozwiązaniu Conception, przez
pewien czas grał w znakomitym progresywnym
zespole Ark. Znasz płyty tego zespołu?
Interesowałeś się co robili Twoi byli koledzy z
Conception? Utrzymywałeś z nimi kontakt?
Na początku 2000 roku Tore Ostby i ja przeprowadziliśmy
się do wspólnej rezydencji w
Oslo wraz z kilkoma innymi facetami. Chłopaki
z Kamelot i Ark, było tam nas całkiem sporo.
Po prostu uwielbiałem albumy Ark. Znakomita
muzykalność i świetne kompozycje. Czwórka z
nas prawie przez cały czas pozostawała w kontakcie
przez różne okresy po rozpadzie w 1997
roku. Ale czuję się wspaniale, znów grając razem
muzykę.
Ciężko było odnaleźć się w współczesnych
realiach współtworzenia i funkcjonowania w
kapeli?
Nasza historia sięga daleko, więc wiemy, z czym
musimy pracować. Niektóre rzeczy są trudniejsze
niż w przeszłości, ale głównie przez to, że
świat rozwinął się w sposób, który sprawia, że
jest to bardziej zabawne niż kiedykolwiek. Niemniej
ciągle jest to dużo ciężkiej pracy. Jak zawsze.
Tak sobie pomyślałem, po co Wam w ogóle ten
kłopot. Mogę się założyć, że wszyscy wiedziecie
ułożone, stateczne i udane życie. Czy
uwielbienie fanów będzie dla Was wystarczającą
rekompensatą tych wszystkich zmartwień
przy prowadzeniu zespołu?
Robimy to głównie dla siebie, ale ogromną i satysfakcjonującą
premie przynosi to, gdy fanom i
dziennikarzom również spodoba się to, co razem
stworzyliśmy.
"State Of Deception" wydajecie w systemie
crowdfunding'owym. Ogólnie finansów i
spraw zespołu pilnujecie sami. Dlaczego nie
chcecie podjąć współpracy ze znaną wytwórnią,
czy w show bussinesie aż tak się pozmieniało,
że już nie warto współpracować z wydawcą
wyspecjalizowanym w produkcji i sprzedaży
muzyki?
Chodzi o to, aby robić to wspólnie z naszymi
fanami i zachować kontrolę nad naszą sztuką.
Po prostu czuje się bezpieczniej i w ten sposób
28
CONCEPTION
sprawia mi to więcej radości. Robienie tego samemu
nie oznacza jednak, że dosłownie robimy
wszystko sami. Zebraliśmy fantastyczny zespół
ludzi, którzy są ekspertami w każdej dziedzinie.
Jak aktualnie powstają wasze utwory. Macie
jakiś nowy system pisania muzyki czy pracujecie
nad kompozycjami tak jak za dawnych lat?
W tamtych czasach dużo muzyki zostało napisane
w sali prób. Tore zawsze był i nadal jest
głównym motorem napędowym tej konstelacji,
podczas gdy ja jestem głównie odpowiedzialny
za melodie, wokale i teksty. Jednak wszyscy się
włączamy, gdy tylko mamy pomysł.
Gdzie i kto pracował nad materiałem na "State
Of Deception"?
Te kompozycje były pisane głównie przeze
mnie i Tore w chacie w górach. Oparte są głównie
na ramach muzycznych skonstruowanych
przez Tore.
Muzyka z "State Of Deception" w porównaniu
z EPką "My Dark Symphony" jest jeszcze
bardziej klimatyczna, niepokojąca oraz mroczna.
Czy ta aura albumu wynika bezpośrednio
z treści tekstów, które poruszasz na "State Of
Deception"?
Conception zawsze miało w sobie pewną melancholię.
Zarówno muzyka, jak i teksty są odzwierciedleniem
mojego wewnętrznego ja i otaczającego
nas świata. Jeśli postrzegamy ją, jako
coś mroczniejszego, myślę, że można śmiało
powiedzieć, że to dlatego, że postrzegamy świat,
jako miejsce mroczniejsze niż kiedykolwiek. Nie
zrozumcie mnie źle. Jesteśmy ogólnie szczęśliwymi
ludźmi z dobrym poczuciem humoru i
pozytywnym podejściem do życia. Mamy nadzieję,
że światło i nadzieja, którą posiadamy,
świecą, choć czasami trudno je dostrzec.
Z tego co się orientuję, to teksty dotyczą ludzkich
grzechów, oszustw, błędów czy zdrady,
słowem złej natury człowieka ale także dotykają
aktualnych trudnych spraw, od zmiany
klimatu, po przez religię i politykę. Jak dokonujesz
wyboru tematu na utwór?
Czasami temat sam ujawnia się w melodiach
powstających podczas wstępnych wersji utworów
lub wersji demo. Może istnieć słowo lub
linia melodii, która iskrzy coś, co odpowiada
problemom, o których myślałem. Innym razem
mam bardziej konkretne wyobrażenie o tym, jaki
rodzaj tematu może pasować do określonego
muzycznego kierunku utworu
Twój głos jest jedyny w swoim rodzaju. W
polaczeniu z pasją jaką śpiewasz zapewniasz
słuchaczowi całą paletę doznań i emocji. Myślę,
że jesteś świadomy walorów swojego
głosu i wykorzystujesz to do układania melodii
oraz budowy klimatu każdego z utworów.
Zgadza się ze mną?
Dzięki! Zdecydowanie staram się wykorzystywać
zasięg i wszechstronność mojego głosu podczas
pisania.
Twój głos wystarczy aby wykreować każdy
muzyczny projekt ale nie unikasz współpracy z
innymi wokalistami. W utworze "The Mansion"
udanie wspomagała cię Elize Ryd z
Amaranthe. Dlaczego wybrałeś właśnie ją?
Elize była jedną z ostatnich osób, które widziałem
i usłyszałem, zanim odszedłem z Kamelot
w 2011 roku. Miała wtedy świetny głos i od
tamtej pory rozwijała swoją karierę zarówno w
Amaranthe, jak i solistka. Czułem, że ta część
"The Mansion", idealnie pasuje do jej głosu i po
prostu skontaktowałem się z nią. Jesteśmy tak
szczęśliwi, że mogła wziąć w tym udział, ze swoją
cudowną obecnością.
Muzycznie "State Of Deception" wypełniony
jest wszelkim bogactwem, nie zatraciliście
umiejętności pisania bogatej i intrygującej muzyki
operującej wszelkimi emocjami, budującej
napięcie i ekscytację oraz zahaczającej o rozmaitą
aurę i klimat muzyczny. Jakie w ogóle
mieliście założenia przy pisaniu materiału na
najnowszy album oraz czy wszystkie swoje
kryteria zrealizowaliście?
Kiedy piszemy muzykę, chodzi o to, aby była
interesująca dla nas samych. Tak długo, jak nam
się to uda, jesteśmy szczęśliwi. W związku z
tym nie ma formuły ani zestawu reguł czy kryteriów.
Jeśli cokolwiek pomijamy, to pomysł, który
jest zbyt podobny do czegoś, co zrobiliśmy w
przeszłości.
"State Of Deception" domyka równie intrygująca
okładka, pełna symboli i niejednoznacznych
znaczeń. Opowiedz o niej oraz powiedz,
kto ją dla was wykonał?
Foto: Conception
Po raz kolejny mieliśmy przyjemność współpracować
z Sethem Siro Antonem. Zawsze uwielbiałem
jego prace. Czasami może być mroczny i
brutalny, ale pokazuje też surowy rodzaj piękna.
Niszczymy planetę i dążymy do materialnego
odkupienia. Nie wierzę, że takowe istnieje.
Liczba na okładce przedstawia nieudaną próbę
uzyskania przez człowieka pełnego potencjału,
ale ze wszystkiego, co umiera, rodzi się coś nowego
i czystego.
"State Of Deception" wydacie na CD a czy w
planach macie wydanie LP? Płyta winylowa
ostatnio odnotował znaczny wzrost popularności.
Co w ogóle sądzicie o tym nośniku i jego
renesansie?
Album będzie również dostępny w wersji winylowej.
Uwielbiam winyl! Ma lepszy dźwięk, jeśli
jest odpowiednio wykonany i grany na dobrym
sprzęcie. Przypomina mi to stare dobre czasy!
Jestem ciekaw czy macie w Norwegii zaprzyjaźnione
tłocznie CD i LP z którymi współpracujecie?
Sami pilnujecie tego procesu czy
też wynajmujecie firmy, które za Was pilnują
tłoczenia waszych płyt oraz druku okładek
Nasze płyty CD i LP nie są tłoczone w Norwegii,
ale dostajemy wersje testowe, które możemy
sprawdzić, jeśli jest na to czas.
Trasę promującą "State Of Deception" planujecie
w jeszcze w tym roku. Możesz zdradzić
jakieś konkrety?
W tej chwili wybuch korona wirusa psuje nam
wszystko, ale daty koncertów zostaną przełożone.
Każdy, kto kupił bilety, proszę, zatrzymajcie
je, na pewno będą one ważne dla nowego
programu trasy, w tym celu sprawdzajcie aktualizacje
na naszej głównej stronie internetowej.
Podejrzewam, że setlistę w głównej mierze
wypełnią kompozycje z "State Of Deception" i
"My Dark Symphony". Coś z pierwszych
czterech albumów też się znajdzie. Mnie jednak
interesuje, czy sięgniecie po nagrania Kamelot
czy też Ark, jakby nie było współtworzyliście
te zespoły i są dla Was bardzo
ważną częścią kariery...
Trasa Conceprion będzie składała się tylko z
utworów Conception...
Mimo istnienia wielu ułatwień w promocji w
postaci różnych portali społecznościowych, to
jednak wypromować się samemu jest naprawdę
bardzo ciężko. Podjęliście jakieś kroki aby
rozszerzyć Waszą działalność promocyjną?
Zatrudnialiśmy ludzi, którzy mają doświadczenie
w PR i marketingu w dużych międzynarodowych
firmach fonograficznych i na festiwalach.
Zawsze jest to kwestia pieniędzy. Uważam,
że mądrze jest budować powoli, co również
jest naszym celem.
Liczę, że będziecie dalej kontynuowali swoja
bardzo udana karierę oraz, że przynajmniej co
dwa lata będziecie obdarowywali nas wyśmienitą,
nową muzyką. Życzę Wam wszelkiej
pomyślności nie tylko w karierze muzycznej
ale także we własnym osobistym życiu...
Dzięki! Przyjemnie się gadało! Mam nadzieję,
że gdzieś tam się zobaczymy! Do tej pory, trzymaj
się i rock on!
Michał Mazur
Tłumaczenie Kacper Hawryluk,
Kinga Dombek
CONCEPTION 29
...nietradycyjne, podejście do nowej płyty...
O tym zespole było stosunkowo cicho, a zwykle pojawiał się na w moich
myślach, kiedy zastanawiałem się nad nieznanymi kapelami, które grały techniczny
thrash, i pojawiał się wraz z takimi jak m.in Despair oraz Geisha Goner. Jednak
ta nazwa powróciła znowu za sprawą najnowszego albumu, który został w
całości stworzony i wydany przez mojego dzisiejszego rozmówcę, a pierwotnego
basistę i wokalistę, Jarosława Tatarka. W wywiadzie porozmawiamy o tym, co
skłoniło Jarosława do wznowienia działalności zespołu oraz o samej działalności
Astharoth, przedstawionej m.in za pośrednictwem "Resurrection: Beginning Of
The End".
HMP: Cześć. Można powiedzieć, że trochę
się zmieniło od ostatniego razu, w którym kolega
Maciej Osipiak miał okazję przeprowadzić
z Tobą wywiad, czyż nie?
Jarosław Talarek: Ha, ile to już lat minęło? To
był chyba rok 2013, lub może się mylę. Przestałem
już te lata liczyć, jestem "zagubiony w
czasie"... (śmiech). Z jednej strony ja dalej gram
muzykę, z drugiej strony świat już chyba do
końca zwariował, także zależy, jak na to patrzeć...
We wspomnianym wywiadzie stwierdziłeś, że
korciło Cię, by wrócić do Astharoth, aczkolwiek
nie miałeś pasji do thrashu w tamtym
okresie. Co spowodowało, że jednak wznowiłeś
działalność tego zespołu?
Na wstępie muszę powiedzieć, że zespołu jako
takiego nie ma, jest tylko zmartwychwstały
duch tego zespołu. Ponieważ ja ten zespół założyłem,
nazwałem, i zawsze pisałem większość
muzyki i tekstów, szczególnie na płycie "Gloomy
Experiments", to mogę sobie pozwolić na
takie, może trochę nietradycyjne, podejście do
nowej płyty. To prawda, że korciło mnie przez
te lata aby do tego wrócić, ale nigdy nie chciałem
tego robić na siłę. Nawet przez cały czas
nagrywania nowej płyty, nie wiedziałem jeszcze,
że będzie to płyta Astharotha. Dopiero pod koniec
całego procesu, słuchając gotowego dzieła
w wersji instrumentalnej, nagle mnie, że tak
powiem, olśniło i zdałem sobie sprawę, że muszę
na tej płycie zaśpiewać, i że mam jeszcze
wiele do powiedzenia jeśli chodzi o teksty, i w
końcu, że to musi być Astharoth!
Czy wiesz może, co sądzą inni członkowie o
reaktywacji Astharoth? Czy masz z nimi obecnie
kontakt?
Mam kontakt z oryginalnym basistą Astharotha
z Żywca, Witkiem Wirthem i jemu się bardzo
nowy materiał podobał. Żałował tylko, że
nie zagrał na tej płycie, bo technologia dzisiejsza
na takie rzeczy pozwala, ale może następnym
razem (śmiech). Mam też kontakt z kolejnym
z basistów, Davem Wijetunga i z perkusistą
Joe Zifcakiem, którzy grali w Astharoth
już w Bay Area. Obaj bardzo są zafascynowani
nowa płytą, i myślę, że obaj na pewno żałują, że
na niej nie zagrali. Ja zdecydowałem, już na początku
pracować nad tym materiałem sam i nie
mieć żadnej ingerencji w tę muzykę. Chciałem,
żeby była dokładnie na sto procent odzwierciedleniem
mojej twórczości, zainteresowań muzycznych,
i tym razem nie chciałem żadnych
kompromisów, które zawsze mają miejsce kiedy
w projekt jest zamieszana więcej niż jedna osoba.
Kiedy zacząłeś pracę nad "Resurrection: Beginning
Of The End"?
Mniej więcej cały proces zaczął się w roku 2016.
Właśnie skończyłem wtedy pracę nad muzyka
na płytę mojego projektu, który mam z żoną,
Arcane Ritual. Płytę tę zatytułowaną "Witch-
Heart" wydaliśmy w zeszłym roku. Wracając
natomiast do roku 2016, nagle po skończeniu
pisania materiału na "Witch-Heart", że tak powiem,
z rozpędu nie mogłem się zatrzymać,
nagle po prostu, jakby wulkan wybuch i cała ta
lawa tej muzyki zaczęła się ze mnie wylewać.
Nagle się okazało, że jeszcze mam wiele energii
i frustracji w sobie na ten rodzaj muzyki. Także
jeden utwór po drugim powstał, nagrywałem to
i szlifowałem, szczególnie w sprawie perkusji
chciałem, żeby była w stu procentach perfekcyjna,
i dokładnie taka jaką słyszałem uchem wyobraźni
w swojej głowie.
Jak mniemam byłeś odpowiedzialny za wszystko
na tym albumie, czy mam rację?
Tak, dokładnie, wszystko od początku nagrywania
materiału aż do masteringu zrobiłem sam.
Nawet ten dzwon po koniec płyty sam nagrałem
stojąc przy jakimś tam kościele w San Francisco,
także nie jest to jakiś tam "sample" kupiony za
dolara... (śmiech)
Jak przebiegała praca nad tym albumem?
Miałeś jakiś jeden ustalony sposób, w jakim
zaczynasz pracę nad utworem, czy raczej było
to bardziej spontaniczne?
Ogólnie mówiąc było to bardzo spontaniczne,
niczego na siłę nie robiłem. Jeśli chodzi o tę płytę
to wszystko zaczęło się od riffów, a one przychodziły
do mnie jeden po drugim. Pamiętam,
jak właśnie mieliśmy prezydencką elekcje w
listopadzie 2016 roku i Trump wygrał, i byłem
tak tym wkurwiony, że w dwa dni napisałem i
nagrałem "Denial & Hate" - czyli najszybszy i
najbardziej agresywny utwór na płycie.
Personalnie "Resurrection: Beginning Of The
End" wydaje mi się mniej thrashowy, za to
bardziej ostry od waszego debiutu, "Gloomy
Experiment". A Ty, poza brzmieniem, na jakie
różnice zwróciłbyś uwagę?
Jest to moje osobiste zdanie, że granie, że tak
powiem, czystego thrashu w roku 2020-tym, nie
ma sensu, przynajmniej ja tak to odbieram.
Wszystko najlepsze w thrashu było już zrobione
w latach 80-tych. Z małymi wyjątkami
mojego ulubionego Kreatora, jest to odgrzewanie
starych kotletów. I nawet Kreator przecież
wprowadzał inne style i motywy przez te wszystkie
lata, aby jakiś był powiew świeżego powietrza.
Dla mnie thrash zawsze znaczył innowację
muzyczną, a innowację osiąga się poprzez
mieszanie innych rzeczy, thrash to przecież połączenie
metalu i punka w zasadzie.
Czy wiesz może jak dotychczas fani odbierają
najnowszy album Astharoth?
Odzew jest bardzo dobry, przynajmniej raz na
dzień odbieram jakaś pozytywna wiadomość,
lub pozytywny tekst. Ci, którym to się nie podoba
chyba się nie odzywają...
Gdybyś miał określić "Resurrection: Beginning
Of The End" jednym przymiotnikiem,
30
ASTHAROTH
który najbardziej oddaje charakter tego albumu,
to jaki on by był?
Myślę, że użyłbym słowa "otrzeźwiający".
Myślę, że pod jakimś kątem jest to trzeźwe spojrzenie
na ludzkość, i po prostu stawiam przyszłość
pod znakiem zapytania, bo nie jestem
przekonany, że ją mamy. Do tego dodam, że nie
jest dobrze, jeśli jedyna nadzieja, że ta lepsza
przyszłość ma być po prostu cudem...
Co zainspirowało tekst "Perfect Butchery"?
Czy to było jakieś konkretne wydarzenie, jak
np. krucjaty?
"Perfect Butchery" było zainspirowane rzezią, i
morderstwem północno-kalifornijskich Indian
przez amerykańskiego oficera armii Johna
Charlesa Fremonta. Słowa "perfect butchery"
to są dokładnie, słowa których użył amerykański
traper i też morderca Indian, Kit Carson, w
opisie tego co dokonał Fremont, kiedy wyciął w
pień całą wioskę Indian, i mordując wielu innych
jadąc wzdłuż rzeki Sacramento. Ale w
szerszym pojęciu powiedziałbym, że "Perfect
Butchery" to mój hołd dla każdej podbitej cywilizacji,
i moje potępienie dla zaborców, szczególnie
tych, którzy mordowali i dalej mordują w
imię religii.
Powiedziałbyś, że wkład Nikola Tesli w rozwój
ludzkości, o którym jest "The Man, The
Myth, The Mystery" jest niedoceniany?
Powiedziałbym, że tak. Każdy wie kto to był
Thomas Edison, a niewiele ludzi wie kto to był
Nikola Tesla, i jak ogromny wkład miał w progres
ludzkości. Przynajmniej tutaj w Ameryce
większość ludzi kojarzy markę Tesli z nowoczesnym
koncernem samochodowym.
"Catastrophobia" jest o tym, że tak naprawdę
człowiek może ostrzec ludzi przed kataklizmem,
ale jednak nie ma on tak dużego wpływu
na to, czy kataklizm nastąpi, stąd oczekuje pomocy
z zewnątrz?
Od pradawnych czasów ludzie wiedzieli o cyklicznej
naturze rzeczy. Komety były często zwiastunami
kataklizmów, i na to też wskazują malowidła
w jaskiniach i też same megality, że chciano
tę wiedzę przekazać i ostrzegać przyszłe pokolenia
przed tym, co może znów się zdarzyć.
Powiedziałbyś, że "Lunacy By Design" oraz
"Awaiting A Miracle" łączą się w jakiś sposób?
Coś w stylu: najpierw budzę się z monotonii
życia, następnie widzę beznadzieję tego
życia, więc oczekuję na cud? Co zainspirowało
te utwory?
Może, zacznę od tego, że "Lunacy..." był ostatnim
kawałkiem jaki nagrałem, i jakoś też był
ostatnim utworem, do którego napisałem tekst.
Nie był, że tak powiem, nigdy moim ulubionym,
ale jak dodałem teksty i zaśpiewałem, ten
kawałek to prostu ożył, i teraz jest jednym z
moich trzech ulubionych na tej płycie, jeśli już
miałbym wybierać. Ja jakoś sam nie zauważyłem,
jak bardzo i głęboko by się łączył z "Awaiting
A Miracle", ale każdy ma prawo do swoich
interpretacji, i cieszy mnie, że w ogóle ktoś tak
się zagłębia w samo przesłanie płyty jako całości.
Jak dla mnie "Awaiting A Miracle" łączy się
muzycznie z "Begining Of The End", i sam
dzwon na koniec jest ponurą przestrogą, jak to
wszystko może się skończyć. Czy przeżyjemy?
A może cud się stanie, a może nie... bo jako
cywilizacja jesteśmy po prostu za głupi, żeby zauważyć,
że sami jesteśmy winni i sami szykujemy
sobie taka przyszłość na jaką zasługujemy...
Czy powiedziałbyś, że Astharoth dorósł, jeśli
chodzi o tematykę tekstów?
Astharoth dorósł, bo ja dorosłem. Czy podróżując
po świecie, czy też mieszkając w kolebce,
i thrashu, i progresu komputerowego (Silicon
Valley), widziałem wystarczająco aby oczy mi
się otworzyły, a 30 lat zrobiło swoje.
Jak powstawała grafika na okładkę najnowszego
albumu? Czy możesz powiedzieć coś
więcej o artyście, który za nią odpowiada?
Za okładkę płyty jest odpowiedzialny rodzimy
artysta z Bay Area, Kiren Bagchee. Znalazłem
go jakoś na "fejsbuku", i któregoś dnia on właśnie
opublikował to dzieło. W dosłownie parę
sekund wiedziałem, że było to dokładnie to czego
szukałem dla nowej płyty Astharoth. Myślę,
że ta okładka dokładnie wizualnie jest zwierciadłem
tej rezurekcji Astharotha. Szybko zatem
wysłałem Kirenowi wiadomość, i wykupiłem licencje
do tego dzieła!
Czy zamierzasz ponownie wstawić "Lost Forever
World" oraz dodać "Gloomy Experiments"
na Bandcamp Astharotha? Czy jest to
możliwe (licencjonowanie, takie tam)?
Tu już nie chodzi o prawa, licencje, itd. Tu
chodzi o to, że cały ten materiał został wydany
w zeszłym roku na podwójnym CD, z grubą
książeczką przez amerykańską wytwornie Dark
Symphonies/The Crypt. Wytwórnia wyłożyła
kupę szmalu aby to wszystko w ten sposób wydrukować,
i myślę, że prawdziwy fan chciałby
mieć to po prostu w ręce. Na dysku bonusowym
znajdują się wszystkie kawałki z amerykańskich
demówek, czyli cały "Lost Forever World" plus
nawet "Self-Hatred" demo, i "Drunk Hate" live
z Metalmanii. W książeczce jest kupę historycznych
zdjęć i opisów ode mnie. Warto mieć,
i bardzo to polecam. Znajdziecie to na stronie
wytwórni Dark Symphonies.
Z tego co zauważyłem, udzielałeś się jako
użytkownik Heavy Metal Of Eastern Bloc na
Youtube. Co sądzisz o wkładzie użytkowników,
którzy wrzucają muzykę zespołów do
sieci? Mniemam, że raczej jesteś pozytywnie
do tego nastawiony, mam rację?
Tak i nie... czyli nie do końca. To zależy kto i
po co to wrzuca. Ten kij ma dwa końce. W zasadzie
nie uważam aby ktokolwiek miał prawo
wrzucać całą płytę jakiejkolwiek kapeli na Youtube.
Zespół nigdy grosza za to nie zobaczy.
Moje zdanie na rok 2020 jest takie, że żadnej
płyty w całości nie powinno być w sieci za darmo.
To wszystko kosztuje aby te płyty nagrać, i
system powinien chronić artystę aby jakiś
wpływ za to był. Nawet Ci, którzy płacą, jest to
opłata 10 dolarów za iTunes, czy też Spotify na
miesiąc, i nie jest to proporcjonalne aby artysta
mógł z tego żyć. Dlatego właśnie jeśli ktoś chce
żyć z muzyki to musi być na trasie większość
swojego życia, i sprzedawać merch. Jest to po
prostu cyrk na kółkach. Dobrze, że przynajmniej
sprzedaż winylów trochę wróciła, ale aby
wytłoczyć płytę na winylu trzeba wyłożyć dobrą
kasę ze swojej kieszeni, i też wysyłanie tego
przez pocztę jest koszmarem...
"Catastrophia" skojarzyła mi się z soundtrackiem
do "Painkillera", który zrobił Mech. Co
sądzisz o tej kapeli? Czy uważasz, że Twój
najnowszy album ma jakieś elementy podobne
lub wspólne z tym zespołem?
Mech? Czy myślisz o polskiej kapeli Mech z lat
80-tych? Zjednoczone Siły Natury - Mech?
Jeśli tak, to wtedy ich lubiłem i pamiętam, ale
nie powiem, żeby kiedykolwiek byli dla mnie jakąś
inspiracją. Jeśli, tak... to podświadomie.
Lubię wciskać wszędzie pytanie o gry komputerowe,
to skorzystam i tutaj. Czy poświęcasz
czas temu hobby? Jeśli tak, to jakie tytuły, gatunki
zwykle ogrywasz?
Nie, nie poświęcam żadnego czasu na gry komputerowe.
To po prostu wciąga ludzi i zabiera
im cały czas. Ja na to czasu nie mam. Pracuje
aby się utrzymać, i nagrywam płyty. Jak mam
czas to jadę do lasu, byle z daleka od ludzi. Wychowałem
się w Bielsku-Białej i dla mnie zawsze
las i natura była wielką częścią życia. Na szczęście
lasów w północnej Kalifornii nam nie brakuje.
Lubię też długie spacery brzegiem oceanu.
Tego w Polsce nie miałem...
Z ciekawostek growych, to kojarzę, że kapele
takie jak Megadeth czy Type O Negative
również nawiązywały, bądź dawały swoją
muzykę do gier, odpowiednio "Duke Nukem
3D" oraz "Blood". Co sądzisz o muzyce metalowej
w innych elementach kultury, nie będących
bezpośrednio związanych z metalem?
Ja myślę, że wszystko jest w porządku, co rozpowszechnia
kulturę heavy metalu, i ja jestem
za wszystkim, co nas może łączyć. Heavy metal
łączy ludzi na całym świecie. Rzeczy jak religia,
i polityka tylko mącą, i jątrzą...
Co sądzisz o obecnej sytuacji społeczno-politycznej
(na tyle, ile to Ciebie dotyka)? Czy
radzicie sobie tam z obecnymi problemami, w
miejscu, w którym aktualnie przebywasz?
Jak wiesz z moich tekstów, nie widzę tego w
różowych kolorach. Ameryka jest skorumpowanym
siedliskiem szakali pod względem politycznym,
ekonomicznym i jeśli chodzi o globalny
wpływ tego kraju na cały świat. Myślę, że nie
niedługo ten kraj padnie finansowo, i w ten lej
wpadnie cały świat. I wszystko to przez chciwość
relatywnie mówiąc paru skurwysynów. Jest to
jakieś szaleństwo. Tu już nie chodzi o pieniądze.
To chodzi o iluzje jakieś totalitarnej kontroli
nad światem.
Co zamierzasz zrobić w najbliższym czasie?
Najbliższy plan to wydanie "Resurrection" na
CD. Muszę dopiąć do końca szatę graficzną, i
będzie to dostępne na naszej stronie bandcamp.
Jestem otwarty na propozycje z wytwórni płytowych,
głównie jeśli by chodziło o wydanie tego
materiału na winylu.
Czego się spodziewasz w przyszłym roku?
Ja myślę, że nikt w tym momencie nie wie czego
można się spodziewać jeśli chodzi o następny
miesiąc. Mówienie o przyszłym roku to totalna
abstrakcja... Pandemia zakłóciła dokładnie
wszystko. Życzyłbym sobie aby wróciły koncerty,
abyśmy wrócili to jakiej tam szeroko pojętej
normalności, ale nie wiem czy to będzie możliwe...
Dziękuje za wywiad, powodzenia, trzymaj się!
Dziękuję i pozdrawiam serdecznie! \m/
Jacek Woźniak
ASTHAROTH 31
HMP: Witam Ralf! Dziękuję za możliwość
porozmawiania! Jestem po kilku odsłuchach
najnowszej płyty Mekong Delta "Tales Of
Future Past" i, nie będę ukrywać, album
brzmi świetnie! Nie mogę więc na początek
nie zapytać - czy te sześć lat przerwy od
ostatniej "In A Mirror Darkly" znacząco
wpłynęły na kształt premierowego materiału?
Ralph Hubert: Nie, nie za bardzo. Po prostu
chodzi o to, że kompozycja - jeżeli nie ogranicza
się do tylko czterech riffów granych tak
szybko jak to możliwe (moje wyrazy podziwu
dla wszystkich perkusistów tego gatunku) -
zajmuje dużo czasu. Szczególne gdy jakaś ma
dużo zmian rytmu albo zawiera dużo elementów
harmonizujących i modulujących. Jeżeli
zrobi się ją niedokładnie, to brzmi ona bardzo
bezkształtnie lub kanciasto. Na pewno są ludzie,
którzy mogą ją tworzyć w bardzo krótkim
czasie - niestety ja nie należę do jednych
z nich. Dużo czasu upływa zanim jestem zadowolony
z danego tytułu, i zdarza się, że nawet
po dwóch miesiącach - po ponownym odsłuchu
- wszystko kończy w koszu.
Na "Tales Of Future Past" dzieje się naprawdę
sporo. To na pewno nie jest album na
jedno-dwa przesłuchania. Powiem zresztą,
że słucham go w każdej wolnej chwili. Zanim
przejdziemy do zawartości muzycznej,
chciałbym zapytać o okładkę. Skąd pomysł?
Basen z pomysłami
Nie było chyba obojętnej osoby na wiadomość o
nowym albumie Mekong Delta. Od ostatniej
płyty minęło sześć długich lat i mogły pojawić
się wątpliwości o formę muzyków. Jednak o nic
nie trzeba było się martwić. Polscy fani formacji
mogli przekonać się o tym już na niedawnym
koncercie podczas festiwalu Metalmania, a "Tales
Of Future Past" tylko potwierdziło, z jak wyjątkowym
zespołem mamy do czynienia. Po
przeczytaniu tego wywiadu chyba nikt nie będzie miał wątpliwości, dlaczego tak
jest. Ralph Hubert to człowiek o szerokich horyzontach, niezwykle wrażliwy i
twardo stąpający po ziemi. Jego wyczerpujące odpowiedzi rzuciły, mam nadzieję,
nowe światło na kilka spraw. Zatem wygospodarujcie sobie dłuższą chwilę i zanurzcie
w intrygującym świecie Mekong Delta.
Foto: Nicolas Gaire
Zajmowałeś się tą kwestią równo z komponowaniem
czy raczej zostawiłeś wolną
rękę autorowi? Moim zdaniem bardzo trafnie
koresponduje z tym czego możemy posłuchać.
Tworzy silną aurę tajemniczości.
Okładka, która została namalowana przez
artystę Davida Damareta, była pierwotnie
przeznaczona dla historii H.P Lovecraft
"Mounains Of Madness". Odkryłem ją przez
przypadek, konkretnie szukając specjalnej,
ilustrowanej książkowej edycji wyżej wspomnianej
opowieści w Internecie. Od razu mnie
zafascynowała, i natychmiast pomyślałem o
głównym pomyśle na płytę, który ta ilustracja
całkiem nieźle reprezentuje.
Jak wspomniałem, kompozycje wręcz puchną
od pomysłów. W każdym numerze można
znaleźć kilkanaście ciekawych motywów.
Ralf, Ty napisałeś cały materiał. Zdradź
proszę czy "Tales Of Future Past" powstało
stosunkowo łatwo czy jednak był to album z
gatunku tych dojrzewających?
Dojrzewający? Może tak być gdyż każdy kolejny
album opiera się na doświadczeniach z
wszystkich poprzednich. Nie było inaczej niż
przy komponowaniu poprzednich, po około
roku podstawowa struktura wszystkich tytułów
była już gotowa. Ale tym co zajęło tak
długo tym razem była aranżacja, ponieważ
brała w niej udział orkiestra. W rzeczy samej,
zajęło mi dwa lata aby to zrobić.
Sześć lat przerwy między płytami to sporo
czasu, więc na pewno pewne pomysły kiełkowały
być może przez dłuższy okres. To, co
możemy usłyszeć na "Tales Of Future Past"
to całość Twojej wizji czy pozostało trochę
wolnego materiału, który, być może, miałby
szansę ukazać się jako następny album Mekong
Delta?
Może się tak zdarzyć, może też być tak, że
znacznie starszy pomysł pojawia się na kolejnym
albumie. Dzieje się tak gdyż lubię przechowywać
pomysły na tematy, które mi się
bardzo podobają w "basenie z pomysłami".
Tam znajdują się motywy, które nie pasowały
do obecnych kompozycji, albo takie, które narodziły
się pomiędzy nimi ale nie zostały dopracowane.
Kiedyś było z tym dużo zachodu
bo to wszystko był spisane na karteczce z muzyką,
dziś jest łatwiej dzięki komputerom.
Album jest niezwykle spójny. To na pewno
nie nowość dla kogoś, kto śledzi poczynania
Mekong Delta regularnie. Pomysł z instrumentalnymi
przerywnikami wypadł znakomi-cie
i nadał świetny klimat. Podobają mi
się zwłaszcza "Waste Land" i "Inharent". Jak
mniemam są ważną częścią muzycznej opowieści
- łączą dwie zupełnie inne fragmenty
krążka. Jak powstały te instrumentalne
utwory?
"Pejzaż(e)" dzielą - jak wspomniałeś - album
na trzy segmenty, które zawierają kompozycje
o podobnym charakterze lub stylu. Więc jeśli
chcesz, możesz nazywać je - jak były już nazywane
wcześniej - intermizzi lub madrigale, tak
jak interludia w operze. Skoro tym razem na
początku nie powinniśmy, jak to się zwykle
robi, używać gitar koncertowych, pomyślałem
sobie co by pasowało jako intro (Landscape
1), lub czego nie powinno w nim być. Pamiętałem
melodie, którą spisałem podczas pracy
nad "In A Mirror Darkly", ale której nie użyłem
bo tam nie pasowała. Skoro orkiestra była
by zbyt mocna na preludium, ale melodia nie
powinna być także w pustym miejscu, wpadłem
na pomysł aby stworzyć jakby filmowy
kolaż. Więc wrzućmy wszystkie zapiski do
komputera, eksperymentujmy przez trzy dni,
harmonijnie zaadaptujmy melodię, odłóżmy
ją i pozwólmy jej działać. Pasowała zarówno
jeżeli chodzi o tonację i nastrój, jako wstęp do
"Mental Entropy". W "Landscape 2/ Wasteland"
podjęta jest próba pogłębionej fuzji grupy,
zwłaszcza gitary elektrycznej z orkiestrą.
Kontrast w tym kawałku jest oparty na całkiem
upartym motywie otwierającym razem z
kolejnym motywem z elementem charakterystycznej
melodii Mauretańskiej. Obydwie
osiągają punkt kulminacyjny w środkowej części
walca, która zawiera fragmenty zestawów z
dwóch motywów. Kolejnym eksperymentem
w toku tego kawałka było złączenie gitary
koncertowej z elektryczną w tej samej melodii
w odniesieniu do brzmienia. W przeciwieństwie
do "Landscape 2", "Inharent" ("Landscape
3") kompletnie rezygnuje z orkiestry gdyż
głównym założeniem było granie wszystkich
wokali grupy w sposób jaki robi to orkiestra.
Odpowiedź gitary zajmuje miejsce fragmentów
skrzypiec czy rogów, bas głębokich strun
orkiestry dętej, co prowadzi do interesującego
brzmienia, zwłaszcza przy melodiach akordowych.
Skoro instrumenty w sposób naturalny
przyjmują także swoje metalowe funkcje,
podstawowe motywy są całkiem twarde, cała
piosenka ma bardzo ciekawy charakter.
"Landscape 4/ Pleasent Ground" jest jednym z
32
MEKONG DELTA
kawałków z długiej tradycji Mekong do adaptacji,
tym razem nie rosyjskiego kompozytora,
ale hiszpańskiego Isaaca Albeniza, którego
lubię grać. Wybrałem tytuł Seville z jego
"Suite Espanol", zwłaszcza. że grywam ją na
gitarze koncertowej od młodości. Kontrastując
z raczej posępnym nastrojem albumu,
na jego końcu powinno być coś bardziej celebrującego
życie. Podczas gdy do poprzednich
transkrypcji ( "The Hut Of Baba Yaga", "Night
On A Bare Mountain" itp.) do oryginałów
często wprowadzano zmiany, ten tytuł, poza
instrumentalizacją, jest w dużej mierze zgodny
z dziełem, dlatego też nie ma żadnych bębnów
w środkowej części. Zrealizowanie tej
części tylko poprzez gitary i bas było relatywnie
trudne, ale ja osobiście uważam efekt
końcowy za bardzo udany skoro ta partia miała
uformować silny kontrast do głównego motywu
granego wcześniej i później przez całą
grupę. Ale w rzeczy samej tytuły (jako część
tego można postrzegać "All Hope Is Gone")
mają głębsze tło. Pracowałem od lat aby móc
oddać muzycznie nowelę "Jądro Ciemności"
Josepha Conrada. Za każdym razem podejmowanie
tej próby doprowadza mnie na skraj
szaleństwa. Wszystkie tytuły "Landscape" są
tak w zasadzie wstępnymi badaniami nad teoretyczną
muzyczną implementacją motywu
przewodniego noweli. Więc te tytuły są dla
mnie ważne bo moim zdaniem są jedynym
właściwym sposobem na stworzenie dobrej
muzycznej wersji noweli Conrada.
Foto: Nicolas Gaire
Foto: Nicolas Gaire
Czym dłużej trwa płyta, tym bardziej daję
się wciągnąć w historię opowiedzianą na
"Tales Of Future Past". Napisałeś prawie
wszystkie teksty, więc jesteś idealną osobą,
którą mogę zapytać czym są "Opowieści z
przyszłej przeszłości"?
Prawie wszystkie teksty na albumie dotyczą
aktualnych kontrowersyjnych kwestii społecznych,
takich jak dziejąca się właśnie fragmentacja
na grupy, pomiędzy którymi racjonalna,
naukowa dyskusja wydaje się
niemożliwa, albo rażąco zwiększająca się
manipulacja poprzez "szufladkowanie" i robienie
zbyt dużej sensacji w mediach, itp. Aby
zawrzeć to wszystko w opowieści, oto jej
ramy: Naukowcy odnajdują pozostałości przeszłej,
nieznanej wcześniej cywilizacji, odkrywają
świadectwa (tekst) osoby (naszego skrzypka),
która opisuje problemy, które doprowadziły
do ich ostatecznego upadku. A obecne
problemy, które mamy (w czasie kiedy
tekst był pisany tekst, sytuacja związana z
covid-19 nie była tak zaogniona) są dosyć
zbieżne z tymi przedstawionymi w utworze.
Teksty mają indywidualny wymiar, bo my
często używamy metafor oraz paraboli, słuchacz
ma za zadanie ruszyć mózgiem. Ale
weźmy jedną jako przykład "When All Hope Is
Gone". Tekst jest parabolą tego jak kończy się
istnienie planety wessanej przez czarną dziurę.
Unikalność tej planety przy jednoczesnej
jej nieważności w kontekście trylionów innych
planet we wszechświecie, jest tutaj obiektem
dyskusji. A teraz po prostu zastąp planetę
człowiekiem…
Jak oceniasz ten album w konfrontacji z poprzednimi?
Zastanawiasz się czasem, co
mogłeś zrobić lepiej, co zmienić albo czy może
coś zadziało się za szybko, a może w ogóle
nie zwracasz na to uwagi?
To ciekawe pytanie. Prawdę powiedziawszy,
po czterech latach codziennej pracy nad albumem
to… czuję się pusty. Sporo czasu zajmuje
osiągnięcie odpowiedniego dystansu do tego
co się stworzyło, aby dostrzec i przeanalizować
potencjalne błędy. Zanim ten proces nie
dobiegnie końca, nie jestem w stanie dać rzetelnego
osądu. Z mojego punktu widzenia
wszystkie albumy były bardzo ważne i nie zakwalifikował
bym ich jako dobrych czy kiepskich.
Może powinno postrzegać się je jako
podróż, która zaczęła się wraz z pierwszym
albumem. To on był podstawą wszystkich kolejnych.
Każdy kolejny był krokiem na przód,
a czas jego tworzenia reprezentuje poziom, na
którym byliśmy w kontekście grania, komponowania
i techniki. Ostatecznie, "Music of E.
Zann" jest niemożliwa bez doświadczenia płynącego
z "Mekong 1st", "Principle of Doubt"
nie do pomyślenia bez "Music of E. Zann", a
"Dences Of Death" była by zwyczajnie niemożliwa
do skomponowania bez wiedzy jak
zlokalizować instrumenty w kontekście kompozycji.
Można sformułować to jako fundamentalną
zasadę dla wszystkich albumów.
Pisząc tak pogmatwaną muzykę na albumy
Mekong Delta musisz mieć niezwykle ciekawe
inspiracje. Możesz o nich trochę opowiedzieć?
Wyjawię teraz sekret. U mnie przed supermarketem,
jest taki starszy facet, który regularnie
gra na keyboardzie aby dorobić trochę
kasy. Jego improwizacje przy walcach, rumbach
i tangach na keyboardzie są atonalne
przy takim jednoczesnym zapale oraz rytmice
naprzeciw beatowi… że za każdym razem kiedy
nie mam pomysłów, idę tam, słucham
przez pół godzinki i znajduje dosyć pomysłów
na nowe albumy… Nie, te muzyczne przychodzą
kiedy gra się na instrumencie, podczas
chodzenia, picia piwa… A jeżeli chodzi o teksty,
to muszę po prostu zobaczyć nonsens z
pierwszych stron najpopularniejszych gazet,
albo posłuchać bełkotu niemieckiego polityka.
To wystarczy jako inspiracja do tekstów dla
całego albumu.
Końcówka "Tales Of Future Past" może naprawdę
zaskoczyć. Po mocnym początku, narastającej
atmosferze gdzieś pośrodku przychodzi
bardzo, jakby nie było, łagodne zakończenie.
Efekt jest piorunujący i przynosi
dużo refleksji. Zakładałeś, że właśnie po
kontakcie z Twoją muzyką słuchacz będzie
mógł przemyśleć sobie pewne rzeczy?
Słuchacze muszą to ustalić dla samych siebie.
Można słuchać każdego rodzaju muzyki, także
Mekong Delta, na dwa sposoby. Przy okazji,
jako czysta rozrywka, albo intensywnie
MEKONG DELTA 33
Foto: Nicolas Gaire
bez żadnego rozpraszania się. Polecam drugą
opcję. W takim wypadku jest się zmuszonym
wejść głębiej w warstwę tekstową, a wtedy
słuchacz staje się bardziej uważny w wielu
kwestiach, poruszanych przez nas.
Album ukazuje się również w trudnym dla
świata czasie. Chciałbym zapytać czy epidemia
koronawirusa miała jakiś wpływ na
utwory, czy pisanie materiału było już na
początku 2020 roku zakończone?
W tym czasie nagrania były już gotowe a ja
zajmowałem się miksowaniem. Z racji tego, że
studio jest w moim domu, covid-19 nie ma
żadnego negatywnego wpływu na proces tworzenia,
ale data premiery została przełożona z
powodu tego skrawka DNA.
Skoro poruszyłem ten temat - dla każdego z
nas nie było to łatwe lecz każdy szukał jakiegoś
sposobu by przetrwać. Jak Ty radziłeś
sobie w okresie pandemii? Miałeś jakieś
szczególne zajęcia, który potrafiły odwieść
myśli od tego, co dzieje się poza czterema
ścianami?
Na całe szczęście ja nie odnalazłem tego
"przycisku paniki", który wprawił tak wielu
ludzi w poruszenie. To, że taka pandemia jeszcze
kiedyś się wydarzy, było jasne dla każdego
kto wcześniej zetknął się z tym tematem.
Tak było ze mną kiedy obejrzałem "Outbreak",
wciąż warty zobaczenia film (chociaż
"Contagion" jest nowszy i bardziej realistyczny).
Podczas szukania literatury traktującej
o tym całkiem szerokim temacie, natknąłem
się na książkę "The Coming Plagues", która
analizowała grypę hiszpankę, ebolę, marbug i
inne. Wyjaśnia ona mechanizmy rozprzestrzeniania
się epidemii. Mając w głowie te
informacje, nie byłem za bardzo zaskoczony
obecną sytuacją. Na tą chwilę, spędzam większość
czasu na ponownej aranżacji prac
orkiestry. Skoro są już one zrejestrowane, muszę
tylko dopasować je do mojego obecnego
sprzętu orkiestry - który jest znacznie lepszy
niż ten, który można usłyszeć na "Tales…".
Nieprędko wrócą też koncerty. Na pewno
tęsknisz do występów, pewnie jak każdy muzyk.
Może więc jest to, jeśli można tak powiedzieć,
dobry czas na przygotowanie jakiegoś
materiału koncertowego czy pomyślenie
o wydawnictwie DVD i Blu-ray? Co Ty na
to? Raczej w historii Mekong Delta nie
pojawiło się nic przez ładnych parę lat nie
licząc koncertu z Frankfurtu z 1991 roku (wydany
w 2007).
Stworzenie wideo nie jest takie łatwe, ponieważ
ja mam wysokie wymagania a one nie są
tak całkiem tanie. Jako odniesienie można
użyć klip do "King with a Broken Crown",
który przedstawia moje minimalne wymagania
związanego z muzycznym wideo. Na pewno
nie wydamy jednego z tych powszechnych
klipów, w którym można zobaczyć muzyków
stojących po prostu w kółku i grających
utwór. Za dużo już tego gówna na YouTube!
Są inne sposoby by wizualnie przedstawić piosenkę.
Martin ma kontakt z człowiekiem,
który robi to bez udziału muzyków. Zobaczmy,
czy to wyjdzie.
Skoro przy koncertach jesteśmy, chciałbym
zapytać czy sięgasz pamięcią do jakichś wyjątkowych
sztuk Mekong Delta? Coś szczególnie
zapadło Ci w pamięć, może niedawny
występ w Polsce w ramach festiwalu Metalmania
w Spodku?
Koncert w Spodku był fantastyczny! Wspominam
go, jak każdy koncert w Polsce. Zawsze
super zorganizowany, świetna załoga,
pomocni organizatorzy i wspaniała publiczność.
Ale koncert, którego nigdy nie zapomnę,
to ten dosłownie pierwszy, który odbył się w
Rockkaus w Wiedniu, a nie Düsseldorfie, jak
wielu ludzi myśli. On był drugi. Ma to związek
z faktem, że wtedy byłem już kompletnie
zaskoczony poziomem sprzedaży naszego
albumu, ale nie mogłem sobie wyobrazić, że
ludzie chcą zobaczyć Mekong na żywo. Wyszliśmy
z autobusu, organizator wziął nas na
zaplecze i poinformował, że sala była by za
mała aby pomieścić tysiąc osób. Była kompletnie
wyprzedana, a ludzie stoją na ulicach.
Odpowiedzią na moje pytanie czy on robi
sobie jaja, było to, że wziął mnie bez słowa za
rękę i najpierw pokazał całkowicie przepełniony
pokój dla gości a potem poszliśmy na
piętro bym wyjrzał przez okno. Wtedy szczęka
mi opadła i powoli zdałem sobie sprawę, iż
mówiąc delikatnie, trochę nie doceniłem zainteresowania
jakie wzbudziło Mekong Delta.
Nie bez powodu nawiązałem do Polski.
Miałeś przyjemność współpracować z jednym
z ciekawszych polskich wokalistów,
Leszkiem Leo Szpiglem. Powiedz, jak do tego
doszło i jak wspominasz sesję do "Lurking
Fear"?
Uli Kush zasugerował mi Leo, kiedy spytałem
czy zna wokalistę, który rozumiałby bez problemu
struktury rytmiczne i harmonijne materiału,
co jest bezwzględnym wymogiem by
móc na nim śpiewać. Dobrze się dogadywaliśmy
- bądź co bądź Leo jest profesjonalistą -
a współpraca przebiegała bez problemów. To
było fajne przeżycie.
Jeśli się już poruszamy w przeszłości to
chciałbym zapytać, od których albumów
Mekong Delta radziłbyś zacząć przygodę
komuś, kto nigdy zespołu nie słyszał?
To zależy czego chcesz. Jeśli chcesz tylko usłyszeć
co możesz zrobić ze składem metalowym
bez wchodzenia głębiej to "Kaleidodcope",
potem "Wanderer" oraz "Tales" byłyby dobrym
wyborem. Jeśli lubisz klasykę, może
"Pictures" a później "Suite" z "Visions". Niemniej
jednak, polecałbym zacząć chronologicznie
od pierwszej płyty. Wtedy można bezsprzecznie
doświadczyć muzycznego rozwoju
grupy.
To zanurzmy się jeszcze trochę głębiej w
przeszłość. Pamiętasz swoje początki z
muzyką? Wracasz czasem do pierwszych
momentów z Mekong Delta? Skład, który
tworzył pierwsze płyty to była naprawdę
ekipa świetnych muzyków. Pamiętasz może
skąd wziął się pomysł, żeby posługiwać się
zupełnie innymi imionami i nazwiskami?
Prawdę powiedziawszy, to nie tracę czasu na
oglądnie się za siebie, wolę patrzeć w przyszłość.
Tak czy inaczej, moje kluczowe przeżycie
miało miejsce kiedy miałem 12 lat - trochę
już wtedy grałem na basie - i zostałem
skonfrontowany z prawdziwym(!) gitarzystą
flamenco! To był główny powód, dla którego
zacząłem się uczyć grać na klasycznej gitarze.
Ta decyzja drastycznie zmieniła moje życie.
Brałem grę na gitarze bardzo poważnie, ćwicząc
do 10 godzin na dobę. Później, w wieku
15-16 lat, usłyszałem utwór. który miał największy
wpływ na mój muzyczny rozwój. To
był fragment symfonii orkiestry skomponowany
przez Sergieja Prokowiewa, pierwszy
fragment z jego drugiej symfonii d-minor,
który on sam scharakteryzował jako dzieło
"stali i żelaza". To był pierwszy raz kiedy
zauważyłem jak orkiestra z ciężką sekcją dętą
ma wiele wspólnego z heavy metalem, czasem
brzmiąc nawet ciężej, i to zmieniło radykalnie
sposób mojego komponowania. Może zauważyliście,
że niektóre melodie akordów gitarowych
w Mekong Delta brzmią bardzo podobnie
do orkiestry dętej, na przykład środkowa
melodia w "The Cure". Historia Mekong Delta
w zasadzie zaczyna się kiedy poznałem w
moim studio Jörga, perkusistę Avenger (później
Rage). Pracowaliśmy razem przy wielu
produkcjach i dużo dyskutowaliśmy o muzyce.
On z punktu widzenia muzyki rockowej, ja
raczej z punktu widzenia muzyki klasycznej.
W pewien piwny wieczór, to było chyba w
1984 lub 85, przyszedł do studio z demo zespołu,
którego wtedy jeszcze nikt nie znał - to
była Metallica! Razem z innymi, odtworzył
mi "Fight Fire With Fire". Utwór zawierał rytmiczną
anomalię, która była nietypowa dla
metalu w tamtym czasie. To mu bardzo zaimponowało,
ja też uważałem, że to ciekawe.
"Całkiem niezłe, ale da się to zrobić lepiej" - to był
mój komentarz. Jörg spojrzał na mnie i powie-
34
MEKONG DELTA
dział: "Zrób to w takim razie". Rzuciłem -
"Czemu nie?". I tak w ciągu dwóch tygodni
skomponowałem pewne nie do końca dopracowane
struktury muzyczne. Jego reakcją było
to, że chciał natychmiast zagrać na perkusji do
tych riffów. Pojechaliśmy do sali prób i, mogę
powiedzieć, że w ten sposób Mekong Delta
się narodziła. Nigdy nie myślałem, że pierwszy
album stanie się takim tematem dla magazynów.
Ale jedna rzecz stała się dla mnie
jasna po pierwszym albumie - jeśli to ma być
kontynuowane, każda kolejna płyta musi iść
krok dalej… Więc jestem teraz w tym punkcie,
dając wywiad dla nowego albumu, co
wciąż odpowiada zasadzie. A kwestia pseudonimów?
Były dla nich dwa powody. Pierwszy
- bardzo prosty - był taki, że obydwoje
byliśmy już zakontraktowani w innych zespołach,
i mogliśmy wydawać tylko w ramach
tamtej współpracy. Zatem pozbyliśmy się tego
problemu używając pseudonimów. Drugim
powodem było to, że nie wierzyłem, aby ktokolwiek
spodziewał się, że niemiecki muzyk
będzie grał takie rzeczy. Uważano wtedy, że
tylko ci pochodzący z Ameryki są w stanie to
robić. Więc brak niemieckich imion zamykał
zbędne dyskusje.
W końcówce lat 90. Mekong Delta zmierzyło
się z dziełem Mussorgsky'ego, słynnym
"Pictures At An Exhibition". Jak z perspektywy
czasu oceniasz tą płytę? Powstała
pod wpływem genialnej interpretacji Emerson
Lake & Palmer?
Wizja Mekong Delta nie ma nic wspólnego z
fantastyczną interpretacją Emerson, Lake &
Palmer, ponieważ są zinterpretowane tylko
cztery tytuły kompozycji ("Promenade", "Gnomus",
"Baba Yage's Hut" and "The Great Gates
of Kiev"), podczas gdy w wersji Mekong jest
szesnaście implementowanych tytułów o prawdziwej
wartości. "Pictures At An Exhibition"
były osobistym marzeniem. Przez lata
Mekong Delta konsekwentnie nagrywał pojedyncze
tytuły Mussorgskiego, więc pomyślałem,
że to dobry pomysł, aby nagrać jakąś
całość. Nie spodziewałem się tylko ogromnego
nakładu pracy. Dwa lata zajęło mi przygotowanie
albumu. Większość ludzi nie wie, że
jest kilka wersji orkiestralnych, z których zrobione
zostało kilka aranżacji. Spędziłem cholernie
dużo czasu aby odnaleźć oryginalną
wersję Mussorgsky'ego na pianino. Samo to
było niezmiernie trudne, a potem trzeba było
przełożyć wszystkie aranżacje na papier, co
finalnie dało jakieś 200 stron. W studio okazało
się, że będzie bardzo trudno dokładnie
odwzorować moją wizję. Po tym jak album
został ukończony, wiedziałem co to znaczy
twórczo się wypalić.
Czego Ralph Hubert słucha prywatnie?
Masz może jakieś najnowsze muzyczne odkrycia?
Niestety nie mam prawie w ogóle czasu na odkrywanie
nowej muzyki. Pamiętaj, że wszystkie
piosenki do albumu zostały w całości napisane
przeze mnie. To zajmuje dużo czasu.
Biorąc na przykład obecny album to stworzenie
go od początku do końca zajęło cztery lata.
Kiedy nie komponuje lub nie eksperymentuje
nad własnym materiałem, nie mam zazwyczaj
ochoty na słuchanie innej muzyki. A
jeśli już, to raczej coś kontrastującego - klasyczną
gitarę. Nowe i interesujące piosenki metalowe
słyszę zazwyczaj kiedy spotykamy się
na próbach. Chłopaki są zawsze lepiej poinformowani
niż ja.
Zbliżamy się już do końca wywiadu. Raz jeszcze
dziękuję za znalezienie chwili, żeby odpowiedzieć
na te parę pytań. Prosiłbym o
jakieś dobre słowo, wiadomość, dla polskich
maniacs, fanów Mekong Delta i czytelników
Heavy Metal Pages.
Jako członek Mekong Delta chciałbym podziękować
wszystkim fanom, którzy wspierali
nas przez te wszystkie lata. Dzięki, bo bez
Was każda grupa byłaby niczym. A co do
przyszłości: wciąż jest tyle muzycznych rzeczy
do odkrycia, tyle barier technicznych do pokonania
i wspólnego przeżywania ze starymi i
nowymi fanami…
Od siebie życzę dużo zdrowia i mam nadzieję,
do szybkiego zobaczenia na koncertach!
Pozdrawiam.
Adam Widełka, Kacper Hawryluk,
Przemysław Doktór
Foto: Nicolas Gaire
MEKONG DELTA 35
mieszka w Szwajcarii (śmiech). Jak wspomniałem
wcześniej - tak, jest taki pomysł, żeby
coś nagrać przy tej okazji.
Staniemy na głowie, żeby kopary poopadały
Stało się! Witchking wraca. Powrót krakowskiej ekipy to kolejny
krok festiwalu Helicon. Na poprzednich edycjach organizatorom udało się
wyciągnąć z odmętów historii Destroyers i jeszcze raz Stos, który miał już
zamknąć działalność. Choć Witchking to znacznie młodszy zespół, swego
czasu był nadzieją polskiej sceny. Zresztą nie tylko z tego powodu powrót
zespołu może okazać się prawdziwym uderzeniem "Drums of Moria". Mateusz
Gajdzik planuje wykorzystać doświadczenie wypracowane z Vane
na deskach sceny Heliconu.
HMP: Ostatnio rozmawialiśmy przy okazji
Vane. Powiedziałeś wtedy, że heavy metalu
się nagrałeś już wystarczająco. Jakich mocy
musiał użyć Paweł "Atrej", żebyś jednak -
choć na chwilę - do tego heavy metalu powrócił?
Mateusz Gajdzik: Szczerze mówiąc, to nie
musiał mnie długo namawiać. Dla mnie to jest
powrót do fajnych chwil ze spoko ludźmi.
Nikt na nic więcej się nie nastawia, a ja traktuję
to jako ciekawą przygodę.
Jak w ogóle wygląda taki reunion inspirowany
z zewnątrz? Nie jesteście już kapelą.
Atrej dzwoni do Ciebie, a Ty odzywasz się
tego typu, to po prostu się w to wchodzi jak w
masło. Z tego co wiem, to większość chłopaków
nie gra nigdzie aktywnie, więc ten powrót
to coś więcej niż koncert w innym składzie z
inną muzą.
Załóżmy jednak, że takowy "reunionowy kawałek"
powstaje. Od zakończenia działalności
Witchking minęło dużo czasu, pewnie
Wasze gusta i podejście do muzyki ewoluowały.
Zresztą już druga Wasza płyta była
mocniejsza od debiutu. Myślę sobie, że "nowy"
Witchking będzie albo mocniejszy, albo
wręcz przeciwnie, wejdziecie w konwencję i
będzie bardzo klasycznie heavymetalowy.
Macie już jakąś koncepcję?
Z perspektywy czasu, jak patrzę na to, co nagraliśmy,
to chyba bym poszedł w tematykę z
pierwszej płyty. Tekstowo to się trzymało kupy,
był na to jakiś pomysł. Druga płyta to zlepek
różnych tekstów bez wspólnego przesłania,
niepowiązany z nazwą czy pierwotną
koncepcją zespołu. Muzycznie moim zdaniem
dużo ciekawsza, ale klimatycznie jedynka bije
ją na głowę. Chciałbym połączyć te dwa światy
i zrobić coś muzycznie ambitnego i chwytliwego,
a tekstowo wrócić do Władcy Pierścieni.
Czy będzie mocniejszy, czy bardziej heavy
metalowy? Zobaczymy - nie chcę się ograniczać.
Co nam wyjdzie, to wyjdzie, a brzmieć
będzie jak my, bo w końcu - to my (śmiech).
Zdarzyło Ci się przez te lata przerwy choć
raz odpalić którąś z płyt Witchking?
Jasne! Nie codziennie (śmiech), ale za każdym
razem jestem trochę zaskoczony - zaraz, to
my takie rzeczy graliśmy? Jakoś moje wyobrażenia
są gorsze niż to, co słyszę po latach.
do chłopaków czy każdego nakłania z osobna?
Atrej do mnie napisał, uznałem to za ciekawy
pomysł i wziąłem na siebie przegadanie tematu
z resztą. Wszyscy byli chętni, więc nie było
z tym większego problemu.
Niesamowite, że uda Wam się zagrać w tym
samym składzie, w jakim nagraliście ostatnią
płytę. Zazwyczaj na tego typu koncertach
pojawia się jakiś muzyk zastępczy. Tak
bardzo zapaliliście się wszyscy do powrotu
czy po prostu nikomu nic nie stało na przeszkodzie?
Ciężko mi mówić za resztę, ale wydaje mi się,
że gdzieś to w każdym siedzi i jak jest okazja
36 WITCHKING
Foto: Xaay
Mówiłeś też, że trudno Ci odnaleźć w tym
gatunku świeżość. Myślisz, że szykując się
do koncertu Witchking uda Ci się ją odnaleźć
i wcale nie skończy się na jednym koncercie?
Szczerze, nie wiem. Nasze numery, szczególnie
te z drugiej płyty, nie są takie stricte heavy
metalowe. Jest w nich sporo progresji, nieoczywistych
patentów. Jeśli coś napiszemy nowego,
to wątpię, żeby to było w stylu Manowar
- strzelam, że wyjdziemy poza ramy gatunkowe.
Trzymanie się takich ram jest mocno
ograniczające. Ale nie ma co gdybać, bo
nie powstała jeszcze nawet jedna nutka
(śmiech). Czy zagramy więcej koncertów? Nigdy
nie mów nigdy, ale planów takich, póki co
nie ma.
Mówisz o nowym materiale. Znając Twoje
podejście do oprawy i robienia muzyki z
sensem, a nie tylko "żeby było" podejrzewam,
że rzeczywiście będziecie grać nie tylko
próby, ale pewnie nagracie jakiś reunionowy
kawałek, który zapowie Wasz koncert.
Z graniem prób to może być rożnie - pałker
Jest coś takiego jak "polski heavy metal". W
przypadku zespołów z angielskimi tekstami
czasem z zamkniętymi oczami można zgadnąć,
że zespół pochodzi z Polski. Duża w
tym zasługa wokalistów - i to nawet nie
kwestia gorszego angielskiego, bo ten często
jest w porządku, raczej chodzi o specyficzne
akcentowanie. Słuchając dziś Witchking
słyszysz "polski heavy metal" czy zupełnie
nie?
To jest temat, który mocno wałkowaliśmy w
Vane. I po godzinach walki o idealne, angielskie
akcenty, po jakimś czasie stwierdziłem,
że w sumie to ma to swój urok. Polacy mają
chyba kompleks, że nie potrafią mówić jak
native speakerzy, więc jak słyszą kogoś śpiewającego
z polskim akcentem, to od razu jest
atak. Podczas gdy obcokrajowcy odbierają to
inaczej. Anglicy, Amerykanie - oni są przyzwyczajeni
do tego, że ich język się kaleczy na
każdym kroku i nie jest to chyba dla niech
taki problem jak dla nas (śmiech). Niektórzy
zrobili nawet z tego swój atut. Taki Czesław
Mozil jest nie do pomylenia z nikim, nie?
A propos Vane. Myślisz, że Vane ma już tak
ugruntowaną pozycję, że zapowiadanie Waszego
koncertu jako "koncertu gitarzysty
Vane" przyciągnie większą publiczność?
A nie wiem, natomiast myślę, że jest to z korzyścią
dla obu "obozów" - fani Vane mogą zobaczyć
jednego z muzyków w innym setupie,
fani Witchking mogą poznać band, gdzie ten
sam typ co pisał do Witchking się produkuje.
Muzycznie to trochę inne bajki, ale sporo ludzi
jednak nie zamyka się na jeden gatunek.
Wygląda na to, że festiwal Helicon uderza w
te same tony z Keep it True. Odbiorcy wręcz
oczekują wygrzebywania starych polskich
kapel. W pierwszej chwili do głowy by mi nie
przyszło, że Witchking to już ta kategoria,
ale z drugiej strony... od zamknięcia Waszej
działalności minęło już 11 lat. To co, jak
myślisz - jesteście starym legendarnym zespołem,
czy nie?
Staro to się czuję, ale legendą to zdecydowanie
nie (śmiech). Legenda to Kat (z Romkiem
rzecz jasna), Turbo, Vader. My nie podskoczymy
do osiągnięć tych bandów z naszymi
dwoma płytami. Wydaje mi się, że żeby być
legendą, to trzeba jednak znaczyć coś więcej,
niż tylko istnieć paręnaście lat temu.
Pamiętam tego rodzaju "powrotowe" koncerty
na początku XXI wieku. Wracał po "latach
przerwy" Kreon czy Stos. Wtedy wydawało
mi się, że od zaprzestania grania minęły
całe epoki. Tymczasem to był dystans
10-12 lat. Taki sam jak obecnie Wasz. Myślisz,
że dla młodszych fanów metalu jesteście
przez ten dystans tak samo kultowi, jak
wtedy Kreon czy Stos?
Nie mam bladego pojęcia. Zastanawiam się,
czy ta kultowość nie pojawia się w pokoleniu,
które miało okazję uczestniczyć w życiu tych
bandów zanim się rozpadły czy zawiesiły działalność.
Jak młodzi reagują na kapele, które
grały, kiedy oni chodzili do przedszkola to się
okaże (śmiech).
Foto: Witchking
Powrót na trzeciej edycji Helicon będzie
miał bardzo krakowski wymiar. Jesteście w
dużej mierze krakowską kapelą i zagracie z
równie krakowskim Evangelist. A może obecność
"rodaków" Evangelist pomogła Ci podjąć
decyzję o reunionie?
Choć z Evangelist się znamy, to mam nadzieję,
że się nie obrażą, jak powiem, że nie miało
to akurat żadnego znaczenia. Ja osobiście myślałem
głównie o tym, że może to być gratka
dla starych fanów Witchking plus fun dla
mnie, żeby znów zagrać te numery. Robienie
tego w extra towarzystwie jest za to zdecydowanie
na plus!
Ogromnie się cieszę na ten koncert! Podejrzewam,
że Wy również. Do zobaczenia na
koncertach!
A i owszem! Szczególnie, że planuję wykorzystać
nieco technicznych rozwiązań wypracowanych
w Vane - dymiarki, światła etc. Będzie
się działo i staniemy na głowie, żeby kopary
poopadały!
Katarzyna "Strati" Mikosz
HMP: Na początku gratuluję świetnej płyty!
Greg May: Ależ dziękuję bardzo. Miło to słyszeć
na samym początku (śmiech)
Wydajecie płytę po 24 latach przerwy. Pech
chciał, że w momencie, gdybyście mogli jechać
w trasę i sprzedawać płyty, pojawiła się
pandemia. Pomijając już oczywisty brak koncertów
- bardzo wpłynęła na Wasze plany?
Przez całą tą sytuację i związane z nią światowe
wariactwo musieliśmy trochę zrewidować swe
plany. Ale zacznijmy może od albumu. Faktycznie
jak powiedziałeś, jest to nasza pierwsza
płyta wydana w ciągu ostatnich 24 lat. Nie
Jaja jak piłki do koszykówki
Basista Tyrant Greg May to straszna gaduła i typ gawędziarza. Często
gubi wątki, porusza kilka naraz, wraca do kwestii już poruszonych itp. Bardzo lubi
też wcinać różne dygresje. Gość naprawdę byłby świetnym kompanem do rozmów
przy piwku. W związku z tym, co napisałem czasem jego odpowiedzi na niektóre
pytania średnio nawiązują do ich treści. Ale mimo wszystko z poniższej rozmowy
można wyciągnąć sporo ciekawej treści na temat tej w pewnych kręgach legendarnej
grupy. Zarówno jej przeszłości, jak i ostatnich wydarzeń w jej obozie.
"Hereafter" wydajecie też na kasecie, Domyślam
się, że to pomysł Shadow Kingdom Records,
przecież teraz kasety przeżywają renesans.
Jak zareagowaliście na fakt, że coś, co w
momencie wydawania przez Was "King of
Kings" odchodziło do lamusa i wydawało się
przeżytkiem, teraz okaże się hitem?
Tak naprawdę pośród fanów metalowego podziemia
kasety zawsze były nośnikiem cieszącym
się ogromnym uznaniem, czy nawet swego
rodzaju kultem. Nasz poprzedni album "King
Of Kings" nigdy się nie doczekał swej premiery
na kasecie. Co innego "Hereafter". Osobiście
nie używam kaset. Przestałem to robić, gdy
sprawiłem sobie gramofon. Z czasów młodości
pamiętam, że kasety szybko się zużywały. Nie
oszukujmy się, nie jest to najtrwalszy nośnik.
każdym etapie byliście w innej dekadzie życia.
Jak patrzycie dziś na dokonania z czasów
gdy mieliście po 20 lat w latach osiemdziesiątych
oraz na te późniejsze?
Jako dwudziesto oraz dwudziestokilkulatek dopiero
tak naprawdę wchodziło się w pełną dorosłość.
Bardzo miło wspominam tamten
okres. Czas płynął jakby wolniej, życie wydawało
się łatwiejsze. Tu są pieniądze, tu studio
nagraniowe, tu umowa na zagranie kilku koncertów…
Wszystko pędziło jak szalone. Byliśmy
wtedy właściwie gówniarzami. Nasz przedział
wiekowy wówczas to 18-23 lata. Taką
bandą małolatów zainteresowała się tak wytwórnia,
jak Metal Blade. To było piękne gdyż
w tych czasach nikt nie czuł w nikim konkurencji.
Wszyscy podawali sobie ręce i szli na
piwo. Nie zarabialiśmy na muzyce tyle, by być
w stanie się utrzymać, ale nie to było wówczas
najważniejsze. Metal Blade zawsze łączył nasze
koncerty z innymi swymi wykonawcami,
zatem graliśmy ze Slayerem, Lizzy Borden,
Armored Saint, WASP i wieloma innymi. Każdy
z tych koncertów był czymś naprawdę niesamowitym
i pełnym magii. Kochałem występy
na żywo! Kiedy nadszedł czas wydania drugiej
płyty, coś się zaczęło psuć. W Metal Blade zaczął
się lekki ferment. Bardzo do myślenia dał
nam fakt, że Slayer odszedł do innej większej,
lepszej i bogatszej wytwórni. My żeśmy cierpliwie
czekali na rozwój wydarzeń. Mieliśmy jednak
świadomość, że Slayer to zespół będący w
innym miejscu niż my. Oni już wtedy byli gotowi
na podbój świata, my niespecjalnie. Zresztą
wcale żeśmy tego nie potrzebowali. Potem
wskoczyliśmy w lata 90-te. Coraz większą rolę
zaczął odgrywać death metal. Po ulicach zaczęli
łazić goście w koszulkach Deicide, Orbituary
czy innych podobnych kapel. Z drugie zaś
strony całkiem widoczni byli też fani takich
kapel jak Guns N' Roses, Motley Crue czy
Dokken. Pierwsza połowa tamtej dekady to
był w ogóle fajny czas dla metalu. W drugie połowie
pojawił się zaś ten cały crossover.
wiem jak będzie przyjęta, jeszcze za wcześnie
by o tym mówić. Jak na razie otrzymaliśmy
bardzo pozytywną recenzję w Kerrang. Mamy
też ogromną liczbę odsłuchów i pobrań albumu
z Internetu. Jest to dla nas o tyle istotne, że
chcąc nie chcąc każdy z nas musi się w pewien
sposób pogodzić z cyfryzacją muzyki. Innym
naszym sukcesem jest to, że mamy naprawdę
stały skład, gdzie każdy świetnie odnajduje się
w swej roli. Wspaniale współpracuje się nam
także z Shadow Kingdom Records. Co do
koncertów zaś, pewnie będziemy musieli trochę
poczekać, ale jestem dobrej myśli.
Foto: Tyrant
Pamiętam czasy, gdy na rynek zaczynały wchodzić
płyty CD. Byłem wręcz zachwycony tym
formatem. Mały rozmiar w porównaniu z winylem,
bardzo fajne brzmienie, możliwość szybkiego
przerzucenia słabszych utworów… A dziś
żyjemy w czasach, gdy każdy całą swą "płytotekę"
nosi w kieszeni na telefonie (śmiech). W
związku z tym, dzisiaj kasety są raczej gadżetem
dla freaków, ale ok. Nie mam nic przeciw.
Tyrant zahaczył o trzy epoki metalu. Zaczynał
w złotych czasach lat osiemdziesiątych,
wydał jedną płytę w niefortunnych czasach
połowy lat dziewięćdziesiątych i powraca w
2020, kiedy metal, zwłaszcza jego klasyczne
odmiany znów znajdują wielu odbiorców.
Przez ten czas Wy także dojrzewaliście. Na
Na okładkę "Hereafter" trafił obraz Thomasa
Cole. To jeden z najbardziej popularnych
XIX-wiecznych malarzy wśród metalowych
zespołów. Wybraliście go, bo tworzy tajemniczy,
romantyczny klimat czy powodem było
nawiązanie do zespołu Candlemass, który
też uwielbia obrazy Thomasa Cole? Wasza
okładka to nieco podobny obraz do tego z
"Nightfall" Candlemass. Podejrzewam, że w
ten sposób chcieliście zaznaczyć nieco inny
kierunek Tyrant?
To nie myśmy o tym zdecydowali. Chcieliśmy,
aby okładka miała motyw cmentarny, ja zresztą
większa część okładek płyt doom metalowych.
Ale nie, goście z wytwórni stwierdzili, że
my musimy mieć coś naprawdę wyjątkowego.
Myślę sobie "Co???". A oni mi mówią, że mają
świetną grafikę, która będzie zdobić nasz album.
Powiedzieli, że to obraz znanego artysty
Thomasa Cole'a. Powiem szczerze, że wszyscy
byliśmy tym faktem podekscytowani. Zanim
zobaczyłem ten obraz dostałem jego opis, który
mniej więcej brzmiał "niebo otwierające się
nad ciemną scenerią". Niby jedno proste zdanie
a budzi wyobraźnię, co nie? Co do drugiej części
pytania, czyli podobieństwa naszej okładki
do okładki albumu "Nightfall" grupy Candlemass,
to jest ono całkowicie przypadkowe. Powiem
więcej. Nigdy nie posiadałem, ani nawet
nie słuchałem żadnej płyty Candlemass, choć
wielu z was pewnie ciężko uwierzyć w to, co
mówię. Ze względów, o których już tu wspominałem,
moja kolekcja płytowa składała się głó-
38
TYRANT
wnie z krążków wydanych przez Metal Blade
(śmiech). Mogłem się do nich wybrać, gdy tylko
miałem ochotę i brać tyle płyt, ile tylko dusza
zapragnie. Parę razy wypełniłem płytami
cały bagażnik mojego samochodu. Slayer,
Warlord itp. W końcu to byli goście, z którymi
grywaliśmy. Candlemass nie był zespołem
z Metal Blade, więc nie miałem tak łatwego
dostępu do ich nagrań. Kompletnie nie znałem
albumu "Nightfall" i nie miałem zielonego pojęcia,
jaką on miał okładkę. Pokazał mi ją dopiero
Robert Lowe, nasz wokalista, który poza
tym, że przez pewien czas był wokalistą Candlemass,
to jest także przeogromnym fanem
tej kapeli. W latach 80-tych nie było Internetu,
a na tą płytę nie trafiłem w żadnym sklepie
muzycznym. Teraz wiem, czemu grafika zdobiąca
nasz nowy album tak bardzo przypadła
mu do gustu (śmiech). Z drugiej strony wiesz,
zawsze się znajdzie jakiś obraz podobny do innego,
który istnieje. Zawsze się też znajdzie jakiś
utwór podobny do już wcześniej nagranych.
Tego nie sposób uniknąć.
Zawsze mnie zastanawia co powiedziałby
Thomas Cole gdyby dowiedział się, że w
przyszłości jego obrazy będą okładkami płyt z
"hałaśliwą muzyką". A może poczułby tę
romantyczną nutę w doom metalowych zespołach?
Zastanawiacie się czasem nad tym?
Nie wiem co by on sądził na temat muzyki
metalowej, natomiast myślę, że byłby zadowolony
z faktu, że dzięki naszej okładce znacznie
spora liczba osób mogłaby zobaczyć jego dzieło.
Czwarta płyta Tyrant zawiera jeszcze więcej
doomowych elementów niż "King of Kings".
Tutaj rodzi się pytanie: Tyrant chciał brzmieć
bardziej doomowo więc wziął na wokalistę
Roberta Lowe, czy było odwrotnie - obecność
Roberta Lowe zainspirowała Tyrant do pisania
jeszcze bardziej doomowych kawałków?
(wybuch śmiechu) To zupełnie nie tak. To
ogólnie źle postawiona teza. Jeżeli wrócisz do
naszych wczesnych albumów, utworów takich
jak "The Battle of Armageddon", posłuchasz riffów,
sekcji rytmicznej, to zauważysz, że już
wtedy nie stroniliśmy od doomu. Jeszcze lepszy
przykład. Posłuchaj kawałka "Sacrifice" z pierwszego
albumu. Posłuchaj kawałków "Babylon"
i "Valley Of Death" z naszej drugiej płyty. I
wreszcie posłuchaj całego albumu "King Of
Kings". Albo chociaż kawałka tytułowego i powiedz
mi, że tam nie ma doomu (śmiech). Powiem
więcej, moim zdaniem to jest cięższe niż
niejeden kawałek typowo domowej kapeli. Album
ten wyszedł w roku 1996. W tamtych czasach
często gościliśmy w Niemczech, gdyż tam
i w reszcie Europy byliśmy znacznie bardziej
popularni, niż u siebie w USA. Podczas jednego
z takich wypadów graliśmy z zespołem Solitude
Aeternus, w którym śpiewał wówczas
Rob. To był pierwszy nasz kontakt. Jednakże
doom był obecny w naszej muzyce niemalże od
samego początku istnienia naszej formacji.
Nikt jednak nie wrzucał nas do szufladki z napisem
"doom metal". Nikt też nie przypinał
nam łatki z napisem "thrash metal" itp. Ogólnie
naszą muzykę nazywano "traditional metal".
Czyli zupełnie jak Black Sabbath. W tamtych
czasach nikt nie nazywał Black Sabbath
doomem, ale każdy wiedział, że to oni byli prekursorami
domowych riffów. To nie Candlemass
stworzył doom, jak wielu twierdzi, to
Black Sabbath. My zaczynaliśmy jako zespół
bardzo zainspirowany grupą z Birningham.
Rocky ma perfekcyjnie opanowany styl gry
Foto: Tyrant
Tony'ego Iommi. Ale nie tylko on jest dla niego
wzorem. Są jeszcze Ritchie Blackmore,
Jimmy Hendrix, Jimmy Page i wielu, wielu innych.
Oni wszyscy mieli ogromny wpływ na
ukształtowanie się takiego gatunku, jak doom.
Przykład? Weź posłuchaj "Dazed and Confused".
To jeden z najlepszych domowych riffów,
jakie kiedykolwiek stworzono (śmiech). Trochę
chyba odszedłem od głównej kwestii, której dotyczyło
pytanie, zatem do niej powróćmy. Kiedy
pisaliśmy ten materiał, nikt jeszcze nawet
nie przypuszczał, że to Rob będzie śpiewał na
tym albumie. Wszelkie negocjacje w tej sprawie
zaczęły się w momencie, gdy materiał był
już całkowicie gotowy. Pierwotnie wokalistą na
tym albumie miał być Glen May, jednak musiał
zrezygnować z tego z powodów zdrowotnych.
W 2017r. przeszedł atak serca i po tym
jego zdrowie nie było już takie, jak wcześniej.
Byliśmy zmuszeni poszukać kogoś innego na
funkcje wokalisty. Z Robertem jak już wspomniałem,
znałem się kawał czasu i byliśmy w stałym
kontakcie poprzez Facebook. Powiem Ci,
że on zawsze fascynował mnie jako wokalista.
Szczególnie w okresie Solitude Aeternus.
Oczywiście muzyka tej grupy był sama w sobie
świetna, ale to jego głos dodawał jej prawdziwego
kolorytu i był swoistą wisienką na torcie.
W pewnym momencie ja, Rocky oraz nasz perkusista
Ronnie Wallace. Ten skład plus oczywiście
Glen zagrał w 2009 roku show na Keep
It True Festival. Z Robem natomiast pierwszy
koncert zagraliśmy na Frost And Fire w roku
2017. Rob oczywiście zgodził się nagrać z nami
płytę, ale sam materiał na "Hereafter" powstał
znacznie wcześniej. Demo powstało znacznie
wcześnie, niż w ogóle zacząłem z Robem
jakiekolwiek rozmowy na ten temat. Oczywiście
gdy Rob usłyszał ten materiał, sam stwierdził,
że brzmi on, jakby był pisany specjalnie
pod niego (śmiech). Przyleciał do nas, odebrałem
go z lotniska i pierwszym miejscem, do
którego go zabraliśmy, była nasza sala prób.
Gdy zaczął śpiewać użył swojego głosu niemalże
na maksymalną skalę. Wiesz zapewne o
czym mówię, co nie? Wszyscy byliśmy pod niesamowitym
wrażeniem.
Mówiłeś, że planowaliście nagrać ten album
z Glenem na wokalu. Czy jego stan zdrowia
był jedynym czynnikiem, który sprawił, że do
tego nie doszło?
Życie, życie i jeszcze raz życie. Ma on gromadkę
dzieci na głowie poza tym żonę, byłą żonę
itd. (śmiech). Poza tym ma bardzo specyficzną
pracę, do której musiał dostosować cały swój
tryb życia. Pracuje w nocy, a w dzień odsypia.
To praca w klinice medycznej. Nie jest to najgorsza
fucha, ale sprawia, ze poza pracą i snem
ma niewiele czasu by robić cokolwiek innego.
Co prawda swego czasu próbował tam się angażować
w jakieś inne kapele, ale nigdy nie było
to coś na skalę Tyrant. Kiedy planowaliśmy
nagrać album, najpierw nagraliśmy partie instrumentów
w formie demo i wypaliliśmy to na
płytę CD. Wręczyłem ją Glenowi. Stwierdził,
że to naprawdę świetny materiał, jednak nie da
rady nam pomóc przez swoją pracę. Mimo to,
zawsze będzie on dla nas częścią tego zespołu.
Cały czas mam w głowie Twoje poprzednie pytanie
o Roba. To dość zabawne biorąc pod
uwagę cały kontekst sytuacyjny (śmiech). Ale
mimo wszystko fajnie, że o to zapytałeś. To
znaczy, że Rob jest wręcz idealnym wokalistą
do zespołu takiego jak Tyrant.
Jak wspomniałeś zagraliście w 2017 na festiwalu
Frost Ad Fire. To był pierwszy rok Roberta
Lowe w Tyrant. Dla kogoś ten występ
był największym zaskoczeniem i najważniejszą
próbą? Dla muzyków Tyrant, dla Roberta,
a może dla fanów stojących pod sceną?
Nie powiedziałbym, że podchodziliśmy do tego
w ten sposób. Dla nas był to po prostu piękny
koncert, który na zawsze zostanie w naszej pamięci.
To co się działo na scenie to była miazga.
Dzieliliśmy scenę z Night Demon, Cage i
wieloma świetnymi kapelami. Miejsce gdzie
odbywa się ten festiwal jest naprawdę urocze.
Jest ono położone w bardzo bliskiej odległości
od oceanu, co sprawia, że tam czuć naprawdę
wspaniałą bryzę. Ten festiwal wspominam miło,
gdyż pierwszy raz widziałem na żywo zespół
UFO. Przed tym występem miałem rozmowę
z Glenem. Oznajmiłem mu, że zagramy
dokładnie ten sam set, co na naszym koncercie
w 2009 z festiwalu Keep It True. Mimo, że
mieliśmy już nowe kawałki, to jednak chcieliśmy
zagrać nasz stary stuff, który ludzie znają.
Glen mi zaś powiedział, że przecież nowy album
to kupa fajnej muzyki i nie ma co go pomijać.
Pomyślałem "OK". Wysłałem nagrane
partie instrumentów oraz teksty do Roba. On
mi odpisał "wchodzę w to". Dzięki temu koncertowi
jaja nam urosły do wielkości piłek do koszykówki
(śmiech). Opowiem Ci jeszcze jedną
zabawną historię związaną z tamtym występem.
Miałem odebrać Roba z lotniska, mieliś-
TYRANT
39
my na chwilę jechać na salę prób a potem od
razu ruszać na koncert. Jego lot już przyleciał,
a tu go nie ma nigdzie. Nagle podchodzi do
mnie jakiś łysy facet, szturcha mnie i mówi mi
"hej". Miałem już zapytać "a Pan do kogo?" ale
przyjrzałem się mu, i okazało się, że to Rob.
Pierwszy raz widziałem go całkowicie łysego.
Co więcej zwróciłem uwagę na jego typowo teksański
akcent. Wcześniej nie dało się tego zauważyć
bo tylko żeśmy ze sobą pisali. Spodobało
mi się to, bo mój ojciec pochodził z Teksasu
i czasem wcinał jakieś tamtejsze słówka.
Droga na sam koncert zajęła nam około trzech
godzin. Jechaliśmy nocą. Całą drogę słuchaliśmy
naszych starych albumów, żeby się w pełni
wczuć w klimat tego, co nas czeka. Inną ciekawostką
jest to, że na tym występie była spora
grupa naszych starych fanów. Mało kto wówczas
wiedział, że Rob został naszym nowym
wokalistą. Ludzie na tym koncercie oczekiwali
Glena. Pamiętam tą masę zdziwionych spojrzeń
gdy Rob wyszedł na scenę. Dało się nawet
słyszeć teksty typu "Robert Lowe? A co on tu robi?!"
albo "A czemu nie ma Glena?!" itp. Robert,
gdy wyszedł na scenę rozłożył ręce jak Jezus
(śmiech). Potem zaczęło się. Tłum reagował
entuzjastycznie, nawet jeśli nie mieli prawa
znać granego akurat utworu.
Na "Hereafter" są też klasycznie heavymetalowe
utwory. Co ciekawe, niektóre oprócz
typowej stylistyki Tyrant, mają klimat starego
dobrego amerykańskiego epic heavy metalu
w stylu Omen czy Manilla Road. Najbardziej
słychać to w "Dancing on Graves".
W jaki sposób ten klimat pojawił się w Tyrant?
A może ten efekt niespodziewanie powstał
dzięki wokalom Roberta?
Po pierwsze wspomniałeś o zespole Omen.
Znam ich głównie dlatego, że byli zespołem ze
stajni Metal Blade. Chociaż nie miałem nigdy
żadnej ich płyty. Czy to na CD, czy na winylu.
Manilla Road? Nazwa gdzieś tam mi się o
uszy obiła, ale nigdy nie słyszałem żadnego ich
kawałka. Przynajmniej świadomie. Nie twierdzę,
że Twoje spostrzeżenia są nietrafne. Być
może rzeczywiście utwór ten przypomina stylistykę
tamtych kapel, ale jest to całkowicie
przypadkowe. Być może to wynika ze wspólnych
inspiracji, ale tego też na sto procent nie
wiem. Zespoły które miały na nas wpływ to
Black Sabbath ze wszystkich okresów swej
działalności, wczesny Judas Priest, wczesne
Scorpions, UFO, Rainbow, Jimmy Hendrix,
Foto: Tyrant
wybrane albumy Deep Purple. Wszystko co
stworzyliśmy ma źródło w twórczości klasycznych
kapel i żadnych innych. Nigdy nie
byłem maniakiem kupowania późniejszych
płyt tych kapel. Judas Priest się dla mnie
skończył na "Stained Class". Ich późniejsze
płyty może i są fajne, ale już nie mają w sobie
tej magii. Mam kilka późniejszych płyt Scorpions
jak "Lovedrive" czy "Animal Magnetism".
Kupiłem mimo, że nie grał tam już Uli
Jon Roth, którego jestem naprawdę wielkim
fanem. To są nasze inspiracje muzyczne. Jeśli
zaś chodzi o tekst, to już całkiem inna historia.
Roberta Lowe rzadko można usłyszeć w tak
dynamicznych kawałkach, jakie są na "Hereafter".
Mam na myśli wspomniany "Dancing
on Graves" ale też "From the Tower". Jak się
czuje w tego typu kawałkach? Jakim doświadczeniem
jest dla niego śpiewanie w szybszych
bardziej heavymetalowych kawałkach?
To pytanie już by trzeba by zadać jemu, ale
myślę, że świetnie się w tych kawałkach sprawdził.
To stary wyjadacz, który uwielbia wyzwania.
W czasie pracy w studio nie narzekał.
Domyślam się, że na kolejną płytę nie będziemy
czekać 24 lat (śmiech)
(wybuch śmiechu) Wiesz, teraz mam 60 lat. Za
24, zakładając, że w ogóle będę jeszcze żył będę
miał 84. Nie wiem czy w ogóle byłbym w
stanie trzymać gitarę (śmiech). Albo będę wjeżdżał
majestatycznie na scenę na wózku inwalidzkim.
Mam jednak nadzieję, że kolejne albumy
Tyrant będą ukazywać się w miarę regularnie.
Wytwórnia nam na pewno tym pomoże.
W sumie to teraz uświadomiłem sobie, że te
ostatnie 24 lata zleciały mi naprawdę w piorunującym
tempie. Mój syn ma teraz 24 lata.
Pamiętam, jak wracałem z trasy w Niemczech
w 1996 roku, on właśnie się rodził. Pamiętam
go jak był małym chłopcem, a teraz kończy
uniwersytet i ma już doskonale obraną ścieżkę
kariery. Wiesz, czas jednak zapiernicza.
Bartek Kuczak, Katarzyna "Strati" Mikosz
HMP: Jak zaczęła się twoja miłość do muzyki?
Uznajesz Black Sabbath za ojców chrzestnych
gatunku, jakim jest metal?
Anders Engberg: Tak, w pewnym sensie Tony
Iommi jest ojcem muzyki, którą gramy od trzydziestu
lat. Oczywiście wpłynęły na nas też inne
zespoły, takie jak Rainbow czy Candlemass.
Jednak, mroczne brzmienie doom metal wzięło
się bezpośrednio od pana Iommiego.
Wiem, że "epic doom metal" to kategoria porządkująca
płyty na półce i nie powinna zamykać
twórczości zespołu w całości. Jeżeli jednak
zgodzić się, że do tej kategorii należycie, to
co cię w tym stylu pociąga najbardziej?
Zawsze podobały mi się kontrasty pomiędzy
mrokiem a światłem, ciężarem i czymś wzniosłym.
Uwielbiam melodie, które zostają we
mnie na dłużej, a tak się składa, że przeważnie
są one melancholijne i smutne. Lubię również
moc i ciężar jaki ma w sobie hard rock i metal
grany w wolnych tempach. Mam taką muzykę
we krwi.
Widzisz więcej korzyści czy zagrożeń z faktu
przypisania do owej kategorii?
W pewnym sensie jest to miecz obosieczny. Z
pewnością to, że jesteśmy rozpoznawalni jako
zespół grający epicki doom metal bardzo nam
się przysłużyło. Jednocześnie, mam poczucie, że
może to też ograniczać. Również posługuję się
labelkami gdy poszukuję nowej muzyki. Pozwala
to znaleźć coś interesującego w obrębie lubianego
gatunku. Źle się stanie, jeżeli takie podejście
ogranicza możliwość odkrycia czegoś nowego,
świeżego. Sorcerer przekracza bariery stylu
jakim jest epicki doom. W naszej muzyce słychać
wpływy rocka progresywnego czy metalu w
ogóle.
W materiałach prasowych dołączonych do
płyty napisano, że tym razem chcieliście rozwinąć
się w różnych kierunkach. Owa postawa
przyświecała ci od początku istnienia zespołu,
czy to coś co pojawiło się z czasem?
Jesteśmy grupą różnych ludzi i naturalnie wpływają
na nas bardzo różne rzeczy. Wszystko to,
czego wcześniej nie wykorzystywaliśmy jest nowością
- dodatkiem dla tradycyjnego brzmienia
Sorcerer. Z każdą płytą chcemy się rozwijać.
Zaproponować coś nowego, rozszerzyć ramy, w
których istniejemy. Najważniejsze jest jednak
to, co zostaje w formie konkretnych kawałków -
czy są one dobre, czy nie.
Dodaliście growle w partiach wokalnych.
Skąd pomysł rozwinięcia waszej ekspresji w
tym kierunku?
Poczuliśmy po prostu, że niektóre kawałki potrzebują
takich dźwięków. Nie musieliśmy tego
specjalnie analizować. Brutalne wokale pojawiły
się w muzyce już kilka dekad temu. Nie jest
więc tak, że wymyśliliśmy koło na nowo.
(śmiech) To takie małe szczegóły którymi się
pobawiliśmy i cieszę się, że finalnie wyszły tak
fajnie.
Sorcerer to zespół z historią niespełnienia. Zaczęliście
w końcu latach osiemdziesiątych, gdy
szwedzka scena death metalowa rosła w siłę.
Jednak pełnoprawny debiut wydaliście dopiero
w 2015 roku. Dlaczego ta droga była tak wyboista?
Wiesz co, rozpadliśmy się w 1993 roku. Johnny
(Hagel, basista - przyp. red.) odszedł aby grać z
Tiamat, natomiast ja zająłem się Lion's Share.
Po prostu wtedy nam się nie udało, dlatego postanowiliśmy
rozwiązać zespół. Jednak z Johnnym
przyjaźniliśmy się na długo przed Sorcerer,
zachowaliśmy kontakt i później. Okazja do
wspólnego grania pojawiła się w związku z za-
40
TYRANT
Nie ma nadziei
Sorcerer to jedna z tych kapel, których właściwie mogłoby już nie być, a
pamięć o nich istniałaby wyłącznie w świadomości najstarszych sztokholmskich
metalowców. Mogłoby ich nie być, gdyby nie determinacja Andreasa Engberga.
Wokalista kilka lat temu wywołał nazwę z niebytu, doprowadzając w końcu do
wydania debiutu (w 2015 roku, dwadzieścia siedem lat po założeniu kapeli!) i dalszej
regularnej działalności. "Lamenting of the Innocent" to najnowszy krążek
grupy, której świetny epic doom metal może zainteresować nie tylko wielbicieli
Candlemass, czyli ich kolegów z dzielni.
w pierwszym zespole, znamy się więc ponad
trzydzieści lat. Uwielbiam to, jak Johan śpiewa,
jego styl i ekspresję. Debiut Candlemass jest
dla mnie nadal ich najlepszą płytą. Fantastyczny
album. Johan jest profesjonalistą i praca z
nim była mistrzowska. Cieszę się, że chciał
wziąć również udział w kręceniu teledysku.
Mam z tego świetne wspomnienia.
Pewnie więc cieszysz się z jego powrotu do
Candlemass?
Dla mnie istnieje tylko jeden Candlemass, ten
z Johanem. Messiah Marcolin był świetny, ale
magia jest zawarta właśnie na ich pierwszym
wydawnictwie.
proszeniem na festiwal Hammer Of Doom, w
2010 roku. Postanowiliśmy z niej skorzystać.
Wiele czasu upłynęło od kiedy przestaliśmy ze
sobą grać i wydawało nam się dziwne, że ktoś
może czekać na nasz koncert. Oczywiście, po
wszystkim byliśmy już zachwyceni.
Co sprawiało, że przez te lata nadal wierzyłeś
w tę nazwę?
Zawsze czuliśmy, że mamy poważanie w podziemiu,
ale nie sądziłem że aż tak spore. Byliśmy
zaszczyceni tym, że ludzie o nas pamiętali i
chcieli słuchać.
Kristian Niemann w interesujący sposób
wpisał się w waszą muzykę. Jest typem wyścigowego
gitarzysty, co nie jest typowe dla
doom metalu. Jak wygląda wkład poszczególnych
muzyków w proces komponowania i
aranżacji materiału?
Peter, Kristian, Johnny i Justin (z niewymienionych
wcześniej, odpowiednio: Hallgren, gitary,
Biggs, bas - red.) wszyscy piszą muzykę i gdy
mają jakiś ciekawy pomysł to przysyłają go do
mnie i naszego producenta, Conny'ego Welena.
My zajmujemy się wymyślaniem melodii i
wstępnymi aranżami, następnie odsyłamy numery
do reszty. Przerzucamy się w ten sposób
demami, dopóki nie będziemy mieli kawałków
gotowych do rozpoczęcia nagrań. Peter i Kristian
dzielą się obowiązkami w równy sposób -
wszystkie kawałki zawierają solówki ich obu.
Przez jakiś czas grał z wami Ola Englund, gitarzysta
słynny obecnie z popularnego kanału
na YouTube. Jak wspominasz tę współpracę?
Ola grał z nami koncerty, napisał też jakiś riff
na album "In The Shadow Of The Inverted
Cross". Poza tymi rzeczami nie był tak naprawdę
członkiem zespołu. Peter dołączył zanim
rozpoczęliśmy nagrania i już nie patrzyliśmy
wstecz. Oczywiście Ola jest świetnym gitarzystą
i naszym dobrym przyjacielem.
Z perkusistą Richardem Evensandem, który
niedawno do was wrócił, graliście w przeszłości,
kilka lat temu ponownie dołączył do zespołu.
Jak wyglądało to spotkanie po latach?
Byliście ze sobą w kontakcie?
Byliśmy ze sobą w kontakcie, od czasu do czasu.
Richard miał wystąpić z nami już w 2015 roku,
planowaliśmy z nim kilka koncertów, ale wtedy
nic z tego nie wyszło. Bardzo nas cieszy, że jeden
z najlepszych szwedzkich perkusistów metalowych
znowu gra z nami.
Materiał zawarty na "Lamenting of the Innocent"
sprawia bardzo narracyjne wrażenie, kojarzy
mi się trochę z filmową atmosferą. W pewien
sposób zawiera słuchacza w podróż.
W taki sposób postrzegamy muzykę, gdy ją
tworzymy. Próbujemy zabrać słuchacza na wyprawę,
chcemy aby został wciągnięty w klimat
albumu. Potężne w brzmieniu, epickie i bombastyczne
kawałki znajdują się obok tych intymnych,
takich jak "Deliverance". Dynamika jest
czymś o czym nigdy nie zapominamy, a na nowej
płycie jest jej chyba więcej niż wcześniej.
Tytuł odnosi się do Inkwizycji. Czasy się
zmieniły, cywilizacje rozwinęły, ale nadal borykamy
się uprzedzeniami, nietolerancją i nienawiścią,
której doświadcza mnóstwo ludzi.
Tak to wygląda od setek lat i będzie wyglądać
przez kolejne setki. Wizja wszystkich żyjących
razem, w harmonii jest pięknym snem, ale ludzie
są źli, egoistyczni i zapatrzeni w siebie.
Obawiam się więc, że nie ma dla nas żadnej nadziei.
Obecnie ma miejsce rewolucja społeczna w
Foto: Marieke Verschuren
USA, która zaczęła się od protestów czarnej
ludności wobec przemocy, której doświadczają
ze strony władz. Przez pokolenia byli szykanowani.
Zachowując odpowiednie różnice, to
trochę jak w opowieściach o prześladowanych
czarownicach w kawałku "The Hammer Of
The Witches".
Może nie do końca rozumiem porównanie, ale
widzę ogrom niesprawiedliwości w naszym świecie.
Ludzie, którzy nie posiadają niczego oraz
gnojeni i prześladowani, zawsze będą patrzeć na
tych, którzy mają lepiej i próbować coś im odebrać.
Tak po prostu jest.
W jednym z utworów na płycie zaśpiewał
Johan Langquist z Candlemass. Inspiracje
obu zespołów sięgają tych samych źródeł. Jak
ci się z nim pracowało?
Wychowywaliśmy się w tym samym sąsiedztwie.
Razem z Johanem i jego bratem graliśmy
Obecny rok musiał zreflektować plany nas
wszystkich. Jak sobie radzisz z tym, że w tym
roku raczej nie będziecie koncertować?
Wszystkie koncerty jakie mieliśmy zaklepane
zostały przełożone na kolejny rok. W tym już
nic się nie będzie działo, przynajmniej jeśli mówimy
o wstępowaniu na żywo. Musimy po prostu
czekać i obserwować rozwój wydarzeń. Na
jesień zagramy koncert w internecie, który będziemy
transmitować na cały świat.
Jak bardzo zmienił się Sztokholm od czasu,
gdy zaczynaliście tę zabawę? Uważasz, że to
miasto nadal potrafi inspirować jak kiedyś?
Sam nie wiem. Mnóstwo świeżych i wschodzących
wtedy zespołów dziś jest już utytułowanych.
Mogę powiedzieć, że obecnie istnieje tu
całe mnóstwo młodych kapel, ale czy będą w
stanie wywrzeć na ludziach taki wpływ, jak miało
to miejsce pod koniec lat osiemdziesiątych?
Nie jestem w stanie tego ocenić. Jest tu wielu
doskonałych muzyków, ale to samo można powiedzieć
o Gothenburgu, Umea i innych miastach,
mających swoją historię. Każde z nich obfitowało
w grupy, które odcisnęły swoje piętno
na całej scenie.
Kończąc zapytam znowu o Black Sabbath.
Ozzy, Dio czy Tony Martin?
W zależności od mojego aktualnego nastroju, to
drapieżny wyścig pomiędzy Dio i Martinem.
Ozzy był w Black Sabbath od początku, ale
prawdę mówiąc, wolę jego solowy materiał niż
to, co z nimi robił.
Igor Waniurski
SORCERER 41
Od filmu do metalu
Lord Vigo rozwijają się z każdą kolejną płytą, proponując coraz ciekawszy
heavy metal w tradycyjnej, ale bardzo nieszablonowej odsłonie. Na najnowszym
albumie "Danse De Noir" przedstawili historię powiązaną z filmem "Łowca
androidów" Ridleya Scotta, ale dziejącą się rok później, opatrując go świetną
warstwą instrumentalną, czerpiącą nie tylko z nurtu New Wave Of British Heavy
Metal.
HMP: Kiedy zaczynaliście grać pewnie nie
przypuszczaliście, że wszystko potoczy się tak
szybko i osiagnięcie takie efekty, wydając niewiele
ponad cztery lata aż trzy, w dodatku
udane i świetnie przyjęte, albumy?
Vinz Clortho: Cóż, kiedy zaczynaliśmy byłem
dość sfrustrowany moją muzyczną sytuacją i pytałem
samego siebie, dlaczego nie gram w zespole,
który odzwierciedlałby moje osobiste gusta
muzyczne. Zadzwoniłem więc do Tony'ego i
Volguusa i natychmiast zaczęliśmy pisać muzykę.
Wszystko działo się bardzo szybko i kilka
tygodni później mieliśmy kawałki na nasze pierwsze
wspólne demo. Zdecydowaliśmy się je wydać
wraz z teledyskiem do utworu "Vigo Von
Homburg Deutschendorf". Od tamtego momentu
ewoluowało to bardzo szybko i teraz, z nowym
albumem, nasza praca zyskała jeszcze więcej
uwagi. Nie wiem czy to bardzo szybko, w porównaniu
do innych zespołów, nazwałbym to
raczej ciężką pracą. I może również odrobiną
szczęścia. (śmiech)
Można więc powiedzieć, że Lord Vigo von
Homburg Deutschendorf przyniósł wam
szczęście, ale bez ciężkiej pracy nic by z tego
nie było, bo sami najlepiej wiecie ile wysiłku
włożyliście w ten zespół i jego kolejne wydawnictwa?
To codzienna praca, nie od 9:00 do 17:00, ale
niemal cały wolny czas poświęcamy Lord Vigo.
Wymaga to sporo pracy, by skończyć nagranie
takie jak "Danse De Noir" ze wszystkimi szczegółami
w brzmieniu i koncepcie, ale nie czuję,
żeby była to praca. Wkładamy w to tyle wysiłku,
ile potrzeba, ale bez żadnych kompromisów.
Teraz pracujemy nad naszymi występami, a w
przyszłym tygodniu zaczniemy pisać nowe kawałki,
bo w naszą kolejną płytę włożymy tyle
samo wysiłku, co w poprzednie. "Danse De
Noir" będzie tu naszym punktem odniesienia i
postaramy się podnosić poprzeczkę z każdym
nowym albumem.
Macie jednak ten komfort, że dzięki zespołowi
możecie oderwać się od szarej codzienności,
spełniać się artystycznie, dzięki czemu nie
grzęźniecie w rutynie i schemacie dom-rodzina-praca?
Tak, to ogromna część komfortowego samopoczucia
i odzyskiwania energii, którą traci się
podczas normalnej pracy. Za każdym razem
czuję się trochę, jakby były święta, zakładając
słuchawki i pracując kreatywnie. Zdecydowanie
to źródło energii!
"Danse De Noir" to kolejny album koncepcyjny
w waszym dorobku i zarazem kolejny dowód
na to, że muzyczny świat Lord Vigo ciągle
splata się z tym filmowym: począwszy od
nazwy, wasze pseudonimy, przez płytę "Six
Must Die", opartą w warstwie tekstowej na
słynnym filmie "Mgła" ("The Fog") Johna Carpentera,
aż do najnowszej opowieści, inspirowanej
chyba futurystycznym światem Blade
Runnera z filmu "Łowca androidów" Ridleya
Scotta?
Tak, historia ma miejsce rok po oryginalnym
filmie "Blade Runner", więc w świecie Blade
Runnera jest rok 2020. To praktycznie fanfiction,
nasza wersja wydarzeń, które odbyły się
po roku 2019. Właściwie to opowieść o pewnej
osobie, Nihlai, konfrontującą wspomnienia i
obrazy, które nie należą do niej. Więc pytanie
brzmi, skąd ma te wspomnienia i czy Nihlai jest
człowiekiem, czy replikantem. Większość kompozycje
na albumie bazuje na tych wspomnieniach,
ostatni kawałek jest o ostatnich chwilach
Roy Batty: czas odejść…
Klasyczne klimaty noir są więc wam bliskie, a
do tego, jak widać, niezwykle inspirujące?
Tak, wszyscy lubimy te mroczne filmy, gdzie
przyszłość jest dystopią i wszystko jest nie tak.
Może nie jesteśmy tak daleko od tego scenariusza,
spójrzmy na pandemię, która teraz się dzieje,
a zmiany klimatyczne są dramatycznie zauważalne.
Obecnie nasza przyszłość wydaje się
Foto: Lord Vigo
czarna, kto wie jak będzie w roku 2040? Jestem
ogromnym fanem serialu "Black Mirror", kolejnego
przykładu future noir.
Stworzenie takiej zwartej historii to większe
wyzwanie niż napisanie 8-10 "zwykłych" tekstów?
Dla mnie łatwiej jest opowiedzieć historię, która
ciągnie się przez cały album, bo czerpię z tego
więcej inspiracji i mogę wyobrazić sobie więcej
detali i rzeczy, które mogę wpasować w teksty.
Pisanie tekstów jest dla mnie największym wyzwaniem,
ponieważ angielski nie jest moim ojczystym
językiem.
Znani w Polsce krytycy, Zygmunt Kałużyński
i Tomasz Raczek, podkreślali przed laty, że
aby cieszyć się pełnią przyjemności podczas
oglądania jakiegoś ambitnego filmu trzeba
mieć nie tylko pewną erudycję filmowa, ale też
ogólnokulturalną. Myślisz, że z muzyką jest
podobnie? Podpity kolo pod sceną, wykrzykujący
"napierdalać!" będzie w stanie docenić w
pełni wielowymiarowość "Danse De Noir"?
Jest sporo prawdy w tej tezie. Nasz album jest
przeznaczony do słuchania z pełną uwagą, są w
nim różne detale, które można docenić tylko,
gdy ma się jakąś muzyczną wiedzę, co nie znaczy,
że musisz być muzykiem. Mamy wyjątkowe
podejście do naszych albumów i naszych
utworów, jesteśmy po prostu inni. Nie wiem,
czy jesteśmy bardziej wyszukani, przynajmniej
my tak uważamy. (śmiech)
Muzycznie też mieliście spore pole do popisu -
nikt już raczej nie powie o was, że jesteście
zespołem doometalowym jakich wiele, bo czerpiecie
też choćby z nurtu NWOBHM, są tu
też trzy instrumentalne interludia, co jest w
przypadku Lord Vigo nowością?
Zawsze myślimy nieszablonowo; naszym celem
jest, by nie robić tego, co tysiące zespołów zrobiło
przed nami. Chcemy zawrzeć w naszych
utworach jak najwięcej, ile tylko się da. Od new
wave do NWOBHM. Osobiście, uważam że tylko,
gdy robisz coś własnego, jesteś w stanie
przetrwać próbę czasu. Dlaczego ktoś miałby
słuchać zespołu, przypominającego dźwiękiem
Judas Priest, jeżeli może posłuchać oryginału?
Natychmiastowy sukces to w żadnym razie nie
jest czynnik, który jest ważny podczas pisania
nowego materiału.
Przez lata byliście kojarzeni jako trio, tylko na
koncertach wspierał was perkusista. Teraz patrzę
na nowe zdjęcia zespołu i widzę podwójnie,
bo jest was sześciu - poszerzyliście skład,
klasyczne trio to już przeszłość?
Cóż, potrzebowaliśmy nowego gitarzysty do
występów live i przy tym albumie, chcieliśmy,
by każdy muzyk, który z nami występuje został
usłyszany na przynajmniej jednej ścieżce z albumu.
Gdy piszemy nowy materiał, wciąż jest to
trio, ale czuję, że zespół ma sześciu członków.
Może zagramy kilka koncertów ze wszystkimi
muzykami.
W większym składzie gra się lepiej, można w
pełni oddać wszystkie niuanse studyjnej produkcji,
ale obecnie nie ma mowy o koncertach.
Nie myśleliście w związku z tą pandemią koronawirusa
o przesunięciu premiery "Danse
De Noir", czy dla niezależnego zespołu jak
Lord Vigo nie ma to aż takiego znaczenia, bo
kto zechce i tak dotrze do tej płyty?
Cóż, data wydania została ustalona w czasie,
kiedy corona była tylko piwem. To z pewnością
bardziej czy mniej gorszy czas na wydanie albumu,
po prostu nie ma występów i nie można
promować płyty live. Pod koniec 2019 roku
taka sytuacja była nie do pomyślenia. Staramy
42 LORD VIGO
się wyciągnąć z tego wszystko, co najlepsze, pracujemy
nad naszym koncertowym show i zaczynamy
pisać materiał na nowy album. To wszystko,
co możemy teraz zrobić.
Poza obowiązkową obecnie wersją cyfrową
fani mają do wyboru aż trzy wersje winylowe,
CD i kasetę - wróciliście więc niejako do czasów
pierwszego demo, które początkowo też
ukazało się na tym nośniku?
Tak. Nie sprzedajemy zbyt dużo kaset, ale myślę,
że po prostu chcemy mieć nasze płyty wydane
jak w latach 80. na CD, kasecie i winylu.
Kaseta jest tańszą wersją, jeżeli chcesz otrzymać
analogowe brzmienie. Każda taśma jest nagrywana
przez nas na magnetofonie, więc to bardziej
osobisty nośnik. I brzmienie jest trochę inne,
bardziej oldschoolowe.
Powrót longplayów i taśm zdaje się was cieszyć
również o tyle, że jesteście wielkimi zwolennikami
dawnego, naturalnego i analogowego
brzmienia, a sound "Danse De Noir" jest
tego kolejnym potwierdzeniem?
Chcieliśmy osiągnąć produkcję, która brzmi jak
z lat 80., ale nie będącą całkowicie retro. Myślę,
że osiągnęliśmy ten cel. Winyl zawsze będzie
nośnikiem premium do wydawania muzyki, ale
całkowicie rozumiem zalety płyty CD czy cyfrowego
pobierania. Kiedy kupujesz nasz materiał
z bandcampu, natychmiast otrzymujesz cyfrowe
pliki. Prawie zawsze słucham naszej muzyki w
formacie cyfrowym, bo w każdym momencie
mam do niej dostęp.
Twoje Atomic Age Studio musiało przez pięć
ostatnich lat przejść jakieś sprzętowe zmiany,
a może to kwestia coraz większych umiejętności
muzyczno-realizatorskich członków zespołu?
Wciąż zmieniam sprzęt w poszukiwaniu brzmienia,
jakie chcę osiągnąć. Na tym albumie
użyliśmy Kemper Amp dla gitary, Geddy Lee
Bass Amp, a perkusja to Tama z odrobiną Concert
i Roto Toms. Używam prostego SM57 do
wokali, więc nie uważam, że mamy specjalny
sprzęt. Wiem więcej na temat tego, jak używać
czegoś, niż na temat tego, czego używam.
Pokusicie się kiedyś o nagranie podstawowych
śladów na tak zwaną setkę, albo produkcję w
pełni analogową, taką jak kiedyś?
Bardzo lubię nagrywać i miksować na nowoczesnym
sprzęcie, ma to tak wiele zalet, których
nie chcę przegapić. Pluginy stają się coraz lepsze,
masz dostęp do wszystkiego, a na analogowy
sprzęt musisz wydać tysiące euro. Nagrywam
jednak perkusję tak, jak za dawnych czasów,
po prostu używam komputera zamiast magnetofonu
szpulowego.
Zmiana wydawcy też jest chyba godna podkreślenia,
bo z greckiej No Remorse Records
przenieślicie się do rodzimej High Roller Records
- wypełniliście warunki kontraktu i uznaliście,
że pora na zmiany, poszukanie czegoś
innego, może nawet lepszego, zważywszy potencjał
i profesjonalizm waszego nowego wydawcy?
Nasza stara wytwórnia chciała wydać nasz nowy
album, tylko jeżeli obcięlibyśmy nasz budżet
o 75%. To nie było dla nas dobrą opcją. Cieszymy
się, że znaleźliśmy nową wytwórnię i kontrakt.
Więc mam nadzieję, że High Roller Records
wyda również nasz kolejny album, ale teraz
mamy kontrakt na jedno wydawnictwo,
"Danse De Noir".
Może więc okazać się, że dzięki temu staniecie
się zespołem bardziej rozpoznawalnym wśród
fanów metalu, ale wciąż niszowym. W obecnych
czasach pojęcie muzycznej kariery wygląda
jednak zupełnie inaczej niż kiedyś - najważniejsze
jest dla was chyba to, że ludzie
Foto: Lord Vigo
wciąż czekają na wasze kolejne płyty, zbierają
one coraz lepsze recenzje, a wy w ciągu pięciu
lat poszliście do przodu pod każdym względem?
Uważam, że zrobiliśmy postęp jako zespół. Może
odnaleźliśmy nasze brzmienie na "Danse De
Noir". Kiedyś wytwórnia dawała zespołowi trzy
lub cztery albumy na znalezienie swojego brzmienia.
Cały czas nie sprzedajemy zbyt wielu
płyt, ale wciąż idziemy do przodu i z naszym
nowym albumem zrobiliśmy ogromny krok w
przód. Mamy po prostu nadzieję, że ludzie i
bookerzy nie zapomną o nas, gdy będzie czas by
powrócić na scenę.
Czyli tak za dwa lata pogawędzimy sobie o
kolejnym albumie Lord Vigo, nie ma innej
opcji?
Nie chcemy się powtarzać, więc myślę że kolejny
nowy album zawsze będzie inny. Chcemy
wciąż robić coś nowego, ale też nadal brzmieć
jak Lord Vigo. Może wydamy go trochę wcześniej,
ale nie wypuścimy niczego, co nie będzie
odpowiadało jakości "Danse De Noir".
Wojciech Chamryk, Kinga Dombek,
Przemysław Doktór
HMP: W ostatnich siedmiu latach bardzo się
uaktywniliście, wydając w tym czasie aż trzy
albumy. Wcześniej Crimson Dawn był dla
was niezobowiązującym projektem, kryjącym
się nieco w cieniu prężnie działającego
Drakkar, aż w końcu przyszedł jego czas?
Dario Beretta: Istnienie Crimson Dawn zaczęło
się od współpracy studyjnej pomiędzy
mną a moim drogim przyjacielem Emanuele
Rastellim, mózgiem włoskiej kapeli metalowej
Crown Of Autumn. Wtedy nie mieliśmy
planów na nic więcej poza nagraniem pojedynczych
utworów. Przygotowaliśmy składające
się z trzech nagrań demo, które zostało
docenione, ale nie przełożyło się to na żadną
poważną ofertę, więc ten projekt został na kilka
lat odłożony na półkę. Emanuele nie był
Bez świadomej woli zmiany
Crimson Dawn powrócili pod koniec marca z trzecim, bardzo udanym
albumem "Inverno" i... cały świat w tak zwanym międzyczasie stanął. W dodatku
większość składu mieszka w Lombardii, regionie Włoch chyba najbardziej dotkniętym
pandemią. Chłopaki nie składają jednak broni, licząc, że już jesienią
będą mogli ruszyć na trasę promującą nowy album.
Podpisanie kontraktu z Punishment 18 Records
było naturalną konsekwencją tego
stanu rzeczy? Cieszy was to chyba nie tylko
z powodu znacznie lepszej promocji i dostępności
drugiego albumu "Chronicles Of An
Undead Hunter", ale też najnowszej płyty
"Inverno", ale też winylowego wznowienia
debiutu "In Strange Aeons..."?
Marco Ruscon: Przez ostatnie kilka lat winyl
powrócił na pierwszy plan na całym świecie,
nie tylko w obrębie metalu. Dario oraz ja zawsze
chcieliśmy móc wydawać naszą muzykę
na winylu i fakt, że Punishment 18 Records
w końcu dało nam taką możliwość, miał
ogromny wpływ na nasz wybór tego wydawnictwa,
na dodatek są oni jeszcze bardzo dobrze
znani na podziemnej scenie.
18 Record ale także na przykład Cruz Del
Sur. Dla nas współpraca z włoskim wydawcą
sprawia, że mamy trochę łatwiej, przynajmniej
jeśli chodzi o kontakty osobiste, twarzą w
twarz (przynajmniej kiedy restrykcje zostaną
odwołane, to będziemy się spotykać!) w celu
wymiany materiałów i informacji. To dobre
rozwiązanie, pomimo, że jak wspomniałem
wcześniej przy "Inverno" rozpoczęliśmy
współpracę także z niemiecką firmą.
Też czujecie, że "Inverno", trzeci album w
waszej dyskografii, jest dla was wydawnictwem
przełomowym czy to jakieś wydumane
historie bez większego wpływu na podejście
do komponowania czy nagrywania, bo i tak
dajecie z siebie wszystko?
Dario Beretta: Mogę potwierdzić, że jest to
dla nas przełomowe nagranie z takiego powodu,
iż nigdy wcześniej nie sprzedawaliśmy się
tak dobrze na Bandcampie jak teraz. Oczywiście
nie spodziewamy się oczywiście stać się
wielkim zespołem, ale poprzez ten album
wzmacniamy naszą pozycję na scenie podziemnej
doom metalu, a to sprawia, że jesteśmy
szczęśliwi. Mając to na uwadzę, myślę
również, że nasz poprzedni album "Chronicles
Of An Undead Hunter" pod względem
utworów jest tak samo dobry. Moim odczuciem
zatem jest to, iż prawdziwa różnica tkwi
w produkcji, gdyż jak dotąd jest to nasze najlepiej
wyprodukowane nagranie.
obecnie dostępny, ale dał mi swoje błogosławieństwo
bym szedł dalej z tym projektem,
zacząłem więc werbować muzyków. Dwa lata
później mieliśmy już pełny skład i byliśmy gotowi
grać na poważnie. Od tego czasu wiedzie
się nam całkiem nieźle.
Wydanie debiutanckiego albumu "In Strange
Aeons..." nakładem My Graveyard Production
było chyba tym przełomowym momentem,
bo weszliście wtedy na kolejny poziom,
stając się zespołem z długogrającym materiałem
na koncie?
Marco Ruscon: Biorąc pod uwagę, iż zespół
narodził się jako inicjatywa studyjna, możliwość
przygotowania albumu niedługo po uformowaniu
sześcioosobowego składu zdecydownie
była dla nas źródłem satysfakcji. Przy "In
Strange Aeons..." zaczęliśmy naprawdę tworzyć
nasz własny, osobisty styl.
Foto: Crimson Dawn
Dario Beretta: Musimy także podziękować
niemieckiemu Rafchild Records za współpracę
przy produkcji winylowej wersji "Inverno",
mamy nadzieję iż pozwoli nam ona dotrzeć do
szerszej publiczności.
W latach 80. i 90. włoskie grupy metalowe
szukały raczej wydawców spoza Italii, licząc
pewnie, że dzięki nim odniosą większe sukcesy.
Teraz nie ma to już takiego znaczenia,
bo może tak się stać niezależnie od kraju
pochodzenia zespołu czy jego wydawcy?
Dario Beretta: Porównując z latami 80. i 90.
scena jest dzisiaj zupełnie inna. Największe
wytwórnie w muzyce metalowej wciąż nie są z
Włoch, większość z nich w dzisiejszych czasach
pochodzi z Niemiec, niemniej jednak jest
spora liczba dobrych włoskich firm, które są
bardzo profesjonalne i mają konkretną bazę
fanów. Jedną z nich jest właśnie Punishment
Po zakończeniu promocji poprzedniego wydawnictwa
każdy zespół staje przed trudnym
zadaniem nagrania czegoś lepszego lub
innego - też mieliście taki dylemat, czy wręcz
przeciwnie, zdołaliście w tzw. międzyczasie
przygotować trochę nowych utworów, więc
nie zaczynaliście prac nad trzecią płytą od
niczego?
Marco Ruscon: Na całe szczęście Dario jest
bardzo produktywnym muzykiem… może nawet
za bardzo! Do czasu jak "Chronicles Of
An Undead Hunter" zostało wydane, mieliśmy
już w głowie niemalże cztery zalążkowe
wersje nowych utworów. Jeżeli chodzi o "tworzenie
lepszych utworów" tak w sumie to
nasze brzmienie, sposób w jaki piszemy, a
także układamy kompozycje, naturalnie ewoluowały,
prawie bez świadomości tego z naszej
strony… oznacza to, że za każdym razem
kiedy publiczność słyszy coś nowego w porównaniu
z tym co robiliśmy wcześniej, nie jest to
spowodowane "świadomą wolą zmiany".
Najważniejsze są więc entuzjazm i zapał, bo
bez nich nawet najlepsi muzycy nie zdołają
stworzyć niczego ciekawego, grzęznąc w
schematach i powielając sprawdzone patenty
z wcześniejszych wydawnictw?
Dario Beretta: Taa, nieustannie piszę nową
muzykę. Nic na to nie poradzę! Wszystko
zatem jest bardzo spontaniczne oraz pełne
entuzjazmu, bo to właśnie kocham bardziej
niż wszystko inne - pisanie utworów. Tak, czasem
się zatrzymuję i myślę "Czy jest coś jeszcze,
co chciałbym zrobić i czego nie robiłem
wcześniej? Czy możemy wprowadzić jakiś nowy,
interesujący element?". Więc oczywiście
jest w tym odrobina planowania. Ale głównie
jest to spontaniczna auto-ekspresja.
Marco Ruscon: Jak mówiłem, pisanie utworów
jest dla nas czymś zupełnie naturalnym,
każdy z członków zespołu ma w tym swój
udział. Oczywiście bez entuzjazmu nie da się
stworzyć czegoś, co będzie uważane za dobre i
44
CROMSON DAWN
to tyczy się nie tylko muzyki, ale też ogólnie
życia.
Zaskoczyliście już początkiem nowej płyty,
otwierając ją epickim, rozbudowanym utworem
"The House On The Lake" - nie obawialiście
się, że słuchacze ery streamingu wymiękną
po 3-4 minutach i nie dotrwają do
końca?
Marco Ruscon: W rzeczy samej, chcieliśmy
nawet użyć "House Of The Lake" jako utworu
otwierającego nasze przyszłe koncerty! Szczerze,
nie piszemy utworów w celu, aby podobały
się większości publiczności, chcemy po
prostu tworzyć muzykę, która w naszej opinii
jest dobra. Jeśli podczas pisania utworu uświadamiamy
sobie, że kawałek jest w stanie wyrazić
swój cały potencjał w ciągu przynajmniej 9
- 10 minut, nie jest to dla nas żaden problem
aby stworzyć takie "zestawienie".
Sporą ciekawostką jest też utwór tytułowy,
bo po po raz pierwszy zdecydowaliście się
nagrać coś w całości w ojczystym języku - to
ukłon w stronę waszych włoskich fanów,
również tych starszych, z racji gościnnego
udziału poprzedniego wokalisty Emanuele
Rastelli, wspierającego was zresztą nie po
raz pierwszy?
Marco Ruscon: Decyzja aby napisać utwór w
całości po włosku pojawiła się pod wpływem
docenienia przez zagranicznych fanów włoskiej
części utworu "The Skeleton Key", pochodzącego
z "Chronicles Of An Undead Hunter".
Całkiem sporo fanów niepochodzących z
Włoch powiedziało nam jak bardzo uwielbiają
brzmienie włoskiego języka, i to sprawiło, iż
pomyśleliśmy, że przy następnym albumie
można by zrobić utwór całkowicie w naszym
ojczystym języku. Tak też się stało.
Dario Beretta: Taa, pewni fani z innych krajów
bardzo aktywnie pytali nas o zrobienie
kilku utworów tylko w języku włoskim, fascynował
ich ten pomysł. Dla mnie było to
wyzwanie, bo angielski jest znacznie łatwiejszy
w kontekście metalowych kompozycji. Ale
koniec w końcu, jestem bardzo szczęśliwy z
tego jak wyszło "Inverno".
Włoski język jest bardzo dźwięczny i śpiewny;
słyszałem nawet, że dzięki temu łatwiej
jest go opanować, niż na przykład niemiecki,
bo jest bardzo przyjemny. A jak pracuje
się nad włoskim tekstem, w dodatku do
metalowego utworu? Były jakieś trudności,
czy przeciwnie, poszło jak z płatka i może
kiedyś ponownie pokusicie się jeszcze o coś
takiego?
Marco Ruscon: Po pierwsze musimy obalić
mit, że język włoski jest łatwy do nauczenia.
Pomimo tego, że włoska gramatyka nie jest
tak trudna, jest to język, w którym występuje
przerażająca ilość słów... na przykład słowo
"dom" może zostac wyrażone na dwadzieścia
różnych sposobów, w zależności od rodzaju i
kontekstu. Mając to na uwadze, jest to oczywiście
bardzo muzykalny język... dziwnym
jest to, że dla mnie i Dario często łatwiej jest
pisać utwory po angielsku niż po włosku, w
związku z pewną "uniwersalnością" angielskich
słów, która pozwala na łatwiejsze tworzenie
rymów. Wciąż nie wiemy czy na następnym
albumie będzie kolejny utwór po włosku...
zobaczymy!
Dario Beretta: Jak już mówiłem wcześniej
jest to trudniejsze pisać po włosku w kontekście
metalowych utworów. Ale ludziom podoba
się "Inverno", więc pewnie postaramy się
stworzyć w przyszłości więcej utworów po
włosku. Ale wydamy je tylko wtedy, kiedy
będziemy mieli pewność, że są w stu procentach
świetne. Nie chcemy robić następnych
tak po prostu, bo jest taka potrzeba.
Foto: Crimson Dawn
Foto: Crimson Dawn
Nagrywając debiutancki album stworzyliście
dość długi materiał, więc przy okazji jego
winylowej edycji dwa utwory musiały odpaść.
Pracując nad "Inverno" od razu założyliście,
że ten album musi mieć winylową formę,
to znaczy czas jego trwania musi być dopasowany
do dwóch stron czarnego krążka?
Marco Ruscon: Tak. Czasem największym
problemem wersji winylowej jest to, że nie
możemy zawrzeć na niej tyle utworów co na
CD, chyba, że chce się wydać podwójny LP,
ale tutaj pojawia się problem kosztów. Dla
winylowej wersji "In Strange Aeons..." nasz
keybordzista Lele musiał nawet skomponować
nowe, krótsze intro! Nie mieliśmy tego
problemu przy "Chronicles" i "Inverno", bo
jak się domyślasz tworzyliśmy je mając na myśli
od samego początku wydanie ich również
na winylu.
Takie krótsze, zwarte płyty studyjne są chyba
znacznie ciekawsze dla słuchacza, a i na
was wymuszają niejako większą dyscyplinę
pracy, by wypowiedzieć się w pełni w mniejszej
ilości utworów?
Dario Beretta: Wydaje mi się, iż nagranie
trwające 45 minut jest prawie zawsze lepsze.
Przy mniejszej ilości utworów, nie trzeba dorzucać
żadnych wypełniaczy, jest tylko materiał,
w który naprawdę wierzysz! Nawet jeśli
czasem jest trudno podjąć decyzję co wyciąć,
jeśli zdarzy się, że masz więcej materiału. Nie
wydaje mi się aby była jakaś dodatkowa presja
- tak w zasadzie porównując do lat 90., i ery
CD oraz 65-minutowych albumów, czuję iż
stworzenie 45 minut materiału jest mniej stresujące.
Można też naprawdę skupić się bardziej
na mniejszej ilości utworów.
Gdybyśmy rozmawiali jeszcze jakieś dwatrzy
miesiące temu, to ten wywiad wyglądałby
zupełnie inaczej. Koronawirus zatrzymał
cały świat, wiele krajów, w tym waszą
ojczyznę, bardzo dotknął. Świat kultury i
sztuki zamarł, przeniósł się do sieci, ale to
nie to samo, bo nie ma mowy o koncertach,
promowaniu "Inverno" live?
Dario Beretta: Zdecydowanie to nie to samo.
Musieliśmy odwołać imprezę z okazji wydania
"Inverno", a także kilka innych naszych koncertów,
i kto wie kiedy będziemy mogli znowu
grać na żywo. A bardzo cenimy występy na
żywo, mamy bardzo teatralne podejście do
CRIMSON DAWN 45
Foto: Crimson Dawn
strojów oraz rekwizytów, ponieważ grając live
chcemy stworzyć pewną atmosferę. Bycie pozbawionym
tego jest bardzo przygnębiające. A
fakt, że ten album gra się tak dobrze na żywo,
tylko dosypuje soli do rany.
W świetle obecnej sytuacji we Włoszech,
szczególnie w Lombardii, myślicie w w ogóle
o tym co będzie z płytą, etc., czy wszystko
zeszło na dalszy plan, przy tej ilości śmiertelnych
ofiar i grozie sytuacji?
Dario Beretta: Dla nas to jeszcze większy
problem, gdyż podczas gdy trzech z nas mieszka
w Lombardii, reszta jest w innych regionach
kraju, więc będziemy musieli poczekać
jeszcze dłużej, zanim będziemy w stanie się
zebrać, nawet na zwykłą próbę. Więc szczerze,
są to trudne czasy. Ale w tym wszystkim
nie przestałem myśleć o muzyce. Wciąż piszę
i pracuję. Dla mnie to jedyny sposób aby nie
zwariować, naprawdę.
Wygląda jednak na to, że wszystko zaczyna
się normalizować, ofiar śmiertelnych jest
coraz mniej, może więc w miarę szybko, tak
do końca roku, uda się tę pandemię opanować?
Dario Beretta: Możemy mieć tylko nadzieję.
Dziś był pierwszy dzień bez żadnych ofiar
śmiertelnych w Lombardii. Mamy nadzieję, że
sytuacja będzie się porawiać coraz bardziej.
Do końca roku wciąż pozostało sześć miesięcy,
więc może być tak, że do tego czasu wszystko
wróci do normy - jesli norma może być
osiągnięta po tak długiej podróży w głąb ciemności.
Zobaczymy.
Marco Ruscon: Rzeczywiście, nawet w samych
Włoszech sytuacja poprawia się z dnia
na dzień. Jeśli ludzie dalej będą zachowywać
się odpowiedzialnie i zachowywać środki
ostrożności, wierzę, że sytacja może wrócić do
normy przed końcem tego roku, a może nawet
wcześniej; czas pokaże.
Dżuma, ospa, nawet hiszpanka po I wojnie
światowej - wydawałoby się, że w XXI wieku
już czegoś takiego nie doświadczymy. A
tu proszę, multum ofiar, bezradość służb
medycznych - pewne rzeczy musimy sobie
znowu przewartościować, wyciągnąć wnioski?
Dario Beretta: Kiedy to wszystko się zaczęło,
miałem trochę nadzieję, iż będzie to wystarczająco
duży szok kulturalny aby zmienił nasze
postępowanie, zbliżył nas do siebie... uczynił
nas trochę lepszymi. Dziś nie jestem taki
pewien. Widzę tylko ciągłe kłótnie i wydaje
mi się, że ta pandemia tylko zaostrzyła różnice,
gdy miałem nadzieję, że pozwoli je ona
załagodzić. Chyba konflikty leżą w ludzkiej
naturze. Jedyne co możemy zrobić to spróbować
być dla ludzi wokół nas. Naszych przyjaciół,
kolegów i bliskich. Wciąż mam nadzieję,
iż jeden gest wobec drugiej osoby może
mieć koniec w końcu większe znaczenie niż
cała nienawiść siana codziennie w sieci.
Nagrywanie płyt potrafi dostarczyć sporo
satysfakcji, ale jednak nic nie może równać
się z tą energią przepływającą pomiędzy
wami a fanami, to coś wręcz jak katharsis,
dlatego pewnie po powrocie do normalności
jak najszybciej będziecie chcieli wrócić do
koncertowania, pokazać, że się nie daliście?
Marco Ruscon: Nie możemy się doczekać
aby wrócić na scenę. Planowaliśmy imprezę
oraz koncert z okazji wydania "Inverno" jak
już wspominał Dario, ale musieliśmy ją odwołać...
niestety występy na żywo najprawdopodobniej
będą odwołane jeszcze przez długi
czas... w międzyczasie wciąż rozważamy możliwość
następnej mini trasy po Europie w
przyszłym roku. Jest pewne zainteresowanie,
pracujemy nad jego podsycaniem, i miejmy
nadzieję, że nadrobimy to, co straciliśmy w
tym roku!
Wojciech Chamryk & Przemysław Doktór
Szósty bieg bez słodkiej posypki
Divine Weep zaskoczyli nowym albumem
"The Omega Man", urozmaicając tradycyjny
power/heavy metal ekstremalnymi
akcentami. Dodało to muzyce białostoczan
surowości i mocy, ale nie
przypuszczam by zwolennicy "Tears Of The
Ages" byli nowym materiałem Divine Weep
rozczarowani, bo to kolejny krok w rozwoju
tej grupy. Opowiadają o nim basista Janusz
Grabowski i wokalista Mateusz Drzewicz.
HMP: Nowy skład zespołu okrzepł na tyle,
że sfinalizowaliście nowy materiał długogrający,
następcę świetnie przyjętego debiutu
"Tears Of The Ages"? Po odejściu Igora mieliście
spore problemy, bo nie mieliście szczęścia
do jego następców, aż do momentu pojawienia
się Mateusza - to był ten przysłowiowy
strzał w dziesiątkę?
Janusz Grabowski: Cześć. Cieszę się, że możemy
kolejny raz spotkać się na łamach waszego
czasopisma i porozmawiać, tym razem o
nowym albumie. Jeśli chodzi o Mateusza to
na tę chwilę nie mam najmniejszych wątpliwości,
że był to doskonały wybór.
Nad nowym materiałem zaczęliście pracować
już w 2015 roku, ale zważywszy na zmianę
za mikrofonem pewnie te nowe utwory ewoluowały,
nabierały innych kształtów, pojawiły
się nowe pomysły i teksty?
Janusz Grabowski: Zmienił się przede wszystkim
autor tekstów, tytułów, całej otoczki lirycznej.
W mojej ocenie poszło to zgodnie z
oczekiwaniami zespołu i liryka, którą zaproponował
Matt, wszystkim odpowiada.
Mateusz Drzewicz: Z tego co się orientuję, w
momencie mojego przyjścia do zespołu (czyli
początek 2017r.) w powijakach był tylko jeden
nowy numer, który finalnie przerodził się
w wydanego singla "Austere Obscurity". Utwory
na "The Omega Man" napisaliśmy na przełomie
dwóch lat (2017-2019), za wyjątkiem
"Riders Of Navia", który pojawił się na EP-ce
"Age Of The Immortal" już w 2013 roku.
Na pewno miało to wpływ na urozmaicenie
warstwy wokalnej "The Omega Man", ale
może też budzić obawy co do przyjęcia tych
rozwiązań przez fanów tradycjonalistów,
zwolenników "czystego" power/heavy metalu?
Janusz Grabowski: Nie sądzę aby te elementy
ujęte w takiej formie oraz w takiej ilości
mogły kogokolwiek zniesmaczyć. Muzyka
oraz linie wokalne są raczej uniwersalne dla
wielu gatunków metalu. Pojawiają się i fragmenty
balladowe nazywane przez nas "pościelówami",
a są też mocne growle i blasty. Jeśli
jednak faktycznie pojawiłby się słuchacz o
guście muzycznym ukierunkowanym wyłącznie
na power metal, to owszem - może zabraknąć
mu tym razem lukru i słodkiej posypki.
Czyli tworzycie i gracie przede wszystkim
dla siebie, szukacie czegoś nowego w obrębie
wybranej stylistyki, a przyjęcie waszej
muzyki przez słuchaczy jest już zupełnie inną
kwestią - pozytywne reakcje cieszą, ale i
tak wiadomo, że wszystkich nie usatysfakcjonujcie,
bo co człowiek to inny gust czy
odmienne podejście?
Janusz Grabowski: Divine Weep jest w tej
chwili w mojej ocenie zespołem dojrzalszym.
Mamy w składzie osoby, które zwracają uwagę
na wiele aspektów produkcji i promocji. Nigdy
nie robimy niczego na siłę, nie siadamy i nie
Dostrzegam na wielu płytach zespołów z
Zachodu dwa trendy: część, szczególnie tych
cukierkowo powermetalowych, dopełnia swe
utwory odniesieniami do popu czy nowoczesną
elektroniką, ale te grające mocniej sięgają
właśnie po elementy charakterystyczne
dla brutalnych odmian metalu, tak jak właśnie
wy - chodzi o to, żeby poszczególne utwory
zyskały na mocy, zabrzmiały surowiej?
Janusz Grabowski: Generalnie o to właśnie w
tym chodzi. Metal w Europie Wschodniej to
nie rurki z kremem. Tutaj trzeba zapierdalać.
Mateusz Drzewicz: Chodzi o to, żeby utwory
brzmiały dobrze, zgodnie z koncepcją muzyków.
Jak ktoś chce łączyć metal z disco - to
powodzenia, jeśli ma taką koncepcję. Jednak
w Divine Weep my wszyscy wyrośliśmy na
gruncie ekstremalnego grania, więc w naturalny
sposób chcemy dodawać różnych cięższych
"smaczków" do naszego okrzepniętego, heavymetalowego
stylu. Raczej nie oglądamy się w
tym przypadku na trendy - w przeciwnym razie
musielibyśmy zostać grupa rekonstrukcyjną
US powerowych lub angielskich kataniarskich
zespołów z lat 80-tych!
Pierwszym efektem pracy nowego składu był
singel "Austere Obscurity" z wiosny 2017
roku, ale zabrakło go na "The Omega Man" -
planujecie też wersję winylową tego albumu
i chcieliście się zmieścić w trzech kwadransach,
czy uznaliście, że z jakichś względów
Najbardziej zauważalna zmiana to wpływy
black czy death metalu słyszalne w niektórych
utworach: blasty, skrzek, growling. To
chyba nie tylko echa tego co graliście przed
laty, ale też skutek akcesu Mateusza, wokalisty
wszechstronnego, który zarówno w
Hellhaim, jak i w Subterfuge nie ogranicza
się co do doboru środków?
Janusz Grabowski: Cóż... Jeśli w skrzyni biegów
masz szósty bieg, logiczne wydaje się użycie
go na trasie.
Foto: Marcin Grygoruk
myślimy "a co się teraz sprzedaje?". Nie ukrywam
jednak, że to co robimy ma konkretny
zamysł i plan, zarówno od strony kompozycyjnej,
jak i wydania czy promocji.
Mateusz Drzewicz: Od zawsze przyświecała
mi idea, żeby grać dokładnie to co się chce,
polegając na swoim guście i intuicji. W kwestii
"sprzedaży" muzyki nigdy nie wiadomo co zaskoczy,
a co nie, a w ten sposób przynajmniej
zespół ma szansę nagrać muzykę w którą wierzy
i którą będzie w stanie obronić, choćby
miało słuchać tego pięć osób na krzyż. Zresztą
w moim mniemaniu 100% muzyczna szczerość
ma zdecydowanie więcej plusów, niż minusów
- nawet biorąc pod uwagę garstkę niezadowolonych
fanów - ale to już temat na inną
rozmowę…
nie pasuje do tego materiału?
Janusz Grabowski: Planujemy wersję winylową
albumu. Ale na pewno będzie ona odłożona
w czasie. "Austere Obscurity" nie bardzo
nam pasował brzmieniowo do tego albumu,
ale nie odsuwamy go w kąt. Jest na niego konkretny
plan.
Zarejestrowaliście jednak ponownie balladę
sprzed lat "Riders of Navia". Kontynuujecie
tym samym nagrywanie na płyty starszych
utworów z "Age Of The Immortal", chcąc
dać im drugie życie?
Janusz Grabowski: Tak. Wszystkie pozostałe
utwory z "Age Of The Immortal" doczekały
się lepszej jakości zarówno produkcyjnej,
jak i muzycznej na "Tears...". "Riders Of
Navia" to kawałek piękny, jednak odłożony
przez nas na inny czas. Widocznie ten czas
właśnie teraz nadszedł i "Riders Of Navia"
stał się pięknym uzupełnieniem i przełamaniem
mocnego albumu.
DIVINE WEEP 47
Foto: Marcin Grygoruk
Niektóre utwory są ze sobą powiązane tekstowo,
również tytuł płyty zaczerpnęliście z
książki Richarda Mathesona "Jestem legendą".
Wspominacie też o innych literackich
inspiracjach, nawiązaniach do twórczości
Roberta E. Howarda, które jakoś nie dziwią
oraz Erskine Caldwella, co może już zaskakiwać?
Mateusz Drzewicz: Cóż, jako tekściarz zawsze
poszukuję inspiracji z różnych źródeł -
książki, filmy, legendy, wydarzenia historyczne,
życie codzienne… Wszystko jest kwestią
tego, jakie emocje i obrazy nachodzą mnie
podczas pisania muzyki do danego numeru.
W przypadku obu kawałków bazowanych na
książce Mathesona ("Walking…" oraz "The
Omega Man") koncept wziął się od słów refrenów,
które wymyśliłem na poczekaniu, śpiewając
je na pierwszych próbach. Oba traktowały
o samotnym człowieku, w pierwszym
przypadku kroczącym po zgliszczach cywilizacji,
w drugim - zabarykadowanym w kryjówce,
słyszącym potworne nawoływania z nowego
świata, którego okazuje się być ostatnim dawnym
obywatelem. "The Screaming Skull Of
Silence" bazowałem na opowiadaniu o Kullu,
ostatnim Atlantydzie (z którego sylwetką jestem
paradoksalnie lepiej zaznajomiony, niż z
przygodami drugiego herosa Howarda - Conana),
tu ewidentnie muzyka wymagała tekstu o
Foto: Marcin Grygoruk
podobnej tematyce i dynamice. A co do Caldwella
- opowieść o wędrownym "świeckim"
kaznodziei, który wędruje od miasta do miasta
zmieniając życie ludzi w piekło, wycierając
sobie twarz religijnymi frazesami poruszyła
mną na tyle, że postanowiłem unieśmiertelnić
ją w piosence - umówmy się, że pomimo
wieku książki (60 lat) temat ten nie zestarzał
się nic, a nic.
Z Piotrem Polakiem pracujecie od czasu debiutanckiego
albumu i z tego co słyszę ta
współpraca wam służy, bo w jego studio
powstała właściwie całość "The Omega
Man", nie licząc partii nagranych w należącym
do Janusza HiGain Studio?
Janusz Grabowski: Piotrek był obecny na
praktycznie każdej naszej produkcji, więc ta
współpraca jest już ułożona. To w zasadzie jedyny
producent, którego braliśmy pod uwagę
na tej płycie. U mnie zarejestrowaliśmy solówki
i dogrywki klawiszy, z kilku powodów. Głównym
z nich był czas - można było posiedzieć
i dokładnie przemyśleć i poeksperymentować
z konkretnymi patentami, gdyż tylko te
partie nie były na 100% napisane przed wejściem
do studia.
Mateusz Drzewicz: Nooo, niektóre teksty
powstały w dzień nagrania, więc nie był bym
taki pewien… (śmiech)
"The Omega Man" to pierwsze wydawnictwo
Ossuary Records, firmy założonej przez
Mateusza. Skąd pomysł na taką właśnie
działalność?
Mateusz Drzewicz: Już od dawna nosiłem się
z koncepcją założenia wytwórni - widzę wokół
coraz więcej przypadków, kiedy utalentowane
lokalne kapele albo nie mogą przebić się do
żadnego, choćby średniej wielkości labela zajmującego
się heavy metalem, albo, kiedy im
się to uda, to label ów traktuje ich promocję
po macoszemu, skupiając się na swoich bardziej
intratnych zespołach. Pomysł ten zaczął
przybierać bardziej realną formę, kiedy to ze
swoim macierzystym Hellhaim wydaliśmy
własnym sumptem debiutancki "Slaves Of
Apocalypse" w 2017 roku i mogłem łyknąć
wszystkich blasków i cieni "self-releasingu".
Przestała wam więc odpowiadać forma niezależnego
wydawania płyt bez wsparcia, nawet
własnej, wytwórni, a opcja licencji, bo
przecież debiut wydaliście w Total Metal
Records/Metal Scrap Records oraz Stormspell
Records też nie była zbyt korzystna?
Janusz Grabowski: Oba kontrakty, które
podpisywaliśmy z Divine Weep można uznać
za udane. Z perspektywy czasu widzimy jednak
niedoskonałości i dzięki Ossuary Records
myślę, że je wykluczyliśmy.
To firma dedykowana wyłącznie wydawnictwom
Divine Weep, czy też są plany współpracy
z innymi zespołami/artystami?
Mateusz Drzewicz: Wydanie nowej płyty
Divine Weep można potraktować jako punkt
zapalny decyzji o przeobrażeniu wydania własnym
sumptem w coś nieco bardziej zinstytucjonalizowanego,
jednak jak najbardziej jestem
zainteresowany współpracą z innymi
artystami. W oczywisty sposób na pierwszy
ogień będą szły moje własne muzyczne projekty
(Divine Weep, Hellhaim), ale już jestem
w kontakcie z kilkoma zespołami, które interesuje
wydanie czy choćby dystrybucja ich
muzyki. Label założyłem przyjmując jako
punkt poszukiwań szeroko pojęty "heavy
metal", jednak tak naprawdę jestem zainteresowany
wydaniem każdego gatunku, który w
jakiś sposób "wbija kij w mrowisko" i wyróżnia
się od całej reszty generycznego grania.
Chciałbym, żeby potencjalny słuchacz słysząc,
że wydaję heavy metal spodziewał się
raczej muzyki w stylu nowego Divine Weep,
niż Stratovariusa - podobnie jakbym wydawał
metal progresywny chciałbym żeby był kojarzony
bardziej z Mastodonem, niż Dream
Theater, death metal - bardziej Gojira czy
Blood Incantation niż Cannibal Corpse,
black metal - bardziej Krallice czy Oranssi
Pazuzu, niż Mayhem itd.
Kiedy zagraliście ostatni koncert przed obecnymi
ograniczeniami? Liczycie, że już wkrótce
będziecie mogli promować live "The Omega
Man", czy też trzeba będzie jeszcze na to
poczekać?
Janusz Grabowski: Mogę powiedzieć kiedy
nie zagraliśmy ostatniego koncertu (śmiech).
Ale na niego pojechaliśmy. Mieliśmy zagrać z
Riot City i Traveler na dwóch koncertach
organizowanych przez Helicon. Niestety, tego
samego dnia weszły na granicach obostrzenia,
sytuacja zaczęła robić się nieciekawa. Zespoły
obawiały się hospitalizacji i utknięcia w
Polsce na kilka tygodni, więc podjęły decyzję
o nie ryzykowaniu i nie przekraczaniu granicy
48
DIVINE WEEP
(byli wtedy w Niemczech), a koncerty musiały
zostać odwołane. My zaś po dojechaniu na
miejsce (jednak przejechaliśmy już te 500 km,
kiedy okazało się, że koncerty wezmą w łeb)
spotkaliśmy się na miejscu z garstką fanów,
którzy nierzadko również przyjechali z całej
Polski (a nawet spoza!), spędziliśmy fajnie
czas w dobrym towarzystwie, przespaliśmy się
w hostelu we Wrocławiu i następnego dnia
wróciliśmy do domu.
Nie było w tej sytuacji lepiej przełożyć premierę
płyty, gdzie nawet kolejnych sześć
miesięcy zwłoki nie robiłoby przecież już jakiejś
znaczącej różnicy?
Janusz Grabowski: Jako tako nie promowaliśmy
jeszcze płyty. Tak naprawdę na żywo graliśmy
chyba trzy numery z "Omegi".
Mateusz Drzewicz: Zupełnie nie wiem dlaczego
mielibyśmy przekładać jej premierę.
Kiedy nie ma koncertów, jedyną formą utrzymującą
więź zespołów z fanami jest dawanie
im nowej muzyki - zresztą i tak płyta ukazała
się o dobre kilka(naście?) miesięcy później,
niż powinna. Chcieliśmy, żeby ludzie wreszcie
poznali to, nad czym pracowaliśmy - zespół
był im to winien po prawie pięciu latach ciszy.
Wszystko wskazuje na to, że już niebawem
czeka nas kryzys gospodarczy, który może
dobić środowisko rockowe/metalowe, szczególnie
w naszym kraju, gdzie ludzie już
wcześniej i tak nie byli zbyt chętni na wydawanie
pieniędzy na mniej znane zespoły -
teraz może się to tylko pogłębić i co wtedy?
Spadek, i tak już nie najwyższej, sprzedaży
płyt, jeszcze mniejsza frekwencja na koncertach,
o ile będzie je gdzie grać, bo kluby czy
puby też mają ogromne problemy, więc generalnie
mamy nie za ciekawą sytuację?
Janusz Grabowski: Już wcześniej zdecydowaliśmy,
że chcemy grać mniej imprez, ale lepsze
jakościowo. Nie wierzę, że za kilka miesięcy
koncerty nie wrócą do normy. To po prostu
nierealne. Może świadomość ludzi dotycząca
higieny będzie większa, ale na pewno
nie zrezygnują z tak wspaniałej formy spędzenia
wolnego czasu, jaką są koncerty.
Mateusz Drzewicz: Jestem całkiem optymistycznie
nastawiony do prosperowania przemysłu
muzycznego w najbliższym czasie.
Oczywiście najbardziej po dupie dostały średnie
i duże firmy eventowe, niektóre pozadłużały
się na niewyobrażalną sumę pieniędzy i
jest to nie do przeskoczenia, w branży eventowej
na pewno zajdą potężne zmiany. Sądzę
jednak, że brak koncertów sprawi, że ludzie
swoje pieniądze i tak będą przeznaczać na
wspieranie zespołów czy bliskich im inicjatyw
- powstają już np. pierwsze serie merchowe z
cyklu "Metal w czasach zarazy" od Left
Hand Sounds. Sądzę, że sprzedaż płyt (online,
czy w sklepach muzycznych) może mieć
się obecnie (lub niedługo będzie miała) lepiej,
niż przed epidemią.
Słyszę czasem, że najwierniejsi fani pokonają
każdą przeszkodę, że jest sprzedaż internetowa,
ale nie wydaje się wam to wszystko
czymś o zbyt małym zasięgu, żeby nie tylko
przetrwać, ale też rozwijać się, docierać do
nowych słuchaczy?
Janusz Grabowski: Nie wydaje mi się, aby
dotarcie do słuchaczy w Internecie było trudne.
Wszystko wymaga dobrego materiału,
pomysłu, a także zasobów związanych z promocją.
Specjalnie użyłem słowa zasobów, a
nie środków, bo nie chodzi mi tylko o pieniądze.
Obecnie w zespole mamy ukształtowane
aż trzy pozazespołowe organizacje, które przeplatają
się wzajemnie w tym samym celu - promocji
metalu. Nasz manager, Paweł Atrej
Kowalewski, założył Helicon Metal Promotions,
który nie tylko promuje metal w Internecie,
ale zajmuje się także bookingiem zespołów
i organizacją koncertów. Do stałej załogi
Heliconu należę też ja, Mateusz i Darek
Moroz, więc wszystko w rodzinie. Dwa lata
temu założyłem studio nagraniowe HiGain
Studio, w którym nagrywamy i produkujemy
muzykę głównie rockową i metalową. Mateusz
zaś ostatnio pochwalił się światu Ossuary
Records, czyli nowo utworzonym labelem,
również ukierunkowanym na metal. Kiedy to
wszystko połączysz, zrozumiesz, że każdy z
nas nie tylko gra. My po prostu tym żyjemy.
Nie "z tego", bo wspomnianych środków pieniężnych
zazwyczaj z tego nie ma, tylko
"tym". Jak to kiedyś powiedział Atrej, "Metal
to jest biznes jednostronny do którego się dokłada,
a nie wyjmuje". O ile nie zawsze jest to
prawda (paru dużym graczom się jednak
udaje), to jednak im wcześniej pasjonat zda
sobie sprawę, że wszystko co robi będzie robił
głównie dla idei, tym mniejsze spotka go potem
rozczarowanie. Nie każdy nadaje się do
takiej zabawy, ale my tak - to nasza pasja.
Jesteście więc, mimo wszystko, optymistami,
bo rock czy metal przetrwał już wcześniej
nieliche zawieruchy, więc i teraz jest szansa,
że koronawirus nie zabije go, ale przeciwnie,
wzmocni, jeśli tylko przeczeka się ten nieciekawy
czas?
Janusz Grabowski: W ostatecznym rozrachunku
nie sądzę aby koronowirus miał jakikolwiek
wpływ na metal. Może pojawi się kilka
tekstów z nim związanych i to by było na
tyle. Na pewno nie zwiąże on nóg tym, którzy
chcą pójść na koncert, ani nie zatka uszu chcącym
słuchać płyt. To mogą zepsuć jedynie ludzie,
jeśli staną się jeszcze bardziej płytcy i
mniej wrażliwi na sztukę, co - mówiąc szczerze
- nie jest niestety wcale takie nieprawdopodobne.
Wojciech Chamryk
DIVINE WEEP 49
Wartość serca
Znowu mamy okazję gościć na łamach naszego periodyku grupę Poltergeist,
tym razem w osobach basisty Ralfa W. Garcia'e oraz gitarzysty V. O. Pulvera.
Opowiedzieli nam o tym, o czym jest najnowszy album, o jego mitologicznych
oraz historycznych inspiracjach oraz o dalszych planach zespołu. Nie przedłużając
zapraszam do wywiadu.
melodie. Być może tym razem bardziej pokazaliśmy
naszą heavy metalową stronę, jednak
wciąż to brzmi jak Poltergeist.
Nowy album w porównaniu do poprzednich
wydawnictw, brzmi bardziej jak praca zespołu.
Tak jest napisane w notce prasowej dołączonej
do mojej kopii recenzenckiej. Jak to
mamy rozumieć?
Ralf W. Garcia: Jest to krótkie podsumowanie
sposobu, w jakim przebiegała praca nad najnowszym
albumem. Każdy miał w nim wkład na
różnych poziomach. V. O. oraz Chasper napisali
większość utworów. V. O. napisał teksty.
Ja napisałem jeden kawalek i tekst do niego,
oraz do tego wszystkie moje sekcje basowe.
V. O. Pulver: Tak, produkcja nad płytą zaczęła
się od początku roku 2019, być może nawet
pod koniec roku 2018 i trwała do początków
roku 2020. Nie chcieliśmy się z niczym
śpieszyć, a na pracę nad albumem decydowaliśmy
się w chwili, kiedy czuliśmy, że moment
na tę pracę był właściwy dla każdego muzyka
oraz wtedy, kiedy miałem wolny czas w moim
studiu. Tak więc mieliśmy zupełną wolność
nad tą płytą, i pracowaliśmy wtedy, kiedy nam
się podobało! Jesteśmy za starzy by się tym
zbytnio stresować...
Który utwór był najtrudniejszy do nagrania?
V. O. Pulver: Dla mnie jest to prawdopodobnie
"The Attention Trap", ponieważ jest to
kurewsko szybki utwór, zaś główny motyw
prawie powalił moją prawą rękę (śmiech).
Szczerze mówiąc, na koniec wszystkie utwory
wymagały znalezienia odpowiedniego wykonania.
Reto dał mi parę wspaniałych sugestii na
szalone rytmy i uzupełnienia do tego!
Teraz zadam parę pytań na temat egipskiej
mitologii i gnostycznych teorii (na tyle ile
jestem w stanie, bo nie jestem do końca obeznany
w tych zagadnieniach). Czy te tematy
występują najczęściej na najnowszym albumie,
mam rację?
Ralf W. Garcia: Zasadniczo na albumie jest
równie dużo tematów dotyczących naszego
codziennego życia, jak również odnoszących
się do mitologii, czy gnostycznego konceptu.
Odnoszą się do pewnych tekstów, które mają
bezpośrednie połączenie i znaczenie dla środowiska
oraz aktualnych okoliczności na tym
świecie, w którym żyjemy.
V. O. Pulver: W zasadzie tylko utwór tytułowy
tak naprawdę jest o egipskiej mitologii.
Również mamy tutaj "The Godz Of The Seven
Rays" zajmująca się tematami ezoterycznymi i
gnostycznymi i to tyle… reszta jest na temat
różnych motywów takich jak spędzanie dobrze
czasu, uzależnienia od mediów, środowiska,
opowieści historyczne, i tak dalej.
HMP: Cześć! Dawno nie rozmawialiśmy -
ostatni raz mieliśmy okazję w 2017 na łamach
64 numeru Heavy Metal Pages, kiedy rozmawialiśmy
o historii zespołu i albumie z 2016
roku, "Back To The Haunt". Czy moglibyście
powiedzieć co się zmieniło od tamtego czasu?
Ralf W. Garcia: Najbardziej oczywistą zmianą
od tamtego czasu, jest fakt, że Poltergeist
ma nową sekcję rytmiczną w osobie mojej oraz
Reto (perkusja). Zasadniczo, dołączyłem
chwilę przed wydaniem "Back To Haunt",
aczkolwiek obecnie dla mnie zespół jest bardziej
znajomy i naturalny.
V. O. Pulver: Tak, nasz były perkusista Sven
nie miał wystarczającej ilości czasu, by grać w
Poltergeist, przez co musieliśmy znaleźć zastępstwo.
Udało nam się idealnie dopasować z
Reto, który gra razem z Ralfem w szwajcarskim
death metalowym zespole Requiem.
Jeśli musiałbyś porównać "Back To The
Haunt" do "Feather of Truth", co byłoby najbardziej
podobne do siebie na tych albumach?
Ralf W. Garcia: Uważam, że oba albumy zawierają
w sobie utwory, które mają typowe dla
naszego zespołu cechy, jak triole i szesnastki,
szybkie tempa, podwójnie wybrzmiewające gitary,
duża ilość harmonii, melodyczne wokale,
mocne refreny, niesamowite solówki gitarowe i
tego typu rzeczy. Poza tym rozpoznawalny miks
speed/thrashu z wpływami klasycznego
heavy metalu.
V. O. Pulver: Zgadzam się z Ralfem. Myślę że
łatwo zauważyć, że to jest album Poltergeist i
pokazuje on nasze charakterystyczne riffy oraz
Foto: Inga Pulver
Reto zaś zajął się wszystkimi aranżacjami perkusyjnymi,
natomiast André wpadł na te
wszystkie niesamowite harmonie wokalne i
frazy i tak dalej. To co chcę powiedzieć, że na
tym albumie, każdy z nas miał swój osobisty
wkład.
Czy mógłbyś opisać proces produkcji przy
waszym najnowszym albumie?
Ralf W. Garcia: Wszystkie utwory były napisane
w roku 2019. Parę fragmentów jest jednak
starszych. Perkusje zostały nagrane w minionym
roku w studiu V. O., Little Creek.
Chasper i ja swoje motywy gitarowe i basowe
nagraliśmy w domu. Tak więc możesz powiedzieć,
że cały ten proces pisania utworów i nagrywania
zajął nam ponad rok. Całość była nagrywana
krok po krok zamiast wszystkiego za
jednym razem.
Gdzie zdobywaliście wiedzę na temat mitologii
egipskiej?
V. O. Pulver: Książki, internet, dokumenty i
tak dalej. Nie powiem, że jestem specjalistą od
mitologii egipskiej, ale powiedziałbym, że ten
temat fascynował mnie od dziecka. W 2018
roku spełniłem swoje stare marzenie i pojechałem
do Egiptu, by zobaczyć piramidę. To było
coś, co naprawdę mnie oszołomiło i skłoniło
do napisania utworu tytułowego.
Kto jest Twoim ulubionym egipskim bogiem?
Czy to jest Maat wspomniana w tytułowym
"Feather Of Truth"?
V. O. Pulver: Ulubiony bóg? To mnie zagiąłeś,
bo nie wiem… jestem bardzo zafascynowany
tym wszystkim, ale nie sądzę, żebym w
to wierzył… Jednak muszę powiedzieć, że jeśli
byłbym postawiony przed tym wyborem, to
najpewniej byłby to Ozyrys, bóg śmierci i
zmartwychwstania. I tak, Pióro Maat jest piórem
prawdy, używanym w Duat, gdzie serce
zmarłego jest oceniane, czy jest wystarczająco
lekkie, żeby zmarły mógł wejść po śmierci do
życia pozagrobowego, lub zostać pochłoniętym
przez Ammit - Pożeracza Umarłych.
Czy mógłbyś powiedzieć więcej na temat
"The Godz Of The Seven Rays"? Co zainspirowało
was do napisania muzyki na temat
astronomii i ezoteryki? Czy powiedziałbyś
też coś o koncepcie "siedmiu promieni", które
50
POLTERGEIST
wiele kultur inkorporuje do swoich mitologii?
V. O. Pulver: Inspiracją do tego utworu był
dokument, który raz zobaczyłem, był o powtarzającym
się koncepcie "siedmiu promieni"
("siedmiu zasad"). Wszędzie na świecie, w różnych
religiach, również w kręgach ezoterycznych
i gnostycznych, owe "siedem promieni"
są opisywane i czczone inaczej. Poza tym mocno
jest to zakorzenione w folklorze oraz w samej
świętej (szczęśliwej) liczbie "siedem". Nawet
konstelacje na niebie takie jak plejady do
tego nawiązują. Ogólnie w tym utworze raczej
skupiamy się na podróży w celu poznania się,
poszukiwania i oświecenia.
Jak duży wpływ miała astronomia na nowy
album? Myślę, że całkiem spory, chociażby
bazując na wcześniej wspomnianych motywach
w "...Seven Rays" oraz "Thin Blue
Line".
V. O. Pulver: Nie tak wiele, jak na poprzednim
albumie, gdzie były napisane przeze mnie
utwory takie jak "The Pillars of Creation" o formacji
w Mgławicy Orła, gdzie dosłownie rodzą
się gwiazdy. Tak jak powiedziałem, "The Godz
Of The Seven Rays" jest bardziej o autorefleksji.
"Thin Blue Line" jest spojrzeniem z innej
perspektywy na temat naszej atmosfery. Oglądanej
z kosmosu, ta cienka świecąca warstwa
jest wszystkim tym, co nas broni przed śmiertelnymi
promieniami z kosmosu i jego nicością.
Bez tego, nie byłoby żadnego życia na tej
planecie i oczywiście jest to ważne, aby zadbać
o to jeszcze lepiej niż obecnie. Z drugiej strony,
jeśli zdarzyłby się wypadek, pewnie nie
będziemy w stanie nic zrobić. Cała rzecz opiera
się na kruchym balansie...
Termin Abraxas z "Unholy Presence" (utwór
bonusowy), określa w tym utworze czas
przemijający, czy coś innego?
V. O. Pulver: Ten utwór jest akurat pierwszym,
który napisałem z wykorzystaniem
wątków satanistycznych i zła, w stylu Kinga
Diamonda itd. Tytuł mówi wszystko. W
połowie utworu André śpiewa "Satanas Abraxas",
jak coś w stylu wzywania piekielnego boga
zwanego Abraxas. To nie jest poważny utwór,
ja nie wierzę w to, będąc bardziej po ateistycznej,
agnostycznej stronie. Jednak było to zabawne,
pasowało do utworu i było bardzo metalowe
(śmiech).
Czy powiedziałbyś że "The Attention Trap"
jest podobny do "Three Hills" (z "Depression",
wydanego w 1989)?
V. O. Pulver: Nie, czemu? Muzyka w "The
Attention Trap" jest znacznie mniej skomplikowana,
jeśli chodzi o różne tempa i części w
porównaniu do "Three Hills". Jeśli chodzi o
warstwę liryczną, jest również inna… "Three
Hills" był bardziej na temat wewnętrznego
odbicia na psyche. Drogą do radzenia sobie z
depresyjnymi myślami. "The Attention Trap", z
innej strony, jest na temat uzależniającego
wpływu mediów społecznościowych na ludzi.
Myślę, że przerażającym jest fakt, jak pewni
ludzie są uzależnieni od akceptacji pewnych
platform. Ich główną motywacją jest to ile dostaną
komentarzy, kiedy coś napiszą, lub użyją
każdego dowolnego sposobu, by ukazać siebie
jako ładniejszych lub mądrzejszych od każdej
innej osoby… to jest po prostu szalone i mam
nadzieję, że przyszła generacja, nauczy się doceniać
zalety obecnego, realnego życia.
Czy sądzisz, że obecne problemy psychiczne
są traktowane bardziej poważnie niż wcześniej?
Ralf W. Garcia: Myślę, że wiele społeczeństw
w międzyczasie zauważyło, że liczba osób z
chorobami psychicznymi drastycznie się zwiększyła.
Więc jest to temat, który obecnie jest
publicznie dyskutowany, o wiele bardziej, niż
miało to miejsce 30 czy 40 lat temu. Jednak
wciąż dla wielu ludzi jest on stygmą. Szczególnie
w świecie biznesowym. Oczywiście to zależy
od tego w jakim sektorze komercyjnym pracujesz,
jednak wierzę, lub raczej mam nadzieję,
że ludzie staną się bardziej zaznajomieni z problemem,
oraz konsekwencjami, które on niesie.
Czy jest on traktowany poważniej niż w
przeszłości? Tak, ale nie tak jak być powinien,
w porównaniu do tak zwanych problemów
zdrowia fizycznego. Wciąż jest za dużo osób,
które popełniają samobójstwo.
Gdzie znaleźliście informacje na temat
"Phantom Army"? Co was zainspirowało do
napisania tego utworu?
V. O. Pulver: Jest to historyczna opowieść o
tym jak Alianci oszukali Nazistów z gumowymi
czołgami i samolotami, tak zwaną "armią
Foto: Poltergeist
duchów", by zmylić Niemców, w temacie ich
siły oraz planów inwazji.
Co sądzisz o utworach metalowych opowiadających
o Drugiej Wojnie Światowej, jak
np. ten od Nasty Savage "Inferno"?
Ralf W. Garcia: Ogólnie sądzę, że utwory o
wojnie są częścią metalowego krajobrazu. Zespoły
takie jak Bolt Thrower zajmowały się
wyłącznie tematami wojennymi. Jeśli chodzi o
mnie zależy to od celu danej liryki. Jeżeli będzie
to przypomnienie okrucieństwa lub niszczącego
wyniku wojny, z pewnością będzie służyło
jakiemuś celowi. Gdy zostanie przygotowane
jak dokument, to z pewnością będę tym
zainteresowany. Preferuje rzeczy, które mają
znaczenie i pokazują dużą znajomość danego
tematu.
Czy są historie drugo wojenne, które Twoim
zdaniem, nie są za często pokazywane w
zachodniej kulturze? Jeśli chodzi o mnie, to
powiedziałbym, że byłaby to wojna Japońsko
- Chińska. Ty co byś zasugerował?
Ralf W. Garcia: Jest wiele nieopowiedzianych
historii, nieznanych w Europie, jak chociażby
wspomniany przez Ciebie motyw czy też dotyczący
się tego, co działo się w okolicach Azji i
Australii. Jednak nawet w Europie jest wiele
historii o partyzantach, czy wojnach poprzedzających
Drugą Wojnę, jak chociażby hiszpańska
Wojna Domowa, w którą była zamieszana
międzynarodowa brygada i tak dalej.
Jest wiele historii, które zostały zapomniane.
Czy "The Culling" jest również o obecnych
wydarzeniach? Co sądzisz o współczesnej
sytuacji na świecie?
Ralf W. Garcia: "The Culling" jest na temat
nierówności w naszych, tak zwanych, cywilizowanych
społeczeństwach, oraz sam fakt, że
przepaść pomiędzy biednymi i bogatymi się
poszerza w szybkim tempie. To jest coś, co
prawdopodobnie się zdarzyło podczas naszej
całej historii, jednak dzięki naszemu globalnemu,
neoliberalnemu kapitalizmowi, żyjemy w
czymś, co może stać się problemem egzystencjalnym
dla milionów ludzi. Co sądzę o obecnej
sytuacji? To mógłby być temat na cały wieczór.
Jednak powiedziałbym, że ten, kto ma
tylko oczy, już może to zobaczyć. Jest to całkiem
proste. Rozejrzyj się i natychmiast zobaczysz
w jakim stanie jest ten świat.
Czy "Notion" (utwór bonusowy) jest odniesieniem
do nazwy waszego zespołu?
V. O. Pulver: Nie, jest on o nocnych "porwaniach",
straconym czasie, dziwnych znakach
na ciele znalezionych kolejnego dnia, osobliwym
uczuciu tego, co mogło się zdarzyć dnia
wczorajszego… czy to wszystko jest snem?
Czy to są porwania przez obcych? Czy to się
zdarza tylko w Twojej podświadomości? Czujesz,
że jest to coś, czego tak naprawdę nie możesz
zapamiętać.
Powiedziałbym, że "Feather of Truth" jest
podobny do waszego debiutu, "Depression".
Oba mają podobne tematy takie jak astronomia,
Druga Wojna Światowa, problemy psychiczne.
Czy miałeś to podobne uczucie,
kiedy słuchałeś obu tych albumów?
V. O. Pulver: Hmmm... ciężko powiedzieć.
Na pewien sposób masz rację, teksty zajmują
się szeroką gamą zagadnień, jednak powiedziałbym,
że na każdym albumie takowe mieliśmy.
Z perspektywy muzycznej, być może
POLTERGEIST
51
Foto: Poltergeist
jest tutaj połączenie wpływów bardziej bezpośredniego
heavy metalu, które można zauważyć
w wielu utworach, tak samo jak robiliśmy
to na debiucie. Aczkolwiek, ten nowy album
wyszedł 31 lat po "Depression", nagrany przez
inny skład. Powiedziałbym, że ocena tego podobieństwa
pozostaje słuchaczowi. Zaś my w
tym wypadku, jesteśmy bardzo dumni z tego.
Czy mógłbyś opisać proces powstawania
okładki do "Feather of Truth"? Jak przebiegała
współpraca z Roberto Toderico?
Ralf W. Garcia: Znam Roberto od paru lat i
z tego co możesz wiedzieć, stworzył on również
okładkę i wkładkę do "Back to Haunt".
Tak więc wiemy jak on pracuje. Wszystko
przebiegło bardzo sprawnie. On jest prawdziwym
profesjonalistą, świadczącym dobre i
dokładne usługi. V. O. Pulver miał w swojej
głowie surowy pomysł, zaś ja wysłałem mu parę
notatek i sugestii na ten temat. Był zafascynowanym
tym konceptem od samego początku,
szczególnie, że nigdy wcześniej nie pracował
nad niczym w stylu egipskim.
V. O. Pulver: Tak, wspomniałem o pomyśle
nazwania albumu "Feather of Truth" i całą historię
ważenia serca, opisaną w utworze, która
mogła być inspiracją na okładkę. Wtedy Roberto
zaczął czarować i w rezultacie byliśmy
bardzo zadowoleni z rezultatu, który otrzymaliśmy.
Co planujecie robić w latach 2020 - 2021?
Ralf W. Garcia: Ze względu na to co się dzieje
w roku 2020 najpewniej będziemy musieli poczekać
i zobaczyć jak wszystko się ułoży. Na
przykład nie wiemy jeszcze kiedy będziemy w
stanie ponownie zagrać występy. Tak więc,
zobaczymy jak to będzie wyglądało przez resztę
roku. Oczywiście mamy nadzieje by zagrać
wiele festiwali, być może nawet całą trasę
po Europie.
V. O. Pulver: Ze względu na covid-19, musieliśmy
anulować parę koncertów, zaś obecnie
staramy się ponownie zaplanować tyle występów,
na ile jest to możliwe. Ogólnie mamy
nadzieję. że zagramy tyle występów, ile jest
tylko możliwe!
Czy zamierzacie nagrać teledysk do promocji
waszego najnowszego albumu? Czy macie w
planach użycia grafiki komputerowej (np.
scen wyrenderowanych w programie do grafiki
trójwymiarowej)?
Ralf W. Garcia: Były rozmowy na temat teledysku,
ale jeszcze nie zdecydowaliśmy o tym.
Tak więc, przekonamy się. Jednak jeśli byłaby
taka opcja, to aspekty techniczne zostawilibyśmy
osobie, która by podjęła się zadania stworzenia
teledysku. Osobiście chciałbym zobaczyć
bardziej staroszkolny teledysk z udziałem
całego zespołu. Coś jak "War is My Shepherd"
Exodus lub "Critical Mass" Nuclear Assault,
jednak musielibyśmy sprawdzić, czy będziemy
w stanie pokryć koszty tego przedsięwzięcia.
Co możecie powiedzieć o obecnej współpracy
z Massacre Records? Jesteście z niej zadowoleni?
Czy są lepsi niż poprzednicy?
Ralf W. Gracia: Współpraca przebiega bardzo
dobrze. Świetna komunikacja i sposób pracy
ze wszystkimi. Definitywnie jest to obiecująca
sytuacja. Reto (perkusja) oraz ja gramy również
w doświadczonym zespole Requiem, który
wydał dwa albumy za pośrednictwem Massacre
Records, jednak było to 15 lat temu lub
nawet więcej. W każdym razie znaliśmy się
wcześniej, jednak nigdy nie pomyślałem, że
wrócimy do nich z innym zespołem. To w jaki
sposób życie rozwiązuje te problemy jest zabawne.
Mogę szczerze powiedzieć, że jesteśmy
zadowoleni ze współpracy z nimi.
V. O. Pulver: Tak, na obecną chwilę wszystko
przebiega bardzo dobrze, zaś oni wykonują
świetną robotę!
Jeśli powiem Charles Bronson to wy powiecie?
Ralf W. Gracia: "Chato's Land" lub "Death
Wish" na przykład.
V. O. Pulver: "Chato's Land" (śmiech).
Czy moglibyście wymienić parę waszych ulubionych
filmów o duchach?
V. O. Pulver: "Poltergeist"! (Śmiech).
Ralf W. Gracia: "The Ring", "Inni", "Obecność",
"Szósty" zmysł na przykład.
Dziękuje za wywiad. Powodzenia!
Ralf W. Garcia: Dziękujemy bardzo za ten
wywiad Jacek. Pozostańcie w zdrowiu, dbajcie
o siebie. Wszystkiego najlepszego.
V. O. Pulver: Tak, dziękujemy bardzo. Polter
'Til Death!
Jacek Woźniak
HMP: Aż trzy zespoły bardziej lub mniej
folk metalowe: Wy, Elvenking i Skyclad macie
w zwyczaju pracować z grafikiem Duncanem
Storrem. Zamawiając u niego okładki,
chcesz utrzymać artystyczną łączność z prekursorami
folk metalu, czy może raczej Duncan
Storr jest po prostu częścią "folk metalowej
subkultury"?
Christian Horton: Tak, jestem pewien, że zespoły,
którym przyszło pracować z Duncanem,
na początku znały go dzięki Skyclad.
Na pewno tak było w przypadku Elvenking.
U nas to raczej taka mieszanina. Bardzo podobały
mi się jego prace wykonane dla obu kapel,
ale co najważniejsze, jego styl pasował do
naszej muzyki. Praca z nim nie była formą oddawania
hołdu jakiemuś innemu zespołowi,
raczej chęcią współpracy z kimś, kto mógłby
wykonać naprawdę dobrą robotę, wizualnie
reprezentując naszą muzykę. Duncan ma unikatowy
i w okamgnieniu rozpoznawalny styl,
który naturalnie pasuje do folkujących zespołów.
Tak, a jego charakterystyczną cechą są drzewa.
Są też motywem przewodnim Waszej
płyty. Nasuwa mi się pomysł, że może Duncan
Storr był dla Ciebie inspiracją, żeby nadać
płycie taki właśnie tytuł - "Oak, Ash
and Thorn"?
Aż tak to nie, ale nad okładką pracowaliśmy
razem. Na samym początku krążyliśmy wokół
tematu "świętego wzgórza" zaczerpniętego z
kultury ludowej, czegoś w rodzaju kopca lub
kurhanu. Do tego czasu nie zdecydowałem się
na tytuł płyty. Co prawda bawiliśmy się różnymi
tytułami, ale wiadomo było, że dużą rolę
odegra w nich tematyka magii, historii i
przodków, ponieważ napisałem teksty o takiej
tematyce. Po przeczytaniu książki Kiplinga
wybraliśmy tytuł "Oak, Ash & Thorn", wtedy
dopasowaliśmy resztę okładki. Na szczycie
wzgórza Duncan namalował te trzy drzewa
odpowiadające duchom trzech epok, które są
reprezentowane przez postacie poniżej.
Gracie klasyczny heavy metal z folkowymi
melodiami bez użycia takich instrumentów
jak skrzypce czy flet. Jak udaje Wam się
osiągnąć folkowy klimat bez nich?
Naturalnie skłaniamy ku tego rodzaju melodiom,
to po prostu sposób, w jaki piszemy. Nie
coś, czego świadomie chcemy, czy to spróbować
czy to odsunąć od siebie, ale coś, co jest
naszą drugą naturą. Wydaje mi się, że ma to
swoje korzenie w mojej fascynacji folklorem,
historią i legendami. Cała ta symbolika jest
częścią mojego świata.
Pomysł na linie wokalne czy riffy czerpiesz z
muzyki ludowej?
Kilka razy zdarzyło nam się zapożyczyć tradycyjne
czy średniowieczne melodie do linii melodycznych
ale nie za często. W miarę możliwości
wolę być oryginalny.
Często ludowe melodie grane na gitarach
(przez różne zespoły) przywołują riffy grane
przez Rolfa Kasparka w Running Wild. U
niego riffy nawiązują co prawda do tradycyjnych
morskich melodii, jednak wspólne
korzenie "morskich przyśpiewek" i muzyki
folkowej da się słyszeć. Komponując słyszysz,
że czasem wpadacie w taką "runningwildową"
nutę?
Wydaje mi się, że wiem, o czym mowa. Te
"morskie przyśpiewki" są w rzeczywistości ludowymi
utworami, nic dziwnego, że jeśli do-
52
POLTERGEIST
dajemy do nich ciężaru, ludzie słyszą podobieństwo.
Ale tak, warto pamiętać, że obaj
szukając natchnienia, bazujemy na tradycyjnej
muzyce. Nie jest to więc przypadek kopiowania
jakiegoś zespołu, ale dzielenie wspólnych
inspiracji.
Podobnie jak w Running Wild, Wasza płyta
trzyma tempo od początku do końca. Jednocześnie
stylistycznie jest bardzo spójna.
Wiele zespołów w takich sytuacjach wpada
na płycie w pułapkę powtórzeń i "zapychaczy".
Mamy całkiem dobre wyczucie, w którym
miejscu na albumie umieścić kawałek, jaki numer
będzie dobrze grał z następnym, a jaki
nie. Żeby sprawdzić jak album będzie płynął
jako całość, trzeba wziąć pod uwagę tempa,
melodie ale też tematykę tekstów. Na przykład
nie działa, jeśli się upakuje same szybkie
kawałki jeden po drugim, a wszystkie wolne
zgrupuje razem na końcu. Sprowadza się to
nawet do tytułów kawałków i tego, jak one
wyglądają jako track lista. Trzeba wziąć pod
uwagę naprawdę wiele rzeczy. Chodzi głównie
o to, żeby wycofać się i spojrzeć na płytę z boku,
z innej perspektywy.
Duchy dawnej Anglii
Dark Forest łączy klasyczny heavy metal z
folkowymi melodiami. Proszę się nie
rozchodzić, to nie Eluveitie ani Alestorm.
Nie ma tu też ani ludowych instrumentów,
ani taniej jarmarczności.
Teksty i klimat zakorzenione są w mitologii,
legendach i historii dawnej Anglii.
O inspiracjach z głębokiej młodości
opowiadał nam gitarzysta i założyciel
zespołu, Christian Horton.
"Eadric's Return".
Tytuł Waszej płyty nawiązujący do "świętych
drzew" kultury celtyckiej przypomniał
mi książkę Roberta Gravesa "Biała Bogini".
Autor bardzo dokładnie analizuje w niej
przyczyny świętości wielu drzew i krzewów.
Mówiłeś, że inspiracją było dzieło Kiplinga,
ale zastanawiam się, czy książka ta też odegrała
rolę w pisaniu utworów na "Oak, Ash
and Thorn".
Nie bezpośrednio. Nie przeczytałem całości
(doskonale rozumiem, ja też poddałam się w
3/4 - przyp. red.), choć to z pewnością fascynujące
i ważne dzieło. Graves odkrył dawny
system wiedzy, uniwersalny w czasach przedchrześcijańskich,
dotyczący potrójnej bogini
Pozwolę sobie jeszcze pociągnąć temat. Słyszałeś
płytę Atlantean Kodex "White Goddess"
inspirowaną książką Roberta Gravesa?
Tak, oczywiście. To świetna płyta, a z Kodeksami
znamy się od lat. Kilka lat temu zaprosili
nas do zagrania z nimi koncertu na zamku
w Bawarii. Wciąż to wspominamy, to jak dotąd
jeden z najlepszych momentów w naszej
karierze.
Właśnie, widziałam na setlist.fm, że koncertujecie
bardzo rzadko. Co jest tego powodem?
Skład macie kompletny i chyba stabilny.
Nie jesteśmy zespołem jeżdżącym w trasy, ponieważ
wszyscy mamy pracę. Grywamy jednak
pojedyncze koncerty oraz na festiwalach,
jak tylko mamy taką szansę. Powód, dla którego
nie byliśmy ostatnio zbyt aktywni, wiązał
sie z faktem, że wciąż szukaliśmy stałego basisty.
Ostatnio to stanowisko wreszcie się wypełniło,
więc jestem penien, że znów zagramy
kilka koncertów.
Pozwolę sobie jeszcze raz nawiązać do motywów
folkowych. Widziałam zeszłego roku
na Wacken Open Air Skyclad. Był to bardzo
słaby koncert. Zespół brzmiał i wyglądał,
jakby miał ogromnie długą przerwę od grania
live, choć nie jest to prawdą. Czujesz, że w
takich sytuacjach, kiedy mistrz najlepsze
czasy na za sobą, uczeń musi go przerosnąć?
Większość tekstów z "Oak, Ash and Thorn"
nawiązuje do dawnych brytyjskich legend i
mitów.
Wiesz, w porównaniu do poprzednich płyt nie
ma tutaj aż tylu kawałków bezpośrednio odnoszących
się do dawnych legend. Jest kilka,
jak na przykład "Eadric's Return" lub "Avalon
Rising", ale ogólnie rzecz biorąc płyta jest poetyckim
podsumowaniem ducha i klimatu dawnej
Anglii.
To coś, z czym dorastałeś od dzieciństwa
czy wręcz przeciwnie, "odkryłeś" pisząc muzykę
i teksty Dark Forest?
Tak, zdecydowalnie to coś z czym dorastałem,
zawsze fascynowały mnie legendy, mity i historia.
To mój ulubiony temat lektur i cały czas
staram się otaczać taką atmosferą. Też dlatego
piszę tego rodzaju muzykę. To muzyczne wyrażenie
mojego wewnętrzego świata.
Pytam, bo nasunęła mi się refleksja od zespołów
z Grecji. Wiele greckich zespołów
unika tematyki mitologicznej, bo od dzieciństwa
mają jej przesyt. Ja tego nie rozumiem,
ale spotykam się z takimi głosami.
Podejrzewam, że grecka mitologia tak szeroko
znana, że niektórzy mogą czuć jej przesyt.
Sam nie wiem. Gdybym był Grekiem, na pewno
nie powstrzymałoby mnie to przed zgłębianiem
mitów jako inspiracji do tekstów. To
pewnie też zależy od tego, jakim się jest typem
osobowości. Nie mógłbym się zmęczyć magią
i tajemnicami Brytanii. Lubię też zgłębiać
mniej znany folklor z lokalnej okolicy i nadawać
mu nowe życie, co zrobiłem już kilka razy
na poprzednich płytach i obecnie w kawałku
Foto: Dark Forest
Księżyca. System intuicyjnej, poetyckiej podświadomej
wiedzy "lunarnej" przeciwnej do
naszej wiedzy "solarnej" (dla wszystkich pragnących
przeczytać "Białą Boginię": warto pamiętać,
że Graves był pisarzem i poetą, nie naukowcem
- przyp. red.). W ramach tego, nawiązując
do drzew, Graves uzmysłowił sobie,
że dawny walijski poemat "Bitwa drzew" z
eposu "Księga Taliesina" miał coś wspólnego
z druidzkim alfabetem i w rzeczywistości był
opisem walki między rywalizującymi kapłanami
o kontrolę nad państwową wiedzą. Wydaje
mi się, że można to rozciągnąć na "Avalon
Rising", gdzie pojawia się w pewnym momencie
temat bogini, ale tak naprawdę kawałek
przede wszystkim ma związek z mistyką Glastonbury.
Cóż, sądzę, że bardzo trudno jest zrezygnować
z czegoś, czym żyło się całą swoją egzystencję.
Nie piję tutaj do żadnego konkretnego
zespołu. Skyclad widziałem raz i byli wspaniali.
Wydaje mi się, że kiedy jakikolwiek zespół
gra tak długo, musi być całkowicie szczery
wobec siebie i zadać sobie pytanie, czy
wciąż ma do tego serce. Z drugiej strony jestem
przekonany, że zawsze będą nowe pokolenia
zespołów, które zajmą miejsce starszych,
z tym, że będzie dużo trudniej o wyjątkowość
i oryginalność. Wszystko, co mogę dodać na
ten temat to: zachować uczciwość, podążać
swoją drogą i być prawdziwym i wiarygodnym
względem siebie.
Katarzyna "Strati" Mikosz
Tłumaczenie pytań: Kinga Dombek
DARK FOREST 53
Metal nigdy nie umiera!
Włoscy weterani wrócili z kolejną płytą, mocniejsi niż kiedykolwiek.
"Hell On Earth" to tradycyjny metal najwyższej próby, mocarny, surowo brzmiący,
ale niepozbawiony też melodii. Gitarzysta Luciano "Ciano" Toscani opowiada nam
o kulisach powstania tego materiału i zdradza plany zespołu w związku z pandemią:
nam i opiekuje się nami na scenie i poza nią.
Niesamowitą agencję bookingową i świetną wytwórnię,
która wierzy w zespół. Chcemy zaoferować
więc naszym fanom i sympatykom wszystko,
co możemy. Dla nas są priorytetem i bez
nich jesteśmy nikim… więc myślę, że ludzie to
doceniają.
Od początku istnienia grupy podkreślaliście,
że Ancillotti nigdy nie był pobocznym projektem,
to pełnoprawny zespół, któremu poświęcacie
maksimum uwagi. Rodzinne więzy pewnie
jeszcze bardziej cementują ten stan, dlatego
od początku, już ponad 10 lat, gracie w
niezmienionym składzie?
Dokładnie, przez te pierwsze dziesięć lat z tym
Kiedy ma się więcej pomysłów, jest się kreatywnym
muzykiem/kompozytorem można bez
problemu udzielać się w więcej niż jednym zespole,
czego jesteście świetnym przykładem, a
Ancillotti, Strana Officina, etc. nic na tym nie
tracą - może nawet zyskują, bo ciągle rozwijacie
się jako twórcy i instrumentaliści?
Osobiście jestem zawsze gotowy, gdy inne zespoły
zadzwonią do mnie i poproszą abym zagrał
u nich jako gość lub jako muzyk sesyjny na
potrzeby studia lub występu na żywo... nie ma
problemu! To znaczy... to jest muzyka, a nie
konkurencja i myślę, że każde doświadczenie
sprawia, że ciągle się rozwijam, więc let's rock
together.
Nad nowymi utworami pracujecie pewnie kolektywnie,
bo to najlepsze rozwiązanie w przypadku
tradycyjnie funkcjonującego, mającego
regularne próby, zespołu?
No cóż ... Normalnie, jak w wypadku "Hell On
Earth" sam piszę riffy i muzykę... ale bez wsparcia
Bida, Briana i Buda nie byłoby tak samo...
słyszeliście, że są absolutnie niesamowitymi
muzykami i to dzięki nim zwykły kawałek może
być świetnym utworem.
"Hell On Earth" to materiał w każdym calu
klasyczny, zakorzeniony w latach 80. i zarazem
wasz trzeci album. Ponoć jest on przełomowy
dla każdego zespołu - odczuwaliście
w związku z tym jakąś presję, czy skoncentrowaliście
się na napisaniu jak najlepszych
utworów i dostarczeniu ich do wydawcy?
Nie... jak zawsze staramy się pisać najlepsze
możliwe kawałki, ponieważ dla nas ważne jest,
aby dostarczać naszym fanom wszystko co najlepsze,
na ile potrafimy... ale szczerze muszę
powiedzieć, że ostatnia europejska trasa pomogła
nam znaleźć kierunek nowego albumu. Wydaje
mi się, że nowy album "Hell On Earth" doprowadził
zespół na wyższy poziom przy naszym
optymalnym potencjale. To znaczy, że
utwory są świeże, ciężkie, melodyjne, ale jednocześnie
płyta brzmi dokładnie tak, jak powinna
brzmieć grupa naszego gatunku w roku 2020.
Dzięki nowemu producentowi Gabriele Ravaglii
oraz uznanemu i wspaniałemu inżynierowi
Jacobowi Hansenowi produkcja "Hell On
Earth" jest przejrzysta i mocna. Jesteśmy z tego
powodu bardzo szczęśliwi i dumni oraz mamy
nadzieję, że fani polubią nowy album tak samo
jak my.
HMP: Zafundowaliście fanom tradycyjnego
heavy metalu kolejną magiczną podróż do czasów
jego największej świetności. Akurat w
waszym wypadku nie było to w żadnym razie
podyktowane jakimś koniunkturalnymi pobudkami,
bo taka właśnie muzyka gra wam w duszach
od wielu lat?
Luciano "Ciano" Toscani: Och, dziękuję bardzo…
absolutnie! Kochamy tę muzykę i poza
tym, że jesteśmy muzykami, jesteśmy jej fanami,
podobnie jak nasi fani. Ten rodzaj muzyki
jest naszym językiem i najlepszym sposobem na
dzielenie się emocjami. Podczas naszych koncertów
gramy dla różnych pokoleń, a jeśli się
nad tym zastanowić... to niesamowite, że po tylu
latach ludzie nadal kochają klasyczną muzykę
metalową - jesteśmy z tego bardzo zadowoleni.
Dla ludzi w naszym wieku jest to nostalgiczna
wyprawa do czasów młodości, ale ciekawe
wydaje mi się również to, że klasyczny heavy
równie silnie przemawia też do pokolenia obecnych
nastolatków, co jest ostatecznym potwierdzeniem
ponadczasowości i ciągłej aktualności
tej muzyki, mimo ciągle zmieniających
się mód i trendów?
Tak... Zgadza się!... to poczucie lojalności, o
której mówiłem. Fraza "Metal nigdy nie umiera"
dla kogoś może być tylko hasłem, ale obecnie,
po wielu latach, myślę, że jest prawdziwa.
Kilka pokoleń fanów pod sceną to chyba powód
do ogromnej satysfakcji, dowód na to, że
z powodzeniem kontynuujecie swą metalową
misję, a ludzie to doceniają?
Mamy szczęście... Mam na myśli to, że mamy
świetny zespół i wspaniałą ekipę, która pomaga
Foto: Ancillotti
samym składem i nowym albumem "Hell On
Earth" jesteśmy po to, aby to pokazać. Myślę,
że więzi rodzinne są bardzo ważne dla równowagi
zespołu, ale uważam, że szacunek jest równie
ważny. Każdy muzyk Ancillotti gra dla
zespołu, nie dla siebie... wewnątrz zespołu
wszyscy jesteśmy na tym samym poziomie, a
nasza załoga i pracownicy współpracujący z nami
są bardzo szanowani... wyszliśmy bez szwanku
ze wszystkich naszych koncertów i tras,
więc... to jedyny skład, jaki mogę sobie wyobrazić,
tak zaangażowany w działalność tego zespołu!
Pure Steel Records ingerowali na którymkolwiek
etapie prac w to co robicie, czy też mieliście
całkowicie wolną rękę, bo doskonale wiedzieli
na co was stać i nagranie przez was płyty
z alternatywnym metalem nie wchodziło w
grę? (śmiech)
(Śmiech) Nie... wszyscy pracownicy Pure Steel
Records dobrze znają zespół i dobrze wiedzą,
że nigdy nie moglibyśmy stworzyć albumu z
metalem alternatywnym. Byli podekscytowani
kierunkiem kolejnych naszych albumów, więc
myślę, że w przyszłości nie będzie problemów.
(śmiech)
Chyba zbyt wiele zespołów zapomina o tej
artystycznej wiarygodności, wierności obranej
przed laty stylistyce, czego efekty są zwykle
mizerne - w Ancillotti nie ma o tym mowy, wasze
muzyczne radary są nastawione od lat we
właściwym kierunku?
Uwielbiamy lojalność naszych zwolenników i
fanów, po prostu kochamy tę muzę. Szanujemy
zespoły, które starają się zmienić styl lub chcą
podążać za nowymi trendami, ale dla nas byłoby
to niemożliwe. Nadal kochamy wspaniałe gitarowe
solówki, hymniczne refreny oraz grzmiący
bas i perkusję, nie ma dla nas innej drogi.
Utwory singlowe zwykle otwierają płytę, albo
są zamieszczane na jej początku. U was jest
inaczej, bo "Till The End" zamyka album -
chcieliście w ten sposób pokazać, że na "Hell
On Earth" jest więcej kompozycji godnych
uwagi, zachęcić ludzi do posłuchania całości?
54
ANCILLOTTI
Absolutnie... kiedy masz tylko znakomite kawałki
możesz zamknąć oczy, a każdy wybór,
jaki podejmiesz, będzie w porządku. Tak naprawdę
pierwszym singlem promującym album był
"Revolution", który jest drugi w kolejności na
płycie. Jest hymnem naszej muzycznej rewolucji
oraz odą do motywacji i pewnego stylu życia.
"Till The End" był właściwie drugim singlem.
Początkowo myśleliśmy, że "Firewind" może być
dobrym drugim singlem, ale ostatecznie zdecydowaliśmy
się na "Till The End"… w tym czasie
był to kolejny idealny hymn... o zabójczej szybkości,
który łączy klasyczne utwory Ancillotti z
naszą obecną produkcją. Posiada świetny śpiewny
refren, znakomity shred oraz ciężki riff,
grzmiący bas i perkusję. Perfekcja.
To dziwne czasy, kiedy nawet fan muzyki nie
jest w stanie skoncentrować się na tyle, by
posłuchać płyty, nie trwającej nawet 45 minut,
w całości za jednym razem - pewnie nie przypuszczaliście,
że kiedykolwiek może dojść do
takiej sytuacji, bo świetnie pamiętacie czasy,
kiedy albumy metalowych i rockowych gigantów
były niczym świętości, a ich odsłuch był
nierzadko prawdziwą celebracją?
Cóż... dobre pytanie! Myślę, że największym
problemem jest teraz szalony styl życia i bezpłatne
pobieranie. Uwielbiam internet, możesz
tam znaleźć nowe ciekawe zespoły i to jest pozytywne...
ale moje pytanie brzmi… czy naprawdę
interesuje cię słuchanie całego albumu i
chcesz dowiedzieć się więcej o zespole i muzyce?
Pamiętam lata temu, mając niewiele pieniędzy
w kieszeni, mogłeś kupić tylko jeden lub
dwa albumy miesięcznie, a te albumy były jedyną
nową muzyką w twoim domu. Czasami przy
pierwszym słuchaniu myślałeś... mmm... nie podoba
mi się to tak bardzo... ale po uważnym
słuchaniu zmieniałeś zdanie, Moją osobistą sugestią
jest więc: jeśli jesteś miłośnikiem muzyki
zwracaj uwagę na jeden konkretny album i celebruj
muzykę, która tam się znajduje, a słuchanie
będzie fajniejsze.
Ponownie gościnnie wspiera was klawiszowiec
Wyvern Simone Manuli, do tego zaprosiliście
kilku zaprzyjaźnionych wokalistów do
śpiewania w chórkach - wzbogacenie i zróżnicowanie
warstwy instrumentalnej i wokalnej
jest niezwykle ważne, ma bowiem niebagatelny
wpływ na ostateczny efekt końcowy?
Simone jest z nami od samego początku. Jest
świetnym muzykiem i cudowną osobą. Oczywiście
Simone i pozostali zaproszeni faceci dali
Foto: Ancillotti
nam szansę wzbogacenia naszej muzyki. Jak
wiecie dzisiaj w studiu można użyć wielu sampli,
ale wolimy pracować z prawdziwymi muzykami
i zapraszamy ich kiedy tylko możemy.
Muzyka wypełniająca "Hell On Earth" jest na
wskroś klasyczna, ale już tytuł tej płyty jest
wręcz proroczy w kontekście obecnej sytuacji?
Co za okropna sytuacja... Oczywiście tytuł można
również rozumieć w tym kontekście. Piekło
na ziemi symbolizuje niektóre aspekty dzisiejszego
świata, ale nadal można walczyć o nowy
początek przeciwko wszelkim przeciwnościom i
rosnącemu brakowi zaufania w przyszłości, a
także mieć siłę, by stawić czoła wojnie każdego
dnia! Mamy nadzieję, że "Hell On Earth" może
być ścieżką dźwiękową dla pozytywnego sposobu
myślenia.
Zdaje się, że sytuacja we Włoszech zaczyna
się powoli stabilizować, ale pewnie jeszcze
dość długo nie będzie mowy o powrocie do normalności.
Jak więc w tej sytuacji postrzegacie
szanse na koncertową promocję nowego albumu?
Myślicie, że zdołacie w końcu ruszyć w
trasę, zagrać jakiekolwiek koncerty?
Nasze nastawienie jest pozytywne i mamy nadzieję,
że wkrótce rozpoczniemy trasę. Śledzimy
wszystkie aktualizacje na całym świecie, a
nasz management mówi, że rozpoczęcie grania
będzie możliwe po sierpniu lub wrześniu. Cała
"Hell On Earth European Tour" musi zostać
zreorganizowana! Nasza agencja koncertowa
DMC Group Belgium pracuje nad tym i wszystkie
terminy zostaną przełożone. Wrócimy silniejsi
niż kiedykolwiek i mamy nadzieję, że
wkrótce będziemy mogli ogłosić pierwszy etap
"Hell On Earth Tour" i świętować na żywo
nasz nowy album "Hell On Earth"!
Pierwsze wrócą pewnie niewielkie koncerty
klubowe, ale o festiwalach możemy raczej zapomnieć,
może nawet i do przyszłego roku
włącznie. To dla muzycznej branży ogromny
cios; to nie tylko finansowy, ale niezwykle ważny
był tu również aspekt promocyjny, bo wiele
mniej znanych zespołów mogło zagrać przed
wielotysięczną publicznością, pokazać się, co
było nie do przecenienia?
Tak, ta pandemia jest wielką stratą dla całej
społeczności show bussinesu, bez możliwości
grania na żywo lub promocji. Czego nie można
przecenić? Mmm... Naprawdę nie mogę powiedzieć,
ale z pewnością szkody są ogromne!
Co więc planujecie na najbliższe miesiące? Pewnie
pierwsze, bardzo pozytywne recenzje
"Hell On Earth" są tu czymś niezwykle pozytywnym,
pozwolą utrzymać wam motywację,
żeby jak najszybciej zaprezentować ten album
fanom również na żywo?
O tak! "Hell On Earth" zdobywa niesamowite
recenzje na całym świecie! Największe rockowe
radia na świecie puszczają cały album w swoich
programach i cieszymy się z tego po tak ciężkiej
pracy. Album został wydany 29 maja za pośrednictwem
Pure Steel Records i cała "Hell On
Earth European Tour" wkrótce się zreorganizuje!
Więc... przez następne miesiące będziemy
zajęci promocją nowego albumu i nie możemy
się doczekać powrotu na scenę oraz przedstawienia
wam wszystkim "Hell On Earth"! Dziękuję
HMP za gościnę i otwartość, zawsze mamy
zaszczyt być gośćmi waszego magazynu.
Wszystkim fanom i sympatykom dziękuję za
ogromne wsparcie w ciągu pierwszych dziesięciu
lat - zdobądźcie kopię albumu "Hell On Earth"
i śpiewajcie długo z nami na następnej trasie i
pamiętajcie... grajcie głośno!
Wojciech Chamryk, Kacper Hawryluk,
Kinga Dombek
Foto: Power Ancillotti Theory
ANCILLOTTI 55
Demokracja w zespole się nie sprawdza
No tak, Włosi co by nie mówić, pewne tradycje w nie-demokratycznych
sposobach sprawowania władzy mają. I to nawet spore. Jednak my tym razem nie
o tym. Włoski Black Phantom właśnie promuje swój nowy materiał, a lider zespołu
Andrea Tito (to nazwisko też budzi w sumie pewne nie-demokratyczne skojarzenia)
opowiedział nam o tym wydawnictwie oraz o tym, jak produktywnie
spędzić kwarantannę.
Wygląda na to, że skład Black Phantom jest
połączeniem doświadczenia i świeżej krwi.
Trzech Waszych członków grało wcześniej w
Mesmerize. Jak zwerbowałeś pozostałych
dwóch?
Tak, kiedy stworzyłem Black Phantom, zabrałem
ze sobą gitarzystę Lucę Belbruno i perkusistę
Andreę Garavaglię, z którymi współpracowałem
wcześniej w Mesmerize. Tak naprawdę
to nasza trójka nadała ostateczny kształt
utworom na naszym pierwszym albumie "Better
Beware!". Pozostali dwaj członkowie przybyli
kilka miesięcy później. Jeśli chodzi o naszego
wokalistę Manuela Maliniego, jego wybór
był dość oczywisty z wielu powodów. Po pierwsze
dlatego, że ma niesamowity głos, krystalicznie
czysty i z szeroką skalą. Znamy go od lat,
ponieważ jest krewnym Andrei Garavaglii,
więc w zasadzie była to "rodzina". Śpiewa od
lat, ale tylko w zespołach coverowych na żywo,
dlatego był chętny, by spróbować zarówno doświadczenia
studyjnego, jak i pracy nad oryginalnym
materiałem. Jeśli chodzi o naszego gitarzystę
Roberto Manfrinato, jego wejście na
pokład było nieco bardziej kłopotliwe, ponieważ
grał już w wielu różnych zespołach coverowych
i początkowo nie mógł się zaangażować
Black Phantom z powodu braku czasu. W rzeczywistości,
widząc go wielokrotnie grającego w
Eruption (hołd dla klasycznego heavy metalu,
Niekoniecznie. To prawda, że kiedy pisałem
piosenki, robiłem to, wyobrażając sobie, że
śpiewane są w tradycyjnym stylu heavy metalowym,
ale przede wszystkim chciałem kogoś, kto
byłby podekscytowany, wykonywaniem tego
typu muzyki. Kogoś, kto pokazałby prawdziwą
pasję i oczywiście kogoś mającego świetny głos!
Manuel spełniał wszystkie trzy punkty, więc
był idealnym gościem na to miejsce.
Właśnie wydaliście Wasz drugi album zatytułowany
"Zero Hour is Now". Jak mógłbyś
opisać ten album w porównaniu z debiutanckim
"Better Beware"?
Jest to oczywiście krok naprzód, ponieważ w
porównaniu z pierwszym albumem jesteśmy
bardziej samoświadomi jako zespół, również
dzięki odpowiedniej liczbie koncertów, które
zagraliśmy w ostatnim czasie. Jeśli chodzi o
styl, wcale się nie zmieniliśmy: to, co gramy,
jest dokładnie tym, co lubimy i co mamy w
środku, więc jest to dla nas wszystkich bardzo
naturalne. Kolejną ważną różnicą jest to, że
utwory z nowego albumu zostały stworzone
specjalnie w tym celu, podczas gdy te na pierwszym
albumie były zbiorem kawałków napisanych
w ciągu ponad 20 lat. Z tego powodu
można powiedzieć, że nasza druga płyta jest
bardziej spójna. Wreszcie, osobiście uważam,
że niektórzy z nas zrobili ogromny postęp, a
zwłaszcza tyczy się to naszego wokalisty Manuela.
56
HMP: Cześć. Jesteś liderem Black Phantom,
jednak fani włoskiej sceny kojarzą Cię także z
grupą Mesmerize. Czy należy potraktować
Black Phantom jako kontynuację tamtego zespołu?
Pytam, ponieważ Mesmerize oficjalnie
jest nadal aktywną grupą, ale jej ostatni album
został wydany w 2013 roku…
Andrea Tito: W rzeczywistości Black Phantom
i Mesmerize to dwa zupełnie różne byty,
zarówno pod względem personalnym (tylko ja i
gitarzysta Luca Belbruno udzielamy w obu zespołach),
jak i czysto muzycznym. Black
Phantom gra tradycyjny heavy metal, Mesmerize
jest obecnie bardziej nastawiony na mocne
rzeczy, więc są to dwie zupełnie różne pary kaloszy.
Prawdą jest, że działalność Mesmerize
jest obecnie dość ograniczona. Co prawda
wciąż zdarza nam się grać jeden lub dwa koncerty
każdego roku, ale jest to granie tylko i wyłącznie
dla samej zabawy, ponieważ nie planujemy
wydać nowego materiału w najbliższej
przyszłości. Co innego Black Phantom. Ta
grupa była bardzo aktywna w ostatnich latach,
zarówno pod względem koncertów, jak i wydawnictw
płytowych.
BLACK PHANTOM
Foto: Black Phantom
którego nawiasem mówiąc wokalistą jest Manuel)
nie miałem wątpliwości, by zaprosić go
do współpracy. Musieliśmy trochę nalegać i poczekać
na odpowiedni dla niego moment, ale
pod koniec 2014 roku zasilił nasze szeregi ... a
reszta to już historia. Muszę dodać, że po wydaniu
pierwszego albumu i szeregu powiązanych
koncertów Andrea Garavaglia opuścił
zespół, aby zająć się innymi osobistymi zobowiązaniami,
a miejsce perkusisty zajął wówczas
Ivan Carsenzuola, nasz wieloletni przyjaciel, i
jeszcze jeden bardzo utalentowany muzyk, który
do tej pory grał tylko w zespołach coverowych.
Podsumowując, mówienie o "świeżej
krwi" może być słuszne, ale nie możemy zapominać,
że mówimy o ludziach z ponad 20-
letnim doświadczeniem na scenie muzycznej,
tak bardzo utalentowanych i profesjonalnych,
nawet jeśli jest to ich pierwszy zespół muzyczny
tworzący własny materiał.
Skoro padł temat Manuela, to muszę stwierdzić,
że momentami brzmi on zupełnie jak
Bruce Dickinson. Czy celowo szukałeś kogoś,
czyj głos jest podobny do wokalisty Iron Maiden?
Jak tworzyliście ten materiał? Czy odpowiedzialna
jest za to jedna osoba, czy może pracowaliście
solidarnie jako cały zespół?
Jestem głównym kompozytorem całej muzyki i
autorem tekstów. Ogromną pomoc ze strony
samego Manuela otrzymałem w zakresie linii
wokalnych. Te z "Zero Hour is Now" zostały
w całości napisane przez niego. Od tego albumu
opracowaliśmy precyzyjny proces twórczy,
który wydaje się działać naprawdę dobrze: wymyślam
całą strukturę muzyki, potem na ich
podstawie Manuel wymyśla linie wokalne. Potem
piszę teksty, wybierając temat, który moim
zdaniem może najbardziej pasować do klimatu
utworu. Kiedy już to zrobimy, docieramy do
reszty zespołu i finalizujemy aranżacje. Oczywiście
każdy ma wkład w konkretny instrument.
Fakt, że w zespole jest tylko jeden lub
dwóch głównych autorów tekstów, jest, moim
zdaniem, sposobem na uzyskanie konkretnego
kierunku dla zespołu.
Utwór, na który zwróciłem szczególną uwagę,
jest "Hordes Of Destruction". Refren tej
piosenki brzmi jak prawdziwy metalowy
hymn.
Szczerze mówiąc, kiedy zaczynam pisać piosenkę,
nie mam zamiaru sprawić, by brzmiała
w taki czy inny sposób. Chcę tylko, aby działała
w wykorzystując drzemiący w niej potencjał.
Pierwszą rzeczą, którą napisałem w przypadku
tego kawałka był główny riff i akordy,
które, nawiasem mówiąc, są również podstawą
refrenu. Myślę, że dzięki wokalowi Manuela
ten utwór rzeczywiście brzmi jak metalowy
hymn.
Chciałbym również zapytać o piosenkę "Shattenjager".
Jesteście Włochami, śpiewacie po
angielsku, więc dlaczego użyliście niemieckiego
słowa w tytule?
Wynika to z tematyki tekstu. Kiedy byłem
młody, w latach dziewięćdziesiątych, bardzo
interesowałem się grami wideo, w szczególności
grami przygodowymi. Moimi ogólnymi faworytami
były te z wydawnictwa o nazwie Sierra.
W zasadzie miałem je wszystkie, byłem prawdziwym
harcorowym fanem. Między innymi
była taka gra, nazywała się Gabriel Knight. Jej
głównym bohaterem był badacz zjawisk nadprzyrodzonych.
Był on pochodzenia niemieckiego,
dlatego też nazywał się "Shattenjager", co
dosłownie oznacza "Łowca Cieni". Od ponad
20 lat miałem pomysł napisania o nim piosenki,
ale nigdy nie miałem okazji tego zrobić.
Wreszcie, w przypadku tej konkretnej piosenki
nastrój, muzyka i czas były odpowiednie, więc
w końcu mi się udało. Jestem bardzo zadowolony
z rezultatu i wygląda na to, że jest to jeden
z najbardziej docenianych utworów na tym albumie.
Jako utwór dodatkowy zawarliśmy również
wersję tego utworu, całkowicie zaśpiewaną
w języku niemieckim (wersja albumu, którą ja
otrzymałem do recenzji tego bonusu nie zawiera
- przyp. red). Było to zabawne, choć z racji
tego, że Manuel słabo zna ten język, niełatwe
do zaśpiewania.
Ten utwór zawiera również charakterystyczne
partie gitary basowej, które trochę odstają
od Waszego stylu.
Tak, jest konkretna sekcja utworu, w której gitara
zatrzymuje się i słychać tylko bas, perkusję
i wycie wilków! Chcieliśmy, aby ta część była
bardzo klimatyczna, więc aby uzyskać ten nastrój,
dodaliśmy dziwne efekty na instrumentach,
sprawiając, że zabrzmiało to dość przerażająco,
i myślę, że nam się to całkiem udało.
Szczerze mówiąc, to jedyna odstępstwo w porównaniu
do naszego typowego grania. Myślę,
że reszta utworu nie różni się stylistycznie od
innych.
"Aboard The Rattling Ark" ma za to bardzo
interesującą partię perkusji.
To pomysł naszego perkusisty Ivana Carsenzuoli
i zgadzam się z Tobą, że naprawdę wykonał
świetną robotę. Jeśli chodzi o wprowadzenie,
specjalnie poprosiłem go, aby stworzył
nastrój, który mógłby przypominać dźwięk jadącego
pociągu, ponieważ ten motyw pojawia
się w tekście. Podsumowując, jest kilka momentów,
w których Ivan otrzymał wolną rękę,
aby dosłownie "oszaleć" i wypełnić swoje partie
perkusyjne tym, co mu w duszy gra... Wydaje
mi się, że wolność jest głównym powodem, dla
którego perkusja robi w tym utworze świetną
robotę.
Najdłuższy utwór na albumie to "The Road".
Słyszę tam wyraźne wpływy ostatnich dokonań
Iron Maiden...
Cóż, jak już mówiłem, wszystko, co wychodzi z
naszego umysłu i naszej głowy, jest całkowicie
spontaniczne i niezamierzone. Oczywiście nie
ma wątpliwości, że Maiden ma i zawsze miał
na nas ogromny wpływ. Mogę powiedzieć, że
pochlebia nam to porównanie, ponieważ mówimy
o najlepszym zespole heavy metalowym na
świecie. Jeśli o mnie chodzi, słucham Iron Maiden
od 35 lat, więc ich styl muzyczny stał się
bez wątpienia częścią mnie. Oczywiście nie kopiuję
żadnych riffów, ale czasami zdarzyło mi
się napisać coś, co może ich twórczość przypominać.
Wcale mi to nie przeszkadza.
Jesteś również producentem albumu. Czy bałeś
się powierzyć tą robotę komuś spoza zespołu?
To nie jest kwestia strachu, tylko tego, że zawsze
trzeba mieć lidera projektu, który ma
ostatnie słowo w kwestii najważniejszych decyzji.
Szczególnie gdy pracujesz nad albumem, a
Twój czas jest oczywiście ograniczony. Przykro
mi to mówić, ale demokracja w zespole nie
działa. Wręcz przeciwnie, potrzebujesz kogoś z
precyzyjną wizją, aby sfinalizować sprawę. Mówiąc
to, roli producenta nie należy mylić z rolą
realizatora dźwięku. Tą funkcję ponownie pełnił
Andrea Garavaglia, podobnie jak na pierwszym
albumie. Będąc wieloletnim przyjacielem,
doskonale wie, jak powinien brzmieć
Black Phantom zarówno jako grupa jak i każdy
pojedynczy instrument z osobna.
Ten album podobnie, jak debiut został wydany
przez Punishment 18 Records. Wygląda na
to, że jesteś naprawdę zadowolony ze współpracy
z nimi. Czy mógłbyś polecić tę wytwórnię
innym zespołom?
Myślę, że satysfakcja jest wzajemna (śmiech).
Tak, zrobili świetną robotę przy naszym pierwszym
albumie. Zainteresowanie była natyle
duże, że musieli wypuścić dodatkowy nakład,
co obecnie nie zdarza się zbyt często. Dzięki
temu wspaniałemu partnerstwu mogę wyrażać
się o nich w samych superlatywach. Wspieramy
się nawzajem, a dobre wyniki, które obecnie
osiągamy, są tego efektem. Tak trzymać!
Wasz nowy album to obecnie najczęściej oglądany/
słuchany album na kanale YouTube
Foto: Black Phantom
"NWOTHM Full Albums". Co sądzisz o tej
formie dystrybucji muzyki?
Szczerze mówiąc, na początku byłem trochę
sceptyczny. Przypomnę, że jestem w zasadzie
starym dinozaurem, a moje odciski nie pozwalają
mi zbytnio ufać obecnej nowej formie dystrybucji
cyfrowej. Nadal nie lubię tego, ale muszę
przyznać, że była to dobra promocja. Dzięki
temu zdobyliśmy wielu nowych słuchaczy i
otrzymaliśmy wiele pozytywnych opinii na całym
świecie! Tak więc naprawdę musimy podziękować
chłopakom z "NWOTHM Full Albums"
za ich wysiłki i wspaniałe wsparcie, którego
nam udzielili. Muszę zresztą podkreślić
fakt, że nie otrzymujemy ani grosza z tych wyświetleń
na YouTube, więc nadal zachęcam ludzi,
którzy polubili naszą muzykę, do zakupu
albumu (prawdopodobnie w naszym sklepie
internetowym), aby umożliwić nam inwestowanie
w nasze kolejne albumy. Promocja jest bardzo
przez nas doceniana, ale jeśli nie damy rady
kontynuować działalności ze względów finansowych,
jaki jest jej sens? Chyba się ze mną
zgodzisz?
Co sądzisz o ruchu NWOTHM? Czy podążasz
za tym, co się dzieje na tej scenie?
Jasne! To moja ulubiona muzyka i poza tym, że
sami jesteśmy jej częścią, naprawdę lubię słuchać
innych zespołów tej samej fali co my. Myślę,
że ruch NWOTHM jest świetny, ponieważ
dotyczy muzyki, która jest nieśmiertelna i wykracza
poza ograniczenia czasowe i łączy pokolenia.
Widzę wiele innych zespołów, które robią
to, co my. Wszyscy gramy nie ze względów
komercyjnych czy trendów, ale dlatego, że naprawdę
to uwielbiamy, a muzyka pochodzi prosto
z serca. Widzę w tym ruchu ogromną szczerość.
Czy zastanawiasz się nad eksperymentami
muzycznymi w przyszłości? A może przeciwnie,
nie dopuszczasz myśli, że mógłbyś
przestać być lojalnym wobec klasycznej heavy
metalowej formuły?
Zasadniczo niczego nie wykluczam, ale najprawdopodobniej
nie przewiduję żadnych
zmian w naszej ofercie. Cieszymy się z tego, co
robimy, robimy to dobrze i nie mamy żadnej
presji, aby być bardziej komercyjnym, nowoczesnym,
itp. zespołem... Więc po co zawracać
sobie głowę? Będziemy postępować zgodnie z
jedyną znaną nam formułą: pisz, co czujesz,
graj, co czujesz i bądź sobie wierny.
Większość z Was zaczęła grać w latach 80-
tych. Jakie były główne różnice między włoską
sceną heavy metalową wtedy i teraz?
Ach, mówimy o dwóch zupełnie różnych pokoleniach.
To tylko znak czasów: bez internetu i
wszystkiego, czego możemy dziś doświadczyć,
naprawdę nadaliśmy ogromną wartość samej
muzyce. Dzieciaki chodziły podekscytowane
na każdy koncert, mały lub duży. Dziś, przeciwnie.
Wydaje mi się, że w tej chwili ludzie naprawdę
głęboko zainteresowani muzyką metalową
są naprawdę nieliczni, mając do dyspozycji
milion innych rzeczy jednym dotknięciem
palca. Jest to coś, co można zauważyć na całym
świecie, nie tylko we Włoszech, a nie tylko na
scenie metalowej. Niestety nie można nic przeciwko
temu zrobić, a nawet narzekanie nie
działa. Jest to po prostu znak czasów, który
trzeba zaakceptować. Niestety.
Od początku istnienia Black Phantom graliście
wiele koncertów we Włoszech. Co Twoim
BLACK PHANTOM
57
Foto: Black Phantom
zdaniem jest najbardziej fascynujące w graniu
na żywo?
Wiesz, już samo tworzenie muzyki jest dla nas
już bardzo satysfakcjonujące. Bezcenne jest
oglądanie płyty CD i słuchanie jej. To w końcu
wynik długiej listy wysiłków osobistych i grupowych.
Powiedziawszy to, jest coś jeszcze
bardziej satysfakcjonującego i jest to szansa na
pokazanie Twojej muzyki innym ludziom, aby
sprawili, że dobrze się przy niej bawią. Obserwowanie
ludzi cieszących się tym, co stworzyłeś,
jest chwilą, która naprawdę sprawia, że
warto. Najbardziej fascynujące są te chwile,
kiedy jesteś w stanie zachęcić widownię do
śpiewania Twoich kawałków. To zawsze wywołuje
u mnie ciarki na plecach
Mamy właśnie epidemię Covida - 19, który
jest drastycznie odczuwalna szczególnie u
Was we Włoszech. Jak zmieniło się Twoje
codzienne życie od początku tego szaleństwa?
Jak możesz sobie wyobrazić, to było szalone.
Oprócz bycia zmuszonym do pozostania zamkniętym
w domu, to strach sprawił, że nasze
życie było bardzo stresujące. Nasze życie codzienne
zmieniło się całkowicie, z powodu tej
blokady. Mówiąc o zespole, musieliśmy przerwać
wszystkie działania, od koncertów na żywo
po wywiady radiowe, nawet próby nie były możliwe.
Jedyne, co mogliśmy zrobić, to zacząć
pisać nowy materiał, aby móc się poruszać i nie
marnować cennego czasu. Jeśli naprawdę chcemy
zobaczyć jasną stronę tego szaleństwa, możemy
powiedzieć, że był to bardzo, bardzo
bogaty i kreatywny okres, jeśli chodzi o pisanie
piosenek. Z pomocą Manuela, przy użyciu metody,
o której już mówiłem, udało mi się napisać
20 nowych piosenek: 15 z nich jest już
całkowicie ukończonych, z tekstami i wszystkimi
innymi elementami, podczas gdy pozostałe
5 nadal potrzebuje linii wokalnej. To chyba
lekcja: postaraj się jak najlepiej wykorzystać
wszystko, co daje Ci los. Nawet, jeśli jest to coś
całkowicie nieprzewidywalnego i negatywnego.
Jak sobie radzicie z niemożnością grania na
żywo?
Niemożliwość grania na żywo uderzyła nas
naprawdę mocno: musieliśmy anulować 9 koncertów
w całych Włoszech, które zostały już
zarezerwowane, więc nie możemy należycie
promować naszego nowego albumu "Zero
Hour is Now", robiąc to, co kochamy najlepiej.
Jedyną promocją, którą postanowiliśmy zwiększyć
na dzień dzisiejszy, jest widoczność na
stronach internetowych i czasopismach z
recenzjami i wywiadami. Ciężko pracujemy,
aby poszerzyć nasze kontakty, aby więcej osób
miało świadomość istnienia Black Phantom i
usłyszało nasz nowy album. Reszta wolnego
czasu, jak już mówiłem, jest i będzie poświęcona
na pisanie nowych utworów, nawet jeśli
jest to dość dziwne, gdyż właśnie opublikowaliśmy
swoją drugą płytę i już pracujemy nad
trzecią. Z drugiej strony nie chcemy zastępować
koncertów na żywo tandetnymi nagraniami
domowymi: wiem, że w zasadzie każdy znany
zespół na świecie zrobił coś podobnego, ale
to nie jest nasza bajka. Chcemy z godnością
zaproponować naszą muzykę na żywo. Wydaje
mi się, że wydanie nagrania domowego, odtwarzanie
każdego z nich w salonie nie oddaje
sprawiedliwości utworom, jest tylko sposobem
na ich dewaluację. Zatem nie ma alternatywnych
sposobów: po prostu poczekamy na kolejne
koncerty, a tymczasem będziemy gromadzić
nowy materiał na kolejne wydania.
Dziękuję bardzo za ten wywiad!
Dziękujemy za wsparcie i miejsce na Waszych
łamach. W tych niespokojnych czasach jest to
bardzo cenne! Miejmy nadzieję, że wcześniej
czy później nadejdzie dzień, gdy wszyscy będą
mogli znów cieszyć się muzyką, którą najbardziej
kochają. Metal On!!
Bartek Kuczak
HMP: Masz bogaty dorobek muzyczny, ale
niemal wszystkie płyty jakie nagrałeś (poza
Road Warrior) to cięższe odmiany metalu.
W latach 90. uległeś wszechobecnej modzie
na taką muzykę czy klasyczny heavy metal
odkryłeś dużo później?
Denimal: Cóż, metal odkryłem we wczesnych
latach 80. w bardzo młodym wieku! W latach
90. nie tylko aktywnie działałem w moich kapelach,
ale też byłem płodnym autorem kawałków
i riffów, które nie pasowały do tych
moich "ekstremalnych" zespołów. Te riffy
przez jakiś czas trwały w uśpieniu, póki nie
wypłynęły przy okazji kapeli Johnny Touch
(heavy metal - red.). Część materiału, który
wylądował na Road Warrior, też zawiera riffy
stworzone w latach 90.
Choć ludzie słuchający metalu odżegnują się
od zjawiska mody, prawda taka, że nie da się
jej uniknąć. W USA i Europie wiele zespołów
powstaje lub zmienia się pod wpływem
panujących akurat trendów w świecie metalu.
Dużo mniej znam scenę australijską.
Obserwowałeś też takie zjawisko wśród
swoich znajomych muzyków w Australii?
Heavy metal początkowo był niezależnym
buntem, jednak szybko przejęły go duże wytwórnie
i ich nowopowstałe spółki. Wiele zespołów
przekupiono obietnicą kasy, rozrób,
narkotyków i panienek. Niektóre kapele się
temu oparły i obchodziła ich raczej muzyka
czy fani niż dekadencja. Zajęło dziesięć lat,
zanim heavymetalowa scena ustąpiła następnej
modzie - na grunge. Mówię, krzyżyk na
drogę wszystkim.
Logo zespołu, grafika na okładce, wydawanie
dema na kasecie, data "1986" umieszczona
w nazwie konta na Waszym fanpage'u
- wszystko utrzymanie w klimacie lat 80.
Naprawdę chciałbyś się cofnąć 30-40 lat
wstecz?
Musieliśmy dodać sobie kilka lat, w przeciwnym
razie domena na FarsaBooku nie byłaby
dostępna. Rok 1986 był znakomity dla
heavy metalu. Tak samo jak 1978. No i nie
zapominajmy o 1981. To tylko internet.
Rzecz, która mam nadzieję niedługo zniknie.
Ale odpowiadając na Twoje pytanie, z erą,
która była 30-40 lat temu wiążą się same fajne
rzeczy. W zasadzie wszystko było wtedy lepsze.
Światek metalu był większy, bardziej wygłodniały
i bardziej doceniał lokalną scenę. A
więc tak, takiej sceny pragnę, Ty też powinnaś.
Zwłaszcza w świetle nadciągającej właśnie
technokracji. Do tego nawiązywałem nawet
w Road Warrior, choć ludzie wciąż myślą,
że "to tylko teksty".
58 BLACK PHANTOM
Nadciąga technokracja
Denimal z Road Warrior to człowiek z wizją. Wie, czego chce w muzyce,
brzmieniu i tekstach. Co więcej, opowiada o tym z typowym dla Australijczyków
luzem i nonszalancją. Zespół wydał właśnie drugą płytę i to ona była osią naszej
rozmowy.
Tworząc "retro klimat" w Road Warrior sięgasz
czasem do pamięci i do tych wczesnych
lat 90, w których tworzyłeś. czy inspiracje
czerpiesz z zupełnie innych źródeł?
Te "klimaty retro", o których mówisz, to wartość,
którą najbardziej lubię we wszystkim,
czego słucham. Mierzi mnie zimna, prosta,
bezwymiarowa produkcja. Studia nagraniowe
minionych lat to było jednak coś innego. Wykorzystywało
się duże, specyficzne przestrzenie,
żeby wywołać efekt grania live, a efekty
pogłosu, jak choćby talerzy, były normą. Obecnie
zespoły mogą nagrywać wprost na komputer
w sypialni z całą masą wtyczek, które
próbują naśladować głebię starych nagrań.
Zrobiliśmy dużo nagrań na żywo, takie lubię
we wszystkich moich zespołach. Raczej nie ma
też click tracków. I to ma sens. Ten "klimat
retro" to tak naprawdę "klimat prawdziwego
zespołu".
Tematyka obu płyt Road Warrior, ale też
estetyka okładek i klimat samej muzyki ma
w sobie dozę mroku. Oczywiście niejeden
klasycznie heavy metalowy zespół reprezentuje
taki klimat, ale w przypadku Road Warrior
podejrzewam pokłosie Twoich poprzednich
zespołów.
Klasyczny metal też może mieć ciemnie odcienie.
W sferze tekstów na ostatniej płycie poruszam
w większym stopniu mroczne i bardziej
realistyczne tematy. Na pewno przeniknęły tu
wpływy z moich poprzednich "ekstremalnych"
zespołów, ale gdzie i jak dokładnie, nie potrafię
wskazać.
Tytuł płyty kojarzy mi się z zawrotną prędkością
i pasuje do statku kosmicznego z
okładki. Najbardziej jednak pasuje do samej
muzyki - płyta ma dużo więcej szybkich
temp niż poprzedniczka. Rzeczywiście tytułem
chciałeś wyrazić zmianę stylistyki, czy
to zupełny przypadek?
Użyłem terminu "Mach II" dlatego, że jest to
"drugie podejście" czy "druga wersja", ale też
dlatego, że kojarzy się z terminem "Mark 2".
Jeśli zaś chodzi o tempo, to czysty przypadek.
Wydaje mi się, że odrobinę przyspieszylismy
przez to, że graliśmy te kawałki na żywo, zanim
weszliśmy do studia. Poza tym pomiędzy
płytami odbyło wiele prób granych przez cały
zespół. Wiesz, tempo nie przejawia się tylko w
ogólnym tempie kawałków. To też same riffy
gitarowe, które mogą być dość skomplikowane
i wymagają innego rodzaju szybkości. Blasty
nie oznaczają, że będzie szybko. A dla mnie
najszybszym zespołem świata wciąż jest
Watchtower!
"Mach II" zdradza wiele inspiracji. W
"Thunder n' Fighting" słychać inspirację
m.in. Virgin Steele, "Nocturnal Arrest" ogólnie
ruchem NWoBHM, w "Tonight's
Nightmare" Raven.
O tak, lubię Virgin Steele, ale Raven nie słucham.
Cóż, mogę Ci powiedzieć co ostatnio
mieliłem w wieży, to może będzie można porównać.
Manowar, Virgin Steele, Omen,
Savatage, Dokken, Racer X, Dio, Jag Panzer,
Hammeron, SA Slayer... Moje słuchanie
muzyki znów coś nieco poruszyło i nowa płyta
już zawiera ciekawe brzmienia.
Wydałeś już drugą płytę, ale wciąż niewiele
osób słyszało o Road Warrior. Mimo tego,
że klasyczny heavy metal na szczęście wrócił
do łask, w przeciwieństwie do wielu kapel z
np. Kanady czy Szwecji, jesteście prawie nieznani.
Taka niszowa popularność Ci wystar-cza
czy po prostu coś idzie nie tak?
Trudno jest bytować w Australii, płasko i prosto.
Przedostanie zespołu z Australii do Stanów
czy Europy jest drogie i niewygodne. Trochę
mnie to martwi, choć nie tak bardzo, bo
przecież były kapele, które szybko zyskały popularność
wraz z pierwszą płytą i równie szybko
zniknęły ze szczytu. Może w naszym przypadku
musi to zająć kilka płyt? W tym momencie
i tak nie ma to żadnego znaczenia, bo
na świecie ogół kapel ma wszystko wstrzymane.
Najlepszą metodą na popularność jest intensywne
koncertowanie. Właśnie wydaliście
druga płytę, macie skład i moglibyście nieco
pokoncertować... Zgaduję, że epidemia pokrzyżowała
Wam plany?
(Śmiech) Ta cała pandemia, co za żart. W
Road Warrior chodzi o ucieleśnienie męskości
w ludziach i cywilizacjach, całkowicie. Poczytaj
sobie teksty. Ludzie myśleli, że to, co w
nich poruszałem to jakaś nowinka! Pff. A
prawda taka, że teraz wszyscy siedzą w domach
i płaczą z powodu budzącego wątpliwości
"wirusa" i cierpią przez maniaka Billa
Gatesa. To pokazuje jak słabe stały się nasze
cywilizacje. A Gates był pozwany za zbrodnie
w Indiach i Afryce, a jak na ironię nie jest lekarzem.
Walczę, ponieważ nadchodząca technokracja
pozbawi nas wrodzonych, konstytucjonalnych
praw. Dla mnie Road Warrior to
muzyka nadciągającego oporu i prędzej umrę
niż dam się pozbawić wolności tym "Elitarnym
Okultystom".
Katarzyna "Strati" Mikosz
Tłumaczenie pytań:
Przemysław Doktór
Okładka "Mach II" kojarzy mi się z ilustracjami
do starych książek science-fiction. Nie
tymi komiksowymi albo z gatunku spaceopera
tylko klasycznymi książkami sciencefiction,
w których przyszłość często jest
rysowana w ciemnych barwach. Okładkę do
"Mach II" zamówiliście czy kupiliście gotowy,
gdzieś znaleziony obraz?
Została ona stworzona przez tę samą artystkę,
która zrobiła nam okładkę debiutu. Pomysł na
obie to była nasza wizja. Ma charakterystyczny
styl i używa oldschoolowych środków do
tworzenia sztuki. Jako, że jej styl jest unikatowy,
będziemy z nią współpracować, dopóki
nie będzie miała dość! (śmiech)
Foto: Word Warrior
ROAD WARRIOR 59
HMP: Wzorem klasycznych heavymetalowych
zespołów lat 80. wydaliście drugą płytę
zaraz po debiucie. Bardzo się cieszę! Ponieważ
druga płyta jest odmienna stylistycznie,
podejrzewam, że to nowy materiał, który pisałeś
w 2020 roku.
Matt Ries: Tak! W większości. Co prawda pomysły
na kawałki "Shaded Mirror" i "Termination
Shock" miałem już, kiedy pisałem pierwszy
album, ale nie były one jeszcze wykończone.
Wstrzymałem je aż do teraz. Cieszę się, że to
wyhaczyłaś!
Szok końcowy
Pewnie większość z Was przeżyła podwójny szok związany z Traveler.
Szok numer jeden to koncert w Polsce odwołany w ostatniej chwili, a numer dwa
- kształt nowej płyty. Jest mniej przebojowo, ale za to gęściej i bardziej zróżnicowanie.
W naszej rozmowie Matt Ries, gitarzysta i jednocześnie głowa Traveler,
wyjaśnia skąd wzięły się zmiany na "Szoku końcowym".
określić jako Wasz wyznacznik. W morzu
nijakich zespołów posiadanie własnej cechy
charakterystycznej, jest na wagę złota. Zgadzasz
się, że Waszą są wpadające w ucho,
dobrze skomponowane gitary?
Nie. Myślę, że to już na zawsze będzie domena
Thin Lizzy i Iron Maiden. Ale to stąd wyrosły
nasze pomysły - te zespoły siedziały mi w
głowie odkąd pamiętam. Po prostu odpaliły
nam płomyk ze swojej pochodni.
Zazwyczaj pierwsza płyta zespołu to efekt
wieloletnich marzeń, zbiór pomysłów powstających
na przestrzeni lat. Na zrobienie
drugiej płyty, zwłaszcza gdy wydaje się ją
stockowego metalowego automatu perkusyjnego.
Naprawdę nie jestem fanem takiego brzmienia,
jak zresztą nikt w zespole. To najważniejsza
zmiana. Druga, to fakt, że tym razem
bawiliśmy się brzmieniem basu. Więcej basu.
Mniej brzdąkania. Jest kilka rzeczy, które razem
sprawiły, że ta płytami brzmi, jak brzmi.
A oceniając to brzmienie korzystałeś z "testu
samochodowego"?
Jak zawsze. W tę i we w tę, aż będzie takie jak
trzeba. To najbardziej wiarygodna metoda
(śmiech).
Zaskoczyłeś mnie nową płytą. "Traveler" był
prostszy i bardziej przebojowy. Na "Termination
Shock" gracie gęściej, a na samej płycie
więcej się dzieje.
Na pierwszej płycie wiele kawałków miało taką
samą konstrukcję. Taki sposób pisania sprawiał
mi kupę frajdy. Jednak tym razem chciałem
zerwać z tym zwyczajem, właśnie dlatego
postanowiłem świadomie się nie powtarzać.
Nie wspominając już o tym, że tym razem w
pisanie materiału wkład miało więcej członków
zespołu. Z pewnością wpłynęło to na
zmianę.
Właśnie, co do wkładu innych muzyków. Na
"Traveler" sam nagrałeś wszystkie basy. Na
nowej zagrał już Dave Arnold.
Cóż, oto powód dla którego byłem tak podjarany,
żeby mieć go na pokładzie. To totalny
mistrz basu. Jego wkład spowodował ogromną
różnicę.
Choć płyta jako całość jest mniej przebojowa
- same riffy i harmonie są bardzo zgrabne i
chwytliwe. Po drugiej płycie można już je
Foto: Traveler
rok później, czasu ma się mniej, pomysły rodzą
się w krótszym czasie. Czułeś różnicę,
pisząc na obie płyty?
Na pewno kiedy nagrywaliśmy pierwszą płytę
miałem masę pomysłów i ogromną ambicję,
żeby poprowadzić zespół według własnej wizji.
Tu chodzi tylko o ilość czasu - jeśli czekalibyśmy
kolejne 2-3 lata na następny krążek,
nasz rozpęd mógłby się rozmyć w morzu zespołów,
o których mówiłaś. Choć w przypadku
drugiego albumu pojawiła się pewna konkretna
różnica - tym razem naprawdę chciałem, żeby
wszyscy członkowie mieli swój wkład. W końcu
jesteśmy wspólnym organizmem. A co z tego
wyszło, to "Termination Shock".
W poprzedniej rozmowie mówiłeś "najprawdopodobniej
przy najbliższym nagraniu polepszymy
trochę produkcję". Rzeczywiście, zauważyłeś,
że zaszły jakieś zmiany?
Największą zmianą było chyba brzmienie bębnów.
Poświęciliśmy im wiele uwagi. Bardzo
nie chcieliśmy żeby zabrzmiały jak z jakiegoś
Co Was zainspirowało do takiego tytułu?
(poza tym, że świetnie brzmi i pasuje do konwencji).
Przyznam, że dopiero dzięki Waszej
płycie dowiedziałam się o istnieniu takiego
zjawiska.
Za ten tytuł pełne uznanie dla Dave'a! Wszyscy
mamy w sobie trochę kosmicznego śmiecia,
ale Dave zagłębia się w to nieco głębiej niż my
wszyscy. "Szok końcowy" to granica pomiędzy
oddziaływaniem słonecznym a przestrzenią
kosmiczną. Za tą granicą jest już tylko śmierć.
Dlatego na okładce można zobaczyć naszego
starego kumpla wciągającego statek kosmiczny
za tę linię. Zajebisty pomysł. Dzięki Dave!
Moje ulubione numery z nowej płyty, to
"STK" i "After the Future" - mają klimat, są
świetnie skomponowane i te gitary! Dodatkowo
oba kawałki przywołują fragmentami
klasyki heavy metalu. "STK" - "Childhood's
end" Iron Maiden, a "After the Future" linie
wokalne Warlock (od 2.20 minuty).
Z "STK" nie jestem zaskoczony! Ten numer
podarował nam JP Fortin z Deaf Dealer. To
absolutne wyróżnienie móc robić wszystko co
w naszej mocy z niewydanym wcześniej kawałkiem
Deaf Dealer. Świetnie się przy tym bawiliśmy.
Nie zaprzeczam, że te zespoły wywarły
na nas wpływ. Naprawdę fajnie, że wyciągnęłaś
"After the Future". Pisaliśmy ten kawałek
zupełnie na opak. Wiele melodii i wpadających
w ucho motywów przyszło po samym
procesie nagrywania. Po prostu wciąż zmienialiśmy
i dodawaliśmy różne rzeczy, dopóki numer
nie był skończony.
Niektóre kawałki kojarzą się z twórczością
niemieckiego Scanner z lat 80. Mam na myśli
"Terra Exodus" czy numer tytułowy. Ponieważ
też - jak sądzę - sięgnęliście do tematyki
SF, zastanawiam się, czy rzeczywiście Scanner
nie był Waszą inspiracją.
Scanner kocham bezwarunkowo, ale nie powiedziałbym,
że wywarł na nas wpływ w kwestii
kosmosu. Scanner zrobił to lepiej niż ktokolwiek.
Ja nie chcę się z tym pieprzyć.
60
TRAVELER
Muszę przyznać, że bardzo czekałam na
Wasz koncert we Wrocławiu. Był na liście
najbardziej wyczekiwanych koncertów roku.
Niestety wydarzyła się niezależna od nas
wszystkich sytuacja. Jeszcze do wczesnego
popołudnia w dniu koncertu myślałam, że co
jak co, ale na odwołanie tego koncertu jest już
za późno. W pierwszej chwili wszyscy byliśmy
rozgoryczeni, że koncerty masowo się
odwołują, a jako jeden z pierwszych - Wasz.
Dziś, z perspektywy czasu widzę, że zagrożenie
jest większe, niż początkowo myśleliśmy.
Wy trafiliście w samo serce wydarzeń.
Jak dziś, po powrocie do domu myślicie o tej
sytuacji? Poza ulgą, rzecz jasna.
Cieszę się, że większość ludzi wie, z czym się
wtedy borykaliśmy. To nie była łatwa decyzja.
Nie jechaliśmy przecież po to, żeby bez powodu
odwoływać nasz koncert. Co 4-6 godzin
słyszeliśmy coraz to gorsze wieści. To po prostu
narastało wymykając się spod kontroli akurat
wtedy, gdy jechaliśmy do Polski. Mieliśmy
do wyboru albo podjąć ryzyko i przekroczyć
granicę, albo potencjalnie utknąć na kwarantannie.
Zdecydowaliśmy się rozegrać to bezpiecznie
i cieszę się, że to zrobiliśmy. Ale co się
stało to się nie odstanie, a my już zaklepujemy
terminy na przyszłoroczną trasę, żeby to nadrobić!
Najważniejsze, że wszyscy są bezpieczni
i zdrowi.
Foto: Traveler
W komunikacie o odwołaniu polskich koncertów
pisaliście na Facebooku, że planujecie
zagrać na Up The Hammers. Restrykcje
związane z epidemią szybko podjęła też Grecja,
Wy byliście wtedy w trasie. Odwołanie
Up The Hammers zaskoczyło Was gdy byliście
w drodze czy już przekroczyliście grecką
granicę?
W tym czasie zabunkrowaliśmy się w hostelu
w Hof w Niemczech. Przez kilka dni wciąż powtarzaliśmy,
że "nie będziemy zaskoczeni, jeśli
odwołają Up The Hammers". I kiedy byliśmy
już tego prawie pewni, dostałem wiadomość od
Manolisa, który powiedział "natychmiast lećcie
do domu". I tak zrobiliśmy. Kupiliśmy awaryjny
lot do Paryża, skąd było nasze połączenie
z Atenami. Czekając na nasz samolot zostaliśmy
na lotnisku przez 3 dni zapijając się
na śmierć, bo każdy lot last minute do domu
kosztował przynajmniej 4000 dolarów. Zamknęli
granicę z Francją dwie godziny po naszym
wylocie. O mały włos!
Jak spędziliście czas przymusowego pobytu
w Europie? Złapaliście jakąś inspiracje na
przyszłe kawałki?
Myślę, że nadciąga skok wirusowej tematyki
wśród zespołów wydających teraz nowy materiał
(śmiech). Ja się nie dam w to wciągnąć. Poszukam
inspiracji w innym miejscu.
Katarzyna "Strati" Mikosz,
Tłumaczenie pytań: Kinga Dombek
Metal to postawa, pożądanie i głód
Powyższy tytuł może wydawać się
wyświechtanym sloganem, ale w
przypadku czterech młodych
Szwedów z Commando nie ma o
tym mowy. Tradycyjny heavy w
ich wydaniu jest ostry, drapieżny i
surowy, a chłopaki zapowiadają, że EP-ka
"Rites Of Damnation" to dopiero początek, bo pracują już nad
długogrającym materiałem.
HMP: Jesteście młodzi, więc niecierpliwi?
Dlatego też nie chcieliście długo czekać na
pierwszą płytę, stąd decyzja o rozpoczęciu
oficjalnej dyskografii Commando minialbumem,
nie długogrającą płytą?
Robin: Fakt byliśmy niecierpliwi i mam na
myśli to, że w pewnym sensie na początku każdy
zespół taki jest, ponieważ szybko chętnie
coś wyda i pokaże do czego jest zdolny. Uznaliśmy,
że te sześć utworów musi zostać wydanych,
abyśmy mogli "pozostawić je za sobą" i
skupić się na następnym kroku. Kawałki z EPki
nie zostały napisane specjalnie na nią, były
to ogólnie nasze pierwsze kompozycje i uważaliśmy,
że EP-ka będzie dobrym punktem wyjścia,
więc zebraliśmy je razem na jednym wydawnictwie.
Gdyby ktoś chciał, mógłby też argumentować,
że nasze demo z 2018 roku było
naszym pierwszym oficjalnym wydawnictwem,
ponieważ zostało wydane profesjonalnie przez
wytwórnię.
To czytelne nawiązanie do dawnych czasów,
kiedy duża płyta była dla wielu młodych zespołów
czymś nieosiągalnym, bo wiązała się
z posiadaniem kontraktu, wydatkami, etc.
Dlatego wielu debiutantów zaczynało od singli
czy EP-ek, nierzadko wydawanych samodzielnie
bądź niezależnie i niejako poszliście
w ich ślady?
Nie podążaliśmy niczyimi śladami. Uznaliśmy,
że EP-ka jest czymś, co możemy zrobić zgodnie
z naszym własnym "harmonogramem" i
sprawić, by był to dobry krok. W tym czasie
wiedzieliśmy również, że możemy lepiej przygotować
nasz debiutancki LP, więc czekaliśmy.
Wygląda na to, że jesteście tradycjonalistami,
skoro debiutanckie "Demo 2018" wydaliście
nie tylko w wersji cyfrowej, ale również na
kasecie - zależało wam na posiadaniu nagrań
na tym oldschoolowym nośniku, co podkreślało
ich podziemny charakter?
Nie wiem wiele na ten temat, po prostu podoba
nam się ten format. Wszyscy dorastaliśmy
w erze CD, więc pomysł na nośnik fizyczny
zawsze był przy nas, nawet w naszych poprzednich
zespołach. Kaseta jest prosta, tania i
praktyczna. Jest przenośna i łatwa do noszenia
po koncercie itp. Jeśli chodzi o tradycyjną
kasetę z powodów wymienionych przez ciebie
jest to prawdopodobnie prawdziwe odnośnie
do sceny podziemnej. Na oficjalnej scenie nie
jest to tak powszechne. Jednak zaobserwowałem,
że wiele popularnych zespołów wydaje
swoją muzykę również na taśmach i myślę, że
Foto: Commando
dzieje się tak dlatego, że artyści zauważyli, jak
reaguje na to underground.
"Slumbering Death" i "Burn The Sky" nagraliście
ponownie na potrzeby "Rites Of Damnation".
Szkoda było wam tych numerów,
pomyśleliście, że z lepszą produkcją warto
przedstawić je większej licznie słuchaczy niż
tylko kolekcjonerzy demówek?
Żałuję, ale nie ująłbym tego w ten sposób.
Lubimy te utwory (mimo, że graliśmy je niezliczoną
ilość razy) i surową moc jaką miały na
demo. Od samego początku wiedzieliśmy, że
nagramy je ponownie, ponieważ zmieniły się
po nagraniu demo i wiedzieliśmy, że możemy
to zrobić lepiej. W nowych wersjach, niektóre
partie bębnów zostały zmienione i skupiliśmy
się bardziej na mrocznym klimacie.
Mieliście szczęście o tyle, że już na tak
wczesnym etapie działalności znaleźliście
wydawcę. Jak trafiliście do High Roller Records?
Można powiedzieć, że to wymarzona
firma dla takiego zespołu jak Commando,
dzięki czemu macie swój pierwszy poważny
materiał na płytach kompaktowych i winylowych?
Zdecydowanie! Byliśmy podekscytowani, gdy
High Roller chcieli podpisać z nami kontrakt.
Wydali wiele naszych ulubionych płyt i zespołów,
więc zawsze mieliśmy na nich oko.
Właściwie przesłaliśmy im surowy miks EP-ki,
informacje o zespole, kilka zdjęć i nasz pomysł
z płytą i Steffen najwyraźniej nas polubił. Wydawanie
naszej muzyki na winylu było celem
od samego początku; wciąż jesteśmy podekscytowani,
kiedy odgrywamy naszą płytę - to surrealistyczne.
Początkowo byliście typowym zespołem tworzonym
przez kumpli ze szkoły - na jakim
etapie doszło do was, że warto poświęcić
Commando więcej uwagi, że może być z tego
coś więcej niż tylko granie prób, imprezowanie
i okazjonalne koncerty?
W zasadzie kiedy Eric dołączył w 2017 roku.
Wtedy zaczęliśmy pisać muzykę z bardziej
osobistej perspektywy, a nie tylko próbować
naśladować zespoły z poprzednich lat. Potem,
kiedy wydaliśmy nasze demo i graliśmy w "The
Abyss" w Göteborgu, gdzie publika przyjęła
nas niesamowicie, czuliśmy, że coś się dzieje.
Zawartość "Rites Of Damnation" potwierdza,
że inspiruje was nie tylko tradycyjny
heavy metal, bo czerpiecie też z innych jego
odmian, a do tego nad wyraz zdajecie się doceniać
skandynawskie zespoły? Odkrywanie
ich muzyki było dla was pewnie niezapomnianym,
jedynym w swoim rodzaju przeżyciem,
czymś, czego nie można zapomnieć?
Kiedy przytaczaliśmy nasze inspiracje przy
okazji poprzednich wywiadów, zauważyliśmy,
że większość zespołów pochodziła ze Skandynawii.
Kapele z tego regionu zawsze miały nieopisany
klimat, mroczniejszy, jeśli wiesz o
czym mówię. Chcieliśmy, aby nasza muzyka
poszła podobną ścieżką, że tak powiem. Kiedy
po raz pierwszy usłyszałem zespoły takie jak
Morbus Chron, Candlemass, In Solitude,
Temisto itp., wiedziałem, że mają coś wyjątkowego.
Nadal pamiętam, kiedy dostałem płytę,
prezent świąteczny, Bathory - "Jubileum
Volume III", na której słuchałem utworów
takich jak "Satan My Master", "33 Something"
czy "Gods Of Thunder Of Wind And Of Rain".
Miałem 11 lat i od początku byłem uzależniony.
Pierwszy odsłuch płyty Mercyful Fate czy
Venom i? Szok, niedowierzanie, zachwyt, że
można grać właśnie tak, chęć dorównania
tym mistrzom sprzed lat?
62
COMMANDO
Miałem podobne zdanie na temat tych zespołów,
jak w przypadku Bathory. Totalne
szaleństwo. Byłem co najmniej zszokowany
tym, jak można tworzyć te dźwięki i chciałem
ich więcej za każdym razem, gdy ich słuchałem.
Mercyful Fate to zespół, o którym dużo
rozmawialiśmy, ale nie chcemy się z nimi równać.
W tym przypadku ani nie Venom ani żaden
inny zespół. Zamiast próbować brzmieć
jak oni, staramy się myśleć tak jak oni. Jaki był
ich sposób myślenia i inspiracje podczas tworzenia
tych ponadczasowych arcydzieł? Co
skłoniło ich do napisania tak przełomowej
muzyki? Nie mieli wszystkich tych zespołów
jak my, żeby obserwować i robić notatki.
Czy to nie jest dziwne, że wiele tych dawnych
zespołów nie jest już w stanie nawet
nawiązać do dawnego poziomu, a te młodsze,
mimo tego, że dysponują przecież sporymi
możliwościami, dobrymi instrumentami czy
zapleczem sprzętowo-technicznym, też nie są
w stanie grać na podobnym poziomie - nawet
jeśli próbują, to brzmią niczym tania podróbka,
jakaś imitacja?
Młodzież ma duży wpływ na to, dlaczego te
stare zespoły brzmią aż tak okropnie. Prawdopodobnie
nie mają takiego samego głodu w
tworzeniu muzyki, jak kiedyś, chociaż nie
zawsze. Spójrz na przykład na Satan, ich nowe
albumy nagrane po powrocie należą do najlepszych
wydawnictw wydanych przez stary
zespół, które ukazały się w ostatnim czasie.
Nadal mają takie samo podejście i myślenie,
jak podczas pisania "Court In Ihe Act". To samo
z nowym krążkiem Possessed. Riffy i intensywność
są tam niezrównane! Osobiście
uważam, że starsze kapele starają się brzmieć
"ciężko" w sposób, który wcale nie jest ciężki,
produkcja i miks w przypadku 99% ostatnich
albumów to kompletna bzdura. Ludzie chwalą
Andy Sneapa za jego miksy i nie mogę z tym
się nie zgodzić, ale to zupełnie nie jest mój
gust. Ostatni album Judas Priest jest najbardziej
sterylną rzeczą, jaką słyszałem, podobnie
jak w przypadku Saxon. Weźmy na przykład
zespół taki jak Metallica, jest to najbogatszy
zespół metalowy w historii i wciąż nie jest w
stanie nagrać albumu z przyzwoitym brzmieniem.
To pokazuje, że metal to postawa, pożądanie
i głód. Co do nowszych formacji: starają
się brzmieć podobnie jak ich bohaterowie i
próbują swoich pomysłów na temat brzmień w
stylu "tak powinno to brzmieć". Całym sercem
Foto: Commando
jestem z nimi, ale nie możemy udawać, że
"utrzymujemy metal przy życiu", gdy zespoły
brzmią tak samo od ponad 30 lat. Wiele grup
prawdopodobnie jest zadowolonych z kopiowania
swoich ulubionych zespołów, ale nie
my!
Macie jakieś wypracowane sposoby na uniknięcie
tej pułapki, czy też po prostu gracie co
lubicie, niczego nie analizując, w myśl zasady,
że dobra muzyka i tak obroni się sama?
Bardzo dokładnie analizujemy nasze utwory.
Niekiedy bardziej niż inni, ale staramy się pisać
bardziej oryginalne rzeczy. Niektóre kawałki
są pisane podczas jednej próby, inne natomiast
wymagają więcej czasu, ale zawsze chcemy
postawić nas stół coś innego. To, czy odniesiemy
sukces, zależy już tylko od słuchacza.
Wśród tych ostrych, bezkompromisowych
utworów wyróżnia się "diabelski" instrumental
"Djävulsmaskopi" - nie dość, że najdłuższy
na płycie, to jeszcze całkiem melodyjny.
Myślisz, że Asmodeusz, ponoć wynalazca
wszelkich rozrywek z muzyką na czele, mógłby
zagustować w tym utworze? (śmiech)
To przynajmniej jedna z naszych bardziej
skomplikowanych kompozycji. Nasz drugi
gitarzysta Felix jest tym, który napisał jej większość,
a ma on specjalny sposób pisania, który
nadaje naszym songom bardziej subtelnego
charakteru. Mieliśmy nadzieję, że ten utwór
spodoba się ludziom... Asmodeuszowi też pewnie
się to spodoba!
W niecałe pięć lat od amatorskiej grupy do
mającego szersze perspektywy zespołu z kontraktem
to niezły wynik, ale wygląda na to,
że nie zamierzacie na tym poprzestać, intensyfikując
prace nad materiałem na pierwszy
album?
Jesteśmy bardzo podekscytowani pisaniem naszego
debiutanckiego albumu i mamy pomysły,
w które chętnie zagłębimy się głębiej. Tym
razem planujemy znacznie więcej z wyprzedzeniem
i faktycznie szkicujemy niektóre koncepcje
i konkretne odczucia, które chcielibyśmy
mieć na płycie. Naszym celem będzie, aby była
to bardziej spójna i przemyślana płyta, na której
każda kompozycja będzie robiła wrażenie,
że należy do albumu, ale jednocześnie zachowuje
własną tożsamość.
Obecna sytuacja sprzyja chyba twórczej
pracy, bo nie ma imprez, koncertów, można
skupić się na komponowaniu, pisaniu tekstów
czy dopracowywaniu aranżacji?
Mieliśmy szczęście, że przynajmniej coś się
działo, wydając EP-kę itp. Teraz koncentrujemy
się na stworzeniu materiału na debiutancki
album, najlepiej jak potrafimy. Myślę też, że
starsze utwory odzyskają energię, kiedy zaczniemy
je ponownie grać na żywo, zaczynając
od Jönköping Metal Fest w listopadzie.
"Rites Of Damnation" niejako podsumowuje
pierwszy okres istnienia Commando, ale na
wasz długogrający debiut trafią już wyłącznie
najnowsze kompozycje. Czego możemy
spodziewać się po tym materiale, na jakim
etapie prac jesteście i kiedy możemy spodziewać
się jego premiery?
Mamy wiele riffów i wstępnych szkiców, a
jedna kompozycja jest prawie całkowicie skończona.
Nie wiem, kiedy to się skończy, zobaczymy,
kiedy bardziej wciągniemy się w pisanie
materiału. Możesz spodziewać się mroczniejszej
i bardziej bezlitosnej płyty. Dziękuję
za wywiad!
Wojciech Chamryk, Kacper Hawryluk
Foto: Commando
COMMANDO
63
HMP: Pomiędzy wydaniem "Redemption
Through Force " a "By Fire & Brimstone" minęło
prawie sześć lat - co porabialiście w tym
czasie, poza pracą nad nowymi utworami i
okazjonalnymi koncertami?
Petros Leptos: Szukaliśmy perkusisty, który
by do nas pasował. Kiedy pochodzi się z małej
wyspy nie jest łatwo znaleźć muzyków, którzy
potrafią i są chętni grać taki rodzaj muzyki! Na
szczęście spotkaliśmy na swojej drodze wspaniałego
Fotisa Mountourisa i jak można usłyszeć
na albumie, teraz zespół gra pełną parą!
Oddychać metalem
- Magia metalu z naszych serc prosto do twoich uszu! Tak o najnowszej
płycie "By Fire & Brimstone" mówi wokalista Solitary Sabred, Petros Leptos. Ta
cypryjska grupa nie wydaje płyt zbyt często, ale kiedy już wejdzie do studia zawsze
wychodzi z niego z czymś naprawdę godnym uwagi, zwłaszcza dla fanów
tradycyjnego heavy/power metalu starej szkoły lat 80.
im, a wraz z upływem lat coraz trudniej jest
znaleźć kogoś takiego. Na szczęście w tym
momencie możemy powiedzieć, że mamy już
stały, konkretny skład, a każdy w załodze oddycha
metalem, i jest gotów do poświęceń dla
niego.
Nie pomylę się chyba jednak za bardzo twierdząc,
że muzyka zawsze była, jest i będzie dla
was czymś niezwykle ważnym?
Już od naszej młodości była ona muzyczną
ścieżką naszego życia! Wszyscy jesteśmy zawziętymi
fanami metalu, tak generalnie, jak i naszego
własnego zespołu! Tworzymy tylko taką
muzykę, którą sami chcemy usłyszeć!
Solitary Sabred jest jednym z najdłużej działających
cypryjskich zespołów metalowych,
bo będziecie w tym roku obchodzić 20-lecie
o których nie mają pojęcia zespoły choćby z
Niemiec, Włoch czy nawet Grecji?
Izolacja geograficzna oznacza mordercze wydatki
na podróż zespołu i transport sprzętu,
aby dotrzeć do centralnej Europy. Kiedy jest
się zespołem podziemnym, promotorzy nie będą
podejmowali ryzyka, trzeba zatem sięgnąć
głęboko do własnej kieszeni, by móc koncertować.
Jest to główną przeszkodą odkąd internet
sprawił, że twoje utwory są znacznie bardziej
dostępne.
Macie jednak zaskakująco dużo metalowych
zespołów, szczególnie jeśli popatrzy się na to,
że ludność Cypru nie liczy nawet półtora miliona
ludzi - czyżby ciężka muzyka była u was
tak popularna, czy to jednak złudzenie i scena
metalowa wcale nie jest tak liczna?
Obawiam się, że to tylko iluzja! Jest tutaj więcej
muzyków niż fanów (śmiech)! To nie jest
muzyka głównego nurtu, nigdy nie słyszy się
muzyki metalowej w radiu, może poza jednym
czy dwoma cotygodniowymi rock show. Mając
to na uwadze, wyrazy uznania dla Roberta Camasa,
który przeprowadził z nami wywiad w
radiu, i jest od lat znawcą tego typu muzyki.
Mamy u siebie świetne zespoły oraz zaangażowanych
ludzi z pasją, którzy organizują różne
wydarzenia, abyśmy mogli sami grać oraz
zobaczyć liczne występy zespołów zza zagranicy.
Jest także zaplecze lojalnych fanów, którzy
wspierają te wydarzenia, tak więc ekosystem
muzyki metalowej na Cyprze był w stanie przetrwać
do dzisiaj przez ładnych parę lat.
64
Do tego pewnie zbyt często daje znać o sobie
tzw. proza życia i wtedy trzeba skoncentrować
się na innych sprawach, niejako podstawowych,
a zespół na jakiś czas schodzi na
plan dalszy?
Wszyscy mamy bardzo wymagający grafik pracy,
rodziny i dzieci, ale kiedy chodzi o Solitary
Sabred, zespół nigdy nie jest na drugim miejscu!
Możemy pracować przez 16 godzin, a potem
po prostu uderzyć do studia na próby bez
słowa narzekania! Mamy to we krwi i nie moglibyśmy
tego robić bez wsparcia naszych rodzin,
które dostrzegają jak jest to dla nas ważne.
Dziś oczywiście wszystko to jest na drugim
miejscu z powodu pandemii, ale staramy
się jakoś wykorzystać ten czas izolacji, wysyłając
sobie nawzajem mp3 i składając kolejny album!
Zmiany składu też są czymś nieodłącznym,
szczególnie jeśli gra się w metalowym, podziemnym
zespole i cały czas trzeba do tego
dokładać?
Właśnie tak, ponieważ szuka się osób grających
na profesjonalnym poziomie bez płacenia
SOLITARY SABRED
Foto: Ironflame
Foto: Solitary Sabred
istnienia. Wydaliście w tym czasie trzy albumy
- dużo to czy mało z waszego punktu
widzenia?
Tak w zasadzie to zespół był trochę na lodzie z
powodu studiów za granicą przez około siedmiu
lat, ale wciąż nie można nazwać trzech albumów
jakimś super produktywnym dorobkiem!
Z drugiej strony jednak musieliśmy nauczyć
się wszystkiego poprzez praktykę, zarówno
jeżeli chodzi o proces nagrywania, jak
też stanie się lepszymi muzykami. Dzisiaj dotarliśmy
do punktu, w którym mamy już doświadczenie
oraz wiedzę, by tworzyć własną
muzykę - możesz usłyszeć wyniki naszej całej
wieloletniej, ciężkiej pracy na najnowszym
albumie.
Cypr to państwo położone na wyspie, więc
musicie borykać się z różnymi utrudnieniami,
Pewnie w Limassol czy w innych większych
miastach macie gdzie grać koncerty, ale generalnie
nie jest z tym w skali całego kraju najlepiej?
Znalezienie miejscówki do grania nigdy nie
stanowiło problemu, przynajmniej nie przez
ostatnią dekadę. Powodem tego jest oczywiście
mała skala wyspy oraz widowni, koncerty nie
mogą odbywać się za często, chyba, że jesteś
topowym zespołem, który podbija co tydzień
listę przebojów.
Nigdy jednak nie myśleliście o przeniesieniu
się tak jak czyni to wielu muzyków choćby z
Grecji czy Włoch na przykład do Niemiec
czy na Wyspy Brytyjskie, bo to daje ich
zespołom znacznie większe możliwości, przede
wszystkim promocyjno-koncertowe?
Najważniejsza kwestią jest cel jaki sam sobie
postawiłeś. Naszym celem zawsze było granie
i wydawanie muzyki na profesjonalnym poziomie,
nie czyniąc z tego zawodu zarobkowego.
Czujemy, że w pewien sposób życie z muzyki
ograniczyłoby naszą artystyczną wolność, gdyż
do pewnego stopnia "filtrowalibyśmy" to co
gramy, aby zadowolić naszych fanów. Tak
właściwie nie jest to nic złego, ale zdecydowa-
nie nie jest to powód, dla którego gramy. Wolimy
pozostawić wszystko tak jak jest, sprawiać
aby muzyka zawracała nam w głowie i duszy
jako odskocznia od codziennych obowiązków,
niż żeby stała się ona codziennym obowiązkiem!
Łatwiej też w tych krajach o kontrakt, bo
funkcjonuje w nich wiele niezależnych wytwórni,
ale akurat z tym nie mieliście problemu,
bo już na wysokości "Redemption
Through Force" zainteresowała się wami grecka
No Remorse Records?
Istotnie, wytwórnia No Remorse faktycznie
zaproponowała ponowne wydanie "Redemption"…
i okazała dość wiary, aby umówić się
z nami na kolejny album, pomimo faktu, że do
tamtego momentu nie usłyszeli z niego jeszcze
nawet pojedynczej nuty. Wierzę, że byliśmy
ich godni! Przed kontraktem z No Remorse
nasz debiut odbył się w ramach Steel Legacy,
miał także wsparcie Pitch Black Records, więc
także dla nich wielkie podziękowania, gdyż
także oni wszyscy mieli swój udział w dotarciu
naszego zespołu do miejsca w którym teraz
jest.
Jej szefowie muszą być bardzo cierpliwymi
ludźmi, skoro tak długo czekali na wasz kolejny
album. Podsycaliście ich zainteresowanie
kolejnymi demówkami czy przeciwnie, dostali
pełny, gotowy do wydania materiał i wtedy
musieli już zadbać wyłącznie o to, żeby
wydać go w możliwie jak najkorzystniejszym
terminie?
Druga wersja! Powiedzieli abyśmy się nie spieszyli
i wysłali materiał, jak będzie gotowy.
Wskoczyliśmy do studia latem, wszystko zostało
nagrane, miksowane, dopracowane i wysłane
do wydawcy przed sierpniem i album
został wydany w marcu tak aby był czas na
konieczną promocję.
Fantasy, mitologia, historia to wiodące tematy
waszych tekstów - masz wykształcenie
historyczne bądź archeologiczne i zawodowe
związki z tym tematem, czy też jesteś pasjonatem-amatorem,
zgłębiającym go dla przyjemności?
Amatorskim entuzjastą oraz wielkim miłośnikiem
miecza i magii! Parałem się okazjonalnie
pisaniem i opublikowano moja krótką historyjkę
na łamach kompilacji miecz i magia "Barbarian
Crowns".
Koledzy w zespole podzielają twoje zainteresowania?
Taa, cały zespół interesuje się tego typu tematyką,
jeżeli nie w kontekście czytania, to na
pewno w kontekście muzyki metalowej! Często
dają mi swoje wskazówki na temat tego w jakim
kierunku dana kompozycja powinna podążać
jeśli chodzi o tekst, czasem także są źródłem
kilku wersów. Wers-puenta z "Burn Magic,
Black Magic" była na przykład pomysłem
Jima!
Jest to pewnie łatwiejsze dzięki temu, że mieszkacie
w okolicach, gdzie przez wieki działo
się naprawdę sporo i pozostało po tym sporo
zabytków, a nawet źródeł pisanych?
Ziemia Cypru jest skąpana we krwi, która
została tu przelana przez wieki. Kiedy byliśmy
młodsi i mieszkaliśmy w Limassol, Jim i ja
jeździliśmy po wybrzeżu mijając Amathus (starożytne
miasto wzniesione przez Persów), słuchając
Manilla Road czy Cirith Ungol, więc
to w pewien sposób naturalne, że koniec w
końcu i my włączyliśmy ten sam typ mitologii
do naszych tekstów. Tak przy okazji, niektóre
z pierwszych zdjęć zespołu zostały wykonane
w ruinach Amathus!
"By Fire & Brimstone" to koncept, czy też
zbiór luźnych utworów, traktujących jednak o
podobnej tematyce?
To drugie, jest to kolekcja różnych kompozycji
inspirowanych historią oraz fantasy, wszystkie
łączy motyw bitwy oraz zmagań. Niekoniecznie
w walce zbrojnej, także w zmaganiach
życia codziennego.
Jednak nawet najlepsza opowieść nie obroni
się bez muzyki, ale tu też macie się czym
pochwalić, prezentując epicki heavy metal z
licznymi odniesieniami do tradycyjnego metalu
wczesnych lat 80. czy momentami nawet
klasycznego hard rocka - muzyka Solitary Sabred
jest pewnie wypadkową wszystkich waszych
inspiracji?
Istotnie, jesteśmy głównie i przede wszystkim
fanami tej muzyki tak długo jak żyjemy. Od jej
Foto: Solitary Sabred
korzeni w latach 70. do dzisiejszego dnia.
Kiedy zmieszasz tysiące nagrań, które uwielbiamy,
razem z inspiracjami pochodzącymi z literatury,
filmów czy codziennego życia, otrzymasz
to co jest na naszych albumach. Magia
metalu z naszych serc prosto do twoich uszu!
Co ciekawe znowu mamy sytuację, że na
płycie nie ma utworu tytułowego - to już taka
wasza tradycja?
Istotnie, kompozycja tytułowa może odciągać
uwagę od reszty utworów na płycie! Niemniej
jednak myślę, że zerwiemy z tą tradycją na następnej
płycie, gdyż tytuł jednego z utworów
(jak on sam) brzmi tak czadowo, że możemy
nie być w stanie oprzeć się pokusie zrobienia z
niej tytułu albumu! Bez żadnych spojlerów!
A o czym traktuje "Psionic Transmogrification",
kolejny po "Servants Of The Elder
Gods" czy obu częściach "Chronicles Of The
Barbarian King" wyróżniający się utwór na
tej płycie?
"Psionic Transmogrification" zakorzeniona jest
w mitologii o Cthulhu - starożytnym, niebiańskim
bogu, który powstanie z głębi oceanów
aby przejąć kontrolę nad umysłami ludzi, ale
także utwór ten nawiązuje do ślepego fanatyzmu
wszelkiego rodzaju. "Servants" inspirowana
jest wojownikami Chaosu z Wszechświata Wojennego
Młota, którzy łączą się co kilkaset lat i
tworzą niszczycielską falę przypływu, która ma
zniszczyć świat człowieka. Niemniej jednak
Krwawy Bóg po dziś dzień zabiera życia, przybierając
niestety różne kształty i formy w wielu
różnych religiach. "Fyres Of Koth" oraz "The
Scarlet Citadel" (Chronicles Of The Barbarian
King pt. I & II) inspirowane są książką "Phoenix
On The Sword" R. E. Howarda, w której
wrogowie królestwa spiskują przeciwko królowi
Conanowi.
Obecny skład zespołu to połączenie doświadczenia
z młodością i jest to pewnie idealna
mieszkanka?
Nasz wiek waha się od 25 do 40 lat, ale większość
z nas zna każdego od ponad dekady!
Stainlesz, nasz basista, jest najmłodszy ale jest
też członkiem zespołu odkąd skończył 16 lat
(wciąż nazywamy go Stain-nowy)! Nikolas to
też drogi przyjaciel, który chciał dołączyć do
zespołu na krótko przed premierą "Redemption
Through Force". Tak więc w zespole są
więzi pozamuzyczne, wszyscy od lat jesteśmy
członkami lokalnego obiegu muzyki metalowej,
spędzamy ze sobą ciągle czas poza pracą w
zespole, Jimmy jest drużbą zarówno moim jak
i Nikolasa, jesteśmy więc w tym momencie
praktycznie rodziną! Ale coś ci powiem, niezależnie
od wieku, każdy w zespole gra z tą samą
pasją, jakby nie miało być jutra!
To rozumiem, chociaż trudno wyobrazić sobie
sytuację, żeby wielu 40 czy 50-latków chciało,
w dodatku hobbystycznie, grać na perkusji w
zespole metalowym? (śmiech)
Fortis jest najstarszy w zespole (niedawno
przekroczył 40-tkę), a jest absolutną bestią!
Wyobraź sobie izolowanie dachów w pełnym
słońcu przez 12 godzin, potem przyjście na
próbę o 22:00 i dawanie czadu na basie przez
dwie godziny, a potem chęć dawania czadu
SOLITARY SABRED
65
dalej, kiedy kierownik sali prób przychodzi by
nas wykopać, bo już za późno (śmiech)! Ale
cóż jego ulubionym bębniarzem jest Mark
Zonder, jak się można domyśleć! Nie moglibyśmy
prosić o lepszego perkusistę, nie tylko
jako muzyka, ale także jako człowieka. Czujemy
się tak jakby grał z nami od pierwszego
dnia istnienia zespołu!
Nowa płyta to świetna okazja do większej
ilości koncertów - gracie częściej w ojczyźnie
czy w Grecji, czy też jednak gdzieś dalej, np.
na festiwalach?
Często gramy koncerty na Cyprze; jak do tej
pory graliśmy 3-4 razy w Grecji, i już mieliśmy
wsiadać na statek, aby dotrzeć na mini trasę po
Grecji i Niemczech gdy rozpoczęła się pandemia
wirusa! Więc nowym planem jest ruszenie
w trasę we wrześniu, gdyż chcemy być bardzo
aktywni także poza Cyprem.
Macie więc jeszcze wiele białych plam na
swej koncertowej mapie, a do tego zdaje się,
że żadna z waszych płyt nie ukazała się dotąd
na winylu, co też przydałoby się w końcu
zmienić?
Jeśli nie jesteś muzykiem na pełen etat, czasem
nie jest łatwo znaleźć czas wolny od pracy aby
grać koncerty za granicą. Na całe szczęście w
tym momencie każdy jest w stanie i jest
gotowy, aby podnieść poziom naszych występów
na żywo, więc mamy nadzieję, że będziemy
mogli zagrać dla wielu naszych przyjaciół w
Europie. Jeżeli chodzi o wydawanie naszych
płyt na winylu, to wszyscy jesteśmy jego entuzjastami,
więc bardzo byśmy chcieli wydać coś
na tym nośniku, nad czym cały czas pracujemy!
Jest to więc muzyka niszowa, ale zarazem coś
co uwielbiacie i nie ma szans, byście odpuścili,
tym bardziej, że macie grupę wiernych
fanów, których wsparcie też jest niezwykle
ważne?
Jesteśmy niezmiennie wdzięczni za wsparcie,
które otrzymywaliśmy od naszych fanów od
pierwszego dnia istnienia zespołu! Jesteśmy
tym absolutnie rozwaleni, zarówno tym jak się
oni udzielają a także jak wspierają nas na
Bandcampie! Nasz nowy album rozchodzi się
w bardzo szybkim tempie, i chcemy aby
wszyscy wiedzieli, że jakakolwiek kasa jaką na
nim zarobimy idzie wprost do zespołu na trasę
koncertową oraz kontynuację "By Fire &
Brimstone"!
Tak więc nie ilość, lecz jakość? Lepiej mieć w
dorobku trzy świetne albumy niż dziesięć
przeciętnych, albo mniej licznych, ale naprawdę
zakręconych na punkcie waszej muzyki
fanów?
Jakość zawsze wygrywa. Jeśli pospieszysz się
wydając coś na wpół gotowego, nie będziesz
mógł już tego cofnąć! Zawsze dajemy z siebie
sto procent i za każdym razem kiedy słyszysz
nowy album, jest to najlepszy w danym momencie
poziom Sabred. Mając to na uwadze,
mam nadzieję, że w nadchodzących latach
będziemy mogli zwiększyć trochę nakłady
naszych płyt, zwłaszcza że kompozycje na następny
album są już w drodze, jest to jakaś
pozytywna strona izolacji! Dziękujemy za wywiad,
i mamy nadzieję, że wszyscy u was dbają
o zdrowie i bezpieczeństwo w tych wymagających
czasach. Żądza krwi jest święta!
Wojciech Chamryk, Przemysław Doktór,
Kinga Dombek
HMP: Cześć! Na wstępie to chciałem pogratulować
Wam tak świetnego materiału
jakim jest "Midnight Impulsion"!
Dressed to Kill: Dzięki bracie! "Midnight
Impulsion" naprawdę wiele dla nas znaczy.
Nasza historia to już jakieś 6-7 lat, ale dopiero
co wydaliśmy nasz debiut. Ten materiał to
najlepsza rzecz jaka przydarzyła się nam w
naszej muzycznej karierze, nawet jeśli kilkoro
z nas może pochwalić się różnymi albumami
wydanymi z innymi zespołami, w których się
udzielamy. Nie chodzi tu w żadnym wypadku
o żadną "szkołę" z której się wywodzimy, robimy
to co lubimy: miksujemy melodyjne elementy
z mocą i dynamiką. Byliśmy bardzo zadowoleni
z tego, co nam wyszło i na pewno
podążymy tą ścieżką dalej, bo już zaczęliśmy
pisać nowe piosenki z myślą o następnym albumie.
Wiesz, nie znam wielu bandów z Chin, które
grają heavy metal. W swojej kolekcji mam
kilka płyt chińskich zespołów: Dream Spirit,
Nine Treasures czy Tennger's Cavalry. Ale
Wy jesteście pierwsi, którzy gracie po prostu
czysto heavy!
No tak, masz rację. Chiny mają braki w tradycyjnym
heavy metalu. Mieliśmy fajny okres na
początku lat 90-tych, gdzie na rynku pojawiły
się takie zespoły jak Tang Dynasty albo
Foto: Dresed To Kill
Overload. Ale Chińśka scena szybko zwróciła
się w stronę ekstremalnego metalu - thrash,
death, black, grind - to są gatunki wiodące w
Chinach jeśli chodzi o metal. Nie dziwi mnie
to, bo Chiny nie mają jednak takiej chronologii
rozwoju jak chociażby Europa. Te zespoły,
które wymieniłeś są świetne. Zwykle mieszają
swoją muzę z elementami folkowymi i
robią naprawdę niesamowite kawałki! Jesteśmy
bardzo bliskimi kumplami z Dream Spirit,
to super goście! Ale w przeciwieństwie do
nich, Dressed to Kill robi muzykę bez tego
kulturowego tła. Tradycyjny heavy metal idący
z duchem czasu to jest coś, co nas kręci.
Może to dobra definicja NWOTHM?
Panowie, zagłębmy się trochę w "Midnight
Impulsion". Album rozpoczyna świetne, synthwave'owe
intro, które zrobił dla Was Syn-
Chik. Jesteście fanami Synthwave?
Nasz perkusista, Yichi to synthwave'owy partyzant!
(śmiech) To on również wpływa na
nasze gusta. Zaczęliśmy słuchać synthwave'
owych klimatów kilka lat temu. Co ciekawe,
daje nam to sporo inspiracji. Być może nie
słychać tego na pierwszy rzut ucha, ale ta muza
jest bardzo heavy metalowa i bardzo otwiera
nam oczy na pewne kwestie. Jeśli zaś chodzi
o intro, to jest to motyw z refrenu kolejnego
numeru, "Midnight Comes Around",
Foto: Dresed To Kill
66
SOLITARY SABRED
tyle, że zagrany na klawiszach. Na podstawie
tego motywu, napisaliśmy jakby nowy numer,
który potem Syn-Chik przerobił na swoją modłę.
Syn-Chik to gość, który gra metal ale też
produkuje synthwave. Zrobił u nas świetną
robotę!
Niesamowitym kawałkiem na Waszym albumie
jest "Rose of Kowloon". Jestem niemal
w stu procentach pewien, że ten numer to
jakaś historia wprost z Miasta Ścian - Kowloon,
legendarnej miejscowości w Hong-
Kongu, która rządziła się swoimi prawami i
została zburzona kilka lat temu. Mam rację?
Tak jest! To fikcyjna historia, którą wymyśliliśmy
pewnego dnia. Pewien przestępca ucieka
przed prawem i znajduje schronienie w Kowloon.
Pomaga mu prostytutka, a po pewnym
czasie on zaczyna darzyć ją uczuciem -
niezłe love story, co? Ta historia ma bardzo
duży wydźwięk retro. To bardzo mocna część
albumu. Riff pojawił się już dawno temu, ale
kawałek dokończyliśmy dopiero w studio.
Róże Kowloon
Azja od zawsze wypuszczała na
rynek masę wspaniałego heavy
metalu. Co najważniejsze, robi to po dziś
dzień! Żywym dowodem na to jest chińska
formacja Dressed to Kill, która w zeszłym
roku zadebiutowała kapitalnym albumem "Midnight Impulsion". Chłopaki
ochoczo zgodzili się na wywiad, gruntownie omawiając swoje wydawnictwo
ale też popisując się niezłą wiedzą na temat Nowej Fali Tradycyjnego
Heavy Metalu.
Ciężko tworzyć heavy metal w Chinach?
Wszyscy mieszkamy w Pekinie, wielkiej metropolii
w której żyje 20 milionów ludzi. Więc
jest zarazem i łatwiej i trudniej (śmiech). Na
przykład wcale nie jest trudno znaleźć salę
prób. Ale presja związana z naszą pracą jest
większa, bo przecież koszty życia są też wyższe
w takim mieście. Więc generalnie nie jest
łatwo pogodzić pracę i muzyczne hobby, ale z
tego co wiemy wielu muzyków podejmuje to
samo wyzwanie każdego dnia.
Trochę wcześniej sami nazwaliście się
członkami nurtu NWOTHM. Zgaduję, że
obserwujecie scenę i wiecie co się na niej
dzieje. Jakie są Wasze ulubione zespoły z
tego nurtu? Znacie jakieś bandy z Polski?
Enforcer! O Boże, jest tyle wspaniałych zespołów…
Steelwing, Skull Fist, Stallion,
Evil Invaders, Air Raid, White Wizzard…
Przepraszam tych. których lubimy ale aktualnie
o nich zapomniałem! Jeśli chodzi o Polskę…
Axe Crazy i Shadow Warrior! Te dwa
bandy są niesamowite! Lubimy też inne kapele
z Polski, jak Vader czy Behemoth. Fuwen
jest z kolei wielkim fanem Acid Drinkers!
No dobra, jaka jest szansa. że zobaczymy
Dressed to Kill w Europie w niedalekiej
przyszłości? Mówiliście o koncertach, jest
Bardzo lubię również "Breakin' Thru' The
Sky" - absolutny killer!
Dzięki! My też uwielbiamy ten numer. Sporo
zmian rytmu, mocarny refren, fajne gitary. Na
początku ten numer nie miał aż tak wielu
zmian, ale potem napisaliśmy go od nowa i to
było to! Jeszcze zanim album się ukazał czuliśmy
że ten numer może być hiciorem. Co
ciekawe, kawałek spotkał się z lepszą reakcją
poza Chinami niż samych Chinach. Fani z
Europy czy Stanów często wymieniają ten numer
jako swój ulubiony, a Chińczycy wolą
"Midnight Comes Around", "Rose of Kowloon"
albo "Queen of Light". Nie mam po-jęcia
dlaczego tak jest, ale czy to ważne?
Fajne wrażenie robi też "Murder City". To
podobna historia do "Rose of Kowloon"?
No, możesz tak to interpretować. To nie jest
ta sama historia, ale, hmmm, on ogólnie nie
ma żadnej konkretnej historii. To po prostu
numer, który bazuje na motywie zabójców i
morderców. To stary numer, który już wcześniej
znalazł się na naszym EP. Moim zdaniem
trąca trochę klimatami a'la Agent Steel.
No właśnie, do nowych kawałków zdecydowaliście
się dodać te stare, bo album zamyka
"Speed Metal Mania", znany już z
EP...
Uwielbiamy ten kawałek. I zdaje się, że nasi
fani też. Ale zauważ, że ta wersja ma inny
refren, ten stary wydawał nam się po prostu
słaby. Potrzebowaliśmy więcej poweru i energii,
no więc to zrobiliśmy! Nowy refren zdecydowanie
ożywił ten numer, więc zdecydowaliśmy
się dodać go ponownie do nowej płyty.
"Midnight Impulsion" wydany został przez
Area Death Productions, ale dostępność
płyty poza Azją jest dość nikła. Dzięki
Foto: Dresed To Kill
kanałowi NWOTHM Full Albums Wasza
muzyka jednak dotarła do słuchaczy w
Europie czy Stanach. Macie jakiś plan aby
uczynić "Midnight Impulsion" bardziej dostępnym
dla fanów spoza Azji?
Area Death Productions wydaje się być małym
labelem, ale jest to jedna z większych wytwórni
z undergroundowym metalem w Chinach.
Zdawaliśmy sobie sprawę, że mimo iż label
jest solidny, nie będzie łatwo dotrzeć do
fanów poza Azją, więc zdecydowaliśmy się
wrzucić całą płytę na kanał NWOTHM, który
przecież jest bardzo silnym medium promocyjnym
dla mniejszych zespołów. Prowadziliśmy
dyskusję na temat amerykańskiego wydania
płyty i prawie to zrobiliśmy, ale plany pokrzyżował
nam Covid-19. Wydanie zostało
odłożone na bliżej nieokreśloną przyszłość.
Ale cały czas staramy się dopro-wadzić do tego
żeby to zostało wydane po-nownie i w zasadzie
jesteśmy otwarci na wszelkie pomysły i
propozycje od wytwórni. Więc jeśli ktoś z wytwórni
czyta ten wywiad i chciałby nam pomóc,
no to śmiało, zapraszamy do kontaktu!
(śmiech)
Jesteście zadowoleni z reakcji na "Midnight
Impulsion"?
Jasne! Ale czekamy na więcej! Przez wirusa nie
mamy okazji grać koncertów, co też rzutuje na
promocję. Wszystkie zespoły które wydały
płyty na początku roku mają przejebane. No
ale nic z tym nie da się zrobić, więc pozostaje
czekać. Oby wszystko skończyło się szybko,
wtedy wystartujemy z promocją jak należy!
opcja że będziecie podbijać rynek Europejski?
Powiem Ci, że nie powinno to być trudne!
Nasz gitarzysta, Fuwen oraz perkusista Yichi
grają w thrashowej kapeli Tumourboy i mieli
już okazję grać w Europie w 2018 roku. Więc
mają w tym doświadczenie i wiedzą co i jak.
Więc jak najbardziej myślimy o tym w kontekście
Dressed to Kill, może po wydaniu drugiego
albumu? Ale byłoby czadowo! Polska to
super lokacja więc bardzo chętnie wpadnie i
do Was!
Trzymam więc kciuki za powodzenie misji!
Dobra, z mojej strony to by było na tyle.
Ostatnie słowo dla naszych czytelników?
Trwajcie w metalu bracia i siostry! Bądźcie
zdrowi i dbajcie o siebie w tych szalonych czasach!
Marcin Jakub
DRESSED TO KILL 67
Nie ograniczamy się
Niemiecki (a właściwie niemiecko - polski) zespół Madhouse po latach
niebytu powrócił na scenę na dobre. Tym razem przypomniał o sobie swą drugą,
równie dobrą jak debiut, płytą "Braindead". W naszej krótkiej rozmowie polski
akcent zespołu - perkusista Paweł Słabiak opowiedział nam, co obecnie się dzieje
w obozie Madhouse oraz powspominał czasy, gdy mieszkał w Polsce i grał w zespole
Korpus.
HMP: Cześć Paweł. W 2014 roku Madhouse
powrócił po długiej przerwie do świata żywych,
a powrót ten przypieczętował świetnym
albumem "Metal Or Die". Jak z perspektywy
czasu oceniasz ten album i jego
ogólny odbiór?
Paweł Słabiak: Nasza debiutancka płyta
"Metal Or Die" otrzymała wiele pozytywnych
recenzji na całym świecie, co oczywiście bardzo
nas ucieszyło. Z perspektywy czasu oczywiście
zawsze znajdziesz rzeczy, które mogłeś
zrobić lepiej. Ale byliśmy i jesteśmy bardzo
zadowoleni z naszego debiutu i nadal lubimy
grać te kawałki podczas występów na żywo.
"Metal Or Die" to na dobrą sprawę debiut
zespołu. W jaki sposób wykorzystaliście
jak powinien wyglądać nowy album. To jest
dalszy rozwój stylistyki obranej na debiutanckiej
płycie.
Na nowym albumie znalazło się pewne bezpośrednie
nawiązanie do debiutu. Mam tu
konkretnie na myśli utwór "Psycho God",
który trafił na "Braindead" w nowej wersji.
Skąd ten pomysł?
"Psycho God" jest jednym z najlepszych
utworów na debiutanckim albumie, została na
nowo zremiksowana i zmasterowana przez
różne studia, aby znaleźć dla nas najlepsze
brzmienie. W ten sposób ostatecznie doszło
do współpracy z Domination Studio. Ponieważ
i tak mieliśmy nową wersję tego utworu,
więc chcieliśmy podzielić się nią z naszymi
z okolic "Czarnego Albumu". To zamierzone
podobieństwo?
Podobieństwo do Metalliki nie było zamierzone.
Jednak nie przeszkadza nam również
porównywanie do Metalliki. Takie porównanie
jest dla nas zaszczytem! W naszym nowym
albumie chcieliśmy pokazać, że mamy
różnorodny repertuar i nie ograniczamy się do
określonego stylu.
Co natomiast mnie w bardzo pozytywny
sposób uderza we wszystkich utworach na
płycie to solówki. Jak to robicie, że po takiej
długiej przerwie tak świetnie udaje Wam się
razem zgrywać? Dużo czasu poświęcacie na
próby?
Z pewnością nie ćwiczymy więcej niż jakikolwiek
inny zespół. Jednak nasz główny gitarzysta
i autor tekstów Carsten Krekow jest
bardzo doświadczonym i dobrym muzykiem,
który ciągle się rozwija.
doświadczenia nabyte w pracy nad debiutem
przy pracy nad Waszym drugim albumem,
świeżo wydanym "Braindead"?
Drugi album powinien być jeszcze bardziej
urozmaicony niż debiutancka płyta CD.
Chcieliśmy także znaczącej zmiany w brzmieniu
i uważamy, że to nam się całkiem dobrze
udało.
Czy podczas prac nad "Braindead" mieliście
jakąś określoną wizję i zarys tego, jak ma ten
album wyglądać, czy może poszliście na czysty
spontan?
Mieliśmy już bardzo konkretne pojęcie o tym,
fanami.
Foto: Madhouse
Jeden z utworów na "Braindead" nosi tytuł
"Never Say Die". Czy to jakieś celowe
odwołanie do płyty oraz utworu Black Sabbath
o tym tytule czy po prostu czysty przypadek?
To jest oczywiście tylko czysty przypadek
(śmiech).
Gracie klasyczny heavy metal, jednak nie
boicie się też lekkich eksperymentów. Mam
tu na myśli utwór tytułowy. Przywodzi mi
on na myśl (zwłaszcza jego wstęp) Metallikę
Kolejnym Waszym atutem jest wokalista
Didi Shark. Jest on jedynym członkiem
Madhouse, który nie występował w nim
przed zawieszeniem działalności. Uważasz,
że z biegiem czasu coraz lepiej odnajduje się
w Waszej kapeli?
Każdy członek zespołu rozwijał się przez lata,
w tym oczywiście Didi. W każdym razie, była
i jest to dla nas duża korzyść, że Didi jest z
nami.
Okładka debiutu kojarzyła mi się z "Metal
Health" Quiet Riot, natomiast okładka
"Braindead" kojarzy mi się z niektórymi płytami
Megadeth. Madhouse gra jednak inaczej
niż oba wspomniane zespoły. Skąd zatem
pomysł na te grafiki?
Nie pozwalamy się pchać w żaden konkretny
styl. Porównanie z Quiet Riot, Magadeth lub
Metalliką oczywiście traktujemy jako pochwałę,
ale robimy to co nam się podoba.
Okładki CD powinny odnosić się do nas i
utworów. Okładka "Braindead" również zawiera
wyraźne odniesienie do tytułowego
utworu.
Co z promocją? Większość państw coraz
bardziej rozluźnia restrykcje związane z epidemią,
czy zatem szykuje się w najbliższym
czasie jakieś intensywne koncertowanie?
Mamy oczywiście nadzieję, że w najbliższej
przyszłości będziemy mogli ponownie grać
koncerty. Oczywiście chcemy również zaprezentować
naszą płytę fanom na scenie. Tęsknimy
za koncertami!!!
Mieszkając jeszcze w Polsce grałeś warszawskiej
grupie Korpus. Jak wspominasz
68
PALACE
początki tamtej formacji?
Były bardzo spontaniczne a jednocześnie chaotyczne.
Na początku graliśmy we trójkę u
mnie w piwnicy.
Jakiś czas temu Korpus przypomniał o sobie
utworem "Sklep" z dość głupawym teledyskiem
i niezbyt ambitnym, chociaż z drugiej
strony dosyć życiowym tekstem (kto
kiedyś mieszkał lub spędzał wakacje na wsi,
ten wie co mam na myśli). Słyszałeś owe
dzieło?
Nie, nie widziałem tego dzieła.
Utrzymujesz jakieś kontakty z dawnymi lub
obecnymi muzykami tej grupy?
Tak, z pierwszym basistą Darkiem Olszewskim
i z Januszem Stasiakiem (Johan).
Zaliczyłeś również krótki epizod w grupie
Advice. Dlaczego Twoja przygoda z tą grupą
tak szybko się skończyła?
Nieporozumienia muzyczne, a poza tym było
dla mnie za daleko jeździć na próby.
Wygląda na to, że po odejściu z Advice
miałeś dłuższą przerwę w graniu, która skończyła
się dopiero w momencie reaktywacji
Madhouse. Nie bałeś się, że zapomnisz, jak
się gra?
To nie prawda, Od września 1992r. do jesieni
1998r. grałem z Butler's Pride.
Wyjechałeś do Niemiec jeszcze w czasach
poprzedniego ustroju. Wówczas nie było
łatwo wyjechać za granicę, a swobodne
Foto: Madhouse
podróżowanie, jakie mamy dzisiaj jawiło się
jako scenariusz niemalże rodem z science fiction.
Jak udało Ci się czmychnąć z pięknego
PRLu?
Miłem trochę znajomości i szybko otrzymałem
paszport, nie widziałem żadnej perspektywy
dla mnie w PRLu (śmiech).
Mieszkasz za Odrą już od lat. Czy w
Twojej opinii społeczeństwo polskie i niemieckie
mentalnie więcej łączy czy dzieli?
Dużo się zmieniło na dobre po obu stronach i
jest bardziej na luzie… (śmiech).
Dziękuję za odpowiedzi i poświęcony czas.
Pozdrawiam.
Bartek Kuczak
Pionierzy heavy metalu
Oz był jedną z pierwszych heavymetalowych
kapel w Finlandii. Co prawda nie udało mu się
tam podpisać kontraktu i wydać płyty, ale
chwilę później poszczęściło im się w Szwecji.
Tym samym już na początku lat 80. Oz krzewił
heavy metal w obu krajach. Choć jeszcze w niedalekiej
przeszłości w zespole było kilku dawnych
członków, dziś ze starego składu pozostał tylko Mark Ruffneck. Przekazał
pałeczkę młodszym muzykom i to oni dziś - pod czujnym okiem Marka - sterują
okrętem.
Jesteście jednym z najstarszych, a obok Zero
Nine, także jednym z najdłużej działających
heavymetalowych zespołów w Finlandii.
Domyślam się, że jesteście bardzo
popularni w swoim kraju? Na pewno wiele
osób pamięta Was jako "zespół swojej młodości"?
Tak, zaczęliśmy w tym samym okresie. Wtedy
były Oz, Zero Nine, Sarcofacus, Riff
Raff i jeszcze jakieś inne kapele. Na początku
lat 80. zarówno my, jak i Zero Nine objechaliśmy
Finlandię z koncertami, byliśmy w tym
czasie też w fińskiej telewizji. W Finlandii jesteśmy
więc znani, ale, że heavy metal nie
był wtedy ogólnie popularny w tym kraju,
nasz rozgłos miał swoje granice. Nie podpisaliśmy
nigdy żadnego kontraktu płytowego w
Finlandii, więc skierowaliśmy się na zachód,
do Sztokholmu gdzie dostaliśmy kontrakt ze
szwedzką wytwórnią Typhon Grammofon
AB. W Sztokholmie nagraliśmy pierwszą płytę
Oz. Studio Decibel i Typhon Grammofon
AB wydało ją w 1982. W 1983 wypuściliśmy
płytę "Fire in the Brain", którą też nagraliśmy
w stolicy Szwecji, ale w innym studiu
- Electra. Krótko po tym przeprowadziliśmy
się do Sztokholmu, a ja wciąż tutaj mieszkam.
Tak, my jako Oz wciąż jesteśmy dla
wielu "zespołem ich młodości" i to naprawdę
fajna sprawa!
Jeśli chodzi o skład Twojego zespołu, sytuacja
jest podobna do amerykańskiego Riot
(teraz Riot V). Obecny skład bardzo różni
czy czegoś innego, to ich sprawa. Nie mam
zamiaru dodawać żadnej cyfry do Oz, bo moim
zdaniem to zupełnie normalne, że członkowie
w rockowym zespole mogą zastępować
innych. Ludzie zmieniają w ciągu swojego
życia wiele innych rzeczy: samochody, domy,
żony, miejsca pracy, więc zmieniające się lineupy
w rockowej kapeli to nic wielkiego.
Jeszcze ciekawsza sytuacja jest w Stratovarius.
Tam nie ma żadnego muzyka z pierwszego
składu, a obecni mówią, że to sposób
na nieśmiertelność zespołu. Stratovarius to
Twoi rodacy. Może taka długowieczność z
udziałem nowych muzyków to fińska specyfika?
Cóż, mieszkam w Sztokholmie od 1983 roku,
więc nie jestem zaznajomiony z fińskim przemysłem
muzycznym. To, co Stratovarius
mówi na temat swojej metody na nieśmiertelność
kapeli, to ich sprawa. Nie wierzę w
nieśmiertelność ani niebo, ani piekło. Wierzę,
że nasze życie tutaj na ziemi jest ograniczone
i, że ten czas trzeba przeżyć mądrze. Powołałem
do życia Oz i Oz będzie żył tak długo,
jak ja żyję. Kiedy przyjdzie czas zamknąć
księgę Oz, to się ją zamknie. Wiem, kiedy to
nastąpi, ale mamy jeszcze dużo czasu, więc
nie ma co się przejmować, tylko być szczęśliwym.
Jesteś głównym kompozytorem kawałków i
twórcą muzycznego wizerunku Oz?
Nie, nie jestem głównym kompozytorem, ale
mam pewien pomysł na to, jak powinniśmy
brzmieć. Przegadałem to z chłopakami z
ostatniego składu, im to pasuje. Głównymi
kompozytorami są więc Johnny oraz Juzzy i
w to mi graj. Muszę zadbać o wiele innych
rzeczy, więc praca w kapeli jest dobrze zorganizowana.
HMP: Wydajecie nową płytę w czasie, gdy
z powodu pandemii nie można ani zagrać
koncertu, ani sprzedawać podczas trasy płyt
i merchu. Nie zastanawiałeś się nad przesunięciem
premiery płyty?
Mark Ruffneck: Nasza wytwórnia, Massacre
Records zaplanowała wydanie "Forced
Commandments" na 24 kwietnia 2020, ale
zostało ono przesunięte na 22 maja. Więc
tak, pandemia koronawirusa miała bezpośredni
wpływ na wydawanie płyty Oz. Prawdą
jest, że nie ma teraz możliwości grania koncertów,
merch też nie hula, ale nie wiadomo
kiedy dokładnie ta pandemia sobie pójdzie,
więc nie ma sensu przekładać terminu wydania
płyty na jeszcze odleglejszy. Jeśli chodzi o
granie koncertów, rok 2020 jest już i tak stracony,
musimy więc poczekać i zobaczyć, kiedy
będziemy mogli jechać w trasę.
Foto: Antti Kyyrö
się od pierwotnego. Riot rozszerzył swoją
nazwę o cyfrę "V", żeby podkreślić "nowe
pokolenie" i wokalistę. Dla Ciebie Oz, to
ten sam Oz sprzed 40 lat czy nowy Oz z
nowym obliczem?
Rzecz jasna trudno jest porównać Oz z początku
lat 80. do tego, co robimy teraz. W
tamtym czasie byliśmy dzieciakami i nie zaprzątywaliśmy
sobie głowy tym, co wydarzy
się w przyszłości. Żyliśmy z dnia na dzień, a
okoliczności, w których się znaleźliśmy, bardzo
nam się podobały. Teraz po powrocie Oz
cały system jest inny, my jesteśmy starsi, planujemy
i zastanawiamy się nad tym, co robimy,
ale obecna sytuacja podoba nam się tak
samo, jak ta z lat 80. Riot nie jest jedynym
zespołem, który w ciągu lat radykalnie zmieniał
skład. Jeśli lubią korzystać z numerków
Dziś powstaje wiele młodych zespołów,
które powracają muzycznie i wizerunkowo
do lat 80. Wy macie dwa atuty - młody skład
i prawdziwe korzenie w latach 80. Wygląda
na to, że nagranie dobrej, klasycznie heavymetalowej
płyty jest stworzone dla Was.
Tak, zaktualizowanie składu zawsze daje dobrego
kopa zespołowi i tak się właśnie stało w
Oz. Mając nowych i młodych członków można
zarówno zwiększyć witalność zespołu, jak
i dodać energii takim starym psom jak ja. Po
prostu widać, że są efekty, odkąd nowi członkowie
dołączyli do zespołu. Należy jeszcze
wspomnieć, że Ape (długoletni wokalista -
przyp. red.) i Jay (długoletni basista - przyp.
red.) odeszli dlatego, że po prostu nie mieli
czasu dla Oz i, że nie kruszyliśmy o nic kopii.
Wydaje mi się, że ten nowy skład to dokładnie
to, czego Oz potrzebował. Mamy więcej
energii, nowi członkowie są świetnymi muzykami.
Jestem naprawdę zadowolony z nowego
składu i myślę, że to słychać na ostatniej płycie,
"Forced Commandments".Wiemy co
nam się podoba i trzymamy Oz na dobrej
drodze.
"Forced Commandments" ma feeling dobrego
hard'n'heavy czy heavy metalu złotej ery,
czyli lat 80. Słychać choćby w "Revival".
Domyślam się, że to właśnie efekt poszanowania
tradycji Oz, która wychodzi od
Ciebie połączonej ze świeżością młodego
składu.
Jak mówiłem, wiemy czego chcemy i utrzy-
70
OZ
mujemy w kapeli właściwy kurs. Nowi
członkowie są świetnymi muzykami oraz
tekściarzami i to dlatego powstaje taka muzyka.
Mamy też pracującą przy tym krążku ekipę
spoza Oz. W sumie powinienem o nich
wspomnieć wcześniej. To Mika Borgersen
od nagrań w studiu, Lars Chriss, który zajmował
się miksem, Mike Lind od masteringu
oraz Andre od okładki. Przez lata utworzyliśmy
więc wspaniały zespół do tworzenia metalowej
muzyki, a każdy wykonał dobrą robotę.
Jestem bardzo zadowolony z rezultatu.
Jednym z Waszych najbardziej znanych
kawałków jest "Turn the Cross Upside Down".
Rzeczywiście sympatyzowaliście z satanizmem
czy chodziło tylko o metalowy klimat?
Piszemy opowieści, a teksty Oz to wyimaginowana
mieszanka rzeczywistości i science
fiction. Zresztą wszystkie osoby, które pisały
teksty w Oz przez lata miały wielką wolność
w pisaniu wszelkiego rodzaju tekstów. Satanizm?
Nie, Oz nie sympatyzuje ani z polityką,
ani religią. Jak wspomniałem, jesteśmy po
prostu bajarzami, nic dodać, nic ująć.
Podobno mieliście problemy z powodu tego
tekstu.
Nie, nigdy nie mieliśmy problemów ani ze
słowami do "Turn the Corss Upside Down",
ani z innymi tekstami.
Na nowej płycie też poruszacie mroczną tematykę,
choćby w "Ritual". Tam też pojawia
się krwawy rytuał i imię szatana. Nawiązujecie
do tamtych starych tekstów Oz?
Jak mówiłem, piszemy historie. Zanim rozpoczęliśmy
prace nad tą płytą, uznaliśmy
wspólnie, że powinno się na niej znaleźć coś
bardziej "mrocznego" lub coś "z tamtej strony".
Myślę, że Johnny napisał fajne teksty na
ten album, a niektóre z nich mogą być rozumiane
na różne sposoby. Ma to ten plus, że
pozwala słuchaczowi na stworzenie własnej
historii podczas słuchania "Forced Commandments".
Nie ma bezpośredniego odniesienia,
choć może niektórzy tak myślą. Niech
tak będzie.
Wasza pierwsza płyta na metal-archives.
com ma zaskakująco niską ocenę. Według
Foto: Antti Kyyrö
Ciebie "Heavy Metal Heroes" to też Wasza
najsłabsza płyta?
Nigdy nie porównuję płyt Oz, ale niech sobie
ludzie je zestawiają, skoro lubią. Każdy album
był robiony najlepiej, jak to było ówcześnie
możliwe. Nie przepadam za końcowymi
miksami niektórych krążków i ich masteringiem,
ale to nie było w naszych rękach, więc
nie mieliśmy z tym nic wspólnego. Pierwszy
album zawsze jest tym pierwszym, i wraz z
nim zaczęła się historia Oz. Względem żadnej
z płyt, nad którą pracowałem, nie używam
sformułowania "najgorszy album", ponieważ
nigdy nie próbowaliśmy takowego
stworzyć.
Czytałam, że na okładce "Fire in the Brain"
jest ręka Quorthona. Wykorzystałeś jego
zdjęcie czy współpracowaliście, żeby stworzyć
tę okładkę?
Tak, to ręka Quorthona, w zasadzie Thomasa
Forsberga. W tym czasie jeszcze nie był
Quorthonem. Nie było to żadne już istniejące
zdjęcie, ale zrobione specjalnie na okładkę
płyty Oz "Fire in the Brain". Znałem już
Thomasa Forsberga jak był piętnasto- czy
szestnastoletnim dzieciakiem. Byliśmy dobrymi
kumplami, więc było naturalne, że współpracowaliśmy
i razem robiliśmy różne rzeczy.
Dziś, z perspektywy czasu wygląda na to,
że udało Wam się przeczekać lata 90. - najgorsze
lata dla heavy metalu. Podejrzewam,
że po wydaniu "Roll the Dice" wydawało
Wam się, że świat heavy metalu załamał się
raz na zawsze?
Po płycie "Roll the Dice" pojechaliśmy w
trasę po Szwecji i Estonii. Jednak muzyczne
środowisko się zmieniało, nie było już miejsca
dla Oz. Poza tym mieliśmy problemy ze
składem. Powiedziałem więc do Ape'a, że lepiej
zrobić sobie przerwę i pomyśleć, co chcielibyśmy
teraz robić. I ta przerwa trwała ponad
20 lat. Nie zastanawialiśmy się więc nad tym,
co działo się z heavy metalem jako takim. Po
prostu zauważyliśmy to, co się stało z Oz, jako
zespołem i zaczęliśmy w życiu robić inne
rzeczy.
Finlandia i Szwecja uchodzą za jedne z najbardziej
przyjaznych dla metalu krajów na
świecie. Myślisz, że to był jeden z najważniejszych
czynników, który wpłynął na
długowieczność Oz?
Nie, nigdy nie przyglądałem się temu, co robią
inni ludzie czy inne kapele. Skupiałem się
na pracy z Oz, bo uważałem, że to jest coś fajnego.
Jestem jedynym żyjącym założycielem
Oz, a Oz będzie żył i umrze ze mną. Co prawda
urodziłem się w Finlandii i od 1983 roku
mieszkam w Sztokholmie, ale moje muzyczne
korzenie sięgają Anglii i Stanów. Przygodę z
muzyką zacząłem wcześnie, słuchając takich
kapel jak Led Zeppelin, Deep Purple, Black
Sabbath, Alice Cooper i BTO. Zatem fińska
kultura muzyczna nie ma nic wspólnego z narodzinami
Oz, tak samo, jak później - po
przeprowadzce do Szwecji - nie miała na nas
wpływu szwedzka kultura muzyczna. Wykonaliśmy
pionierską robotę w Finlandii, kiedy
przenieśliśmy się do Sztokholmu, robiliśmy
tam to samo. Byliśmy jedną z pierwszych kapel
heavymetalowych zarówno w Finlandii,
jak i Szwecji.
Katarzyna "Strati" Mikosz
Tłumaczenie pytań: Kinga Dombek
Foto: Antti Kyyrö
OZ
71
wytwórni ani gotówki, aby pójść do studia i
zrobić to tak, jak byśmy tego chcieli. Ja mieszkam
200 km od Cleveland, co też nie pozostało
bez znaczenia. Wszystkie te problemy
miały wpływ na to, jak ostatecznie nagraliśmy
tą płytę.
Fajnie byłoby mieć Internet w latach 80-tych
Po całych 31 latach heavymetalowcy z Cleveland przypominają o sobie
całemu światu. Shok Paris, bo o nich mowa, postanowili ponownie zawalczyć o
swe miejsce na muzycznym rynku za sprawą albumu o znamiennym tytule "Full
Metal Jacket". Czemu trzeba było na niego tak długo czekać? O tym opowiedział
nam wokalista Shok Paris, Vic Hix.
wspierać i w dużej mierze to właśnie oni przyczynili
się do upadku naszej kapeli. Opuściłem
zespół z powodu wytwórni i złego zarządzania.
Oczywiście jestem świadomy, że rozpad
zespołu był też po części moją winą, ale
wtedy chciałem, choć może to brzmieć trochę
śmiesznie w kontekście całej sytuacji, tylko
tego, co najlepsze dla zespołu. Doprowadzenie
do rozpadu nie było moim celem, ale nie
wyobrażałem sobie pozostania w tej wytwórni.
Kontynuując temat Facebooka oraz innych
mediów społecznościowych, czy uważasz,
że jest to najlepszy sposób promocji zespołu
w naszych czasach?
Myślę, że to naprawdę pomaga w takich kwestiach,
jak pozostanie w kontakcie z fanami
oraz dzielenie się tymi informacjami. Sprawia
to też, że nasi fani są zaangażowani w bieżącą
działalność zespołu. Naprawdę byłoby wspaniale
mieć media społecznościowe oraz Internet
w latach 80-tych. Pewnie wiele rzeczy potoczyłoby
się wówczas inaczej.
No właśnie. Zaczynaliście na początku lat
80-tych, kiedy nikt nawet nie marzył o
czymś takim, jak Internet, media społecznościowe,
YouTube itp. Mimo to czasem spotykam
się z głosami, że to właśnie mimo
wszystko tamta epoka była łatwiejsza dla
zespołów heavy metalowych. Czy zgadzasz
się z tą opinią?
Tak, zgadzam się. Spójrz, lata 70-te to era
hard rocka. Dorastaliśmy słuchając i kochając
tą muzykę. Katowaliśmy się różnymi zespołami
z tamtych czasów. Nadal to robię. Metal
był naturalnym efektem ewolucji, który po
prostu trafił we właściwe czasy i zaczął podbijać
muzyczny świat. Był on obecny w MTV,
stacjach radiowych, klubach, barach… Po
prostu żyć, nie umierać! Czy kiedykolwiek
będzie tak samo? Nie! Między innymi ze
względu na Internet i media społecznościowe,
ale nie tylko. Dziś metal jest czymś znacznie
bardziej różnorodnym, mamy masę różnorakich
jego odmian, co daje ludziom większe
pole do wyboru. Jest to z jednej strony dobre,
z drugie zaś nie do końca. W dzisiejszym
świecie ludzie zwykle wspierają tylko to, co
lubią. Rozumiem to, bo sam nie słucham metalu
jako całości. W latach osiemdziesiątych
było jednak w tej kwestii znacznie mniej podziałów.
HMP: Witaj Vic. Po pierwsze chciałbym
pogratulować naprawdę świetnego albumu.
Wasze najnowsze wydawnictwo "Full Metal
Jacket" zostało wydane przez No Remorse
Records. Jak w ogóle rozpoczęła się
Wasza współpraca?
Vic Hix: Dziękuję, Twoja opinia o "Full Metal
Jacket" to dla nas zaszczyt. Współpraca z
Chrisem i No Remorse Records rozpoczęła
się w 2012 roku, kiedy graliśmy na "Up the
Hammers Festival" w Atenach, Chris, właściciel
No Remorse jest wielkim fanem zespołu
i chętnie widział by nas u siebie. W
tamtym czasie mieliśmy kontakt z Billem Peterem
i jego wytwórnią Auburn Records.
Okazało się jednak, że Bill i Chris są dobrymi
przyjaciółmi. Kiedy zaczęliśmy nagrywać
"Full Metal Jacket" Bill stwierdził, że to właśnie
No Remorse Records będzie labelem
idealnie pasującym do zespołu i chciałby nas
zobaczyć w tej wytwórni, a po wysłaniu gotowego
albumu do Chrisa, podpisanie umowy
było tylko kwestią formalną. Chris i No Remorse
Records dali nam niesamowite wsparcie.
To Wasz pierwszy album z całkowicie nowym
materiałem od 31 lat. Jeśli mógłbyś cofnąć
czas, co byś zmienił w historii zespołu?
Na pewno mając tą wiedzę i doświadczenie co
dzisiaj, nigdy nie podpisałbym kontraktu z
IRS Records. Nie mieli oni pojęcia, jak nas
72 SHOK PARIS
Foto: Shok Paris
31 lat to szmat czasu. Kiedy właściwie zaczęliście
pracę nad tym materiałem?
Tak naprawdę zaczęliśmy pracę nad nowym
materiałem po tym, jak zagraliśmy na "Headbangers
Open Air Festival" w 2010 roku,
naszym drugim występie w Europie i kolejnej
wspaniałej reakcji naszych fanów. Ciągle zadając
nam pytania dotyczące nowych członków
zespołu i nowego materiału, właściwie
podjęli za nas decyzję. Zaczęliśmy pracować
nad materiałem, gdy tylko wróciliśmy do Stanów.
Na Waszym oficjalnym profilu na Facebooku
możemy przeczytać, że żałujecie tylko,
że nie nagrywaliście tych utworów na żywo
jako pełny zespół. Co właściwie stanęło
na przeszkodzie?
Wszyscy mamy stałe prace, które zajmują
trochę czasu, nie mieliśmy też wsparcia dla
Czy uważasz, że "Full Metal Jacket" może
być zaskoczeniem dla tych, którzy kochają
Wasze albumy z lat 80- tych? Czy może
wręcz przeciwnie jest ona właśnie tym, czego
prawdopodobnie oczekują?
Myślę, że jest to bezpośrednie nawiązanie do
tego, co Shok Paris robił w przeszłości! Jesteśmy
Shok Paris i wciąż czerpiemy wpływy ze
wszystkich naszych inspiracji z przeszłości i
to się dla nas nigdy nie zmieni. Wszystko, co
chcemy zrobić, to sprawić, aby nasi fani byli z
nas naprawdę dumni.
Mój ulubiony kawałek to "Hell Day". Nie
sądzisz, że byłby to świetny singiel promocyjny?
To już jest utworem promocyjnym (śmiech).
No Remorse Records zrobiło do tego kawałka
"lyric video" i udostępniło go na YouTube.
Ten kawałek świetnie oddaje nasz styl. Cieszę
się, że ci się podoba.
Utwór "Those Eyes" został wydany jako
singiel w 2012 roku. Czy wersja tego kawałka,
która trafiła na album różni się czymś od
tej wcześniejszej?
W 2012 nagraliśmy ten utwór do celów pro-
mocyjnych przed występem na "Up the
Hammers Festival" w Grecji. Pojawił się on
także na tym koncercie. Następnie w 2018
roku postanowiliśmy poprawić w nim kilka
drobnych szczegółów i ponownie go nagrać.
Efekt można usłyszeć na album "Full Metal
Jacket".
Zauważyłem, że na waszym nowym albumie
nie ma ani jednej ballady. Czy jesteście
przeciwnikami tego rodzaju kawałków?
Nie, nie jesteśmy. Póki co, nie czujemy potrzeby
nagrywania balladowych utworów, ale
jeśli uznamy, że nadszedł odpowiedni moment
na tego typu kawałek, to jak najbardziej
znajdzie się dla niego miejsce w naszym repertuarze.
Niektóre wersje albumów zawierają dodatkowy
utwór "Up the Hammers". Dlaczego
zdecydowaliście się użyć go jako utworu
bonusowego?
Pierwotnie nie chcieliśmy mieć na tej płycie
utworu bonusowego, ale ponieważ kawałek
ten ma ponad 7 minut, nie zmieściłby się na
albumie, więc można go było umieścić tylko
na płycie CD jako utwór bonusowy.
Czyim pomysłem była okładka albumu?
Oryginalna grafika albumu była nieco inna, w
końcu "Full Metal Jacket" to tak naprawdę
metalowa obudowa lub stalowa osłona otaczająca
pocisk, którego wnętrze jest zwykle
ołowiane. Tytułowy kawałek "Full Metal
Jacket" oparty jest na starym przekonaniu, że
na polu bitwy pocisk, który Cię dopadnie, ma
na sobie wypisane Twoje imię i to jest sedno
przesłania tego kawałka! Nie chcieliśmy jednak,
aby wszyscy myśleli, że ten album jest
o wojnie, więc okładka wygląda jak wygląda
(śmiech).
Zwykle po wydaniu albumu zespół gra trasę
koncertową lub kilka pojedynczych koncertów.
Sytuacja na świecie jednak uniemożliwiła
grę na żywo. Czy planujesz jakąś
alternatywę, na przykład transmisję na
żywo?
Wszystko, co zaplanowaliśmy, zostało anulowane.
Mamy nadzieję, że po wydaniu albumu,
późną jesienią zagramy w Cleveland, a
potem jeszcze kilka koncertów, aby przygotować
się do naszego drugiego występu na
"Up the Hammers Festival", który odbędzie
się w 2021 w Atenach.
Jak radzisz sobie z kwarantanną?
Dla mnie to proste. Mieszkam daleko na wsi
przy polnej drodze. Rzadko jeżdżę do miasta.
Jeśli chodzi o zakupy, to od dłuższego czasu
zazwyczaj kupowałem zapasy na cały tydzień
lub nawet dwa. Tak naprawdę dla mnie niewiele
się zmieniło. Myślę, że te wszystkie
ograniczenia znacznie bardziej odczuli ludzie
żyjący w dużych miastach.
W 2010 roku do Shok Paris dołączyło trzech
nowych muzyków. Jak ich zwerbowałeś?
Wszyscy trzej nowi członkowie pochodzą z
rejonu Cleveland i dorastali jako wierni fani
Shok Paris. Nasz perkusista Dono to brat
Kena Erba. Ed i John to nasi znajomi od dawna,
którzy muzykę zespołu znają na wylot.
Nie mogliśmy trafić na lepszą ekipę.
Czy jest jakiś promyk nadziei na wznowienie
Waszych starszych albumów. Obecnie
są właściwie niemożliwe do kupienia.
Niestety, prawa do "Steel n 'Starlight" oraz
"Concrete Killers" są nadal własnością IRS
Records i nie możemy nic w tej kwestii począć.
Bill Peters z Auburn Records wydał
nasz debiut "Go for the Throat" oraz album
"Steel n 'Starlight the Auburn Sessions"
zawierający muzykę na żywo i materiał demo,
którego nigdy nie opublikowaliśmy. Skontaktuj
się z Billem, aby uzyskać więcej informacji
Ken grał także w zespole o nazwie Zone
Eleven. Co się stało z tym zespołem?
Zawiesił działalność, kiedy ponownie reaktywowaliśmy
Shok Paris. Podobnie zresztą jak
mój projekt AfterShok.
Bartek Kuczak
Miłość do metalu
Grają od roku 1981 i gdyby nie krótka przerwa na przełomie wieków byliby
jednym z działających najdłużej, a do tego nieprzerwanie, niemieckich zespołów.
Jednak i tak dokonania Black Hawk robią wrażenie, szczególnie jeśli lubi
się germański, tradycyjny metal - o nieco surowym, podziemnym sznycie, ale też
całkiem melodyjny, tak jak na najnowszym albumie "Destination Hell".
ciągle przychodziły nowe i musieliśmy wybierać.
Ale najlepsze trafiły na album.
Nie zdarza się w tej sytuacji tak, że gdy jakiś
utwór odpadnie, to już nigdy do niego nie
wracacie, bo zanim powstanie nowa płyta
macie już w zanadrzu całkowicie premierowe
świeżynki?
Od czasu do czasu sięgam po "stare" pomysły
i pracuję nad nimi, przeważnie pojawia się nowa
kompozycja, ale nie zawsze. Oczywiście
każdy utwór jest moim "dzieckiem" i nie chcę
go wyrzucać, ale jest niemożliwe aby uratować
Cała sztuka polega chyba na tym, żeby przekonać
do siebie słuchaczy, a w świecie metalu
jest to łatwiejsze o tyle, że tu fani są
bardziej konserwatywni niż mainstreamowa
publiczność, wciąż kupują więc płyty, chociaż
nie są to jakieś wielkie nakłady w porównaniu
z popowymi gwiazdami?
Nie sądzę, żeby można było porównać te dwie
sceny muzyczne, oczywiście nasi fani oraz inne
zespoły ze sceny metalowej woleliby być
eksponowani w dawnym sklepie z płytami niż
w nowoczesnym sklepie muzycznym, ale to
wynika także z powodu samej muzyki. Mały
przykład. Iron Maiden brzmi tysiąc razy lepiej
na starej dobrej płycie winylowej niż na
CD, to nie jest tylko muzyka, to absolutny
szał muzyczny, którego nie można porównać
do muzyki z głównego nurtu! Oczywiście, scena
metalowa nie jest produktem w takim samym
stopniu jak ta z głównego nurtu i oczywiście
fani też to wiedzą, tym bardziej kochają
i doceniają nasze albumy.
Nazwa waszej wytwórni Pure Underground
Records dobrze oddaje więc charakter i status
Black Hawk?
Jak sugeruje nazwa "Underground", zawsze
powstajemy z głębin, co bardzo dobrze nas
charakteryzuje. Teraz pozostaliśmy na powierzchni
i właśnie to reprezentuje wytwórnia.
HMP: Kiedy rozmawialiśmy po premierze
"The End Of The World" określiłeś tę płytę
jako nowy początek zespołu po różnych przejściach
i zmianach składu. Wspominałeś też
o waszym entuzjazmie i o tym, że nowe
utwory powstają nieprzerwanie - to dlatego
kolejny album Black Hawk "Destination
Hell" ukazał się w miarę szybko?
Udo Bethke: Oczywiście "The End Of The
World" miał pozytywny wpływ na pracę nad
"Destination Hell", ale na bieżącym albumie
przetworzyliśmy wiele wydarzeń z ostatnich
lat. Wiele się wydarzyło, te wszystkie zdarzenia
zainspirowały nas, a nowy album prawie
sam się napisał.
Nie ma chyba nic gorszego niż wymęczona
płyta w długich odstępach czasu, bo taka postawa
świadczy już po prostu o tym, że dany
zespół wypalił się i powinien dać sobie spokój
z graniem?
Nie można mówić o wypaleniu, nawet gdy sytuacja
wydaje się bez wyjścia. Jesteśmy ze starej
szkoły, ciągle podnosimy się i zaczynamy
od nowa. Każdy zespół przeżywa gorsze momenty,
to normalne, ale to nie powód aby się
poddać. Zawsze inspirujemy się wzajemnie, a
nasza jedność czyni nas silniejszymi. Natomiast
jeśli zespół naprawdę nie potrafi poradzić
sobie z przeszkodami i z tego powodu zawodzi,
nie ma wstydu w poddaniu się. Mimo,
że nie możesz już tworzyć muzyki, nie oznacza
to również, że miłość do muzyki zanika.
Was to na szczęście nie dotyczy - spośród ilu
utworów wybraliście tę 10, która trafiła na
najnowszy album?
Nie liczyłem. Wydaje się jakbyśmy mieliśmy
niezliczoną liczbę dobrych kawałków, bo
Foto: Black Hawk
wszystkie. Zazwyczaj łatwiej jest mieć nowe
pomysły niż pracować nad starymi.
Siedem albumów w 15 lat to naprawdę niezły
wynik, szczególnie w dzisiejszych czasach - i
pomyśleć, że wiele bardziej znanych i dysponujących
większymi budżetami zespołów
twierdzi, że nie stać ich na wydawanie płyt?
Tak, ogólnie opublikowanie albumu jest drogie
i czasem trzeba się zastanowić, czy naprawdę
chcesz go wyprodukować, ale nie tworzymy
albumów tylko dla fanów, robimy to również
dla siebie. To praca naszego życia, jeśli
nie teraz, to kiedy? W przyszłym roku zespołowi
stuknie 40-lecie istnienia, a nowy album
pasuje idealnie do tego jubileuszu.
Pasja też na pewno jest tu pomocna, bo pewnie
już dawno nie myślicie o tym, że będziecie
jeszcze kiedyś tak sławni jak Scorpions
czy Accept - po prostu lubicie grać,
realizujecie się w tym w 100% i to jest najważniejsze?
Kochamy muzykę, bycie na scenie i śpiewanie
to absolutne marzenie, którego nie porzucę i
ciągle będę o nie walczył. Oczywiście nie jesteśmy
już najmłodsi, ale wciąż może nadejść jakiś
absolutny przełom. Black Hawk to połączenie
pasji do muzyki i możliwości dzielenia
się nią z naszymi fanami. Miłość, pasja, nazwij
to, jak chcesz, ale to jest najważniejsze!
Podoba mi się to, że z jednej strony sięgacie
do nurtu niemieckiego heavy lat 80. - który
przecież też współtworzyliście - ale też nie
ograniczacie się, czerpiąc choćby od zespołów
hard rockowych lat 70., na przykład
Rainbow - wtedy dorastaliście, tego właśnie
słuchaliście i takie wpływy są niejako naturalne?
Nie tylko dorosłem z tym, dzisiaj ciągle to preferuję.
Każdego dnia puszczam inny "oldschoolowy"
album i cieszę się nim. Nie potrafię
powiedzieć, czy jest to naturalne, ale wierzę,
że nie tylko wpłynęło to na mnie, ale również
odpowiednio ukształtowało mnie. Dokładnie
określa mój styl, a zatem Black Hawk.
Dzięki takim zabiegom program albumu jest
zróżnicowany, ale też jednorodny stylistycznie,
więc nikt nie może wam zarzucić
jakiejś artystycznej zdrady? (śmiech)
Oczywiście, że nie (śmiech). Zawsze poruszaliśmy
się trochę tam i z powrotem, ale zawsze
pozostaliśmy wierni sobie. Czasami ekspery-
74
BLACK HAWK
mentujemy, a jeśli nam się to podoba i to nam
odpowiada, trzymamy się tego. Nie uważam,
że to niezwykłe.
Nie brakuje na tej płycie prawdziwych
killerów, z których wyróżniłbym świetny,
dynamiczny opener "Hate", miarowy, surowy
"Smoking Guns" czy balladę "Bleeding
Heart" - z kim śpiewasz w niej w duecie?
Bardzo dobry wybór, tak, te kawałki są prawdziwymi
atrakcjami naszej płyty. Czarujący
głos w balladzie należy do mojej cudownej
żony Conny, wspierała mnie wiele razy i swoim
pięknym głosem uczyniła tę kompozycję
idealną.
Nie ma więc co kisić się we własnym sosie,
skoro można zaprosić gościnnie udzielającego
się klawiszowca lub wokalistę, tak jak
ponownie Conny?
Mamy w tej kwestii parę przemyśleń, które
możemy wdrożyć w przyszłości, ale jeszcze o
tym nie mówmy. (śmiech)
Co ważne nie są to partie aż tak pierwszoplanowe,
byście nie mogli zrezygnować z
nich na koncertach, a na płycie jest to jednak
fajne urozmaicenie?
Myślę, że to interakcja całego zespołu. Mój
głos, gitara Wolfganga, bas Michaela, a teraz
także perkusja Ovi czynią nas wyjątkowymi.
Właśnie to zauważasz i to sprawia, że nasz
album jest fajną zmianą.
"Destination Hell" to tekstowo dość mroczny
album, zresztą już sam jego tytuł potwierdza,
że nie spoglądasz optymistycznie
w przyszłość, bo nie ma ku temu podstaw?
"Destination Hell" to kontynuacja "The End
Of The World", i od początku było jasne, że
będzie mrocznie. Ale to nie ma nic wspólnego
z moim spojrzeniem na przyszłość, było tylko
trafne i logiczne.
Foto: Black Hawk
Zdecydowanie należysz więc do tej kategorii
wokalistów, którzy preferują teksty o czymś,
nie uciekają w świat fantazji czy metafor,
kiedy życie dostarcza tak mocnych tematów
i po prostu nie można przejść obok nich obojętnie?
Wolę jasne stwierdzenia, zawsze są główne tematy,
które są jedynie ozdabiane i odtwarzane,
nie lubię tego. Pokazujemy trochę wyobraźni
w "Under Horizon", tutaj gram metaforami,
nawet jeśli są one bardzo oczywiste.
Wygląda jednak na to, że świat przetrwa
jeszcze jakieś kilkanaście miesięcy, dzięki
czemu w przyszłym roku będziecie świętować
40-lecie powstania zespołu?
O tak, zrobimy to i będziemy to obchodzić we
właściwy sposób. Na scenie, z fanami, głośno
i mocno! Wtedy świat może się rozpaść.
(śmiech)
Gdyby nie krótka przerwa na przełomie
wieków bylibyście na scenie nieprzerwanie
szmat czasu, ale i tak wasz staż robi wrażenie,
szczególnie, że jesteście przecież metalowym,
niezależnym zespołem?
Tak, najwyraźniej wszystko zrobiliśmy dobrze,
a nasza kariera jest w porządku, biorąc
pod uwagę, że to tak naprawdę tylko hobby.
Wspominam wiele ekscytujących lat i jestem
dumny, że wciąż jesteśmy na scenie i mamy
tak wielu wiernych fanów. Te moje doświadczenia
wlewają się w naszą muzykę raz po raz,
nic nie pozostaje bez przypadku.
Planujecie z tej okazji jakiś rocznicowy koncert
z gościnnym udziałem byłych muzyków,
może winylowe wznowienia waszych płyt
etc.?
Obecnie pracujemy nad kilkoma pomysłami,
ale pozostaje to tajemnicą. Oczywiście trochę
trudno jest wymyślić coś nowego, co zaskoczy
ludzi, zwłaszcza, że dzisiaj widziałeś prawie
wszystko.
Możesz więc powiedzieć na tę chwilę, że
jesteś człowiekiem spełnionym, bo dostałeś
od życia więcej niż mogłeś oczekiwać, ale
nadal masz apetyt na więcej, co tylko dobrze
rokuje Black Hawk na przyszłość?
Tak, jestem! Mam świetny zespół, wspaniałych
ludzi, którzy nas wspierają i pozostają z
nami, pierwszorzędnych fanów, z którymi
mamy jedną wspólną cechę: miłość do metalu.
Czy może być lepiej? Jakiś dobry znak dla
Black Hawk? Tak, ostateczny przełom, więcej
koncertów i to, że wszyscy pozostaną zdrowi,
nie sądzę, żebym mógł prosić o więcej.
Wojciech Chamryk, Kacper Hawryluk,
Przemyslaw Doktór
Foto: Black Hawk
BLACK HAWK 75
Ciągłe odrzucanie systemu
Niemiecki Palace jest jednym z tych zespołów,
dla których pasja i oddanie muzyce
znaczą więcej niż popularność. Zaczynając w
1981 roku jako Saints' Anger, a w 1990 transformując
się w Palace, grupa nieprzerwanie koncertuje
i nagrywa kolejne płyty, mimo nikłej rozpoznawalności
i obecności w mediach. Najnowszą, bo już ósmą (dziewiątą,
jeśli liczyć Saints' Anger) wypuścili na początku kwietnia tego roku i właśnie
z tej okazji postanowiłem porozmawiać co nieco o zespołem - zarówno o nowym
dziele oraz o historii zespołu.
HMP: Po pierwsze mam nadzieję, że jesteście
zdrowi i bezpieczni podczas pandemii covid-19.
Harald Piller: Dzięki, wszystko u nas w porządku
i mamy nadzieję, że u Ciebie też.
To Wasz pierwszy album bez Jasona Mathiasa
na gitarze. Co się stało, że Jason opuścił
zespół po tylu latach i albumach?
Harald Piller: Po tym, jak dostał ofertę od
Crematory, by dołączyć do zespołu jako basista
pod koniec 2015 roku, było jasne, że nie
będzie w stanie poradzić sobie z tym wszystkim.
To było stopniowe odejście Jasona.
Oprócz tego było jego życie prywatne, praca
jako technik FOH, Crematory i Palace. Jego
priorytetem było Crematory, ale nie potrafił
odejść z Palace na swoich warunkach. To
czasu, ponieważ nikt tego nie chciał. Cholera
wie dlaczego.
Który utwór z najnowszego albumu jest
Waszym ulubionym?
Harald Reiter: Mój ulubiony utwór to "Force
of Steel", ponieważ HP (Harald Piller - przyp.
red.) napisał ten kawałek dla mnie.
Tom Mayer: Mój ulubiony utwór to "Final
Call of Destruction".
Harald Piller: Uwielbiam cały album, ale
"Force of Steel", "Final Call of Destruction" i
"Bloodstained World" to moje ulubione kawałki.
Czy myślicie, że paradoksalnie przewidzieliście
pandemię pierwszym singlem?
Tom Mayer: Oczywiście, że nie, opracowanie
A co z Saints' Anger? Czy wrócicie do niektórych
utworów z tamtych lat?
Harald Reiter: Nie ma potrzeby odtwarzania
starych kawałków. Mamy wiele piosenek Palace.
To samo dotyczy dema "Hardbodies" z 1993
roku. Czy jest on dostępny dla fanów? Bardzo
chciałbym to usłyszeć!
Harald Reiter: Być może, kiedy będziemy w
nastroju, wrzucimy stare kompozycje na nasz
kanał na YouTube.
W internecie też próżno szukać nagrań wideo/
audio z pierwszych lat Saints' Anger i
Palace. Czy w Waszym archiwum są jakieś
materiały i czy kiedyś będzie można je zobaczyć?
Harald Piller: Mamy bardzo mało nagrań z
tamtych czasów. Dodatkowo jakość jest słaba,
niestety to już tyle lat…
Czy planujecie uwzględnić całą dyskografię
na platformach streamingowych takich jak
Spotify? Są tam tylko dwa najnowsze albumy
...
Harald Piller: Może to zrobimy.
Graliście koncert w Polsce w 2015 roku jako
support Lordi. Jak pamiętacie swój pobyt w
naszym kraju i czy planujecie do nas wrócić?
Harald Reiter: Gdy jesteś w trasie, nie jesteś
w stanie ujrzeć zbyt wiele miejsc w kraju, w
którym się znajdujesz. Widzisz głównie autostrady,
hotele i miejsca docelowe. Wyglądało
na to, że spodobaliśmy się Polakom i chcielibyśmy
wrócić do Polski jak najszybciej.
byłoby dla nas sprawiedliwe. Ponieważ Jason
był ważnym częścią układanki, nie było łatwo
podjąć decyzję. Byliśmy już w trakcie pisania
materiału na album "Reject The System",
ukończyliśmy dwie trasy po Europie, ale Jason
coraz bardziej wycofywał się z działalności
w Palace. Na początku marca 2019 roku
podjęliśmy decyzję o rozstaniu z Jasonem.
Umówiliśmy się z nim i wyraźnie odczuł ulgę,
że zrobiliśmy to za niego, ponieważ (według
niego) "nie byłby w stanie sprostać obowiązkom
w Palace w tym czasie". Rozstaliśmy się
w zgodzie, bez żadnych konfliktów czy spin.
Czy trudno było wybrać jego następców na
koncertach i w studio?
Harald Piller: Znalezienie kogoś do sesji nagraniowych
nie było trudne, lecz poszukiwanie
osoby do występów na żywo zajęło dużo
Foto: AndreasWagner
utworu zajmuje miesiące, nie było wtedy mowy
o wirusie.
Harald Piller: Kompozycje zostały ukończone
w październiku 2019r. i nie mieliśmy kryształowej
kuli, aby zobaczyć, co nas czeka w
2020r.
Mówiąc o swoim najnowszym albumie, powróćmy
na chwilę do starszych czasów i
albumów. Większość z nich nie jest dostępna
do kupienia oprócz "Toy of Rage" i najnowszych.
Czy możemy liczyć na wydanie
tych albumów? Czasami znajduję je na
aukcjach w serwisie eBay, ale są one bardzo
drogie.
Harald Reiter: Nie planujemy ponownego
wydania starszych albumów, ale można je
zdobyć na stronie Massacre Records jako
pliki do pobrania.
Z jakim zespołem chciałbyś zagrać trasę
koncertową, ale nigdy nie byłeś w stanie?
Tom Mayer: Nasze największe marzenie? Judas
Priest!
Czy planujecie zagrać jakieś koncerty po
pandemii wirusa koronawirusa, oprócz tych
ogłoszonych?
Tom Mayer: Plany są, ale nikt nie może powiedzieć,
jak długo potrwa obecna sytuacja,
ten rok jest katastrofą dla wszystkich muzyków,
organizatorów itp.
Dziękuję za wywiad i mam nadzieję, że się
spotkamy, kiedy ten cały covid-19 się skończy!
Harald Piller: Też Ci dziękujemy! Mamy nadzieję,
że znów możemy zagrać dla polskich
maniaków metalu. Byłoby to dla nas przyjemnością!
Maciej Uba
76
PALACE
prac był naprawdę świetny!!!
HMP: Cześć. Czy mógłbyś opisać nam
muzykę Gomorra? Co chcieliście nią
przekazać?
Damir Eskić: Gomorra jest ostra, ale również
posiada parę heroicznych melodii… jest
to miks od thrashu do power metalu, coś jak
Iced Earth na początku kariery… My po prostu
kochamy tworzyć muzykę i ona jest tym,
co chcemy wyrazić.
Jak powstał wasz zespół?
Mam wielu przyjaciół, którzy tworzą muzykę.
Stąd pomyślałem o tych, którzy mieli czas
i do tego byli na tyle dobrzy, aby zagrać interesujące
mnie brzmienie… Jednak większość
członków zespołu znam od początku lat
2000...
Jedynym co robię,
jest tworzenie muzyki
Aktualnie mam przyjemność zaprezentować Wam konwersację z gitarzystą
Gomorra, Damirem Eskić'em, który przez niektórych może być kojarzony ze
współpracy z niemiecką legendą thrash metalu, jaką jest Destruction. W wywiadzie
będzie o zespole, o jego najnowszym albumie, "Divine Judgement", o procesie
jego powstawania oraz o tym jaką skrywa muzykę.
względu na prędkości triol.
Czy powiedziałbyś, że Wasz debiut jest albumem
koncepcyjnym?
Ma on jeden motyw, jednak nie jest on spójny.
Czy znalazłbyś jedno słowo, które by określiło
cały album Gomorra?
Jedno może nie (śmiech)... ale dwa już tak!
Kto stworzył grafikę na "Divine Judgement"?
Węgierski grafik Gyula Havancsack, który
również tworzy okładki dla wielu zespołów
metalowych takich jak Blind Guardian,
Accept i inne...
Co zamierzacie robić w późnym 2020?
Mamy zaplanowaną naszą trasę na grudzień
2020, jednak wszystkie plany się nam zmieniły
ze względu na covid-19… Tak więc, w
tym momencie po prostu czekamy na to, co
nam jutro przyniesie.
Jak duży wpływ ma na Was internet? Czy
Wasz zespół istniałby bez internetu w obecnej
sytuacji?
Oczywiście że tak! Jedyną rzeczą, którą robię
jest tworzenie muzyki, nic więcej. W czym
internet nie jest mi potrzebny. Poza tym jestem
nauczycielem gitary oraz ekspertem muzycznym
na uniwersytecie, tutaj w Szwajcarii.
Jak Wasze poprzednie doświadczenia wpłynęły
na muzykę graną przez Gomorra?
W przeszłości graliśmy power metal poczym
przenieśliśmy się w bardziej epickie brzmienia,
jednak pod koniec, to nie było to… poza
tym przestało mi się to podobać. Chciałem
mieć po prostu ostry ale melodyczny zespół…
tak więc zorganizowaliśmy się i stworzyliśmy
Gomorra! Jednak pewne rzeczy się nie
zmieniają. Jeśli posłuchasz albumów mojego
poprzedniego zespołu, Gonoreas, to znajdziesz
pewne podobieństwa - związane z kunsztem
samego grania.
Czy to tylko ja mam to odczucie, czy "Divine
Jugment" brzmi w pewnych momentach
trochę jak Helstar, jak chociażby na "The
City Must Fall"?
Tak właśnie brzmi! Nie jestem największym
fanem Helstar jakiego znasz, ale również to
słyszę… Nie bezpośrednio, ponieważ nie
mam żadnego ich albumu w mojej muzycznej
kolekcji, ale czasami sobie przesłucham Helstar
na Youtube...
Jak dużym źródłem inspiracji jest biblia w
muzyce metalowej?
To jest dobre pytanie… Sądzę, że jest naprawdę,
naprawdę dużym źródłem dla muzyki
metalowej… jest to największa księga wojny,
zaś najwięcej wojen zaczęto w jej imię…
Tak więc odgrywa istotną rolę w metalu.
Co było najtrudniejsze w stworzeniu takiego
albumu?
Tym razem najtrudniejsze było dopasowanie
motywu albumu do motywu zgodnego z naturą
zespołu, co jednak udało się nam zrobić,
z czego jestem zadowolony! Tu mam na myśli
Gomorrę i motyw biblijny.
Który utwór z niego jest najtrudniejszy do
zagrania?
Być może jest to "The City Must Fall", ze
Foto: Gomorra
Świetny album!!! (śmiech)...
Czy mógłbyś więcej powiedzieć o produkcji
na tym albumie? Jak długo, kiedy, z kim i tak
dalej?
Została ona zrealizowany przez V.O. Pulvera
(Poltergeist), jednego z głównych inżynierów
w Szwajcarii. Schmier (Destruction) zajmował
się nagraniem wokali - w pełnym wymiarze
czasowym, zaś my nagraliśmy ten album
w pięć dni! Czas miksowania był dłuższy, może
dwa tygodnie, ale nagrywaliśmy szybko,
ponieważ świeże podejście muzyków jest
również istotne...
Czy mógłbyś w ten sam sposób opisać teledysk
dla "Gomorra"?
O tak, nagrywanie tego było całkiem zabawne.
Mieliśmy pomysły, na które wpadliśmy
kilka godzin przed tym, jak zaczęliśmy nagrywanie.
Kiedy zobaczyliśmy Lalę (perkusistkę
z Burning Witches) wyglądającą tak dobrze
jako zombie, to zmieniliśmy historię i skupiliśmy
się w tym teledysku na niej. Rezultat
Jednak tak, internet ma dzisiaj duży wpływ,
zdarza się tam szajs, ale znajdziesz też tam
dobre rzeczy.
Co sądzisz o Nuclear Blast oraz Noble
Demon? Opowiesz nam coś o współpracy z
nimi?
Na ten moment robią świetną robotę! Pierwszy
raz w moim życiu pracuje z kompetentnymi
ludźmi, którzy wiedzą jak pracować z
muzykami, jak i również wiedzą jak wydać
album...
Dziękuje za wywiad! Powodzenia!
Proszę i również dziękuję!
Jacek Woźniak
GOMORRA 77
Przywrócić do życia
Jenner przyczaił się po wydaniu pierwszej
płyty, ale jak mówi liderka grupy
Aleksandra Stamenković, były ku temu
powody. Teraz, po zmianach
składu i z nową energią zespół wrócił
do gry, publikując EP "The Test
Of Time" z nowymi utworami, dopełnioną
zaskakującym coverem. A
kiedy nowa płyta? Okaże się, bo Aleksandra nie zamierza się z nią spieszyć.
HMP: Wasz debiutancki album "To Live Is
To Suffer" wywołał spore zainteresowanie
wśród fanów thrashu, był też sporym sukcesem,
zwłaszcza jak na młody zespół. Po jego
wydaniu miały jednak miejsce różne
zawirowania personalne, bo skład się posypał
i dopiero wiosną tego roku wróciłyście
do gry za sprawą EP "The Test Of Time"?
Aleksandra Stamenković: Tak, nasz pierwszy
album został wypuszczony w 2017 roku
przez Inferno Records, z nimi także współpracowaliśmy
przy nowym wydawnictwie.
Niestety z powodu wspomnianych problemów,
ciąży i zmiany składu zespołu, udało
nam się opublikować nasze nowe muzyczne
osiągnięcie dopiero po trzech długich latach.
Ten materiał to nowy rozdział w historii
grupy, zapowiedź kolejnego albumu, a do
Moim obecnym mottem jest "Im mniej ludzi
tym lepiej". Jako lider zespołu, zawsze miałam
problem z porozumiewaniem się w taki
sposób, aby wszystkim to odpowiadało. Nie
chodzi o to, kto zyska większe uznanie, tylko
o to, aby utrzymać zespół razem, przy minimalnej
ilości stresu i niepokojów. To jest jedyna
droga do poradzenia sobie z tym. Myślę,
że silne trio jest na dzień dzisiejszy najlepsze.
Ten w 100 % kobiecy skład to konsekwentnie
realizowane od początku istnienia zespołu
założenie czy po prostu przypadek, w
żadnym razie nie dyskryminujecie facetów?
(śmiech)
Właściwie, początkowo w skład zespołu miałam
wchodzić ja, moja siostra i dwóch facetów.
Ten plan upadł, ponieważ spotkałyśmy
dwie dziewczyny, które chciały grać z nami
procesie pisania i nagrywania, więc zdecydowałyśmy
się pracować z nim gościnnie.
Niestety, Nikola nie jest już członkiem zespołu
Sigma Epsilon, ale jest ciągle naszym
dobrym przyjacielem. Kiedy Marija, w czasie
nagrywania, przeszła na urlop macierzyński,
Nikola zgodził się zagrać na perkusji zamiast
niej. I zrobił to bez żadnych problemów.
Próba czasu jest najlepszym testem dla każdego
rodzaju sztuki czy artystycznej wypowiedzi,
a muzyka nie jest tu żadnym wyjątkiem?
To dlatego zdecydowałyście się nagrać
cover "Young & Proud" Demoniac,
jugosłowiańskiego zespołu z przełomu lat
80. i 90., znanego z jednego albumu "Touch
The Wind" i niskonakładowej kasety "Comin'
Again", niezbyt popularnego, ale wartościowego?
Czas weryfikuje wszystko. Czas pokazał nam
co jest dobre, a co nie. Muzyka z lat 80./90.
jest z pewnością dobra, ponieważ słuchamy
jej do dziś. Zdecydowaliśmy się zrobić cover
"Young & Proud" z kilku powodów. Demoniac
jest jednym z ulubionych jugosłowiańskich
zespołów naszego wydawcy Fabiena
Pinneteau, więc tą aranżacją chcieliśmy
wzmocnić naszą przyjaźń i jednocześnie
wnieść nową energię w ten kawałek oraz
oczywiście przypomnieć ludziom grupę Demoniac.
tego czytelny przekaz, że po zmianach
składu ruszacie z nie mniejszą energią niż na
początku działalności?
Każda zmiana w zespole wnosi nową atmosferę.
Jako kompozytor staram się utrzymywać
rozpoznawalny styl zespołu, jednocześnie
wnosząc do naszego brzmienia coś nowego.
Gracie teraz we trzy: ty skupiłaś się na gitarze
i śpiewie, Marija wróciła za bębny, a
nowa w składzie jest basistka Katarina.
Więcej nikogo nie potrzebujecie, trio jest
składem podstawowym, a przykłady kiedyś
Destruction czy teraz Nervosa pokazują, że
dla kapel thrashowych nierzadko po prostu
optymalnym?
Foto: Jenner
(Andjelina - poprzednia wokalistka oraz Jana
- była basistka) wtedy zdecydowałyśmy, że to
będzie "babski" zespół. Z drugiej strony,
gram w innym zespole Sigma Epsilon tylko z
mężczyznami, jeśli więc chodzi o mnie nie
mam żadnych uprzedzeń. Nawet łatwiej jest
pracować z facetami. (śmiech)
Zresztą potwierdzeniem tego stanu rzeczy
jest fakt, że podczas nagrywania "The Test
Of Time" wsparli was kumple z Sigma Epsilon:
Nikola Simonović zagrał na perkusji,
a Emil Ivošević śpiewa w razem z tobą w
utworze tytułowym?
Emil także napisał teksty dla obu piosenek z
EP-ki, ogólnie bardzo mnie wspierał w całym
Wiele zespołów popełnia ten sam błąd, wybierając
na covery bardzo znane, oklepane
utwory. Opcja nagrania czegoś równie dobrego,
ale nieznanego była dla was bardziej
kusząca, a do tego promujecie też metalową
scenę Serbii sprzed lat, bo przecież Demoniac
to zespół również pochodzący z Belgradu?
Pomysł nagrania coveru istniał długi czas, ale
nie mogłyśmy znaleźć idealnego kawałka.
"Young & Proud" był doskonały, ponieważ zespół
jest z tego samego miasta co my, do tego,
jak już wspomniałam, ta grupa jest ulubioną
jugosłowiańską kapelą naszego wydawcy. Piosenka
mówi o tym, że należy być sobą, aby
coś osiągnąć. I najważniejsze, że jej styl jest
bardzo podobny do naszego.
Domyślam się, że jesteście zdecydowanie za
młode, by widzieć ich kiedyś na żywo, ale
już z innymi zespołami było na pewno lepiej
- dzięki komu zdecydowałyście się zacząć
grać, myśleć o założeniu własnego zespołu?
Pierwszą miłość do muzyki heavymetalowej
przekazali mi rodzice. Oni nie grają na żadnych
instrumentach, ale są ogromnymi fanami
heavy metalu. Kiedy ja i moja siostra zaczynałyśmy
grać, w pierwszych próbach to
był głównie hard rock. Później zaczęłyśmy
odkrywać heavy metal, thrash metal, etc.
Zawartość "The Test Of Time" potwierdza,
że jesteście w formie. Dlatego zależało wam
na szybkim wydaniu tego materiału, żeby o
sobie przypomnieć, po czymś spokojnie
zabrać się do nagrania drugiego albumu?
Po wypuszczeniu pierwszego albumu "To
Live Is To Suffer" musiałyśmy zrobić sobie
przerwę. Myślę, że w tamtym okresie straciłam
motywację i entuzjazm do tworzenia nowych
kompozycji. Byłam pewna, że jeśli zacznę
pisać całkiem nowy album, to zajmie to
co najmniej dwa-trzy lata. Potrzebowałyśmy
czegoś, co przywróci nas do życia i to jest wła-
78
JENNER
Omega jest głoską niemą
Euphoria Omega jest jedną z tych kapel,
która wraz z formacjami, jak Vektor,
Obliveon, Voivod czy Vexovoid,
reprezentuje w muzyce metalowej
gatunek Sci-Fi. O inspiracjach
oraz pracy, którą włożyli
członkowie zespołu, a która złożyła
się na albumy Euphoria Omega opowie wokalista Justin Kelter. Podejmie on również
temat o grach komputerowych, o tym jak bardzo realny jest gatunek Sci-Fi oraz o najnowszych
planach. Zapraszam.
śnie ta EP-ka. Nie zmuszam się do napisania
drugiego albumu, więc nie jestem pewna kiedy
będziemy go mieli.
"Night Without Dawn" i "The Test Of
Time" trafią na to wydawnictwo, czy pozostaną
rarytasami dostępnymi wyłącznie na
tej EPce?
Myślę, że pozostaną tylko na EP-ce, ale kto
wie?
To chyba najlepsza opcja dla każdego muzyka,
że może podzielić się ze słuchaczami najnowszymi
utworami, nie sięgać do dawnych
pomysłów?
Sądzę, że lepiej robić coś co się lubi. Jeśli robisz
coś, co szczerze kochasz, ludzie to poznają
i prawdopodobnie pokochają. Wszystko
inne to fałsz.
Teraz życie muzyczne zamarło: nie ma koncertów,
sesje nagraniowe też są utrudnione.
Świat zwolnił, ale dzięki temu można spokojniej
pracować, tworzyć i dopracowywać
nowe utwory?
Właśnie, w tym momencie pracuję z moimi
innymi zespołami i innymi projektami. Gram
na gitarze trochę więcej niż kilka lat temu.
Staram się rozwijać moje umiejętności., Najprawdopodobniej
dzięki temu będę miała
więcej pomysłów na nowy materiał.
Myślisz, że wasz kolejny album ukaże się
jeszcze w tym roku, czy też z racji epidemii
koronawirusa może odwlec się to w czasie, a
do tego wiele zależy tu też od Infernö Records,
bo niezależni wydawcy też nie mają
teraz lekko?
Nowy album z pewnością nie wyjdzie w tym
roku, nie spieszymy się z tym. Lepiej mieć
trzy utwory wysokiej jakości, niż dziesięć słabych.
Do tego nie jestem przekonana co do
okładki. Przyszłość Inferno Records też jest
niepewna.
Jakby więc nie było nie zrezygnujecie, bo
macie coś do przekazania, chcecie grać bez
względu na trudności i okoliczności, co już
zresztą pokazałyście, a tytuł "Young &
Proud" też w końcu do czegoś zobowiązuje?
Kocham muzykę, będę grała w tej czy innej
kapeli, a nawet bez zespołu. Dzięki za wywiad!
Wojciech Chamryk, Kinga Dombek,
Małgorzata Marcinkiewicz
HMP: Cześć! Czy możesz opisać swoją
muzykę w kilku krótkich zdaniach?
Justin Kelter: Thrash metal z mocną estetyką
science fiction.
Czy powiedziałbyś, że Wasza muzyka ma
w sobie klimat kapel takich jak Voivod i
Obliveon? Dla mnie jest w niej również trochę
Hexenhaus...
Jestem fanem wszystkich trzech zespołów!
Szczególnie Obliveon. "Nemesis" jest jednym
z moich ulubionych podziemnych albumów
metalowych. Powiedziałbym, że trochę
mają wpływ jeśli chodzi o riffy, jednak nie za
dużo. Co do VoiVod oraz Hexenhaus, pomimo,
że są wspaniałymi zespołami, nie powiedziałbym,
że próbowaliśmy wziąć do naszej
muzyki cokolwiek, co oni zrobili.
Czy możesz powiedzieć nam jak zaczynaliście?
Nosiłem się z pomysłem na Euphorię przez
wiele lat. Jednak trochę mi zajęło znalezienie
podobnie myślących muzyków, którzy chcieli
grać w podobnym stylu. Niemniej gdy znalazłem
jednego z nich, reszta została zrekrutowana
szybko. Byłem wokalistą i grałem na
gitarze przez 14 lat, tak więc miałem już trochę
utworów napisanych zanim ktokolwiek
dołączył.
Dlaczego wasz zespół jest nazwany Euphoria
Omega?
Zasadniczo jest to po prostu Euphoria. Symbol
omegi został wrzucony tylko ze względu
na problemy prawne, tak więc przyjmuję, że
omega jest głoską niemą (śmiech).
Czy "Operation: Genesis" jest Twoim pierwszym
albumem, czy mieliście coś wcześniej?
"Operation: Genesis" był moim pierwszym
albumem, który zrobiłem. Reszta muzyków
przed Euphorią była w wielu innych zespołach.
Louie oraz Georg grali w formacjach
Axe Ripper i Crumble. Bubba był w zespole
Halstatt. Kiedy TJ dołączył, był gitarzystą
Halloween.
Czy porównałbyś "Operation Genesis" do
waszego najnowszego albumu, "Nanotech"?
"Operation Genesis" był trochę bardziej
zróżnicowany w stylu niż "Nanotech".
Jednak "Nanotech" ma lepszą produkcję. Od
początku nie podobał mi się miks wokali na
"Operation: Genesis". Niemniej uważam. że
"Nanotech" jest lepszym albumem jeśli chodzi
o jakość dźwięku i bezpośrednie riffy.
"System Shock". Zgadując po wstępie, jestem
prawie pewien, że znasz tą serie. Sądzę,
że ta gra zainspirowała więcej niż tylko
wstęp, czy mam rację?
Jestem wielkim fanem "System Shock", poza
intrem do albumu to zasadniczo inspiracje się
na tym kończą. Pomyśleliśmy, że byłoby spoko
by użyć Shodan w intro.
Czy jest to album koncepcyjny bazowany
na "System Shock"?
Sam album jest historią napisaną przeze
mnie, wszystko co napisałem dla Euphoria
jest ciągłym opowiadaniem.
Co sądzisz na temat remake'u "System
Shock" stworzonych przez Nightdive Studios?
Z tego co widziałem, to wygląda dobrze! Jednak
z tego co wiem, zaprzestali produkcji.
Foto: Euphoria Omega
EUPHORIA OMEGA
79
Powiedziałbym, że "Labyrinth Online" byłby
dobrym utworem dla serii "Tron". Zgodziłbyś
się?
Jestem w stanie się z tym zgodzić. Próbowaliśmy
wysłać nasze utwory do producentów
nowej gry "Cyberpunk 2077", jednak nigdy
nie dostaliśmy od nich informacji zwrotnej!
(śmiech!)
Czy tekst "Neon Dreams" został zainspirowany
przez grę "I Have No Mouth And I
Must Scream" i jedno z jej zakończeń?
Szczerze, nie znam tego. "Neon Dreams" jest
oryginalnym konceptem i w większości oparty
jest na wątkach z filmów takich jak "Ghost
In The Shell", "Star Trek" czy "Blade Runner".
Mam wrażenie, że te utwory z Waszych
albumów są bardziej rzeczywiste niż się
wydają. Mam na myśli to, że większość z
tych utworów jest na temat odległych,
abstrakcyjnych konceptów i informatyki,
jednak z drugiej strony, wskazują jak mocno
komputery wpływają na nasze życie...
Część rzeczy, o którym mówiłem na "Nanotech"
oraz "Operation: Genesis" z pewnością
mają sobie pewną dozę realizmu, pomimo
faktu bycia albumem koncepcyjnym na temat
science fiction. Większość przedstawicieli tego
gatunku mocno używa realizmu jako bazy
do tworzenia futurystycznego świata, niezależnie
od tego czy jest to świat dobry, czy
podzielony konfliktem.
Jak jesteśmy blisko systemu rządzenia opisanego
w "Mechanical Carnivore"?
Prawdopodobnie kilkaset lat. "Mechanical
Carnivore" jest o metropoliach o wielkości
państw, które są rządzone przez jeden globalny
komputer, który wymusza przestrzeganie
ścisłego prawa.
Czemu użyłeś Ichi Ni San Shi w "Brainstorm"?
Czy to jest ukłon w stronę japońskiej
kultury i języka czy coś innego?
To pierwsze. Jestem naprawdę zainteresowany
japońską kulturą i mediami. Japonia
mocno jest zaangażowana w rozwój nowoczesności.
Chciałem się bezpośrednio odnieść
do słuchaczy z Japonii, dla mnie spełnieniem
marzeń byłaby trasa po Japonii.
Czy mógłbyś omówić inne źródła swojej
inspiracji poza tymi wcześniej wymienionymi?
"Ghost in the Shell", "Blade Runner", "Star
Trek", "Xenosaga", "Psycho Pass" i definitywnie
Fear Factory.
Czy mógłbyś przybliżyć nam jak przebiegały
prace nad "Operation Genesis"?
"Operation Genesis" wyszła w 2016 roku.
Nagraliśmy ją chwilę potem jak założyliśmy
zespół. Udał się całkiem dobrze pomimo faktu,
że kilku z nas marzy o tym, żeby do niego
powrócić i go ponownie nagrać. Jesteśmy
zadowoleni z tego jak ten album wyszedł, jednak
czuliśmy, że mogliśmy lepiej go zmiksować,
lecz ogólnie jestem zadowolony z wyniku
jaki uzyskaliśmy.
Jaka część była dla Was najtrudniejsza w
tym procesie?
Byliśmy pierwszy raz w studiu. Euphoria
była wtedy moim pierwszym zespołem i pracowaliśmy
nad naszym pierwszym albumem.
Nagrywanie wokali wydaje się naprawdę proste,
ale kiedy zaczynasz skupiać się na szczegółach,
może cię to także frustrować. To również
ma zastosowanie przy nagrywaniu instrumentów.
Albo zrobisz to perfekcyjnie,
albo możesz się znaleźć w sytuacji, w której
nagrywasz to po sto razy.
Co sądzisz o trzecim albumie Holy Moses,
"The New Machine of Liechtenstein"? Czy
nie był on czasem niecodzienny dla tego
zespołu?
Od lat nie słyszałem nazwy tego zespołu. Jednak
tak, ten album zasadniczo był jednym z
tych, który przyciągnął moją uwagę. Myślę,
że był to przyjemny album, szczególnie na
swój czas. Lubię kiedy zespoły odchodzą od
normy i uciekają od tego, co wszyscy robią.
Jak bardzo pomocna była dla Was osoba,
będąca twórcą kanału na Youtube nazwanego
NWOTHM Full Albums?
Gościu jest świetny! Bardzo jestem mu wdzięczny.
Dzięki niemu zdobyliśmy szeroki rozgłos
i dostaliśmy naprawdę wspaniałe opinie
o "Nanotech". Nie mogłem liczyć na nic lepszego!
Co zamierzasz zrobić w 2020/2021 roku?
Obecnie Euphoria jest zawieszona ze względu
na problemy ze składem. Szczerze, to nie
jestem pewien co przyszłość przyniesie zespołowi.
Mam pomysł, jednak obecnie w zespole
jestem tylko ja i Georg. We dwóch pracujemy
nad wydaniem muzyki jako nowy industrialny
zespół metalowy, ObsElite, EPka
nad którą pracujemy, będzie nosić tytuł "Icon
of Sin", który jest inspirowany ostatecznym
Bossem z "Doom 2". Mamy stronę na Facebooku,
więc zapraszam do zapoznania się z
nami! Co do Euphoria, to wrócimy do tego
zespołu. Zaś gdy to zrobimy, to być może
napiszemy muzykę w stylu trochę podobnym
do Fear Factory czy Meshuggah.
Dziękuje za wywiad. Powodzenia!
Dziękuje za poświęcony nam czas!
Jacek Woźniak
HMP: Cześć! Czy na początek mógłbyś powiedzieć
coś o waszej muzyce?
Matthieu Loublier: Verbal Razors jest crossover
thrashowym zespołem, założonym w
2009 roku. Robimy dokładnie to, co przyjęło
się nazywać crossoverem, jednak na początku
nie było to zamierzenie. To wyewoluowało
naturalnie poprzez różne inspiracje członków
zespołów, z punkowo-hardcorowym wokalem
oraz z wpływami thrash metalu w motywach
gitarowych i rytmach perkusyjnych.
Czy Wasza nazwa inspirowana był utworem
Exodus, "Verbal Razors"? Jak duży
wpływ miał na was ten zespół oraz ich
album, "Fabulous Disaster"?
Matthieu Loublier: Tak, nasza nazwa pochodzi
od kawałka Exodus oraz tego albumu
w szczególności. On reprezentuje to, co zamierzaliśmy
zrobić, oczywiście nie na zasadzie
kopiuj/wklej, ale lubimy tę energię reprezentowaną
przez ten albumu. Od tego czasu
poszliśmy zdecydowanie naprzód z pisaniem
naszych kompozycji, które obecnie są bardziej
osobiste.
Jak bardzo różni się Wasz najnowszy krążek
"By Thunder and Lightning" w porównaniu
do jego poprzednika "Misleading Innocence"?
Matthieu Loublier: Na początek to fakt, że
mamy nowego perkusistę. Gra inaczej niż poprzednik,
który grał bardziej staroszkolny
metal. Nowy ma bardziej punkowe podejście.
Jego sposób gry wpłynął na wiele kompozycji.
Powiedziałbym, że ten krążek jest bardziej
zarówno punkowy, jak i ciężki, ze względu na
gitarowe riffy.
Simon Jeffroy: "By Thunder And Lightning"
został w całości stworzony w nowym
składzie, wraz z Antoine na perkusji i jego
inspiracjami punk/hardcore. Sprawiły one, że
zaczęliśmy patrzeć inaczej na elementy po
stronie rytmu i jego implementacji w strukturze
utworu. Powiedziałbym, że ten album jest
bardziej rozległy, z różnymi odcieniami w
utworach, głównie w kompozycjach, które są
obecnie bardziej zróżnicowane niż kiedyś.
Jest również zmiana w produkcji albumu,
gdzie uznaliśmy, że wystawimy gitarę do
przodu względem reszty instrumentów, trochę
inaczej niż było w poprzednim albumie.
Czy "By Thunder And Lightning" w jakiś
sposób jest zainspirowany przez Thin
Lizzy?
Matthieu Loublier: Lubimy Thin Lizzy, jednak
nie była to nasza inspiracja. Nazwa albumu
pochodzi od utworu otwierającego "By
Thunder And Lightning".
80 EUPHORIA OMEGA
Bardziej wyraziście
"Verbal Razors" to tytuł kawałka jednej z
bardziej znanych thrashowych kapel, Exodus,
z ich trzeciego długograja, "Fabulous
Disaster". O tym, jakie ten album ma powiązanie
z francuskim crossover thrashowym
zespołem, z którym miałem przyjemność
rozmawiać, a także o najnowszym ich
albumie "By Thunder and Lightning" opowiedzą
nam gitarzysta Matthieu Loublier
oraz wokalista Simon Jeffroy. Poza tym dowiemy
się, co zmieniło się od ich poprzedniego
krążka "Misleading Innocence" oraz jakie plany ma zespół na najbliższy
okres.
Co sądzisz o dzieleniu podobnej nazwy z
innymi znanymi zespołami? Czy to może
być problem?
Matthieu Loublier: Kiedyś o tym myśleliśmy,
ale teraz mamy na to wywalone. Wiele
kapel odnosi się do innych zespołów w taki
sposób, jaki chcą. To byłby problem gdybyśmy
komponowali podobną muzykę, czego nie
robimy.
Czy mógłbyś powiedzieć coś więcej o pisaniu
materiału na Wasz najnowszy album?
Jak długo pracowaliście nad nim, z kim, i jak
on został stworzony?
Matthieu Loublier: Od 2017 roku mamy
nowego perkusistę, tak więc potrzebowaliśmy
trochę czasu, by nauczyć się wspulnie grać.
Uznaliśmy, że na początek zaczniemy grać
dużo koncertów i pojedziemy na dwie trasy,
by się lepiej poznać i poprawić współpracę w
zespole. Po tym, zaczęliśmy komponować nowe
kawałki na nasz trzeci album. Został on
nagrany w studiu Swan z Guillaume Doussaud.
To doświadczenie, które znowu nas
czegoś nauczyło i pozwoliło nam sprawdzić
się jako zespół. Jesteśmy bardzo zadowoleni z
wyniku pracy.
Do czego odnosi się okładka Waszej ostatniej
płyty?
Matthieu Loublier: Wynika ona z treści
utworu "Trash". Opisuje ona historię śmieciarza,
który stworzył potwora, niczym Frankenstein,
był złożony z śmieci po skonsumowanych
produktach.
Ten teledysk do kawałka "Riot" - z jakiego
filmu są te materiały? Co o nim sądzicie?
Matthieu Loublier: Obrazy pochodzą z
filmu "Nad krawędzią" (1979), teledysk został
stworzony przez Francesca Browna. W
tym przypadku, owe wideo także zrobił nasz
przyjaciel. Spodobała nam się jego praca, więc
zaproponowaliśmy mu edycję teledysku, który
idealnie współgrała z naszą muzyką.
Mógłbyś powiedzieć coś więcej o Deadlight
Records?
Matthieu Loublier: Tak więc, kontakt z menadżerem
Deadlight, Alexem, zdobyliśmy
poprzez przyjaciela, który dał nam na niego
namiary. Poszukiwaliśmy wtedy wydawnictwa
w celu wydania naszego albumu. Spodobał
się on Alexowi, który powiedział nam, że
może go wydać. Niestety, nie mieliśmy jeszcze
okazji aby spotkać się z nim osobiście, ale
mam nadzieję, że taka okazja szybko nadejdzie.
Co planujecie robić w na przełomie lat 2020/
2021?
Matthieu Loublier: Niestety, wraz z obecnym
kryzysem epidemiologicznym w Europie
i na całym świecie, rok 2020 będzie bardzo
zdradliwy dla wielu zespołów, ale mam nadzieję,
że będziemy w stanie obronić najnowszy
album tak szybko, jak tylko się da.
Co sądzicie o obecnej scenie crossoverowej
we Francji?
Matthieu Loublier: Zasadniczo to nie znamy
wszystkich francuskich zespołów, mimo,
że graliśmy w wielu miejscach w kraju, ale z
tego co mi wiadomo, to na lokalnej francuskiej
scenie nie ma zbyt wielu kapel crossoverowych.
Simon Jeffroy: Jednak we Francji jest wiele
dobrych zespołów, w różnych innych stylach.
jak punk rock, hardcore, crust, grind, fastcore,
garage...
Jak będzie wyglądała wasza koncertowa
setlista?
Matthieu Loublier: Nasza nowa setlista będzie
bardziej skierowana w stronę najnowszego
albumu. Skoro zagraliśmy już wiele razy
stare kawałki, to teraz chcemy zaproponować
coś zupełnie świeżego.
Simon Jeffroy: Jak wiele innych zespołów
przed nami, jesteśmy już zmęczeni utworami
z debiutu. Wraz z dołączeniem perkusisty
Antoine, jesteśmy w stanie zagrać nowy album
w całości.
Dziękuje za wywiad. Powodzenia!
Trzymajcie się!
Matthieu Loublier: Dzięki za Wasze wsparcie!
Pozdrawiamy!
Jacek Woźniak
Co zainspirowało Wasz najnowszy album?
Matthieu Loublier: My wszyscy słuchamy
wiele różnej muzyki, jednak najbardziej to
była chęć zrobienia czegoś innego.
Simon Jeffroy: Czegoś bardziej wyrazistego.
Czy mógłbyś opisać zawartość liryczną
waszych trzech ulubionych utworów z "By
Thunder And Lightning"?
Matthieu Loublier: Środowisko i to co robimy
z planetą jest tematem, który wylądował
w dwóch utworach ("Water Drop",
"Trash"), jednak od roku 2019 miało miejsce
wiele zamieszek przeciwko francuskiemu rządowi,
w trakcie których została ranna większa
ilość policjantów - o tym też mamy kawałek.
Wyrazy uznania dla artystów, którzy stworzyli
grafiki do albumów "By Thunder And
Lightning" oraz "Misleading Innocence".
Czy możesz opowiedzieć jak one powstały?
Czy będziesz współpracować z nimi w
przyszłości?
Matthieu Loublier: Pracujemy z ludźmi,
których lubimy, oraz których pracę doceniamy.
Jérome Brizard, dobry nasz przyjaciel,
stworzył grafikę do "By Thunder And Lightning".
Poprzedni album został zilustrowany
przez Jansé, innego naszego przyjaciela.
Foto: Verbal Razors
VERBAL RAZORS 81
HMP: Poświęciliście "Dead World Order"
sporo czasu, bo wasz poprzedni album "Resurrexodus"
ukazał się ponad pięć lat temu.
Skończyliście materiał, wydawca ustalił
datę premiery na połowę maja i okazało się,
że wasza siódma płyta ukaże się w zupełnie
innych realiach, kiedy muzyka, a szerzej
nawet cała kultura i sztuka, schodzi na dalszy
plan?
Frank: Zgadza się. Nikt z nas nie spodziewał
się ani nawet nie mógł sobie wyobrazić tego,
co stało się w ostatnich dwóch miesiącach.
Całe nasze życie zostało całkowicie wywrócone
do góry nogami. To bardzo dziwna sytuacja.
Nic nie jest jak wcześniej.
Taka sytuacja deprymuje, podcina skrzydła
czy przeciwnie, jeszcze bardziej mobilizuje
do bardziej wytężonych działań, żeby kilka
Thrashowa machina
"- Robimy to, co potrafimy najlepiej: thrash! - deklaruje wokalista i gitarzysta
Bitterness Frank Urschler. I faktycznie, siódmy album niemieckiej formacji to
kawał zagranego na najwyższych obrotach thrashu o germańskim rodowodzie -
może niezbyt odkrywczego, ale kopiącego nad wyraz solidnie, potwierdzającego,
że to trio wciąż ma w sobie prawdziwą pasję do grania.
Tytuł "Dead World Order" nabiera w tej
sytuacji nowej, wręcz złowieszczej wymowy,
bo może nie do końca umarłego, ale faktycznie
porządek świata po pandemii koronawirusa
może być zupełnie inny?
To trochę dziwne. Jakbym wiedział, że świat
zmieni się tak drastycznie w tak krótkim czasie.
Kiedy napisałem ten tekst latem 2019
roku, działo się wiele rzeczy, które powinienem
wymienić i wskazać. Ale nigdy nie sądziłem,
że coś takiego jak Covid-19 wydarzy
się i zamknie cały świat.
Kiedy weszliście do studia nie wyglądało to
jeszcze tak groźnie, ale już w lutym można
było zastanawiać się nad tym jak to się
wszystko potoczy - pewnie wtedy jeszcze
nawet nie przypuszczaliście, że za miesiącdwa
muzyczny świat, tak jak cała reszta, po
Nikt nie chce zająć tego miejsca! (śmiech).
Nie, poważnie. Christoph Brandes to niesamowity
facet i wspaniały producent. Miał na
koncie tylko kilka produkcji, kiedy nagraliśmy
z nim nasz pierwszy album. I od tego
czasu staliśmy się coraz lepsi w tym, co robimy.
Z każdym albumem uczymy się i rozwijamy.
A najlepsze jest to, że zostaliśmy przyjaciółmi
na lata. On jest jak nasz czwarty
członek zespołu. Współpraca z nim jest naprawdę
przyjemna i kreatywna.
Praca z samym Harrisem Johnsem, odpowiedzialnym
za miks i mastering "Dead
World Order", była pewnie dla was czymś
szczególnym, bo to legendarny producent,
można śmiało rzecz współtwórca potęgi niemieckiego
metalu?
O tak!!! Jesteśmy fanami jego twórczości od
czasów, gdy byliśmy młodymi metalowcami.
Mam wiele płyt z jego nazwiskiem, które tak
bardzo kocham. To taki zaszczyt, że zmiksował
i oprcował "Dead World Order". Wciąż
muszę się walnąć, żeby uwierzyć, że to się wydarzyło.
Teraz do kolekcji płyt Sodom, Kreator,
Tankard czy Helloween dołączycie też swój
LP - spełniło się tu jakieś wasze marzenie,
czy nie przywiązujecie do tego aż takiej
wagi?
To zdecydowanie spełnienie marzeń. A Harris
to niesamowicie profesjonalny i niesamowity
facet. Naprawdę podobała mi się praca z
nim.
lat pracy nie poszło na marne, a o nowej
płycie nie usłyszała jedynie garstka maniakalnych
fanów?
To zdecydowanie zmotywowało nas do intensywniejszego
działania. Ta sytuacja zmusiła
nas do większej aktywności w promowaniu
albumu niż ostatnim razem. Jak powiedziałeś,
nie chcemy, aby album był ignorowany. Ponieważ
w tej chwili nie możemy grać na żywo,
musimy działać, aby uzyskać reakcję ludzi.
Włożyliśmy w to tyle ciężkiej pracy, to jest
mocny album. Zasługuje na większą uwagę.
Foto: Bitterness
prostu stanie?
Tak, po zakończeniu miksu i masteringu
wszystko zaczęło ewoluować, a potem wszystko
poszło dość gładko. Sześć tygodni później
granice zostały zamknięte, trzeba było zostać
w domu, a ludzie na całym świecie umierali z
powodu tej choroby. Całkowite szaleństwo!
Ponownie pracowaliście z Cristophem
Brandesem i ta sytuacja trwa niemal od
początku istnienia Bitterness - wyobrażacie
sobie, że kiedyś ktoś inny mógłby zająć jego
miejsce? (śmiech)
Wiele zespołów próbuje eksperymentować,
gubiąc przy tym stylistyczną jednorodność,
ale u was nie ma o tym mowy - nawet jeśli
szukacie nowych rozwiązań, to ich podstawą
jest thrash i tak już pewnie pozostanie?
Musisz trzymać się swojej broni! (śmiech).
Robimy to, co potrafimy najlepiej: thrash!
Kochamy ten rodzaj muzyki. Dorastaliśmy z
nią i nienawidziliśmy gdy zespoły, które kochaliśmy,
zmieniały się i zbytnio eksperymentowały.
Postanowiliśmy, więc zrobić to po
swojemu. Na pewno ewoluowaliśmy na wiele
sposobów, mamy lepsze utwory, lepszą produkcję,
kilka niezwykłych pomysłów itp. Ale
nigdy nie zmieniliśmy się tak bardzo, byście
sobie pomyśleli: "Och, czekaj, czy to inny zespół?"
Bitterness pozostaje Bitterness!
Płytę zamyka instrumentalna kompozycja
"Darkest Times" i to pierwszy taki utwór w
waszym dorobku, poza wcześniejszymi krótkimi
wprowadzeniami do właściwych utworów
- nawet jeśli gra się tyle lat można, a
nawet trzeba, rozwijać się, nie stać w miejscu?
Masz rację. To nasz pierwszy "prawdziwy" instrumental.
Mieliśmy kilka kawałków gitary
akustycznej na poprzednich płytach, ale
nigdy nie był to w pełni instrumentalny kawałek,
zagrany z całym zespołem. I tak, musisz
ewoluować. Nie możesz nagrywać tego
samego w kółko. To jest nudne dla słuchaczy
i muzyków.
Więcej tu też długich, rozbudowanych
utworów w rodzaju "Blood Feud", "Idiocracy"
czy tytułowego - ostre łojenie jest
OK, ale trzeba je czymś urozmaicać, żeby
nie stało się monotonne?
Jak powiedziałem wcześniej, jeśli ciągle robisz
82
BITTERNESS
te same rzeczy, robi się nudno. Możesz zrobić
album z dziesięcioma szybkimi i mocnymi
utworami, raz, może dwa razy, ale potem musi
być coś więcej, coś różnorodnego. Musisz
urozmaicić swoje propozycje, aby utrzymać
zainteresowanie, aby fani mogli odkryć coś
nowego i wyjątkowego za każdym razem, gdy
słuchają albumu.
To z którego z premierowych utworów jesteście
szczególnie dumni? Ja z tej dziewiątki
wyróżniłbym też świetny opener " A Bullet
A Day" oraz mający sporo z Destruction
"Let God Sort ´Em Out"...
Czas pokaże. W tej chwili lubię je wszystkie.
Dwa kawałki, które wymieniłeś, są naprawdę
fajnymi thrasherami, ale podoba mi się również
tytułowy utwór "Dead World Order". A
"Blood Feud" również okazał się naprawdę
świetny. Nie mogę wybrać jednego. Wszystkie
są świetnymi kompozycjami.
Pamiętacie swoje reakcje po pierwszym odsłuchu
gotowego materiału? Było wow!, naprawdę
to zrobiliśmy i weszliśmy na wyższy
poziom?
O tak! (śmiech). Tym razem byłem naprawdę
krytyczny i zastanawiałem się, czy moglibyśmy
zrobić to jeszcze lepiej. Ale po kilku dniach
niesłuchania albumu byłem całkowicie
zdumiony i zadowolony z rezultatu. Potrzebowałem
tylko trochę czasu bez słuchania albumu
na okrągło. Wciąż byłem wtedy zbyt
głęboko w procesie produkcyjnym. Musiałem
najpierw odpuścić i oczyścić umysł, aby naprawdę
cieszyć się tym, co osiągnęliśmy.
Śmieszne co ?! (śmiech)
W przeszłości mieliśmy wiele przykładów
tego, jak udana okładka wpływa na odbiór
płyty - świetnym przykładem jest tu choćby
Saxon i LP "Crusader" z kultowym obrazem
Paula Raymonda Gregory'ego. Też czuliście,
że pora na zmianę, że najwyższa pora
również pod tym względem wznieść się na
wyższy poziom, stąd kontynuacja współpracy
z Andreiem Bouzikovem?
W przeszłości nie chcieliśmy być kojarzeni z
określonym obrazem, dlatego używaliśmy
dzieł, których zwykle nie oczekujesz od zespołu
thrashmetalowego. Również z tego powodu,
że włączyliśmy do naszego brzmienia
inne style, takie jak melodyjny death metal
lub niektóre elementy doom metalu. Chcieliśmy
zaskoczyć publiczność. Patrząc wstecz,
być może nie był to najlepszy pomysł
(śmiech). Niektórzy myśleli, że jesteśmy
zespołem blackmetalowym, inni, że grającym
doom metal, a jeszcze inni, że jesteśmy awangardowym
zespołem gotyckim (śmiech). Ale
nikt nie wierzył, że jesteśmy zużytą dżinsową
kamizelką, noszoną przez thrashers z zamiłowaniem
do death metalu. Tak więc większość
ludzi jest zaskoczona, gdy widzą nas po raz
pierwszy na żywo, a do tego czasu nie kupili
naszych albumów, ponieważ mieli coś innego
na myśli. Kiedy po raz pierwszy współpracowaliśmy
z Andriejem Bouzikovem... Cała
sprawa ułożyła się sama. Dźwięk i grafika
były idealnie do siebie dopasowane. To taka
niesamowita okładka. Nadal jestem z tego
bardzo dumny. I zgadnij, sprzedaliśmy więcej
płyt niż wcześniej (śmiech). Dlatego dla nas
najbardziej oczywistym wyborem była ponowna
współpraca z Andriejem. I to była właściwa
decyzja. Nowa okładka albumu to kolejne
arcydzieło od niego.
Zapoznał się z tekstami, bądź już gotowymi
utworami i to jest jego autorska wizja, czy
też wy sami zasugerowaliście mu, jak waszym
zdaniem powinna wyglądać okładka
"Dead World Order"?
Podałem mu tytuł albumu i miałem już bardzo
precyzyjne wyobrażenia o tym, jak to
wszystko powinno wyglądać. Dodał kilka
szczegółów, zaczął nad nią pracować i okazała
się naprawdę, naprawdę fajna.
"Dead World Order" ukaże się oczywiście w
wersji cyfrowej, ale też na CD, LP i... kasecie.
Zdaje się, że jest to pierwsze wasze wydawnictwo
na tym nośniku. Jest to ciekawe
o tyle, że kasety wyszły z powszechnej
sprzedaży gdzieś tak w 2004 roku, ale pewnie
doskonale je pamiętacie?
Tak, będzie limitowana wersja 100 sztuk ręcznie
numerowanych taśm. Ten album będzie
pierwszym, który ukaże się również na kasecie.
Nadal mam swoje taśmy z przeszłości i
kupuję też nowe zespołów, które lubię, jeśli są
oczywiście dostępne.
W pewnym sensie wypuszczając coś tylko
na kasecie ogranicza się zasięg takiego
wydawnictwa, bo wasza ma mieć tylko 100
egzemplarzy nakładu. Z drugiej strony ma
się jednak pewność, że trafi ono tylko do
naprawdę zainteresowanych, bo magnetofony
w powszechnym użyciu mają już teraz
tylko najwięksi maniacy i kolekcjonerzy?
Masz rację. To tylko dla kolekcjonerów, maniaków
i dla nas. Wspaniale jest mieć własne
wydanie w formie limitowanej.
Od lat słyszę i czytam, że specjaliści wieszczą
koniec fizycznych nośników dźwięku.
Tymczasem CD wciąż ukazuje się multum,
renesans popularności winylu jest niezaprzeczalny,
a do tego znowu modne są kasety
- coś tu się chyba nie zgadza, nieprawdaż?
Ludzie lubią zbierać rzeczy. Chcą fizycznych
nośników. Zwłaszcza na scenie metalowej.
Nie można utworzyć powiązania z tysiącem
plików na komputerze. Ale możesz związać
się z pierwszym kupionym LP, kiedy po raz
pierwszy uderzyłeś się w głowę z przyjaciółmi,
machając nią, przy najnowszej płycie
Exodus i tak dalej. Ludzie łączą wspomnienia
i różne etapy życia z pewnymi zapisami. A
jeśli masz fizyczny nośnik, zawsze będzie to
coś specjalnego, jeśli go posłuchasz i spojrzysz
na okładkę. To coś zupełnie innego niż tylko
słuchanie muzyki na komputerze.
Problem tylko w tym, że pewnie najwięcej
płyt sprzedawaliście podczas koncertów, a
teraz jest z nimi fatalnie. Oczywiście najbardziej
oddani fani będą zamawiać "Dead
World Order" czy koszulki wysyłkowo, ale
do większej liczby słuchaczy najlepiej dociera
się w wydaniu koncertowym, bo jeśli zespół
da czadu na scenie, to od razu ma to
przełożenie na stoisku z merchem?
Smutne ale prawdziwe! Większość naszych
gadżetów i albumów sprzedajemy na koncertach.
Punkt! Ale w tej chwili wszystkie zespoły
są w tej samej pieprzonej pozycji. Dlaczego
mielibyśmy na to narzekać? Dostaliśmy
niesamowite wsparcie od ludzi dla tego albumu.
Przedsprzedaż poszła naprawdę dobrze i
mam nadzieję, że więcej osób kupi ten album,
gdy się ukaże. Jeśli nie, w przyszłym roku będziemy
sprzedawać merch i płyty na naszych
koncertach. (śmiech)
Jesteście pewnie w tej dobrej sytuacji, że nie
utrzymujecie się z grania, ale wiele zespołów
przeżywa teraz naprawdę trudne chwile. Podobnie
jest z właścicielami klubów czy pubów,
agencji koncertowych, etc. Myślisz, że
jeśli ta sytuacja potrwa dłużej, nawet do
jesieni przyszłego roku, bo pojawiają się już
i takie opinie, będzie gdzie wracać z graniem
i z kim dzielić scenę?
Mam nadzieję, że ta sytuacja nie będzie trwać
tak długo. To byłoby okropne. Cała scena
kulturalna zmieniłaby się. Jestem pewien, że
wiele małych klubów i pubów musiałoby zostać
zamkniętych, ponieważ nie pozostaną im
żadne pieniądze na kontynuację działalności,
a wtedy nie będzie żadnej platformy dla młodych,
lokalnych lub małych zespołów, aby się
zaprezentować i zebrać swoje pierwsze doświadczenia
na żywo. Wystąpiłaby nadwyżka
koncertów i tras koncertowych i jednocześnie
zbyt mało osób, aby pójść na wszystkie te
występy, a za mało klubów i sal koncertowych,
aby zaprezentować wszystko, co jest im
oferowane. Tylko wielkie nazwy działałyby
wtedy na słuchaczy jak poprzednio, reszta
miałaby poważne problemy.
Są już pierwsze teorie spiskowe na temat tej
pandemii, więc pewnie tylko kwestią czasu
jest to, że zaczną powstawać utwory na jej
temat, tak jak teraz pisze się o innych zarazach
w historii ludzkości?
Jeśli w dzisiejszych czasach dzieje się coś naprawdę
złego, od razu pojawiają się teorie
spiskowe. Nie możesz powstrzymać tych ludzi
przed opowiadaniem swoich historii, a internet
rozprzestrzenia je jak pożar (śmiech).
Na pewno powstanie wiele utworów na ten
temat i mam nadzieję, że cała sytuacja zakończy
się w dobry sposób, abyśmy mogli
spojrzeć wstecz i zobaczyć jedynie kolejny
mroczny okres w historii ludzkości. Dziękujemy
za wsparcie i wywiad. Bądźcie bezpieczni!
Wojciech Chamryk, Kacper Hawryluk,
Przemyslaw Doktór
BITTERNESS 83
Diabelski rock 'n'roll bez ograniczeń
Młodziaki z Zatyr narobiły sporego zamieszania
debiutanckim materiałem "Ornament
Of Proposition", bezkompromisowym
metalem starej szkoły, ale granym tak siarczyście,
że co bardziej wyliniałym metalowcom, pamiętającym
jeszcze wczesne lata 80., powypadały
sztuczne szczęki, a papucie pospadały ze stóp. Dying Victims
Productions wznowiła ten materiał na winylu i na kasecie
z jednym utworem dodatkowym, swoistą zapowiedzią debiutanckiego
albumu Zatyr. Jak zapowiada wokalista Set będzie czego słuchać!
HMP: W różnych regionach świata cieszy
się popularnością najróżniejsza muzyka. W
waszej ojczystej Szwecji jednak coś musi
być w wodzie bądź w powietrzu, bo jakby
podejść do zagadnienia statystycznie to
zainteresowanie graniem tradycyjnego metalu
jest znacznie większe niż w wielu innych
państwach? (śmiech)
Set: W rzeczy samej! Myślę, że ma to duży
związek z klimatem w Szwecji lub ogólnie w
północnych częściach świata! Mamy dużo natury,
nieokiełznaną pustkę i ciemność, które
nieustannie nas otaczają. Jeśli spojrzycie na
to z tego aspektu, a następnie zastanowicie
się nad naszą historią, to nie jest zbyt daleko
idące, że muzyka rockowa w wielu różnych
formach wyłania się i rozwija się właśnie tutaj.
Przecież zgodnie z tradycjami przedchrześcijańskimi
to na północy powstają złowrogie
energie!
Jesteście też modelowym przykładem błyskawicznego
startu. Jedni latami nagrywają
kolejne demówki, pracowicie promują swoje
zespoły grając gdzie się da, a wy ot tak, niemal
od razu weszliście na wyższy etap - to
zwykły fart, czy coś więcej?
To bardzo trudne pytanie, muszę powiedzieć...
hmm, wierzę, że muzyka i sztuka
same w sobie są jednymi z najpotężniejszych
i najbardziej niebezpiecznych rzeczy, jakie
istnieją w tym królestwie. Dlatego jeśli uda ci
się stworzyć prawdziwą, mocną i uczciwą muzykę/
sztukę, która jest przepełniona ogromną
energią, esencją i która wykorzystuje twoje
ciało jako swoistą formę naczynia, język do
wyrażenia oraz zamanifestowania czegoś,
wtedy ludzie będą tego słuchać. Potem oczywiście
bardzo ciężko pracowaliśmy i mieliśmy
też odpowiedni flow, nie zaprzeczam temu,
ale nie sądzę, że nazwałbym to szczęściem.
Coś jest jednak na rzeczy.
Foto: Zatyr
Pewnie publikując w sieci "Ornament Of
Proposition" zakładaliście, że ten materiał
wywoła jakieś zainteresowanie, mieliście
wobec niego jakieś oczekiwania. Ale nie powiesz
mi, że tempo tego wszystkiego również
was nie zaskoczyło, bo raptem w rok z
niewielkim okładem z podziemnego, dopiero
startującego zespołu jesteście już zespołem
z kontraktem, chociaż w sensie podejścia,
etc., wciąż chyba podziemnym?
No tak, oczywiście zainteresowanie, które
przyszło z "Ornamentem ..." było początkowo
nieco przytłaczające i zaskakujące, ale
znów nie były tak nieoczekiwane. "Ornament
Of Proposition" składał się pierwotnie
z trzech z czterech pierwszych utworów,
które kiedykolwiek napisaliśmy razem jako
zespół, więc zasadniczo nie możesz uczynić
go bardziej uczciwym. Te trzy songi są rdzeniem
czegoś świeżego, nie oryginalnego, ale
świeżego i szczerego. Wydaje mi się, że to
esencja tej płyty, a te utwory były na tyle
silne, że ludzie zwrócili na nie uwagę, a potem
wszystko zaczęło się dziać. Ale obiecuję wam,
że jeszcze nic nie widzieliście! Jeśli chodzi o
to, czy jesteśmy w podziemiu, czy nie, oczywiście
jesteśmy i prawdopodobnie zawsze będziemy!
Muzyka Zatyr jest przede wszystkim
dla myślącego człowieka, a nie dla odrętwiałych
mas.
Jest to chyba dla was niezwykle ważne, żeby
nie zatracić tych dawnych ideałów, a termin
pure heavy metal jest najbardziej precyzyjnym
określeniem co gracie, lepiej wyrazić
się tego nie da?
Cóż, tak jak mówisz, kładziemy duży nacisk
na stare sposoby tworzenia muzyki. Ja sam jestem
osobą bardzo analogową i szczerze mówiąc,
czuję się trochę źle umieszczony we
współczesnym świecie. Więc stare pomysły
bardziej mi odpowiadały, to takie proste.
Wtedy ludzie tworzyli prawdziwe, wielkie i
potężne przejawy sztuki! Ludzie pisali muzykę,
która była wystarczająco silna i wpływowa,
aby zabijać ludzi, i niestety rzadko widzę
tę moc we współczesnej muzyce, czy to metal,
czy pop. To, co chcę zrobić, to sprawić, aby
więcej osób ujawniło ten surowy potencjał,
który muzyka rzeczywiście ma i zawsze miała!
Chcę stworzyć coś dzikiego, surowego i
niebezpiecznego! Nie bez powodu nazywamy
naszą muzykę the devil's rock 'n' roll", bez
ograniczeń, tylko magia i chaos!
Nigdy nie korciło was, żeby pójść w bardziej
ekstremalnym kierunku, zacząć grać death
czy black metal, to klasyczny, surowy heavy
z wczesnych lat 80. zafascynował was kiedyś
i tak już zostało?
Prawda jest taka, że ja i Hermes Von Hasselhuhn
zaczynaliśmy w dwóch różnych zespołach
grających death/black metal. Zawsze fascynowało
mnie to, co chorobliwe i ekstremalne,
ale z czasem dowiedziałem się, że w
ciemności jest więcej odcieni i kolorów niż
tylko czerń. Jednocześnie nadal odczuwałem
potrzebę tych surowych, bestialskich mocy,
które zapewnia black i death metal. Na szczęście
dla mnie udzielam się też w innych zespołach,
gdyby tak nie było, to muzyka Zatyr
prawdopodobnie zabrzmiałaby inaczej.
To pierwsze, można rzec, młodzieńcze uczucie,
a więc najsilniejsze, ale wiadomo jak to
jest ze stałością w takim wieku - może okazać
się, że za jakiś czas zaczniecie szukać
innych dźwięków, eksperymentować czy
takiego scenariusza nie zakładacie?
Nigdy nie chciałem nadawać Zatyr etykiety,
nie czuję potrzeby etykietowania muzyki, a
raczej skupienia się na tym, co poza muzyką.
Wszyscy ciągle się zmieniają, nie są już tą samą
osobą, którą byli jeszcze kilka chwil temu.
Tak więc muzyka Zatyr z pewnością się zmieni,
dozna ewoluuje i dorośnie, w jakim kierunku
nie można jednak na razie powiedzieć.
To, co prawdopodobnie się nie zmieni, to
czarny ogień, który płonie w Zatyr.
Co zainspirowało was do słuchania akurat
84
ZATYR
tej odmiany metalu? Poznaliście go dzięki
rodzicom, starszemu rodzeństwu, kumplom
ze szkoły czy może samodzielnie?
Dorastałem z muzyką, wszystko od punka
przez metal po pop, wiesz absolutna mieszanka.
Jednak, jak wspomniałem wcześniej, zawsze
pociągały mnie pewne chorobliwe rzeczy,
zarówno w życiu codziennym, jak i muzycznym,
i to sprawiło, że zacząłem szukać.
W moim przypadku natknąłem się przypadkiem
na black metal, ale od razu wiedziałem,
że tego właśnie szukałem! Wtedy była to już
tylko kwestia czasu, kiedy zakochałem się w
bezkompromisowych odmianach prawdziwego
starego metalu!
Pierwsza płyta, piąta, dziesiąta i poszło, nie
było już odwrotu?
Nigdy nie ma dla mnie "odwrotu", jeśli nie
mogę tego zrobić z całego serca, a tak naprawdę
nie zrobię tego wcale, niezależnie od tego,
co to jest. Jestem na zawsze na drodze bez
powrotu! I zawsze taki byłem. To zostaje w
rodzinie. (śmiech)
Macie zespoły niezwykle dla was ważne,
których wydawnictwa musicie mieć w komplecie,
łącznie z singlami czy bootlegami live
i prędzej poświecilibyście nerkę niż zrezygnowali
z kupna ich kolejnej płyty? (śmiech)
Tak oczywiście! Wszyscy członkowie kapeli
mają swoje osobiste fascynacje, z których nieustannie
czerpiemy inspirację! Dwa dobre
przykłady takich zespołów to Dissection i
Bathory. Co te dwa zespoły zrobiły, wiesz co
mam na myśli, więc dlaczego nie możesz się
tym zainspirować? Inni tacy artyści to: GG
Allin, Nick Cave, Wardruna, Mercyful Fate,
Motörhead, Death SS itp. ... Wszystko
to niesamowici artyści, którzy pomogli stworzyć
osobę, którą jestem dzisiaj, dlatego podążyliśmy
w tym samym kierunku kiedy tworzyliśmy
Zatyr!
A szwedzkie zespoły? Również miały na
was wpływ, czy też pozostawały na uboczu,
bo scena angielska, niemiecka czy amerykańska
oferowały znacznie, znacznie więcej?
Oczywiście, słucham głównie muzyki ze
Szwecji i Norwegii!
"Ornament Of Proposition" miał być początkowo
materiałem
demo czy od
razu założyliście,
że będzie to EPka?
Nie, nigdy nie nagrywaliśmy
materiału
demo. Gdy
tylko mieliśmy napisane
pierwsze
utwory, od razu
weszliśmy do studia
i nagraliśmy je,
kilka miesięcy później
EP-ka została
wydana. Jednak
wszystkie nowsze
utwory mają dodatkowe
wersje demo,
głównie po to,
abyśmy mieli coś
do pokazania naszej
wytwórni, jeśli
zapytają o proces
tworzenia.
Kiedy okazało się,
że firma Dying
Victims Productions
jest zainteresowana
wznowieniem
tego materiału,
w dodatku
Foto: Zatyr
na winylu, nie było
rady, trzeba było dorzucić jeden utwór.
"Heart And Vision" to wasz najnowszy
numer, zapowiedź kolejnych?
Tak! "Heart And Vision" został napisany na
początku tworzenia materiału na nasz
przyszły album. Dlatego też nie jest zmiksowany
jak inne kawałki, został nagrany podczas
zupełnie innej sesji. Również moim zamiarem
było, aby "Heart..." różniło się od innych
utworów tylko po to, aby zasugerować,
co jest już w drodze! Nie oczekuj, że następny
album będzie bardziej miękki lub wolniejszy,
wszystkie utwory są indywidualne i powinny
być traktowane w ten sposób.
Największą światową gwiazdą jest teraz
chiński zespół Koronawirus, grający na całym
świecie i robiący zawrotną karierę. Inni
muzycy przyczaili się w domach, nie koncertują,
nie grają nawet prób - wy również, ale
plusem tej sytuacji jest chyba to, że można
więcej czasu poświęcić na komponowanie
czy pisanie tekstów?
Przez ostatnie kilka miesięcy mieliśmy problemy
z próbami, głównie z tego powodu, że
musieliśmy je zawiesić, bo niektórzy z nas
mieli do rozwiązania problemy osobiste. Ale
właśnie zaczęliśmy na nowo próby i wszystko
idzie świetnie! I tak, w takich czasach koncentrujemy
się głównie na pracy za zamkniętymi
ścianami, przygotowując się na nadchodzącą
furię.
Może więc okazać się, że jak tak dalej pójdzie
już wkrótce będziecie mieli gotowy,
długogrający materiał i pozostanie tylko
wejść do studia, by go zarejestrować?
W momencie wypuszczenia "Ornament Of
Proposition" mieliśmy prawie połowę materiału
na kolejny album, więc tak, mam nadzieję,
że zostanie on najprawdopodobniej
ukończony, nagrany, zmiksowany i zmasterowany
jeszcze przed końcem tego roku!
Utwory opublikowane na "Ornament Of
Proposition" pozostaną tylko na tym wydawnictwie,
czy może któryś z nich trafi też
na wasz debiutancki album, bo marnotrawstwo
jest wam z gruntu obce?
Nie jesteśmy jeszcze pewni, ale nie zaskoczyłoby
mnie, gdyby jedna lub dwie kompozycje
z "Ornament..." pojawiły się na nowym albumie,
ale w innej wersji. Po prostu jeszcze nie
zdecydowaliśmy...
Wojciech Chamryk, Kacper Hawryluk
Foto: Zatyr
ZATYR 85
Przygotowani jaki nigdy
Czwarty album Lady Beast "The
Vulture´s Amulet" ukazał się w kwietniu.
Nie był to najlepszy moment na
premierę jakiejkolwiek płyty, ale
Amerykanie wyszli z tej próby obronną
ręką: nie dość, że nagrali kolejną
świetną płytę, to do tego fani nie zawiedli,
kupując spore ilości płyt, kompaktów
i kaset, chociaż grupa nie zdołała
zagrać nawet jednego koncertu promującego nowy materiał.
HMP: Cztery albumy w niespełna dziewięć
lat, do tego EP-ka "Metal Immortal", kompilacja
- wygląda na to, że nie lubicie tracić
czasu, a dawne metody, kiedy to każdy szanujący
się zespół wydawał płytę co rok-dwa
są wam wciąż bardzo bliskie?
Deborah Levine: Nie lubimy marnować czasu!
(śmiech). Generalnie, kiedy pojawia się
nowy album jeden z naszych gitarzystów już
podgrywa nam nowe riffy. Kiedy piszesz i nagrywasz
album, bez przerwy grasz te same kawałki,
więc miło jest usłyszeć nowe rzeczy!
Najważniejsze jest upewnienie się, że każdy
album oznacza rozwój i osiągnięcie kolejnego
poziomu w karierze.
Nie ma więc co patrzeć na zmieniające się
trendy czy tendencje, że akurat słuchacze
preferują w streamingu odsłuch pojedynczych
piosenek - macie gotowy materiał,
więc nagrywacie go i wydajecie, bo za jakiś
czas będziecie mieli przecież kolejne utwory,
którymi też będzie warto podzielić się ze
światem?
Zdajemy sobie sprawę, że świat się zmienił, a
technologia sprawiła, że muzyka i wszystko
inne stało się łatwo dostępne! Uwielbiamy
możliwość przesyłania strumieniowego i opcji
cyfrowych, aby fani mogli słuchać/ kupować
album, ale nigdy nie przestaniemy także wydawać
płyt winylowych i CD. Klasyczni kolekcjonerzy
heavy metalu zawsze wolą wersje
fizyczne. Tak, czas pomiędzy albumami również
może upłynąć bardzo szybko! Widzę teraz
wiele zespołów, które wydają również single.
Zespoły grające metal są w o tyle korzystnej
sytuacji, że ich fani są zwykle dość konserwatywni,
tak więc muzycy zawsze mogą liczyć,
że ich kolejny album sprzeda się; może
w jakimś niewielkim nakładzie, ale jednak,
szczególnie jeśli mowa o wersji winylowej.
Nie napawa to jednak optymizmem, że nakłady
płyt spadają, bo to jednak fizyczne nośniki
były przez dekady podstawą?
Fani heavy metalu są oddani i lojalni! Mamy
spory sukces w kwestii sprzedaży fizycznych
kopii naszych albumów we wszystkich formatach.
Dzieje się tak, ponieważ wkładamy
wiele wysiłku w projektowanie albumu, od
grafiki po układ kawałków. Jest to przedmiot
kolekcjonerski, więc oglądanie albumu w domu
jest przyjemnością. Szczerze mówiąc, nie
sądzę, że sprzedaż heavy metalu na winylach
i płytach CD spadnie.
Jak pracowaliście nad "The Vulture´s Amulet"?
Wprowadziliście jakieś modyfikacje do
procesu twórczego czy wszystko zostało po
staremu, bo dotychczasowe metody pracy
wciąż się sprawdzają?
W tym momencie jesteśmy dobrze naoliwioną
maszyną, jeśli chodzi o pisanie i nagrywanie.
Twiz (Chris) i Andy wchodzą z riffami,
wyprobowujemy je, a ja tworzę melodię i
teksty. Ćwiczymy ciągle, dopóki nie wejdziemy
do studia, więc generalnie jesteśmy gotowi
do pracy w studio. Zwykle nie mamy ogromnych
funduszy na nagrywanie, tylko to, co
wypracowaliśmy przez cały rok. Musimy więc
pamiętać o czasie i kosztach. Pracowaliśmy
nad utworami z "The Vulture´s Amulet"
przez pewien czas i wydawało się, że jesteśmy
najlepiej przygotowani, jaki nigdy przedtem.
Po prostu nagraliśmy je w mniej niż 24 godziny.
Zdecydowanie to jak dotąd nasz najlepszy
album.
Wcześniej nie nagrywaliście utworów instrumentalnych,
a tu proszę: na "Vicious
Breed" pojawił się "Sky Graves", teraz
"Transcend The Blade", a co ciekawe oba te
utwory są na płytach siódmymi w kolejności
- to przypadek czy zamierzone działanie?
Na kolejnym albumie też pokusicie się o
instrumental?
Kocham je!!! Prawdopodobnie będziemy je
nadal uwzględniać, ogólnie było to naturalne
zjawisko. To nie było specjalnie zaplanowane,
nie mieliśmy specjalnego planu co do nowego
albumu, po prostu tak się stało. Musisz poczekać
i usłyszeć następny album! (śmiech)
Nie czułaś się poszkodowana, że musiałaś
odpuścić jeden z utworów i nie mogłaś w
nim zaśpiewać? (śmiech). Kiedyś kompozycje
instrumentalne były mocnymi punktami
wielu metalowych płyt - myślisz, że ich znaczenie
może znowu wzrosnąć i chcecie się do
tego przyczynić?
(Śmiech) Nie! Nie miałam nic przeciwko, to
taki niesamowity kawałek, że się w nim zagubiłam
i nawet nie miałam nic przeciwko, że
nie ma wokalu. Czasami kawałki instrumentalne
mogą być nudne, szczególnie dla mnie,
ponieważ uwielbiam skupiać się na partiach
wokalnych solistów zespołów, których słucham.
Niemniej myślę, że spora liczba zespołów
wciąż je pisze, ale nie należy ich do niczego
zmuszać.
Basista Greg Colaizzi był z wami od początku
istnienia Lady Beast. Wziął jeszcze
udział w nagraniu "The Vulture´s Amulet"
i? Już wcześniej było wiadomo, że rezygnuje,
czy wydarzyło się coś nieoczekiwanego?
86
LADY BEAST
To było nieoczekiwane, ale zrozumieliśmy jego
powody, które sprowadzały się do problemów
z czasem. Będziemy za nim tęsknić.
Spędziliśmy z nim wspaniały czas i zachowaliśmy
znakomite wspomnienia o nim w zespole.
Nadal gra, ale w innym zespole Mower, a
my wciąż jesteśmy świetnymi przyjaciółmi.
Nie była to pierwsza zmiana muzyka w naszym
zespole, ale zdecydowanie była dla
mnie najsmutniejsza! Był moim pierwszym
kolegą z kapeli, który zaczął ze mną grać
jeszcze w 2008 roku.
Zastąpiła go Amy Bianco, druga już kobieta
w składzie zespołu - to pewnie przypadek,
bo na pewno decydowały umiejętności, nie
płeć?
Tak, umiejętności, energia i to, że jest dobrym
człowiekiem, to trzy kluczowe cechy,
których szukaliśmy w naszym kolejnym basiście.
Już wcześniej występowałam i pracowałam
z Amy, w coverbandzie Twisted Sister
na imprezie dobroczynnej, więc wiedziałam,
że będzie się z nią łatwo współpracować!
Grała w różnych innych kapelach, takich jak
MotorPsychos, gra nadal w Barce Molasy,
więc wiedzieliśmy, że ma kwalifikacje. Na
szczęście dla nas miała również chęć na
współpracę z nami i czas! Naprawdę ciężko
pracowała, ucząc się wielu naszych utworów
w domu, z myślą, że w tym roku będziemy
debiutować w Europie i zagramy tam na kilku
festiwalach. Niestety wszystko to zostało odwołane
z powodu pandemii. Z dnia na dzień
stajemy się coraz bardziej wymagający, ponieważ
to wszystko, co możemy teraz zrobić.
Zmieni to układ sił w zespole? Jesteście gotowi
na ewentualny konflikt dwóch frakcji,
damskiej i męskiej? (śmiech)
(Śmiech) nie, nie sądzę. Wszyscy od dłuższego
czasu jesteśmy przyjaciółmi i komunikujemy
się bez kłopotów. Wszyscy jesteśmy
w zespole po tej samej stronie, więc myślę, że
teraz jesteśmy podekscytowani i czerpiemy
radość z tej nowej energii, którą wniosła do
kapeli Amy.
Koronawirus wciąż szaleje, ale wy nic sobie
z tego nie robicie i najspokojniej w świecie
wydajecie płytę - skoro jest gotowa to nie
ma co z tym zwlekać, tym bardziej, że jesteście
niszowym zespołem, tak czy siak podbijanie
list przebojów wam nie grozi?
Nowy album został wydany, zanim pandemia
uderzyła naprawdę mocno. Nie oczekiwaliśmy,
że wszystko zostanie anulowane, nawet
program wydawniczy. Będzie to wspomnienie,
którego nigdy nie zapomnę, ale mam
nadzieję, że nie wydam kolejnego albumu
podczas kwarantanny! (śmiech). Jesteśmy
prawie całkowicie wyprzedani z płyt winylowych
i CD, więc nie wpłynęło to zbyt negatywnie
na sprzedaż. Ale nie mogliśmy koncertować
z albumem ani go promować, w momencie
gdy był na to czas, aby zyskać na
sprzedaży. Nie mielimy wkalkulowanego takiego
ryzyka, nie mogliśmy trzymać się harmonogramu
i sprawić, by działał na naszą
korzyść. To właśnie jest niesamowite w tym
kiepskim czasie z Craigiem Horvalem z
Reaper Metal Productions. On ma najlepsze
pomysły na wykorzystanie mediów społecznościowych
dla naszej korzyści, tworząc
filmy, posty itp. To była ogromna pomoc i
zdecydowanie jest dużą częścią tego, dlaczego
mogliśmy sprzedać tak wiele albumów bez
ogrywania nowego materiału.
Z sentymentem wspominam dawne czasy,
kiedy na listach przebojów czy nawet na
płytowych składankach sąsiadowały z sobą
różne utwory - w sumie trochę szkoda, że
teraz wszystko jest tak sformatowane, bo co
komu szkodziła piosenka AC/DC na kompilacji
"Disco Power", a teraz jest to nie do
pomyślenia?
Chciałabym pracować nad taką kompilacją!
Lubię słuchać kawałków różnych kapel.
Wcześniej był to jedyny sposób, aby mieć
ogląd tego, co działo się w muzyce przed erą
internetu.
Obecna sytuacja nie jest dobra dla muzyki
również dlatego, że nie ma mowy o koncertach
- promocja "The Vulture´s Amulet"
może przez to ucierpieć? Pewnie mieliście
koncertowe plany na wiosnę i lato, a tu nic z
tego, trzeba siedzieć w domu?
Tak, wiele zaklepanych dat dla nas zostało
anulowanych. Nasz lokalny festiwal w Pittsburghu,
Metal Immortal Fest, miał mieć
swoją drugą edycję, został odwołany. Mieliśmy
debiutować na europejskim Headbangers
Open Air, został odwołany. Podobnie jak inne
koncerty i trasy koncertowe. To surrealistyczne
i naprawdę niefortunne, ale musimy
zachować bezpieczeństwo i nie spieszyć się z
tym. Trudno powiedzieć, kiedy znowu zaczną
organizować koncerty lub czy ludzie poczują
się bezpiecznie i komfortowo w tłumie. Musimy
być teraz cierpliwi. Będziemy transmitować
nasz występ na żywo 20. czerwca na
kanale Reaper Metal na YouTube. Na naszej
stronie na Facebooku znajdziecie informacje.
Jest to więc coś, na co czekamy i sposób, w
jaki zespoły mogą teraz grać dla fanów.
Domyślam się, że nie marnujecie jednak
czasu, wciąż tworzycie, czego efektem może
być kolejne wydawnictwo Lady Beast, na
przykład kolejna EP-ka?
Jest to dla nas dobry moment, ponieważ możemy
poświęcić czas na nauczenie Amy czterdziestu
utworów (śmiech). Mamy już około
piętnastu kawałków ale to ciągle za mało. To
najlepszy sposób, w jaki możemy teraz wykorzystać
nasz czas. Czujemy się naprawdę dobrze
i produktywnie, nie spiesząc się z wdrażaniem
nowego muzyka. Tak, chłopaki już
kombinują nad nowymi kompozycjami.
Myślę, że spróbujemy wydać EP na początku
przyszłego roku. Ma też nadzieję, że wtedy
wznowimy wszystkie inne plany, które zostały
anulowane w tym roku.
Najgorsze jest chyba to, że tak naprawdę
nikt nie wie ile to wszystko potrwa. OK,
rynek płytowy w takiej czy innej postaci
przetrwa, ale dalszy brak koncertów będzie
miał tragiczne skutki dla wielu zespołów i
nie tylko - ewentualne dłuższe załamanie
przetrwają więc najsilniejsi i najwięksi pasjonaci
i pewnie nie pomylę się zbytnio
obstawiając, że będziecie chcieli znaleźć się
w ich gronie?
Nie sądzę, że ta przerwa w graniu na żywo
powstrzyma zespoły przed tworzeniem. To
jest najpotężniejsza i najważniejsza część
muzycznego biznesu. Tak długo, jak będzie
pojawiać się nowa muzyka oraz internet do
pobierania, przesyłania strumieniowego,
komentowania i czucia się częścią wspólnoty,
metal przetrwa, a może po tym wszystkim
będzie jeszcze silniejszy. To coś więcej niż
muzyka, to społeczność ludzi z całego świata,
którzy jednoczą się. Tęsknimy za sobą, ale
kiedy nadejdzie czas, ta pasja znowu nas połączy!!!
Wiem, że fani znów są gotowi na występy
i zapewniam was, że zespoły też! Jeszcze
raz dziękuję za rozmowę i upowszechnienie
nazwy Lady Beast! Twoje zdrowie! Bądźcie
bezpieczni!
Wojciech Chamryk, Kacper Hawryluk,
Kinga Dombek
LADY BEAST 87
HMP: Kiedyś brytyjski metal to było zjawisko
elektryzujące słuchaczy na całym
świecie. Nie pomylę się chyba zbytnio zakładając,
że jesteście jednym z tych młodych
zespołów z Anglii, które mają dość sytuacji,
że mówi się o nim wyłącznie w kontekście
dawnej świetności?
Richard Rutter: To czasem na pewno bywa
frustrujące, ale nie da się uciec od wpływów i
historii tych klasycznych zespołów. Scena
heavymetalowa na całym świecie jest pogrążona
w nostalgii i jest mnóstwo ludzi, którym
brakuje nowych świetnych zespołów, gdyż albo
nie są oni świadomi ich istnienia albo niechętnie
szukają nowych artystów. Wszyscy
kochamy klasykę, ale jeżeli chcesz aby muzyka
metalowa rozwijała się, trzeba wspierać
także nowsze projekty. Nikt na tej scenie nie
Brytyjska stal
W Wielkiej Brytanii wciąż powstają młode
zespoły grające tradycyjny metal na równie
wysokim poziomie co 40 lat temu. Dlatego
brytyjska scena, chociaż nie ma już szans
na zjawisko pokroju i zasięgu porównywalne
z eksplozją nurtu NWOBHM, wciąż
ma się dobrze, a jedną z jej większych nadziei
jest kwartet Toledo Steel. Grupa z
Southampton przypomniała o sobie wznowieniem
krótszych wydawnictw z początku
działalności, ale już niebawem podsunie nam
kolejny, już w pełni premierowy, album.
mogliby pomyśleć, że jesteśmy zespołem upamiętniającym
Judas Priest. Nie myślę aby
kiedyś przyszło nam w ogóle do głowy używać
jakiegokolwiek słowa w nazwie, które
wskazywałoby na fakt, że jesteśmy Brytyjczykami.
Stal damasceńska jest gorsza, czy może chodziło
o to, że istniały już wcześniej zespoły
nazywające się Damascus Steel czy po prostu
Damascus?
Tak w zasadzie nie wiedziałem, że jest już zespół,
który nazywa się damasceńska stal! Muszę
kiedyś sprawdzić ich muzykę! Użycie słowa
damasceński nie było czymś co wtedy
przyszło nam do głowy.
Interesujecie się białą bronią, jak miecze czy
Toledo Steel to w sumie wasz pierwszy poważniejszy
zespół. Jak doszło do jego powstania?
Byliście kumplami ze szkoły czy z
sąsiedztwa, a może znaliście się z koncertów?
Mata poznałem, chyba to był 2010 rok, w
lokalnym rock pubie. Byłem zawzięty jak diabli
aby założyć tego rodzaju zespół, i okazało
się, że on także. Obydwaj mieliśmy dokładnie
taką samą wizję i nie minęło za dużo czasu
zanim udało nam się razem sformować pierwszy
skład. Potem spędziliśmy około roku
ćwicząc poprzez granie znanych kawałków, a
także napisaliśmy kilka pierwszych własnych
utworów, które znalazły się na naszym demo.
Odkąd poznałem Mata wszystko zaczęło
dziać się tak szybko; wcześniej spędziłem dwa
lata próbując znaleźć odpowiednich ludzi do
takiego zespołu, ale tak naprawdę w ogóle nie
miałem szczęścia. Myślę, że to był łut szczęścia,
że wyszedłem tego dnia wypić kilka piwek!
zmienia tak naprawdę zasad gry, ale nowsze
zespoły również mogą mieć swoją własną,
unikalną osobowość, tworzyć świetne kawalki
i grać ekscytujące koncerty, które są tak samo
warte obejrzenia jak te bardziej znanych zespołów.
Toledańska stal jest znana od wieków,
tamtejsza biała broń również - to wymarzona
nazwa dla metalowej kapeli, o takiej kojarzącej
się bardziej z waszą ojczyzną jak British
Steel pewnie nie myśleliście, bo nie brzmiała
tak szlachetnie?
Jeśli nazywalibyśmy się British Steel, ludzie
Foto: Toledo Steel
szable, jesteście może kolekcjonerami ich
współczesnych replik czy członkami grup rekonstrukcyjnych/historycznych?
Nasz perkusista Matt kolekcjonował repliki
średniowiecznych broni, był także zapalonym
szermierzem. My wszyscy również jesteśmy
zainteresowani historią, nazwa Toledo
Steel wydawała się więc pasować idealnie do
rodzaju muzyki, którą chcieliśmy grać. Od razu
brzmiała ona jak nazwa zespołu heavymetalowego,
i tego właśnie chcieliśmy! Słowo stal
jest wciąż używane i używane przez wiele
zespołów ale Toledo nie jest, więc nasza nazwa
jest w połowie oryginalna! (śmiech)
Southampton nie jest jakąś wielką metropolią,
zakładam jednak, że nie narzekacie
tam na brak metalowych imprez/koncertów,
a Toledo Steel nie jest jedynym młodym zespołem
grającym tam metal?
Można powiedzieć, że w Southhampton jest
małe ale ma przyzwoitą scenę heavymetalową.
Nic szczególnie szalonego, ale jest też kilka
fajnych zespołów. Większość z nas zna się
całkiem dobrze! To pozytywna wibracja. Kiedy
gramy w jednej z lokalnych miejscówek,
zawsze staramy się przyciągnąć kogoś z dalszych
stron, aby wszystko było bardziej interesujące.
Przez ostatnich kilka lat było trochę
więcej bardziej znanych zespołów, które do
nas zawędrowały podczas swoich tras, więc
całkiem często odbywają się fajne koncerty w
większych miejscówkach. Southhampton nie
jest mekką heavy metalu, ale jestem pewien,
że w Wielkiej Brytanii są miejsca, gdzie temu
rodzajowi muzyki wiedzie się gorzej. Nie możemy
więc za bardzo narzekać.
Gracie i brzmicie bardzo klasycznie, tak jakby
był rok 1980, a nie 2020. Świadomie fundujecie
sobie i słuchaczom taką muzyczną
podróż w przeszłość, do czasów największej
świetności tradycyjnego heavy metalu?
Wszyscy kochamy ten rodzaj muzyki, i tak
się akurat składa, że jest to właśnie brzmienie,
które w sposób naturalny uzyskujemy
komponując. Nigdy nie czujemy, że musimy
sztywno trzymać się jakiś schematów czy scenariusza.
Kiedy tworzysz nowe pomysły, a
potem je grasz, to musi być szczere. Jeśli za
bardzo się starasz, będzie to brzmiało w wymuszony
sposób i nie uda ci się w ten sposób
88
TOLEDO STEEL
zjednać fanów.
Kiedyś bez dwóch zdań zaliczono by was do
nurtu The New Wave Of British Heavy
Metal, obecnie jesteście klasyfikowani jako
zespół z kręgu The New Wave Of Traditional
Heavy Metal - te określenia brzmią
trochę inaczej, ale w sumie jest to niemal to
samo, prawda?
Taa, tak mi się wydaje, termin NWOBHM
jest po prostu ściśle związany ze szczególną
erą, zatem nowe określenie ma tutaj sens. Jest
teraz także znacznie więcej nowych zespołów
poza Wielką Brytanią, które grają klasyczny
heavy metal. Trudno powiedzieć czy nurt
NWOTHM się przyjmie, a jeśli tak, to na jak
długo… Główną różnicą jeśli chodzi o scenę
NWOBHM jest to, że wtedy to było całkowicie
nowe brzmienie, oczywiście dziś już tak
nie jest.
Gdybyś miał taką możliwość jaki z nieistniejących
już obecnie zespołów z tamtych
lat chciałbyś usłyszeć na żywo, gdyby wehikuł
czasu stał się powszechnie dostępny? Ja
wybrałbym chyba Ethel The Frog albo White
Spirit, bo oba istniały krótko, a lubię ich
płyty...
To trudne pytanie! White Spirit to dobry
wybór! Jeśli musiał bym wybrać tylko jeden
zespół, stawiał bym na Witchfinder General.
Ich dwa pierwsze albumy są niesamowite.
Zdajecie się być pod sporym wpływem Iron
Maiden. Pewnie wielokrotnie bywaliście na
ich koncertach, a do kogo w zespole należy
rekord bytności na ich występach?
Wpływy Iron Maiden są silniejsze na naszych
dwóch pierwszych EP-kach, ale wraz z
delikatną zmianą składu przez ostatnie lata
oraz biorąc pod uwagę fakt, że jesteśmy trochę
starsi, powiedziałbym, że te wpływy są
już coraz słabsze. Widziałem Iron Maiden
dwa razy, Tom, nasz gitarzysta, także widział
ich dwa razy, Felix, nasz basista - ani razu, a
Matt najwięcej! Widział ich cztery, możliwe
że pięć razy, nie jestem pewien.
Nie uważasz, że w obecnych czasach mając
tak wiele tak naprawdę nie mamy niczego i
na dobrą sprawę jesteśmy coraz bardziej
zagubieni? Od nowej muzyki nie można się
opędzić, atakuje nas zewsząd, podobnie jak
Foto: Toledo Steel
Foto: Toledo Steel
muzyczne portale, blogi czy magazyny, a
koncertów jest tyle, że czasem nawet w
mniejszych miastach jak moje jest kilka jednego
dnia, zwłaszcza w weekend. A kiedyś
proszę: wizyta w sklepie płytowym, przemyślany
wybór płyty bądź kasety i słuchanie
jej w całości, często wielokrotne; uważna
lektura pisma muzycznego czy dwóch, czasem
kupowanie do tego fanzinów, słuchanie
radia czy oglądanie wybranych programów
telewizyjnych z muzyką bądź wyprawa na
koncert - ludzie mieli może mniej wrażeń i
bodźców, ale jakby żyli pełniej, bardziej
przeżywali muzykę, o czym teraz nie ma
mowy?
Zgadzam się z tym co mówisz. W dobie internetu
jesteśmy rozpieszczeni możliwościami
wyboru. Łatwość w zdobywaniu nowej muzyki
może bardzo łatwo zmniejszać jej wartość,
zwłaszcza jeśli wystarczy płacić tylko 10 funtów
miesięcznie za subskrypcję na Spotify w
porównaniu z wydaniem tej samej sumy na
jeden album. Jest znacznie mniej prawdopodobne,
że ktoś zainwestuje odpowiednio dużo
czasu w jakiś zespół, jeśli pokusa aby sprawdzić
coś innego po odsłuchaniu pierwszego
kawalka jest zawsze obecna. To istne przeładowanie
informacjami na wyciągnięcie ręki.
Nie jestem jednak przeciwko temu, aby była
duża możliwość wyboru występów i koncertów,
chociaż to z pewnością denerwujące, kiedy
zbiegają się dwa show tego samego wieczoru.
Wybierając tę określoną, oldschoolową stylistykę
macie poczucie, że trafiacie jednocześnie
do słuchaczy próbujących również
podchodzić do muzyki właśnie w taki bardziej
świadomy sposób, kultywujących te
dawne tradycje, chociaż oczywiście nie odrzucających
nowoczesności?
Chcemy tak naprawdę docierać do szerokiego
przekroju ludzi, niemniej jednak oczywiście
główną bazą słuchaczy będą dla nas zawsze
fani oldschoolowego metalu. Nie widzę jednak
powodu, aby zespoły takie jak my nie
podobały się pod względem muzycznym osobom,
które lubią coś brzmiącego bardziej nowocześnie.
Nie powiedziałbym, że jest coś aż
tak agresywnego lub nieodpowiedniego pod
względem muzycznym w tradycyjnym metalu,
że fanom czegoś nowoczesnego nie podobałoby
się to. Bez tradycyjnego rocka czy metalu
nie byłoby tych wszystkich, różnych
podgatunków, które uformowały się przez
lata jako odpowiedź względem dwóch głównych
scen. Inspiracja musi skądś nadejść, nie
ma innej możliwości.
Niedawno przy jakieś okazji zapytałem
kolegę, nawiasem mówiąc wydawcę zine'a i
muzyka, kiedy ostatnio słuchał Venom z
kasety i nie potrafił mi odpowiedzieć na to
pytanie, chociaż wciąż zbiera taśmy, ba,
jego zespół też je wydaje - chyba ten postęp
bardzo nas jednak rozleniwia, skoro nie chce
się włączyć sprzętu grającego, wybiera się
komputer czy telefon?
Jestem pewien, że wciąż jest mnóstwo ludzi,
którzy kupują kasety, winyl albo CD, ale koniec
w końcu i tak słuchają tych poszczególnych
albumów poprzez streaming! To wydaje
się niedorzeczne, ale jednocześnie powodem
tego jest oczywiście wygoda. Wciąż uważam,
że fajnie jest zrelaksować się, wyłączyć smartfona,
włączyć album na jakimś fizycznym nośniku,
i być bardziej pochłoniętym słuchaniem
od początku do końca bez żadnego
rozpraszania się. Inną ważną rzeczą jest posiadanie
dobrych głośników albo słuchawek,
nie można w pełni docenić muzyki, kiedy słucha
się jej przez malutki głośniczek na ko-
TOLEDO STEEL 89
Foto: Toledo Steel
mórce (śmiech).
Jesteście oldschoolowcami, ale wasze pierwsze
materiały ukazały się wyłącznie w postaci
CD-R i CD - kasety czy 7" EP-ki was
nie kusiły, czy były poza zasięgiem finansowym?
Byłoby naprawdę fajnie wydać nasz materiał
na siedmiocalówce ale sądzę, że w tamtym
czasie było by to dla nas finansowo nieosiągalne.
Mówiąc szczerze nigdy nie braliśmy
pod uwagę kasety. Wiem, że jest na to popyt,
ale pomimo tego, że mamy oldschoolowe podejście
to żaden z nas jednak nie szaleje za
kasetami! Ostatnią kasetę kupiłem dawno
temu i raczej nie planuje aby zacząć je kolekcjonować.
W wieku siedmiu lat dziecko zwykle zaczyna
naukę w szkole. Dla was tym etapem
było wydanie w siódmym roku istnienia
debiutanckiego albumu "No Quarter". Był
to dla was przełomowy, znaczący pod każdym
względem, moment, bo z podziemnego
zespołu awansowaliście do grona tych z
kontraktem?
Taa, to było fantastyczne móc wydać pierwszy
album jako zespół zakontraktowany z
dobrym wydawcą. Trochę tak jakby zaskoczyła
nas ta oferta. Nagranie albumu a potem
wytłoczenie go, jego dystrybucja itp. ma swoje
trudności, taka sytuacja sprawiła, że było to
dla nas łatwiejsze. Kiedy ma się kontrakt
zyskuje się także większy rozgłos, co jest także
niezbędne. Może powinniśmy byli wydać
nasz pierwszy album wcześniej, jeśli tak by się
stało, byłoby to kolejne niezależne wydanie.
Cieszę się, że wszystko wyszło jak wyszło, nawet
biorąc pod uwagę, że wydanie debiutanckiego
albumu zajęło nam trochę więcej czasu.
Od tego czasu minęły dwa lata, kiedy więc
zobaczyłem zapowiedzi "The First Strike
Of Steel" pomyślałem, że wracacie z drugim
albumem. I fakt, to drugi album Toledo
Steel, ale nie z premierowym, ale archiwalnym
materiałem. Było wam żal EP-ek "Toledo
Steel" i "Zero Hour", stąd pomysł na
danie im drugiego życia na takiej kompilacji?
Nie byliśmy całkowicie zadowoleni z grafiki
tych EP-ek, i wydanie ich obu na jednym
dysku miało sens, aby móc bardziej wyeksponować
zawarte na nim utwory, pokazać je
ludziom do których nie dotarły one za pierwszym
razem. Byliśmy bardzo zadowoleni z
tych nagrań, są one trochę ciężkie brzmieniowo
i szorstkie, ale jednocześnie oddają świetnie
gdzie nasz zespół był w tamtym momencie.
Uznaliście, że debiutanckie demo było zbyt
słabe by je wznawiać, tym bardziej, że później
i tak nagraliście te utwory na nowo, w
lepszych wersjach?
W tamtym czasie byliśmy zadowoleni z tych
pierwszych nagrań demo jako naszego początku,
ale były one nagrane bardzo szybko i niedokładnie.
Nowsze wersje tych trzech utworów
na obydwu EP-kach, brzmią tak, jak naprawdę
powinny brzmieć. Nie miało więc sensu
ponowne wydawanie, jak czuliśmy, gorszych
wersji tych kompozycji. Tak w zasadzie
to było jeszcze czwarte demo, którego nigdy
nie wydaliśmy bo nie byliśmy zadowoleni z
jego miksu. To był jednak uczciwie fajny
utwór, i w pewnym momencie możemy nawet
go wydać lub nagrać jego lepszą wersję!
O dziwo wyszedł z tego zwarty i spójny,
trwający 40 minut materiał. Można też powiedzieć,
że jesteście jednym z nielicznych
zespołów, który krótko po wydaniu debiutanckiej
płyty może pochwalić się również
składanką, ale "The First Strike Of Steel"
jest chyba niczym więcej jak ciekawym
remanentem, a wy skupiacie się już pewnie
na pracy nad premierowym materiałem?
Taa, masz tutaj rację, wydaję mi się, że nie za
wiele nowszych zespołów wydało tak wcześnie
jakąkolwiek kompilację. Oferta wyszła
od naszego wydawcy, byliśmy bardziej niż zadowoleni,
że możemy z niej skorzystać. Nasz
następny album jest już skończony i gotowy
do zmiksowania, właśnie zakończyliśmy jego
nagrywanie!
Z powodu koronawirusa wszystko zwolniło.
Prób pewnie jeszcze nie gracie, ale macie
więcej czasu na komponowanie czy pisanie
tekstów, co dobrze rokuje tej nowej płycie?
Jak już wcześniej wspomniałem, nasz drugi
album jest z grubsza gotowy. Nie przeprowadzaliśmy
oczywiście żadnych prób, ale
mieliśmy już większość utworów skomponowanych
i nagranych przed zamknięciem i izolacją.
Byłem też w stanie dokończyć moje wokale,
czekam teraz na ich zmiksowanie i dopracowanie
w przyszłym tygodniu. Brzmi on
naprawdę fajnie, i jesteśmy bardzo podekscytowani,
że niedługo dostaniemy dopracowane
wersje. Każdy zespół tak mówi, ale my naprawdę
czujemy, że jest to jak do tej pory nasz
najlepszy materiał. Na albumie jmamy połączenie
rzeczy, które powinny sprawić, że będzie
on interesujący od początku do końca, i
zawiera dodatkowo kilka nowych dla nas patentów.
Wyrobicie się z nią do końca tego roku czy
trudno cokolwiek deklarować w tej niepewnej
sytuacji?
Dosłownie za dwa tygodnie oddamy nasz album
wydawcy. Później to zależy już od nich
kiedy zostanie on wydany, mam nadzieję, że
nie będzie to trwało zbyt długo.
Tak czy siak drugi album jest dla was obecnie
priorytetem i dołożyliście wszelkich
starań by stworzyć coś ciekawszego od "No
Quarter", wejść na wyższy poziom kompozytorski
i wykonawczy?
Myślę, iż wznieśliśmy się o poziom wyżej jeśli
chodzi o komponowanie utworów oraz ich
wykonanie. Czas pokaże czy inni ludzie się z
tym zgadzają, mam nadzieję że tak będzie!
Bardzo staraliśmy się przy tym drugim albumie,
aby był on możliwie jak na ten moment
najlepszy.
Traktujecie to w kategoriach twórczego wyzwania
czy przeciwnie, nic sobie z tego nie
robicie, bo granie to dla was przede wszystkim
przyjemność, nie źródło dodatkowego
stresu?
To zawsze wyzwanie dla każdego, kto bierze
udział w komponowaniu i nagrywaniu nowego
albumu. Chcesz dać z siebie wszystko dla
siebie samego i zespołu, ale także i dla słuchacza.
Zawsze towarzyszą temu stresujące
momenty, ale przynosi to też radość. Nie sądzę
aby jakikolwiek zespól powiedział aby pisanie
i nagrywanie nowego albumu było łatwe.
Dajesz z siebie wszystko, to miesiące wysiłku,
aby potem być na łasce słuchacza podczas
pierwszych dziesięciu sekund pierwszego
utworu (śmiech!). Niemniej jednak wszystko
składa się w całość kiedy usłyszysz już końcowy
efekt, a on sprawia, że jest to wszystko
coś warte.
Wojciech Chamryk, Przemysław Doktór,
Kinga Dombek
90
TOLEDO STEEL
Historia w dwóch częściach
Wiecie co łączy perkusistów, technicznych oraz groupies? Wszyscy chcą
się przyjaźnić z muzykami. Mam nadzieję, że nasi czytelnicy nie zjedzą mnie za tą
anegdotkę. Grający właśnie na perkusji w zespole Skyryder i pochłaniający masowo
komiksy Andy Macknight w krótkiej rozmowie opowiedział nam, co tak właściwie
stoi za koncepcją oraz inspiracjami wspomnianej grupy.
HMP: Jesteście młodym zespołem. Mimo to
macie już na koncie dwa wydawnictwa. Mam
na myśli EP zatytułowany "Vol 1" i "Vol 2".
Skąd ten specyficzny rodzaj kreatywności w
wymyślaniu tytułów?
Andy Macknight: Chcieliśmy, żeby to było coś
na kształt komiksu. Zresztą znajdziesz tam
wiele odniesień do tej formy sztuki, łącznie z
samą nazwą zespołu. Miało to sprawić, że EPka
wyglądałyby jak dwa osobne numery tej samej
historyjki obrazkowej.
Dlaczego nie zdecydowaliście się na wydanie
pełnego albumu? Wydanie EP było Waszą decyzją,
czy może jest to efekt czynników zewnętrznych?
W pierwotnej wersji pomysł polegał na zakończeniu
historii, którą zaczęliśmy opowiadać na
pierwszej EPce. Stwierdziliśmy jednak, że gdybyśmy
wydali to jako jeden pełny album, byłby
zbyt długi. Mimo sugestii płynących ze strony
High Roller Records, nie zdecydowaliśmy się
na to. Ostatecznie fajnie się stało że "Vol.1" i
"Vol.2" wyszły jako odrębne płyty. Dało nam to
możliwość spojrzenia na każdą z nich z perspektywy
czasu i tego, jak rozwinęliśmy się jako zespół.
Rozumiem zatem, że obydwie EP-ki powstały
w tym samym czasie?
W pewnym momencie czas ten się faktycznie
zazębił. Napisaliśmy "Midnight Ryder" i "Dead
City" tuż przed wydaniem "Vol.1", ale później
wprowadziliśmy do nich pewne poprawki. Graliśmy
je też na żywo zaraz po wydaniu "Vol.1".
"Vol. 1" zaczyna się intrem zatytułowanym po
prostu "The Beginning". Ma ono dość interesujący
ambientowy klimat.
Prawdopodobnie spędziliśmy zbyt dużo czasu
słuchając ścieżki dźwiękowej Blade Runner, i
to jest tego efektem. Kilku z nas też interesuje
się muzyką elektroniczną, więc to też nie pozostało
bez wpływu. To było naprawdę, chcieliśmy
po prostu czegoś naprawdę prostego i brzmieniowo
nawiązującego do klimatów science fiction.
Wykorzystujemy ten kawałek także jako
wstępniak do naszych koncertów.
Co by nie mówić, maidenowe klimaty są słyszalne
także w "Invaders". Te zmiany tempa
no i sam tytuł…
To najwolniejsza piosenka na płycie, więc musieliśmy
spróbować zrobić coś, co uczyniło ją
nieco bardziej interesującą. Nie chcemy grać
utworów jednostajnych. Naprawdę lubimy się
bawić i wplatać w naszą muzykę różne zwroty
akcji.
Porozmawiajmy o materiale zatytułowanym
"Vol 2". Widziałem, że ma świetne recenzje zarówno
w Internecie, jak i prasie papierowej na
całym świecie. Spodziewałeś się tego?
Wcale nie, nie. Jak na razie pojawiło się tylko
kilka recenzji "Vol.1" i uważaliśmy, że to samo
w sobie było fenomenalne. Kiedy pojawiły się
recenzje dla "Vol. 2", byliśmy naprawdę zszokowani
pozytywnymi reakcjami. Mniej więcej w
tym samym czasie pojawiło się kilka innych
świetnych wydawnictw, więc obawialiśmy się,
że mogą nas przyćmić. Ale wielu recenzentów
naprawdę podniosło nam ego.
Na "Vol 2", podobnie, jak w przypadku poprzedniczki
mamy mocne otwarcie w postaci "Virtual
Humanity". Jak się zrodziła idea akustycznej
części tego utworu?
Początkowo rozmawialiśmy o tym, jak rozpocząć
"Vol. 2", i zdecydowaliśmy się na coś na
kształt intra. Adam słuchał wielu folkowych
kapel i wymyślił akustyczny riff, a potem zdecydowaliśmy,
że byłoby naprawdę fajnie, gdybyśmy
zastosowali kilka naszych szybszych riffów,
aby nadać utworowi odpowiedniego kopa.
Utwór "Dead City" ma bardzo apokaliptyczny
tekst.
Cóż, to nic innego jak zakończenie historii, rozpoczęła
się w "Vol. 1". Nie jest ona jakoś szczególnie
rozbudowana. Jej główny bohater to zabójca,
który pod koniec podróży zdaje sobie
sprawę, że walczy z niewłaściwymi ludźmi.
Równie interesująca jest okładka albumu.
Miasto z przyszłości i czarodziej z przeszłości.
Ciekawy kontrast.
Tak, zdecydowanie. Prace wykonał Envoy of
Death. Pomysł łączy motywy przewijające się w
niektórych tekstach. Oczywiście nie we wszystkich.
Jak większość młodych zespołów, Wy również
używa Bandcamp do dystrybucji swojej muzyki.
Uwielbiamy ten serwis. Zarówno jako muzycy,
jak i fani. To naprawdę dobry sposób, aby zgromadzić
wszystko w jednym miejscu i mieć możliwość
być otrzymania wsparcia i uzyskania
rozgłosu. Bardzo miło jest też odkrywać inne
zespoły i je wspierać. Znaleźliśmy kapele z naszego
miasta co my, o których istnieniu nawet
nie mieliśmy pojęcia.
Wasz wokalista Luke Mills właśnie opuścił
zespół. Macie już następcę?
Tak, zaczęliśmy poszukiwania. Oczywiście w
dobie koronawirusa nie jest to łatwe. Plusem
jest to, że mamy więcej czasu na zastanowienie
się, jakiego wokalisty tak naprawdę poszukujemy.
Ale gdy to wariactwo się skończy, wrócimy
do normalnej działalności i wybierzemy odpowiedniego
kandydata.
Na początku rolę wokalisty pełnił Adam
Thorpe, Wasz gitarzysta. Czy w związku z
odejście Luke'a nie braliście pod uwagę powrotu
do tej opcji?
Nie bardzo. Myślę, że lepiej odnajduje się grając
na gitarze i robiąc chórki. Podejrzewam, że pozostawia
wystarczająco dużo miejsca dla wokalisty,
który by się w tym znalazł i wykonał dobrą
robotę. A Adam może robić swoje i nie musi
się martwić o dwie rzeczy naraz.
Poruszyłeś temat pandemii. Wygląda, że cały
ten wariatków zmierza do końca, więc czas
pomyśleć o koncertach. Jakieś plany?
Mamy nadzieję, że nastąpi to wcześniej niż później.
Niektórzy z nas mieli plany i przez odwołane
koncerty stracili pieniądze. Jednakże
niektóre rzeczy, które zaplanowaliśmy na późniejszą
część roku, wciąż są w fazie zawieszenia.
Oczywiście chcemy najpierw uporządkować
kwestię wokalisty, bo bez tego nie ma mowy o
jakichkolwiek koncertach. Pracujemy również
nad materiałem, który jak wszystko dobrze pójdzie,
będzie naszym pierwszym pełnym albumem.
Nawiasem mówiąc, nie będzie się nazywać
"Vol. 3".
Bartek Kuczak
Następny utwór "Sentinel Of The Spaceways"
brzmi zaś nieco jak wczesne Iron Maiden.
Myślę, że wszystkie zespoły metalowe są pod
jakimś tam mniejszym lub większym wpływem
Iron Maiden. Sami też zdecydowanie jesteśmy
ich miłośnikami. Ale nie są oni naszą największą
inspiracją. Jesteśmy fanami wielu różnych
zespołów oraz gatunków muzycznych, aby tak
jednoznacznie stwierdzić kto miał na nas największy
wpływ. Jeżeli ktoś twierdzi, że brzmimy
podobnie do jakiegoś bardziej znanego zespołu,
nie będę polemizował. W końcu to jego odczucia
i ma do nich pełne prawo.
SKYRYDER 91
HMP: Cześć. Powróciliście na muzyczny
rynek dwa lata temu po długiej przerwie.
Co w ogóle sprawiło, że do tego doszło?
Mikk Wega: Hej Bartek, przede wszystkim
dziękuję za Twoje pytania. Iskrą zapłonową
całego przedsięwzięcia był fakt, że Stefan
Arnold opuścił Grave Digger. W przeszłości
były próby już podejmowane rozmowy na
ten temat, ale Stefan nie bardzo mógł znaleźć
czas. Teraz już wszystko jest możliwe.
Wykonałem kilka telefonów i szaleństwo zaczęło
się od nowa.
Zawiesiliście działalność w 1987 roku. To
był świetny czas dla klasycznego heavy metalu.
Dlaczego zatem sprawy się potoczyły
tak, a nie inaczej?
Mokre fantazje
Kiedy jakoś dwa lata temu perkusista
Stefa Arnold opuszczał Grave Digger,
Chris Bolthendahl na ten temat
wypowiadał się w sposób charakterystyczny
dla polityków (użyć jak najwięcej
słów, z których wynika jak najmniej
konkretów). W tym wywiadzie
Stefan, który po opuszczeniu
"Grabarza" zaczął ponownie
grać w swej macierzystej formacji Wallop,
opisał sytuację konkretnie i dosadnie. Ten wątek nie zdominował całej rozmowy,
w której znacznie więcej do powiedzenia miał wokalista grupy - Mikk
Wega.
Podczas przerwy wszyscy graliście w różnych
zespołach (Scene X Dream, Capricorn
itp.). Czy w tym czasie nie brałeś pod
uwagę powrotu Wallop do życia?
Mikk Wega: Cóż, nie w ciągu pierwszych 10
lat po zawieszeniu dzialalności, jednak później
takie myśli mnie nachodziły.
Najbardziej znanym członkiem Wallop jest
wspomniany już Stefan Arnold, który grał
w legendarnej Grave Digger. Stefan, powiedz
proszę dlaczego zdecydowałeś się
opuścić ten zespół?
Stefan Arnold: To nie była moja decyzja.
Zostałem z niego wywalony w wyjątkowo
podstępny i tchórzliwy sposób przez gościa,
który jest dobrze znany w branży muzycznej
ze względu na swoje burackie zachowanie.
Mikk Wega: Po rozpadzie Wallop, Stefan
Fleischer i Andy Lorz założyli Scene-X-
Dream. Ruszyli w europejską trasę koncertową
z Anvil, Andy opuścił później zespół i
założył inną kapelę o nazwie New Day Rising.
Aż do zeszłego roku Stefan był nadal
aktywny w Scene-X-Dream, przez lata nagrał
kilka fajnych albumów i kilka lat temu
udało się powtórzyć trasę z Anvil. Ja osobiście
grałem w wielu lokalnych zespołach, takich
jak Enforce czy Snow Donia, około 7
lat temu założyłem tribune band Mötley
Crüe "Saints of Los Angeles". Koncertujemy
regularnie i od 2014 roku i zwykle gramy
10-12 koncertów w Europie rocznie.
Więc wszyscy byliśmy w różnych zespołach i
od czasu do czasu spotykaliśmy się na koncertach,
imprezach itp. Jednak w październiku
2018 roku wszyscy spotkaliśmy się w
jednym miejscu po 34 latach, i nadszedł czas,
aby Wallop powstał z martwych. A przy okazji
wypiliśmy razem trochę piwa (śmiech).
Mikk Wega: Nasz problem polegał na tym,
że byliśmy o rok lub dwa w tyle za początkową
falą niemieckich zespołów heavy metalowych
z pierwszej połowy lat 80. Mieliśmy
kontrakt, ale nasza wytwórnia koncentrowała
się na wiodących zespołach, takich jak
Warlock lub Steeler. Ciężko było chłopakom
w wieku 18-19 lat, którymi wówczas
byliśmy działać bez wsparcia ze strony wytwórni
i dobrego zarządzania. Zatem trzeba
było rozwiązać zespół…
Foto: Wallop
Odkąd Axel dołączył do Grave Digger, nie
był to już ten sam zespół. Teraz właściwie
jest to nudny projekt dwóch gości, całkiem
pozbawiony swojej dawnej mocy. Chciałem
opuścić Grave Digger w pokojowy sposób,
ale ten szczur zniszczył mój plan. Lepiej, żeby
w najbliższym czasie nasze drogi się nie
skrzyżowały.
Wszyscy obecni członkowie Wallop grali w
zespole od wczesnych lat jego istnienia.
Czy wszyscy pozostaliście w kontakcie
podczas tej przerwy?
Co z Waszym oryginalnym wokalistą Stefanem
Nieblingiem? Czy masz z nim jakiś
kontakt?
Mikk Wega: Przez lata miałem z nim kontakt
za pośrednictwem Facebooka, ale nie
jest już w "branży muzycznej". Kiedy zacząłem
kontaktować się z innymi chłopcami w
sprawie spotkania, zapytałem go również,
czy chce się przyłączyć, ale wyjaśnił, że dla
niego ten etap życia jest już zamknięty. Mimo
to życzył nam powodzenia.
W tym roku wydaliście swój drugi pełny
album zatytułowany "Alps On Fire", Jednak
rok temu na rynek trafiła EP o tym
samym tytule. Co było przyczyną tego
kroku?
Mikk Wega: Chcieliśmy, by ludzie na naszych
koncertach mogli nabyć jakieś nasze
nagrania, dlatego też wydaliśmy tę 4-utworową
promocyjną EPkę. To było przed naszym
pierwszym koncertem po reaktywacji.
Nie byliśmy pewni, ile osób się na niego uda.
Może tylko trzydzieści? 100 osób to byłby
dla nas niezły wynik. W końcu na miejscu
było około 300 osób, co było wielkim sukcesem.
Sama EPka zebrała naprawdę świetne
recenzje. I to nie tylko w Niemczech.
Album zaczyna się utworem "Running
Wild". Czy możemy to potraktować jako
hołd dla tej niemieckiego legendarnego zespołu?
Stefan Arnold: Niekoniecznie, chociaż oczywiście
lubimy Running Wild. Znam się dobrze
z Jensem Beckerem, który grał w Run-
92
WALLOP
ning Wild w latach 1987-1992, a od roku
1997 grał na basie w Grave Digger. Nadal
jesteśmy dobrymi przyjaciółmi.
Skąd pomysł na ten charakterystyczny
wstęp do utworu tytułowego?
Mikk Wega: Masz na myśli "Metallic Alps"?
Andy Lorz powiedział mi, że w pierwszych
dniach istnienia zespołu, umówił nas
na koncert w restauracji, w której nigdy
wcześniej nie odbywało się żadne wydarzenie
tego typu. To miejsce raczej nie było kojarzone
nie tylko z metalem, ale w ogóle z jakąkolwiek
muzyką. Restauracja ta była urządzona
w tradycyjnym austriackim/ bawarskim alpejskim
stylu i serwowała też tego rodzaju potrawy.
Tego typu lokale i heavy metal to dwie
zupełnie różne bajki. To miejsce, ten koncert
i cała specyfika tej sytuacji zaispirowały nas,
by naszemu pierwszemu albumowi nadać tytuł
"Metallic Alps".
Album zawiera także cover Raven "Crash
Bang Wallop". Niech no zgadnę, ten utwór
był inspiracją dla Waszej nazwy.
Mikk Wega: Zgadłeś. Kilka lat temu podczas
Metal Cruise. Stefan Arnold spotkał
Johna i Marca Gallaghera i powiedział im,
że ma zespół, którego nazwa została zainspirowana
ich piosenką "Crash, Bang, Wallop".
Bracia uznali to za bardzo zabawne. Kiedy
usłyszeli, że Wallop nagrywa nowy album i
zamierzamy na nim zamieścić własną wersję
"Crash, Bang Wallop", zaoferowali nam swój
udział. Mogę powiedzieć, że byliśmy z tego
faktu niezmiernie zadowoleni. John jest bardzo
miłą osobą i praca z nim to była naprawdę
fajna sprawa. Po pewnej koordynacji wysłaliśmy
mu podstawowe ścieżki, a on dodał
wokal. Ponieważ Marc był przez jakiś czas
nieobecny, John również grał na gitarze solo.
Później zaśpiewałem do jego linii wokalnych,
a Andy dodawał partie gitarowego solo. Bardzo
lubimy tę piosenkę i John też lubi tę
wersję.
"Fun For The Nun" oraz "69" mogą wywołać
niezły ból dupy u różnej maści bigotów.
Przyznaj się, robicie to specjalnie! (śmiech)
Mikk Wega: (śmiech) Oczywiście! Chrzanić
to, bo i tak nie ma boga oprócz Lemmy'ego.
"Fun for the Nun" jest zainspirowane utworem
Mercyful Fate, "Nuns Have no Fun".
Pomyślałem, że skoro nie mają zabawy, to
można im ją dać (śmiech). Tekst "69" został
napisany przez naszego dawnego wokalistę,
gdy miał około 16 lat. Takie tam mokre fantazje
gówniarza (śmiech).
Większość utworów z "Alps On Fire" to
nowe wersje kawałków z debiutu. Część
utworów nie była jednak nigdy wcześniej
nagrana. To świeże kawałki czy niepublikowane
utwory z przeszłości?
Mikk Wega: Podstawa albumu to rzeczywiście
kawałki z "Metallic Alps", jednak są one
zaaranżowane na nowo, niektóre partie tekstu
zostały zmienione, a wszystkie utwory
zostały stonowane w porównaniu do poprzedniego
albumu. Ponadto mamy trzy niepublikowane
wcześniej kawałki - "Missing in
Action", "Fun for the Nun" i "Wall of Sound"
oraz wspomniany już cover Raven.
Kiedy możemy się spodziewać całkowicie
nowego materiału Wallop?
Mikk Wega: Zaczęliśmy już pisanie utworów
i jeśli wszyscy nie umrzemy na koronawirusa,
to nasz nowy album ukaże się w
2022 roku, Oczywiście niektóre nowe kawałki
usłyszysz wcześniej na scenie.
Nie myślałeś może o reedycji "Metal Alps"?
Album jest na dzień dzisiejszy praktycznie
niedostępny.
Mikk Wega: Rozmawiałem już o tym z Pure
Steel Records. Prawdopodobnie wydamy
Foto: Wallop
zremasterowaną wersję winylową. Jest to możliwe,
ponieważ posiadamy wszystkie prawa
do publikacji. Odkupiliśmy je w zeszłym roku
od pierwotnego wydawcy.
A co z koncertami? Graliście sporo gigów
po powrocie?
Mikk Wega: Aby grać na większych festiwalach,
co jest naszą intencją, potrzebujesz
albumu z (miejmy nadzieję) dobrymi recenzjami.
Wszystkim wytwórniom płytowym, z
którymi negocjowaliśmy, daliśmy warunek,
że jeśli się dogadamy, album ma być wydany
nie później niż w drugiej połowie 2020r.
Szykujemy się zatem na rok 2021. Mieliśmy
zaplanowane kilka koncertów na lato ale z
wiadomych przyczyn.
Jak mógłbyś porównać niemiecką scenę
heavy metalową w latach 80-tych i teraz?
Czy widzisz więcej podobieństw lub różnic?
Mikk Wega: W latach 80-tych. istniała duża
scena metalowa, niestety w pewnym momencie
zaczęła się zmniejszać i ogólnie być marginalizowana.
Teraz widać jej odrodzenie.
Cieszy mnie też, że muzyka ta trafia do młodzieży.
Bartek Kuczak
Foto: Wallop
WALLOP 93
Załamywać czas
To nie jest nowa sytuacja, kiedy
muzycy znani z innych zespołów
zakładają kolejny, bo takie
scenariusze są realizowane już
od początków rock and rolla.
Irlandczycy z Death The Leveller
zaczęli jednak z przytupem,
proponując na pierwszej płycie
doom metal w najlepszym wydaniu,
a na nowym albumie "II" potwierdzili, że gdyby - nie daj Boże! - Candlemass
przeszli na zasłużoną emeryturę, to mają godnych następców.
HMP: Jesteście zdaje się minimalistami:
oszczędne okładki, zamiast wymyślnych
tytułów kolejnych albumów po prostu numery
- muzyka musi obronić się sama, jeśli
będzie słaba nic jej nie pomoże?
Denis Dowling: Nie jestem pewien, czy minimalistyczny
jest właściwym terminem, ale
nie odrzucamy go. Pod pewnymi względami
masz rację; używamy liczb jako tytułów naszych
wydawnictw, ponieważ była to decyzja,
którą podjęliśmy jako zespół na samym początku.
Daje nam ona poczucie ciągłości,
płynnego przechodzenia od jednego etapu
ewolucji do następnego. Czasami używamy
także długich tytułów utworów, co kontrastuje
z tytułami albumów, które równoważą tę
"gadatliwość". Nie jestem pewien, czy okładki
są tak bardzo oszczędne... nie są "kolorowe",
ale grafika zawiera wiele szczegółów. Stworzenie
tożsamości "wizualnej" może być trudne
i przypuszczam, że jest to jeden ze sposobów,
aby mieć coś, co jest identyfikowane z
zespołem.
Pracowaliście nad "II" spokojnie i stopniowo,
ale dobre przyjęcie debiutu pewnie
utwierdziło was w przekonaniu, że to co robicie
ma sens i musi doczekać się kontynuacji?
Od samego początku czuliśmy się dobrze grając
razem i oczywiście pozytywne reakcje na
nasze pierwsze wydawnictwo były satysfakcjonujące.
Ale nawet gdybyśmy mieli mniejszy
oddźwięk na nasze pierwsze wydawnictwo
i tak byśmy kontynuowali naszą działalność,
a nowa płyta brzmiałaby tak, jak właśnie
brzmi. Dobry odbiór jest przyjemny, a
słuchanie naszej muzyki przez ludzi jest satysfakcjonujące,
ale robimy to, ponieważ kochamy
grać, a nie dlatego, że ktoś inny mówi
nam, że jesteśmy dobrzy.
Znacie się też z innych zespołów, przede
wszystkim Mael Mórdha, co również jest
ułatwieniem?
Zdaje się, że tak, ponieważ chłopaki wypracowali
sposób współpracy jako muzycy i już
mieli to wyuczone, kiedy powstawał Death
The Leveller. Znali też moją przeszłość na
Foto: Death The Leveller
irlandzkiej scenie metalowej, więc wiedzieli,
że zostałem "przetestowany w drodze" i można
było mi zaufać, że pod presją nie "zamarznę"
na scenie. Ale jak już mówiłem… nowy
projekt musi się sprawdzić pod każdym
względem. Z powodu, że wszyscy byliśmy już
w innych zespołach, możemy zrobić kolejny
krok w karierze. Death The Leveller różni
się od wszystkiego, co każdy z nas robił w
przeszłości. Zaczęliśmy znowu od zera, jeśli
chodzi o wspinanie się na poszczególne szczeble
kariery.
Sytuacja zmieniła się też o tyle, że wydając
"I" byliście zespołem w stu procentach niezależnym,
dopiero nieco później wydała tę
płytę na winylu firma Journey's End Records.
Teraz zainteresowała się wami firma
Cruz Del Sur Music, czyli jest już zdecydowanie
lepiej i są szanse na to, że o istnieniu
Death The Leveller dowie się więcej
słuchaczy?
Tak, sytuacja się zmienia i na szczęście
poczyniliśmy postępy. Bycie w zespole takim
jak nasz polega przede wszystkim na robieniu
małych kroków, które z czasem mogą stać się
większymi krokami... Na początku byliśmy
bardzo szczęśliwi, że nasza nazwa w ogóle
zaistniała, a kiedy Martin chciał wydać "I" na
winylu, byliśmy bardziej niż szczęśliwi, ponieważ
Journey's End ma naprawdę dobrą
markę w podziemiu, szczególnie jeśli chodzi o
zespoły irlandzkie. Zaczęliśmy się promować
po przez nieliczne koncerty w Europie, potem
dołączyliśmy do Enrico z Cruz Del Sur, który
podpisał z nami kontrakt. Cruz Del Sur to
prawdopodobnie "najfajniejsza" wytwórnia w
obrębie naszego metalowego spektrum, więc
znowu jest to kolejny, tym razem większy,
krok do przodu. Są też jedną z niewielu firm,
z którymi chcielibyśmy się kojarzyć, więc w
pewnym sensie jest to kolejne "osiągnięcie" na
liście. Death The Leveller rozwija się stopniowo,
kolejnym krokiem dla nas jest zdobycie
większej popularności oraz przekonanie
do naszego brzmienia większej liczby fanów.
Poza tym reakcje na muzykę, którą do tej
pory wydaliśmy, były bardzo pozytywne.
Z jednej strony jest trochę prawdy w tym, że
im więcej zespołów, tym lepszy wybór, ale
stwarza to również spory problem, że jakaś
świetna grupa może nie przebić się w tym
natłoku, jej muzykę pozna tylko garstka
słuchaczy - kiedyś było jednak łatwiej zaistnieć?
Nie jestem pewien, czy kiedykolwiek było
"łatwo". Jeśli wszystko jest w porządku, to jest
nadzieja, że ktoś zwróci na nas uwagę, ale
zawsze będzie w tym element szczęścia... gdyby
ciężka praca i talent wystarczyły, wszyscy
bylibyśmy milionerami, nieprawdaż? Tak,
wydaje się, że generalnie jest teraz znacznie
więcej zespołów, poza tym, gdy zaczynałem
grać standardy wydają się znacznie wyższe
niż wtedy. Ale zawsze było trudno mieć gwarancję,
że to twój zespół przełamie bariery,
które się pojawiają... niezależnie od tego, czy
jest nadmiar zespołów szukających uwagi w
internecie w nowym formacie mediów społecznościowych
czy "sławy" online lub jak to
dawniej bywało po przez fanziny, sprzedaż
taśm oraz wytwórnie płytowe. Jedyną drogą,
która jest taka sama (lub była do 2020 roku i
pandemii), są koncerty na żywo. To zawsze
był i zawsze będzie najlepszy sposób na popularyzowanie
twojej nazwy i zachęcanie ludzi
do cieszenia się twoją muzyką. Jeśli jesteś dobry
na żywo, to na pewno ludzie będą o tobie
mówić.
Myślisz, że gdybyście nie byli kojarzonymi
z innych zespołów doświadczonymi muzykami
zdołalibyście przebić się tak szybko,
czy inaczej po pięciu latach istnienia wciąż
bylibyście na etapie demówkowym i zbierania
doświadczenia?
Trudno jednoznacznie odpowiedzieć na to
pytanie. Nie jestem pewien, jak wiele wpływu
mają nasze poprzednie zespoły na naszą
ścieżkę kariery jako Death The Leveller. Naiwnością
byłoby, gdybyśmy wierzyli, że nie
ma to z tym nic wspólnego, ale tak naprawdę,
nie ma to tak wiele zbieżnego z "nazwami
zespołów", z którymi byliśmy związani w
przeszłości, ani z doświadczeniem, które tam
zdobyliśmy. Musieliśmy zagrać to, co okazało
94
DEATH THE LEVELLER
się dla nas bardzo ważne, już w naszej dość
wczesnej "inkarnacji" jako Death The Leveller,
kiedy mieliśmy okazję otwierać koncerty
Primordial w Niemczech. Zaufano nam, bo
była pewność, że szybko odnajdziemy się w
nowej rzeczywistości, ponieważ wszyscy z nas
grali w przeszłości dość spore koncerty i przy
okazji wykonywali dobrą robotę. Gdybyśmy
mieli 18 lat i byli niedoświadczeni... cóż, nie
jestem pewien, czy dano by nam taką szansę.
To samo dotyczy innych aspektów, nagrywania,
grania na żywo, reklamy... oczywiście nasze
doświadczenie ma na to wpływ. To jest
jak w każdej innej branż:, jeśli prowadzisz firmę
budowlaną, nie wysyłasz ucznia z budowlanki
z pierwszego roku, aby zbudować ścianę...
weźmiesz go na miejsce do pomocy, aby
zdobył doświadczenie, ale jeśli chcesz aby
mieć pewność, że mur się nie zawali, powierzasz
cegły wykwalifikowanemu fachowcowi,
prawda?
Jasna sprawa. Zresztą od razu celowaliście
w ten wyższy pułap, bo zadebiutowaliście
cyfrowym singlem "A Call To Men Of
Noble Blood", zapowiedzią długogrającego
materiału?
Oczywiście celowaliśmy wysoko, w sensie,
dlaczego robimy to inaczej? Chcemy zdobyć
jak najwięcej słuchaczy, zachowując jednocześnie
naszą integralność muzyczną i wizję
naszego zespołu. Tak, "Noble..." był w pewnym
sensie zwiastunem, był dobry na początek,
ponieważ pokazywał wiele elementów,
które mamy do zaoferowania. Przyciągnęło
to pewną uwagę, co z kolei spowodowało,
że więcej osób zainteresowało się zespołem,
kiedy "I" została wydana w formie fizycznej.
Winyl wyprzedał się dość szybko,
więc... praca została wykonana.
Singel trwający ponad 9 minut w czasach
streamingu zdawał się być dość karkołomnym
pomysłem, ale jednak w świecie metalu
tradycyjne wartości są jeszcze na szczęście
nadal respektowane i nie musieliście przycinać
tego utworu do czasu 3:30 - 4:30?
(śmiech)
No cóż, nie podążamy za trendami i nie będziemy
za nimi podążać, są one zazwyczaj
trucizną dla zespołu. Po prostu piszemy, co
jest dla nas odpowiednie... jeśli przy okazji
możemy cieszyć się muzyką i grać z pasją i
zaangażowaniem, które nas spotykają. Mamy
nadzieję, że słuchacze odbierają to podobnie.
Czasy trwania naszych utworów nie są dla
nas problemem. W rzeczywistości wybrzmiewają
szybciej, ze względu na ich budowę dla
słuchacza wydają się być również krótsze.
Trochę "załamujemy" czas, (śmiech). Tak,
zgadza się metalmaniacy z wdzięcznością
podchodzą i szanują tradycje zespołów, które
robią, co chcą, a słuchaczowi to się podoba
lub nie. To niepisana umowa między nami a
nimi, która stanowi dużą część piękna świata
heavy metalu.
To zamierzone działanie, że na waszych obu
płytach są po cztery utwory, z czego zwykle
jeden jest najdłuższy, przekraczający 10
minut, czy też zupełny przypadek?
Prawda leży gdzieś pośrodku. W pewnym
sensie istnieje luźny plan, że będziemy konsekwentni
w naszych działaniach dotyczących
sposobu, w jaki prezentujemy naszą
pracę i jej ciągłość. Istnieje nadrzędna koncepcja,
ale nie planujemy dokładnie, jak
długie będą utwory, po prostu "czujemy" to,
więc kończą się kiedy mają się kończyć. Dlatego
w tym sensie to tylko zbieg okoliczności.
Wydaje mi się jednak, że czas trwania obu
waszych albumów, oscylujący w granicach
38-39 minut, jest już zamierzony, bo celowaliście
tu w pojemność pojedynczego, winylowego
longlpaya - koszt tłoczenia podwójnego
albumu mało znanego zespołu byłby
jednak dla wydawcy czymś ryzykownym?
W pewnym sensie masz rację, 40 minut wydaje
się być odpowiednią długością dla albumu.
Jest wtedy wystarczająco dużo czasu, aby
przekazać swoje myśli i motywy muzyczne.
Wszyscy wychowaliśmy się na klasycznej
muzyce z epoki winylowej, i to jest oczywiście
coś niezwykle dla nas ważnego, aby uszanować
tradycję i jednocześnie podążać za nią.
Nie myśleliśmy nawet o aspektach czysto
technicznych, takich jak koszt podwójnego
albumu... nie zrobiliśmy go, więc nie było
problemu.
Zbieracie czarne płyty, jesteście zwolennikami
analogowego brzmienia?
Osobiście nie należę do "kolekcjonerów", ale
niektórzy w zespole zbierają płyty. Niemniej
Foto: Death The Leveller
wszyscy jesteśmy wielkimi fanami dźwięku
analogowego, na tym właśnie polega muzyka
i jest to z pewnością najlepszy "dom" dla naszej
muzyki.
Czyli dzień, w którym dostaliście autorskie
kopie "I" był pewnie dla was sporym świętem,
a i premiera "II" też poprawiła wam
humor, bo ten album wyszedł też w wersji
CD?
Z pewnością za każdym razem, gdy dostajemy
nowy krążek, jest to dla nas dobry dzień.
Cała ciężka praca, tworzenie i nagrywanie,
wszystkie otaczające ją emocje, dobre i złe,
wszystkie łączą się w tym momencie. To naprawdę
dla nas nagroda, czas, w którym możesz
poczuć "To jest osiągnięcie". Fakt, że "II"
wydała znacząca wytwórnia, jest dla nas wielką
rzeczą, ale kiedy wziąłem ją do rąk było to
dla mnie bardzo szczególne uczucie, również
dlatego, że tak długo czekałem, aby usłyszeć
rezultaty mojej pracy na winylu.
Wiele zespołów sili się obecnie na wydawanie
swych materiałów na analogowych
nośnikach, ale ich dokonania są już w stu
procentach z obecnych, cyfrowych czasów,
nie dbają o oddzielny remastering na potrzeby
wersji winylowej, przesadzają też z
obróbką dźwięku, przez co ich płyty brzmią
sztucznie i nienaturalnie, są pozbawione
analogowej głębi - jak wy podeszliście do
tego zagadnienia, skoro "II" brzmi tak klarownie
i klasycznie?
Nie chcemy rozmawiać o innych zespołach,
nie jest naszym miejscem krytykowanie innych
za ich działalność. Powiemy jednak
"dziękuję" za komplement. Kiedy zaczynaliśmy
nagrywać, wiedzieliśmy, że chcemy mieć
soczysty, analogowy dźwięk, taki z lat 70.,
więc w studio od samego początku dążyliśmy
do osiągnięcia go. Oczywiście nie mogę (lub
nie będę) dogłębnie omawiać, w jaki sposób
osiągnęliśmy nasze brzmienie, ale dobry
sprzęt, wiedza o tym, jak go używać, odgrywa
tu dużą rolę. Użyliśmy doskonałego studia
Trackmix w Dublinie, a właściciel i operator,
Michael Richards, naprawdę zna się na swoim
sprzęcie i ma doświadczenie, aby jak najlepiej
z niego korzystać. Shane i Dave, nasza
sekcja rytmiczna, dokładnie wiedzą, co robią
w studio, jak uzyskać pożądane dźwięki z ich
i sprzętu. Ger na gitarze ma głęboką wiedzę
na temat swoich wzmacniaczy, gitar i efektów.
Pod wieloma względami jest naszą tajną
bronią, jeśli chodzi o dźwięk analogowy.
Podczas masteringu przyjęliśmy celowe podejście,
aby dźwięk brzmiał dobrze, mieliśmy
oko (lub ucho...) w kierunku analogowego
dźwięku winylu, ale staraliśmy się, aby
"ciepło" dźwięku zostało przeniesione na sferę
cyfrową tak bardzo, jak to możliwe. Wiemy,
że jest wielu ludzi, którzy słuchają muzyki
tylko w formatach cyfrowych, dlatego chcemy,
aby oni również mogli doświadczyć szerszego,
głębszego dźwięku.
Niewiele jest też wart zespół, który w studio
brzmi genialnie, a na żywo nie jest w stanie
odtworzyć tego nawet w połowie - tego
też pewnie chcieliście uniknąć?
DEATH THE LEVELLER 95
Szczerze mówiąc, Death The Leveller to
przede wszystkim zespół grający na żywo. Od
samego początku naszym celem było stworzenie
dosłownie najlepszego, najbardziej intensywnego
zespołu, jakim tylko możemy być na
scenie. Zgadzam się z tobą, zespół, który nie
może tego pokazać na żywo, wcale nie jest
zespołem. Uważamy, że wersja "studyjna" zespołu
i wersja "na żywo" to dwie różne bestie.
Pozostajemy trochę wierni studyjnym wersjom
kompozycji, ale w naszym materiale
podczas koncertów występuje inna intensywność,
głębsza warstwa prawdy, bardziej dosłowna.
Należycie do zespołów lubiących zarówno
mniejsze koncerty, jak też grających na festiwalach,
bo jesienią pojawicie się choćby na
Hammer Of Doom - każda okazja by promować
swoją muzykę jest dobra, szczególnie
gdy gra się coś niszowego?
Jak powiedziałem wcześniej, uwielbiamy grać
na żywo, jest to główny powód, dla którego
istniejemy jako zespół. Wciąż jest to najlepszy
sposób na rozpowszechnianie nazwy i
budowanie reputacji. Każda okazja do gry jest
rzeczywiście okazją… Nie obchodzi nas, czy
na widowni jest dziesięć osób, czy dziesięć
tysięcy. Gramy na wysokich obrotach niezależnie
od tego, gdzie i dla kogo gramy. Lubimy
festiwale "niszowe", zazwyczaj dobrze
sobie na nich radzimy, ponieważ jest to w zasadzie
publiczność, z których niektórzy znają
twój materiał, a niektórzy nie, i jest to dla nas
podwójna szansa. Możesz grać dla ludzi, którzy
są już twoimi fanami, co jest niesamowite,
a też możesz spróbować zdobyć nowe "uszy"
jako takie, co jest wyzwaniem, które uwielbiamy.
Rok 2020 niedawno się zaczął - sądzicie, że
będzie dla Death The Leveller przełomowy,
macie pomysły by coś takiego mogło się
urzeczywistnić?
Cóż, w chwili udzielenia odpowiedzi na twoje
pytania, jest połowa maja, a my wciąż jesteśmy
zamknięci w Irlandii. Nasze plany na
ten rok zostały zniweczone... Występy promujące
album zostały anulowane, koncerty w
Europie odwołane. Rozwój, na który liczyliśmy
w tym roku, nie miał szans na zrealizowanie.
W sumie nie możemy narzekać, jest
tak samo na całym świecie i nie wygląda na
to, aby w najbliższej przyszłości miały odbyć
się jakieś trasy. Mogę tylko powiedzieć, że
wszyscy znajdują się w tej samej sytuacji, więc
nie ma sensu współczuć sobie. Jeśli ludzie są
zainteresowani słuchaniem naszej muzyki,
jesteśmy na większości platform. Jeśli chcesz
nas wesprzeć, co jest w tej chwili niezwykle
ważne, możesz kupić album lub koszulkę.
Dziękuję za wywiad, pozdrawiamy gorąco
waszych czytelników!
Wojciech Chamryk, Kacper Hawryluk,
Kinga Dombek
HMP: Zaczynaliście od serii niskonakładowych
demówek, singli i EP-ek. Kolejnym krokiem
była koncertowa, też limitowana, kaseta
"Killing Ourselves To Live" i dopiero po niej
wzięliście się do nagrywania debiutanckiego
albumu "Infernal Wizardry". Trwa-ło to
wszystko kilka lat, bo postawiliście na stopniowy
rozwój, czy też na początku ni-czego
nie zakładaliście, pojawiały się kolejne wydawnictwa
i w końcu uznaliście, że pora na coś
poważniejszego?
Ol' Rusty: W czasach naszych pierwszych nagrań
wciąż usiłowaliśmy znaleźć nasze brzmienie
i styl. Nasz pierwszy singiel i EP-ka zostały
nagrane gdy chodziłem jeszcze do szkoły, więc
byliśmy wszyscy bardzo młodzi i niedoświadczeni.
Nigdy nie starałem się przyspieszać czegokolwiek,
czułem, że powinniśmy być bardziej
biegli w graniu na instrumentach, nagrywaniu i
produkcji przed próbą nagrania długogrającego
albumu. Trochę śmieję się z tego po fakcie, bo
uważam, że nasz pierwszy album był dość dobry,
jak na tamte czasy. Zdecydowanie nie było
żadnego wielkiego planu na to, co chcieliśmy
osiągnąć, oprócz tworzenia muzyki, której sami
chcielibyśmy słuchać; po prostu pracowaliśmy
nad wszystkim po kolei.
Mimo sporej rotacji składu i stricte podziemnego
statusu zdołaliście od 2008 roku wydać
cztery albumy - to chyba spore osiągnięcie dla
niszowego zespołu, w dodatku pochodzącego
z końca świata, mającego więc problemy z
dotarciem na koncerty, choćby do Europy czy
do innych odległych miejsc?
Nagrywanie i wydawanie albumów nigdy nie
było dla nas problemem, bo generalnie sami
wszystko nagrywamy i produkujemy. Interesuję
się produkcją audio od dłuższgo czasu i naprawdę
lubię tym się zajmować. Umożliwia nam to
pracę nad płytami przez długi okres czasu i nie
musimy martwić się o olbrzymi budżet studia
czy coś podobnego. Jeżeli chodzi o granie koncertów
w Europie to prawda, jest trudno tam
grać gdy jesteśmy tak daleko, zabranie zespołu
samolotem jest dość kosztowne. Graliśmy na
Hammer Of Doom w 2010 roku, ale The Wizar'd
od tamtego czasu nie zagrał w Europie.
Bardzo chcielibyśmy wrócić i ponownie zagrać,
ale w obecnym świecie tylko szatan wie, kiedy
będzie to możliwe.
Każda kolejna płyta jest dla was czymś więcej
niż tylko następnym wydawnictwem w dyskografii,
ale też wyzwaniem, próbą wejścia na
wyższy poziom, odkryciem czegoś nowego w
stylistyce znanej w końcu od wczesnych lat
70.?
Myślę, że wciąż podążamy tą samą ścieżką,
którą rozpoczęliśmy na początku. Nasze inspiracje
pozostały te same, ale uważam, że z biegiem
czasu byliśmy w stanie udoskonalić się i
zredukować nasze brzmienie do jego bazowej
formy, krystalicznie magicznego metalu.
"Subterranean Exile" jest dla was albumem
przełomowym również w tym sensie, że pierwszym
wydanym przez większą wytwórnię,
konkretnie Cruz Del Sur Music, co daje wam
możliwość szerszego zaistnienia w metalowym
świecie?
Cruz Del Sur zdecydowanie ma najszerszy zasięg
ze wszystkich wytwórni, z jakimi dotychczas
współpracowaliśmy. Nie ma to na celu
zbagatelizowania tego, co inne świetne wytwórnie
z którymi pracowaliśmy zrobiły dla nas.
Barbarian Wrath, Buried By Time And
Dust, Rusty Axe Records... Wszyscy pracowali
ciężko, by pomóc nam wypuścić fajne albumy,
więc za to wyrazy szacunku dla nich. Od
czasu, gdy pracujemy z Cruz Del Sur, myślę,
że nasza muzyka dociera do szerszej publiczności,
zwłaszcza ludzi, którzy zwyczajnie sami nie
sprawdziliby takiego zespołu jak nasz.
Za nową płytą pójdą też stopniowo wznowienia
waszych wcześniejszych albumów, których
nakłady, szczególnie na LP, są już wyczerpane?
Nie sądzę, żeby była potrzeba wznowienia naszych
wcześniejszych albumów. Są one wciąż
dość łatwe do znalezienia i to w rozsądnej cenie.
Nawet nasza pierwsza 7'' EP wydana w
2007 roku jest nadal dostępna na Discogs za
dziesięć dolców. Zresztą i tak wolałbym na ten
moment patrzeć wprzód niż wstecz, strzeżcie
się więc tego, co będzie następne!
Data premiery "Subterranean Exile" była pewnie
ustalona z pewnym wyprzedzeniem,
więc wtedy mało kto spodziewał się, że koniec
kwietnia zastanie cały świat w zupełnie innych
realiach - jak czujecie się, wydając udaną
płytę i nie mając możliwości promowania jej
w tradycyjnej formie, bo jakiekolwiek koncerty
przecież odpadają?
Data wydania była faktycznie zaplanowana z
kilkumiesięcznym wyprzedzeniem, więc nikt
nie oczekiwał wydarzeń wczesnego 2020 roku.
Planowaliśmy zagrać kilka koncertów, by pomóc
w promocji albumu, ale jeśli mam być
szczery nie uważam, iż fakt, że nie możemy teraz
grać robi dla nas wielką różnicę. Koncerty
heavymetalowe w Australii są generalnie dość
małe i przychodzą na nie ludzie, którzy zazwyczaj
już są zainteresowani występującym zespołem,
więc to nie tak, że jechalibyśmy w drogę i
grali sporo wielkich koncertów. Prawdopodobnie
zagralibyśmy tylko kilka tam i tu. Jednak
nie możemy doczekać się, aż będziemy mogli
ponownie grać koncerty i mamy nadzieję na
powrót do Europy, gdy sytuacja będzie na to
pozwalać. Uważam, że album jest zrobiony
całkiem dobrze, wbrew temu, co dzieje się teraz
w świecie. Cruz Del Sur zrobiło świetną robotę
w promowaniu naszej muzyki, a odzew, jak do
tej pory, był przytłaczająco pozytywny.
Koncerty online są fajne, ale to jednak substytut,
no i często nie do końca granie naprawdę
na żywo, więc ta formuła w przypadku The
Wizar'd pewnie by się nie sprawdziła, bo potrzebujecie
interakcji z publicznością, wymiany
energii, etc.?
Nie kręci nas ta cała "interakcja z fanami przez
internet". Oczywiście bardzo doceniam każdego,
kto lubi to, co robimy, ale to nie jest w naszym
stylu. Nie mogę znieść nadużywania mediów
społecznościowych, uważam, że okrada to
zespoły z ich psychicznej energii i redukuje je
do zwykłego towaru. Przywróćmy muzyce
96
DEATH THE LEVELLER
trochę tajemniczości, nie wszystkie kropki muszą
się łączyć.
Można powiedzieć, że to coś na kształt koncertowej
magii, czegoś, czego gdzie indziej nie
można doświadczyć, zjawisko jedyne w swoim
rodzaju?
Nie sądzę, żeby zobaczenie zespołu na żywo
mogło być powielone w jakikolwiek sposób,
oglądanie wideo oczywiście nigdy nie będzie
tak dobre jak bycie na żywo na koncercie.
Ale w studio też mieliście ponoć do czynienia
z czymś takim - co to takiego Arcane Metal
Magick i jak owe alchemiczne arkana miały
się do zawartości i ostatecznego kształtu
"Subterranean Exile"?
Arcane Metal Magick to audio alchemiczny
proces, gdzie starożytna, złowroga energia jest
konwertowana przez transmutację do formy
częstotliwości. Uchwyciliśmy na tym albumie
dokładnie 35 minut, 25 sekund tego wyładowania
elektrycznego, a są też i tacy, którzy mogą
dokładnie zrozumieć istotę tej liczby.
Krystalicznie magiczny metal
The Wizar'd są z Australii, konkretnie z Tasmanii, istnieją już od ponad
15 lat i grają doom metal. "Subterranean Exile" to ich najnowszy, czwarty już album,
materiał trzymający poziom od początku do końca, dopracowany i nieoczywisty,
mimo klasycznych wpływów. Głos ma Ol' Rusty, gitarzysta i wokalista The
Wizar'd.
miesięcy, ale trudno powiedzieć, czy to dlatego,
że Cruz Del Sur ma szerszy zasięg niż my, czy
dlatego, że każdy obecnie ma więcej wolnego
czasu. Podejrzewam, że to kombinacja obu
tych czynników.
Nie ułatwiacie im jednak zadania w tym sensie,
że nie przygotowaliście nawet lyrics video,
na YouTube jest tylko tytułowy utwór w
wersji audio, a ludzie są obecnie wzrokowcami,
trzeba czymś przyciągnąć ich uwagę, zainteresować?
Myślę, że wrzucanie muzyki na YouTube bardzo
ułatwia ludziom słuchanie. Jeśli ktoś potrzebuje
jakichś oślepiających kolorów, by skupić
swoją uwagę podczas trwania kawałka, to
może nie ma mentalnej i psychicznej wytrzymałości,
która jest potrzebna by słuchać muzyki
takiej jak nasza.
Z Australii praktycznie wszędzie macie
daleko, więc kiedy będzie można już koncertować
pewnie nieprędko ruszycie w świat,
trzymając się raczej bliższych okolic - póki co
macie potwierdzony udział w festiwalu Steel
Pracowaliście nad tą płytą ponad rok - tak wyszło,
czy z rozmysłem poświęciliście jej więcej
uwagi, starając się wejść na wyższy poziom,
wykorzystując przy tym wszelkie dostępne
możliwości i środki?
Proces nagrywania albumu rozpoczął się w styczniu
roku 2018, pracowaliśmy nad nagraniami
i miksami do października 2019 roku, zdecydowanie
jst to więc nasz najdłuższy, pojedynczy
projekt. Część materiału była ponownie
nagrana już pod sam koniec pracy nad płytą, bo
chcieliśmy by brzmiało to perfekcyjnie. Doom
metal porusza się we wszystkich aspektach z
prędkością lodowca, więc nie spieszyliśmy się
tak naprawdę z ukończeniemtego materiału,
chcieliśmy się upewnić, że wszystko było nagrane
odpowiednio i niosło ze sobą nasze złowieszcze
przesłanie w absolutnie szczytowej
formie.
Po nieco dłuższym, dobijającym do 50 minut,
debiucie nagrywacie już albumy znacznie
krótsze, trwające 33-35 minut - uznaliście, że to
optymalny czas, nie tylko klasyczny w kontekście
tych starszych wydawnictw z lat 70.
czy 80., ale też przystający do czasów dominacji
streamingu?
Właściwie preferuję albumy, które trwają
krócej. Myślę, że cokolwiek ponad 40 minut to
zbyt dużo, a czas pomiędzy 32-36 minutami
jest optymalny albumu. Uważam, że nasza
pierwsza płyta była za długa i była rezultatem
braku doświadczenia w pisaniu muzyki. Nie
martwimy się o to, co pasuje platformom
streamingowym, jak wspomniałem jestem niezmiernie
wdzięczny każdemu, kto cieszy się
naszą muzyką, ale nie staramy się pozyskiwać
fanów albo przypodobać się masom. Po prostu
robimy to, co robimy, ponieważ szatan ma taką
wolę.
Jesteście klasyfikowani jako zespół grający
Foto: The Wizar’d
doom metal, ale wydaje mi się to znacznym
uproszczeniem, skoro słyszę na tej płycie również
wpływy klasycznego hard rocka, heavy
rocka czy nawet elementy psychodelii?
Pytanie czym jest doom metal jest podchwytliwe.
Dla niektórych oznacza to ograniczenie gitary
do jednej tonacji, śpiewanie o paleniu zioła
i granie jak najwolniej. Ale Trouble grał szybko
i śpiewał kawałki o zwodniczości narkotyków i
kokainy... więc w końcu które podejście jest
prawdziwe? Mądry i zatroskany miłośnik doom
metalu ujął to kiedyś lepiej, niż kiedykolwiek ja
byłbym w stanie uczynić: doom metal to płonące
miasto na horyzoncie lub zapach łez płaczącej
dziewczyny.
Nikt więc nie lubi być szufladkowany, bo takie
uproszczenia skazują zespoły na jedną niszę,
ale nie ma co ukrywać, takie określenia
ułatwiają też identyfikację - szczególnie teraz,
gdy słuchacze nie szukają już nowej muzyki
samodzielnie, nie lubią eksperymentować?
Nie uważam, że zespoły powinny martwić się
tego typu sprawami. Po prostu trzeba robić to,
co się planuje i pozwolić innym na zaszufladkowanie
siebie, jeśli już muszą to zrobić. Jeśli
twoja ścieżka jest prawdziwa to, to co kreujesz
uda się, nieważne czy będzie to coś eksperymentalnego
czy nie.
Myślisz, że obecnie, kiedy świat nieco zwolnił
z powodu pandemii koronawirusa jest większa
szansa, że więcej ludzi zainteresuje się
The Wizar'd, bo będą mieli więcej czasu na
szukanie nowej muzyki, etc.?
Zdecydowanie zauważyliśmy wzrost zainteresowania
zespołem w ciągu ostatnich kilku
Assassins w październiku, ale stopniowo
powinny dojść do niego inne daty, bo pewnie
zależy wam na jak najefektywniejszej promocji
"Subterranean Exile" w wersji live?
Zgadza się, Australia jest bardzo oddalona od
miejsc, gdzie rozgrywa się akcja. Nawet granie
koncertów tutaj czasem jest trudne, ponieważ
nasze główne miasta, w których odbywają się
koncerty są położone bardzo daleko od siebie i
dotarcie do nich jest kosztowne. Mamy nadzieję,
że nasz występ na Steel Assassins wciąż
będzie aktualny nawet w obecnej sytuacji, metalowi
maniacy mogą oczekiwać od nas tam
setu, który będzie zawierał sporo numerów z
nowej płyty, jak i trochę kawałków z naszego
poprzedniego albumu "Ancient Tome Of Arcane
Knowledge" i może nawet jakiś utwór z
naszej pierwszej płyty. Bardzo chcielibyśmy powrócić
do Europy w 2021 roku, ale dość ciężko
jest mieć z oczywistych powodów jakiekolwiek
konkretne plany w tym momencie. Kiedyś jednak
wrócimy, zapamiętajcie moje słowa...
Wojciech Chamryk & Kinga Dombek
THE WIZAR’D 97
HMP: Zaczynaliście jako Stryker i funkcjonowaliście
pod tą nazwą kilka lat. Skąd pomysł
jej zmiany, Spell wydawał się wam
mroczniejszy, bardziej odpowiedni, czy też
nie chcieliście być myleni z innymi Strykerami?
Cam Mayhem: Cześć, dzięki za umieszczenie
nas w HMP! Były dwa powody dla zmiany
nazwy. Gdy zaczynaliśmy, byliśmy nastolatkami,
kopiującymi styl naszych idoli:
Accept, Judas Priest, Megadeth, etc. Po pewnym
czasie chcieliśmy stworzyć nasze własne,
niepowtarzalne brzmienie i nazwa Spell
wydawała się nam do tego bardziej odpowiednia.
Nie chcieliśmy również być myleni z innym
kanadyjskim zespołem o nazwie Striker.
Szczerze, jestem zaskoczony, że ludzie wciąż
mówią o Stryker - wydaliśmy pod tą nazwą
tylko kilka taśm i 7". Jako Spell wydaliśmy
trzy albumy i wiele koncertowaliśmy!
Od razu nasuwają mi się tu przykłady
sprzed lat, kiedy to Niemcy z Avenger nie
chcieli być myleni z brytyjską grupą o tej
samej nazwie. Wybrali więc szyld Rage, też
nie mając pojęcia, że w Anglii funkcjonuje
również taki zespół. No ale oni mieli trudniej,
bo internetu wtedy jeszcze nie było,
przynajmniej nie do powszechnego użytku?
(śmiech)
Cóż, gdy założyliśmy Stryker w 2007 roku,
nie było tak wiele zasobów online dla zespołów.
Striker (ten inny zespół) został założony
mniej więcej w tym samym czasie, ale nie
wiedzieliśmy o tym! Chyba szukaliśmy na
Metal Archives i MySpace i nie zobaczyliśmy
zespołu o nazwie Stryker, więc uznaliśmy,
Jeden za wszystkich i wszyscy
za jednego!
Trzysobowe składy mają w Kanadzie
przebogate tradycje: Mahogany Rush
Franka Marino, Rush, Triumph, Anvil,
od niedawna choćby Cauldron. Od kilku lat w
ich ślady idzie zaś Spell, grupa z Vancouer grająca
świetny hard'n'heavy starej szkoły - sprawdźcie
koniecznie ich najnowszy album "Opulent Decay" i przeczytajcie
rozmowę ze śpiewającym basistą, kryjącym się
pod pseudonimem Cam Mayhem.
że jesteśmy bezpieczni! Mimo tego cieszę się,
że oni istnieją - gdyby nie oni, pewnie nie
zmienilibyśmy naszej nazwy na Spell, którą
zresztą zdecydowanie wolę! My-ślę, że
poszczęściło nam się z nazwą Spell, bo była
nieużywana. Ciężko było mi to uwie-rzyć! Od
razu załatwiłem znak towarowy.
Od początku funkcjonujecie jako trio, w dodatku
w niezmienionym od lat składzie - to
zdarza się naprawdę rzadko, bez względu na
to czy mowa o debiutantach z podziemia czy
znanych zespołach. Musicie być dobrymi
kumplami, nie tylko dogadywać się pod
względem muzycznym, bo to czasem nie
Foto: Spell
wystarcza?
Faktycznie, teraz jesteśmy trzema braćmi, po
14 latach grania i koncertowania i czasem nawet
mieszkania razem. Pewnie, przekomarzamy
się czasem tak jak bracia, ale wiemy, że
każdy z nas ma ten sam cel, tworzyć jak najlepszą
muzykę. Wiele zespołów ma jednego
lidera i reszta członków może być zastąpiona
przez kogoś innego, ale u nas tak nie jest. Każdy
z nas stanowi równie ważną część zespołu
i każdą decyzję podejmujemy razem - bez jednego
z nas to nie byłby ten sam zespół. Jeden
za wszystkich i wszyscy za jednego!
Macie w Kanadzie wspaniałe tradycje takich
trzyosobowych zespołów, by wymienić
tylko Mahogany Rush Franka Marino,
Rush czy Triumph - pewnie nie pomylę się
zakładając, że znacie i cenicie ich dokonania,
przynajmniej te najwybitniejsze albumy w
rodzaju "2112"?
Co to takiego "2112"? Żartuję - oczywiście
wielbimy Rush! Mieliśmy szczęście zobaczyć
ich kilka razy. Uwielbiamy też Triumph i
wiele innych świetnych kanadyjskich trzyosobowych
zespołów - Cauldron to jeden z nowszych
przykładów. Nie jestem pewien dlaczego
trzyosobowe power trio są tak popularne w
Kanadzie... Może to dlatego, że w u nas nie
ma tak wielu ludzi, więc trzy osoby to najwięcej,
ile jesteśmy w stanie znaleźć? (śmiech)
Muzyka jest dla was czymś więcej niż tylko
hobby, to pasja, która jest jednocześnie sposobem
na życie?
Oczywiście. Wierzymy w to, że muzyka jest
magią. Ma moc, by w niewytłumaczalny sposób
przeobrazić naszą rzeczywistość. Napisanie
pięknej kompozycji to największa tajemnica:
nie ma żadnej formuły ani miejsca na
oszustwo. Muzyka nie może być wymuszona,
nieważne jak bardzo się starasz. Nieustannie
o tym myślę. Każdej nocy zasypiam myśląc o
muzyce, nad którą pracuję i często o niej śnię.
To coś więcej niż sposób na życie - dla nas to
powód do życia. Każdego dnia cieszę się na
wstanie z łóżka i pracę nad muzyką. Nie mogę
się doczekać, by pojechać w trasę czy wydać
album i podzielić się moimi piosenkami
ze światem. To moje największe szczęście.
Czyli w tytule kasetowej EP-ki Stryker
"Possessed By Heavy Metal" nie ma nawet
cienia przesady, bez wyjątku jesteście totalnymi
maniakami, żyjącymi dla muzyki,
potrafiącymi wydać ostatnie pieniądze na
upragnioną, poszukiwaną płytę? (śmiech)
Jestem pewien, że cała nasza trójka wyda nasze
ostatnie grosze na nagranie, gitarę, sesję
nagrywania czy trasę, wiele razy. Czasami widzisz
idealną gitarę i musisz ją od razu kupić,
wiedząc, że pod koniec miesiąca będziesz musiał
coś zastawić, żeby zapłacić za czynsz! Ale
pomimo tego nie zawsze niemądrze dysponujemy
pieniędzmi. Trzeba ustalać budżet i planować
zawczasu, czego się chce... trasa z wyprzedzeniem
kosztuje bardzo dużo (przeloty,
furgonetka, wypożyczenie sprzętu, przygotowanie
merchu, tłoczenie płyt, wizy do pracy,
etc.) i trzeba być bardzo ostrożnym, jeśli chce
się te pieniądze odzyskać. W zeszłym roku
byliśmy w plecy więcej niż dziesięć tysięcy
baksów, to było przed trasą z Lucifer, ale na
końcu wyszliśmy z zyskiem. Prawdziwy rock-
'n'rollowy maniak to nie ktoś, kto marnuje
wszystkie swoje pieniądze na nagrania i piwo
przy każdej okazji, ale ten kto uważnie planuje,
by poświęcić swoje życie muzyce!
Po zmianie nazwy szybko zaczęliście pracować
nad tym, aby również wasi fani mieli na
co wydawać pieniądze, bo od 2014 roku wydaliście
już trzy albumy. Koncentrujecie się
na płytach długogrających, single czy inne
krótsze materiały was nie pociągają?
Dla mnie najlepszym rodzajem wydawnictwa
jest album, materiał długogrający. Kiedy słucham
muzyki w domu włączam całe nagranie
i uważnie słucham obu stron. Single mogą
być świetne, ale jestem skłonny włączyć coś
dłuższego, w co naprawdę mogę się wczuć i
czym mogę się cieszyć. Jednak podczas tej
kwarantanny pracowaliśmy nad nowymi rzeczami
i myślę, że możemy już niedługo mieć
kilka krótszych niespodzianek gotowych do
wydania!
Jesteście w tej korzystnej sytuacji, że po
98
SPELL
wznowieniu debiutu "The Full Moon Sessions"
wszystkie wasze albumy są dostępne
u jednego wydawcy Bad Omen Records -
chyba nieźle trafiliście, bo to mała, ale prężnie
działająca i ciesząca się sporą renomą
firma, dzięki czemu wasze płyty CD i LP są
szerzej dostępne, trafiają do słuchaczy na
całym świecie?
Tak, to cud nowoczesnego świata - otrzymujemy
zamówienia z krajów na całym świecie!
Kocham pisać listy do naszych zwolenników
w Niemczech, Japonii, Indiach, Nowej Zelandii
i Brazylii i to w jeden dzień! Uwielbiamy
koncertować i chcielibyśmy zobaczyć jak najwięcej
świata, ale Covid-19 nas spowolnił...
musieliśmy odwołać naszą europejską trasę i
amaerykańską również, zaplanowane na to
lato. Bad Omen Records są świetni - cieszymy
się, że jesteśmy na ich małej liście pod
dobrą kuratelą, gdzie do tego naprawdę kochamy
każdy zespół z tej wytwórni.
Jak postrzegacie obecny dyktat i prymat
wersji cyfrowych? Mają dla wasz znaczenie
w tym sensie, że wielu fanów woli pliki,
wasza muzyka może stać się dzięki nim
łatwiej dostępna, ale podstawą są pewnie
wciąż wersje fizyczne?
Cóż, mam jakby dwie opinie na ten temat. Z
jednej strony, jest to oczywiście przyszłościowe
i jeżeli jesteś wystarczająco głupi, by
walczyć przeciwko cyfrowej muzyce, odniesiesz
porażkę jak Metallica vs. Napster. To
świetne, że ludzie mogą słuchać muzyki
gdziekolwiek chcą w tak łatwy sposób. Tworzy
to silną, globalną społeczność fanów na
całym świecie. Z drugiej strony, myślę, że
szkoda, że przenosimy naszą uwagą z albumu
na artystów wydających tylko cyfrowe single.
Nawet gorzej, nienawidzę tego, że serwisy jak
Spotify usiłują powiedzieć ci, czego masz słuchać
na podstawie algorytmu - automatycznie
kreowane playlisty. To bardzo mnie irytuje -
nie chcę, by ktoś mi mówił czego mam słuchać,
sam to wybiorę! Te serwisy utrudniają
również muzykom zarabianie na ich muzyce,
bo rzadko kiedy płacą ci za cokolwiek! Jak zawsze,
wciąż są więc muzycy przeciwko korporacyjnym
oligarchom, którzy starają się kontrolować
przemysł i zbierać pieniądze. Niektóre
rzeczy nigdy się nie zmienią...
Coraz częściej dochodzi do sytuacji, że
bardziej zaangażowany czy zainteresowany
muzyką słuchacz jest obecnie również kolekcjonerem,
gdy kiedyś praktycznie każdy
dzieciak miał w domu jakieś płyty, potem
też kasety i kompakty - to również swoisty
znak czasów, dowód na to, jak wszystko
ulega zmianie?
Tak, wydaje się, że to dlatego. Każdy z nas
ma tysiące nagrań w domu. Lubię sytuację, że
gdy masz nagranie posiadasz tę muzykę i nikt
nie może ci jej odebrać. Na Spotify czy innych
platformach streamingowych tak nie
jest - czasami wytwórnia może usunąć całą
swoją muzykę z twojej cyfrowej kolekcji
streamingowej albo, ostatnio szukałem muzyki,
którą pobrałem i okazało się, że Spotify
usunęło ją, bo nie słuchałem jej wystarczająco
dużo w ostatnim czasie. Nie ma żadnego zabezpieczenia!
Nawet kilka lat temu, gdy
zwykliśmy pobierać i zapisywać cyfrowe pliki
na nasze odtwarzacze MP3 przynajmniej
było wiadomo, że miało się te pliki permanentnie.
W zeszłym roku Spotify usunęło
możliwość przeglądania twojej muzycznej
kolekcji alfabetycznie według artystów, więc
nie mogę już po prostu przeglądać. Obawiam
się, że niedługo nie będziemy mogli już zupełnie
kontrolować, czego słuchamy na Spotify i
po prostu będziemy karmieni automatycznymi
playlistami!
Im częściej słucham "Opulent Decay" tym
bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że
stworzyliście bardzo udany materiał, który
może dotrzeć do szerszego kręgu słuchaczy
niż tylko fani tradycyjnego metalu starej
szkoły - to przypadek czy celowe założenie,
które konsekwentnie zrealizowaliście?
Dzięki! Inspiruje nas dużo więcej, niż tylko
oldschoolowy metal! Kochamy soul, Motown,
blues i jazz, punk, ambient, death metal,
muzykę klasyczną i wiele innych! Nigdy nie
staramy się pisać "metalowych kawałków" -
po prostu próbujemy pisać jak najlepszą muzykę!
Zazwyczaj brzmi ona metalowo, bo jest
to gatunek z którym dorastaliśmy, ale myślę,
że wszędzie jest piękna, wspaniała muzyka.
Foto: Spell
Zwykłem myśleć o pisaniu świetnych piosenek
jako o czymś niezależnym od gatunku.
Gatunek przesądza o estetyce, o tym jak
zespół wygląda i jakie brzmienie jest prezentowane
- zespoły heavymetalowe mają skórzane
kurtki i zniekształcone brzmienie gitar.
Ale jeśli umiesz napisać piękny kawałek - powiedzmy
"Eleanor Rigby" The Beatles - możesz
zagrać tę piosenkę jakkolwiek i wciąż
będzie piękna. Zagrasz ją szybko na Les Paulu
z wokalem Roba Halforda i będzie z tego
metalowa piosenka. Zagraj wolno na kontrabasie
i trąbce i będzie to jazz, albo wykrzycz
z mocnymi gitarami i będzie to punk. Po prostu
szukam dobrych piosenek, nie dbam za
bardzo o gatunek, w którym są grane. Mam
nadzieję, że ludzie pochodzący z różnych muzycznych
środowisk polubią to co prezentujemy
na "Opulent Decay".
Czyli znowu kłania się Rush, bo ich płyty
chętnie kupowali nie tylko fani ciężkiego
rocka czy progresywnego grania, ale też
zwykli słuchacze, ceniący piękne melodie,
etc. Czasy mamy zupełnie inne, ale może,
oczywiście na mniejszą skalę, uda wam się
coś takieg o powtórzyć - byłoby fajnie?
Tak - Rush miał wystarczająco szczęścia, by
wyrwać się z rockowej sceny i osiągnąć u publiczności
szerszy sukces. Szczerze mówiąc,
nie jestem pewien, czy taka rzecz jest jeszcze
możliwa, tak jak byłoby to w latach 70. czy
80. Wtedy, gdy zespół był dobry, mógł wyjechać
w trasę i zarobić na tym wystarczająco
pieniędzy, by przeżyć i jednocześnie każdej
nocy na scenie jego członkowie stawali się lepszymi
muzykami. Rush zwykli koncertować
i będąc w trasie grali ponad 300 koncertów
rocznie! Słyszy się historie o innych zespołach,
jak The Ramones, którzy grali więcej
niż 400 koncertów co roku (grali każdej nocy
plus wcześniejsze koncerty). Obecnie, nie ma
zespołów, które to robią - nie ma aż tak dużego
zapotrzebowania na muzykę na żywo. Ludzie
słuchają teraz DJ-ów - to nic złego, mogą
lubić to, co chcą. Nikogo nie osądzam, ale
myślę, że utrudnia to zespołom dostanie się
do mainstreamu. Czułbym się niezmiernie
szczęśliwy, gdyby udało się zyskać szerszy sukces,
nawet taki na mniejszą skalę, ale nigdy
nie uprościmy naszego brzmienia tylko po to,
by przypodobać się bardziej mainstreamowej
publice. Jesteśmy wdzięczni metalowej społeczności,
od początku nas doceniali i już pomogli
nam dużo koncertować!
Weźmy taki "Deceiver", do którego nakręciliście
teledysk: wyrazisty rytm, chwytliwa
melodia, fajne harmonie wokalne, efektowna
solówka - kiedyś miałby szansę stać się
przebojem, ale teraz trudno cokolwiek przewidzieć;
szczególnie, że nowej muzyki jest
aż tyle?
Nie wiem. Nie chcę mówić, że nie byłby, ale
często widzę zespoły mówiące "w 1983 odnieślibyśmy
olbrzymi sukces!" i zawsze uważam,
że to dość głupie. Tylko dlatego możemy
tworzyć muzykę, którą obecnie robimy,
bo słyszeliśmy wszystko, co powstało od roku
1983! Trudno jest powiedzieć, jak brzmielibyśmy,
gdybyśmy grali kilka dekad temu. Jesteśmy
pod wpływem klasycznych zespołów,
ale również nowoczesnych. Mimo wszystko
dzięki za miłe słowa, jesteśmy bardzo dumni
z tego utworu.
SPELL 99
Image taki jak kiedyś to jedno, ale staracie
się też brzmieć tak jak klasyczne zespoły z
przeszłości - analogowy, szlachetny sound
jest waszym celem, stąd wykorzystywanie
określonych instrumentów, wzmacniaczy
czy rezygnowanie z niektórych "dobrodziejstw"
współczesnej techniki nagraniowej?
Tak, robimy tego typu rzeczy, bo chcemy odtworzyć
atmosferę, która istniała w czasach,
gdy zespoły tworzyły albumy tylko na analogowym
sprzęcie. W takiej sytuacji nie ma
kwantyzacji, mapowania bitów, autostrojenia
czy podobnych wynalazków. Nie jest perfekcyjnie,
ale to odzwierciedlenie grupy ludzi w
jednym pomieszczeniu, robiących to, co
potrafią najlepiej w ograniczonym czasie. Na
sprzęcie analogowym nie można się cofnąć
czy edytować i poprawiać rzeczy miesiącami.
Kiedy robisz miks, jest on już nieodwołalnie
nagrany na jedną taśmę, na zawsze. Jeśli chodzi
o studyjne albumy, zawsze lubimy nagrywać
w ten sposób, z całym zespołem po prostu
żyjącym i oddychającym muzyką przez
kilka tygodni, całymi dniami i nocami w studio.
Lubimy używać lampowych wzmacniaczy,
bo po prostu brzmią lepiej, pasują do
prawdziwego, żywego dźwięku. Nie oszukujemy,
po prostu robimy setki próbnych podejść
w domu i pracujemy nad nimi zanim wejdziemy
do studia nagraniowego. Używamy więc
wszystkich możliwości, które mamy!
Sztuką jest więc znalezienie własnej ścieżki
w tym muzycznym gąszczu i podążanie nią
wedle własnej intuicji, a do tego rozwijanie
się bez powielania schematów, chociaż bez
ukrywania wpływu wielkich poprzedników?
Tak, myślę że to właśnie ten sekret. Opisałeś
to perfekcyjnie. Istniała pewna fałszywa
wizja, że prawdziwy artysta nie powinien bezpośrednio
inspirować się niczym, tylko stwarzać
wspaniałe pomysły znikąd. Nigdy tak nie
było. Każdy inspiruje się i ulega wpływom
tych, którzy byli przed nami. Myślę, że nadal
piszemy praktycznie te same kawałki i opowiadamy
te same historie przez tysiące lat.
Wierzę, że każda generacja jest odpowiedzialna
za wzięcie tych historii, które ludzie słyszeli
dorastając i słuchając muzyki z ich czasów,
a potem stara się ponownie je opowiedzieć
w jak najlepszy sposób, ale już w sposób,
który jest odpowiedni dla kolejnego pokolenia
i jeszcze następnego. W ten sposób
wszystko będzie wciąż wydawało się świeże i
nowe, a każde pokolenie będzie mogło być
przedstawione w tych świetnych historiach i
melodiach! Nie robisz nic nowego, ale to nie
znaczy, że nie jest to coś istotnego.
Jesteście kwalifikowani jako zespół heavy/
hard rockowy, ale czy nie jest to zbytnie
uproszczenie, skoro w waszej muzyce można
też odnaleźć wpływy rocka klasycznego
oraz progresywnego? Wielu słuchaczy obecnej
doby nie szuka już nowej muzyki samodzielnie,
może więc być tak, że zobaczą
gdzieś: Spell, metal i nie posłuchają nawet
jednego utworu, bo to nie ich stylistyka.
Stracą, to pewne, ale na szerszą skalę tracicie
również wy, bo ta szufladka hard'n'
heavy jednak was ogranicza?
Może tak. Myślę, że to dziwne, że niektórzy
ludzie wybierają jeden podgatunek, którym
zaczynają się interesowć tylko ze względu na
estetykę i ignorują tak wiele dobrej muzyki.
Zgaduję, że chodzi tak naprawdę o społeczność
- każdy szuka tożsamości i grupy, by
być jej częścią. Może to dlatego w naszym
przypadku zawsze było trochę inaczej - nigdy
tak naprawdę nie mieliśmy heavymetalowej
społeczności czy wielu przyjaciół, którzy interesowali
się tą samą muzyką co my gdy dorastaliśmy.
Może to dlatego jest nam łatwiej
otworzyć się na coś nowego, bo jest nas tylko
trójka. Kiedy jeden z nas wchodzi w coś nowego
czy dziwnego, wszyscy to sprawdzamy!
Nie ogranicza nas żadna prawdziwa, lokalna,
heavy metalowa subkultura, więc robimy co
chcemy. Jeśli ludziom to się podoba, super!
Jeśli nie, ich strata. Dlatego nazwaliśmy nasz
przedostatni album "For None And All". To
prawda, że wytwórnia nastawiona na gatunek
jest swego rodzaju mieczem o podwójnym
ostrzu - przyciągnie niektórych ludzi, ale odstraszy
innych.
Może teraz, kiedy świat zwolnił z powodu
epidemii koronawirusa ludzie również zmienią
swoje nawyki, zaczną poświęcać nieco
więcej czasu zjawiskom wartym uwagi - jak
zareklamowałbyś im najnowszy album
Spell, zachęcił do posłuchania "Opulent
Decay" w całości?
Tak, możliwe! Mam nadzieję, że ludzie obecnie
zwolnią trochę, skupią się na tworzeniu i
cieszeniu się sztuką. Czy nie idzie to w kierunku
w którym właśnie pracujemy? Jestem
zawiedziony, że nasze plany co do trasy
musiały ulec zmianie, ale będę zadowolony
jeśli nasz album przyniesie ludziom odrobinę
radości, gdy są uwięzieni w izolacji. To nasz
cel ponad wszystko inne: cieszyć się graniem
i przynosić szczęście innym, gdy nas słuchają.
Jeżeli jesteśmy w stanie to zrobić, to będę
szczęśliwy, że miałem w tym swój udział. Robimy
co możemy by promować naszą muzykę
robiąc teledyski i inne podobne rzeczy, ale
sama muzyka zawsze stoi na pierwszym miejscu.
Robimy ją dla nas samych i jeśli inni
również się nią cieszą, to nawet lepiej. Dzięki
za wywiad!
Wojciech Chamryk & Kinga Dombek
HMP: Cześć Panowie, dzięki za Wasz
czas! Jak się macie w tych ciężkich czasach?
Sandy McRitchie: Dzięki Marcin - naprawdę
doceniamy Twoje zainteresowanie! Na
szczęście wszyscy póki co możemy pracować i
pozostajemy w jako takiej stabilizacji finansowej
- np. Derek i Gary to pracownicy pierwszej
linii. Jako zespół, cholera, tęsknimy za
sobą! Ale na szczęście jesteśmy w stanie dość
kreatywnie wypełnić ten czas i po prostu piszemy
materiał na trzeci album!
Trzeci album? Ja chciałem pogadać o drugim!
"Hail the Empire" ukazał się dwa lata
po "Rising". Wygląda na to że przez te dwa
lata nie próżnowaliście?
No tak, rok 2018 był bardzo pracowity, graliśmy
koncerty w całym UK, z naszymi kumplami
z Desolation Angels i Sacrilage zagraliśmy
też w Londynie. "Rising" zebrało masę
pozytywnych recenzji, więc promowaliśmy go
gdzie się dało. Rok 2019 natomiast dał nam
możliwość zagrania w Europie. Zagraliśmy na
ten przykład w Holandii, z Vortex i Thorium
- fantastyczny koncert, niesamowici ludzie.
Ah, no i podpisaliśmy kontrakt z Dissonance
na nowy album, który zaczęliśmy nagrywać.
Niestety, rok zakończył się problemami
zdrowotnymi Dereka (Lyon, wokalista).
Na szczęście Derek przeszedł operację i
wrócił do nas w styczniu 2020. Jak już nam
się wydawało, że wszystko jest ok, to pojawił
się wirus, więc planowany event z okazji wydania
albumu oraz kilka koncertów promocyjnych
zostało niestety odwołanych...
Satan's Empire to zespół, który ma aktualnie
jedynie dwa albumy w dyskografii, choć
istnieje od 1979 roku. Wiem, że rozpadliście
się w roku 1988 i ponownie zeszliście w roku
2015. Możesz opowiedzieć mi trochę więcej
na temat pierwszego wcielenia zespołu?
Hmmm, tak. Jakoś w okolicach 1979r.
zaczęliśmy tworzyć własne kompozycje,
wcześniej graliśmy rockowego standardy, jak
to szkolny zespół. Pojechaliśmy do Edynburga,
do Craighall Studios i nagraliśmy
dwa kawałki: "Suicide Man" oraz "Soldiers of
War". Wtedy zespół stanowiły cztery osoby:
Derek Lyon na wokalu, ja na gitarze, basista
Duncan Haggart i perkusista Billy Masterton.
Wysyłaliśmy nasze demo do różnych
labeli i promotorów. Graliśmy też parę koncertów
w Szkocji, supportowaliśmy nawet
Budgie na festiwalu w Dundee w lipcu
1981r.! A potem przenieśliśmy się do Londynu.
Ciężko było wrócić po tak długim czasie i
zacząć w zasadzie od zera?
100
SPELL
Co ciekawe "Soldiers of War" to był jedyny
nasz znany kawałek, a oryginalne kasety
demo były dostępne jedynie w kolekcjonerskim
obiegu, zespół stał się czymś na kształt
mitu. Ludzie, którzy nas znali, często pytali
czy nie myślimy o powrocie, czy nie chcielibyśmy
znów zagrać razem. Więc w sierpniu
2015r., dzięki facebookowi, ja, Derek, Paul i
Wayne spotkaliśmy się po raz pierwszy od 35
lat. I wiesz co? Czuliśmy jakby to nie było 35
lat, a 35 dni! Muzyczna nić porozumienia
oraz przyjaźń pozostały niezmienione. Jedynie
Billy, nasz oryginalny perkusista, nie mógł
zdecydować czy chce wchodzić w ten temat,
więc dołączył do nas inny bębniarz i dobrze
się stało, bo za chwile mieliśmy już spore
ciśnienie, bowiem Stuart Bartlett zaprosił
nas do Newcastle na organizowany przez siebie
"Brofest". Pierwsze próby to było dość
dziwne przeżycie, okazało się, że wszyscy dobrze
pamiętają stare kawałki. Świetnie bawiliśmy
się delikatnie rearanżując te numery.
Koncert na "Brofest" okazał się wielkim sukcesem!
Życie po życiu
Satan's Empire to zespół, który powstał
z martwych i zaczął pisać swoją historię
na nowo. Dziś trzymam w rękach już
drugi dowód, że w przypadku zespołów
z kręgu legendarnego NWOBHM, istnieje
życie po życiu. Gitarzysta formacji,
Sandy McRitchie przeprowadził mnie
przez burzliwą historię formacji a także
opowiedział o niezwykle pracowitych
dla grupy czasach nowożytnych.
Świetny numer to także "All Hallows Eve",
który ma bardzo fajny klimat.
To kawałek obudowany wokół stereotypowego
wyobrażenia święta Halloween. Staraliśmy
się oddać tu nastrój grozy, wiesz, ten
powtarzający się riff, plus trochę spłaszczony
refren. Coś na kształt uczucia zła w zestawieniu
do niewinności bawiących się dzieci.
Płyta została bardzo solidnie wyprodukowana.
Czyja to zasługa?
Stephen Loveday i "Magpie" - czyli ci sami
"Hail the Empire" wydało wspomniane
przez Ciebie Dissonance Productions. Wytwórnia
odpowiedzialna jest też za inne
zespoły z ery NWOBHM jak chociażby
Elixir. Jakie znaczenie ma dla Was fakt, że
Wasz wydawca jest tak mocno zakorzeniony
w Brytyjskiej scenie Heavy Metalowej?
Spore. Wiesz, graliśmy z kilkoma zespołami z
Dissonance, to od nich dowiedzieliśmy się że
interesują się współpracą z nami. Zrobiliśmy
trzy-utworowe demo, zanieśliśmy do Steve'a
Beatty'ego, a ten zaproponował nam kontrakt.
Szczególnie przemówiła do nas opcja
dystrybucji naszego albumu w różne nowe terytoria,
więc cóż - jest to współpraca na zasadzie
"win-win".
Wiem, że obecnie pewnie ciężko mówić o
jakichś konkretnych planach koncertowych,
ale zapewne myśleliście o promowania albumu
live?
Mieliśmy zaplanowany release show na 21
marca w Londynie, ale epidemia wszystko
rozwaliła. Cały czas chcemy to zrobić, ale nie
mamy pojęcia kiedy to będzie możliwe. Mamy
zaklepany koncert na "British Steel" w
Fismes, we Francji na październik, ale też nie
jesteśmy pewni czy to się uda. Obawiamy się
także, że przez tą cholerną epidemię, wiele
klubów, w których mieliśmy zagrać, już nigdy
nie zostanie ponownie otwartych… Więc jak
widzisz na tę chwilę, ciężko mówić w zdecydowany
sposób o graniu live.
Na koniec chciałem Cię zapytać o heavy
metalową scenę teraz. Śledzisz nurt NWO
THM?
Tak, znam kilka kapel z tego nurtu, zwykle te
Dzięki za te opowieści! To teraz przejdźmy
do zawartości "Hail the Empire". Płytę
otwiera solidny banger, "Warriors"...
O tak! Bardzo dobry opener z maidenowymi
naleciałościami. Wydaje mi się że oryginalna
idea należała do Paula (Lewis, drugi gitarzysta
- przyp. red.), ale ja dołożyłem do tego
swoje trzy grosze. Jeśli chodzi o teksty, większość
napisał Derek, z małą pomocą z mojej
strony. Większość tych nowych numerów,
nie licząc oczywiście płyty "Rising", która była
zbiorem starych numerów, powstała pomiędzy
2017 a 2018 rokiem, podczas prób i
w sumie to każdy z zespołu wniósł coś od
siebie do tych numerów. To był idealny przykład
zespołowej pracy!
Jeśli chodzi o mnie, to numery, które najbardziej
mnie ujęły to "Empire Rising" i tytułowy
"Hail the Empire". Obstawiam się,
że oba numery spaja pewien koncept?
Wydaje mi się, że tekstowo Derek sięgnął po
klimaty fantasy - "Empire Rising" to zdecydowanie
temat pokroju "Ghost Biker". Mieliśmy
taki numer na "Rising" - "On The Road
To Hell" - opowiadał on o wędrówce do piekła.
Natomiast "Empire Rising" mówi o wydostaniu
się z piekła. Ma to sens, co? "Hail
the Empire" to z kolei bardziej kawałek nawiązujący
do starożytnych Rzymian i marszu legionu
prosto ku bitwie, więc mimo podobnych
tytułów, to kawałki zakorzenione w
dwóch różnych tematykach.
Foto: Satan’s Empire
goście którzy produkowali "Rising". Chłopaki
zrobili mega dobrą robotę, nawet gdy mieliśmy
pewne problemy z cyfrowym nagrywaniem,
Stephen szybko zorientował się co się
dzieje i ogarnął wszystko bardzo sprawnie.
Świetnie się nam razem pracowało.
z którymi nasze drogi już się kiedyś skrzyżowały:
Toledo Steel, Kaine, Seven Sisters.
Po ich występach mogę spokojnie stwierdzić,
że heavy metal jest w dobrych rękach. Metal
jest ponadczasowy, to cały czas bardzo potężna
społeczność. Wróciliśmy w 2016 roku i
wsparcie jakie otrzymaliśmy od fanów, promotorów
i innych zespołów było niesamowite!
Mieliśmy szczęście!
Dzięki za wszystkie odpowiedzi! Czego
mógłbym Wam życzyć na przyszłość?
Stówka Marcin! Cóż mogę powiedzieć…
Zdrowia i dobrej kondycji. Ah, i supportu
przed Judas Priest, Accept albo Saxon
(śmiech). Hails!
Marcin Jakub
SATAN’S EMPIRE
101
Idealny czas, aby zostać nastoletnim headbangerem!
Blackmayne to jedna z mrowia kapel nurtu NWOBHM, która mimo potencjału
nie potrafiła zaistnieć w latach 80. zeszłego wielu. Jednak ze względu na
olbrzymie powrotne zainteresowanie tamtą epoką, wielu ponownie sięgnęło po ich
album "Blackmayne" z 1985 roku. A tym samym nakręciło spiralę zainteresowanie
Anglikami oraz ich reunionem. Czego punktem kulminacyjnym jest wydany w zeszłym
roku krążek "Spat From Hell". Zresztą bardzo przyzwoitego. Stał się on powodem
rozmowy a także próbą przybliżenia tej formacji dla Naszych czytelników.
HMP: Słuchając "Spat From Hell" zastanawiałem
się, co jest w muzykach waszego
pokolenia, że po pierwszych dźwiękach wiadomo,
że słucha się kapeli z nurtu NWOB
HM. Czy wtedy, gdy się rodziliście Państwowa
Służba Zdrowia (National Health
Service) przeprowadzała specjalne szczepienia?
Co wpłynęło, że w tym samym czasie
tak wielu młodych ludzi zaczęło grać podobnie?
Phil McDermontt: Myślę, że w Wielkiej
Brytanii pod koniec lat 70. i na początku lat
80. zgromadziła się autentyczna mieszanka ludzi,
jedni wciąż byli w "starych" zespołach,
takich jak Black Sabbath i Deep Purple, a
Punkowy riff lub heavy metalowe solo - wszystko
to brzmiało świetnie dla londyńskiej
młodzieży z przełomu lat 70. i 80. A potem
zaczęły krążyć plotki, że Iron Maiden z
wschodniego Londynu był świetnym zespołem
na żywo. Widzieliśmy ich i to nas całkowicie
rozwaliło. Ten zespół wciąż był podobny do
heavy rocka, ale miał paskudną przewagę...
nadchodził młodzieńczy i ekspresyjny gniew.
Wciąż szanowano zespoły takie jak Sabbs, ale
znacznie mniej przyjemności sprawiało słuchanie
długiej i zawiłej muzyki progresywnych zespołów
rockowych tamtej epoki. Narodziny
NWOBHM w południowo-wschodniej Anglii,
a zwłaszcza w Londynie, były wielowątkowym,
Julian i ja, na krótko, ponownie podjęliśmy
współpracę w 2012 roku, aby sprawdzić, czy
nadal będziemy się dobrze bawić. Zaowocowało
to kawałkiem "Chosen Few", ale potem
zawiesiliśmy działalność na kolejny rok, zanim
zdecydowaliśmy, że powinniśmy zagrać kilka
koncertów i być może nagrać album. To była
powolna rzecz, która nabierała rozpędu.
Jak pracujecie nad kompozycjami, powstają
podczas prób czy każdy pracuje w zaciszu
domu/domowego studia?
Julian jest potwornie dobry w wymyślaniu
świetnych riffów. Bawi się na gitarze przez
dwadzieścia minut i już mamy zrobiony riff!
Potem jest różnie... czasami z moją pomocą,
czasem innych, bywa, że jamujemy i z tego coś
wpada na miejsce. Kilkakrotnie Julian napisał
całą kompozycję, zanim jeszcze ją usłyszeliśmy.
Celowo zdecydowaliśmy, że chcemy mieć
więcej utworów niż wymagany album, abyśmy
mogli wybrać najlepsze i nadal mieć trochę
"części zamiennych". W ten sposób mamy już
dobry początek nowego albumu... jeśli kiedykolwiek
zdecydujemy się to zrobić!
"Spat From Hell" wydaje się bardzo spójny i
wyrównany, czy na album przygotowaliście
tylko osiem utworów, czy też jak mówisz
więcej i czy zostały Wam jakieś, które możecie
jeszcze wykorzystać?
Dziękujemy! Tak, mamy gotowe inne utwory o
tytułach takich jak "Pyramid" i "What the
Fuck?". Ale postanowiliśmy wydać tylko te
osiem z albumu. Niektóre były dobrze dopracowane
i dokładnie przećwiczone, a inne napisano
zaledwie kilka tygodni przed nagraniem.
Myślę, że "Mighty Rose" była ostatnią piosenką,
którą zrobiliśmy. Została stworzona z kilku
połączonych ze sobą riffów Juliana, moich tekstów
i mnóstwa opinii innych podczas pierwszej
próby.
inni lubili zupełnie nowe i wybuchowe dźwięki,
jak londyński punk i nowa fala. Jej rezultatem
była grupa absolwentów szkół, którzy
lubili oldschoolowy dźwięk, ale także krewką,
spoconą i mroczną moc punk rocka. Ta "kraksa"
gatunków muzycznych zaowocowała narodzinami
brytyjskich zespołów, które wyglądały,
jakby zrodziła się z heavy metalu, z długimi
włosami, w skórach z ćwiekami, ale grały
punkowe riffy i bębnili w szalonych i szybkich
tempach. Zespoły takie jak Motorhead połączyły
obie sceny i często były wspierane przez
zespoły punkowe, takie jak The Damned,
więc koncerty były pełne rockerów z długimi
włosami, zmieszanych z punkami, "mohikanami"
i skinheadami. Koncert był tak agresywny,
jak tylko można było sobie wyobrazić, ale bez
przemocy (głównie!). Nawet AC/DC miało
supporty takie jak The Stranglers i The Damned
w słynnym klubie Marquee. Wyobraź
sobie młodzież, która jeździ na te koncerty,
ludzi, którzy lubią wszystko, co jest głośne!
Foto: Blackmayne
głośnym i zuchwałym utrapieniem dla społeczeństwa...
było świetnie! Idealny czas, aby
zostać nastoletnim headbangerem!
W jakich okolicznościach podjęliście decyzję
o reaktywacji Blackmayne?
To była dziwna sytuacja. W tym samym czasie
na Facebooku skontaktowały się ze mną trzy
różne źródła. HRH oraz inny promotor pytali
mnie, czy Blackmayne nadal istnieje i czy wyrazilibyśmy
zgodę, żeby zagrać na jednym lub
dwóch festiwalach. Następnie europejska firma
fonograficzna zapytała, czy chcielibyśmy wydać
oryginalny album. To spowodowało, że
skontaktowałem się z Julianem aby umówić się
na piwo i pogawędkę… tak więc odrodzenie
zespołu zaczęło się od piwa. Perfekcyjnie.
Od reaktywacji do wydania "Spat From
Hell" minęło około siedmiu lat. Co przez ten
czas porabialiście? Jak długo pracowaliście
nad zawartością Waszego nowego albumu?
W waszej muzyce ogólnie słychać wpływy
NWOBHM od Ironów, po przez Saxon,
Satan, Blitzkrieg, aż do powiedzmy Samson,
są też wpływy takich zespołów jak Deep Purple
czy Budgie ale ogólnie można powiedzieć,
że macie własny styl...
Dzięki raz jeszcze! Porównanie nas do tych
wszystkich kapel uznajemy za komplementy.
Powiedziano nam również, że jesteśmy też
dość punkowi, ale myślę, że to bardziej dotyczy
występu na żywo. Nie lubimy stać zbyt
długo na scenie. Te wymienione zespoły, widzieliśmy
wszystkie w przeszłości, i wszystkie
są świetne... więc znowu, dzięki!
Jedyne "obce" naleciałości znalazłem w "Legions",
który swoją melodyka i klimatem
przypomina takie zespoły jak The Sisters Of
Mercy czy The Mission. Jak powstał ten kawałek?
"Legions" to jedna z kompozycji Juliana, którą
napisał całkowicie przy pomocy komputera i
automatu perkusyjnego. Skończył gitarę i teksty,
potem dodaliśmy własne kawałki, kiedy
po raz pierwszy nam to udostępnił. Część
środkowa była naszym intrem przed występem
na scenie i zdecydowaliśmy, że zasługuje na to,
aby stać się utworem, więc została awansowana
do tego zaszczytu. Bardzo podoba mi się
efekt fazowy na basie. Nigdy wcześniej nie porównywano
nas do The Sisters Of Mercy ale
teraz rozumiem twój punkt widzenia. Fajnie -
weźmiemy również ten komplement!
Z jakich powodów dodaliście utwory z debiu-
102
BLACKMAYNE
tu "Hot Blooded Woman" (wersja 2019) oraz
"Twilight Of Lear" (wwersja2017)?
Stało się tak, ponieważ gramy te kawałki na
żywo, a kilka osób stwierdziło, że wolą nowe
wersje od oryginałów, więc wtedy wydawało
się to dobrym pomysłem. Wątpliwe jest, abyśmy
kiedykolwiek powtórnie nagrali wszystkie
pozostałe utwory.
Album ma znakomite brzmienie, gdzie i z kim
nagrywaliście "Spat From Hell"?
Jeszcze raz dziękuję, ze względu na wielkość
osoby, jaką jest Pat Collier. Pat był jednym z
pierwszych Vibrators (londyński zespół punkowy
z 1978 roku) i prowadzi studio w południowym
Londynie. Cudowny facet i bardzo
doświadczony za pulpitem. Pracował z kilkoma
świetnymi zespołami i znałem go z nagrań
z niektórymi zespołami punkowymi, z którymi
miałem przyjemność współpracować. On i ja
znamy się na tyle dobrze, że wiem, iż będzie ze
mną szczery. Jeśli coś będzie brzmi jak gówno,
Pat powie "to brzmi jak gówno"! W naszym
wypadku, zapytał jednak, czy mógłby wykorzystać
nagrania Blackmayne jako promocyjny
przykład swojej pracy, co dla nas było pochwałą.
Tak jak muzyka przypadła mi do gustu, to nie
mogę zaakceptować okładki do "Spat From
Hell". Kto odpowiada za jej pomysł i wykonanie?
Artystą, który namalował oryginalną grafikę na
winyl w 1983 roku był Terry Greer. Skontaktowałem
się z nim i zaoferowałem mu również
możliwość zaprojektowania okładki na
nowy album. Niektóre propozycje, które mi
przesłał, były fantastyczne, ale wydawały się o
wiele bardziej niedopracowane i nabazgrane
niż te, które ostatecznie wykorzystaliśmy. Z
perspektywy czasu myślę, że jednak wolę te
wcześniejsze propozycje i powinniśmy byli je
użyć. Możemy to zrobić, gdy ponownie wznowimy
wydanie.
Współpracujecie z wytwórnią Flicknife
Records. Jak przebiega współpraca i proszę
kilka podstawowych informacji o tej wytworni...
Poznałem Frenchy'ego, właściciela Flicknife,
przez punkowy zespół, z którym podpisałem
kontrakt, chodzi o The Straps. Łatwo było
podpisać z nim transakcję, więc nie szukaliśmy
dalej.
Jak wygląda sprawa z Waszymi koncertami,
często koncertujecie czy tylko gdy Wasze
obowiązki Wam na to pozwolą?
Zagraliśmy kilka świetnych koncertów i cieszyliśmy
się dużym zainteresowaniem, szczególnie
po koncercie organizowanym przez
HRH w Sheffield O2, gdzie byliśmy głównym
supportem dla Diamond Head. Ale nasze własne
trudności z logistyką, a także brak zasobów
oznaczają, że nie gramy zbyt często.
Chcielibyśmy zagrać w kilka koncertów w Europie,
a zwłaszcza w Polsce (!), Ale koszty
mogą być zbyt wysokie, aby sfinansować zespół
podróżujący w ten sposób. Jak większość
kapel, nie szukamy zysku, ale nie możemy sobie
pozwolić na brak pieniędzy.
Wróćmy do waszych początków. W jakich
okolicznościach powstał Wasz zespół, co
Was zainspirowało do pisania własnej muzyki?
Julian i ja byliśmy gitarzystami w lokalnych
zespołach w Kent i przez przypadek zaczęliśmy
spotykać się z dwiema siostrami, więc się
poznaliśmy. Do tego momentu nie znaliśmy
się. W tym czasie zaczęliśmy grać razem z wieloma
innymi muzykami.
Czy często wtedy koncertowaliście? Jakie
macie wspomnienia z ówczesnych występów?
Bardzo mało…. Blackmayne rozpadł się dość
szybko! Szkoda. Pamiętam, jak skontaktował
się z nami promotor z Belgii, który chciał,
abyśmy zagrali kilka europejskich koncertów,
ale w tym czasie zespół już zaczął się rozpadać,
więc musiałem je odrzucić. Nasza firma wydawnicza
poprosiła nas o promocję koncertów w
Wielkiej Brytanii, ale w tym czasie nasz perkusista
Andy odszedł i szukaliśmy jego zastępcy.
Jak powstał materiał na Wasz debiut oraz w
jaki sposób zainteresowaliście nim wydawcę
Criminal Response, który był odłam Ebony
Records?
Foto: Blackmayne
Wcześniej grałem w zespole Breeze i podpisaliśmy
kontrakt z Ebony Records na kilka singli.
Dałem ludziom z Ebony taśmę demo mojego
nowego zespołu, a oni natychmiast podpisali
umowę na pięć albumów. Jedynymi
członkami zespołu byli wówczas Julian i ja!
Więc poszliśmy szukać pozostałych podobnie
myślących osób, które utworzyłyby zespół, i
skończyliśmy z Timem Cooke na wokalu,
Andy Terry na perkusji i Richardem Mathewsem
na gitarze. W tamtym momencie nie
mieliśmy nawet nazwy zespołu. Nazwa Blackmayne
pochodzi od wzmianki o Conanie
Barbarzyńcy, gdzie jego wróg nazywał go
"Czarną Grzywą". Część albumu była napisana,
ale resztę napisaliśmy, gdy byliśmy w studiu.
To nie było popularne wśród producentów
Daryla. Zakładał, że mamy wszystko napisane
i gotowe! My dopiero noc przed wejściem do
studia w pubie napisaliśmy kilka utworów i solówek.
Wasz debiut podoba się fanom NWOBHM
do tej pory, a jakie recenzje zdobywał w momencie
wydania?
Dziękuję Ci za miłe słowa. Miał dobre recenzje
w kilku magazynach. Niemniej, gdy inne zespoły
z wytwórni, takie jak Chateux i Grim
Reaper regularnie koncertowały i promowały
swoje albumy, my byliśmy bez managera i nie
zrobiliśmy prawie żadnej promocji naszego
krążka, a następnie w ciągu pierwszego roku
rozpadliśmy się.
Z jakich powodów przerwaliście wtedy karierę
i w zasadzie kiedy to nastąpiło?
Wydanie albumu zostało opóźnione, ponieważ
oryginalne grafiki albumu zostały uszkodzone
w pożarze furgonetki kurierskiej w drodze
do drukarni. Była to jedyna i oryginalna
kopia, a także zdjęcia promocyjne w tym samym
pakiecie. Tak więc firma fonograficzna
poprosiła nas o ponowne wykonanie zdjęć, a
oni zorganizowali grafikę. Proces ten opóźnił
wydanie albumu o kilka miesięcy, a zespół zaczął
się ze sobą sprzeczać. Andy odszedł pierwszy,
a potem Julian zaczął grać w innym zespole,
a ja nie chciałem martwić się próbą zatrudnienia
nowych muzyków, więc wszystko
zatrzymało się. Mój numer telefonu był jedynym,
którego używaliśmy do promocji zespołu...
przestałem go odbierać!... i w końcu przestał
dzwonić.
Mam nadzieję, że na kolejny Wasz album nie
będziemy czekać kolejnych 34 lat, że za 2-3
lata (a może wcześniej) będziemy mogli cieszyć
się Waszym kolejnym nowym albumem...
Dziękuję Ci bardzo. Z pewnością bylibyśmy
zainteresowani nagraniem kolejnego albumu,
pod warunkiem, że wytwórnia fonograficzna
będzie chciała zainwestować… Hej Simon Cowell!
Sięgnij po portfel do kieszeni! Mamy już
napisane cztery kawałki! (śmiech)
Michał Mazur,
Tłumaczenie: Kacper Hawryluk, Paweł Gorgol
BLACKMAYNE 103
Nie tylko remanenty
Kolejni z amerykańskich pechowców wracają,
przynajmniej czasowo, do gry. Wszystko za
sprawą wznowienia debiutanckiego albumu
"Alien Factor" sprzed blisko 15 lat. Mają
pójść za nim kolejne płyty sprzed lat, a
do tego najnowsza, "Worlds Of Horror",
nagrana jeszcze ze zmarłym w roku ubiegłym
gitarzystą Paulem Konjiciją. Czy będą kolejne, okaże się wkrótce, chociaż
frontman grupy zdaje się bardziej koncentrować na swym innym zespole Sunless
Sky.
104
HMP: Wasze dotychczasowe losy to gotowy
materiał na jakiś dokumentalny serial: kilka
zmian nazwy, różne perypetie ze składem,
który mógłby stworzyć drużynę futbolową z
kilkoma rezerwowymi. W końcu w roku 2004
wróciliście do pełnej aktywności, a teraz zaczynacie
nowy rozdział, wydając na początek
wznowienie debiutanckiego albumu "Alien
Factor"?
Juan Rodriguez: Cześć wszystkim. Chciałbym
rozpocząć ten wywiad od stwierdzenia, że
wszystko, co robię z Dark Arena, jest dedykowane
pamięci mojego dobrego przyjaciela i
współzałożyciel tego zespołu, gitarzysty Paula
"Tall" Konjicija… Tak! To była niezła jazda.
Swoją karierę muzyczną rozpocząłem pod
koniec lat 70. i dużo zrobiłem w latach 80. i
90., ale potem naprawdę niewiele na przełomie
wieków, tak do połowy 2004 roku. Od tego
czasu wszystko wygląda zupełnie inaczej, a
wznowienie "Alien Factor" przez Pure Steel w
tym roku jest zdecydowanie jednym z najważniejszych
wydarzeń. Album został wydany
tylko niezależnie, w niewielkiej liczbie egzemplarzy,
ale jestem naprawdę szczęśliwy, że w
końcu zyskał światowe uznanie.
DARK ARENA
Kiedy zaczynaliście grać w połowie lat 90.
progresywny metal był gatunkiem na wymarciu,
królowały grunge i alternatywny rock. W
żadnym razie was to nie zniechęciło, chcieliście
grać to, co lubicie, nie poddawać się dyktatowi
aktualnych trendów?
Właśnie o to chodzi ... Publiczność w Ameryce
odeszła wówczas od metalu, ale nie byliśmy
zainteresowani tymi trendami. Chcieliśmy grać
muzykę, którą kochamy. Ponadto trochę przypominałem
sobie młodość słuchania zespołów
progresywnych, takich jak Rush i Yes. Właśnie
opuściłem zespół thrashmetalowy Ritual,
więc założenie zespołu progmetalowego było
dla mnie intrygujące i ekscytujące
Nie było to od razu czynnikiem hamującym
waszą ewentualną karierę, no o kontrakcie
mogliście tylko pomarzyć, koncertów pewnie
też nie graliście zbyt wiele?
Tak. W niektórych sprawach utrudniało to zespołowi
funkcjonowanie, ale Dark Arena miała
oferty paru wytwórni. Jednak "Tall" odmówił
podpisania umowy, ponieważ nie ufał wytwórniom.
Więc tak, wystartowaliśmy w czasie,
gdy nasz styl był niemodny oraz pozostaliśmy
pod ziemią, kiedy moglibyśmy być więksi...
I tak, zdecydowanie nie mieliśmy wielu
koncertów, ponieważ promotorzy szukali zespołów
grających grunge, ale Dark Arena zagrała
również bardzo niewiele koncertów z powodu
ciągle zmieniających się muzyków. Od
2006 do 2016 roku zmierzyliśmy się z pięcioma
perkusistami, sześcioma basistami,
czworgiem klawiszowców, trójką drugich gitarzystów
oraz trzema wokalistami.
Foto: Dark Arena
Tkwiliście więc w totalnym
podziemiu i ta sytuacja
trwała latami, aż do
początku lat dwutysięcznych?
W rzeczywistości zespół
powstał jako Arena w połowie
lat 90. i był zasadniczo
zespołem progmetalowym.
Zrobiliśmy demo i
zaczęliśmy nagrywać album,
ale około 2000 roku
zespół rozpadł się. Paul i ja
postanowiliśmy zreformować
zespół w 2006 roku,
ale żeby być bardziej zespołem
prog/thrashmetalowym
i ukończyć album, co rozpoczęliśmy
robić... Ten album
to właśnie "Alien Factor".
Krótka przerwa w latach
2001-2004 wyszła wam
chyba na zdrowie, bo po
powrocie wydaliście najpierw
debiutancką EP, a
później album?
Ta EP-ka została wydana
około 2004 roku i zawierała
trzy utwory, które zostały
ukończone przed rozpadem zespołu. Te
kompozycje zostały uwzględnione na albumie
"Alien Factor". Pracowaliśmy nad ukończeniem
albumu i chcieliśmy wydać coś, co przedstawiłoby
nas jako Dark Arena, więc EP-ka
była dobrym pomysłem.
Wtedy też nie mieliście żadnych szans na
kontrakt, byliście i wciąż pozostajecie zespołem
w stu procentach niezależnym?
Tak. To prawda. Pozostaliśmy w stu procentach
niezależni, choć ja chciałem podpisać
umowę. Wytwórnie robiły pod nas podchody i
chciały podpisać z nami taką umowę, ale Paul
nie chciał jej podpisać. Mówiłem mu, że kilkakrotnie
podpisałem kontrakty, z Massacre
Records gdy grałem w Ritual i że byłem naprawdę
dobrze traktowany. To było dla mnie
wspaniałe doświadczenie, ale mi nie uwierzył.
Dopiero po podpisaniu umowy z Pure Steel
zmienił zdanie.
Już wtedy nie było już w tym biznesie miejsca
na ryzyko, wspieranie talentów, a teraz
tym bardziej, bo na miejsce każdej kapeli
czeka kilkanaście innych, jak nie więcej?
Było ono bardzo konkurencyjne, ponieważ nie
było wielu zakontraktowanych zespołów, więc
wszyscy byli sami. To nie było zdrowe środowisko
dla zespołów. To jeden z powodów, dla
których tak ciężko pracuję jako przedstawiciel
A+R w zespole wspierającym Pure Steel i dlatego
jestem organizatorem Pure Steel Metalfest.
Chcę dać zespołom więcej możliwości niż
sam miałem... Zrobiłem wiele dobrego, ale kosztem
ciężkiej pracy...
Z muzyków tworzących pierwsze składy
Areny, Arenah i Dark Arena oraz nagrywających
"Alien Factor" nie ma już w składzie
nikogo, a do tego Paul Konjicija zmarł w
ubiegłym roku - to nieuniknione, kiedy nie
można wyżyć z grania, ludzie przychodzą i
odchodzą, muszą rezygnować z muzyki?
Przeszliśmy przez współpracę z wieloma muzykami,
w rzeczywistości wszyscy członkowie
pierwotnego składu zniknęli, zanim "Alien Factor"
został wydany. Basista Chris Thomas
przeprowadził się do Japonii, a perkusista
Emery Ceo odszedł, aby dołączyć do zespołu
thrashowego. Kiedy Paul i ja zreformowaliśmy
zespół, zwerbowaliśmy grającą na klawiszach
Rhiannon Wisniewski, która ostatecznie
przeprowadziła się do Kolorado.
Czujecie się supergrupą, bo wszyscy jesteście
bardzo doświadczonymi muzykami czy
też w przypadku Dark Arena owo określenie
nie ma racji bytu?
Cóż, supergrupa to terminem, którego ktoś
może użyć, ale dla mnie to brzmiałoby zbyt
arogancko, zamiast tego powiedziałbym, że
zdecydowanie byliśmy grupą niezwykle utalentowanych
ludzi. Muzyka była bardzo złożona
i napisana w całości w mniejszych harmonicznych
skalach przy użyciu rozszerzonych
akordów, ponieważ Paul miał bardzo duże
ręce. Bardzo niewielu muzyków mogło grać, a
nawet chciało grać tego rodzaju muzykę,
To po części starsze utwory, jeszcze z lat 90.
- nie chcieliście, by gdzieś przepadły, dlatego
właśnie zostały nagrane?
"Alien Factor" został napisany w latach 90. i
ukończony w połowie 2000 roku. Wiele się
zmieniło, ale nadal podobały nam się te oryginalne
kompozycje, które napisaliśmy i chcieliśmy
je nagrać i wydać. Ale muzyka się zmieniła,
a my również zmieniliśmy się i ewoluowaliśmy
muzycznie. Zdecydowaliśmy się być
bardziej zespołem thrash niż zespołem progresywnym.
Chcieliśmy obu elementów. Staliśmy
się więc zespołem metalowym, grającym
progresywny thrash.
"Crystallized" jest wśród nich szczególny, bo
zadedykowaliście go pierwszemu wokaliście
Areny Johnowi Marshallowi - jego współautorowi,
zmarłemu tragicznie w wypadku
samochodowym jeszcze w latach 90.?
John Marshall był niesamowitym wokalistą i
twórcą. "Crystallized" jest jednym z przykładów
jego wielkości. W trakcie nagrywania naszych
albumów wykorzystaliśmy jego teksty
do kilku utworów, takich jak "Sacrifice", "Soul
Of Ice", "Blind Lead The Blind". W rzeczywistości
był także, w dziwnym zrządzeniu losu,
wokalistą Torment/ Ritual, zanim dołączyłem
do zespołu Ritual. Użyłem jego tekstów również
w tym zespole, choćby utwór "She Rides
The Sky" został częściowo napisany przez niego…
Przygotowując wznowienie "Alien Factor"
poddaliście ten album remasteringowi, dodatkowej
obróbce, odświeżyliście w jakiś sposób
brzmieniowo?
Tak. Absolutnie. Niesamowitą robotę przy remasteringu
wykonał Robert Romagna z Austrii.
Nagrywanie album zostało rozpoczęte w
jednym studiu, zakończone i zmiksowano ten
materiał w innym, a pierwotnie zrealizowane
w trzecim. Potrzebny był więc kolejny mastering
przy użyciu nowoczesnego sprzętu i odpowiedniego
ucha. Chcieliśmy uzyskać najlepszy
dźwięk...
Nie chcieliście dodawać do tego materiału
żadnych utworów bonusowych, koncertowych
czy w wersjach demo, skoro jakiś czas
temu wydaliście album z takimi rarytasami?
Tak. Właśnie tak zdecydowaliśmy. Nie chcieliśmy
dodawać żadnych dodatkowych utworów,
ponieważ wszystkie najlepsze nagrania
były już na albumie kompilacyjnym "Non-
Human Contact", który wydaliśmy w 2014
roku. Album ten ma zostać ponownie wydany
w nadchodzącym roku.
Zresztą w sumie jest tak, że mało kto, tak
naprawdę, słucha tych bonusów, może poza
najbardziej maniakalnymi fanami - taka jest
prawda i od niej nie uciekniemy?
Masz rację. W większości utwory bonusowe
przeznaczone są dla zapalonych fanów, którzy
chcą czegoś więcej niż tylko oryginalnego albumu.
To prawda, ponieważ większość zatwardziałych
fanów będzie miała już oryginalną
wersję albumu, a dodanie dodatkowych utworów
zachęci tych fanów do zakupu albumu w
zasadzie kolejny raz. Innym
powodem jest to, że
niektóre rynki oczekują
utworów bonusowych... na
przykład, gdyby nasz album
został wydany w Japonii,
większość dystrybutorów
będzie nalegać na
utwory bonusowe, ponieważ
chcą, aby japońska
wersja była inna niż wersja
europejska czy amerykańska.
To również zachęci zapalonych
fanów do zakupu
japońskiej wersji, ponieważ
różni się ona od innych wydań.
Jakie to uczucie mieć wreszcie
po tylu latach wydawcę,
nawet jeśli Pure Steel
Records firmuje tylko
wznowienie płyty sprzed
kilkunastu lat?
Naprawdę fajnie jest wreszcie
udostępnić tę muzykę
szerszej publiczności dzięki
ponownemu wydaniu przez
Pure Steel. Dark Arena
podpisała długoterminowy
kontrakt, a Pure Steel wyda
wszystkie stare albumy i
Foto: Dark Arena
ten nowy, który Paul i ja
ukończyliśmy, zanim zmarł, a jego tytuł to
"Worlds Of Horror". Będzie to piąty album
Dark Arena i jest on obecnie w końcowej fazie
miksowania i ukaże się jeszcze w tym roku.
Wszystkie poprzednie płyty zostaną ponownie
wydane. Wierzę, że nowy album "Worlds Of
Horror" jest następny w kolejce, ale krążek
taki jak "Non-Human Contact" jest oczywistym
następnym wyborem, ponieważ miał
bardzo ograniczony nakład. Niemniej mogą
chcieć je ponownie wydać w kolejności dat
wydania... Jeśli tak, to kolejność publikacji będzie
następująca: "Flowing Black", "Ode To
The Ancients" oraz "Non-Human Contact";
musimy jednak zobaczyć, co zadecydują w
Pure Steel.
Pure Steel wydaje się dość oczywistym wyborem,
bo to doświadczona wytwórnia z
obszernym katalogiem wielu zespołów z
różnych państw - uznaliście, że niewiele w tej
sytuacji ryzykujecie, a z wydawcą zawsze
łatwiej wypromować płytę?
Od dłuższego czasu współpracuję z Pure Steel
poprzez wiele zespołów, a zwłaszcza Wretch i
Sunless Sky. Byli niezwykle pomocni i nie
byłbym w stanie zrobić wszystkiego, co robię,
gdyby nie oni. Zajmują się produkcją, publikowaniem,
dystrybucją, marketingiem i promocją
moich zespołów oraz ich wydawnictw.
Naprawdę nie może być nic lepszego... Moim
celem jest kontynuowanie pisania, nagrywania
i wykonywania świetnej muzyki, najlepiej jak
potrafię, bycia profesjonalistą... co staram się
robić na co dzień.
Po kolejnych zmianach składu zaskoczycie
nas więc niebawem premierowym materiałem?
Milczycie już w końcu dość długo, bo
album "Ode To The Ancients" ukazał się
przecież jeszcze w 2012 roku?
Nawet po śmierci "Tall" Paula, mamy szczęście,
że nagraliśmy ten nowy album. Więc tak.
Zdecydowanie pojawi się nowy album Dark
Arena, wspomniany już "Worlds Of Horror".
Poza tym nie wierzę, że bez Paula nagrywam
inne albumy jako Dark Arena, ale mogę stworzyć
wersję formacji, żeby występować na żywo
i może zagramy na jakimś festiwalu lub dwóch.
Ale tak naprawdę nie mam żadnych ustalonych
planów.
Chyba nie ma nic lepszego po ćwierć wieku
grania od poczucia, że wciąż stać was na
wiele, że nie bazujecie tylko na tym co było
kiedyś i nie dość, że możecie nadal zachwycić
swych starszych fanów, to jeszcze pozyskać
młodszych, co jest już w obecnych czasach
sztuką nie lada?
Niedawno, na Pure Steel Metalfest w 2019
roku ku czci "Tall" Paula wykonałem utwory
Dark Arena z moim zespołem Sunless Sky.
To było niesamowite uczucie ponownie grać i
śpiewać te kompozycje, a reakcja publiczności
była naprawdę niesamowita. Mogę zrobić coś
takiego w przyszłości, ale tak naprawdę niezbyt
zastanawiałem się nad reaktywowaniem
Dark Areny.
Trzeba więc zawsze robić swoje, a konsekwencja
i ciężka praca prędzej czy później zostaną
nagrodzone, bo koło fortuny kręci się
nieustannie i wszyscy mają jakieś szanse?
Naprawdę wierzę, że ciężka praca i wytrwałość
są kluczem do sukcesu w muzyce i ogólnie w
życiu. Jeśli dążysz do wielkości i nie udaje ci
się, wciąż kończysz na wznoszeniu się wyżej.
Jeśli chcesz być świetny, postaraj się być świetnym,
a będziesz lepszym człowiekiem... Na
zakończenie chciałbym podziękować wszystkim
ludziom, którzy wspierali mnie przez całą
moją karierę. Dziękuję wszystkim fanom na
całym świecie i wszystkim z Heavy Metal
Pages. Bądźcie bezpieczny i stay metal!
Wojciech Chamryk, Kacper Hawryluk,
Kinga Dombek
DARK ARENA 105
Weterani nie odpuszczają
Steve Rice, gitarzysta obecny na metalowej scenie od połowy lat 80., jest
powszechnie kojarzony jako muzyk grupy Imagika. Od kilku lat ma też jednak
własny zespół Kill Ritual, grający nieoczywisty thrash. Z nowym wokalistą
Brianem "Chalice" Bettertonem grupa weszła na znacznie wyższy poziom, czego
doskonałym potwierdzeniem jest najnowszy album "The Opaque And The Divine".
A ponieważ w tak zwanym międzyczasie przydarzyła się nam pandemia, to
chłopaki nie zmarnowali nadmiaru wolnego czasu, zapowiadając już kolejne
wydawnictwa.
wokalistę, który miałby wizerunek, klimat i
przede wszystkim głos! Wysokie rejestry - gotowe,
charakter - gotowe melodyczność - gotowe.
Widać do czego zmierzam. Brian ma to
wszystko. Więc z moim tekstami i utrzymywaniem
wszystkiego na dobrym torze było to
bardzo odświeżające.
Wymiana wokalisty zawsze wiąże się z
pewnym ryzykiem, nawet jeśli nie jest się
światową gwiazdą, bo fani przyzwyczajają
się do frontmana, jego barwy głosu czy stylu.
Nie mieliście jednak innego wyjścia, bo losy
ze swoimi pomysłami na melodie niż z tekstami,
którymi teraz ja się zajmuję. Układa się to
świetnie i czuję, że to właściwe, bo mam najlepsze
pomysły na to, jak każda kompozycja
poczęta w mojej głowie powinna brzmieć, dużo
wcześniej przed tym, jak zaprezentuję ją zespołowi.
Można powiedzieć, że wygraliście los na
loterii, bo to świetny, charyzmatyczny wokalista
- z nim w składzie zdecydowanie stać
was na więcej?
Oczywiście! Nie martwię się, czy może zaśpiewać
wysoki dźwięk czy też potrafi zaryczeć
bardziej agresywnie i być przy tym przekonujący
czy też jest wystarczająco metalowy,
etc. To zdjęło z nas ciężar, z pewnością. Poprzedni
wokaliści byli świetni, ale mieli ograniczania
czy to z tekstami czy też przekonaniem
do całości tego, co dzieje się u nas muzycznie.
HMP: Pięć albumów wydanych w niespełna
osiem lat naprawdę robi wrażenie - wygląda
na to, że czerpiecie z lat 80. natchnienie nie
tylko muzyczne, ale też dotyczące metod
pracy, kiedy sytuacja, że zespoły wydawały
płyty co rok bądź dwa lata była normą?
Steve Rice: Cóż, lubię pisać i na szczęście
jestem w stanie wymyślać dość szybko i konsekwentnie
różne riffy, aranżacje, teksty, etc.
Zwykle jest jakiś riff tutaj i riff tam, a mój
mózg zawsze przegląda muzyczne te pomysły i
koncepty. Czasem jest to bardzo irytujące, ale
to naprawdę spory problem, gdy jesteś siłą napędową
zespołu. I absolutnie mamy oldchoolowe
podejście, bo cóż, jesteśmy starzy! Ha!
"The Opaque And The Divine" jest dla was
nowym otwarciem, bo to pierwsze wydawnictwo
z Brianem "Chalice" Bettertonem za
mikrofonem - to poczucie pewności, stabilizacja,
coś, co po perturbacjach z poprzednimi
wokalistami scementowało zespół, dodało
wam energii?
To potoczyło się dwutorowo. Kiedy stary
wokalista odszedł zorientowałem się, że potrzebuję
przejąć pełną kontrolę nad wszystkim
w temacie pisania, więc zdecydowałem, że bycie
wstrzymywanym przez kogoś, bo nie potrafi
pisać na bieżąco czy wymyśleć czegoś swojego,
aby pasowało do stylu zespołu, etc. stało
się trudne do przezwyciężenia i tworzyło dziwne
napięcie, które napędzało potrzebę konfrontacji.
Więc, gdy potrzebowaliśmy nowego
frontmana chciałem klasycznego, metalowego
Foto: Kill Ritual
niezależnego zespołu układają się różnie i
czasem zmiany to po prostu konieczność?
Absolutnie. To zawsze jest wrzód na tyłku.
Miałem wielkie szczęście pracować z kilkoma
bardzo dobrymi wokalistami nie dlatego, że mi
się poszczęściło, tylko dlatego bo piszę dobry
materiał. Nikt nie tęskni za naszymi starymi
wokalistami, bo z każdym albumem, który wydajemy,
podnosimy poprzeczkę. Wiem, że jestem
lepszym muzykiem niż dziesięć lat temu,
więc to pomaga we wszystkim.
Czym Chalice przekonał was do siebie?
Chodziło nie tylko o głos, ale może również o
to, że od razu włączył się w proces twórczy,
miał własne pomysły?
Najpierw mieliśmy kilka fajnych rozmów, poza
tym bardzo lubię jego głos w jego własnym zespole
Dirt, gdzie uważam, że naprawdę wyróżnia
się ze swoim podejściem do refrenów i melodii.
Wszedł do muzyki Kill Ritual bardziej
Tworzenie kolejnych materiałów to dla was
zawsze kolejne wyzwanie, próba stworzenia
w thrashowej konwencji nowej jakości, dodania
czegoś od siebie?
Zawsze rozmyślam, czy jestem w stanie przebić
to, co już się stało i czy mogę wciąż utrzymać
świeżość, mając nadal korzenie w mojej
małej, metalowej bańce. Raczej nie gramy thrashu,
progresu czy też zwykłego metalu. Wrzucam
to wszystko do blendera i patrzę, co się
stanie. Chcę usłyszeć metal, hard rock, thrash,
muzykę klasyczną, bluesa, etc. wychodzące z
zespołu z jakimś zwrotem akcji, a nie zostać
zaszufladkowanym. Robię to dla siebie i przede
wszystkim dla siebie. Jeśli coś mi się podoba,
to mało mnie obchodzi, co ktoś inny myśli.
Jeśli trafia w twój gust, to jest to jak wisienka
na torcie.
Od początku istnienia preferujecie długie,
rozbudowane i wielowątkowe kompozycje -
można powiedzieć, że to swoisty znak rozpoznawczy
Kill Ritual?
Wydaje się to naturalne dla tego zespołu i do
tego jak ja się czuję. Nigdy nie pisałbym w ten
sposób dla Imagiki, bo to bardziej power/
thrashowy zespół, który uderza w twarz swoimi
mocnymi skłonnościami do thrashu i dlatego
też, że ten zespół to partnerstwo między
Normem i mną, bo znam go i wiem, że wpadnie
na świetne pomysły. Z Kill Ritual nie
chciałem się w żaden sposób ograniczać i
chciałem tym kierować w taki sposób, jaki
według mnie pasuje. Keyboardy? Pewnie! Flet?
Tak! Syntezatory? Oczywiście! Ale i tak cokolwiek
wykorzystamy, ja i tak zawsze będę metalowy.
Na pierwszego singla wybraliście jednak
106
KILL RITUAL
utwór najkrótszy na płycie, "Rest In Pain" -
nie ma co zrażać na starcie słuchaczy preferujących
krótsze numery, tak obecnie rozpowszechnione?
Tak, chciałem pokazać nowym styl i głos zespołu.
Poza tym jest to świetny kawałek, który
pokazał klasę Briana. Prosty, metalowy kawałek
z fajnym klimatem jak Judas Priest czy
Forbidden, co jest niezmiernie fajne, bo kochamy
te obydwa zespoły.
Nie jest czasem tak, że to trochę obecnie
sztuka dla sztuki, bo długo myśli się nad
właściwą kolejnością utworów na płycie, a
potem i tak traci to jakiekolwiek znaczenie
przy jej odsłuchu w sieci, zwykle fragmentarycznym,
wręcz niedbałym?
Zgadzam się. To trochę smutne, że myślisz o
rzeczach koncepcyjnie, ale musisz zdać sobie
sprawę, że nikogo tak naprawdę nie obchodzi,
jak muzyka jest konsumowana. Album jest
luźną koncepcją opartą na filmie "Omen", ale
większość ludzi tego nie zrozumie, ponieważ
będzie to przypadkowe przesłuchanie lub częściowe
odtworzenie tu lub tam. Tak jest i nie
ma sensu na to narzekać. Tak długo, jak fani
dają nam szansę, nie mam nic przeciwko.
Na szczęście fani rocka i metalu są jeszcze
wciąż dość konserwatywni - to z myślą o nich
wydaliście również "The Opaque And The
Divine" na płycie CD, myślicie też ponoć o
LP?
Tak, będziemy mieć to w limitowanej edycji na
trasie. Mamy w trakcie plany na koncertowanie
po Europie i Stanach Zjednoczonych tak
szybko, jak tylko będziemy w stanie przebrnąć
przez te bzdury, gdy cały świat wariuje ze strachu
przed Covid 19.
Skoro pracowaliście nad tą płytą z Andy'm
La Rocque nie było pewnie trudno namówić
go zagrania gościnnej solówki, tym bardziej,
że coś takiego zdarzyło się również już na
waszym debiucie "The Serpentine Ritual"?
Tak, kazałem mu rozgrzać jego stare palce, by
trochę pomógł, zwłaszcza, że ja też jestem już
stary. I między przerwami na siku i kupowaniem
ciuchów dla starego faceta dziadek
Andy stworzył przyzwoite solo. Ha! Nie, to
był dobry kawałek do zagrania przez niego, a
on oczywiście nie zrobiłby tego, gdyby uznał,
że muzyka była do dupy. Cóż, zrobiłby, gdybym
załatwił mu kilka dziwek i loda, ale to już
inna historia...
Kolejni goście to Chris Lotesto i Joey
Concepcion - dlaczego zależało wam na ich
udziale akurat w tych utworach?
To proste, różnorodność! To sprawiało, że
kawałki były lepsze. Chris grał na basie podczas
ostatniej trasy z Iced Earth, ale jest jednak
gitarzystą, więc zaangażowałem go w solo.
On zrobił rzeczy, których ja nie byłbym w
stanie, więc było idealnie. Joey'ego spotkaliśmy
na trasie z Iced Earth, gdy grał z Sanctuary
i jest świetnym gitarzystą, którego chciałem
zaangażować i oczywiście spisał się wspaniale.
Do tego jest w innym zespole z naszym
wokalistą Brianem. Wiesz, jestem fanem i kocham
słuchać, jak inni chłopcy grają wyśmienicie
na gitarze i czasem nudzi się słuchanie
samego siebie podczas gry, więc było fajnie
współpracować z tymi klaunami.
Ale do wydawców coś szczęścia nie macie,
wędrujecie między różnymi firmami, nie mogąc
nigdzie znaleźć bezpiecznej przystani na
dłużej?
Smutne, prawda? Zespół
naszego kalibru nie
ma żadnej poważnej
wytwórni, która w nas
wierzy. To po prostu
żałosne. Czy to nas powstrzyma?
Nie! To, co
czasem widzimy w większych
wytwórniach to
prawdziwe gówno.
Chyba będziemy musieli
się bardziej postarać
i zacząć nosić maski
albo zatrudnić jakąś gównianą
wokalistkę!
Ponoć firmy fonograficzne
w tradycyjnym
tego słowa znaczeniu
nie są już zespołom do
niczego potrzebne, ale
to chyba nie do końca
prawda, bo jednak sami
nie bylibyście w stanie
zapewnić sobie
większej promocji, reklama
też kosztuje?
Tak, masz rację, pierdolone
wytwórnie, które
rzucają twoim materiałem
o ścianę i oskarżają
cię o sprzedanie Foto: Kill Ritual
się, bo po prostu używają
cię, by wypełnić puste miejsce są bezużyteczne.
Znamy to. Robienie rzeczy na własną
rękę jest kosztownym przedsięwzięciem,
ale przynajmniej wiesz, gdzie idą pieniądze i
możesz tym rozporządzać bez innych zbędnych
osób. Kill Ritual powinni trafić do dużej
wytwórni z budżetem, bez dyskusji. Nikt nigdy
nie przekona mnie, że nie jesteśmy tak dobrzy
czy wartościowi, jak nasi rówieśnicy.
Twardziele z was: ileś zespołów przełożyło
premiery swych płyt z powodu pandemii koronawirusa,
ale wy nie i pod koniec marca
"The Opaque And The Divine" pojawił się
na rynku. Nie jesteście gigantem pokroju
Iron Maiden czy Deep Purple, nie musicie
promować płyty gigantyczną trasą, mogliście
więc sobie na to pozwolić?
Nie mamy nic do stracenia, prawda? Nikt nie
daje nam ultimatum względem tego, co mamy
robić i jak to robić. Pewnie, mogliśmy wydać
płytę kilka miesięcy później, wraz z wszystkimi
innymi zespołami, które czekały i być kolejnym
gównem w toalecie lub wydać ją teraz i
zobaczyć, czy jesteśmy na dobrych torach,
obserwując recenzje i reakcję fanów. To drugie
było dotychczas najlepszym wyborem. Opinie
o albumie są świetne i wygląda na to, że fanom
się podoba.
Plusem tej sytuacji jest również chyba i to, że
ludzie mają teraz trochę więcej czasu, więc
zainteresowani tematem i tak dotrą do Kill
Ritual, czytając choćby recenzje na blogach
czy muzycznych portalach, albo natrafiając
na wasze lyric videos?
Tak, mniej zakłóceń uwagi, więcej czasu by
słuchać muzyki i po prostu ogólnie więcej
czasu. To zupełnie nie było dla nas negatywne
przeżycie, z wyjątkiem faktu, że bylibyśmy teraz
w trasie.
Pewnie cieszyliście się na występy promujące
"The Opaque And The Divine", a tu lipa,
życie koncertowe zamarło i na tę chwilę nikt
nie wie kiedy sytuacja wróci do normy?
Cóż, teraz w Stanach Zjednoczonych mamy
mnóstwo ludzi protestujących bez żadnego
społecznego dystansu, ale hej, to jest w porządku,
bo socjalistyczne media tak to przedstawiają.
Zakazujemy koncertów, ale tysiące
ludzi może się zbierać i protestować. Największa
bzdura. Polityka i kontrola to wszystko, co
obchodzi tych skurwieli. Będziemy z powrotem
na scenie tak szybko, jak będzie to możliwe.
W jakiś sposób wypromujemy ten album.
Ponoć nie marnujecie jednak nadmiaru wolnego
czasu i zamiast bezczynnie czekać na
powrót do koncertowej aktywności pracujecie
już nad materiałem na szósty albumem, czyli
najpóźniej za rok zaskoczycie nas kolejnym
krążkiem?
Mamy EP-kę z czterema kawałkami zatytułowaną
"Thy Will Be Done", która zostanie
wydana przed końcem roku. To zabójcze wokale,
tony solówek i metal bez żadnych ramek.
Materiał to wszystko, od thrashowania do
najdłuższej progresywnej kompozycji jaką
kiedykolwiek skomponowałem. Nowy album
ukaże się na pewno bliżej roku 2022, bo jest
już w procesie pisania. Pozostajemy zajęci.
Mo-że wtedy będziemy wpisani na listę o
otrzymanie wózków inwalidzkich! Ha!
Wojciech Chamryk & Kinga Dombek
KILL RITUAL
107
HMP: No Remorse Records jest chyba
firmą, która tchnęła w Dreamlord nawet nie
drugie, ale wręcz trzecie życie, bo nie wydaliście
przecież niczego od kilkunastu lat, a
"Disciples Of War" jest na dobrą sprawę
waszym długogrającym debiutem?
Babis Paleogeorgos: Cóż, zdecydowanie mogę
powiedzieć, że to prawda. Jako zespół mieliśmy
wiele wzlotów i upadków przez te
wszystkie lata, więc dla nas szansa, by być
częścią rodziny No Remorse Records i móc
wydać nasz debiutancki album to niezmierny
honor.
Pewnie w najśmielszych marzeniach nie
oczekiwałeś tak pozytywnego obrotu spraw
kiedy zespół musiał zawiesić działalność na
początku tego wieku?
Marzenia się spełniają!
Dreamlord byli przez lata pechowcem greckiej sceny, bo w latach 90.
dorobili się tylko kaset demo, a w nowym stuleciu nie dość, że mieli mnóstwo
problemów, to w dodatku czekali na debiutancki album ponad 20 lat. Wydany w
ubiegłym roku "Disciples Of War" zainteresuje pewnie tylko najbardziej zagorzałych
fanów thrashu, trudno jednak nie docenić determinacji zespołu w realizacji
płytowych marzeń.
musieliśmy to zrobić w 2000 roku, mimo, że
można było wybrać alternatywną służbę, w
rzeczywistości było to tak skomplikowane, że
i tak skończyłoby się na normalnej służbie,
bo po prostu było to mniej skomplikowane. I
oczywiście, jak można się domyśleć, to nas
zbiło z tropu. Nie mówiąc o tym, że mieliśmy
straszliwą serię zmian personalnych, co uniemożliwiało
nam podjęcie pierwszego kroku,
przygotowania debiutanckiej płyty.
Kto rzucił pomysł zarejestrowania pierwszej
demówki? Wiedząc, że dysponujecie
niezłym materiałem, w dodatku ogranym na
koncertach uznaliście, że nie ma co dłużej
zwlekać z wejściem na kolejny szczebel rozwoju?
Od pierwszej chwili wiedzieliśmy, że chcemy
wydać naszą muzykę. Więc już w roku 1996
zaczęliśmy nagrywać kasety demo, które krążyły
po Grecji i za granicą. Pomysł był taki,
że gdyby jakaś wytwórnia nas zechciała, to
zrobilibyśmy kolejny krok. W tej fazie lat 90.
nie udało się tego osiągnąć, głównie z powodu
problemów ze składem, ale jesteśmy wdzięczni,
że w końcu się udało.
Ale zakładając grupę byliście pewnie pełni
nadziei, widzieliście się już na okładkach
magazynów, choćby greckiego "Metal
Hammera" i na światowych scenach, bo w
połowie lat 90. było to jeszcze teoretycznie
możliwe?
Mieliśmy pewien artykuł w lokalnej prasie w
Grecji, tak jak recenzje naszych różnych demo
i występów. W latach 90. wszystko było
zdecydowanie inne niż teraz. Wybicie się
było trudniejsze niż obecnie. W dzisiejszych
czasach artyści mają zdecydowanie więcej narzędzi,
by się promować i sprawić, żeby ich
muzyka dotarła do szerszych kręgów.
Szczerze mówiąc były okresy, gdzie zespół
właściwie nie istniał, więc to, że jesteśmy tutaj
wreszcie z płytą w naszych dłoniach i
otrzymujemy bardzo pozytywne recenzje jest
dla nas bardzo satysfakcjonujące. I to, że wreszcie
mamy skład, który jest silny i stabilny,
to też bardzo ważny aspekt!
Czy służba wojskowa w Grecji jest obowiązkowa
dla wszystkich, bez żadnych
wyjątków? Nie można jej na przykład odrobić
w ramach tzw. zastępczej służby wojskowej,
pracując na przykład w szpitalu, tak
jak to bywało w Polsce?
Obecnie jest zdecydowanie więcej alternatyw
do odbywania służby wojskowej. Ale gdy my
Foto: Dreamlord
Ta przymusowa przerwa chyba wybiła was
z rytmu, bo po reaktywacji zespół nie był
zbyt aktywny wydawniczo, wypuszczając
tylko kompilację starszych nagrań "Dreamlord"
w roku 2007?
Zdecydowanie. To był również czas, gdy każdy
z nas usiłował wymyślić w jakim zawodzie
pracować, budowaliśmy kariery i było
też wiele zmian w składzie, więc wszystko to
miało deprymujący wpływ na zespół.
Pamiętasz jeszcze ten dzień, kiedy wasz
pierwszy własny utwór przybrał ostateczną
formę z tekstem włącznie? Utwierdziło was
to w przekonaniu, że podążacie w dobrym
kierunku?
Wspominam to bardzo miło, jako uczucie
wielkiego podekscytowania i satysfakcji. Coś,
co istnieje w twoich myślach i przybiera
kształt w prawdziwym życiu. Więc generalnie
to świetne przeżycie. I, co ważne, do dnia
dzisiejszego pozostało dla nas takie samo.
Zderzenie z brutalną rzeczywistością pewnie
was nieco rozczarowało, ale w żadnym
razie nie zamierzaliście rezygnować z grania,
traktując je jako takie bardzo poważne,
ale jednak hobby?
Kochamy grać, więc poddanie się nie wchodziło
w grę. Niestety, nie możemy żyć z muzyki,
więc każdy z nas ma swoją karierę, co
oznacza, że na tym musimy się skupić.
Graliście regularnie próby, okazjonalnie też
pewnie koncertowaliście, a do tego cały czas
tworzyliście, myśląc o albumie z prawdziwego
zdarzenia?
Robimy próby co najmniej raz w tygodniu,
zazwyczaj dwa razy w tygodniu. Naszą muzykę
piszemy głównie wspólnie, bo chcemy
by każdy miał wkład. I zawsze lubimy grać na
żywo, więc z pewnością teraz, gdy line-up jest
stabilny od tak wielu lat, czujemy się bardzo
silni i gotowi, by grać wszędzie. Praktyka czyni
mistrza!
Dla wielu muzyków, którym przez lata los
rzucał kłody pod nogi, to prawdziwe marzenie,
żeby mieć w domu płytę z prawdziwego
zdarzenia, nie tylko kasety demo czy jakieś
nagrania z prób i nie byliście tu wyjątkiem?
Absolutnie! Mimo, że żyjemy w cyfrowych
108
DREAMLORD
Foto: Dreamlord
czasach streamingu to jednak jest coś niesamowitego
w trzymaniu kopii swojego albumu
w dłoniach po raz pierwszy. To magiczne doświadczenie!
Na jakim etapie prac nad "Disciples Of
War" pojawiła się firma No Remorse Records?
Wiedzieliście od początku, że są
zainteresowani tym materiałem, czy też
przedstawiliście im gotowe nagrania i
dopiero wtedy wyrazili chęć ich wydania?
Gdy No Remorse Records pojawili się, my
już mieliśmy nagrany album. Inne wytwórnie
też wykazywały zainteresowanie, ale No Remorse
Records dzielili z nami taką samą
wizję, więc łatwo było z nimi współpracować.
To bardzo znana i zasłużona wytwórnia, więc
bycie częścią jej katalogu to dla nas niesamowite
przeżycie!
Obecnie wydanie płyty w żadnym razie nie
jest uzależnione od jakiejkolwiek firmy, wiele
zespołów woli wypuszczać swoje nagrania
samodzielnie - wy nie braliście tej opcji
pod uwagę, woleliście oddać swój materiał
w ręce fachowców, którzy zapewnią mu
odpowiednią promocję i dystrybucję?
Pierwotny plan był taki, by pracować z profesjonalistami,
tak jak mówisz. Ale zdecydowaliśmy,
że jeśli żadna wytwórnia nie okaże
zainteresowania to i tak wydamy to samodzielnie.
Ale wsparcie wytwórni zdecydowanie
pomaga nam promować materiał dużo
lepiej, niż bylibyliśmy w stanie zrobić to sami.
Nakłady płyt jednak drastycznie spadają, a
streaming to potęga, ale nie jest rozwiązaniem
dobrym dla muzyki, bo słuchacze,
mając do wyboru taki ogrom dźwięków, nie
są w stanie skoncentrować się na czymś
dłużej, no i trudno jest też wyłowić z tej
masy coś ciekawego dla siebie?
Zgadzam sie z tym. Kiedyś odkładało się pieniądze,
kupowało 1-2 albumy co kilka tygodni,
może pożyczało kilka od przyjaciół i
słuchało się ich całymi dniami. Studiowało
teksty, okładkę, muzykę. Obecnie, z tysiącami
utworów w zasięgu jednego kliknięcia,
ludzie nie potrafią się skupić. Streaming to
świetny sposób dla mniejszych zespołów, by
dotrzeć do szerszej publiczności, ale jednocześnie
natłok płyt utrudnia zespołom wyróżnienie
się.
Myślisz, że będąc zespołem znanym w podziemiu,
nie tylko greckim, macie obecnie
szansę wypłynąć na szersze wody, stać się
w końcu za sprawą "Disciples Of War" grupą
kojarzoną przez większe grono fanów
thrashu?
Bardzo lubimy to, co robimy, zawsze tak było.
Teraz, z "Disciples Of War", zdecydowanie
mamy nadzieję, że dotrzemy to większej
ilości osób, które cieszą się nasza muzyką
i lubią to, co robimy.
Koncerty z tymi bardziej znanymi zespołami,
jak choćby niedawny występ przed
Annihilator, na pewno wam w tym pomogą?
Oczywiście! Dzielenie sceny z Annihilator w
zeszłym roku w listopadzie to było surrealistyczne
doświadczenie. Móc obserwować taki
zespół podczas próby, śledzić co robią, zapisywać
sobie jak operuje taki wielki zespół i
oczywiście zagrać przed olbrzymią publicznością,
to były wartościowe przeżycia, które
zawsze będziemy doceniać!
Zmitrężyliście więc dużo czasu, ale nie
wszystko jeszcze stracone, bo jak to mówią:
życie zaczyna się po czterdziestce?
Lepiej późno niż wcale, jak to mówią
(śmiech). Na pewno mieliśmy w przeszłości
sporo pecha. Ale teraz od sześciu lat mamy
stabilny skład, każdy jest oddany, uwielbia
ten projekt i czujemy się silniejsi niż kiedykolwiek.
Już zaczęliśmy pisać materiał na
następny album i gdy kwarantanna z powodu
koronawirusa się skończy, planujemy grać na
żywo gdzie tylko się da. Więc tak, jesteśmy
podekscytowani!
Życzymy wam więc powodzenia w kolejnych
działaniach związanych z zespołem i
dziękujemy za rozmowę!
Dziękujemy bardzo za uprzejmość! Również
życzymy wam wszystkiego najlepszego i wiadomość
do wszystkich: bądźcie silni, bądźcie
zdrowi i metalowi!
Wojciech Chamryk & Kinga Dombek
DREANLORD
109
HMP: Witaj. Na początek cofnijmy się
może trochę do przeszłości. Reactory powstał
10 lat temu. Czy masz jakiś pomysł na
świętowanie tej rocznicy?
Caue Dos Santos: Witam Cię Bartek, witam
też wszystkich czytelników! Świętowaliśmy
już to racząc się naszym ulubionym greckim
alkoholem i jedzeniem, ale jeśli chodzi o granie
na żywo, wszystko jest zawieszone z powodu
pandemii. Z pewnością zrobimy odpowiednią
imprezę w związku z wydaniem albumu
i kilka innych drobiazgów, gdy tylko nadejdzie
na to odpowiedni czas.
Wspominając swoje początki myślisz, że
Wyciągnąć trochę kopa
Co ma metal wspólnego z energią jądrową? Pozornie niewiele, jednak jeśli
sięgniemy pamięcią to jakieś tam kapele odwołujące się do tego zagadnienia wynajdziemy.
Jedną ze współczesnych grup metalowych zafascynowanych energia
atomowa jest berliński band Reactory, który właśnie wydał swą trzecia płytę
"Collapse to Come". Album, który spodoba się nie tylko miłośnikom thrashu, ale
wszelakic odmian muzyki hardcore.
wielu różnych zespołach. Jak udało Wam się
znaleźć czas na stworzenie kolejnego projektu?
Wszyscy gramy lub graliśmy w innych zespołach,
ale Reactory jest na ten moment naszym
priorytetem. Kiedy robisz coś, co cię
napędza i masz w tym jakiś prawdziwy cel,
zawsze znajdziesz na to czas i siłę. Proste.
Niektóre z tych zespołów są częścią sceny
hardcore lub powerviolece. Gatunki te powszechnie
kojarzone są jako zaangażowane
politycznie. Niektóre z ich muzycznych
wpływów są widoczne, a raczej słyszalne w
muzyce Reactory. A co z tekstami?
Czy Reactory kiedykolwiek dzieliło scenę z
zespołami wykonującymi wspomniane gatunki
muzyczne?
Wiele razy w przeszłości i prawdopodobnie
równie wiele razy będzie to miało miejsce w
przyszłości. Niektórzy z nas naprawdę interesują
się tymi gatunkami i jest to środowisko,
w którym wszyscy czujemy się jak w domu.
Ta muzyka zajmuje sporo miejsca w naszych
sercach i kolekcjach płytowych.
Motyw energii jądrowej wydaje się być tematem
przewodnim w Waszych tekstach. Co
jest źródłem tej fascynacji?
Cóż, nazwanie zespołu Reactory sugeruje, że
wiele naszych motywów lirycznych również
zbliża się do tematu nuklearnego, ale nie
tylko. Osobiście uważam, że jest to fascynujące
źródło energii, które można i powinno
być używane do dobrych rzeczy, ale ma też
bardzo niszczycielską moc, z którą najczęściej
się kojarzy. Jest to bardzo inspirujący temat.
Wasze pierwsze demo "Killed By Thrash"
zostało wydane przez irlandzką wytwórnię
Slaney Records. Dlaczego zdecydowałeś się
na ten krok? Myślę, że w takim kraju jak
Niemcy nie byłoby trudno znaleźć wytwórnię
zainteresowaną Waszymi materiałami.
Kieran był pierwszym kolesiem, którego
zainteresował hałas w naszym wydaniu. Zaproponował,
że wyda pierwszy album i wykonał
kawał dobrej roboty. To, czy wytwórnia
ma siedzibę w Irlandii, Niemczech lub
gdziekolwiek, gdzie nie ma to dla nas większego
znaczenia. Ważne, by było to robione z
pasją, a ludzie mieli przyzwoitą etykę pracy i
dotrzymywali słowa.
metalowa scena zmieniła się w ciągu tych 10
lat?
Szczerze mówiąc, nie śledzimy żadnej konkretnej
sceny, ale z pewnością mogliśmy zaobserwować
naturalny cykl wchodzenia i
wychodzenia z pewnych kręgów w społeczności
metalowej i związanej ze sceną hardcore.
Po prostu robimy to, co chcemy i staramy
się wyciągnąć z tego trochę kopa i zabawy.
Metal w Niemczech ma bardzo lojalnych
fanów i jest ogólnie akceptowany, ale
trzymamy się realiów i mamy świadomość, że
muzyka, którą gramy nie jest przeznaczona
dla mas tylko dla pewnej niszy.
Przed utworzeniem Reactory graliście w
Foto: Reactory
Myślę, że te wpływy tych dwóch scen z
pewnością odbijają się również na tematach
lirycznych. Thrash zawsze był silnie kojarzony
z harcorowym punkiem, dystopijną
tematyką, społeczeństwem i krytyką polityczną.
My tez poruszamy tę tematykę. Myślę,
że byłoby po prostu dziwne, gdybyśmy śpiewali
o smokach, mieczach lub światach fantasy.
Teraz wydaje Was FDA Records, która jest
kojarzona bardziej z hardcorem niż metalem.
Jak zaczęła się Wasza współpraca?
Rico zwrócił się do nas w związku z zainteresowaniem
wydaniem naszego drugiego albumu
"Heavy". Było to w 2016 roku. Wiedzieliśmy,
że wytwórnia ma bardziej death
metalowy dorobek, to stwierdziliśmy, że ta
współpraca może być interesująca. Tak też się
stało.
Właśnie wydaliście Wasz trzeci album
zatytułowany "Collapse To Come". Opisujecie
go jako powrót do Waszych korzeni.
Nie powiedziałbym, że jest to powrót do
naszych korzeni, ale jest mu do nich bliżej,
niż naszemu poprzedniemu albumowi. Sam
proces tworzenia był bardziej instynktowny
niż przemyślany. Nigdy nie podjęliśmy świadomej
decyzji, żeby grać w ten lub inny sposób.
Jak długo powstawał ten materiał?
Wydaje mi się, że od napisania pierwszego
utworu do nagrania całego albumu zajęło
nam trochę ponad rok. Poskładanie wszystkiego
do kupy, próby i przedprodukcja itp.
110
REACTORY
Bez wątpienia był to album, który był naj-lepiej
przygotowani przed nagraniem.
Pracujecie nad teledyskiem do utworu
"Space Hex". Możesz zdradzić coś więcej
na ten temat?
Nie chcemy podawać zbyt wielu szczegółów
przed ukazaniem się tego teledysku, ale
powiem, że wszyscy włożyliśmy dużo w ten
projekt i świetnie się przy tym bawiliśmy.
Wszystkie nasze "aktorskie" kreacje są kręcone
i myślę, że wkrótce rozpocznie się proces
edycji. Tym razem zespół wyrusza w kosmiczną
podróż i przygodę z przyjemną mieszanką
głupkowatego science fiction, brutalnych
ujęć i zbliżeń, obcej krwi, prawdziwego
statku kosmicznego i całego tego jazzu...
Mamy nadzieję, że wkrótce będziemy mogli
to zaprezentować .
"Collapse To Come" ma naprawdę świetną
okładkę.
Nesha jest mózgiem Doomsday Graphics i
od pierwszego dnia odpowiada za graficzną
część wizerunku zespołu, od logo po okładki
albumów i wszystko pomiędzy. Naprawdę
oddaje surowość i ducha muzyki. Jesteśmy
bardzo wdzięczni i dumni z tak owocnej
współpracy.
W przeszłości wspierałeś DRI i Exumer.
Co wam dały te występy?
Mogliśmy dotrzeć do znacznie większej publiczności
i rozpowszechniać naszą muzykę
wśród ludzi i miejsc, do których w innym
przypadku byłoby nieco trudniej dotrzeć tam
na własną rękę. Wszystkie doświadczenia
były świetne i mogliśmy stworzyć profil oparty
na ludziach, którzy chętniej będą słuchać
naszych rzeczy i grać dla bardziej skupionej
publiczności. Myślę, że na tego rodzaju trasach,
jeśli uda ci się nic nie spieprzyć, najprawdopodobniej
tworzy to efekt kuli śnieżnej,
w której miejsca, promotorzy i fani
zwracają większą uwagę na Twój zespół.
Po cholerę nam bas?
Dlaczego akurat ten fragment wywiadu z Giacomo "Capo" Jamesem Burgassim
z grupy Razgate wybrałem na tytuł. Spodobało mi się, że w początkowej
fazie istnienia zespołu chłopaki nie szukali wymówek typu brak basisty (coś, co
dla wielu kapel jest nie do przejścia) tylko wzięli i zaczęli grać. Należy brać z nich
przykład. Nie tylko na muzycznym poletku.
HMP: Razgate na początku swej działalności
był zespołem grającym melodyjny, klasyczny
metal. Co Was skłoniło do zmiany
stylistyki na thrash?
Giacomo "Capo" James Burgassi: To było
bardzo naturalne. Zespół zmieniał się przez
lata, więc zmiany muzyka. Nigdy nie myśleliśmy
o gatunku, w którym graliśmy, wszystko
to było i jest spontaniczne!
Razgate nie jest Waszym pierwszym zespołem.
Tak, osobiście mam inny zespół o nazwie Legionem,
w którym gram na perkusji. Każdy
członek zespołu ma swoje korzenie w innych
projektach, od hardrockowych po black metalowe.
Wszystkie nasze doświadczenia pomagają
nam grać teraz w Razgate.
Zaczęliśmy grać bez basisty. Czy trudno
było znaleźć kogoś, kto spełniłby Twoje
oczekiwania?
Nie… to było tak: mamy gitary i perkusję,
więc możemy zacząć coś tworzyć. Po cholerę
nam bas? Poważnie, na początkowym etapie
naszej działalności nie w ogóle nie myśleliśmy
o basiście ale gdy tylko trafił się odpowiedni
gość na to stanowisko, od razu uzupełniliśmy
braki.
W Waszej biografii możemy również przeczytać,
że pewne personalne zmiany wstrzymały
Wasz rozwój.
Nie wiem jak dla reszty zespołu, ale dla mnie
każda zmiana jest dla mnie pozytywna i czyni
nas lepszymi. Możesz usłyszeć i poczuć naszą
historię poprzez nasze albumy.
Macie nowego perkusistę Iago Bruchiego.
Jak dołączył do zespołu?
Ooh, Iago to absolutna bestia! Uwielbiam to,
jak gra z nami i innymi jego zespołami. Po
odejściu Edoardo (byłego perkusisty) zimą
2018 roku szukałem perkusisty, który mógłby
przenieść Razgate na inny poziom i Iago
był moim pierwszym wyborem. Dołączył do
zespołu na krótko przed trasą koncertową
"Welcome Mass Hysteria" w styczniu 2019
roku. Jestem bardzo dumny i cieszę się, że
mogę z nim od tamtej pory grać.
Wasz nowy album nosi tytuł "After The
Storm... the Fire". Czy moglibyśmy potraktować
ten tytuł jako coś w stylu opisu
Waszej muzyki?
Czemu nie?! Chcieliśmy zrobić thrashową
Foto: Razgate
W całej swojej historii masz tylko jedną personalną
zmianę. Co sprawia, że Wasz skład
jest tak stabilny?
Wszyscy jesteśmy po prostu wyluzowanymi
facetami, którzy nadal lubią grać szybką muzykę,
upijać się piwem, naćpać ziołem i spędzać
razem dużo czasu i to nas trzyma razem.
Dziękuję bardzo za wywiad
Chcielibyśmy podziękować za miłe pytania i
zainteresowanie Reactory. Jeśli chcielibyście
zakupić jakiś gadżet, co z pewnością bardzo
nam to pomoże w tych czasach wejdźcie do
sklepu na naszej stronie. Albo skontaktujcie
się z nami za pośrednictwem naszych serwisów
społecznościowych. Do zobaczenia
wkrótce.
Bartek Kuczak
RAZGATE 111
płytę bez zbytniego pieprzenia, frontalnego
ataku… i oto jest. Po "Powitalnej masowej
histerii" jest ogień!
Album ma świetne otwarcie. "Lacrimosa
Dies" jest jak tytułowy ogień. Czy gdy powstawał,
wiedzieliście już, że to będzie utwór
otwierający?
"Lacrimosa Dies" został napisany przez gitarzystę
Federico Rocchiego, mojego przyjaciela
i kolegę z zespołu Legionem. Jest idealny
w tego rodzaju piosenkach, więc było dla
mnie naturalne, że powierzyłem mu stworzenie
otwarcie albumu. Uwielbiam tego rodzaju
intro na thrashowym albumie. Ta piosenka
była pierwszą ukończoną podczas nagrywania
płyty, nigdy w to nie wątpiłem.
Jak więc wyglądał proces tworzenia całości?
Chcieliście zagrać płytę, która byłaby kontynuacją
Waszych starszych albumów, czy
chcieliście stworzyć nową jakość?
Przyniosłem kilka riffów i zaczęliśmy grać. To
wszystko wyszło naturalnie! Nigdy nie chcemy
robić czegoś, co robiliśmy w przeszłości,
więc zawsze staramy się zrobić coś nowego i
świeżego.
Czy są jakieś piosenki, które wymagają więcej
czasu na komponowanie i aranżowanie
niż inne?
Nie, możemy poczuć, kiedy piosenka jest
skończona lub kiedy brakuje jej czegoś. Napisaliśmy
ten ostatni album w około 4-5 miesięcy.
Foto: Razgate
Jesteś zwykle porównywany do Toma Arayi.
Czy uważasz, że Tom jest najlepszym
thrashowym krzykaczem na świecie?
Tak, oto jest pytanie! Moimi osobistymi idolami
są James Hetfield i Tom Araya, więc co
mogę powiedzieć więcej? Uwielbiam wokal
Jamesa i styl grania, ale przede wszystkim
Tom Araya jest czołowym thrashowym
screamerem. Mam podobną do niego barwę,
ale nigdy go nie naśladuję.
W jednym z wywiadów powiedziałeś, że
głównym tematem Waszych piosenek jest
nihilizm. Co dla Ciebie oznacza ten termin?
Myślenie o pustce mnie przeraża, ale wiem,
że to część życia. Co jest po śmierci? Jakie jest
znaczenie śmierci? Co kryje się w otchłani
umysłu? ... może nicość to pokój, może strach,
może to ta sama twarz, może twoje sumienie.
Nihilizm sprowadza to wszystko do
pierwotnego terroru, końca i początku
wszechświata.
Teksty wielu zespołów thrash metalowych
są zaangażowane politycznie. Postanowiłeś
pójść inną drogą. Jakie były powody?
Kiedy piszę teksty, czerpię inspirację ze
wszystkiego, co mnie otacza. W moim pisaniu
nie ma reguł, ale nie lubię zbyt nachalnego
łączenia polityki z muzyką.
Album ma pozytywne recenzji w sieci. Czy
jesteś zadowolony z tych opinii?
Oczywiście w każdej części sieci i na świecie!
Jesteśmy bardzo dumni.
Na okładce albumu widzimy dziwne stworzenie.
Co to w ogóle jest za monstrum?
Edoardo Natalini stworzył tę okładkę, a
nam się bardzo spodobała. Stworzenie to reprezentuje
przerażenie wynikające z samego
faktu chodzenia po Ziemi i stawienie czoła
człowiekowi (lub rasie ludzkiej) w nowej epoce
kamienia, być może po burzy…
OK, wydaliście trzeci album. Co dalej?
Mamy nadzieję, że następnej zimy będziemy
mogli odbyć naszą pierwszą europejską trasę
koncertową przełożoną z powodu pandemii.
Mamy nadzieję, że ta sytuacja jak najszybciej
się skończy, chcemy grać na żywo, głośno i
szybko!
Bartek Kuczak
HMP: Należycie do tego pokolenia metalowców,
które odkryło dla siebie inne odmiany
metalu dopiero po latach grania jego
najbardziej ekstremalnych odmian - powrót
do korzeni jest czymś, co prędzej czy później
przytrafia się każdemu muzykowi?
Johnny Hällström: Dla mnie osobiście kontakt
z korzeniami zawsze istniał. Dorastałem
w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych
i doświadczyłem całego rozwoju, od hard
rocka do heavy metalu, a te wszystkie grupy z
tamtego okresu zawsze były moim największym
źródłem inspiracji. Tak naprawdę nie
słucham heavy metalu nowszego niż tego z
połowy lat dziewięćdziesiątych, a nawet te
nowsze zespoły, które lubię, są mocno zainspirowane
korzeniami gatunku.
Dość szybko po założeniu zespołu nagraliście
debiutancki album "Hystero Epileptic
Possessed", ale na drugi trzeba było poczekać
prawie pięć lat - uznaliście, że jak już
kontynuować działalność, to trzeba przyłożyć
się do komponowania, etc. bardziej, czy
też były inne powody?
Ogólnie to połączenie kilku przyczyn, po
przez bardziej krytyczne spojrzenie na to co
robimy i jak komponujemy, po zwykły pech.
Nasz perkusista miał kilka wypadków, które
opóźniły nagrania czy próby zespołu. Sporo
też czasu minęło, zanim album został wydany.
Mamy nadzieję, że następna płyta pojawi
się wcześniej.
Lubujecie się w długich, rozbudowanych
utworach - to takie programowe założenie,
lepiej wypowiadacie się w takich bardziej
złożonych formach?
Szczerze mówiąc, tak naprawdę nigdy nie zastanawiałem
się nad tym, jak długo powinna
trwać kompozycja. Po prostu stworzyłem
utwory, które okazały się dość długie. Ale
może na następnym albumie będą krótsze?
Obecnie jestem na etapie ogarnięcia recenzji
oraz krytycznych uwag i zastanawiam się jaki
będzie następny krok do ulepszenia naszej
muzyki.
Gracie heavy/doom metal w wydaniu najbardziej
klasycznym z możliwych, a do tego
lubicie konkretnie, blackowo przyłoić - list
przebojów z takim podejściem pewnie nie
podbijecie, ale na koncertach możecie sobie
poszaleć?
Prawda, ale też nie do końca. Gramy przede
wszystkim to, co sami lubimy i tak, aby dobrze
pasowało do niektórych blackmetalowych
wpływów. Ważne jest również to, co
nasi fani chcą usłyszeć. Na "Bloodlines" jest
trochę eksperymentów z black metalem, ale
już zdecydowaliśmy, że następny album będzie
bardziej tradycyjny. Nie zamierzamy
tworzyć drugiej części "Bloodlines".
Możecie już liczyć na większe zainteresowanie
fanów, szczególnie w swoich okolicach,
generalnie Holandii czy też wciąż
mozolnie przebijacie się do ich świadomości,
w myśl zasady: nieważne ile jest ludzi, my i
tak damy z siebie wszystko, jakbyśmy grali
na Wacken przed wielotysięcznym tłumem?
Zawsze dajemy z siebie sto procent podczas
koncertu, nie ma znaczenia, ile osób jest pod
sceną. Oczywiście świetnie jest grać w klubach
poza Holandią i poznawać nowych ludzi
różnych narodowości i zobaczyć, jak wyglą-
112
RAZGATE
dają lokalne sceny. Nie graliśmy jeszcze we
wschodniej Europie, świetnie byłoby zagrać w
Polsce.
Plusem takiego podejścia jest również to, że
ludzie przychodzą na koncert takiego zespołu
ponownie, a do tego reklamują go wśród
kumpli, co stopniowo przekłada się na coraz
większą publikę i tak kręci się to coraz bardziej?
Rzeczywiście tak się dzieje. Nie zawsze, ponieważ
nie jesteśmy zbytnio znani i wiele
osób nas jeszcze nie słyszało, ale zauważyliśmy,
że jak przybywamy na miejsce koncertu,
wszyscy zastanawiają się kim jesteśmy, ale po
występie wszyscy są bardzo podekscytowani i
natychmiast kupują naszą płytę.
Powrót do korzeni
Wstępy do kolejnych wywiadów mogłyby obecnie
być kopiowane z jakiegoś szablonu, bowiem
sytuacja wielu zespołów jest bliźniaczo podobna.
Ot, holenderski The Spirit Cabinet: napracowali
się nad drugą płytą, termin wydania
"Bloodlines" był ustalony z pewnym wyprzedzeniem
i proszę - nie mogą promować płyty,
wszystkie plany legły w gruzach. Plus tej sytuacji
jest jednak taki, że gitarzysta już zapowiada,
że kolejny album jego grupy będzie bardziej
tradycyjny, bez blackowych naleciałości.
Urfaust, a Ván Records wydał już sporo ich
muzyki, więc przedstawił nas im, a oni postanowili
wydać nasze albumy. Mieliśmy z tym
szczęście.
"Devils In The Details" to dobra próbka
waszych umiejętności i zarazem utwór
reprezentatywny dla całej płyty - to dlatego
nakręciliście do niego teledysk?
Zastanawialiśmy się, jak promować nasz album,
pomyśleliśmy, że dobrym pomysłem
jest zrobienie klipu. Potem pytanie brzmiało,
z którego utworu powinniśmy skorzystać, ale
od razu zgodziliśmy się, że "Devils In The Details"
to najlepsza kawałek do takiej promocji,
ponieważ jest chwytliwy, krótki i najlepiej
reprezentuje nasz zespół i album.
Jeszcze kilkanaście lat temu młode zespoły
mogły marzyć, że może kiedyś staną się tak
znane jak Judas Priest czy Iron Maiden.
Teraz jest to już wręcz nieprawdopodobne.
Coraz więcej zawodowych muzyków ma też
problemy z utrzymaniem się z grania - słyszy
się historie o tym, że nawet bardzo
znane zespoły muszą oszczędzać na wszystkim,
nie mając na przykład w trasie technicznych,
co kiedyś było nie do pomyślenia,
muzycy muszą chwytać się zwykłych zajęć
by przeżyć. Jak więc widzicie przyszłość
The Spirit Cabinet za kilka czy kilkanaście
lat, tym bardziej, że po pandemii może być
jeszcze trudniej, szczególnie takim zespołom
jak wasz?
Naszym celem nie jest bycie sławnym ani zarabianie
na graniu. Wspólne granie naszej
ulubionej muzyki, to tylko nasze hobby.
Byłoby miło, gdybyśmy mogli zrezygnować z
pracy i w ciągu dnia spędzać czas w studio
albo koncertować, i dostawać za to mnóstwo
gotówki, ale myślę, że to tylko niedościgłe
marzenie każdego współczesnego muzyka.
Wojciech Chamryk, Kacper Hawryluk,
Paweł Gorgol
To świetnie! Nie ma jednak co ukrywać, że
młodej kapeli, nawet złożonej z doświadczonych
czy w pewnych kręgach rozpoznawalnych
muzyków jest ciężko, szczególnie z
tego względu, że teraz metalowych zespołów
jest od licha i ciężko się czymś w tym
natłoku wyróżnić?
Po prostu musisz się czymś wykazać. Jeśli
grasz dobrą muzykę, zawsze znajdą się ludzie,
którzy zwrócą na nią uwagę, nawet jeśli cię
nie znają. Chyba, że wylądujesz na niewłaściwym
festiwalu, z zespołami tylko w określonym
podgatunku. Jeśli dostaniemy rezerwację
na festiwal z tylko grupami blackmetalowymi,
może się zdarzyć, że nikt nie polubi naszej
muzyki z powodu czystego wokalu i powolnych
riffów. Ale staramy się tego unikać.
Teraz doszła do tego epidemia koronawirusa
i życie, nie tylko muzyczny świat, stanęło na
głowie. Nie ma koncertów, nie możecie promować
"Bloodlines" - można się wkurzyć,
ale nie ma co załamywać rąk, tylko myśleć o
tym, co będziecie robić, gdy sytuacja wróci
do normy?
Tak, nie możemy zrobić zbyt wiele. Najważniejsze
jest zachowanie zdrowia, a promocja
naszego albumu będzie naszym kolejnym
problemem. Tymczasem wciąż piszę nowe
utwory i próbuję wykorzystać tę okropną sytuację
jako źródło inspiracji.
Wiele zespołów wydaje swe płyty samodzielnie,
ale wy obraliście inną taktykę i
szukaliście wydawcy. Jak okazało się z powodzeniem,
dzięki czemu wasze oba albumy
ukazały się nakładem Ván Records, czyli
według nich też macie to coś?
Nasz wokalista udziela się także w kapeli
Foto: The Spirit Cabinet
THE SPIRIT CABINET 113
Bycie metalowcem oznacza również bycie fanatycznym
kolekcjonerem
Oz ze szwajcarskiej grupy Piranha to naprawdę wyluzowany koleś, z
którym chętnie napiłbym się piwa, gdybym tylko miał okazję. W poniższym wywiadzie
w swój dość wesołkowaty sposób opowiedział nam o historii zespołu, debiutanckiej
płycie "First Kill" oraz o tym, jak z kumplami lubią spędzać czas.
HMP: Witaj. Piranha istnieje od 2013 roku,
ale wcześniej udzielałeś się w rożnych kapelach.
Zdradzisz coś więcej na ten temat?
Oz "Atom Smasher": Przede wszystkim
chciałbym podziękować za chęć rozmowy z
nami, a właściwie tylko ze mną. Mam nadzieję,
że uda mi się reprezentować tutaj cały zespół
najlepiej, jak to tylko możliwe. A więc zacznijmy
od początku. Prawie każdy z nas był wcześniej
związany z innymi kapelami. Ale jest jeden
naprawdę zabawny fakt dotyczący George'a
i mnie. Jak zapewne wiesz, jestem jednym
z założycieli grupy Excruction powstałej w
1983 roku. W 1986 roku zdecydowałem się
odejść i zgadnij, kto został moim następcą?
Dokładnie! To rzeczywiście był George. A
więc… w miarę upływu lat i na próżno także
wielu zespołów, George i ja spotkaliśmy się w
2005 roku, ponieważ planowano ponowną reaktywację
Excruction. Ale tym razem ze
wszystkimi członkami, którzy kiedykolwiek
niej grali. W ten sposób poznałem George'a
po raz pierwszy. Potem George odszedł około
2008 roku, a ja podążyłem tymi samymi krokami
w 2010. Rok później ponownie spotkałem
George'a na koncercie i powiedział: "Hej!
czy to prawda, opuściłeś Excruasion?" i nie czekając
na żadną odpowiedź, po prostu poprosił mnie,
bym dołączył do nowego projektu o nazwie
2Black. Tak więc nasz dynamiczny duet został
ponownie zjednoczony To właśnie w 2Black
spotkałem Andy'ego po raz pierwszy. Gdy w
2Black zaczęło robić się paskudnie, wszyscy
trzej zdecydowaliśmy się odejść. Właściwie w
tamtym czasie nie było jeszcze żadnych planów
założenia nowego zespołu.
Powiedz mi, czy zazwyczaj tworzycie razem
swoją muzykę, czy może tylko niektórzy z
was są za to odpowiedzialni?
Zwykle razem, dlatego tak długo trwa wymyślanie
nowych kawałków. To znaczy, George
czasami pisze w domu riffy, ale przez większość
czasu ich nie używamy. Ale to nie jest
tak, że nie lubimy jego riffów, a la contraire
mon am? (śmiech). Nie, po prostu czekamy na
tak zwaną magiczną chwilę. Wiesz, kiedy grasz
razem i z pomysłem, czujesz, że dzieje się coś
wyjątkowego. I wiemy, że to jest to wtedy, gdy
patrzymy na siebie z podziwem, a ostatecznym
potwierdzeniem jest to, że George śmieje się z
ostatniego tonu. (śmiech) Jak powiedział kiedyś
Ronnie James Dio podczas nagrywania
"Holy Diver", wiedzieli, że to będzie coś wielkiego.
Właśnie wydaliście Wasz nowy album "First
Kill". Jak długo żeście nad nim pracowali?
Uff, zajęło nam to cholernie dużo czasu. Właściwie
to nagraliśmy całość dwukrotnie. Tak,
dobrze słyszałeś, dwa razy. Najpierw nagraliśmy
album w naszej sali prób. Basista, który był
z nami w tym czasie, zajmował się całą inżynierią
i nagraniami. Kiedy całość została w zasadzie
skończona, a następnym krokiem było
ostateczne miksowanie i mastering, zrobiło się
naprawdę paskudnie. Nie będę wdawać się w
szczegóły, ale wynik był taki, że wszystkie
ścieżki uległy zniszczeniu i to nieprzypadkowo.
Były więc teraz dwie rzeczy do zrobienia,
wymyślenie nowego planu i szukanie nowego
basisty. Zajęło nam to więc kolejne sześć mieięcy.
Od tamtej pory mamy zasadę, że nigdy
nie planujemy imprezy z okazji wydania, dopóki
nie weźmiemy finalnego produktu w swoje
ręce. Musisz wiedzieć, że za każdym razem,
gdy Piranha planuje przyjęcie z okazji wydania,
sprawy nie układają się tak, jak powinny.
(śmiech).
114
PIRANHA
Foto: Piranha
Czytałem gdzieś, że na dobrą sprawę Piranha
powstała podczas imprezy przy grillu i piwie.
Czy to prawda?
Cholera, nie inaczej! (śmiech). Jak każdy może
się domyślić, Andy, George i ja utrzymywaliśmy
naszą przyjaźń nie tylko na polu muzycznym.
George właśnie zadzwonił do mnie pewnego
dnia i zaprosił mnie na B&B (grill i piwo).
Wiesz co, patrząc teraz wstecz, podejrzewam,
że George wówczas zaplanował założenie
nowego zespołu i że to był prawdziwy cel
tej imprezy. Ale żarty na bok, trochę piw i kiełbasek
później, Adrian (Son of Satan, jak śpiewało
Running Wild ) inny nasz przyjaciel powiedział:
"Cześć, świetnie się ze sobą dogadujecie,
dlaczego po prostu nie założycie zespołu?" Spojrzeliśmy
na siebie i jestem pewien, że każdy z nas
pomyślał wówczas to samo: "Adrian (Son of
Satan - to mi się nigdy nie znudzi) może mieć
rację…". Po prostu zgodziliśmy się to zrobić, a
potem sam wiesz kto podrzucił kolejną ideę
"Chłopaki, myślę, że powinniście nazwać Wasz zespół
Piranha !" Więc tak to było. Na szczęście
nie musieliśmy płacić Adrianowi (Son Of Satan!
Dobra, dobrze, przestaję) za wszystkie jego
pomysły (śmiech).
Czyli rozumiem, że proces powstawania tej
płyty to dość trudne doświadczenie.
Rzeczywiście, nie było ono łatwe. To znaczy,
po takim doświadczeniu wiele zespołów dało
by sobie siana. Ale na szczęście wyszliśmy z tego
dużo silniejsi. Nawet nasza przyjaźń stała
się silniejsza. To był moment, w którym zdaliśmy
sobie sprawę, że jesteśmy właściwymi
facetami robiącymi razem właściwą rzecz.
Szczerze mówiąc, nigdy nie czułam się w zespole
tak dobrze, jak z tymi gośćmi. Cóż, w sumie
to było prawdziwe tour de force, ale wynik
tego wszystkiego jest najważniejszy, prawda?
No prawda. A co z tekstami? Czy ich przesłanie
jest dla Was istotne?
Mhh… szczerze, to jest pytanie do Andy'ego.
Podałby ci więcej szczegółów na ten temat. Ale
mogę Cię zapewnić, że teksty są dla niego bardzo
ważne, tak jak i dla nas. Andy wnosi do
tekstów wiele ze swojego codziennego życia.
Większość z nich pochodzi z jego osobistych
doświadczeń, a niektóre są czymś w rodzaju
krytyki społeczeństwa. Ale nie ze słynnym
palcem wskazującym na kogokolwiek. Raczej
jest to pisane z punktu widzenia autorefleksji.
Jeśli chodzi o teksty, powiedziałbym nawet, że
mają one nieco punkowy charakter.
Zdecydowaliście się wydać ten album jako
CD oraz wersję cyfrową. Który z tych formatów
jest Ci bliższy i dlaczego?
Myślę, że nam wszystkim zdecydowanie bliżej
do nośników fizycznych. Bycie metalowcem
oznacza również bycie fanatycznym kolekcjonerem.
Chociaż nie jestem w tym szczególnie
ortodoksyjny. Radio w moim samochodzie nie
posiada odtwarzacza CD. Z tego też powodu
naprawdę zacząłem doceniać wszystkie platformy
streamingowe. Z drugiej strony mam na
myśli, że to są znaki czasu, prawda? Jeśli
chcesz, aby Twoje materiały zostały wydane,
musisz być otwarty na wszystkie nowe technologie.
Nawet AC/DC musiało to zaakceptować.
Okej, to prawda, zaproponowano im grube
miliony, żeby w końcu wydać ich dyskografię
na iTunes. Ale w rzeczywistości Angus Young
bardzo długo odmawiał przejścia na technologię
cyfrową, ponieważ a) zbiera tylko winyle i
b) nigdy nie wiedział, jak używać iPoda
(śmiech).
Skoro już padł temat winyli, to myślę, że
okładka albumu wyglądałaby dobrze w formacie
dużej, czarnej płyty. Czy są na to
szanse?
Chcielibyśmy, aby płyta została wydana jako
winyl. Wyobraź sobie, jak świetnie wyglądałaby
okładka Roberta. Ale to nie była kwestia
wyboru, to była tylko kwestia pieniędzy. Początkowo
naprawdę myśleliśmy o szukaniu jakiejś
wytwórni, która wydałaby to na winylu.
Nie żeby ten pomysł był pogrzebany ale dziś
są na to małe szanse. Naprawdę chciałbym żeby
został on wydany przez No Remorse Records.
Moja absolutnie ulubiona wytwórnia
płytowa. Myślę, że następnym razem, gdy będę
na festiwalu, powinienem porozmawiać z
ekipą No Remorse… Myślę, że byłby to świetny
pomysł. Jeśli byliby zainteresowani, kupiłbym
w zamian jakieś płyty (śmiech).
Zabawną rzeczą jest fakt, żeby zrozumieć
całą koncepcję tego obrazka, powinniśmy
spojrzeć na tył płyty. Skąd pomysł na taką
grafikę?
To, co mieliśmy na myśli, to przede wszystkim
klasyczna okładka thrash metalowa nawiązująca
do lat 80-tych. Myślę, że to George przywołał
pomysł gigantycznej zabójczej piranii
wynurzającej się z głębin. Pomysł ten spodobał
mi się od pierwszej chwili, będąc wielkim fanem
wszystkich części "Szczęk". Więc zainspirowały
nas wszystkie te filmy, które zapewne
znasz i było jasne, że przy takiej nazwie zespołu
nie ma zbyt wielu opcji. Ale jeśli odnosisz
się do tego cholernego bałaganu, to już nie
był nasz pomysł. Szczerze mówiąc, nie lubimy
patrzeć, jak ludzie są zabijani. Roberto wymyślił
ten projekt i po prostu nam się spodobał.
"First Kill" ukazało się pod szyldem Ozmosis
Records. Wolisz nagrywać dla wytwórni czy
być niezależnym i samodzielnie wydawać albumy?
Muszę powiedzieć, że to zależy. To znaczy,
jeśli jesteś w stanie zarabiać na życie z wydawania
własnych płyt, to jest to absolutnie
wspaniałe. Ale ponieważ doświadczyłem całej
ciężkiej pracy, jaką George włożył w to wydawnictwo,
mając poza zespołem normalną
pracę, uważam, że byłoby wspaniale, gdyby
wytwórnia mogła wykonać całą tę robotę. Żadne
pieniądze na tym świecie nie są w stanie
odwdzięczyć się ciężkiej pracy George'a, kiedy
nasz debiut w końcu został wydany. Ozmosis
Record była początkowo wytwórnią, którą założyłem,
aby wydawać wszystkie moje inne
projekty. Ale ponieważ sprawy nie potoczyły
się tak, jak planowałem, wpadłem na pomysł,
aby nasz debiut był pierwszym oficjalnym wydawnictwem
Ozmosis Records i w jakiś sposób
być dumnym z tego, że jest to numer 001.
Album, o którym rozmawiamy, ukazał się
kilka miesięcy temu. Co myślisz o reakcjach i
opiniach na temat Waszej muzyki? Słyszałem,
że boisz się czytać recenzji w takich
magazynach, Metal Hammer lub Rock
Hard. Czy w końcu się przełamałeś i to
zrobiłeś? (śmiech)
Dostaliśmy świetne recenzje. Byliśmy zaskoczeni
wielką akceptacją na scenie. Jest taki
kanał na YouTube "New Wave Of Old
School Thrash Metal - NWOOSTM", który
być może znasz. OK, więc właśnie zapytaliśmy
ich, czy chcą umieścić naszą muzykę na swoim
kanale. Tak więc pierwszego dnia "First Kill"
pojawiło się na YouTube, było mnóstwo wyświetleń,
wiele świetnych reakcji i fantastycznych
opinii. Szczerze mówiąc, byłem trochę
przytłoczony. Parę dni zajęło mi uświadomienie
sobie, co się dzieje. Tak, w końcu się udało,
ale nie dlatego, że szukałem recenzji, ale dlatego,
że moi przyjaciele właśnie publikowali recenzje
na moim WhatsApp, nie miałem innego
wyboru, aby to zrobić (śmiech). Jedynie recenzja
w Rock Hard była pewnym rozczarowaniem.
Kończyło ją zdanie w stylu "Tylko dla
tych, którzy mają za dużo pieniędzy i nie wiedzą na
co je wydać". Okej, teraz mogę się z tego śmiać.
Po prostu płyta nie trafiła w gust tego dziennikarza
opinię i miał prawo wyrazić to, co myśli.
Ale Frank Albrecht z Deaf Forever napisał
nam fantastyczną recenzję.
Grasz klasyczny thrash metal, ale jestem
pewien, że masz bardzo różne zainteresowania
muzyczne.
Zgadłeś. Jeśli chodzi o siebie, to naprawdę
kopie NWOBHM, żeby nie powiedzieć, że
jestem wielkim fanem tego ruchu. Szczerze
mówiąc, wolę ten styl. Również dobry, staroświecki
amerykański metal jest jednym z moich
ulubionych gatunków w metalu i gdybym
miał wymienić wszystkie zespoły, to nigdy by
się nie skończyło. By wymienić tylko kilka,
Kiss, AC/DC, MSG, Venom, Hellhammer,
Rush, Tygers of Pan Tang, wszystko, co kiedykolwiek
wydało Black Sabbath, wczesny
Judas Priest, Scorpions, Motörhead, Baron
Rojo i tak dalej. Na przykład George jest wielkim
fanem Uriah Heep, The Sweet, Anvil i
Status Quo. W zespole jest kilku facetów, którzy
słuchają takich rzeczy jak The Haunted,
Alter Bridge, Five Finger Death Punch i
Dream Theater. To, co naprawdę mi się przydarzyło
po koncercie, to to, że dziewczyna
podeszła do mnie i uderzyła mnie w ramię, a
ona powiedziała: "Jak śmiesz! Widząc was na scenie
w koszulkach Scorpions i Uriah Heep,
pomyślałem, że też tak gracie… Po prostu wciąż nie
mogę w to uwierzyć!" (śmiech) Hej człowieku,
przysięgam, śmiałem się do rozpuku! Przyznaję,
że jakoś tam ją nawet rozumiem. (śmiech).
Jeśli przyjrzysz się naszym utworom, przypuszczam,
że dostrzeżesz, że wpływ nie tylko
zespołów thrashowych. Na przykład "Rage of
Fire", "Target Failed" i "No More Voices" to tylko
kilka z nich.
Wasz styl narodził się spontanicznie, czy jest
to efekt kompromisów?
To było rzeczywiście spontaniczne. Nie chcieliśmy
w pierwszej kolejności wkładać się w kaftan
bezpieczeństwa. Od początku obowiązywała
zasada, że nie ma reguł. Robimy to, co
chcemy. Uwielbiamy czerpać z innych styli w
naszej muzyce. Ale nie narzucamy sobie tego.
Nasz główny celem jest to, aby każdy w zespole
czuł się komfortowo z tym, co robi. Wygląda
na to, że w zespole mamy jakieś ukryte
lub niewypowiedziane prawo weta? Jeśli choćby
jeden z nas nie jest zadowolony z pomysłu,
to go odrzucamy (śmiech).
Obserwujemy wzrost popularności różnych
podgatunków klasycznego metalu. W dzisiejszych
czasach mamy wiele młodych zespołów
grających heavy / thrash metal i bardzo
trudno jest być na bieżąco do tego stopnia, by
nie przegapić co ciekawszych rzeczy. Nie
boisz się, że tej scenie grozi pewne przeładowanie?
Cóż, hipokryzją byłoby stwierdzenie, że boję
się bardzo przesyconej sceny, ponieważ Piranha
jest jej częścią. Ale wiem, co masz na myśli,
bardzo trudno jest naprawdę dogonić wszystkie
nowe zespoły. Chodzi mi o to, że to wspaniale,
że tak wielu młodych i utalentowanych
ludzi utrzymuje przy życiu ducha metalu, ale
nie sposób ich wszystkich słuchać. A szkoda,
bo jestem pewien, że jest tak wiele świetnych
zespołów, które nigdy nie osiągną popularności,
ponieważ nikt nie wie, że istnieją. Ale jeśli
się nad tym zastanowić, to samo stało się z ruchem
NWOBHM, a także z amerykańską sceną
metalową. Dzięki internetowi możemy teraz
odkryć wszystkie współczesne i dawne pasma.
Zbyt wiele pasm znalazło się w zasięgu radaru.
Muzyka zespołów, o których istnieniu
mało kto pamięta dziś jest w zasięgu ręki. W
tym momencie naprawdę doceniam, że jest teraz
tak wiele wytwórni, które wypuszczają te
wszystkie utracone klejnoty… i to może być
jedno z wyjaśnień, dlaczego klasyczny metalowy
styl znów jest tak popularny w dzisiejszych
czasach.
Jakie są Twoje plany na najbliższą przyszłość?
Cóż, na pierwszym miejscu lub z krótkoterminowego
punktu widzenia, w planach jest promowanie
"First Kill" koncertami. Ale niestety,
z powodu tego całego covid-a, wszystkie gigi
zostały odwołane. Naprawdę nie wiem, czy ten
jeden koncert w maju się odbędzie. Nikt nie
wie, jak długo to wszystko potrwa. Brak prób
zespołu w tej chwili, żadnych występów. Niestety
taka jest rzeczywista sytuacja. Przynajmniej
potwierdzono nam, że zagramy na festiwalu
w październiku tego roku tutaj, w Szwajcarii,
i nie możemy się doczekać. Jesteśmy naprawdę
wygłodniali i gotowi do gry na żywo!.
Dziękuję bardzo za ten wywiad.
W imieniu całego zespołu dziękujemy! Bardzo
to doceniamy. A także dziękujemy za utrzymanie
ducha metalu przy życiu dzięki waszemu
zaangażowaniu w metalową społeczność.
Keep It Loud, Keep It Heavy!
Bartek Kuczak
PIRANHA 115
ponowne spotkanie, ale to nie było by fair w
stosunku do byłych członków Crusader czy
nowych chłopaków. Chcemy być oceniani za
nasze własne zasługi, a nie za coś z przeszłości.
Własna tożsamość
Chociaż nie popisali się co do wyboru nazwy, bo kilku metalowych łowców
działało bądź wciąż działa już od lat 80., to jednak Belgowie z Hunter mają
coś do powiedzienia. Grają bowiem tak jak w latach 80., tradycyjny heavy w ich
wykonaniu jest dynamiczny, surowy i nie pozbawiony też melodii, a do tego brzmi
jak należy, bez cyfrowego posmaku. W dodatku zespół tworzą doświadczeni muzycy,
a nazwy ich wcześniejszych zespołów na pewno obiły wam się o uszy.
Hunter to swoista kontynuacja Crusader,
zespołu dość znanego w metalowym podziemiu
na początku lat dwutysięcznych. Co
sprawiło, że po bardzo udanej płycie "Fools"
zanotowaliście za sprawą kolejnego albumu
"SkinClad" spadek formy, a ostatecznie zespół
rozpadł się?
Joost Vlasschaert: Chciałbym podkreślić, że
nie mam nic wspólnego ze "SkinClad". Opuściłem
zespół przed tym, z powodu nieprzejednanych
różnic z jednym z muzyków Crusader.
Szkoda, bo mieliśmy tendencję zwyżkową.
Hunter jest kontynuacją Monster Joe,
tak jak kontynuacją Crusader, bowiem od
dwudziestu lat gram w sekcji rytmicznej.
David Walgrave: Dużo się wydarzyło między
"Fools" a "SkinClad". Ludzie się zmieniają,
inspiracje się zmieniają, ambicje się zmieniają.
Było kilku nowych muzyków w zespole
i wchodziliśmy do studia bez większego przygotowania.
Ostatni album był faktycznie końcem
Crusader, ale chyba wyszło to nam
wszystkim na dobre, chociaż można było to
przewidzieć, albo nawet uniknąć.
Liczycie, że teraz powiedzie wam się bardziej,
że mamy obecnie czasy bardziej sprzyjające
takiej muzyce?
Joost Vlasschaert: Nie mam pojęcia. Na początku
stulecia było zapotrzebowanie na tradycyjny
metal wraz z bardziej śpiewającym
Musicie mieć w sobie sporo determinacji,
żeby znowu przechodzić przez to wszystko
od początku: koncerty w małych klubach/
pubach dla garstki słuchaczy, mozolna promocja
czy dokładanie do grania to przecież
norma w przypadku początkujących zespołów?
Joost Vlasschaert: To jest to, co robimy.
Musisz być szalony, jeśli chcesz grać w zespole.
(śmiech)
Jednak z wyborem nazwy nie popisaliście
się, podobnie zresztą jak przy wyborze szyldu
Crusader: pamiętam amerykański Hunter,
za sprawą dwóch świetnych płyt znany
jest również niemiecki, a do tego również w
Polsce już od 1985 roku nieprzerwanie pod
taką nazwą właśnie nazwą działa bardzo
popularny u nas metalowy zespół - nie mogliście
wysilić się bardziej? (śmiech)
Joost Vlasschaert: Przysięgam, że gdy zdecydowaliśmy
się na nazwę, zrobiliśmy przeszukanie
sieci i nie znaleźliśmy żadnych aktywnych
zespołów z tą nazwą. Uznałem to wtedy
za zaskakujące. Ale jeśli nazwa zespołu nie
jest całym zdaniem, to niestety wszystko inne
jest praktycznie zajęte…
David Walgrave: Ja znalazłem polski zespół,
ale myślałem, że tworzyli metal po polsku i
nie są zbyt znani poza Polską. Staraliśmy się
wymyślić coś "ekstra", ale wszystko brzmiało
jak sztucznie wygenerowana nazwa zespołu.
Chcieliśmy coś krótkiego, tak jak Joost powiedział,
wszystko jest wtedy zajęte.
HMP: Pewnie korzystacie z internetu, telefonów
komórkowych czy innych dobrodziejstw
współczesnej cywilizacji, ale muzycznie
wciąż tkwicie w latach 80. - dlatego, że
właśnie wtedy tradycyjny heavy metal przeżywał
największy rozkwit, co mogliście też
chyba na bieżąco obserwować?
David Walgrave: Niektórzy z nas codziennie
używają nowoczesnych technologii, ale to nie
zmienia faktu, że większość z nas (jeśli nie
wszyscy) uważa, że najlepsza muzyka rockowa
i metalowa została stworzona w latach
80. Co staramy się zrobić z Hunterem, to
tworzyć metal bez podgatunków. Metal, który
gra Metal Church. Metal, który nie jest
thrashem, power, black czy death metalem,
tylko po prostu metalem.
Foto: Gino Van Lancker
wokalistą niż z mrukiem. Obecnie scena jest
zdecydowanie mniejsza. Dobrze jest otrzymywać
entuzjastyczne recenzje, ale musimy wyjść
i zagrać na żywo, jeśli chcemy zyskać na
popularności.
David Walgrave: Cóż, istnieje ten wzrost
Nowej Fali Tradycyjnego Heavy Metalu i częściowo
nas pociągnął, ale nawet nie wiem czy
tam należymy. To nie coś, czego jesteśmy
świadomi, czy też do czego aktywnie aspirujemy.
Nie rozważaliście wznowienia działalności
pod nazwą Crusader? Nowy zespół to nowy
rozdział i musi towarzyszyć mu nowy
szyld, nawet jeśli trzeba zaczynać wszystko
od zera?
Joost Vlasschaert: To nie jest Crusader, nigdy
nie było żadnej rozmowy na temat użycia
tej nazwy. To nowy zespół, który gra nową
muzykę. Zdecydowanie byłoby łatwiej zrobić
Zważywszy na wasze doświadczenie mogliście
pominąć niemal obowiązkowy dla
wielu debiutantów etap grania coverów i docierania
się, od razu tworząc zręby autorskiego
materiału?
Joost Vlasschaert: Biorąc pod uwagę tak
wiele lat naszego doświadczenia, to dość żenujące
przyznać się, że żaden z nas tak naprawdę
nie jest tekściarzem. Więc był to dla nas
właściwie nowy rozdział. Gramy z tym składem
już od kilku lat, więc muzycznie jesteśmy
całkiem blisko siebie. Pisanie utworów
jest wspólnym wysiłkiem zespołu, każdy wykłada
na stół swoje pomysły i sugestie.
David Walgrave: Jako zespół znamy wiele
coverów, ale nie ćwiczymy wszystkich cały
czas. Gdy mamy koncert, zazwyczaj gramy
jeden cover, by dopełnić set i dać ludziom
chwilę oddechu w przerwie z czymś, co rozpoznają.
Od początku świadomie postawiliście na
całkowitą niezależność czy fakt samodzielnego
wydania "Hunter" wynika z braku zainteresowania
wytwórni waszą muzyką?
Joost Vlasschaert: Nie szukaliśmy kontraktu.
Szczerze mówiąc, nagrania miały iść na
demo, ale gdy usłyszeliśmy rezultat, zdecydowaliśmy,
że równie dobrze możemy je
wydać. Jeśli jakaś wytwórnia wykaże zainteresowanie,
oczywiście przedyskutujemy kwestię
kontraktu. Wytwórnia nagraniowa może
otworzyć wiele drzwi. Ale myślę, że musimy
zdobyć więcej rozgłosu, by wzbudzić jakieś
prawdziwe zainteresowanie.
116
HUNTER
Musieliście więc sfinansować cały ten proces
sami, począwszy od nagrań, skończywszy
na produkcji płyt, ale zdołaliście to
jakoś ogarnąć bez konieczności zastawiania
domów czy brania kredytów?
Joost Vlasschaert: Tak naprawdę to był jeden
z najtańszych albumów, jakie nagraliśmy.
Nagraliśmy wszystko przez weekend i potem
spędziliśmy kilka dni przy miksie. Nie usiłowaliśmy
stworzyć albumu "Hysteria", jeden
wystarczy…(śmiech)
To nagranie analogowe - zależało wam na
tym, by ten materiał nie tylko muzycznie,
ale też od strony brzmieniowej był jak najbardziej
zakorzeniony w latach 80., stąd
pomysł pracy w Rhythm Cage studio?
Joost Vlasschaert: Właściwie to tak. Zainspirowałem
się książką o historii Neat Records
i ich podejściu do tworzenia albumów.
Nie chcieliśmy nowoczesnego, skompresowanego
i przekombinowanego brzmienia. Chcieliśmy
mieć pełne odzwierciedlenie tego, jak
zespół brzmi na żywo. Dlatego też na albumie
nie ma prawie żadnych dogrywek.
Wszystkie podstawowe ścieżki zostały nagrane
na żywo, my po prostu dodaliśmy osobno
solówki i wokale.
David Walgrave: Nigdy nie byłem tak odprężony
podczas nagrywania albumu. Może
to być coś bardzo stresującego, a tym razem
bawiłem się podczas nagrywania i jestem zadowolony
z moich wokali. Nigdy wcześniej
się to nie zdarzyło.
Siedem utworów w jeden weekend to niezły
wynik - musieliście mieć wszystko perfekcyjnie
przygotowane?
Joost Vlasschaert: Musisz znać kawałki od
początku do końca a potem iść na całość. Bycie
dobrze przygotowanym to faktycznie połowa
sukcesu. Potem zrelaksuj się i baw się.
To ma być zabawa, nie ciężka praca.
Mieliście jeszcze w końcu lat 90. szansę pracować
w takich studiach, nagrywać na taśmę,
czy też już wtedy nikt nie używał analogowego
sprzętu, cyfra rządziła już niepodzielnie?
Joost Vlasschaert: Miałem moją pierwszą sesję
nagraniową w roku 1991. Była w stu procentach
analogowa, 24 ślady do nagrania. Każda
sesja, którą odbyłem od tamtego czasu
była już na jakiś cyfrowym nośniku.
David Walgrave: Pamiętam studio w późnych
latach 90., które nadal pracowało na
Atari ST (to komputer z lat 80.). Myślę, że
studia szybko weszły w rozwój cyfrowy, przejęły
nawet oldschoolowy sprzęt. Cokolwiek,
byleby działało!
Wielu ludzi nie zdaje sobie sprawy kolosalnych
różnic pomiędzy pracą w studio cyfrowym
a analogowym, chociaż wy pewnie też
przy nagrywaniu "Hunter" korzystaliście z
nowoczesnego sprzętu, choćby przy miksie
czy masteringu?
Joost Vlasschaert: Studio to miks sprzętu
cyfrowego i analogowego. Konsola do miksowania
i sporo sprzętu to oldschoolowy analog,
lecz faktyczne nagranie zostało zrobione na
komputerze. Nikt nie używa już taśm. Ułatwia
to zdecydowanie życie podczas edytowania
i miksowania.
Sztuką jest więc zachowanie we wszystkim
równowagi i wykorzystanie wszystkich
dostępnych narzędzi w taki sposób, by płyta
brzmiała dobrze i na swój sposób oryginalnie,
nie tak samo jak wiele innych?
Joost Vlasschaert: Tak. Koncept był taki, by
uchwycić naturalne brzmienie Hunter.
Od razu nasuwa się pytanie czy przy takiej
dbałości o brzmienie tego albumu myślcie
też o jego wersji winylowej?
Joost Vlasschaert: Były rozmowy na temat
wydania winylowego, ale chcemy zrobić to
poprzez wytwórnię. Czujemy, że potrzeba
nam marketingowego wsparcia wytwórni, by
było to się udało.
To album czy minialbum, zważywszy jego
czas trwania, niewiele przekraczający 25 minut?
Joost Vlasschaert: Jak powiedziałem wcześniej,
miało to być demo, więc… po prostu
nazywam to "wydaniem". Gdybyśmy wcześniej
wiedzieli, że zostanie wydane na CD
naciskałbym, by dodatkowo nagrać cover. Z
Foto: Gino Van Lancker
ośmioma kawałkami i 30 minutami byłoby to
tak długie, jak większość albumów Van Halen.
(śmiech)
Nie ma więc co zapychać płyty słabszymi
utworami, szczególnie teraz, kiedy trudno
jest przyciągnąć uwagę słuchacza na dłużej?
Joost Vlasschaert: Jedną z najgorszych
rzeczy, jeżeli chodzi o lata 90. (poza tym, że
prawdziwa muzyka była spychana do podziemia
na rzecz gówna), było to, że każdy
zespół decydował, że musieli wypełnić całą
płytę CD muzyką. Więc mieliśmy 75-minutowe
albumy, gdzie połowa utworów to zapychacze.
Zdecydowanie wolałbym wydać pły-
Foto: Ross The Boss
tę, która ma 30 minut muzyki, którą uważałbym
za zabójczą, niż usiłować rozciągnąć czas
grania poprzez niepotrzebnie dodawane kawałki,
które po prostu nie są wystarczająco
dobre.
Ale na koncertach możecie mieć problem, bo
pół godziny materiału wystarczy na krótki
występ festiwalowy, ale już na samodzielny
gig w klubie nie bardzo - macie więcej autorskiego
materiału, czy też sięgacie po utwory
swych poprzednich zespołów albo covery?
Joost Vlasschaert: Jesteśmy zajęci pisaniem
nowych utworów. Kilka z nich znalazło już
miejsce na naszej setliście. Robimy również
jeden lub dwa covery, by dodać trochę pikanterii.
Myślę, że dla obecnego fana metalu, 50-
minutowy występ jest wystarczająco długi. Z
Monster Joe robiliśmy wielkie trzygodzinne
sety, jeśli tłum żywo reagował. Nie uważam,
żeby teraz to się udało. Nie gramy też, utworów
poprzednich zespołów, chcemy tworzyć
naszą własną tożsamość. Przeszłość jest za
nami, Hunter to przyszłość.
"Hunter" jest dla was czymś więcej niż tylko
debiutancką płytą, nowym otwarciem i
szansą na szersze zaistnienie po wielu latach
grania czy też przeciwnie, to się dla
was nie liczy, bo najważniejsze jest to, że
robicie co uwielbiacie i możecie się w tym
speł-niać?
Joost Vlasschaert: Dla mnie osobiście liczy
się muzyka. Interesuję się heavy metalem od
1982 roku. Zacząłem grać na gitarze, bo
chciałem być w zespole heavymetalowym.
Nie dlatego, że chciałem stać się jakimś mistrzem
gitary i grać cokolwiek. Heavy metal
albo nic. Hunter to zespół, który ma odpowiednie
połączenie talentu i osobowości, by
sprawić, że granie świetnej muzyki to zabawa.
To jest wszystko, co się dla mnie liczy.
Wszyscy mamy zwykłą pracę, wszyscy wiemy,
że nie staniemy się bogatymi gwiazdami
rocka. Więc to, co nam zostaje to próbować i
stać się najlepszą wersją Hunter, jaka jest
możliwa. Świetnie jest widzieć pozytywne recenzje
i reakcje publiki w czasie występów. To
zachęca nas do starania się i bycia jeszcze lepszymi.
David Walgrave: Najważniejsze jest, że tworzymy
muzykę podczas weekendów. W czasie
kwarantanny nie ćwiczyliśmy przez trzy
miesiące. Szybko orientujesz się, czego ci brakuje,
jak coś swędzącego, czego nie możesz
podrapać. Lubię występować na żywo, ale po
kwarantannie mogę szczerze powiedzieć, że
lubię też ćwiczyć. (śmiech)
Wojciech Chamryk, Kinga Dombek,
Kacper Hawryluk
HUNTER 117
Heavymetalowa impreza
W marcu włoski kwintet Hellraiders wydał pierwszy album "Fighting
Hard". Co stało się chwilę później wiemy doskonale, ale zespół w żadnym razie nie
odpuścił. Koncertować rzecz jasna nie mogą, ale promują płytę na wszelkie
możliwe sposoby, pracują też nad nowym materiałem. W oczekiwaniu na jego premierę
warto sprawdzić singlowy "Beat To Death" i pozostałe utwory z ich debiutu,
bo to siarczysty, metalizowany rock'n'roll na modłę wczesnego NWOBHM, za
sprawą wokalistki wymarzony dla fanów Girlschool czy Rock Goddess.
Szczerze mówiąc nie jestem ekspertem od
wirusologii, może faktycznie sytuacja powinna
być bardziej kontrolowana już od jej pierwszych
sygnałów, ale nie czuję potrzeby, by
osądzać to wszystko. Teraz najważniejsze
jest, by wydostać się z tego bałaganu i ponownie
zacząć bujać się razem, wszyscy metalheads
na całym świecie.
Sycylia przez jakiś czas była odcięta od reszty
kraju, nie było połączeń morskich i lotniczych.
Teraz chyba sytuacja już się stabilizuje,
ale do normalności jeszcze daleko?
wywołany wirusem! Muzyka wciąż przechodzi
przez Internet i socialmedia. Po prostu
wciąż gramy w domu i zapisujemy nowe
pomysły, szykujemy się na następny występ i
będzie to naprawdę fajna heavymetalowa impreza.
Dobrze, że mamy Internet, bo inaczej byłoby
wam bardzo trudno promować "Fighting
Hard". Swoją drogą to ten tytuł nabrał obecnie
zupełnie innej wymowy, nieprawdaż, a
wy możecie próbować załatwić koronawirusa
podmetalizowanym rock'n'rollem?
Tak, pasuje idealnie do obecnej sytuacji, to jeden
powód więcej by przesłuchać naszą muzykę,
prawda? Nie było to planowane, wybraliśmy
tytuł albumu wybierając po prostu tytuł
jednego z utworów i jak widać, wszystko w
życiu jest możliwe. Możemy użyć tytułu
"Fighting Hard" jako hymnu wojny z wirusem
i na pewno pokonamy koronawirusa naszą
muzyką, w przeszłości rock and roll zawsze
wygrywał!
"Fighting Hard" jest dostępna na różnych
platformach, choćby Spotify, iTunes, Amazon
czy YouTube, macie też profil na Bandcamp
- cyfrowe formaty wydawnictw to
obecnie podstawa funkcjonowania każdego
zespołu, nawet podziemnego?
Oczywiście, to najlepszy sposób na rozprzestrzenienie
muzyki; czasami technologia pomaga,
nawet jeśli nie jestem jej wielkim fanem
(wciąż słucham moich starych LP i CD), nawet
jeśli moim osobistym zdaniem nie ma
lepszego miejsca niż scena, by zachęcić ludzi
do swojej muzyki.
HMP: Wydanie debiutanckiego albumu to
dla każdego zespołu święto nie lada. Wy
czekaliście na to kilka ładnych lat, a kiedy
wszystko udało się nagrać, dopiąć i wydać...
premiera "Fighting Hard" w połowie marca
zbiegła się w czasie z pandemią koronawirusa.
Pech to mało powiedziane?
Sirio: Cóż, przede wszystkim dzięki za wywiad
i zainteresowanie naszym zespołem, jestem
Sirio, basista Hellraiders. Prawda, pieprzony
koronawirus rozprzestrzenił się po
Europie i świecie w momencie wydania
"Fighting Hard". W pierwszej chwili pomyśleliśmy,
że to pech, ale myślmy pozytywnie,
więcej ludzi przebywa w domu i ma więcej
wolnego czasu, by słuchać muzyki i przeglądać
sieć, więc nie ma lepszej okazji na odkrywanie
nowych zespołów i słuchanie fajnych
albumów. Otrzymaliśmy bardzo dobry odzew
od fanów, a także wiele niezłych recenzji; tak
jak powiedziałem, lepiej myśleć pozytywnie, a
dobre wiadomości same dotrą do ciebie.
Pewnych sytuacji nie da się przewidzieć,
chociaż akurat w tym przypadku już w styczniu
można było domniemywać, że nie będzie
za dobrze, kiedy wirus się rozprzestrzeni.
Włochy znalazły się na pierwszej
linii i zostały bardzo doświadczone, w dodatku
karnawał okazał się ważniejszy od
zdrowia, a wiele decyzji podjęto z opóźnieniem,
stąd tak duża liczba zakażonych i
zmarłych?
Foto: Hellriders
Cóż, jako wyspa zwykliśmy być odcięci od reszty
kraju (śmiech), więc to nie koniec świata.
Mam nadzieję, że sytuacja już niedługo powróci
do normalności, nie możemy się doczekać,
by podzielić się naszym gorącym materiałem
z całym krajem i Europą. Tak na
marginesie, Sycylia nie została uderzona
przez wirusa tak mocno jak północny region
Włoch, więc tutaj nie jest aż tak źle… trzymajmy
kciuki.
Muzyka w tej sytuacji zeszła oczywiście na
dalszy plan. Wściekliście się, byliście załamani
czy przeciwnie, podeszliście do tego w
ten sposób, że żadna zaraza nie powstrzyma
was przed tą rock 'n'rollową misją?
Cóż, nie jestem przygnębiony, rozumiem, że
są ważniejsze i pilniejsze sprawy, którymi
trzeba się zająć, ale oczywiście nikt nie jest w
stanie nas zatrzymać, nawet globalny kryzys
Dzięki Infernö Records wasz debiutancki album
jest też dostępny na kompakcie i kasecie.
A co z wersją winylową, bo to przecież
muzyka idealnie pasująca do tego nośnika?
Tak, muszę podziękować Fabienowi i Infernö
Records za szansę, którą nam dał, jest
naprawdę świetnym facetem i szefem wytwórni,
bardzo go szanuję i jego pracę również.
Uwielbiam długogrające płyty i byłoby
super wytłoczyć kilka kopi naszego ostatniego
albumu, gdyby ktoś był zainteresowany
winylową wersją "Fighting Hard", to śmiało
kontaktujcie się ze mną, byłoby wspaniale.
Nagraliście na nowo kilka utworów z debiutanckiej
EP-ki "Beat To Death". Jej utwór
tytułowy stał się pierwszym singlem z albumu
i nakręciliście do niego teledysk, ale
wykorzystaliście też nowsze utwory?
Wybraliśmy "Beat To Death" jako teledysk,
bo jest bardzo chwytliwy i krótki, jak pocisk,
szybki i wściekły z bardzo dobrym refrenem.
Planowaliśmy nagrać jeszcze jeden teledysk
do nowszego kawałka zanim wirus się rozprzestrzenił,
ale musieliśmy odłożyć ten pomysł,
na lepsze czasy… Nawiasem mówiąc,
zrobiliśmy też lyrics wideo do utworu "Cursed
By The Gods" tuż przed oficjalnym teledyskiem
to "Beat To Death", można je znaleźć
na naszym kanale na YouTube i na kanale
Infernö Records.
Z tych starszych utworów musicie mieć
spory sentyment do "They Live", skoro po
dwóch wersjach elektrycznych zdecydowaliście
się nagrać też akustyczną - to taki bonus,
ciekawostka dla najwierniejszych fanów?
118
HELLRIDERS
Cóż, akustyczna wersja tego kawałka była
grana na próbie dla żartu. Vince zaczął go
grać od arpeggio w klimacie klasycznej ballady
Scorpions i wszyscy pomyśleliśmy, że jest
to za dobre, żeby się zmarnowało. Dlatego
zdecydowaliśmy umieścić go jako "ghost
track" albo ostatni, finalny kawałek na płycie.
Naprawdę bylibyście w stanie zabić za
piwo, nawet na najgorszym kacu? (śmiech)
Pewnie! Jakieś wątpliwości? Uważaj, Flaminia
się za to obrazi! (śmiech)
Musicie lubić Motörhead, a zawartość płyty
to potwierdza, zdarzało się wam grywać
"Nice Boys" Rose Tattoo, ale przedstawiliście
w swojej wersji "Emergency" Girlschool.
Skąd akurat ten wybór, to wasz hołd dla zespołu
mającego na Hellraiders znaczny
wpływ?
Zdecydowanie wielbimy Motörhead, jak można
usłyszeć jest to jeden z naszych największych
wpływów i wszyscy jesteśmy wielkimi
fanami ery NWOBHM, a brzmienie Girlschool
pasowało idealnie do głosu Flaminii i
naszego stylu, więc to było powodem sięgnięcia
po ten właśnie utwór.
Sztuką jest chyba wybrać jakiś mniej oklepany
cover, bo nowych wersji "Highway To
Hell", "Paranoid", "Breaking The Law" czy
"Fear Of The Dark" mamy już zdecydowanie
za dużo?
Prawda, jeśli pomyślisz, że większość klubów
tutaj jest pełna zespołów grających covery,
które wybierają zawsze te same utwory…
Uważam, że podjęliśmy dobrą decyzję oddając
honor jednemu z najbardziej wpływowych,
kobiecych heavymetalowych zespołów.
To co gracie idealnie sprawdza się na scenie,
ale o koncertach możecie obecnie - wraz z
całym muzycznym światem - póki co tylko
pomarzyć. To oczywiście żadna pociecha, że
nikt nie gra, ale co w sytuacji, gdy ten stan
pandemii potrwa dłużej? Pod koniec roku
czy w tym następnym kogoś jeszcze zainteresuje
"Fighting Hard", będzie jeszcze co
promować?
Tak, jak powiedziałem wcześniej, wielu ludzi
obecnie ma sporo czasu, by słuchać naszego
albumu i gdy to wszystko się skończy, ludzie
Foto: Hellriders
z pewnością będą spragnieni występów na żywo.
Ponownie uderzymy wtedy na scenę, dając
publice nasz najlepszy występ, jaki jesteśmy
w stanie zagrać. Jestem przekonany, że ludzie
wciąż będą zainteresowani naszą muzyką,
zwolennicy metalu nigdy nie podążali za
trendami, a rock'n'roll nigdy nie śpi. Do tego
ludzie mają teraz czas, by dobrze nauczyć się
tekstów, żeby śpiewać z nami pod sceną
(śmiech).
A może świat zwolni po tej epidemii na tyle,
że będzie tak jak kiedyś, gdy nikt nie mówił
na płytę liczącą trzy miesiące, że to staroć, a
każdy album był nowy do momentu, gdy firmujący
go zespół wypuścił kolejny po roku
czy dwóch?
Dobra muzyka nigdy się nie starzeje i z pewnością
nigdy nie przemija. Pewnie powinno
być tak, jak powiedziałeś, ale my wciąż będziemy
grać na żywo nasze nowe i stare kawałki.
Oczywiście komponujemy nowy materiał,
który znajdzie się na kolejnym albumie.
Pomyśl o Saxon, "Wheels Of Steel" i
"Strong Arm Of The Law" oba są z 1980 roku
i są prawdziwymi arcydziełami… Czasami
czas nie robi więc różnicy. Pewnie, są różnice
między naszymi najnowszymi kompozycjami,
a tymi z "Fighting Hard", ale one wciąż dobrze
reprezentują nasze brzmienie, więc powiedziałbym,
że nasz aktualny album będzie
nowym, dopóki kolejny nie zostanie wydany,
czas oraz to, jak długo nam to zajmie, nie ma
znaczenia.
Girlschool wciąż grają, niedawno reaktywowały
się Rock Goddess czy belgijski Acid -
fajnie byłoby zagrać z którąś z tych grup nawet
krótką trasę, gdy sytuacja wróci już do
normy?
Byłoby super! Widziałem Girlschool ostatnio
we Włoszech na British Steel Festival z
tak wieloma dobrymi zespołami i były super
fajnie To byłby zaszczyt i przywilej móc dzielić
scenę z takim zespołem.
Wielu muzyków wykorzystuje ten czas
przymusowej bezczynności w jedyny
możliwy sposób, to jest komponując. Tak
jest też pewnie i u was, może więc wymiernym
efektem tego mrocznego czasu będzie
nowy, świeżutki materiał, następca przygotowywanego
przez kilka lat, niejako podsumowującego
pierwszy okres istnienia zespołu,
"Fighting Hard"?
Tak, pracujemy nad nowym materiałem, który
mamy nadzieję nagrać podczas tego roku,
nowe rzeczy są bardziej zorientowane na nurt
NWOBHM. Nowy trend zespołu można
poczuć słuchając niektórych kawałków na
"Fighting Hard", jak "Cursed By The Gods"
czy "Prince Of Hell", więc tak, może to być
druga faza zespołu w muzycznym sensie. Jednak
w tak dziwnej sytuacji jak ta, w której
się wszyscy znajdujemy nie uważam, żeby
była to faktyczna pierwsza faza czy druga; to
po prostu kontynuacja, jak jeden długi etap.
Będziemy więc kontynuować na scenie styl z
"Fighting Hard" i pierwszej EP-ki, by dać publice
okazję cieszyć się całą muzyczną historią
naszego zespołu.
Wojciech Chamryk, Kinga Dombek,
Pawel Gorgol
Foto: Giorgia Gorner Enrile
HELLRIDERS 119
Nie ma więc co poddawać się rynkowym naciskom
czy podążać za większością, bo to do
niczego dobrego nie prowadzi, szczególnie w
kontekście artystycznego rozwoju czy odkrywania
nowych obszarów?
Gdybyśmy chcieli podążać za większością, to
chyba należałoby się wziąć za disco polo
(śmiech). Nie kierujemy się kalkulacją typu
"co się dobrze sprzedaje", gramy to co lubimy,
to co pozwala nam się wyżyć twórczo, rozwijać
się i czerpać radość i energię z muzyki.
HMP: Stworzenie drugiej płyty jest zwykle
nieco trudniejsze niż tej pierwszej, bo pojawiają
się już oczekiwania fanów co do jej zawartości,
jakaś presja - jak to wyglądało w
waszym przypadku i przy powstawaniu
"The Maze"?
Tomasz Hubicki: Rzeczywiście, zdawaliśmy
sobie sprawę z tego, że przy drugiej płycie poprzeczka
jest ustawiona wyżej niż przy debiucie,
sami zresztą ją sobie również tak ustawiliśmy.
Staraliśmy się po prostu stworzyć jak
najlepszy materiał, więc już na etapie tworzenia,
oprócz ogrywania kawałków na próbach,
przygotowywaliśmy w warunkach domowego
studia ich wersje próbne - szlifowaliśmy formy
i brzmienia, pomysły na ewentualne drugie
głosy, czwarte i piąte partie gitar, itp.
Koncept bez telenoweli
- Nie kierujemy się kalkulacją typu "co się dobrze sprzedaje", gramy to co
lubimy, to co pozwala nam się wyżyć twórczo, rozwijać się i czerpać radość i
energię z muzyki - mówi Tomasz Hubicki. Słychać to doskonale na drugim albumie
Naked Root, a "The Maze" ucieszy zarówno fanów hard'n'heavy, jak też
bardziej progresywnego i melodyjnego grania:
Szelewa. Utwory które trafiły na płytę "The
Maze" powstały w latach 2016 - 2019. Graliśmy
wtedy koncerty z materiałem z pierwszej
płyty i jednocześnie tworzyliśmy kolejne kawałki.
Album jako zwarta całość i forma artystycznej
wypowiedzi w czasach streamingu, cyfrowych
singli i coraz mniejszego zainteresowania
ambitniejszymi propozycjami zdaje
się coraz bardziej tracić na znaczeniu, ale
zdajecie się na to nie zważać, proponując
płytę wymagającą od słuchacza nieco więcej
uwagi niż debiutancka "Naked Root"?
"The Maze" to płyta, która niekoniecznie
musi być słuchana w całości "od deski do deski"
- każdy z utworów jest niezależny, więc
"The Maze" nie jest klasycznym albumem
koncepcyjnym, ale stanowi całość w warstwie
tekstowej, bo to opowieść o kobiecie, bohaterce
wszystkich utworów. Jak powstała
ta historia? Od razu mieliście założenie, że
będzie to całość, czy ten pomysł narodził się
wraz z postępem prac nad nowym materiałem?
Tak jak wspomnieliśmy, utwory i teksty powstawały
przez prawie trzy lata. Na początku
nie przyjmowaliśmy założenia, że to ma być
całość, po prostu po podsumowaniu tego co
miało trafić na płytę okazało się, że w warstwie
tekstowej jest duża spójność tematyczna,
we wszystkich historiach możemy sobie wyobrazić
bohaterkę - nie żadną konkretną osobę,
po prostu młodą kobietę z małej mieściny,
która postanowiła wyrwać się ze swojego otoczenia,
zostawić za sobą złe doświadczenia i
sięgnąć w życiu po coś więcej.
Stworzenie takiej uniwersalnej opowieści
było wyzwaniem czy przeciwnie, poszło jak
z płatka, bo sam temat oferował różne możliwości,
można było tę historię rozwijać w
różnych kierunkach?
To stało się mimowolnie, więc można powiedzieć,
że poszło jak z płatka. Temat rzeczywiście
daje możliwości wręcz nieograniczone,
trzeba tylko uważać, żeby nie wyszła z tego
telenowela (śmiech).
Wchodząc do studia mieliśmy gotowe własne
"pilotowe" wersje kawałków, dzięki czemu rejestrowanie
materiału szło dość sprawnie.
Oczywiście podczas sesji w studio pojawiły się
dodatkowe pomysły, nasze i Pawła. Z kolei
część pierwotnych pomysłów nie sprawdziła
się i musiała być zmieniona, ale jednak około
90 procent tego co słychać na płycie była gotowa
przed rozpoczęciem nagrywania.
To jednocześnie nowy rozdział dla Naked
Root, bo płyta zawiera wyłącznie najnowsze
kompozycje?
Materiał na pierwszej płycie był zbiorem z
dość długiego okresu, niektóre pomysły nawet
sprzed wielu lat. Okres po wydaniu pierwszej
płyty był dla nas rzeczywiście nowym
rozdziałem - zmienił się skład, miejsce Maćka
Morawskiego za bębnami zajął Grzesiu
Foto: Naked Root
jeśli komuś spodoba się tylko kilka kawałków
to spokojnie może je "katować" na okrągło,
pomijając inne. Kolejność też nie jest najistotniejsza,
jeśli ktoś wczyta się w opowiadane
w tekstach historie i uzna, że inny ich układ
bardziej do niego przemawia, to też OK, nawet
chętnie posłuchalibyśmy alternatywnych
playlist. (śmiech)
Nie kusiło was, żeby opowiedzieć ją po polsku,
skoro zamieściliście na płycie trzy
utwory bonusowe zaśpiewane w naszym
języku? Nie byłoby łatwiej wyrazić te
wszystkie emocje i nastroje po polsku?
Jak na razie łatwiej nam się pisze teksty po
angielsku, jakoś dla nas lepiej on brzmi w muzyce
rockowej. Ponieważ w tym języku powstała
większość tekstów, przeważyła wersja
angielska.
Te polskie wersje to ciekawostka, ukłon w
stronę fanów, jednorazowy eksperyment czy
może zapowiedź kolejnej płyty już w języku
polskim?
Polskie wersje mają te kawałki, dla których
pierwotny tekst został napisany po polsku -
na koncertach będziemy śpiewać je w polskiej
wersji. Dla zachowania spójności materiału
przetłumaczyliśmy te trzy teksty na angielski
(wydaje nam się że wyszło to naprawdę dobrze)
i w takiej wersji trafiły na główną część
płyty, a polska wersja na część "bonusową".
Ale kto wie - jeżeli przy tworzeniu kolejnych
numerów okaże się, że do większości mamy
polskie teksty, to wtedy przetłumaczymy resztę
z angielskiego i płyta ukaże się po polsku
z niektórymi angielskimi dodatkami - zobaczymy.
Na pierwszej płycie nagraliście własną wersję
"Anytime Anywhere" Gotthard, teraz
sięgnęliście po "You Know My Name"
Chrisa Cornella, numer z filmu "Casino
Royale". Jaki jest związek tego utworu z
wcześniejszymi dziewięcioma, to kolejny
bonus, numer planowany na następny singiel?
Ten numer właściwie należy traktować jako
kolejny bonus, trochę też jako nasze wspomnienie
po Chrisie Cornellu. Podobnie jak z
coverem "Anytime Anywhere" nie ma tutaj
120
NAKED ROOT
wielkiej filozofii - spodobał nam się ten kawałek,
grywamy go na koncertach, i sądząc po
reakcji publiczności chyba wychodzi nam całkiem
dobrze, więc nagraliśmy go. Być może
rzeczywiście będzie to następny singiel z płyty.
Póki co, teledysk nakręciliście do utworu
"Joy Toy". Promujący pierwszą płytę "Now
And Then" powstał w plenerze, teraz mieliście
odmienną koncepcję, bo pracowaliście w
skierniewickiej parowozowni. Lubicie takie
miejsca z dawnym klimatem, całkowicie odmienne
od cyfrowo-syntetycznej otoczki
większości współczesnych produkcji video?
Bardzo lubimy takie klimaty i dzięki kontaktom
naszego perkusisty z entuzjastami kolei
ze skierniewickiej parowozowni najpierw zorganizowaliśmy
tam sesję zdjęciową. Miejscówka
tak się nam spodobała że postanowiliśmy
również tam nakręcić klip do "Joy Toy".
Pozdrowienia dla ekipy Parowozowni Skierniewice
od załogi Naked Root!
Daje się jednak zauważyć, że coraz więcej
zespołów i pod tym względem wraca do korzeni,
rezygnując z nowoczesnych bajerów
na rzecz surowej produkcji. Najnowszy
przykład to Blues Pills i "Low Road", skręcony
tak, jakby powstał w telewizyjnym
studio pod koniec lat 60. Też chcieliście
osiągnąć interesujący efekt bez epatowania
wizualną technologią?
Dzisiejsza technika filmowa daje właściwie
nieograniczone możliwości, ale czasem powoduje
to nadmiar wrażeń i oczopląs. Postawiliśmy
na prostotę, nawet pewną surowość,
chociaż nie robiliśmy "wintydżowej" stylizacji.
Z drugiej strony, gdyby kolejnym singlem z
płyty miał być "You Know My Name", to jako
klip należałoby chyba nakręcić skróconą, ale
kolejną część Bonda z Danielem Craigiem w
roli głównej, trochę się tylko obawiamy czy
budżet na to pozwoli… (śmiech)
Ponownie pracowaliście w studio Manximum
Records Pawła Marciniaka - sprawdził
się przy pierwszej płycie, więc nie było
innej opcji?
Owszem, były inne opcje, ale praca z Pawłem
była opcją zdecydowanie najlepszą. Znamy
się już trochę i bardzo dobrze nam się pracowało
przy pierwszej płycie, więc nie było powodu
żeby to zmieniać. Chyba wszyscy w zespole
jesteśmy zgodni, że Paweł potrafi z nas
"wycisnąć" wszystko co najlepsze, jego doświadczenie
sprawia, że praca idzie bardzo
sprawnie, a przy okazji naprawdę dobrze się
bawimy.
Warstwa muzyczna nowej płyty wydaje mi
się bardziej urozmaicona i dopracowana niż
pierwszej, czyli cały czas pracujecie, staracie
się nie stać w miejscu, co dla każdego artysty,
niezależnie od tzw. branży, byłoby początkiem
końca?
Cały czas staramy się doskonalić jako muzycy,
to chyba naturalne. Na pewno przy nagrywaniu
"The Maze" byliśmy bogatsi o te prawie
cztery lata doświadczeń. Doszło trochę
nowego sprzętu, ale też przede wszystkim
mieliśmy większą świadomość co chcemy
osiągnąć. Tak jak już wspominaliśmy, szlifowaliśmy
materiał nie tylko grając go na próbach,
ale też w domowych studiach, gdzie lepiej
można wychwycić już na etapie przygotowań
jakieś błędy, fałszywe czy źle brzmiące
dźwięki, sprawdzać jakie brzmienia pasują,
itp.
Foto: Naked Root
Ciekawe jest również to, że zawartość "The
Maze" może trafić nie tylko do fanów hard
'n' heavy, bo są na tej płycie również łakome
kąski dla fanów klasycznego czy progresywnego
rocka, a do tego nośne, przebojowe
numery jak wspomniany już "Joy Toy" czy
"Thorn"?
Naturalnie bardzo chcielibyśmy aby nasza
muzyka dotarła do jak najszerszego grona
słuchaczy. Zawsze powtarzamy, że stylistyka
Naked Root jest wypadkową zainteresowań i
inspiracji wszystkich członków zespołu, a że
są one dość zróżnicowane, to pewnie słychać
- trochę hard 'n' heavy, trochę rocka progresywnego,
staramy się różnicować klimaty, brzmienia
i rytmy, żeby nie nużyć ani siebie, ani
słuchaczy. Jednocześnie jednak wydaje nam
się że zachowujemy pewien swój styl, pomaga
w tym na pewno dość charakterystyczny wokal
Joli.
Nie obawiacie się jednak, że w dobie powszechnego
szufladkowania ten materiał
nie dotrze do do wszystkich zainteresowanych,
bo ludzie zwykle nie szukają już muzyki
samodzielnie, zdając się na algorytmy,
playlisty i licho wie co jeszcze w cyfrowych
odtwarzaczach czy podczas słuchania muzyki
w sieci?
To jest właśnie nasz perfidny plan przechytrzenia
algorytmów szufladkujących - jak będą
nas wrzucać do kilku różnych styli, tagów
czy innych tego typu przegródek, to będziemy
się pojawiać w każdej z nich, z lodówki
też wyskoczymy (śmiech). Mówiąc bardziej
poważnie, stawiamy na różnorodność, aby
trochę zaskakiwać słuchaczy, ale z zachowaniem
pewnej spójności.
W dodatku mamy teraz bardzo trudną sytuację
z powodu pandemii koronawirusa, która
praktycznie zabiła muzyczną branżę w kontekście
koncertowym. Macie jakieś pomysły
na przetrwanie tego okresu i jednocześnie
inną promocję "The Maze", skoro może być i
tak, że nie będzie można grać na żywo nawet
przez kilka kolejnych miesięcy?
Jeśli chodzi o promocję płyty, to na razie z
konieczności sprawa jest raczej prosta -
pozostaje internet, radio i prasa muzyczna.
Koncertowo - spróbujemy się przymierzyć do
jakiejś formy streamingu online, chociaż raczej
nie przemawia do nas formuła koncertów
"domowych", chcielibyśmy to jednak zrobić w
pełnym składzie i możliwie w pełnym brzmieniu.
Są obawy, że nawet jak sytuacja unormuje
się, to fani będą bali się chodzić na koncerty,
będą unikać większych skupisk ludzkich -
też podzielasz tę opinię czy przeciwnie, ludzie
będą spragnieni muzyki na żywo i będzie
nawet lepiej co do frekwencji, również
na tych mniejszych koncertach, niż przed
pandemią?
Intuicja mówi mi, że wprawdzie ludzie będą
spragnieni muzyki na żywo, ale jednocześnie
przez dłuższy czas będzie się utrzymywała
podświadoma rezerwa i obawa przed tłumnymi
zgromadzeniami. Myślę, że na początek
łatwiej będzie to przełamać na mniejszych
koncertach, tych klubowych. Wielkie imprezy
masowe wrócą chyba trochę później.
Plus jest również taki, że wielu artystów ma
obecnie więcej czasu na tworzenie - też korzystacie
z tej okazji, piszecie coś nowego,
może już z myślą o kolejnej płycie?
Jak na razie byliśmy jeszcze trochę zajęci dopinaniem
kwestii związanych z wydaniem
płyty i jej promocją; przymusowa izolacja dopadła
nas właśnie w momencie, kiedy zaczynaliśmy
się przygotowywać do koncertów
promujących nowy materiał. W tej chwili raczej
każdy z nas indywidualnie ćwiczy w domu,
nie mieliśmy jeszcze okazji spotkać się,
żeby popracować koncepcyjnie nad nową muzyką,
bo zwykle robimy to w podgrupach, ale
chwilowo nie za bardzo jest jak. Może za parę
tygodni sytuacja się poprawi i będziemy mogli
zacząć działać intensywniej - powrotu do
względnej normalności życzymy sobie oraz
wszystkim czytelnikom i fanom muzyki.
Wojciech Chamryk
NAKED ROOT 121
Czysta radość i muzyczne braterstwo
Restless zadebiutował udaną płytą "Good Things", ale okazało się, że był
to zaledwie wstęp do dalszego ciągu. Nagrane w częściowo zmienionym składzie
"Miasto grzechu", z nowym wokalistą Pawłem "Kiljanem" Kiljańskim i basistą
Michałem Zawadzkim, ukazuje bowiem warszawską grupę w świetnej formie -
jeśli ktoś lubi soczystego, kipiącego energią rocka, blues rocka i hard rocka w
klasycznym wydaniu, to ta pozycja jest dla niego jazdą obowiązkową:
HMP: "Miasto grzechu" to pod wieloma
względami płyta dla was przełomowa, bo
nie dość, że jest dziełem nowego składu grupy
z innym wokalistą, to do tego wszystkie
teksty są w języku polskim - to efekt wspomnianej
roszady za mikrofonem?
Marek "Willie" Gołębiewski: Dokładnie
tak. Paweł poza dobrą energią i doświadczeniem
w branży dał też impuls, by jednak
zwrócić się do naszych fanów w naszym rodzimym
języku (śmiech). Temat stary jak świat
- czy rock należy śpiewać tylko po angielsku.
W takim wydaniu, które Paweł potrafi zapewnić,
ta muzyka płynie równie dobrze, a
przekaz jest w oczywisty sposób jasny i zrozumiały.
Paweł "Kiljan" Kiljański wspierał was już
wcześniej gościnnie na koncertach - to wtedy
przekonaliście się, że wszystko zgadza
się nie tylko muzycznie, więc zaproszenie go
do składu było niejako czymś naturalnym?
Historia jest jak w dobrym kinie romantycznym
(śmiech). Schodziliśmy się z Pawłem
parę razy, była wspólna próba, potem każdy
robił swoje, aż gwiazdy ułożyły się właściwie
i wszyscy poczuliśmy po paru pierwszych solidnych
próbach (już nad materiałem na
"Miasto grzechu"), że to po prostu żre. Wyjaśnienie
jest genialnie proste - wszyscy mamy
serce po tej samej stronie do takiego właśnie
grania, podobne korzenie muzyczne i każde
spotkanie czy to na próbie czy na koncercie
daje nam czystą, genialną radość. I tak powinno
być. I tak jest właśnie na tej płycie i mamy
nadzieję, że wyraźnie to słychać.
To wokalista znany choćby z Jeep, Hetman
czy różnych wcieleń grupy Night Rider. Pojawienie
się w Restless takiej osobowości
dodało wam pewnie sporo energii do działania
i tworzenia kolejnego materiału?
Oczywiście, że tak. Paweł zamknął skład. I to
naprawdę znaczy bardzo dużo. Restless powstał
z miłości do muzyki. Dobrej, prawdziwej,
rockowej; na bazie bluesa, a jednocześnie
nie zamkniętej na różne jej odmiany. Na próbach
już gramy kolejne numery, budowane
już razem z Pawłem. I w przeciwieństwie do
okresu pomiędzy "Good Things" a "Miastem
grzechu" (2014 vs 2020) jesteśmy pewni, że
Foto: Restless
kolejna płyta powstanie o wiele szybciej. To
co robimy jest czystą i prostą emanacją tego,
co czujemy jako muzycy. Nigdzie się nie spieszymy,
nie gonimy za modami. Gramy to co
sprawia nam, a i rosnącej ilości fanów, prawdziwą
radochę. Zapominamy o tym jako
branża, muzyka zmieniła swoją rolę przez
ostatnie dekady. Jest teraz często jedynie
ornamentem, dodatkiem albo powozem do
sprzedaży kolejnych gadżetów. My tego nie
chcemy. Chcemy grać to co jest prawdziwe,
co wynika z uczuć i emocji. I Paweł idealnie
się w to wpasował. Teraz już tylko do przodu!
(śmiech)
Macie też nowego basistę, a Michał Zawadzki
(ex Antigama) to również muzyk nie lada
- wygląda na to, że powoli stajecie się
supergrupą? (śmiech)
Nigdy! (śmiech). A poważnie - Restless od
początku, gdy założyli go Marek i Marek,
miał na celu jedną drogę. Dawać radochę z
muzyki granej przez prawdziwe gitary, prawdziwy
bas, bębny i oczywiście solidny, zajebisty
rockowy wokal. Dlatego też skład kształtował
się długo. Muzycy, którzy dziś tworzą
Restless to bez wyjątku osobowości i charaktery.
Na próbach bywa czasem gorąco, ale jesteśmy
jak stara mafijna włoska rodzina -
swoje sprawy załatwiamy między sobą i nie
zostawiamy z tyłu złych emocji. To wszystko
się przegryza z uczuciem czystego szczęścia
gdy odpalimy piece i zaczynamy grać. Podobnie
jest na koncertach, w zasadzie każda
próba to granie na setkę, koncerty to takie
próby z większą ilością słuchających.
(śmiech)
Kontynuujcie styl z debiutanckiej płyty
"Good Things", ale hard rock/white blues w
waszym wykonaniu stał się ciekawszy,
bardziej stylowy - zespół wzmocnił się,
okrzepł, więc mamy tego efekty?
Znowu - dokładnie tak. "Good Things" to
dobry debiut - podsumowanie spotkania
dwóch fajnych gitar, solidnej sekcji i dobrego
wokalisty. Ale materiał był z góry zakreślony
i określony, to była raczej kwestia, żeby napełnić
go żywymi muzykami (śmiech). "Miasto
grzechu" to już w pełni wspólne tworzenie,
próbowanie, szukanie i dotarcie tam,
gdzie wszystkim nam się podobało. I taką
drogą idziemy dalej. Jak wyżej - na próbach
już powstają kolejne utwory i coraz bardziej
nam się podobają. Jest dobrze i będzie nadal!
Tradycje takiego grania w naszym kraju nie
są zbyt długie, ale mieliśmy choćby Grupę
Stress czy Breakout, nieco później hard
rocka próbował grać Test - jest do kogo nawiązywać,
jeśli chce się grać w ten sposób i
mieć polskie teksty?
Niekoniecznie. Każdy z nas ma swoje ukochane
kapele i dźwięki, jest w tym i trochę
polskiej klasyki, ale nie oglądamy się tam. Nie
chcemy być źle zrozumiani, ale w Polsce
bardzo mało jest takiej muzyki jaką gramy.
Po prostu. Klasyczny ostry rock i blues to z
jednej strony prosta muzyka, z drugiej, żeby
ją dobrze grać, musisz mieć serce po właściwej
stronie. I my je tam mamy. Nie wywalamy
otwartych drzwi, po prostu taka jest specyfika
polskiej sceny muzycznej, że albo łoisz metal,
albo blues albo tysięczną odmianę rzew-
122
RESTLESS
nego popu. Nikt tu nie chce grać normalnego
rocka, a my bardzo chcemy i gramy. (śmiech)
Tytuł "Miasto grzechu" fanom hard &
heavy kojarzy się bardzo pozytywnie, bo z
utworem "Sin City" AC/DC. Klasyków
zza granicy też pewnie cenicie, trudno
bowiem nie lubić wspomnianego zespołu czy
bluesmanów sprzed lat, choćby Johna Mayalla?
Oczywiście, nie wyprzemy się bo to słychać
na płycie: pachniemy Whitesnake, Guns,
AC/DC, Wishbone Ash, itd., itp. Ale, i to
jest bardzo ważne "ale" - nie kopiujemy nikogo.
Jest to po prostu stylistyka w której czujemy
się idealnie. My nic nie udajemy. Gramy
to co kochamy, tak jak czujemy.
Gracie ostro, ale całkiem przebojowo, nie
brakuje na tej płycie chwytliwych utworów,
jak wybrany do promocji "Zbieg", "Ciernie"
czy "Po co". Myślicie, że pojawia się tu więc
przed wami szansa nieco szerszego zaistnienia,
przedarcia się do rozgłośni radiowych,
etc.?
Liczymy na to i działamy w tym kierunku.
Szkoda by było, żeby kawałek dobrej muzyki
nie znalazł swoich fanów (śmiech). A serio -
to normalne poczucie u każdego kto robi muzykę,
że chcemy się nią dzielić. Sprawia nam
radość, mamy też całkiem spore grono fanów,
którym sprawia nie mniejszą. Nie mamy się
czego wstydzić. Warto nas posłuchać i warto
przyjść na koncert. Nigdy nie gramy na pół
gwizdka. Nas się raczej ścisza na soundchecku.
(śmiech)
Kiedyś też było z tym niełatwo, trzeba było
mieć dojścia czy znajomości, ale obecnie sytuacja
wygląda znacznie gorzej: sformatowane
stacje, układy i układzki, czasem konieczność
opłacania się - nie nastraja to
optymistycznie, ale w żadnym razie nie
zniechęca was, bo są przecież jeszcze stacje
w których możecie się pojawić czy rozgłośnie
internetowe, nastawione na określoną
grupę słuchaczy, wręcz wyspecjalizowane?
Nie zniechęca, bo my mamy inny, ładnie
ujmując, target. Nie walczymy o listy przebojów
ani zdjęcia w kolorowej prasie. My jesteśmy
tylko i aż zespołem Muzycznych Braci,
którzy uwielbiają to co robią i cieszą się tym
przy każdej możliwej okazji. Znamy doskonale
układy i układziki w tym biznesie. Nie
spieszymy się, bo Restless nie powstał jako
"projekt". To jest prawdziwe i szczere. I dotrze
do tych ludzi, którym brakuje w życiu
prawdy i szczerości w muzyce. Nie mamy
żadnych wątpliwości, że prawdziwe, żywe,
mocne i dobre rockowe granie nigdy nie zginie.
To są prawdziwe emocje. Za dużo wokół
widzimy wszyscy fałszu, cynizmu, hipokryzji,
by nie tęsknić do prawdy. My nic nie ukrywamy,
wszystko wywalamy tak jak czujemy.
Restless nie jest przypadkową nazwą.
W wybranej przez was stylistyce trzeba też
odpowiednio brzmieć, żeby nie było rozdźwięku
między archetypowymi dźwiękami
a cyfrowym soundem, który w przypadku
innych zespołów potrafi zniweczyć cały
efekt, nawet jeśli muzyka jest niezła. To
dlatego pracowaliście w różnych studiach,
nagrywając bębny w JNS Studio, a resztę
śladów już u Mirka Gila?
Chcieliśmy by ta płyta zabrzmiała maksymalnie
blisko tego co robimy na próbach, żeby
słuchając jej słyszeć niemalże rozgrzane piece,
pot i radochę. Nagrywaliśmy z Mirkiem, bo
on genialnie czuje takie granie. Janos z kolei
jest mistrzem soundu perkusji. I wszystko zażarło
tak jak powinno.
To chyba swoisty paradoks, że im bardziej
zaawansowana technologia nagraniowa
pozwala nam na więcej, to wiele płyt brzmi
po prostu słabo, bez mocy i totalnie syntetycznie,
a do tego tak samo, bo wszyscy na potęgę
korzystają z tych samych efektów czy
programów?
Jeden komentarz, który się ciśnie na usta. Żaden
efekt na świecie nie zastąpi pasji i emocji,
które muzyk chce przekazać. Wszystko można
dziś zrobić na komputerze i nie potrzeba
do tego w zasadzie muzyków. Dla nas to nie
jest muzyka, o której rozmawiamy i którą robimy.
Jesteśmy bardzo żywi i gramy bardzo
żywo. (śmiech) Jesteśmy wyznawcami tradycji
Beethovena - wybaczalne jest zagranie fałszywej
nuty, ale niedopuszczalne jest granie
Foto: Restless
bez pasji! Nigdy tego nie dostaniesz z komputera.
Weryfikatorem, zwykle bezlitosnym, jest w
takich sytuacjach scena. Wy czujecie się na
niej nad wyraz pewnie, ale w obecnej sytuacji
nie wiadomo kiedy ponownie na niej
staniecie - to chyba spory cios, kiedy wydaje
się nową, udaną płytę, chce się z nią podzielić
ze słuchaczami, bo to materiał stworzony
do grania na żywo i zonk, koncertować po
prostu nie można?
Na pewno. Pierwsze koncerty promocyjne
mieliśmy zaplanowane już na kwiecień, niestety
siła wyższa. Czekamy spokojnie. Jak wyżej
parę razy powiedzieliśmy - nie spieszymy
się bo wierzymy w to co robimy. Niech przechodzą
burze, susze, epidemie. My i tak będziemy
grali swoje. Wcześniej czy później
spotkamy się na koncercie.
Najgorsze jest to, że na tę chwilę nikt nie
jest w stanie powiedzieć ile ta sytuacja potrwa.
Słyszy się nawet głosy, że koncertów
nie będzie do jesieni przyszłego roku, więc
nie dość, że wiele zespołów żyjących wyłącznie
z muzyki nie przetrwa tak długiej przerwy,
to zapaść grozi całej branży muzycznej:
klubom, agencjom koncertowym i
bookingowym, firmom nagłośnieniowym
czy transportowym?
Nie mamy statusu i rozpoznawalności takiej,
by pozwolić sobie na życie tylko z muzyki,
choć oczywiście to nasze marzenie. Na razie
czekamy na możliwość powrotu do sali prób,
a na co dzień każdy robi to co trzeba, żeby
zapewnić sobie i bliskim przysłowiową szklaneczkę
wody i kromeczkę chleba. Damy radę
i na pewno będziemy dalej grać, nagrywać
i koncertować. Także i po 2021. Restless gra
już 10 lat. I to jeszcze nawet nie połowa czasu
jaki planujemy. (śmiech)
Jak w tej sytuacji zamierzacie promować
"Miasto grzechu"? Myślicie o kolejnym lyric
video albo pełnoprawnym teledysku, zakrojonej
na szerszą skalę akcji promocyjnej w
sieci?
Już to robimy. Zajrzyjcie na nasz FB czy Insta.
Do "Miasta..." chcemy zrobić pełny, wypasiony
clip, oczywiście jak wypuszczą nas w
końcu na ulice. Warto poczekać, bo będzie
rewelacyjny - mamy pomysł i nie zawahamy
się go użyć!
Póki co wydaliście ten album w wersji CD,
będzie też pewnie dostępny w postaci cyfrowej.
Najlepszy nośnik dla takiej muzyki to
jednak czarna płyta - myślicie również o
wersji winylowej "Miasta grzechu", czy na
tę chwilę i przy obecnej sytuacji trudno coś
takiego planować, bo to są jednak spore
koszty, nawet przy niedużym nakładzie?
Cyfrowo "Miasto..." już jest dostępne w serwisach
streamingowych, natomiast jeśli chodzi
o winyl to na pewno nie teraz, ale mamy
to też w planach.
Wojciech Chamryk
RESTLESS 123
HMP: 15 maja 2020 roku wydacie nowy (dziewiąty
ogólnie) album studyjny. Jak się czujesz
przed jego premierą? Zastanawiasz się
jak zostanie przyjęty?
Gus G.: Jak dotąd opinie prasowe były niesamowite,
ale oczywiście chcę zobaczyć, co myślą
o nim nasi fani. Trochę się denerwuję, ale
jednocześnie jestem pewny naszego nowego
albumu.
Nowy album nosi tytuł po prostu "Firewind",
czy ma to jakieś symboliczne znaczenie? Coś
jak nowy początek lub redefinicja tego, czym
jest Firewind?
Tak właśnie jest. To jest nowy początek, z nowym
wokalistą i bez klawiszowca. To była dla
mnie okazja, żeby doprowadzić do końca
W drodze do gwiazd!
Greccy bogowie power/heavy metalu powracają z jedenastoma melodyjnymi
metalowymi kompozycjami, których po prostu trzeba posłuchać! W rozmowie
z wirtuozem gitary Gusem G. poruszamy temat nowości, ale nie tylko. Zapraszam
do lektury.
starożytnej Grecji... teksty na nowym albumie
wydają się bardziej osobiste, na przykład
"All My Life". Czy są oparte na Waszych
osobistych doświadczeniach?
Jedyny moment, gdy nasze teksty nawiązywały
do historii Grecji miał miejsce na poprzednim
albumie "Immortals", który był albumem koncepcyjnym
dotyczącym historii starożytnej
Grecji. Zwykle nasze teksty dotyczą ludzkiego
umysłu, kondycji i sytuacji, przez które wszyscy
przechodzimy. Wiele z nich pochodzi z osobistych
doświadczeń, ale także wiele z nich
może być bardziej ogólnych.
Jak wyglądało tworzenie muzyki do "Firewind"?
Czy wszyscy dodali coś od siebie, czy
byłeś jedynym liderem?
Przesłuchałam cały album - jest niesamowity!
Myślę, że miałabym problem, żeby wybrać
utwór na pierwszy singiel. Czy "Rising
Fire" ma dla Ciebie jakieś szczególne znaczenie,
że wybrałeś właśnie ten utwór na pierwszy
singiel?
Dzięki! Szczerze mówiąc, miałem również ten
sam problem przy wyborze singli! Było tak
wiele kandydatur. Wszyscy dużo o tym myśleliśmy,
ponieważ chcieliśmy wybrać "właściwy"
utwór. W końcu uznaliśmy, że "Rising Fire" to
chwytliwy, ale naprawdę ciężki utwór, który
byłby dobrym "pierwszym smaczkiem". Chociaż
muszę powiedzieć, że w tym albumie jest
o wiele więcej rzeczy do odkrycia.
Jestem również zachwycona balladą "Longing
To Know You" - jedynym wolniejszym
utworem na albumie. Ale wydaje mi się, że
wolisz szybsze kawałki? Mam rację?
Zwykle tak, lubię szybkie melodie. Ale lubię
też ballady. Na albumie zawsze mam co najmniej
jedną balladę.
Tworzenie albumu zbiegło się z pewnymi
zmianami w zespole... zespół opuścił Henning
Basse (wokal) i Bob Katsionis (klawisze).
Czy obawiałeś się, że album nie zostanie
wydany?
Istniała możliwość, że album nie zostanie
ukończony, a w pewnym momencie, że nawet
działalność zespołu nie będzie kontynuowana.
Musiałem naprawdę dokładnie przemyśleć,
czy chcę kontynuować i jak mogę to zrobić.
Miałem napisaną i nagraną muzykę, ale bez
wokalu. Koniec końców myślę, że dokonałem
właściwego wyboru.
główne zmiany i zrestrukturyzować zespół.
Myślę, że ten tytuł ma obecnie większy sens
niż kiedykolwiek.
Czy po tylu latach obecności na scenie Twoje
pomysły jeszcze się nie wyczerpały? Co
inspiruje Cię do tworzenia muzyki?
Dzięki Bogu to się jeszcze nie stało. Dla mnie
muzyka to życie, więc pomysły nigdy nie przestają
ze mnie wypływać.
Kto w zespole pisze teksty?
To zależy. Na naszym poprzednim albumie
wszystkie teksty i linie wokalne zostały wykonane
przez naszego producenta Dennisa Warda.
Na tym albumie napisałem teksty do
trzech utworów, czego normalnie nigdy nie
robię. Resztę wykonał Herbie. Kiedyś w zespole
było tak, że ja tworzyłem muzykę, a wokalista
pisał do niej teksty. Cieszę się, że wróciliśmy
do tej formy pisania.
Wasze teksty odnoszą się m.in. do historii
Foto: Firewind
Zazwyczaj piszę większość muzyki i wykonuję
aranżacje. Bob, nasz były klawiszowiec, uczestniczył
w kilku pomysłach. Tak naprawdę na
tym albumie ja i Bob wspólnie napisaliśmy
utwór "Orbitual Sunrise", ale resztę wykonałem
sam.
Wygląda na to, że nowy album podąża ścieżką
poprzednich wydań, chociaż nowy wokal
nadaje mu nieco ostrości. Co Twoim zdaniem
odróżnia nowy album od innych Waszych
dzieł?
Myślę, że ten album to zbiór elementów ze
wszystkich naszych poprzednich albumów.
Zawiera dużą różnorodność, powiedziałbym,
że może jest podobny do albumów takich jak
"Allegiance" lub "Premonition". Ale w tym
przypadku wokal dodaje nowy element do naszego
brzmienia. Wokal Herbiego jest wszechstronny,
może brzmieć naprawdę ostro, ale
także bardzo melodyjnie.
Zmiany na pozycji wokalisty od początku
istnienia Firewind są dość częste (Herbie jest
szósty). Zastanawiam się skąd taka rotacja?
Ja również się nad tym zastanawiam! Nigdy
nie planowaliśmy zmieniać wokalistów, to się
po prostu działo. To niefortunne, ponieważ
głos nadaje zespołowi tożsamość. Było to więc
bardzo trudne zadanie do pokonania. Przyzwyczaiłem
się już do zmian wśród członków
zespołu, życie prowadzi wszystkich różnymi
ścieżkami. Nie mogę zatrzymać kogoś w zespole,
jeśli nie jest szczęśliwy i odwrotnie. Nie mogę
być z kimś w tym samym zespole, jeśli również
nie jestem szczęśliwy.
Czy trudno było znaleźć kogoś, kto zastąpiłby
poprzedniego wokalistę? Wygląda na to,
że szybko znalazłeś kogoś nowego. Jak to się
stało, że podjęliście współpracę z Herbim
Langhansem (Avantasia, ex-Sinbreed)?
Szczerze mówiąc byłem gotowy na najgorsze,
ale wciąż szukałem. Znalazłem Herbiego stosunkowo
szybko, aczkolwiek spodziewałem
się, że z tego powodu wydanie albumu mogłoby
zostać opóźnione. Dzięki naszej wytwórni
AFM, to ona mu zasugerowała i wszystko między
nami ułożyło się świetnie i mogliśmy
ukończyć nowy album na czas.
Wydajesz się być perfekcjonistą w tym, co
robisz. Czy zatem podczas nagrywania nie
ma miejsca na improwizację?
Moje solówki i tak pochodzą z improwizacji,
ale po wielu próbach zachowuję ich najlepsze
części i w ten sposób je układam.
W 2009 roku dołączyłeś do zespołu Ozziego
Osbourne'a, w którym zastąpiłeś Zakka
Wylde'a. W 2017 roku Zakk powrócił do zespołu,
więc zakończyłeś współpracę z
Ozzym. Nie tęsknisz za wspólnymi wystę-
124
FIREWIND
pami?
Jasne, tęsknię za przebywaniem z nim i graniem
z nim na scenie. Ale wszystkie dobre rzeczy
się kończą. To był niesamowity czas w
moim życiu i patrząc wstecz zawsze będę miał
wspaniałe wspomnienia, ale nadszedł czas,
abym ruszył dalej i powrócił do mojej własnej
muzyki i oczywiście, żeby Ozzy kontynuował
granie z Zakkiem i odbył pożegnalną trasę
koncertową. To wydawało się słuszne.
Kilka lat temu, w jednym z wywiadów powiedziałeś,
że oprócz umiejętności muzycznych
duże znaczenie dla bycia członkiem
zespołu ma również charakter człowieka, ponieważ
wszyscy muszą spędzać dużo czasu
razem na trasach koncertowych. Jak to wygląda
w Firewind? Czy wszyscy dobrze się
dogadujecie?
Przeważnie tak, znamy się bardzo dobrze. Nadal
uważam, że bardzo ważne jest, aby dogadywać
się ze sobą, w przeciwnym razie nie da się
nic zrobić.
Czy planujesz również znaleźć kogoś, kto
zastąpi Boba? Nie martwisz się, że bez instrumentów
klawiszowych dźwięk Firewind
w jakiś sposób straci na jakości?
Nie, nie szukam zastępcy dla Boba. Podjąłem
decyzję, aby kontynuować bez klawiszy, tak
jak na początku. Nie sądzę, abyśmy stracili jakość,
chyba że jesteś słuchaczem, który myśli,
że Firewind to tylko klawisze? Od pierwszego
dnia jestem głównym twórcą utworów w zespole.
Bob na pewno napisał kilka świetnych
rzeczy, ale dla mnie była to okazja, aby zrestrukturyzować
brzmienie Firewind w taki
sposób, jak je sobie dziś wyobrażam, a nie tak,
jak to sobie wyobrażałem 15 lat temu. Jak zauważyłaś,
w nowym albumie nadal są klawisze,
ale są one używane w inny sposób, bardziej
jako wzmocnienie dźwięków gitary, zamiast
posiadania własnych linii. Zespół był zawsze
bardziej nastawiony na gitarę i tak powinno
pozostać.
Nie jest łatwo być gwiazdą hard & heavy,
jak sobie radzisz ze sławą? Czy sława Cię
przytłacza?
Na szczęście nie jestem gwiazdą popu, myślę,
że kiedy jesteś naprawdę sławny na tym poziomie,
jest trudniej i być może twoja niepewność
staje się większa. Na naszym poziomie sławy,
myślę, że jest świetnie. Ponieważ nie potrzebuję
ochroniarza, aby iść ulicą, a fani metalu są
zazwyczaj naprawdę fajni i uprzejmi. Lubię
spotykać się z fanami, robić zdjęcia i rozmawiać.
Dla mnie to nie jest problem "sławy", to
jedna z tych dobrych rzeczy. Problemem jest
błędne przekonanie niektórych osób, które
czasami próbują wykorzystać twoją sławę lub
zarabiać na tobie w bezczelny sposób. Ale z
czasem uczysz się, jak uchronić się przed oportunistami.
Masz duże doświadczenie sceniczne, więc
jestem ciekawa, czy czasami stresujesz się
lub czujesz presję na koncertach?
W ogóle, czerpię przyjemność z bycia na scenie
bardziej niż z czegokolwiek innego!
A jeśli odczuwasz stres, to jak sobie z nim
radzisz?
Zwykle odczuwam stres przed rozpoczęciem
trasy, ponieważ wiele rzeczy może pójść nie
tak. Jest tyle przygotowań, które dzieją się za
kulisami, ludzie nie mają pojęcia, co trzeba
zrobić, aby zorganizować trasę koncertową.
Ale kiedy wszystko zaczyna się toczyć, jest to
najlepsze uczucie w historii.
Jak radzisz sobie z krytyką? Jaki wpływ ma
krytyka na twoją pracę (jeśli w ogóle)?
Staram się o tym nie myśleć. Pod koniec dnia
muszę robić to, co przede wszystkim mnie
uszczęśliwia. Ludzie zawsze będą osądzać,
więc to się nigdy nie zmieni.
Czy jest jakiś koncert, który był dla Ciebie
szczególnie pamiętny?
Było ich zbyt wiele!
Jak firma fonograficzna (AFM Records)
wpływa na Twoją pracę? Czy możesz cieszyć
się pełną swobodą artystyczną?
Tak, jak dotąd było świetnie! Łatwo się z nią
pracuje i wspiera moje kreatywne potrzeby i
pomysły.
Co, Twoim zdaniem, odróżnia Was od innych
zespołów heavy i power metalowych?
Czy jest coś specyficznego dla Firewind?
Foto: Firewind
Myślę, że prawdopodobnie sposób, w jaki
gram na gitarze. Wydaje mi się, że mam swój
własny styl i dźwięk, który jest już rozpoznawalny.
Czym jest dla Ciebie muzyka - sposobem na
zabicie nudy, pasją czy jeszcze czymś innym?
To pasja, absolutnie.
Intryguje mnie, czym się zajmujesz oprócz
tworzenia muzyki?
Zajmuję się także interesami zespołu. Zasadniczo
rozmawiam z agentami organizującymi
koncerty, agentami biur podróży, łączę plany,
planuję daty nagrań z wytwórnią, rozmawiam
z księgowymi o wydatkach i dochodach zespołu,
organizuję kontrakty reklamowe, zajmuję
się mediami społecznościowymi, współpracuję
z ekipą ds. wideo i grafiki, która tworzy dla
naszego zespołu wizualizacje… wszystko, co
możesz sobie wyobrazić! Teraz mam również
dwie poboczne firmy produkujące efekty i
przetworniki gitarowe. Więc wszystko ma
związek z tworzoną przeze mnie muzyką, ale
także jest dużo spraw, którymi muszę się zajmować.
Jednocześnie staram się być dobrym,
oddanym rodzinie człowiekiem, ponieważ
mam żonę i trzy koty.
Jakie są Twoje plany na przyszłość? Planujesz
album solowy, czy obecnie nie masz czasu
o tym myśleć?
Chciałbym stworzyć kolejny solowy album.
Zobaczymy, jak sprawy pójdą z obecnym albumem
Firewind i jak szybko będziemy mogli
koncertować. Wszystko teraz stoi pod znakiem
zapytania.
Planujesz dłuższą trasę po Europie?
Nie teraz z oczywistych powodów.
Czy są jeszcze jakieś inne marzenia, które
chciałbyś spełnić?
Wciąż jest jeszcze wiele rzeczy do zrobienia z
Firewind. Mam nadzieję, że zespół może stać
się wielki, chciałbym, by któregoś dnia nasza
produkcja była większa, żebyśmy mogli zaprezentować
zespół tak, jak na to zasługuje.
Ostatni koncert Firewind w Krakowie wciąż
żyje w mojej pamięci - było cudownie! Byłoby
wspaniale, gdybyście ponownie zdecydowali
się odwiedzić Polskę.
Dziękuję! Nam również bardzo się podobało i
nie możemy doczekać się powrotu!
Chciałbyś powiedzieć coś jeszcze swoim fanom
w Polsce?
Kocham ich wszystkich i nie mogę się doczekać
powrotu!
Dziękuję bardzo za poświęcony czas i życzę
wszystkiego najlepszego na przyszłość,
szczególnie dużo zdrowia w tych trudnych
czasach.
Dzięki! Wzajemnie!
Wszystko się kiedyś kończy, epidemia też...
także miejmy nadzieję, że niedługo muzycy z
Firewind będą mogli zacząć snuć plany dotyczące
trasy koncertowej po Europie. Póki co,
musimy uzbroić się w cierpliwość, a występy
na żywo zastąpić słuchaniem muzyki poprzez
inne dostępne kanały. Przytaczając znaną
łacińską sentencję: "Per aspera ad astra", czyli
przez trudy do gwiazd!
Simona Dworska
FIREWIND 125
Przy każdej piosence przeżywałam osobne objawienie
Dziewiąty album studyjny Nightwish "Human. :||: Nature." ukazał się w
czasie, kiedy na całym świecie panuje pandemia koronawirusa, a artyści zamiast
koncertować są zamknięci w czterech ścianach. Te wyjątkowe okoliczności premiery
krążka sprawiają, że jego przekaz jest jeszcze bardziej donośny i czytelny:
musimy zacząć zwracać większą uwagę na naszą planetę, dbać o naturę i otworzyć
się na drugiego człowieka. W rozmowie z "Heavy Metal Pages" wokalistka Nightwish
Floor Jansen opowiada o kulisach powstawania albumu, przesłaniu, jakie
niesie "Human. :||: Nature.", zaangażowaniu w ochronę przyrody i swoich aktywnościach
w dobie koronawirusa.
HMP: 10 kwietnia 2020 r. ukazał się najnowszy
album Nightwish "Human. :||: Nature.",
podzielony na dwie części: "Human" będący
muzyczną refleksją na temat ludzkości i
"Nature" nazywany "listem miłosnym do
świata". Jakie są Twoje odczucia na temat
płyty i historii, którą w niej opowiedzieliście?
Floor Jansen: Album nazywa się "Human. :||:
Nature.", więc opisuje człowieka i naturę, ale
też naturę człowieka. "Human" składa się z
Przy "Endlessness" odpowiadamy z kolei z Troyem
za harmonie przy wokalu Marko. Tuomas,
Troy i Marko są bardzo dobrzy w wymyślaniu
oryginalnych i pięknych harmonii pasujących
do piosenek. Obserwowanie procesu
wcielania ich wizji w życie było dla mnie ciekawym
doświadczeniem.
Wspomniałaś, że przy okazji Decades Tour
mieliście okazję sięgnąć do dawnych utworów
Nightwish. Czy pomogło Ci to rozwinąć się
wokalnie lub odnaleźć jakieś ukryte zdolności,
które przydały Ci się przy "Human. :||: Nature."?
Myślę, że jedynym odkryciem są wspomniane
przeze mnie harmonie. Jeśli chodzi o mój własny
wokal, nie odkryłam w sobie nic, czego
wcześniej nie wiedziałam, że potrafię.
Pierwszy utwór z albumu, "Music", opowiada
o historii muzyki od samego początku. Co
sprawiło, że pokochałaś muzykę - słowa,
emocje, a może melodie?
Myślę, że cały ten pakiet. Bardzo trudno jest
wskazać jedną rzecz, która porusza cię w muzyce.
Podobnie jest z pytaniem, dlaczego podoba
ci się jakiś obraz albo dlaczego lubisz różowy,
a nie czarny. Trudno powiedzieć, który rodzaj
emocji najbardziej cię poruszył, po prostu
cię to dotyka. Wiem natomiast, że jestem bardzo
wyczulona na punkcie głosu, więc jeśli nie
lubię danej barwy, to bardzo trudno jest mi
słuchać danego utworu.
W utworze "Music" pojawia się zdanie, że
muzyka to "człowiek śpiewający opowieść innego
człowieka". Można więc powiedzieć, że
jako wokalistka Nightwish śpiewasz opowieść
Tuomasa.
Tak naprawdę śpiewam własną opowieść, ale
również twoją i kogoś innego - taka jest moja
interpretacja tych słów. Tak jak wspomniałam,
te teksty mogą być przez każdego tłumaczone
inaczej. Każdy słucha w inny sposób i inaczej
interpretuje.
dziewięciu utworów z udziałem całej kapeli.
Nie nazwałabym go albumem koncepcyjnym,
ale odnosi się do różnych wątków związanych z
ludzkością. "Nature" to z kolei klasyczna suita,
która rzeczywiście jest jak list miłosny do świata.
Chcemy jednak podkreślić, że my także stanowimy
część natury i jest to najbardziej oczywisty
element naszego istnienia. To w sumie
ciekawe, że premiera naszego albumu zbiegła
się w czasie z obecną sytuacją, rzucając nowe
światło na jego przesłanie. Tuomas (Holopainen
- przyp. red.) chciał przekazać swoje uczucia
i swoją historię, ale każdy powinien być
otwarty na własną interpretację.
"Human. :||: Nature." oferuje nam nie tylko
duże zróżnicowanie muzyczne, ale i tematyczne:
astronomia, ewolucja, mitologia, socjologia
czy filozofia. Co było dla Ciebie najbardziej
odkrywcze w pracy nad tymi utworami?
Przy każdej piosence przeżywałam osobne
objawienie. To niesamowite, kiedy zaczynasz
naprawdę czuć i rozumieć słowa, mieć własną
interpretację. Każda piosenka opowiada inną
Foto: Nightwish
piękną historię. Choćby "Procession" - na początku
nie rozumiałam całości przekazu. Patrzymy
z perspektywy czasu na różne formy
życia, których już nie ma, a które cały czas
przypominają nam, jak powstała ludzkość i
przestrzegają, że dążymy ku złemu. Bardzo
mocno mnie to uderzyło. Jeśli wierzyć naukowcom,
nadmiernie wykorzystujemy naszą planetę
i musimy w końcu zacząć myśleć o tym, jak
właściwie "pielęgnować nasz ogródek". Od najmłodszych
lat jestem zaangażowana w walkę o
dobro naszej planety. To dla mnie coś naturalnego,
więc ten album to dla mnie wielkie szczęście
i z łatwością poczułam jego przekaz.
W większości utworów "Human. :||: Nature."
możemy usłyszeć Twój wokal razem z
wokalami Marko Hietali i Troya Donockleya,
w szczególności w "Shoemaker" i "How's
the Heart". Jak wspominasz waszą wspólną
pracę nad piosenkami?
Przy tym albumie pracowaliśmy dużo nad wokalami
harmonicznymi. Kiedy w czasie Decades
Tour przeszliśmy przez starsze utwory
Nightwish, okazało się, że większą radość
sprawia nam śpiewanie trzema głosami niż gdy
jest nagrany tylko mój głos. Zainspirowało to
Tuomasa do pisania piosenek, w których ważną
rolę odgrywają harmonie. W każdym refrenie
na tym krążku jest nas troje lub dwoje. W
refrenie "Shoemaker" Troy odpowiada za główny
wokal, a jestem jego wokalem wspierającym.
W "Harvest" Troy również jest głównym wokalem,
a ja i Marko wokalami harmonicznymi.
Moim ulubionym utworem z płyty jest
"Shoemaker" opowiadający o naukowcu Eugene'ie
Shoemakerze, którego prochy zostały
zabrane na księżyc. Jak przygotowywałaś się
do tej wyjątkowej piosenki?
Nie przygotowywałam się do niej w jakiś szczególny
sposób, ponieważ dla mnie każda piosenka
ma wyjątkowy charakter. "Shoemaker" był
jednak szczególnie trudny do zaśpiewania pod
względem techniki, ponieważ poszczególne
wersety i melodie są bardzo szybkie i złożone.
Zajęło mi trochę czasu, zanim udało mi się je
poprawnie zaśpiewać. Oczywiście słowa, melodie
i rytm były bardzo ważne, ale przede wszystkim
chciałam uchwycić w tym utworze emocje,
aby przekazać tę historię w odpowiedni
sposób. Było to dla mnie sporym wyzwaniem!
Czy udało wam się skontaktować z żoną
Eugene'a Shoemakera? Ta piosenka to wspaniały
hołd dla jej męża.
Nie mieliśmy szansy jej poznać, ale byłoby
pięknie zrobić to w przyszłości. Pamiętam, że w
pewnym momencie Tuomas i Troy rozmawiali
o możliwości nawiązania z nią kontaktu i przesłania
jej piosenki, ale nie wiem, jak to się skończyło.
"Tribal" różni się od pozostałych utworów orientalną
nutą połączoną z pewnego rodzaju
dzikością. Podobają Ci się tego typu kawałki?
Tak, to jedna z tych piosenek, co do których
nie mogę się doczekać, kiedy zaśpiewam je na
126
NIGHTWISH
żywo. Nie mam swojego ulubionego utworu z
płyty, bo uwielbiam wszystkie, ale ta na pewno
świetnie wypadnie na koncertach.
Nagraliście klip do utworu "Noise", w którym
wcieliłaś się w uzależnioną od telefonu matkę
małej miss. W dzisiejszych czasach artyści w
dużym stopniu korzystają z mediów społecznościowych.
Jak znajdujesz balans między
aktywnością w sieci a dbaniem o kontakt z
naturą?
Publikuję w mediach społecznościowych jedynie
okazjonalnie. Mam swoje prywatne konto
na Facebooku, na którym zamieszczam jakiś
post dwa lub trzy razy w roku. Jeśli chcę się
czymś podzielić, dzielę się tym z ludźmi z
mojego najbliższego otoczenia. Co innego moje
artystyczne social media, ale nie jest to dla
mnie odbicie realnego świata. Myślę, że ciągła
potrzeba dzielenia się prawdziwym życiem w
mediach społecznościowych, jakby to był świat
realny, zupełnie na mnie nie działa. Doceniam
jednak technologię, która daje mi możliwość
pozostawania w kontakcie z ludźmi, których
kocham. Szczególnie w tym szalonym czasie,
ale też normalnie, ponieważ często bywam w
trasie i mieszkam w innym kraju niż większość
mojej rodziny. Korzystać z social mediów, kiedy
chcemy, ale nie dlatego, że musimy - to jest
moja bezpieczna linia.
Innymi słowy jesteś kompletnym zaprzeczeniem
osoby, w którą wcieliłaś się w teledysku.
Wszyscy wcieliliśmy się w postaci całkowicie
odmienne charakterologicznie od nas samych.
To było w tym wszystkim najzabawniejsze. Reżyser
klipu miał dobre oko, jeśli chodzi o role,
które nam powierzył.
Część "Nature" to w całości najdłuższy
utwór, a właściwie symfonia "All The Works
Of Nature Which Adorn The World", w
której możemy usłyszeć cytaty z George'a
Gordona Byrona i Carla Sagana. To niezwykłe,
że z pozoru dwa odmienne światy łączą
się w jednej pieśni…
Tak, to wspaniałe, całkowicie się z tobą zgadzam.
W części "Ad Astra" możemy usłyszeć Twój
głos.
Tak, także w dwóch innych częściach. Możliwość
zaśpiewania w tym utworze była dla mnie
wielkim darem i cudownym doświadczeniem.
Gram w zespole, którego autor tekstów jest tak
utalentowany, że tworzy dzieła, które są po
prostu piękne. Kocham ten utwór!
W jednym z wywiadów wspomniałaś, że
"Human. :||: Nature." to pewnego rodzaju
kontynuacja "Endless Forms Most Beautiful".
Czy zamierzacie podążać ścieżką natury i
nauki w kolejnych albumach?
Nie wiem, jak będzie z kolejnymi albumami,
ale cieszę się, że utwory z tego albumu wpasowują
się w tę tematykę.
Wiem, że Nightwish współpracuje z organizacją
charytatywną World Land Trust. Czy
mogłabyś opowiedzieć o niej coś więcej?
Ta organizacja pomaga chronić naszą planetę,
realizując różne projekty na całym świecie i
skupiając się na konkretnych terenach jak np.
lasy deszczowe. Z pomocą lokalnych rządów i
we współpracy z lokalnymi mieszkańcami starają
się chronić te siedliska różnorodnych gatunków
fauny i flory. Członkowie World Land
Trust kupują ziemię i pracują wspólnie z tymi
ludźmi, aby mieć pewność, że mieszkańcy mają
Foto: Nightwish
z czego żyć, a zarazem środowisko, w którym
żyją, jest chronione. Bardzo się cieszę, że z nimi
współdziałamy. Sama zawsze angażowałam się
w tego typu akcje, więc miło jest widzieć, że
możemy coś zmienić jako zespół. Nasi fani
również doceniają ten gest.
Rok temu miałaś okazję wziąć udział w programie
"Beste Zangers", w którym miałaś
szansę zagrać piosenki z różnych muzycznych
gatunków. Czy udział w tym show pomógł
Ci poszerzyć Twój gust muzyczny i otworzył
Cię na innego rodzaju utwory?
Może nie do końca otworzył mnie na inne
muzyczne gatunki, ale zainspirował mnie do
tego, aby dowiedzieć się więcej na temat muzyki,
której wcześniej nie wykonywałam. Na pewno
wiele mi to dało.
Który wykonywany przez Ciebie w programie
utwór był Twoim ulubionym?
Najbardziej podobały mi się "Winner" i "Phantom
of the Opera". Po programie zagraliśmy zresztą
z Henkiem Portem dziewięć wspólnych
koncertów.
Z powodu koronawirusa wiele planów Nightwish
musiało ulec zmianie. Jak rozumiem
trasa Human. :||: Nature Tour jest przełożona,
a nie odwołana?
Na pewno koncerty się odbędą, ale na razie jeszcze
nie wiadomo kiedy. Na pewno nic nie
odwołujemy, co najwyżej przekładamy.
Myślisz, że sytuacja z pandemią koronawirusa
sprawi, że będziemy zwracać większą
uwagę na naturę i otaczający nas świat?
Mam nadzieję, że ta sytuacja otworzy nam
oczy i pokaże, że nie możemy dalej żyć tak jak
obecnie. Nasza planeta jest przeludniona, a my
nawet nie zdajemy sobie z tego sprawy. Kiedy
zaś pojawia się wirus, żaden rząd nie jest na
niego naprawdę przygotowany. To nie jest tak,
że tylko "wkurzeni nastolatkowie" krzyczą o
kryzysie, to jest coś oczywistego. Mam nadzieję,
że nasze podejście ulegnie fundamentalnej
zmianie.
Jak spędzasz swój czas izolacji?
Właściwie to mieszkam na wsi, więc mam dużo
czasu, aby pracować w ogrodzie i spędzać czas
z rodziną. Mogę zajmować się różnymi projektami
w domu i mam sporo czasu, aby jeździć
konno.
Czy pracujesz też nad swoim solowym
albumem?
Zaczęłam pisać piosenki, ale nie myślę o tym
na razie w kategoriach albumu czy kariery
solowej. Po prostu cieszę się możliwością siedzenia
przy pianinie i obserwowania, co z tego
wyniknie.
Niektóre zespoły organizują minikoncerty za
pośrednictwem Instagrama. Czy planujesz
coś takiego sama lub z zespołem?
Nie mamy takich planów.
Czy masz już zaplanowane, jakie będzie pierwsze
miejsce, które odwiedzisz po izolacji?
Zapewne moich rodziców i resztę rodziny w
Holandii.
Kiedy myślisz o pięknie natury, jakie miejsce
pierwsze przychodzi Ci na myśl?
Mieszkam w domu w lesie, więc właściwie jestem
otoczona tym miejscem. Mam ogromne
szczęście, że kiedy wychodzę z domu, widzę
pola i lasy. Wystarczy, że zrobię kilka kroków,
a już jestem wśród piękna natury. Dzięki temu
czuję się dobrze.
Gdybyś mogła wybrać jakieś zwierzę, które
najbardziej reprezentuje Twoją osobowość, co
byś wybrała?
Boże, nie wiem! Jestem człowiekiem, więc właśnie
tym zwierzęciem jestem (śmiech). Wiele lat
temu napisałam utwór, który nazywał się "Wolf
and Dog". Myślę, że mam coś z wilka, bo one
muszą nieustannie być w biegu i na coś polować,
ale i z psa, ponieważ lubią domową rutynę,
spanie na sofie, bezpieczeństwo i spokój.
Co chciałabyś przekazać polskim fanom
Nightwish?
Mam nadzieję, że wszyscy jesteście zdrowi.
Słuchajcie lokalnych władz, cokolwiek wam doradzają
i starajcie się cieszyć tym dziwnym czasem.
Może to brzmi dziwnie, ale jeśli jesteście
zdrowi, korzystajcie z życia jak tylko to jest
możliwe. Zdrowie jest najważniejszą rzeczą w
naszym życiu, wszystko inne jest tymczasowe.
Cieszcie się tym, co możecie robić teraz, a zwykle
nie macie na to czasu. Mam też nadzieję, że
zobaczę was, jak tylko to wszystko się skończy.
Marek Teler
NIGHTWISH 127
Ciężkie riffy, ciężki sprzęt
Lovebites to japoński, heavy metalowy girlsband który w Japonii stał się
ostatnio prawdziwą sensacją. W ubiegłym roku dziewczyny pojechały w trasę jako
gość specjalny DragonForce i odwiedziły wiele Europejskich miejscowości, wprawiając
miejscowych fanów w osłupienie. Najnowszy album zespołu, "Electric Pentagram"
zbiera obecnie bardzo dobre recenzje na całym świecie i wydaje się, że japońska
formacja może w krótkim czasie zdobyć metalowe rynki szturmem. Dzięki
uprzejmości Satomi z Victor Enertaiment, udało mi się porozmawiać z uroczą
basistką Lovebites, Miho Rosanną.
HMP: Cześć Miho! Super, że znalazłaś
czas na ten wywiad. Mamy sporo pytań do
Cie-bie! To Wasz pierwszy raz z Polskimi
mediami?
Miho: Cześć, dzięki za zainteresowanie! Z tego
co kojarzę, mieliśmy już kilka rozmów z
Polskimi mediami wcześniej, ale nie jest to też
zbyt częste. Super że mam możliwość przybliżyć
Polskim fanom zespół Lovebites!
Ok! Na wstępie chciałem Ci podziękować
Tak naprawdę, wystartowałyście nie tak dawno
temu - Lovebites ma jedynie 4 lata. Niemniej
jednak Wasza dyskografia robi wrażenie
- trzy albumy studyjne, trzy EPki i jedna
koncertówka! Jak udaje Wam się utrzymać
tak zabójcze tempo?
Wszystko to kwestia organizacji. Zwykle
nowa muzyka powstaje podczas kiedy jesteśmy
w trasie. To nie łatwe, ale dzięki temu zaoszczędzamy
czas, a co za tym idzie, przerwy
między nowymi wydawnictwami nie ciągną
się w nieskończoność.
W tym krótkim czasie zdążyłyście już zdobyć
sporo uwagi fanów z całego świata. Czy
heavy metalowym projektem, który również
byłby złożony z samych dziewczyn. Wtedy
spotkałam naszą wokalistkę Asami, która
ochoczo przystała na pomysł sformowania nowego
bandu. Potem dołączyły Midori i Miyako,
które znały się już wcześniej. Okazało się
że to wszystko świetnie składa się w całość i
tak właśnie powstało Lovebites!
Od samego początku zdecydowałyście się
nie iść zgodnie z japońskim trendem z lat 80-
tych kultywowanym przez takie zespoły jak
Anthem, Earshaker czy X-Japan i śpiewacie
tylko po angielsku, nie mieszając w swoich
tekstach angielszczyzny z japońskimi zwrotami.
Co stoi za tą decyzją? Jest szansa że
Asami zaśpiewa kiedyś po japońsku?
W sumie od początku założyłyśmy sobie, że
będziemy bardziej dostępne dla słuchaczy z
całego świata a nie tylko z Japonii. Angielski
bardziej pasuje do heavy metalu niż japoński.
Oczywiście, to było niezłe wyzwanie żeby poprawnie
używać angielskiego, skoro nie jesteśmy
natywnymi użytkowniczkami tego języka.
Tak jak powiedziałam, wydaje mi się, że
dzięki tekstom po angielsku jesteśmy w stanie
dotrzeć do większej ilości fanów, więc raczej
będziemy kontynuować to założenie. Przykro
mi, nie wiem czy doczekasz się Asami śpiewającej
po japońsku (śmiech).
Nowy album otwiera speed metalowy numer
"Thunder Vengeance". To niemalże tradycja,
że zaczyna swoje płyty od szybkiego, melodyjnego
banera...
No tak, w sumie to nie jest jakaś reguła, którą
się kierujemy, ale tak się składa, że zwykle
otwieramy jakimś szybkim ciosem (śmiech).
Wiesz, wydaje mi się, że to ważne dobrze rozpocząć
płytę. Zwykle kiedy słuchasz jakiegoś
albumu, na początek słyszysz pierwszy numer,
a nie na przykład siódmy, nie? I właśnie
dlatego ułożenie kawałków jest bardzo istotne.
Dobre start płyty i potem sensowne ułożenie
kawałków lepiej chwyta fanów za serca!
za tak rewelacyjny album jakim jest "Electric
Pentagram". To Wasz trzeci studyjny album.
W mojej opinii, to najlepsza rzecz jaką
kiedykolwiek nagrałyście. A jakie są Twoje
odczucia?
Dzięki! Tak, też uważamy z dziewczynami że
to najlepsze co do tej pory udało nam się nagrać.
Ale to dzięki temu, co do tej pory zrobiłyśmy.
Wszystkie poprzednie sesje nagraniowe
oraz trasy koncertowe pozwoliły nam dojrzeć
jako artystkom i to wszystko przełożyło
się na "Electric Pentagram".
Foto: Lovebites
rosnąca popularność zespołu zaskoczyła
Was?
O tak, bardzo! Wiesz, bardzo szanujemy rodzime
metalowe tradycje, ale też mamy wiele
szacunku do europejskiego metalu, więc to
niesamowite że fani z tamtych regionów nas
słuchają. To wielka nobilitacja dla nas.
Razem z Waszą perkusistką, Haruną, przez
lata tworzyłyście zespół Destrose. Czy
możesz mi powiedzieć co stało się z Destrose
i w jaki sposób jego rozpad przyczynił się
do powstania Lovebites?
Nie powiedziałabym że Destrose się rozpadł.
Powiedzmy, że zespół zapadł w nieokreśloną
czasowo śpiączkę. Kiedy to się stało, Haruna
i ja bardzo chciałyśmy wystartować z nowym
Zespół który kompozycje z "Electric Pentagram"
przywodzą mi na myśl to japoński
girlsband Show-Ya. Wokale Asami, zwłaszcza
w takim "Golden Destination" czy
"Signs of Deliverance", przypominają mi
miejscami Keiko Teradę…
Hmmm, nie jestem pewna czy tak faktycznie
jest, ale nie jesteś pierwszą osobą, która stosuje
takie porównanie, więc coś pewnie jest na
rzeczy. Show-Ya to w Japonii wręcz ikona kobiecego
metalu i osobiście, bardzo, bardzo, lubię
ten zespół, więc to chyba dobrze, że takie
porównania się pojawiają.
Nowy album promowało wideo do "When
Destinies Align". Dlaczego akurat ten numer
wybrałyście na kawałek pilotujący całe
wydawnictwo?
Nie ma tu jakiejś niesamowitej historii. Kiedy
Miyako przyniosła demo na próbę, wszystkie
wiedziałyśmy, że to będzie singel! Szybka,
konkretna, melodyjna piosenka, idealna na
pilota. Po prostu.
Ostatni numer o który chciałem zapytać to
niepokorny rocker "Raise Some Hell" - osadzony
w latach 80-tych metalowych hymn,
który zdradza Wasze inspiracje Judas Priest
czy Manowar.
No tak, to znowu sprawka Miyako! To kawałek,
w którym spotykają się różne inspiracje.
128
LOVEBITES
Zastanawiające, że trafia bardziej do europejskiej
czy amerykańskiej publiczności niż do
fanów z Japonii...
Heavy Metalowe girlsbandy wciąż nie są
zbyt popularne - w Europie chyba najbardziej
znany jest Girlschool. Ale w Japonii, prócz
Waszego zespołu, jest również masa niesamowitych
girlsbandów, które grają metalowo.
Jak myślisz, dlaczego akurat w Japonii
jest tyle dziewczyn które chcą grać ciężką
muzykę?
Tak, masz rację, mamy sporo dobrych heavy
metalowych bandów, w których grają same
dziewczyny… Aldious czy Mary's Blood…
Destrose to też był w całości zespół złożony
z dziewczyn. To tylko moja teoria, więc może
nie mieć odzwierciedlenia w rzeczywistości,
ale wiesz, żeby grać metal musisz posiadać
spory zestaw perkusyjny oraz wzmacniacze.
Ale wiele klubów w Japonii ma to wszystko na
wyposażeniu sceny, więc nie musisz targać ze
sobą całego sprzętu żeby zagrać koncert. Wystarczą
gitary, efekty, talerze i możesz grać
wszędzie! To ułatwia życie dziewczynom, bo
nie mamy tyle siły co faceci (śmiech). Wydaje
mi się, że to właśnie może być jedna z przyczyn,
że mamy w Japonii tak dużo bandów
złożonych z samych dziewczyn.
No dobra, a jak to jest z Wami? Dlaczego
wolicie ciężkie riffy od słodkich melodyjek z
klawisza?
Czy ja wiem? Po prostu heavy metal to dla
mnie najlepsza muzyka jaka istnieje. Kiedy
poznawałam muzę, w pewnym momencie
straciłam zainteresowanie innymi gatunkami.
Liczył się tylko metal. Kiedy chwyciłam za instrument,
rodzaj granej muzyki mógł być
tylko jeden (śmiech).
Wracajac do Waszej dyskografii… Nawet
jeśli "Electric Pentagram" to bardzo świeża
rzecz, chwilę po tym albumie światło dzienne
ujrzała EP "Golden Destination". Jaki był
powód wypuszczenia dwóch wydawnictw w
tak krótkim czasie?
Wiesz, tak naprawdę "Golden Destination"
to bardziej singel niż EPka. Zdecydowałyśmy
się wypuścić "Golden Destination" jako
rzecz, która pociągnie promocyjnie album.
Zwłaszcza, że na singlu dorzuciłyśmy dwa
kawałki, które nie znalazły się na albumie.
Foto: Lovebites
Foto: Lovebites
W zasadzie przez długi czas Japońscy artyści
ograniczali się do Azji i sporadycznie promowali
się chociażby w Europie. Tysiące
ludzi chodziło na koncerty Loudness,
Anthem czy X-Japan, ale w Europie nic
takiego się nie działo. Teraz jednak sytuacja
wydaje się zmieniać - zespoły, które wymieniałem
coraz częściej goszczą w Europie. Wy
również nie tak dawno zagrałyście na
Starym Kontynencie jako gość trasy DragonForce.
Jak wrażenia? Czy fani u nas
różnią się od fanów w Azji?
Trasa była niesamowita! Doświadczenia jakie
zdobyłyśmy w miejscach, w których ludzie rozumieją
i kochają heavy metal, są nie do ocenienia.
Generalnie publiczność w Europie i
Azji przeżywa koncerty trochę inaczej. Japończycy
są ogólnie trochę nieśmiali, więc siłą
rzeczy są spokojniejsi i bardziej cisi podczas
koncertów. Europejczycy przeżywają to na
swój sposób, są bardziej dzicy, jeśli mogę tak
powiedzieć. Jednak powiem Ci, że kiedy show
startuje i zaczynamy pierwszą piosenkę, czuję,
że niezależnie czy to widownia w Azji czy
Europie, każdy czuje ekscytację. Uwielbiam
grać koncerty i chcę zarażać swoją muzyką coraz
więcej ludzi!
Dzięki JPU Records Wasze albumy bez problemu
można dostać w Europie w sensownych
cenach. Jednak koncertowy album
"Daughters of the Dawn" został wydany
jedynie w Azji i nie jest dostępny dla fanów
spoza Waszego rejonu. Czy możemy liczyć
na to że sytuacja ulegnie zmianie?
Z tego co mi wiadomo nie ma póki co żadnych
planów żeby wydać "Daughters of the
Dawn" poza Azją. Ale wszystko jest do rozważenia,
jeśli faktycznie fani będą domagać się
tego wydawnictwa, to dlaczego nie?
Ok! Mamy nowy album, nowy singel, więc
jestem ciekaw jakie macie plany promocyjne
w związku z tymi wydawnictwami? Macie
w planach ponownie odwiedzić Europę? Dotrzecie
w końcu do Polski?
Niestety, póki co nie mamy potwierdzonych
żadnych koncertów poza Japonią. Niemniej
bardzo chciałybyśmy odwiedzić Polskę podczas
naszego europejskiego tournee. Mam
nadzieję, że sytuacja z koronawirusem się w
miarę szybko uspokoi i będziemy mogły
nakreślić bardziej konkretne plany związane z
koncertami.
Miho, jesteś znana z tego że kolekcjonujesz
metalowe koszulki. Dużo masz ich w kolekcji?
Masz jakieś koszulki zespołów z
Polski?
A wiesz, że nawet nie wiem ile tych koszulek
jest? Wydaje mi się ,że może być ich coś około
dwustu sztuk. Mam koszulkę Behemoth! Jeśli
zajrzymy w końcu do Polski, na pewno ją założę!
To była prawdziwa przyjemność pogadać z
Tobą! Mam nadzieję że niebawem spotkamy
się w Polsce! Pozdrów od nas resztę dziewczyn!
Ostatnie słowo dla Polskich fanów
należy do Ciebie.
Dziękuję wszystkim fanom którzy przeczytali
ten wywiad. Bardzo bym chciała zagrać kiedyś
w Polsce! Mam nadzieję że gdy do tego dojdzie,
wszyscy spotkamy się pod sceną!
Marcin Jakub
LOVEBITES 129
W cieniu tragedii
- W roku 1963 cały świat był poruszony katastrofą zapory wodnej w
Vajont. Było mnóstwo ofiar, a do tego szybko okazało się, że ta najnowocześniejsza
wtedy konstrukcja tego typu powstała w nieodpowiednim miejscu i do
tego z lekceważeniem podstawowych zasad bezpieczeństwa. Rodzice gitarzysty
Revoltons Alexa Corony przeżyli tę tragedię, a on od lat marzył o stworzeniu
opisującego ją albumu. W końcu udało się, a efekt to "Underwater Bells Pt. 2:
October 9th 1963 - Act 1".
Jest to pewnie historia, która wciąż, mimo
upływu tylu lat, budzi w waszej miejscowości
spore emocje i z racji skali tej tragedii
nigdy nie zostanie zapomniana?
Po 57 latach nadal to odczuwamy! Co roku
mamy obchody w tym miejscu. Prawdopodobnie
te emocje nie będą tak silne w przyszłych
pokoleniach, ale w mojej opinii to wydarzenie
nie zostanie zapomniane.
Takie lokalne wydarzenia są interesujące
dla słuchaczy z odległych stron świata, docierają
do was takie opinie i sygnały?
Cóż, odbiorcy metalu to bardzo wielokulturowa
grupa; właściwie mieliśmy duże zainteresowanie
tematem, zwłaszcza we Włoszech,
a nawet za granicą.
Ponoć już w czasie budowania tej zapory
były sygnały, że nie wszystko przebiega
zgodnie z planem, pojawiały się osuwiska, a
samo podłoże ze skał łupkowych też nie
Czyli powtórzyła się sytuacja z pierwszego
rejsu "Titanica", gdzie ówczesny cud techniki
również zawiódł na skutek ludzkich błędów,
zaniedbań i niekorzystnych splotów
okoliczności, co też pociągnęło mnóstwo
ofiar?
Tak, to prawda. To był zwrot akcji dla wszystkich.
Dla ofiar i dla chciwych ludzi, którzy
przyczynili się do tragedii. Na końcu wszyscy
stali się ofiarami.
Koncept album tego typu to nic łatwego,
dlatego praca nad tym wydawnictwem zajęła
wam więcej czasu niż nad "normalną"
płytą, prawie osiem lat?
Zacząłem pisać o tym utwory dwadzieścia lat
temu, ale musiałem poczekać na odpowiedni
moment, aby ukończyć tę pracę, poczekać
również na odpowiednich ludzi. W międzyczasie
tworzyłem inne albumy. Czekaliśmy
osiem lat od poprzedniej płyty, ponieważ rozeszliśmy
się w roku 2010. Grałem z innym
zespołem, Roxin' Palace. Tak czy inaczej, zawsze
miałem tę pracę na myśli.
HMP: W marcu 2009 roku wydaliście album
"Underwater Bells". Teraz wracacie do tej
historii płytą "Underwater Bells Pt. 2: October
9th 1963 - Act 1" - skąd pomysł na tę kontynuację
po latach?
Alex Corona: Cześć. Dzięki za wywiad! Nie
ma koncepcyjnego związku między "Underwater
Bells" a "Pt. 2". Album z 2009 roku nie
jest płytą z jakimś motywem przewodnim.
Znajduje się na niej 15 kompozycji o różnych
tematach, a "Underwater Bells pt. 2" nawiązuje
do katastrofy zapory Vajont. Użyliśmy
tego samego tytułu, ponieważ 10 lat temu
dziennikarze pytali mnie czy "Underwater
Bells" była o tej katastrofie, nawiązując do tego,
że pochodzę z tamtego regionu. Nie była,
ale dało mi to pomysł na tytuł.
Nakręcono już film o tej tragedii, opisywano
ją w książkach, ale uznaliście, że koncepcyjny
album to coś zupełnie innego i też
warto coś takiego zrealizować?
Miałem marzenie, aby zrobić ten koncepcyjny
album od lat. Jestem zakochany w
"Operation: Mindcrime" Queensryche i
chciałem zrealizować własny album tego typu.
Więc marzenie stało się faktem!
Foto: Revoltons
gwarantowało bezpieczeństwa, ale nikt na
to nie zważał?
Duże przedsiębiorstwa pracujące nad projektem
wiedziały o ryzyku, ale nie powiedziano
mieszkańcom wsi o niebezpieczeństwie, jak
opisałem to na płycie. Oni myśleli tylko o
pieniądzach i postępach w pracach. Wszyscy
czuli, że dzieje się tam coś dziwnego i słyszeli
plotki, ale myśleli, że jeśli jest tam realne zagrożenie,
przedsiębiorstwa powiedziałyby im
o tym. Tak się nie stało.
Paradoksalnie w początku lat 60. była to
największa i jedna z najnowocześniejszych
zapór tego typu na świecie, trudno więc było
spodziewać się tak tragicznego finału?
Oczywiście.
Pracy nie ułatwiały wam pewnie zmiany
składu, z tą najważniejszą, bo za mikrofonem?
To prawda, ale ta zmiana była bardzo szybka.
Andro, dawny wokalista, nagrał album i kiedy
byliśmy w trasie, postanowił odejść z powodu
braku inspiracji. Andrasowi Csaszarowi,
jego następcy, nauczenie się utworów i
nagranie ich od nowa zajęło jedynie dwa miesiące.
Trudno było oddać słowami i muzyką rozmiar
tej tragedii, kiedy 70-metrowa fala
uderzyła z prędkością ponad 100 km/ha na
pogrążone we śnie miasteczka i wsie?
Nie, nie było. Napisałem słowa dwadzieścia
lat temu w tydzień. Miałem totalną inspirację.
Oczywiście zmieniłem coś w ciągu lat,
zarówno literacko i muzycznie.
Według różnych źródeł zginęło wtedy od
1900 do blisko 2500 osób, była to więc jedna
z największych katastrof we Włoszech i generalnie
w ówczesnej Europie?
Tak była. Europa radziła sobie bardzo dobrze
w tamtych latach ekonomicznego rozwoju po
II Wojnie Światowej. Jak wiesz, to był dobry
okres, ale ludzie nigdy się nie uczą na błędach.
Zginęli w niej jacyś członkowie waszych rodzin,
bliscy waszych dziadków czy rodziców?
Moja matka i ojciec byli tam i przeżyli. Mieli
wtedy 12 i 13 lat. Zginął tylko wujek mojej
matki. Stracili również wielu przyjaciół.
130
REVOLTONS
Nagrywając "Underwater Bells Pt. 2: October
9th 1963 - Act 1" zaprosiliście do udziału
wielu zaprzyjaźnionych muzyków, choćby
tak znanych jak: Blaze Bayley, Michele Guaitoli,
Alessia Scoletti i wielu innych - uznaliście,
że wielowątkowość tematu wymaga
takich właśnie rozwiązań?
Oczywiście. Jest wiele postaci w tej opowieści,
więc czemu nie odwołać się do tych wszystkich
świetnych muzyków. Współpraca z Blazem
jest spełnieniem marzeń.
Było to trudne do ogarnięcia pod względem
logistycznym czy przeciwnie, udało się
wszystko zrealizować szybko i sprawnie?
Moje motto to "bez pośpiechu". Zgranie zespołu
z gośćmi zajęło mi dwa lata. I jestem
ogromnie dumny z rezultatu.
Okładka też jest bardzo sugestywna, co jest
pewnie w 100 % działaniem zamierzonym, a
Simone Zimon Sut świetnie wywiązał się z
zadania?
Simone nadał okładce finalny charakter. Pomysł
na nią został zainspirowany obrazem,
który mój ojciec wykonał lata temu. Jego styl
jest bardzo dziwny (pomyśl o Picassie). Więc
poprosiliśmy innego malarza, aby zrobił projekt
jeszcze raz. Wtedy ja i poprzedni wokalista
zmodyfikowaliśmy go w Photoshopie. I
wtedy Zimon nadał mu mroczniejszy charakter.
Foto: Revoltons
Grając koncerty jako headliner będziecie pewnie
prezentować ten materiał w całości, bo
to najlepsze rozwiązanie, a co w przypadku
innych koncertów - postawicie na wybór najważniejszych
dla tej historii utworów?
Chcemy grać album w całości tylko na imprezach
promujących płytę, a później, na normalnych
koncertach, grać tylko niektóre
kompozycje, żeby mieć miejsce dla starych
utworów, które kochamy.
Act 1 z tytułu zapowiada kontynuację, ale
pewnie nim dojdzie do jej realizacji minie
sporo czasu, bo najpierw będziecie chcieli jak
najlepiej wypromować obecny materiał, samo
komponowanie i nagrywanie też zapewne
trochę potrwa?
Myślę, że potrzebujemy dwa lub trzy lata na
część drugą. Jak powiedziałeś, chcemy promować
ten pierwszy materiał. Wystartujemy
w przyszłym roku z powodu Covid-19, który
zniszczył wszystkim plany. Dzięki za świetny
wywiad!
Wojciech Chamryk,
Małgorzata Marcinkiewicz, Kinga Dombek
Ruszyć do przodu!
Młodzi Kanadyjczycy z Lycanthro nie
wymyślili niczego nowego, ale heavy
metal w ich wydaniu jest surowy, tradycyjny
i w każdej nucie nawiązuje
do lat 80. Ich debiutancka EP "Four
Horsemen Of The Apocalypse" na pewno
zainteresuje fanów nurtu NWOB
HM i klasycznego power metalu lat 80. w
amerykańskim wydaniu, a to dopiero początek, bo zespół
ma już gotowy debiutancki album i pracuje nad materiałem na drugi - jak widać
pandemia ma też dobre strony.
Wiele młodych grup nie ma jednak takich
oporów - wychodzi na to, że nadmierna wiara
w to co się robi, bez jednoczesnej racjonalnej
oceny tegoż, może być nawet katastrofalna
w skutkach?
Zgadzam się z tym i widziałem wiele zespołów
podążających tą drogą. Widziałem wiele
kapel, które wydawały ileś złych płyt i niczego
się dzięki temu nie nauczyły. Jeśli zespół
nie ma samoświadomości, co do jakości swego
materiału i nie nauczy się niczego z przeszłych
niepowodzeń, to nie będzie w stanie
ruszyć do przodu. Zespół powinien zawsze
dążyć do swojego rozwoju, chociaż oczywiście
jeśli masz nadmierną wiarę w to, co robisz,
bez racjonalnej oceny tego, to nigdzie nie dojdziesz.
To EP-ka, ale to całkiem długi materiał,
ponad 33 minuty muzyki. Zależało wam na
tym, by w erze panowania pojedynczych
utworów zaproponować słuchaczom zwartą
artystycznie całość, płytę taką jakie powstawały
kiedyś, nawet jeśli nie jest to
album?
Oba podejścia są możliwe. Uważam też, że
W oldschoolowy metal wprowadził mnie wujek.
Rodzina mojego taty to Brytyjczycy, a
mój wujek widział w tamtych czasach wszystkie
klasyczne brytyjskie zespoły. Zapoznał
mnie z takimi zespołami jak Judas Priest,
Rainbow, Thin Lizzy, UFO, które do dziś
należą do moich ulubionych. Ten styl metalu,
oldschool oraz power metal, naprawdę do
mnie przemówiły, dzięki czemu w trudnych
chwilach czułem się wzmocniony i pozytywnie
nastawiony do świata. Mimo, że nie było
to modne, nigdy nie byłem kimś, kto wstydził
się swojego gustu muzycznego.
Urzekła was więc siła, energia i ponadczasowość
tej muzyki, wciąż w niej obecne i
niezależne od czasów, w których się ją odkryje?
Tak, dokładnie! Muzyka metalowa jest ponadczasowa
i jest wciąż równie potężna i tak
samo wpływowa jak wtedy, gdy powstała!
HMP: Jak wiele podziemnych zespołów
zaczęliście od demo, a po kolejnych kilkunastu
miesiącach mieliście już na koncie debiutancką
EP-kę "Four Horsemen Of The
Apocalypse". Jesteście zwolennikami małych
kroków, uznaliście, że co nagle, to po
diable, a niedopracowany, wypuszczony
zbyt szybko album mógłby być falstartem?
James Delbridge: Cóż, kiedy zaczynaliśmy,
byliśmy tylko grupą dzieciaków, które były
podekscytowane założeniem zespołu metalowego.
Mieliśmy też bardzo małą wiedzę na
temat logistyki związanej z produkcją i promocją
albumu. W przypadku pierwszego dema
chcieliśmy po prostu coś wypuścić i pokazać
promotorom, aby mogli zorientować się,
jakie brzmienie chcemy osiągnąć oraz przy
okazji dostać zaproszenie na większe koncerty.
Patrząc wstecz, mógł to być falstart, ale
jednocześnie postrzegaliśmy to jako doświadczenie
edukacyjne. Przy kolejnym materiale,
który wydaliśmy od tego czasu, również nauczyliśmy
się czegoś nowego na temat promocji
i produkcji - założenie jest takie, aby nasz
każdy nowy album brzmiał lepiej niż ostatni,
dzięki czemu dotrzemy do większej liczby
osób.
Foto: Riverside
Foto: Lyacanthro
połączenie obu jest najlepszym rozwiązaniem.
Myślę, że przedstawienie artystycznej
całości jest bardzo ważne, zwłaszcza jeśli jest
to album tematyczny lub koncepcyjny. Ale
jeśli chodzi o promowanie wydawnictwa, wydawanie
takich rzeczy, jak single sprawi, że
twoja kapela będzie aktualna aż do wydania
albumu.
Hołdujecie metalowi w najbardziej klasycznej
postaci, typowemu dla lat 80. Skąd u
was zainteresowanie akurat takimi dźwiękami,
skoro gdy dorastaliście nie były one zbyt
modne?
Dzielenie sceny z idolami sprzed lat, choćby
Udo Dirkschneiderem, Diamond Head,
Cloven Hoof czy Anvil oraz podobnymi do
was, młodymi zapaleńcami, jest więc pewnie
dodatkową wisienką na tym muzycznym
torcie?
Och, absolutnie! Nawet niedawno mogliśmy
zagrać z kilkoma naszymi bohaterami, jak
Hammerfall, Battle Beast, Unleash The
Archers, itp. To z pewnością ogromny zaszczyt
i osiągnięcie, móc dzielić scenę z takimi
legendami, a niektóre z tych występów to
nie tylko te z tych najlepszych, jakie w ogóle
graliśmy, to zdecydowanie wisienka na torcie
muzycznym!
Do udziału w najdłuższym na płycie, epickim
"Pale Rider" zaprosiliście Jacquesa Bélangera,
wokalistę znanego z Exciter, a teraz
Assassin's Blade. Jak doszło do tej współpracy?
Właściwie spotkaliśmy go, kiedy kilka lat temu
gdy otwieraliśmy koncert Blaze'a Bayley'a.
Niedawno wkręciłem się w projekty takie
jak Avantasia i Ayreon, więc w mojej głowie
zrodził się pomysł, aby stworzyć koncepcyjną,
epicką kompozycję z gościnnym wokalistą.
Poszliśmy do niego z naszym pomysłem,
który przypadł mu do gustu, więc tak to
się stało! Pojawił się także z nami na scenie,
żeby zagrać "Pale Rider", gdy jakiś czas temu
otwieraliśmy show Razor.
Nie jest to jedyny gość na tej EP-ce, ale najbardziej
znany. Zapraszając innych muzyków
mieliście na uwadze jak najciekawsze
dopełnienie brzmienia Lycanthro, przede
132
LYACANTHRO
wszystkim w kontekście instrumentów klawiszowych?
O tak, klawisze to coś, co zawsze wyobrażałem
sobie jako ważną część naszego brzmienia.
Zawsze chciałem mieć w zespole klawiszowca,
ale trudno go znaleźć. Jeśli chodzi o
"Four Horsemen Of The Apocalypse", mój
stary trener wokalny (który jest jednocześnie
pianistą w konserwatorium) zagrał na fortepianie
w utworze "Pale Rider", mój przyjaciel
George dodał kilka dodatkowych partii klawiszy
do tego samego kawałka, a ja dodałem
klawisze w innych częściach EP-ki. Generalnie
wyszło to dobrze i w przyszłości planuję
wykorzystywać jeszcze więcej klawiszy.
Kanadyjska scena notuje w ostatnich latach
dynamiczny rozwój, powstaje coraz więcej
świetnych zespołów, a te sprzed lat też trzymają
poziom. A jak jest z fanami, ich liczba
wzrasta, czy wciąż wspierają was w ojczyźnie
nieliczni maniacy?
Tak, jest wielu ludzi, którzy nadal wspierają
w Kanadzie tradycyjną/power metalową
scenę. Tutaj, w Ottawie, za każdym razem,
gdy pojawia się oldschoolowy zespół, taki jak
Hammerfall lub Anvil, na każdym koncercie
zawsze zjawi się znaczna liczba ludzi, co pokazuje,
że wciąż jest wielu fanów, takiej muzyki.
Ale z faktu, że wydawcą "Four Horsemen
Of The Apocalypse" jest grecka wytwórnia
można chyba wysnuć wniosek, że w Europie
jest wciąż większe zainteresowanie tradycyjnym
metalem niż w USA czy w Kanadzie?
Oczywiście, zresztą chyba wszystkie zespoły
takie jak nasz chciałyby w przyszłości koncertować
w Europie. Wydaje się, że jest tam więcej
fanów oldschool/power metalu. Stany Zjednoczone
i Kanada mają naprawdę dobre
metalowe sceny z własnymi indywidualnymi
cechami, ale ostatecznie europejscy fani są z
pewnością najbardziej oddani.
Nie jest czasem tak, że w waszej części
świata muzyka jest przede wszystkim rozrywką,
słuchacze podążają za trendami, gdy w
Europie zwykle identyfikują się z tym co
lubią, są też bardziej stali w swych upodobaniach?
Foto: Lyacanthro
Z perspektywy Ameryki Północnej, może to
być prawdą, jeśli chodzi o gatunki takie jak
nowoczesny pop czy country, ale czuję, że
fani metalu na całym świecie identyfikują się
z heavy metalem w podobny sposób. Jednak
jest to bardziej widoczne w Europie, ponieważ
w Europie po prostu jest więcej metalowych
maniaków.
To wszystko was nie podłamało - chcieliście
grać to, co uwielbiacie i nic nie mogło wam
przeszkodzić?
(śmiech!) O tak! Prawdę mówiąc, nigdy nie
wstydziłem się swoich muzycznych gustów i
nigdy nie wstydziłem się grać power/oldschool
metalu i nie tylko dlatego, że jest "popularny".
Chyba, że przytrafi się coś takiego jak koronawirus.
Ta pandemia nieźle pokrzyżowała
wam szyki. Trasę "Tour Of The Wolf
2020" musieliście odwołać, tyle dobrze, że
festiwal Hyperspace udało się przenieść na
wrzesień?
Tak, to była dla nas ogromna porażka, ponieważ
mieliśmy wyruszyć w naszą pierwszą
prawdziwą trasę, a Hyperspace miał być naszym
pierwszym prawdziwym festiwalem. Na
razie Hyperspace został przeniesiony na
wrzesień, ale mam wątpliwości, że się odbędzie,
ponieważ koncerty i trasy w Kanadzie
zostaną przywrócone dopiero w listopadzie.
To spore wydarzenie dla kanadyjskich fanów
i zespołów, jego odwołanie byłoby pewnie
dla was ogromnym ciosem?
Och, absolutnie, to jedyny prawdziwy festiwal
metalowy w Kanadzie, który koncentruje
się na power i tradycyjnym metalu. Byłoby
dla nas ogromnym ciosem, gdyby został on w
całości odwołany, ale jeśli będzie gorzej, całość
zostanie przeniesiona na następny rok.
Promotor Joey z Journeyman Productions z
Vancouver był niesamowity przy współpracy
z nami i zakwaterowaniu, więc jestem pewien,
że wszystko ułoży się dobrze.
Plusem tej apokaliptycznej sytuacji jest też
to, że może w tak zwanym międzyczasie uda
wam się znaleźć stałego basistę, bo zastępstwa
to jednak nie to samo, no i zintensyfikować
prace nad pierwszym albumem, bo
już chyba pora na takie poważniejsze wydawnictwo
Lycanthro?
Właściwie nasz pierwszy album jest gotowy!
Planujemy wypuścić go, gdy sytuacja z powodu
tej pandemii uspokoi się. Tym razem
nie ma gości, ale będzie wiele muzycznych
niespodzianek! W tej chwili jesteśmy w trakcie
pisania albumu numer dwa, a także pracujemy
nad okładką tribute albumu, na który
zostaliśmy zaproszeni (nie mogę jeszcze powiedzieć
którego zespołu).
Będzie to wciąż surowe, mocno brzmiące,
ale i niepozbawione melodii granie zakorzenione
w latach 70. i 80., nie zamierzacie eksperymentować
i "poszerzać horyzontów"?
Ten pierwszy album będzie zawierał oba elementy,
niektóre utwory będą zawierały bardziej
surowe i oldschoolowe brzmienie, podczas
gdy w innych eksperymentowaliśmy z
różnymi elementami, takimi jak instrumenty
klasyczne, a nawet pełny chór na żywo! Mamy
nadzieję, że na naszych kolejnych albumach
jeszcze bardziej poszerzymy nasze horyzonty
i mocniej pójdziemy w kierunku
związanym z produkcją!
Wojciech Chamryk & Kacper Hawryluk
Foto: Lyacanthro
LYACANTHRO 133
Muzyczna pasja
Nicklas Kirkevall to młody Szwed, zafascynowany tradycyjnym power/
heavy metalem z elementami rocka progresywnego. I chociaż debiutancki album
"Morningstar" jego solowego projektu Lord Of Light nie rzuca na kolana, to jednak
sygnalizuje potencjał tego zdolnego multiinstrumentalisty, więc na kolejnej,
już przygotowywanej, płycie powinno być tylko lepiej.
HMP: Grałeś wcześniej raczej w rockowych
zespołach, ale metal zawsze był obecny w
twoim życiu, stąd decyzja powołania do
życia Lord Of Light?
Nicklas Kirkevall: W moim życiu poruszałem
się tam i z powrotem pomiędzy różnymi
rzeczami, nie tylko muzyką, ale czuję, że to
zawsze była tylko kwestia czasu, zanim zrobiłem
coś w tym kierunku. Jako nastolatek
interesowałem się bardziej czystym power
metalem, ale z czasem znalazłem nowe wpływy
i pomysły do zbadania. Dla Lord Of
Light ten rodzaj progresywnego kierunku jest
wspaniały, bo oznacza to, że mogę wykorzystać
każdy muzyczny pomysł jaki mam, wszystko,
co jest warte zachodu. Zajęło to trochę
czasu, by znaleźć się w tym miejscu, ale wiedziałem,
że chciałem pisać muzykę odkąd byłem
nastolatkiem.
Pamiętasz jeszcze zespół od którego zaczęła
się twoja fascynacja takim graniem? Wciąż
jest dla ciebie ważny, czy też z czasem uległo
to zmianie?
Od czasów gdy byłem mały zawsze kochałem
dźwięk zniekształconej, elektrycznej gitary.
Jest coś magicznego i fascynującego w dźwiękach
i dynamice, czy to Black Sabbath, CCR
czy Blind Guardian. Pamiętam, jak po raz
pierwszy usłyszałem "2 Minutes To Midnight",
miałem wtedy 12 lat i byłem pod jego
wielkim wrażeniem. Gitary, śpiew, melodie,
solówki... Ku mojemu zdumieniu byłem tak
samo zdziwiony raz jeszcze, gdy tamtego roku
dostałem "The Best Of The Beast" na
gwiazdkę. "Aces High", "The Clairvoyant",
"Fear Of The Dark", "The Number Of The
Beast"... Co kto lubi, ale ja naprawdę mogę
policzyć na palcach jednej ręki zespoły, nieważne
jakiego gatunku, które mają tak wiele
niesamowitej muzyki na swoim koncie.
Klawisze nie są typowo metalowym instrumentem,
ale grasz też na gitarze, tak więc
jakoś się to wyrównuje?
Tak! Zawsze chciałem grać rockową muzykę
na gitarze, ale jak w wielu przypadkach moi
rodzice byli bardziej zainteresowani tym,
bym grał na czymś "ładniejszym", jak fortepian
czy gitara klasyczna, więc trwało to aż
do moich wczesnych lat nastoletnich, gdy mój
świetny nauczyciel muzyki włożył w moje ręce
odpowiednie narzędzia. W tym czasie miałem
już pewne umiejętności na fortepianie,
więc czemu nie ćwiczyć obu? Jako keyboardzista
byłem tylko zainteresowany graniem
solówek Jensa Johanssona, co było dość
Foto: Lord Of Light
ograniczonym kręgiem, by mogło przydać się
w kontekście zespołu - czuję się swobodniej
grając na gitarze, ale mimo wszystko zawsze
będę robił to i to, jeśli w ogóle będę w stanie.
To prawda, że niektóre z tych utworów to
nowe wersje twoich starszych kompozycji, a
reszta powstała już z myślą o "Morningstar"?
Cóż, każdy utwór na "Morningstar" był
stworzony z myślą o tym albumie, ale kawałek
"Typhoon" z czasem zmienił się odrobinę
od pierwszego zarysu tego konceptu. Słuchając
albumu masz koncept tej ewolucji, jako że
"Presage" w obecnej formie zostało napisane
kilka lat przed "Typhoon".
"Typhoon" był oczywistym typem na singla,
kiedy okazało się, że warto go wypuścić?
Właściwie nie byłem całkiem pewien, która
kompozycja zostanie singlem. Logicznie, może
powinna być to ścieżka tytułowa - myślę,
że też najbardziej osobista dla mnie - ale wydanie
ośmio-minutowego singla byłoby odrobinę
zbyt odważne, nawet dla mnie! Z racji,
że "Typhoon" jest trochę bardziej bezpośredni
niż inne kawałki i razem z "Presage" niejako
"obramowuje płytę", było to najbardziej sensowne.
Czuję też, że to odpowiednie, bo pierwsze
kompletne demo, jakie zrobiłem było to
"Presage" i to był moment, kiedy wreszcie poczułem,
że wiem, jak chcę, by zespół brzmiał.
Twoje wcześniejsze zainteresowania i doświadczenia
zaowocowały materiałem odwołującym
się też do rocka progresywnego
czy klasycznego rocka - monotonia jest
czymś najgorszym co może przydarzyć się
artyście, a jest podwójnie groźna w sytuacji,
gdy wydaje on debiutancki album?
Cóż, nie było żadnego komercyjnego podejścia
w tym, jak to wszystko zostało ukształtowane.
Punktem istotnym zawsze było tworzenie
możliwie jak najbardziej ekscytującej
muzyki i nagrywanie jej z najwyższą z możliwych
jakością. Jestem bardzo zadowolony z
rozległości tego albumu, z każdą z czterech
głównych kompozycji robiąc coś, czego inni
nie robią i krótszymi kawałkami, które całkiem
dobrze łączą je razem, co nie zawsze się
udaje.
Muzycy są obecnie w o tyle korzystnej sytuacji,
że mogą tworzyć sięgając nie tylko do
przeszłości, ale też posiłkując się tym, co
powstawało stosunkowo niedawno, choćby
wpływami black metalu - to dlatego niektóre
utwory z tej płyty są tak intensywne w
warstwie rytmicznej?
Myślę, że tak! Moim główną inspiracją zawsze
będzie Iron Maiden, w moim odczuciu
oni naprawdę symbolizują podstawy nowoczesnego
metalu, ale tyle rzeczy ewoluowało
od czasu, gdy oni rozpoczęli karierę, ciągle do
heavymetalowego słownika były dodawane
nowe słowa i frazy. Niektóre zespoły nurkują
prosto w awangardę i ekstremę, pozostawiając
wypróbowane i prawdziwe dźwięki innym i
jest tak wiele ekscytujących rzeczy związanych
z takimi ludźmi i tymi ruchami. To tak
piękne w przypadku muzyki, bogactwo historii,
które mamy dzisiaj, które możemy łączyć
z niemal niekończącą się wolnością, by
jak najlepiej przekazać żądaną treść, a i tak
mam wrażenie, że jest po prostu zbyt wiele
dobrych pomysłów, by ich nie użyć. Myślę, że
mam zbyt wiele rzeczy, które chcę zakomunikować
po przez Lord Of Light, by zmieścić
to tylko w jednym gatunku.
Najtrudniej jest chyba stworzyć coś niejed-
134
LORD OF LIGHT
no wymiarowego: najpierw w sensie kompozycji,
później w zakresie ich aranżacji nagrania,
żeby słuchacz za każdym kolejnym
odsłuchem odkrywał coś nowego, a nie po
dwóch-trzech kontaktach z płytą znał ją już
na wylot?
Nie wiem, staram się zapamiętać mój własny
proces myślowy. Wiem, że w studio niekiedy
spędzam dużo czasu na, wydaje się, nieistotnych
rzeczach i mogę sobie wyobrazić, że
niektóre z nich trudno jest zauważyć po pierwszym
wysłuchaniu. Jestem trochę perfekcjonistą,
wiec chcę by każdy szczegół odpowiadał
moim wyobrażeniom i jeśli mogę, to nie
przestanę, dopóki tak się nie stanie. Jeśli więc
w mojej muzyce jest ten rodzaj głębi, myślę,
że to bardziej kwestia bycia upartym niż cokolwiek
innego!
Póki co album jest dostępny w wersji digital
i na płycie CD, ale pewnie planujecie też
wydanie winylowe?
Tak, bez wątpienia za niedługi czas zacznie
się tłoczenie winylowej wersji "Morningstar",
ale pewnie nie stanie się to w tym roku. Mieliśmy
trochę próśb o nie, więc jestem pewien,
że wytwórnia spełni je prędzej czy później.
Fachowcy twierdzą, że to merytoryczna
wartość dodana daje fizycznym nośnikom
przewagę nad serwisami streamingowymi, a
gdy dodamy do tego wartość artystyczną,
szczególnie płyt winylowych, to może faktycznie
los fizycznych nośników dźwięku w
cyfrowym świecie wcale nie jest przesądzony?
Myślę, że to prawda. Nie tylko jest to miłe
mieć prawdziwą fizyczną bibliotekę do przeglądania,
ale dzisiaj czuję, że ludzie są dużo
bardziej świadomi konkretnych cech, które
sprawiają, że płyty CD i winylowe są ekscytujące.
Nie jestem sam w postrzeganiu okładki
albumu nie tylko jako jakiegoś fajnego
obrazka do podtrzymania wizerunku zespołu,
ale jako sztuki, która jest w stanie być samodzielna.
Kiedy zacząłem pracować nad okładką
"Morningstar" z Alexem nie mieliśmy
konkretnego planu na to, jak powinna być
zrobiona, ale skończyło się tak, że była ręcznie
malowana na płótnie i nie mogę wyrazić
tego, jak zadowolony jestem z ostatecznego
rezultatu. Wygląda super w formacie CD, ale
gdy wytłoczymy płyty
winylowe będzie jeszcze
bardziej się wyróżniać
- mam nadzieję,
że będziemy w stanie
zrobić to samo przy
naszych przyszłych
wydawnictwach.
Głupio też brać autograf
na telefonie czy
jakimś innych przenośnym
odtwarzaczu,
tu też przewaga płyt
czy kaset jest bezdyskusyjna?
(śmiech)
Za to jestem wdzięczny!
Z radością podpiszę
każdą sprzedawaną
przez nas płytę
CD, jeśli pomoże to
zainteresować ludzi.
To wspaniały sposób
na kontaktowanie się z
fanami z całego świata.
Streaming ma też
określoną wadę, bo
kiedy słuchamy czegoś
na takiej platformie to
podsuwa nam ona kolejne
propozycje,
Foto: Lord Of Light
utrzymane w podobnej
stylistyce. Owszem,
kiedy nie jest się zbyt zorientowanym jest to
w sumie wygodne, ale jednocześnie znika
gdzieś pasja poszukiwania, frajda z samodzielnego
odkrycia czegoś fajnego.
Nie masz poczucia, że słuchanie muzyki nie
jest już tym samym co jeszcze choćby 15 lat
temu, bo obecnie dominuje technologia i
rządzą algorytmy?
Tak, zawsze są dobre i złe strony nowych technologii.
Te algorytmy pomogły mi znaleźć
świetną muzykę w nieznanych mi gatunkach,
ale mają też silną tendencję do proponowania
nam najbardziej popularnych rzeczy i czasem
stają na głowie, by nie zainteresować nas
czymś nowym, zamiast tego podsuwają nam
tylko to, co jest już znane. Jest ograniczona
możliwość analizowania faktycznej muzyki i
gustu danej osoby, więc zazwyczaj skupiają
się na najłatwiejszej sprzedaży - czyli na tym,
czego każdy słucha. Nie wiem jak ty, ale ja
nie lubię być traktowany jak bydło, więc
przyjaciele, fora i albumy - fizyczne czy też
nie - wciąż pełnią dla mnie ważną rolę.
Lord Of Light to bardziej projekt czy regularny
zespół? Planujecie koncerty promujące
"Morningstar"?
Myślę, że nie będziemy występować jako
Lord Of Light, niestety, częściowo dlatego,
że potrzebujemy trochę więcej materiału, żeby
zrobić odpowiednie show i częściowo dlatego,
że potrzebujemy do tego kilku muzyków.
Na albumie jestem gitarzystą, keyboardzistą
oraz wokalistą, co oczywiście nie byłoby
wygodne do zrealizowania, aby żonglować
tymi instrumentami na żywo. Ale pracujemy
nad tym. Teraz jestem w trakcie procesu pozyskiwania
i naprawiania potrzebnego sprzętu,
by rozejrzeć się za pięcioosobową grupą i
wnieść to brzmienie na scenę.
Ponoć wytwórnia No Remorse Records jest
już zainteresowana waszą kolejną płytą, tak
więc ciąg dalszy przygody pod nazwą Lord
Of Light jest więcej niż pewny?
Tak długo, jak żyję i oddycham, to będzie
mój główny punkt skupienia. Oczywiście łatwiej
mówić niż robić, ale ciężko pracujemy by
urealnić drugą płytę i obecny plan jest taki,
żeby nasz nowy album był gotowy do wydania
najpóźniej latem 2021 roku.
Wojciech Chamryk & Kinga Dombek
Foto: Lord Of Light
LORD OF LIGHT 135
Nowe otwarcie
"Of Angels And Snakes" to debiutancki
album niemieckiego kwintetu, ale
Goblins Blade w żadnym razie nie
tworzą nieopierzone żółtodzioby, lecz
muzycy obecni na scenie od wielu lat.
Dlatego płyta trzyma poziom, zawierając
power metal starej szkoły z lat 80.,
wypadkową dokonań zespołów europejskich
i amerykańskich, w dodatku z domieszką
równie oldschoolowego, klasycznego heavy.
HMP: Premiera nowego albumu jest zawsze
dla każdego artysty czymś ekscytującym,
ale wy macie tym większe powody do zadowolenia,
gdyż "Of Angels And Snakes" jest
waszym debiutanckim albumem - czuliście
już na etapie komponowania i nagrywania
tego materiału, że będzie to coś wyjątkowego,
idealne otwarcie dyskografii Goblins
Blade?
Jörg Michael Knittel: Miałem dobre przeczucia
podczas pisania tej muzyki. Wydanie
nowego albumu to zawsze coś wyjątkowego,
zwłaszcza jeśli jest to pierwszy album nowego
zespołu. Uważam, że to bardzo dobra debiutancka
płyta i jesteśmy z niej bardzo zadowoleni,
więc powinno być to dla nas idealne
otwarcie!
To co gracie jest jak dla mnie dowodem na
to, jak muzyczne mody mogą niekorzystnie
odbić się na losach zespołu: na przełomie lat
80. i 90. tradycyjny heavy nie był zbyt popularny,
ale po roku 1996 sytuacja wyglądała
już zupełnie inaczej i to, co jeszcze niedawno
było niemodne i przebrzmiałe, stało się
nagle klasyczne i ponadczasowe?
Tak, masz rację ale gram muzykę dlatego, że
mnie to cieszy i nigdy nie myślałem czy jest
na nią odpowiedni czas. Myślę, że klasyczny
heavy metal jest ponadczasowy i będzie istniał
zawsze.
A wam w to graj, bo przecież jesteście obecni
na scenie od lat - jak doszło do powstania
Goblins Blade?
Dużo się wydarzyło w ciągu ostatnich dziesięciu
lat, które spędziłem z Sacred Steel. W
tym czasie nagraliśmy pięć studyjnych albumów
i DVD na żywo, jak również zagraliśmy
trzy europejskie trasy i wiele pojedynczych
koncertów. Byłem jednym z głównych tekściarzy
zespołu i zajmowałem się managmentem.
Kiedy zabrałem się za pracę nad kolejnym
albumem, zauważyłem że bateria była
wyczerpana i musiałem wręcz zmusić się do
pisania kawałków, bo po prostu brakowało mi
inspiracji. Potem odszedłem, z ciężkim sercem.
W tamtym czasie miałem już moje dwa
inne zespoły (doommetalowy Dawn Of Winter
i deathmetalowy My Darkest Hate), z
którymi kontynuowałem pracę. Oczywiście
wciąż słuchałem power metalu, bo zwyczajnie
kocham tę muzykę. Przez ostatnie trzy lata
grając na gitarze miałem coraz więcej dobrych
powermetalowych riffów, które nie pasowały
do moich zespołów. Z tych pomysłów
zrobiłem potem trzy utwory, które były za
dobre by je wyrzucić. Zacząłem więc szukać
nowych muzyków. Znam chłopaków długo.
Florian Reimann, nasz wokalista, grał ze
swoim starym zespołem Destillery jako support
przed Sacred Steel. Od tamtego czasu
byliśmy w luźnym kontakcie i gdy powiedziałem
mu o Goblins Blade, był od razu zainteresowany.
Nasz basista Robert Palacios gra
ze mną w My Darkest Hate, ale jest też wielkim
fanem klasycznego metalu, a nasz perkusista
Claudio Sisto pochodzi z The Haze,
ale grał też w Mystic Prophecy. Wreszcie
Claudio Enzler dodał drugą gitarę. To był
mój wymarzony skład i bardzo się cieszę, że
to wypaliło.
Nazwę zaczerpnęliście z debiutanckiego albumu
Heathen, nie obyło się jednak bez pewnej
modyfikacji?
Tak. Pozbyliśmy się apostrofu, nie wyglądało
to zbyt dobrze. (śmiech)
Wpływów amerykańskiej sceny słychać w
waszej muzyce więcej, zdajecie się też cenić
europejską odmianę power metalu, a do tego
mistrzów tradycyjnego heavy, z tuzami
nurtu NWOBHM na czele?
Głównie znajdujemy się pod wpływami amerykańskich
zespołów powermetalowych jak
Metal Church, Omen, Helstar i Savage
Grace. Ale gdzieniegdzie jest też odrobina
Judas Priest.
Początkowo było was czterech, jako ostatni
dołączył Claudio - od razu założyliście, że
podstawą będzie dwugitarowy atak, trzeba
było tylko znaleźć odpowiedniego muzyka?
Tak, szybko stało się jasne dla nas, że potrzebowaliśmy
drugiego gitarzysty. Dzięki temu
na żywo jest zdecydowanie lepiej.
Co ciekawe nie odkrywacie na nowo koła,
dążąc do perfekcji w obrębie zarówno swego
stylu, jak i samego heavy metalu - nie ma co
kombinować na siłę, bo efekty są wtedy
zwykle odwrotne do zamierzonych i takie
płyty szybko trafiają do kosza z przecenami?
Nigdy tak naprawdę nie myślę dwa razy, kiedy
komponuję. Muzyka tworzy się mniej czy
bardziej sama. Myślę, że tak powinno być,
jeśli jesteś twórczy!
Uderza swoista ponadczasowość waszej
muzyki, która równie dobrze mogłaby powstać
w latach 80., 90. czy w obecnych czasach
- pewnie nie tylko ja traktuję to jako
zaletę, nie wadę, waszej płyty?
Jesteśmy zadowoleni! Uważamy też, że dobra
muzyka jest ponadczasowa. Nie chcemy gonić
za trendami, chcemy po prostu tworzyć
coś naszego, własnego. Więc jeśli jest to dobrze
odbierane, bardzo się cieszymy.
Wychodzi więc to całkowicie naturalnie, bez
żadnego napinania się - pojawia się pierwszy
riff, dochodzą do niego kolejne motywy,
tekst i następny utwór jest gotowy?
Tak dokładnie. Oczywiście nie zawsze ma się
dobre pomysły, ale gdy jesteś w tej kreatywnej
fazie dzieje się to dokładnie w taki sposób.
Jakiś wpływ na ten stan rzeczy ma też pewnie
fakt, że komponujecie tradycyjnie, tak
jak to kiedyś zwykle bywało, gdy lider pisał
muzykę, a wokalista teksty, w czym wspiera
ich reszta składu, choćby przy aranżacjach?
Piszę większość utworów i aranżuję je, aż nie
Foto: Goblins Blade
136
GOBLINS BLADE
są kompletnie skończone. Potem przychodzą
teksty, które piszę ja lub nasz wokalista i
potem ćwiczymy w pełnym składzie całość.
Tekstowo eksplorujecie temat odwiecznej
walki dobra ze złem - to coś, co chyba nigdy
nie straci na aktualności, niezależnie od tego,
w jakim stuleciu żyjemy?
Tak, ten temat nigdy się nie nudzi, nie przemija
i pasuje idealnie do naszego stylu.
Od początku wiedzieliście, że długogrający
materiał jest waszym priorytetem, dlatego
po wydaniu promocyjnej EP-ki "Awakening"
zintensyfikowaliście prace nad debiutanckim
albumem?
EP-ka została dobrze odebrana i krótko później
podpisaliśmy kontrakt nagraniowy z
Massacre. Zaraz potem zaczęliśmy pracować
nad debiutanckim albumem. Było jasne, że
chcieliśmy wydać długograja najszybciej, jak
to możliwe.
Nie deprymował was fakt, że tradycyjny
format długogrającej płyty, zamierzonej
jako zwarta całość, powoli odchodzi do lamusa,
bo słuchacze doby streamingu preferują
pojedyncze utwory, a i to często nie
dosłuchują ich do końca?
Tak, ale niestety nie da się nic z tym zrobić.
Takie są obecne czasy. Ale myślę, że ten kto
jest naprawdę fanem kupuje również cały album.
Na szczęście heavy metal wyraźnie różni
się od innych scen.
Tak, to szalony czas. Myśleliśmy o przełożeniu
wydania, ale pracowałem
nad tym albumem codziennie
przez ostatni rok i
chcieliśmy wydać go teraz.
Kto wie, co będzie za pół roku.
Macie pomysły na intensywniejsze
niż przed pandemią
promowanie tego materiału w
sieci, żeby dowiedziało się o
nim jak najwięcej fanów metalu?
Promocją zajmuje się Massacre i
składa się ona z normalnych,
drukowanych reklam, jak i zamieszczanych
online. Działamy
na Facebooku i naprawdę postawiliśmy
tutaj na swoim.
Życzę wam więc jak najwięcej
oddanych zwolenników i dziękuję
za rozmowę!
Wielkie dzięki. Cała przyjemność
po naszej stronie.
Wojciech Chamryk & Kinga Dombek
To chyba przez te nadmiar - owszem, w latach
70. czy 80. też było mnóstwo muzyki,
ale jednak nie tyle. No i trzeba było słuchać
jej w radio lub oglądać teledyski w telewizji,
czekając na kolejny utwór, albo kupić płytę,
co było jednak zupełnie innym doświadczeniem,
a do tego również przeżyciem?
Tak, to prawda. Był to fascynujący czas. Nie
było jeszcze internetu i każdy czekał z niecierpliwością
na każdy nowy album. Wymiana
kaset też była czymś wspaniałym. Kocham
tamten czas.
Jako Goblins Blade debiutujecie, ale jesteście
dość znani, przynajmniej w ojczyźnie, co
na pewno jest dla was ułatwieniem wyrywającym
zespół z całkowitej anonimowości?
Tak, to ułatwia nieco sprawę. Wielu mnie zna
i oczywiście wielu ekscytuje Goblins Blade.
Jak dotychczas reakcje były wspaniałe i oczywiście
zrobiliśmy też kilka rzeczy jak należy.
Kontrakt z Massacre to również efekt tego,
że macie już ugruntowaną pozycję, co było
też gwarancją jakości "Of Angels And Snakes"?
W Massacre byli bardzo entuzjastycznie nastawieni
do EP-ki i bardzo chcieli nas pod
swoimi skrzydłami. Dali nam bardzo dobrą
ofertę i pomimo tego, że dostaliśmy też inne
propozycje, wybraliśmy Massacre.
Wydajecie tę płytę w zupełnie innej rzeczywistości,
nie tylko muzycznej. O tradycyjnej
promocji w postaci koncertów nie ma
mowy, odwołano bądź przełożono na przyszły
rok wszystkie festiwale - nie myśleliście
o przełożeniu premiery "Of Angels And
Snakes" choćby na wrzesień, nie obawialiście
się, że płyta w tej sytuacji przepadnie?
GOBLINS BLADE 137
Być szczerym
Według mnie Polska progresywnym graniem stoi. Mamy zdecydowanego
lidera, Riverside, którego doceniają również na całym świecie. Niemniej na polskiej
scenie jest całe multum progresywnych formacji - rockowych i metalowych -
i to na dobrym poziomie. Sporą zagadką jest dla mnie dlaczego przynajmniej kilka
z nich nie zdobyła popularności choć w połowie tej co Riverside. Wśród tych kapel
od 13 lat działa progresywno metalowy AnVision, który właśnie nagrał znakomity
album "Love & Hate". Stanowi on podstawę rozmowy z jednym z założycieli
oraz perkusistą zespołu Marcinem Duchnikiem. Niemniej to nie jedyny temat
tego wywiadu...
muzykę. Każdego co innego kręci. Dla mnie
osobiście monotonny może być pop lub country.
Każdy rodzaj muzyki ma jakiś kształt i to
właśnie w muzyce jest wspaniałe. To czynnik
ludzki i emocje, które są przy komponowaniu
powodują, że muzyka ma finalnie taki wygląd.
Podobnie jest z słuchaczem danego gatunku.
Każdy potrzebuje dla lepszego samopoczucia
innych dźwięków. Jeden wycisza się
słuchając szumu drzew, a jeszcze inny słuchając
growlu i blastów w death metalu.
Jak dla mnie - w wielkim skrócie - za progresywnym
metalem stoją Rush, Queensryche,
Fates Warning i Dream Theater. A Wasza
muzyka wywodzi się w prostej linii z Dream
Theater, zgadzacie się ze mną?
Niemniej nie stawiacie tak jak oni na popisy
instrumentalistów, wolicie melodie i grę
zespołową...
Jest dokładnie tak jak piszesz. Nie do końca
chcielibyśmy tworzyć "muzykę dla muzyków".
Staramy się tworzyć piosenki, które
mimo posiadania prog metalowych korzeni i
takiego klimatu są zjadliwe dla wielu odbiorców.
Nawet tych, którzy z takim taki nurtem
nie mają wiele wspólnego. Zależało nam na
melodii. A że często pojawia się też przesterowana
gitara, że czasem Karalluz zaśpiewa
coś ostrzej niż Marqus, czy u mnie pojawią
się dwie stopy… tak właśnie jest w An
Vision i takiej muzyce. To, co każdy z nas w
danej chwili doświadcza, przekłada się na pisaną
przez nas muzykę. Nie zakładamy, że
dzisiaj stworzymy utwór w takim czy innym
stylu. Jak w życiu. Czasami jest słońce, czasami
deszcz. Czasem jest smutno, a innym razem
wesoło, że aż od śmiechu boli brzuch.
Nie mamy na to wpływu. Tak czujemy i już.
HMP: Ogólnie progresywne granie nie popłaca,
czemu więc wybraliście tę muzykę?
Marcin Duchnik: Wiesz, my nie traktujemy
tego jako kolejnego intratnego źródła zysku.
Wille z basenami na Kajmanach i super wypasione
jachty już mamy (śmiech). A tak serio,
kiedy 13 lat temu, razem z Gregiem zaczęliśmy
razem grać, to udało nam się wyrzucić
z siebie to, co czuliśmy. To, czym się inspirowaliśmy
i co nas, jako muzyków ukształtowało.
Śmiało mogę powiedzieć, że każdy
z nas - i tego pierwszego składu AnVision, z
którego zostaliśmy tylko my dwaj i tego obecnego,
jest z innej bajki. Każdego inspirowały
inne dźwięki. Każdy wychował się na innej
muzyce. Od jazzu, muzyki klasycznej, poprzez
rocka i na najcięższych odmianach metalu
kończąc. Jednak zależało nam na byciu
szczerym i nie kalkulowaniu. Nie tworzymy
"utworów" pod dyktando, czy zgodnie z "normami"
narzucanymi w obecnych czasach
przez stacje radiowe. Cztery minuty i ani
sekundy dłużej. To wypadkowa pięciu charakterów
każdego z nas. Naszych emocji i naszych
nastrojów.
Oponenci progresywnych odmian rocka i
metalu, zarzucają temu nurtowi, że nie ma w
nim kreatywności, a ich muzycy powielają
wyłącznie wymyślone dawno schematy i patenty.
Zgodzicie się z takim postrzeganiem
progresywnego rocka i metalu?
Każdy ma swoje zdanie i inaczej postrzega
Foto: AnVision
Zespoły, które wymieniłeś to ikony. To one
wytyczyły drogę, którą podąża wiele mniejszych
lub większych zespołów współtworzących
scenę prog metalową. Każdy z tych zespołów,
w jakimś stopniu i nas zainspirował.
Nie wiem czy jest to ten konkretny zespół o
którym mówisz. Ogólnie amerykańska i europejska
scena progresywna miała na nas olbrzymi
wpływ i to pewnie dlatego gramy to,
co gramy.
Dream Theater poznałem w momencie wydania
przez nich "Images And Words" wtedy
połączyli oni moc heavy metalu, melodię
i technikę gry. Nigdy później nie potrafili
tak zbalansować wszystkich tych wpływów
i wykreować takich melodii jak wtedy. Zdaje
się, że wam takiej kreatywności nie brakuje...
Kreatywność to moc wymyślania i tworzenia
nowych rzeczy. Każda z płyt "popełniona"
przez Dreamów jest inna, a jednak spójna i
mająca olbrzymi wpływ na rozwój takiej muzyki.
Dla mnie co prawda, przygoda z tym
bandem zaczęła się po wydaniu "Awake" - i to
tą płytę uważam za ten przysłowiowy "kamień
milowy" ale są albumy których nie lubiłem
a z czasem dojrzałem do nich - odkryłem
w nich piękno i niesamowity klimat. Tak było
np. z "Falling Into Infinity". Pierwsze przesłuchania
wręcz odrzuciły mnie od tego krążka.
Po dobrych paru latach krążek ten ponownie
wylądował w moim odtwarzaczu i na
długo w nim zagościł. Przez kolejne płyty pokazali,
że są kreatywni. Tworzyli suity, płyty
wręcz klimatyczne i takie z ostrym naparzaniem.
Wracając jednak do AnVision, to
śmiało mogę powiedzieć, że ten zespół to
wulkan pomysłów. Nie siedzimy w studio,
bezsensownie klepiąc w koło tych samych
dźwięków. W naszych głowach pojawia się
wiele pomysłów, które oprócz muzyki konieczne
są do zrealizowania naszych wizji, muzyki,
koncertów, grafiki etc. Staramy się to
przedyskutować, część z nich wdrożyć teraz,
inne odłożyć na półkę lub odsunąć na dalszy
czas.
Jak dla mnie najbardziej przystępny na Waszej
nowej płyc ...
Pisząc ten materiał na pewno chcieliśmy
nagrać płytę jeszcze bardziej przystępną niż
"New World". Utwory są prostsze ale ich
138
ANVISION
szkielet to nadal to, co zawsze pojawiało się w
AnVision. Jest melodia, są też zmiany tempa
i metrum. To nadal nasz styl. Charakterystyczny
wokal Marqusa nadaje ostatniego szlifu
tym kompozycjom. Chociaż, to prawda - kawałki,
które pojawiają się na tej płycie, są nieco
krótsze od poprzednich, do których przyzwyczailiśmy
już naszych fanów.
Każdy z muzyków AnVision gra na swoim
instrumencie rewelacyjnie, ale nie wykorzystujecie
tych umiejętności do instrumentalnej
ekwilibrystyki, słowem do zbędnego popisywania
się. To Wasza wewnętrzna samodyscyplina
czy też naturalny brak muzycznego
ekshibicjonizmu i narcyzmu?
Dziękuję za miłe słowa i docenienie naszego
warsztatu instrumentalnego. Każdy z nas pracuje
i rozwija własny styl. Nigdy na płytach
nie myśleliśmy o graniu miliarda dźwięków.
Nie chcieliśmy robić jakiejś zbędnej ekwilibrystyki
czy cyrkówki. Kilka nut zagra dużo
piękniej niż ich wielokrotność. Wolimy często
zagrać mniej niż z czymś przesadzić. W
ten sposób możemy zaaranżować kompozycje
na płytę, nadając jej ostateczny kształt.
Podczas koncertów są miejsca, gdzie pozwalamy
sobie na dodatkowe solo, bo koncerty
rządzą się swoimi prawami. Bo są emocje. Bo
słuchacz chce czegoś więcej niż tylko odegrania
utworu tak samo, jak na płycie.
W Waszych brzmieniach jest też sporo nowoczesnego
metalu (chociażby w tytułowy
"Love & Hate" i "Riders from Hell"), to
konieczność czy kolejny element wzbogacający
Waszą muzykę?
Jak już wcześniej wspomniałem, słuchamy
różnej muzyki. Wielu nowych wykonawców
nas inspiruje ale to nie znaczy, że odcinamy
się od tego, co było. Dodajemy nowe elementy
bo na tym polega ciągły rozwój każdego z
nas. Jesteśmy szczerzy i nadal pozostajemy
sobą. Staramy się być kreatywnymi i nie zamykamy
się na stricte metalowe czy rockowe
wpływy.
Większość Waszych kompozycji wypełniają
dysonanse, kontrasty, zmiany temp i ogólnie
klimatu. To cecha całego nurtu ale dla Was
wydaje się czymś szczególnym...
Ten kontrast przede wszystkim widoczny jest
Foto: Ural
Foto: AnVision
Foto: AnVision
w samej szacie graficznej. Koncept płyty to
zestawienie dobra i zła, bieli i czerni. Ukazania
w tekstach tych pięknych ale zarazem i
mrocznych stron człowieka, jego życia i umierania.
Podobnie ze zmianą tempa utworów.
Jak w codzienności każdego z nas - trzeba zapieprzać
i odpocząć. Muzyka płynie raz szybciej,
a raz wolniej.
Pięknie tę cechę uwypuklił, prosty patent z
utworu tytułowego, czyli normalny śpiew
oraz dublującego go growl...
Growling jest dodatkiem aranżacyjnym. Już
wcześniej pojawiał się np. w utworze "Lights
Out, Dark Comes". Nie jest to wokal główny.
Stanowi jedynie uzupełnienie - tak aby nasza
wizja utworu była pełna.
Przeważają też utwory w średnich tempach
z przyśpieszeniami i zwolnieniami ale macie
też wolny balladowy "Good Night". I słychać,
że w takiej pieśni też dobrze się czujecie...
Muzyka to emocje. Ten utwór, to swego rodzaju
hołd, oddany osobom nam bardzo bliskim
- Marqus, Ja oraz Valdi w ostatnim czasie
straciliśmy bliskie osoby - naszych Ojców,
którym zawdzięczamy miejsce, w jakim się
znajdujemy i to, czym w życiu się zajmujemy.
Ten utwór stanowi niejako Codę tego albumu.
Jest bardzo osobisty i niesie za sobą pokłady
emocji i wspomnień.
Na albumie pojawili się goście, ale moją
uwagę przykuł śpiew Pauliny Ostrowskiej.
Nie sili się ona na a la operowy głos, co jest
teraz bardzo popularne, ale śpiewa normalnie
po kobiecemu, co nadaje jej śpiewaniu
jeszcze mocniejszego wyrazu...
Pomysł z zaproszeniem Pauliny - córki Marqusa,
z tego co pamiętam pojawił się jakiś
czas temu. Zresztą, w Internecie można znaleźć
kilka coverów, które wcześniej zaśpiewali
razem. Paulina jest świetną wokalistką, na co
dzień mieszkającą w Anglii, gdzie zresztą
skończyła MMus Composing For Film & TV
na Kingston University. Jest nauczycielem
śpiewu. Jej wokal w "Good Night" wniósł dużo
urozmaicenia i zbudował naprawdę fajny klimat
w tym utworze. Oprócz Pauliny, pojawił
się nasz przyjaciel Robert Michowicz, który
zagrał solo w utworze "Reviver". Jego sposób
grania jest ciut inny od tego, który prezentuje
Greg. Robert pojawił się w studio - wbił solówkę
i już go nie było. Zrobił to niesamowicie
sprawnie, wkładając w to całe swoje serducho.
Progresywny rock i metal to nie tylko muzyka
ale także opowieść. Tym razem przedstawiacie
kwestie miłość i nienawiść, w kontekście
ich mocy i skrajności, które mogą wywołać.
Skąd pomysł na taki temat?
Wiesz, jesteśmy mega kreatywni. Tym razem
padło na kontrasty, których jest pełno w naszym
życiu. Jest dobro i zło, dzień i noc, biały
i czarny. Co rusz mamy z nimi do czynienia.
Na warsztat tekściarski Marqus wziął właśnie
miłość i nienawiść, doskonale obrazując ją
w swoich tekstach.
Miłość i nienawiść jest bardzo dobrze znana
nam Polakom, dwa przeciwne klany tubylców
najchętniej swoich przeciwników utopiła
w przysłowiowej łyżce wody...
Takich czasów dożyliśmy, że głównie to politycy
sieją ferment w naszym kraju, nastawiając
różne grupy społeczne przeciw innym
obywatelom. Wykorzystują osoby głównie
niewykształcone, które nie znają np. wielu
mechanizmów ekonomicznych. Dając im
przysłowiową "kiełbasę wyborczą" kupują so-
ANVISION 139
bie poparcie i jednocześnie nastawiając swój
elektorat przeciw swoim oponentom. Dalecy
jesteśmy od utożsamiania się z lepszymi lub
gorszymi z nich. Dla mnie osobiście polityka
to wielkie bagno. Wolę jednak rozmawiać o
muzyce niż całym tym bałaganie.
Ten temat wyjątkowo pasuje do Waszej
muzyki, a szczególnie do wspomnianej
wcześniej Waszej dysharmonicznych ciągotek.
Podejrzewam, że zgrał się z muzyką w
sposób naturalny...
Tym razem przedstawione zostały kontrasty,
których przecież pełno jest w życiu. Co będzie
przy kolejnej płycie? Zobaczymy. Nie
zamykamy się na tą czy inną tematykę. Być
może napiszemy o kosmosie albo Eskimosach
(śmiech). Czas pokaże.
Niesamowicie wasza muzykę i opowieść z
"Love & Hate" uzupełnia okładka autorstwa
Piotra Szafrańca...
Szafarz już od "AstralPhase" odpowiada za
stronę graficzną naszych wydawnictw i gadżetów.
Świetnie nam się z nim współpracuje.
Doskonale wyczuwa nasze potrzeby. Dostaje
od nas tylko słowo klucz i sam najlepiej
wie, jaką grafiką to zobrazować. Jestem pewien,
że grafiki na kolejnych naszych wydawnictwach
to również będzie jego praca.
Foto: AnVision
Jak w ogóle pracujecie nad muzyką, macie
swoje wypracowane schematy? Jak powstał
materiał na "Love & Hate"?
Nie mamy jakiegoś modus operandi. W momencie,
kiedy postanawiamy, że już pora
wziąć się za pisanie materiału na nową płytę
- odpuszczamy sobie inne rzeczy. Zamykamy
się w studio i komponujemy. Podczas pracy
nad "Love & Hate" zagraliśmy co prawda kilka
koncertów ale wtedy właśnie stwierdziliśmy,
że niesamowicie dezorganizuje nam to
prace nad nowym krążkiem. Trzeba było nagle
przestać komponować i przestawić się na
przygotowanie materiału na koncert. Pewnie
wiele pomysłów nam uciekło. Wiesz - masz
wenę i wizję - tu i teraz, a nagle trzeba to zarzucić
i robić co innego. Dlatego na moment
zniknęliśmy ze sceny, ukierunkowując nasze
działania tylko w stronę nowej płyty. Czasami
jest tak, że ktoś przynosi główny riff i on
stanowi jakiś fundament nowego utworu, a
innym razem "chemia" między nami powoduje,
że gramy coś ciekawego. Jako muzycy doskonale
się ze sobą rozumiemy. Jesteśmy
przyjaciółmi również poza zespołem. Potrafimy
ze sobą przebywać i tolerować swoje wady
i zalety. Grając trasę i przebywając ze sobą
często 24 godziny na dobę, nie zabijamy się
nawzajem. Dlatego też komponowanie raczej
mija nam w miłej atmosferze. Wiele razy co
prawda spieramy się o różne pomysły i wizje
nowych utworów ale zawsze jest ten wspólny
cel w postaci nowego utworu, nowej płyty.
Nie zabijamy się za to, że ktoś ma inny pomysł
na kawałek.
Znakomicie brzmi sama płyta. Nagrywaliście
ją we własnym studio. Opowiedzcie o
tym miejscu oraz o tym, jak tam nagrywało
się Wam płytę...
Na co dzień, mamy ten komfort, że pracujemy
we własnym studio. Każdy pomysł, każdą
próbę możemy sobie zarejestrować i na
spokojnie - na chłodno sobie odsłuchać.
Wszystko omikrofonowane i gotowe cały czas
do pracy. Niestety - praca we własnym studio,
to też przekleństwo - nie masz presji czasu. W
obcym studio - zegar tyka. Wiesz, że masz
tyle i tyle godzin zarezerwowane dla siebie i
musisz się wyrobić z wbiciem partii wszystkich
instrumentów. Bo wiesz, że już kolejne
zespoły czekają na rozpoczęcie swoich sesji.
U siebie, jeśli w danym dniu nie masz weny,
czy zdajesz sobie sprawę, że coś się nie układa
tak jak byś tego sobie życzył - nie robisz tego.
Mimo napisania całego materiału jeszcze
przed rozpoczęciem sesji, wiele rzeczy przearanżowaliśmy
na etapie nagrywania. Pojawiły
się nowe pomysły i stąd też trwało to trochę
dłużej niż zakładaliśmy. Chcieliśmy mieć pewność,
że nowy materiał ostatecznie będzie
miał taki kształt jak chcemy.
Dziennikarze i fani często zwracają na to
uwagę, że równo co cztery lata wydajecie
nowy album. To jest Wasz naturalny cykl
wydawniczy?
Nie planujemy tego w ten sposób… kurde,
mija cztery lata i trzeba wydać nową płytę...
Tak jakoś naturalnie to wynika. Po wydaniu
"New World" zagraliśmy masę koncertów,
kilka europejskich festiwali oraz trasę po Europie
z Tarją Turunen - byłą wokalistką
Nightwish. Tak jak wcześniej wspomniałem -
to rozwala trochę czas na zaplanowane długoterminowe
działania. Kiedy nadchodzi dla
nas odpowiedni moment, to bierzemy się za
przygotowanie nowego materiału i tyle.
W latach 70. zeszłego wieku kapele musiały
nagrywać płytę rok w rok aby móc przetrwać.
Co się zmieniło na rynku, że teraz zespół
wydając album co cztery lata może normalnie
funkcjonować?
Nie będę zbyt odkrywczy mówiąc, że Internet
zmienił wszystko i ułatwił odbiorcy wiele
rzeczy. Mimo braku ewentualnej nowej aktywności
wydawniczej i dzięki sieci możemy
zobaczyć, że coś się dzieje w danym zespole.
Że zespół przygotowuje koncerty, czy nowe
wydawnictwo. Możemy podglądnąć i wiedzieć,
że jest u niego jakaś aktywność. Rynek
muzyczny się zmienił i nowe media dały nam
komfort słuchania tego czego chcemy lub
oglądania koncertów każdego wykonawcy na
Youtubie czy jego stronie lub profilu na portalu
społecznościowym.
Jednym z głównych sensów prowadzenia zespołu
to granie na żywo. Niestety koronawirus
wszystko zniweczył. Mimo wszystko
planujecie koncerty na przyszłość? Prowadzicie
rozmowy z szefami klubów muzycznych?
Obecnie wszystko, jak wiemy jest zawieszone,
no chyba że grasz kawałki typu disco polo i
jesteś przychylny władzy, to może zagrasz w
tym syfie zwanym publiczną. My natomiast
nie czekamy z założonymi rękoma, tylko
przygotowujemy się na rozpoczęcie pracy
klubów i możliwość grania na żywo. Jesteśmy
"zwierzętami" koncertowymi. Uwielbiamy
grać "live". Nie ma dla nas znaczenia czy to
trasa, festiwal czy koncert klubowy. Zawsze
dajemy z siebie maksimum energii. Za booking
natomiast odpowiada Monika - nasza
menadżer. Wiem, że pracuje nad tym, żeby
ruszyć pełną parą. Kilka koncertów mamy
przełożonych na nowe jeszcze nieznane nam
terminy.
Jak myślicie jak szybko show biznes podniesie
się po kryzysie wywołanym koronawirusem?
Mam nadzieję, że nie będzie to długi okres.
Każdemu jest ciężko, bo wielu z nas zostało
odciętych od możliwości zarobkowania. Artyści
są głodni grania i liczę, że szybko wszystko
wróci do normalności. Kluby szybko się
otworzą i wszystko ruszy jak dobrze naoliwiona
maszyna.
Są tacy, co życzyli by sobie aby Wasz następny
album wyszedł za rok, ja mogę poczekać,
ale pod warunkiem, że będzie przynajmniej
tak dobry jak "Love & Hate"...
Miejmy nadzieję, że tak będzie. Jesteśmy nieprzewidywalni
i nikt z nas nie wie, kiedy najdzie
nas wena na pisanie i nagrywanie nowych
pomysłów. Póki co zobaczymy się na
naszych koncertach - głęboko w to wierzę i
wszystkim tego życzę.
Michał Mazur
140
ANVISION
"In Oculis Meis" von Traumhaus
muzyka wszystkich zmysłów
Wśród biologów bezspornym jest fakt istnienia sześciu zmysłów: wzroku,
węchu, smaku, słuchu, czucia i równowagi, trzy spośród wymienionych aktywowane
zostają u słuchaczy najnowszego albumu niemieckiego bandu Traumhaus.
Zmysł wzroku zafascynowany jest stroną graficzną longplaya "Otwórzcie oczy!"
(tak należy rozumieć, według Alexandra Weylanda tytuł płyty), dwa pozostałe
zmysły, słuch i czucie/odczuwanie przeżywają muzyczne zdarzenia z ośmiu utworów,
tworzących program albumu, z napięciem i wielką satysfakcją. Muzyka
Traumhaus dociera do duszy, muzyka powoduje "gęsią skórkę", muzyka trafia w
serce i ludzkie uczucia. Niewiele istnieje rzeczy, które tak jak muzyka mogą obdarzyć
nas szczęściem, są tak wszechobecne w naszym życiu i wywierają na życie tak
duży wpływ. W najnowszych utworach kwartetu Traumhaus wszyscy słuchacze
muzyki rockowej znajdą urocze melodie, ostrość i subtelność brzmienia, szybsze
beaty, które podnoszą puls, relaksacyjną i pełną tajemnic atmosferę, przepiękne
pasaże instrumentalne, które potrafią przemienić zły dzień w bardzo dobry, inteligentne
słowa zmuszające do refleksji, subtelne dźwięki instrumentów klawiszowych,
riffy gitarowe, które jak skalpel, Foto: tną Symphony ciszę X oraz motoryczny duet basperkusja,
sekcję rytmiczną grupy, która fantastycznie wytycza ścieżki rytmiczne
oraz od czasu do czasu znakomicie przejmuje kierowanie linią melodyczną .
Osiem utworów albumu "In Oculis Meis" zaprasza do profesjonalnego świata
dźwięków. Otwórzcie uszy! Wywiad z kompozytorem, instrumentalistą, producentem
i songwriterem zespołu, Alexandrem Weylandem.
HMP: O czym marzą "mieszkańcy" Traumhaus
(gra słów, ponieważ nazwa zespołu
oznacza w jezyku polskim "Dom Marzeń").
Alexander Weyland: Niezmiennie marzymy
o tym, żeby za pośrednictwem naszej muzyki
przekazywać nasze osobiste wrażenia i odczucia
i w ten sposób komunikować się z naszymi
słuchaczami i fanami. Wiele codziennych
działań politycznych, a w szczególności społecznych
ma obecnie wpływ i przyczynia się do
wytworzenia poczucia pewnej niepewności.
Właśnie na naszym albumie chodzi także o
"marzenia" o czasie spokoju i pokoju, w którym
pewne układy, umowy społeczne oraz pewne
tendencje mogą nam dać więcej pewności
w odniesieniu do podstawowych wartości demokratycznych
i społecznych. Te słowa należy
rozumieć jako formę mowy obrończej/orędowniczej
wobec powrotu do systemu norm
współżycia społecznego oraz społecznej odpowiedzialności.
Jesteś jednym z założycieli zespołu Traumhaus,
jedynym, który pozostał w składzie do
dzisiaj. Jak mógłbyś w kilku zdaniach podsumować
dotychczasową działalność grupy?
Założyłem zespół w połowie lat 90-tych, wraz
z kilkoma przyjaciółmi z mojej ówczesnej
szkoły. W tej pierwszej fazie istnienia zespołu
trwającej do momentu wydania debiutanckiego
albumu "Ausgeliefert" pisaliśmy utwory
w znacznej mierze zespołowo. Po tym jak ze
względów czysto zawodowych rozeszły się
nasze muzyczne drogi, wziąłem na siebie
funkcję kreatora działań grupy. Na nowym
albumie nie tylko skomponowałem utwory,
lecz przejąłem cały pakiet zadań związanych z
produkcją, takich jak rejestracja, miksowanie,
sprawy przygotowania strony graficznej itp. .
Swoją karierę muzyczną rozpocząłeś w składzie
zespołu Zweeback. Czy oprócz nazwy
zmienił się także kierunek muzycznej działalności?
W składzie Zweeback graliśmy taką mieszankę
rocka i grunge, już wtedy z niemieckimi
tekstami. W związku ze zmianą nazwy zespołu,
przekształceniu uległ naturalnie muzyczny
kierunek działalności, także wtedy, gdy
na nowym albumie pojawiło się więcej elementów
stylistycznych zaczerpniętych z rocka
alternatywnego, które zintegrowałem z muzyką
grupy.
Dlaczego słuchacze musieli czekać tak długi
czas, od połowy lat 90-tych do roku 2001 na
debiutancki album?
Utwory z naszego debiutanckiego albumu były
w przeważającej części gotowe już w roku
1999 i zostały opublikowane własnym sumptem
w roku 2000. Dopiero po tym jak nasz
pierwszy wydawca wykazał zainteresowanie
oficjalną edycją płyty, album ukazał się w
roku 2001. Wcześniej pod nazwą Zweeback
zarejestrowaliśmy dwie płyty demo, a jako zespół
graliśmy i testowaliśmy się nawzajem
głównie w czasie występów "na żywo".
Czy priorytety stylistyczne ustalone zostały
już na starcie, czy trzeba było czasu, żeby
określić założenia programowe?
Foto: Traumhaus
TRAUMHAUS 141
Kierunek naszych działań muzycznych wynikał
z naszego rozwoju oraz z prowadzonych
eksperymentów z różnymi brzmieniami i strukturami
rytmicznymi.
Wśród swoich niemieckich inspiracji wymieniacie
między innymi muzykę zespołów
Anyone's Daughter, Novalis czy Grobschnitt,
a więc klasyków rocka w Niemczech.
W mojej kolekcji płyt posiadam także
albumy wymienionych grup, dlatego chciałbym
zapytać, skąd wziął się ten zachwyt i
entuzjazm muzyką rockową lat 70-tych?
Moja słabość do muzyki z lat 70-tych wynika
głównie z ducha tamtej epoki do odkrywania
nieznanego i eksperymentowania. W tamtych
latach muzycy zachwycali się możliwością i
swobodą prowadzenia doświadczeń z innowacyjnym
brzmieniem i kreowaniem brzmieniowych
pejzaży. Ja jestem przecież klawiszowcem
i bardzo lubię szczególnie analogowe
brzmienie ówczesnych instrumentów klawiszowych,
jak na przykład melotronu, organów
Hammonda czy różnych syntezatorów mooga.
Każdy zespół ma swój własny system pracy.
Jak wygląda ta kwestia w przypadku Traumhaus?
Każdy tworzy w domu, albo wymiana
pomysłów online, lub od czasu do czasu
wspólne spotkanie w studio?
Za kompozycje, teksty i aranżacje głównie
odpowiedzialny jestem ja. Songi są przeze
mnie aranżacyjnie tak przygotowywane, że
inni muzycy mogą bez problemu wprowadzać/
realizować do utworów swoje partie. W przeważającej
części odbywa się to online. To znaczy
piosenki wysyłane są do innych w formie
demo, a następnie przygotowywane według
ich własnego pomysłu w takim zakresie, że
później w studio możemy je od razu nagrywać.
Ponieważ nagrania rejestrujemy we własnym
studio, daje nam to swobodę działania
bez presji czasu i bez przymusu ukończenia
utworów w ściśle określonym terminie. Dlatego
w trakcie czynności kompozycyjnych poszczególni
muzycy mają jeszcze sposobność
wprowadzenia/wdrożenia własnych koncepcji.
Partie gitarowe opracowuje naturalnie nasz
gitarzysta Tobias, a perkusyjne kształtowane
są samodzielnie przez Raya.
Jesteś osobiście instrumentalistą, kompozytorem,
wokalistą, producentem. Która z wymienionych
sfer aktywności podoba się Tobie
najbardziej?
Wszystkie wymienione czynności wykonuję
bardzo chętnie, lubię to robić. Uważam, że to
wielka frajda samodzielnie angażować się i ingerować
w proces produkcji albumu na wszystkich
jego etapach. Myślę, że to świetna sprawa
móc tym wszystkim kierować.
Ponieważ grupa Traumhaus nie jest powszechnie
znana w moim kraju, mógłbyś
pokrótce przedstawić członków składu?
Obecnie na gitarze w zespole gra Tobias
Hampl, za perkusją zasiada Ray Gattner, na
basie gra Till Ottinger, no i wokalistą i klawiszowcem
jest Alexander Weyland.
Zespół brzmi bardzo profesjonalnie, muzyka
o bardzo wysokiej jakości dźwięku, z jednej
strony przestrzenna i spójna, z drugiej strony
ciepła i nastrojowa. Przykładacie dużą wagę
do szczegółów technicznych?
Bardzo dziękuję za takie Twoje osobiste
spostrzeżenie! Oczywiście przykładam dużą
wagę do tego, żeby nagrania brzmiały bardzo
selektywnie, różnorodnie i wielowymiarowo.
Szczególnie duży nacisk na jakość techniczną
wywierałem podczas masteringu, wykonanego
przez przyjaciela zespołu Bernda Pfeffera,
dążąc do tego, żeby zachowane zostało przestrzenne
brzmienie instrumentów, bez strat
na ekspresyjności i bez ciśnienia w czasie nagrywania.
Żeby osiągnąć ten cel musieliśmy w
minionych latach zainwestować w niezbędne
Foto: Traumhaus
rozwiązania techniczne, żeby pod tym względem
zoptymalizować brzmienie.
Sądzę, że to pytanie stawiano już ze sto
razy. Dlaczego zdecydowaliście wydać album
"In Oculis Meis" w dwóch wersjach
językowych? Na wcześniejszych płytach
wokal był w języku niemieckim.
Opublikowaliśmy album "In Oculis Meis" w
dwóch wersjach językowych z kilku powodów.
Po tym jak kiedyś w przeszłości fani naszej
muzyki wyrazili życzenie podjęcia próby wydania
albumu w języku angielskim, nadarzyła
się okazja, żeby uczynić to przy edycji tego
longplaya. Wszystkie utwory są tym razem w
pewien sposób bardziej dynamiczne i mniej
skomplikowane. Kształtowanie linii melodycznej
oraz większa siła wyrazu, mocniejsze
brzmienie stały się impulsem do skorzystania
z wokali w języku angielskim. Do tego doszła
w trakcie produkcji faza przestoju, która nasunęła
myśl zaśpiewania po angielsku. Naturalnym
jest także fakt, że poprzez produkcję w
języku angielskim spoglądamy w kierunku
rynku międzynarodowego i mamy nadzieję na
nieco większy rezonans w krajach, w których
reakcja na brzmienie języka niemieckiego,
oględnie mówiąc, nie jest najlepsza. Często język
niemiecki postrzegany jest zagranicą jako
bardzo twardy i częściowo nieprzyjemny w
odbiorze.
Jesteś odpowiedzialny w zespole Traumhaus
za stronę wokalną. Czy ma to dla Ciebie
duże znaczenie, czy śpiewasz po niemiecku
czy w języku angielskim? Co myślisz na temat
tzw. globalizacji form wokalistyki, czyli
o fakcie, że piosenki śpiewane są w przytłaczającej
mierze po angielsku?
Naturalnie sposób wyrazu treści w języku niemieckim,
moim języku ojczystym, jest dla
mnie prostszy. W kwestii intensywności, muzycznej
i tekstowej interpretacji zwracam
oczywiście uwagę, gdy śpiewam bardziej dynamicznie
po niemiecku, na to, żeby używać
głosu w odpowiednich miejscach ze stosowną
dynamiką. Natomiast, gdy śpiewam w języku
angielskim płaszczyzna refleksyjności nabiera
innego wymiaru, innego znaczenia, ponieważ
język angielski nie jest przecież tym, którego
używam na co dzień. W Niemczech zmieniła
się nieco sytuacja w kwestii takiej, że język
niemiecki w muzyce zyskał ostatnio znacznie
więcej akceptacji aniżeli w innych krajach.
Natomiast Twoje postrzeganie języka angielskiego
jako globalnego, zwyczajowego języka
w muzyce, jest słuszne. W niektórych krajach
nie należących do niemieckiego obszaru językowego
prawdziwą przeszkodą dla muzyka
jest przyciągnięcie słuchaczy w sytuacji, gdy
śpiewasz swoje piosenki po niemiecku. Także
dla nas była to jedna z przyczyn, dla których
zdecydowaliśmy się wydać nowe utwory
oprócz wersji niemieckojęzycznej, także po
angielsku.
Znam wszystkie płyty Traumhaus, od debiutu
po "In Oculis Meis" i zaraz po przesłuchaniu
nowego materiału zwróciłem uwagę
na fakt, że nowe kompozycje posiadają
ostrzejsze brzmienie, przede wszystkim partie
gitar zakorzenione są bardziej w stylistyce
progmetalowej. Błędne wrażenie czy...
Zgadza się, nowy album jako całość wypada
znacznie mocniej/ostrzej, aniżeli poprzednie
płyty. Czy w tym przypadku można mówić o
progmetalu, pozostawiam tę ocenę w gestii
142
TRAUMHAUS
słuchaczy. Ponieważ teksty podejmują krytycznie
współczesną problematykę społeczną w
okresie pewnego przełomu, stało się dla mnie
ważne podkreślenie/wyrażenie złości i gniewu
poprzez dopasowanie do tego mocniejszego
brzmienia.
Bardzo istotną rolę w brzmieniu Traumhaus
odgrywają instrumenty klawiszowe. Z jednej
strony brzmią one bardzo nowocześnie,
spełniając kryteria współczesnej muzyki
rockowej, z drugiej zaś strony pojawiają się
partie "żywcem" wyjęte z lat 70-tych. Skąd
ten zachwyt tymi retro- rockowymi przestrzeniami?
Bardzo lubię klasyczne zespoły progresywne i
hard rockowe lat 70-tych. Jest jasne, że takie
zespoły jak King Crimson, Rush, Genesis
albo Deep Purple, należą do moich muzycznych
faworytów. Także uwzględniając fakt,
że cenię wysoko współczesne grupy, takie jak
Muse, Karnivool albo Leprous, to jednak albumy
przede wszystkim starych bandów wywołują
mój zachwyt i to one ukształtowały
mnie w znaczącym stopniu. Melotron, obok
nowoczesnych brzmień, zawsze znajdzie miejsce
w moim repertuarze, ponieważ po prostu
lubię ten instrument.
Jedną z różnic wynikającą z porównania muzycznej
treści płyty "In Oculis Meis" i jej
poprzedników fonograficznych jest spostrzeżenie,
że zrezygnowaliście z długich, epickich
utworów. Dlaczego?
Tym razem najważniejsze było dla mnie sięgnięcie
po różne ważne i aktualne tematy,
oraz ich kompozycyjne przetworzenie w moich
utworach. Tematy albumu "In Oculis
Meis" wydają się bardziej agresywne, dlatego
stało się dla mnie ważnym, nadanie nowym
piosenkom bardziej ostrego, skondensowanego
i bezpośredniego brzmienia. Ale to wcale
nie znaczy, że w przyszłości nie będę komponował
długich kawałków. Kto wie, może
następny abum składać się będzie tylko z jednego
utworu (śmiech).
Tytuł płyty "In Oculis Meis" oznacza w
wolnym tłumaczeniu z języka łacińskiego "w
moich oczach/ moimi oczami", a więc jak
postrzegają Twoje oczy dzisiejszy świat?
Trzymając się tłumaczenia "In Oculis Meis"
dosłownie tytuł albumu oznacza "Otwórz
oczy!" i należy do rozumieć jako rodzaj apelu,
wezwania do krytycznej refleksji, podejścia z
"otwartymi oczami" do pewnych zjawisk, a
więc do pozostania zawsze czujnym wobec
kierunku politycznych zmian, które pomyślano
jako formę ograniczania naszej osobistej
wolności. Tym oto sposobem znajdujemy się
wszechobecnie w najróżniejszych przełomowych
momentach społecznych, na które swój
wpływ wywierają na przykład protekcjonizm
Trumpa w USA czy tendencje autokratyczne
w krajach Unii Europejskiej. Także pojawiający
się ponownie prawicowy radykalizm w
Niemczech znalazł swoją interpretację w
utworze "Entfliehen/Escape".
Nie lubię używać nazwy concept- album, ale
w przypadku "In Oculis Meis" muzyka i teksty
powinny być traktowane jako nierozłączne
dzieło. O jakie tematy chodzi w treści
piosenek i co stanowiło inspirację do stworzenia
takiej historii?
Jak już wspominałem, poszczególne utwory
tworzą pewien ogólny obraz, w którym
uwzględnione został określone zdarzenia,
których kształt naznaczony został duchem
czasu ostatnich lat. Przykładowo w songu
"Der neue Morgen/ The New Morning" poruszono
temat kryzysu uchodźczego i związanej
z nim ambiwalencji, dwuwartościowości zachowania,
postępowania z jednej strony traktowanego
jako misji w społecznej i humanitarnej
świadomości odpowiedzialności, z drugiej
strony jako ponadnormatywnego wysiłku
zarówno całego społeczeństwa, jak też integracji
z tymi wszystkimi ludźmi potrzebującymi
pomocy. Te problemy i podejmowane
próby ich przezwyciężenia zostały także poruszone
oraz poddane analizie w innych utworach
albumu, na przykład w "Bewahren &
Verstehen". Tutaj chodzi o krytyczne przeanalizowanie
własnego punktu widzenia w odniesieniu
do własnej postawy w kontekście zastanowienia
się nad podstawowymi wartościami
humanitaryzmu.
Intro spełnia między innymi funkcję tworzenia
pewnego napięcia oraz zainteresowania.
Czy utwór "Das Erwachen/The Awakening"
czyli intro nowego dzieła spełnia
swoją funkcję?
Myślę, że tak. W przypadku tego utworu chodzi
o to, żeby słuchacza trochę zmylić i nim
wstrząsnąć. Utwór traktuje o potrzebie wyostrzenia
naszej świadomości wobec różnych
wpływów zewnętrznych oraz o zachowanie
czujności , żeby nie wpaść w wir indoktrynacji
utylitarnego myślenia.
Pierwsza minuta muzyki może być myląca,
symfoniczny wstęp, fortepian na pierwszym
planie, chór, to wszystko robi na słuchaczu
potężne wrażenie. Ale już druga część prologu
ma radykalnie inny charakter ze swoimi
mocarnymi riffami gitar. Lubisz takie kontrasty
w muzyce rockowej, jasne i ciemne
barwy w spektrum dźwięków?
Tak, dokładnie tak jest, jak już wcześniej
stwierdziłem, lubię operować takimi kontrastami,
po to, żeby dać wyraz takim różnicom,
dysonansom, muzycznym konfliktom.
To jest tak jak w życiu. W pierwszej chwili coś
próbuje wkraść się w twoje łaski, by za moment
to coś stało się brutalną siłą i bezwzględnością!
W finale nadchodzi "korona" albumu, "Die
Dunkelheit Durchleuchten/X-Ray The
Darkness", absolutny punkt kulminacyjny,
bardzo udane balansowanie pomiędzy neoprogiem,
progmetalem i rockiem symfonicznym.
Pięknie! Także pozostałe kompozycje
albumu "In Oculis Meis" zachwycają
chwytliwymi melodiami, hymnicznymi i
emocjonalnymi pasażami. Czy jesteś zadowolony
z nowego dzieła Traumhaus (bez
fałszywej skromności!)?
Tak, generalnie jestem zadowolony z nowego
albumu i to pod wieloma względami. Moja
ambicją było tym razem nadać utworom
Traumhaus nieco innego charakteru, takie
przejście od otoczki nieco w stylu retro aż do
nowocześniejszych, ostrzejszych brzmień, nie
zaniedbując źródeł naszej muzyki i nie tracąc
nic z naszego stylu. Bardzo podoba mi się
także realizacja wersji anglojęzycznej. Jeden z
bardzo dobrych przyjaciół i "native speaker"
zadali sobie dużo trudu, żeby przetłumaczyć
teksty nie słowo w słowo, lecz popracować z
wieloma synonimami i metaforami, w celu
nadania tekstom większej autentyczności.
Super jestem zadowolony również z brzmienia
albumu. Po licznych próbach optymalizacji
i godzinach spędzonych w studio utwory
brzmią tak, jak je sobie wcześniej wyobrażałem.
Zadowolony jestem także z wizualnej
strony szaty graficznej, którą sam zresztą samodzielnie
stworzyłem.
Jak wygląda najbliższa przyszłość zespołu?
W różowych kolorach? Do tej pory Traumhaus
nie miał przepełnionego koncertami terminarza.
Dlaczego? Były koncerty już także
gdzieś poza Niemcami?
Oprócz pojedynczych występów na progrockowych
festiwalach, na przykład "Night of the
Prog" zagraliśmy kilka koncertów klubowych.
Mamy także za sobą kilka koncertów w Niderlandach
(przypominam, że od stycznia tak
współcześnie brzmi oficjalna nazwa Holandii -
przyp.red.). Wszyscy muzycy zespołu pracują
zawodowo na pełnym, etacie i dlatego nie jest
możliwa organizacja całego tournee koncertowego
z wieloma, następującymi po sobie
koncertami. Oprócz tego nasz gitarzysta Tobi
i ja działamy w jeszcze jednym zespole (Secret
World: Peter Gabriel Tribute), z którym uczestniczyliśmy
w wielu imprezach. Ray (perkusista)
jest jedynym zawodowym muzykiem w
naszym zespole, który regularnie gra w
licznych, innych projektach i prowadzi lekcje
gry na perkusji. Poniewaz aktualna sytuacja z
powodu coronawirusa jest bardzo niepewna,
co dotyczy także występów "live", nie pozostaje
nam nic innego, jak odczekać, jak rozwinie
się sytuacja, oraz kiedy i gdzie pojawią się
potencjalne możliwości występów. Naturalnie
korzystne jest wystąpić z programem nowego
albumu, zaraz po jego wydaniu i zaprezentować
nagrania "na świeżo". Nie wiadomo, gdy
pojawią się w następnym roku możliwości występów
koncertowych, czy czasem program
płyty nie okaże się nieaktualny, a z zespołem
nikt nie będzie chciał podejmować rozmowy.
A ja pracuję w tzw. międzyczasie nad nowymi
utworami i kto wie, być może tym razem nie
upłynie tak dużo czasu do wydania kolejnego
albumu Traumhaus.
Bardzo dziękuję za wywiad. Życzę Wam ,
żeby spełniły się Wasze marzenia i życzenia!
Mam nadzieję zobaczyć Traumhaus na koncertach
w Polsce. Wszystkiego najlepszego
od polskich fanów.
Bardzo dziękuję
Włodek Kucharek
TRAUMHAUS 143
HMP: Znacie się wszyscy jako członkowie
"Spock's Beard Family". Czy założenie nowego
zespołu to swoiste votum nieufności
wobec obranej przez innych członków
Spock's Beard drogi rozwoju artystycznego?
To spontaniczny odruch czy część zaplanowanych
działań w dłuższej perspektywie?
John Boegehold: Chociaż pracowałem z
nimi przez długi czas, tak naprawdę nigdy nie
byłem w tym zespole. Tworzę własną muzykę
od wielu lat i ostatecznie zdecydowałem, że
chcę mieć ujście dla materiału, który piszę, w
którym mam artystyczną kontrolę nad końcowym
efektem.
Mocne melodie są niezbędne do pisania
fascynującej muzyki
Zespół Pattern-Seeking Animals zawdzięcza
swój byt na scenie światowego rocka
kwartetowi artystów, którzy w historii
swojej artystycznej twórczości decydowali
o repertuarze, brzmieniu i jakości
kompozycji w zasłużonej dla progrocka kapeli
Spock's Beard. Na pewnym etapie rockowego
życia każdy z nich w mniejszym lub
większym stopniu partycypował w rozwoju grupy,
wspierając ją wszechstronnie na drodze do "Panteonu sław". Myślę, że określenie
"Panteon sław" nie jest nadużyciem, gdyż w szeregach Spock's Beard spotkało się
wielu wybitnych muzyków rockowych (można to szybko zweryfikować w dostępnych
źródłach internetowych), włącznie z czwórką, która w pewnym momencie, a
konkretnie w roku 2018, zdecydowała o wytyczeniu kolejnej ścieżki w swojej
artystycznej tożsamości. Bagaż doświadczeń z lat minionych, poziom umiejętności
indywidualnych, autorytet w środowisku zajmującym się profesjonalnie muzyką
rockową skłonił wielu obserwatorów sceny szeroko rozumianego rocka progresywnego
do obdarzenia kwartetu Leonard-Keegan-Meros-Boegehold mianem supergrupy.
Głównym motorem napędowym aktywności bandu i architektem projektu
Pattern-Seeking Animals jest ostatni z wymienionych Panów, niezwykle wszechstronny
i uniwersalny John Boegehold, który obok funkcji klawiszowca, potrafi
także "obsługiwać" gitarę, mandolinę, zająć się produkcją nagrań, komponować,
programować i jest autorem muzyki filmowej. Zespół, jak już wspomniałem, istnieje
raptem dwa lata i zdążył już wykreować dwa studyjne albumy, pełne znakomitych
partii instrumentalnych, fascynujących melodii, doskonałego brzmienia,
utworów stylistycznie wykraczających poza ramy jednego gatunku muzycznego.
W programie drugiej płyty zatytułowanej "Prehensile Tales" spotkacie mnóstwo
fragmentów balansujących na granicy progrocka, hard rocka, jazzu, także muzyki
klasycznej i muzyki pop, z której czasami inspiracje czerpie John Boegehold, który
w zamieszczonym poniżej wywiadzie stwierdza, że interesują go wszystkie rodzaje
muzyki. Mam nadzieję , że treść tej rozmowy, stanie się impulsem dla wielu
fanów rocka do zapoznania się z programem zarówno ostatniego, jak też debiutanckiego
longplaya zespołu. Wierzcie mi, że warto!
Po zapoznaniu się z line-up wielu tzw. ekspertów
okrzyknęło Was już na samym początku
działalności supergroup. Łatwo to
zrozumieć, starzy progrockowi wyjadacze, z
wielkim bagażem doświadczeń, bogatym
życiorysem artystycznym, postanowili spróbować
czegoś innego. Wskazałbyś, gdzie
przebiega granica różnic pomiędzy wielce
zasłużonym dla rozwoju progrocka Spock's
Beard a praktycznie startującym do kariery
Pattern- Seeking Animals?
To zrozumiałe, ludzie dokonują porównań.
Różnice dotyczą pisania i produkcji muzyki.
Na dobre lub na złe piszę dokładnie to, co
chcę usłyszeć, nie ze względu na wrażliwość i
styl muzyczny innego zespołu.
Czy tworząc nowy rockowy byt można
oderwać się od swojej artystycznej przeszłości?
Myślę, że decyzja należy do słuchaczy. Po
prostu jestem zainteresowany tworzeniem dobrej
muzyki.
Wiem, że w pewnym sensie macie pewne powiązania
z Polską, ponieważ autorem okładki
albumu "Prehensile Tales" jest Mirek.
Wiesz może skąd się wzięła taka koncepcja
graficzna, kojarząca mi się bardziej z filmem
"Jurassic Park", aniżeli z płytą rockowego
bandu? Czy istnieje jakiś klucz, pozwalający
odczytać symbolikę okładki?
Nie wiem, skąd wzięła się inspiracja, kiedy
Mirek stworzył to dzieło. Nazwał je "An
Evolutionary Broadcast", ale gdy pierwszy
raz to zobaczyłem było skończone i pomyślałem,
że będzie świetną okładką dla "Prehensile
Tales".
Słucham rocka od kilkudziesięciu lat i od
zawsze jestem fanem zespołów, które potrafią
połączyć w swoich utworach dwa
istotne czynniki: "progressive" i "melodic".
Wam udało się to kapitalnie? Z czego to
wynika?
Dzięki. Jestem fanem wszystkich rodzajów
muzyki, zwłaszcza popu, który ma oczywisty
wpływ na moje pisanie. Wydaje mi się, że
mocne melodie są niezbędne do pisania fascynującej
muzyki, nawet najbardziej progresywnej.
Jesteś także producentem, oraz zajmujesz
się komponowaniem muzyki filmowej, masz
na swoim koncie zarówno filmy fabularne,
jak też seriale. Czy tak szeroka gama różnych
form aktywności pomaga czy raczej
przeszkadza w koncentracji nad projektem
rockowym?
W ciągu ostatnich 8-10 lat nie miałem dużo
pracy przy produkcjach filmowych czy telewizyjnych.
Obecnie koncentruję się głównie na
pisaniu i produkcji muzyki rockowej i popowej,
ponieważ najbardziej lubię to robić.
Moje doświadczenie w tworzeniu muzyki do
filmów i programów telewizyjnych bez wątpienia
pomaga w tym, ponieważ istnieje tak
wiele stylów muzycznych, z których musiałem
czerpać, które wzbogaciły moje muzyczne
słownictwo.
Zapewne to pytanie w Twojej opinii należy
tzw. do elementarza artysty, twórcy, ale czy
fakt posiadania szerokiej wiedzy, nazwijmy
ją technicznej, dotyczącej produkcji nagrań,
ułatwia czy utrudnia tworzenie samej muzyki,
w której priorytetem są przecież emocje,
spontaniczność, osobowość twórców?
Podobnie jak narzędzia w każdym przedsięwzięciu,
dobra znajomość technologii nagrywania
znacznie ułatwia przekazywanie pomysłów
muzycznych. Jeśli zmagasz się z technologią,
będzie to przeszkadzało w kreatywnym
przepływie.
Foto: Mark Barry
Jesteś w tej branży fachowcem, więc proszę
o odpowiedź na pytanie, czy muzyka z płyty
"Prehensile Tales" mogłaby pełnić również
funkcję soundtracka? Jeżeli tak, to jakiego
gatunku filmowego, fantasy, scince-fiction
144
PATTERN - SEEKING ANIMALS
czy może thriller?
Chociaż niektóre elementy mogą brzmieć tak,
jakby pochodziły ze ścieżki dźwiękowej,
utwory na "Prehensile Tales" wcale nie byłyby
dobrą ścieżką dźwiękową. Muzyka do ścieżki
dźwiękowej jest tworzona specjalnie pod
kątem scen w filmie, a nie wyróżnia się sama
w sobie i przyćmiewa to, co jest na ekranie.
Wiadomo powszechnie, że jesteś cenionym
twórcą muzyki, tak było w czasach Spock's
Beard, gdy w pewenym okresie ponosiłeś
odpowiedzialność za znaczną część repertuaru,
tak jest obecnie. Powiedz, jak to jest
skomponować utwór muzyczny? Jakie decyzje
na tym polu musisz podejmować? Dopuszczasz
dyskusję, czy Twoje zdanie jest
ostateczne? Co z pomysłami innych?
Mam ostatnie słowo w muzyce, którą piszę i
produkuję dla Pattern-Seeking Animals, ale
jestem również otwarty na pomysły innych
członków zespołu.
Wydaje mi się, że muzyka Pattern- Seeking
Animals jest wielowymiarowa, poprzez
wpływy folk, retro progrocka, muzyki klasycznej,
a nawet jazzu (np Twoje partie
fortepianu). Ty jesteś jednym z architektów
tego wizerunku. Chciałbym zapytać o twoje
rockowe inspiracje? Czy wśród nich jest
także miejsce na literaturę, sztukę, film? A
jeśli tylko muzyka, to jaka?
Myślę, że literatura ma wpływ na teksty, ale
jeśli chodzi o samą muzykę jest to tylko muzyka.
Mój wpływ na to, co piszę, narastał
przez lata, od muzyki progresywnej, poprzez
jazz, country i K-pop.
Jakie cechy w muzyce zespołu czynią ją,
Twoim zdaniem, rozpoznawalną, kształtującą
jej artystyczną tożsamość?
Skupienie się na linii melodycznej i muzycznych
haczykach oraz wpływach różnych
stylów.
Zgadzasz się z opinią Iana Andersona z
Jethro Tull, że tak naprawdę w muzyce
wszystko zostało już wymyślone w latach
60-tych i 70-tych ? Później to już tylko modyfikacje?
Nie. To wydaje się trochę egoistycznym
stwierdzeniem.
W odtwarzaczu "Prehensile Tales", start i
już w nagraniu "Raining Hard in Heaven"
od pierwszych sekund atmosfera robi się
wspaniała za sprawą między innymi basu
Dave'a Merosa i perkusji Jimmy Keegana,
bo to oni w duecie kreują chwytliwy temat
melodyczny połączony z poruszającym rytmem.
Czy inteligentna melodyka stała się
dla Was priorytetem?
Zgadza się. Dave i Jimmy to fantastyczna
sekcja rytmiczna. Dobra melodia ma kluczowe
znaczenie dla każdej piosenki.
Foto: Pattern-Seeking Animals
Sądzisz, że niektóre tematy melodyczne
miałyby szansę w mediach? Oh, pardon,
współcześnie to chyba niemożliwe, bo po
trzech minutach wyskoczyłaby reklama
środków na hemoroidy albo proszku do prania?
W latach 70-tych w radiu było miejsce
nawet na "mamuty" trwające grubo ponad 20
minut, dzisiaj można o tym zapomnieć!
Raczej nie, ale komercyjne radio nie jest jedynym
powodem. Piosenki są teraz jeszcze krótsze
w popie, nie tylko ze względu na Spotify i
inne usługi przesyłania strumieniowego, ale
także aplikacje takie jak Tik Tok, w których
wielu artystów debiutuje z muzyką.
Porównałem sobie obie Wasze płyty i mam
wrażenie, że ta druga jest bardziej nastrojowa,
miękka brzmieniowo, chwilami przebojowa,
głównie za sprawą keyboardów,
które tworzą zarówno tło, jak też często
dominują na froncie, kreśląc wielobarwne
pejzaże. Jak postrzegasz generalnie rolę klawiszy
w całym spektrum brzmienia zespołu?
To zawsze rezultat kompromisu, czy
może siła osobowości artysty?
Nie idę na kompromis. Instrumenty klawiszowe
dają więcej kolorów i tekstur, aby wesprzeć
muzykę, ale ostatecznie zależy to od
tego, czego wymaga kompozycja.
Zwróciłem uwagę także na akcenty symfoniczne,
nadające wielu fragmentom epickiego
wymiaru. Lubisz w muzyce rockowej aranżacje
orkiestrowe?
Tak, bardzo, o ile nie przyćmiewają elementów
rocka.
Ślady tej symfoniczności znajdziemy prawie
w każdym utworze z programu "Prehensile
Tales". Zwraca uwagę w tych utworach
także konstrukcja utworów, najpierw rodzaj
dynamicznego, piekielnie melodyjnego prologu,
później sporo przestrzeni na partie
instrumentalne, solo, duety, liczne zmiany
rytmu. Całość materiału bardzo spójna,
dosyć jednorodna . Zgadzasz się z takimi
refleksjami czy to tylko gadanie amatora?
Zgadza się. Jednym z moich celów w pisaniu
jest przechodzenie przez różne zmiany emocjonalne,
czasowe i rytmiczne w utworze,
przy jednoczesnym utrzymywaniu spójności.
W "Elegant Vampires" pojawiają się piękne
motywy smyczkowe, podobne do źródeł
muzyki irlandzkiej, może celtyckiej? Należysz
do grona twórców, którzy lubią wzbogacać
rock elementami pochodzącymi z nieco
innych kultur muzycznych?
Chciałem znaleźć w tej piosence europejski,
może rosyjski klimat, ale skrzypek jest Hindusem,
ma doświadczenie w folklorze indyjskim
i klasycznym, więc jest to trochę mieszanka
kulturowa. W innych utworach jest kilka
miejsc, w których połączenie fletu i skrzypiec
nadało części celtycki klimat. Nie planowałem
tego, ale byłem szczęśliwy, że tak się
stało.
Album "Prehensile Tales" wyróżnia się także
rozbudowaniem palety brzmienia o partie
trąbki, fletu, skrzypiec, wiolonczeli, saksofonu.
To rezultat, nazwałbym taką tendencję,
muzycznej globalizacji?
Słucham muzyki z całego świata i nie waham
się czerpać z tych wpływów. Robiąc tak bardziej
na "Prehensile Tales" i myślę, że to pomaga
odróżnić go od naszego debiutanckiego
PATTERN - SEEKING ANIMALS 145
Foto: Pattern-Seeking Animals
albumu.
Pochodzę z rocznika 57, mogę zatem powiedzieć,
że wychowywałem się wraz z rozwojem
rocka progresywnego, dlatego najbardziej
trafiają w mój gust sensownie zaprojektowane
kompozycje o charakterze suity.
Na Waszym longplayu są dwa takie utwory,
prawie 30 minut muzyki, zamykające program
albumu. Zawsze mnie intrygował
przebieg procesu twórczego, jak to możliwe,
że często z zalążka pomysłu, rozrasta się on
do rozmiarów potężnego, często podniosłego
dzieła. Zawsze budziło to mój podziw.
Mógłbyś to wyjaśnić z punktu widzenia
twórcy, kogoś , kto potrafi połączyć wiele
wątków, nie zakłócając płynności odbioru
całości?
Nigdy nie zaczynam pisać dłuższej epickiej
kompozycji. Po prostu piszę, dopóki utwór
nie wygląda na ukończony. Czasem jest krótszy,
czasem dłuższy. Bardzo ważne jest, aby
poszczególne sekcje dłuższych utworów swobodnie
ze sobą płynęły.
Rozumiem, że jako, kwartet jesteście bardzo
zajętymi ludźmi. Dostrzegasz pomimo tego
szansę w przyszłości na organizację koncertów,
nie tylko na amerykańskiej ziemi,
także w Europie? Mam, być może błędne
mniemanie, że publiczność europejska, traktuje
progressive rock znacznie bardziej przyjaźnie,
entuzjastycznie, o czym świadczą liczne
festiwale z udziałem progrock stars.
Wydaje się, że Europa jest nieco bardziej
przyjazna dla muzyki progresywnej, ale ważniejszym
czynnikiem jest prawdopodobnie
koszt i logistyka podróży w Stanach Zjednoczonych.
Na przykład w Kalifornii, Los
Angeles od San Francisco dzieli około 350
mil. Podróżuj 350 mil po Europie i możesz
objąć kilka całych krajów i wiele sal koncertowych.
Oczywiście wszystko to ma charakter
akademicki, ponieważ nikt nie ma pojęcia,
jak pandemia wpłynie na światową scenę
muzyczną.
I jeszcze, jak pozwolisz, jedno pytanie, kompletnie
niezwiązane z muzyką. Jak odbierasz
osobiście tę całą sytuację z epidemią coronavirus
na świecie? Rozumiem, że także z
punktu widzenia zawodowego dla Ciebie i
dla innych to poważna przeszkoda w rozwijaniu
kariery i promocji muzyki?
Jak wszyscy, musieliśmy anulować plany grania
na żywo, zwłaszcza RoSfest w maju 2020
roku, który miał być naszym debiutem na żywo.
Na szczęście dla nas nasz najnowszy album
"Prehensile Tales" został ukończony i
jest gotowy do wydania. Nic się nie zmieniło.
Promocja z czasopismami, stronami internetowymi
itp. jest prawie taka sama, chociaż
musieliśmy nakręcić nasze dwa filmy promocyjne
zamknięci w naszych domach zamiast
w studio nagraniowym, jak planowaliśmy.
Dziękuję za cierpliwość w udzielaniu
odpowiedzi na pytania ciekawskiego fana z
Polski. Życzę udanej kontynuacji rozpoczętego
dzieła pod szyldem Pattern-Seeking
Animals i być może do zobaczenia na trasie
w moim kraju. Dużo powodzenia i zdrowia,
bo to w dzisiejszych czasach ważny aspekt
naszego życia.
Dziękuję i wzajemnie. Mamy nadzieję, że uda
nam się przyjechać do Polski, aby zagrać na
żywo, gdy całe to szaleństwo minie.
Włodek Kucharek,
Tłumaczenie: Tomek Terpiłowski,
Kinga Dombek
HMP: Witam. Tytuł Waszego nowego
albumu to "Songs About Broken Future".
Nie sądzisz, że to pesymistyczna wizja?
Sean Hetherington: (śmiech) Pewnie tak...
Jednak teksty Intense zawsze dotyczyły
mroczniejszych stron życia i biorąc pod
uwagę obecne okoliczności, wielu ludzi uważa,
że mamy rację (śmiech).
Kontynuujmy wątek tekstowy. Czy Wasze
liryki mają związek z tytułem albumu?
Również tytuły poszczególnych kawałków,
na przykład "The Tagedy Of Life" również
nie brzmią ni napawają optymizmem…
Ten album nie jest albumem koncepcyjnym,
więc "nie", przynajmniej nie nawiązują bezpośrednio,
mimo, że w jakiś tam sposób do
siebie pasują. "The Tagedy Of Life" opowiada
o tym, że gdy dorastamy i stajemy się bardziej
doświadczeni, zdajemy sobie sprawę,
jak możemy czerpać więcej z życia, ale nasz
czas jest teraz ograniczony w porównaniu z
okresem dorastania.
"Songs About Broken Future" otwiera naprawdę
fajne intro zatytułowane "The
Oncoming Storm", które prowadzi nas do
dalszej części albumu. Kto grał na klawiszach
w tym kawałku?
Nick Palmer, nasz gitarzysta, napisał "The
Oncoming Storm" i również go zagrał.
Dziewczynka z okładki wygląda jak żywcem
wyjęta z japońskich horrorów...
Jest świetna, prawda? Myślę, że można ją
postrzegać na wiele sposobów, a japońskie
horrory są z pewnością jednym z nich.
Mattias Noren, artysta odpowiedzialny za
całą szatę graficzną albumu wymyślił tą postać.
Mój ulubiony kawałek to "Head Above
Water". Chciałbym zapytać o te chóry w
refrenie. To sample czy Wasze głosy?
Mamy wiele pozytywnych komentarzy na temat
tego utworu. Mam nadzieję, że widzieliście
liric video. Chóry to mieszanka sampli i
naszych głosów, a konkretnie Nicka, Dave'a
i mojego. Dodatkowo mój głos nałożono w
kilku warstwach.
Kogo masz na myśli w kawałku "The Social
146
PATTERN - SEEKING ANIMALS
skończyła (śmiech).
Wspólna wizja
Intense to nie jest zespół młody, jednakże czas jego istnienia wynoszący
prawie 30 lat nie nie przekłada się na jego dyskografię. Kapela właśnie wydała
swą czwartą płytę pod tytułem "Songs About Broken Future". Trzeba przyznać, że
tytuł dość na czasie, prawda? O tym albumie i nie tylko opowiedział nam
wokalista i współzałożyciel Intense Sean Hetherington.
Elite".
Social Elite to wszyscy w mediach społecznościowych,
którzy myślą, że znają się lepiej
niż ktokolwiek inny... wojownicy klawiatury...
zawsze tak popularni... istnieje
wiele definicji.
Dużą zaletą "Songs About Broken Future"
są świetne gitarowe solówki i harmonie.
Zwykle tworzycie je podczas jam session,
czy może wolisz inny rodzaj pracy?
Dziękuję. Nick i Dave prezentują bardzo
różne style solowe i różnie też tworzą swoje
solówki. Nick skrupulatnie planuje swoje sola
i robi to głównie w domu we własnym studio,
podczas gdy Dave lubi czuć solówkę,
więc często robi to od ręki pod wpływem
chwili. Myślę, że oba style bardzo dobrze się
uzupełniają. Gitarowe harmonie są planowane
w trakcie pisania, ale dość często dodajemy
trochę, jakieś elementy podczas prób.
Ale wcześniej nie było z tym tak różowo.
Tak, myślę, że uspokoiliśmy się na starość
(śmiech). Przeszliśmy przez kilka zmian w
składzie. Część osób zdecydowało się odejść
z różnych powodów, część została wywalona.
To chyba normalna rzecz dla rozwijającej się
kapeli.
Wasza muzyka jest zwykle opisywana jako
"power metal". Ta nazwa miała inne
znaczenie w latach 80-tych i a teraz jest
kojarzona z zupełnie inną muzyką.
Cóż, w branży muzycznej potrzebujesz jakiejś
szufladkii, aby się promować. Nazywano
nas również "power/thrash", więc
wszystko zależy od Twojej interpretacji.
Nam podoba się termin "dark power metal",
ponieważ pasujemy raczej do definicji amerykańskiej
niż europejskiej.
Wasze pierwsze trzy dema zostały wydane
w formie kaset. Obecnie ma miejsce odrodzenie
się tego formatu. Nie sądzisz, że
byłoby fajnie ponownie je wydać?
(śmiech) Nie. Wtedy właściwie uczyliśmy się
grać. Nie będziemy ponownie wypuszczać
tych taśm. Zna je tylko paru najbardziej zagorzałych
fanów Intense.
Za rok będziecie obchodzić swoje 30-lecie.
Czy masz jakieś plany z tym związane?
Wow, dobre pytanie. Ja osobiście za początek
zespołu uważam moment wydania "Dark
Między ostatnim albumem "The Shape Of
Rage" a nowym jest aż 9 lat różnicy. Czy
cały ten czas przeznaczyłeś na tworzenie
nowego materiału.
Może nie cały czas, ale i tak zdecydowanie za
długo. Po prostu życie stanęło na przeszkodzie.
Chłopaki w zespole mają dzieci,
rodziny, a to wymaga czasu. Musieliśmy też
pracować nad harmonogramem Threshold,
zespołu Karla Grooma, ponieważ ich ostatni
album odniósł wielki sukces i dużo koncertowali…
cały ten czas się sumował.
Czy nie czułeś presji ze strony wytwórni,
by nieco przyspieszyć te prace?
Szczerze mówiąc, wytwórnia bardzo nas
wspierała przez cały ten czas. Kiedy usłyszeli
nowy album, byli zszokowani.
Na początku zespołu grałeś także na gitarze.
Dlaczego przestałeś?
Tak, byliśmy wówczas 4-osobowym zespołem.
Jednakże jednoczesne granie i śpiewanie
bywa czasem trudne i czułem, że nie zawsze
radzę sobie z tym dobrze. Zrobiliśmy kilka
coverów, w których mogłem po prostu tylko
śpiewać. Spodobało mi się, więc zatrudniliśmy
drugiego gitarzystę. To była zdecydowanie
właściwa decyzja, ponieważ lubię skupiać
się na śpiewaniu i byciu frontmanem, a
Nick i Dave są o wiele lepszymi gitarzystami
niż ja.
Macie stabilny skład od 2004 roku.
Po prostu wszyscy się dogadujemy i mamy tę
samą wizję. Tylko tyle i aż tyle (śmiech).
Foto: Intense
Czy nadal pozostajesz w kontakcie z byłymi
członkami?
Z większością z nich nadal się przyjaźnimy,
ale szczerze mówiąc, jest kilku gości, z którymi
nie lub nie utrzymuję żadnego kontaktu.
Ty i Nick jesteście jedynymi założycielami
Intense, którzy grają w nim do dzisiaj. Czy
w związku z tym macie ostatnie słowo?
Staramy się, aby decyzje podejmowane były
przez nas wszystkich.
Wróćmy jeszcze do Waszych początków.
Jaki był wtedy Wasz główny cel? Czy jesteś
zadowolony z drogi, którą przebył zespół?
Najpierw spotykaliśmy się dla zabawy i jako
grupa przyjaciół z tego samego miasta. Spędzaliśmy
czas tworząc muzykę i pijąc piwo.
Potem sprawy stały się trochę poważniejsze,
poza muzyką każdy z nas zaczął się rozwijać
też w pozamuzycznych dziedzinach życia i
teraz jestem jedynym gościemem, który
wciąż mieszka w tym mieście. Jestem zadowolony,
chociaż nie uważam, że historia się
Season". Wtedy skład ustabilizował się na
dłuższy czas. Jeśli pytasz o uroczystości, to
nie, żadnych nie planujemy.
Dziękuję bardzo za wywiad.
Wielkie dzięki za poświęcenie czasu i świetne
pytania. Stay Metal!
Bartek Kuczak
INTENSE 147
Z sercem i pasją - zupełnie nowy początek!
Holenderski zespół hardrockowy Vandenberg nazwany na cześć gitarzysty
Adriaana "Adje" van den Berga, czyli po prostu Adriana Vandenberga, długo
kazał czekać na swoją nową płytę, bo aż 35 lat! 29 maja br. Vandenberg powrócił
z nowym albumem zatytułowanym "2020" w zupełnie nowym składzie. Miałam
możliwość osobiście porozmawiać z Adrianem Vandenbergiem, a oto czego się
dowiedziałam w związku z premierą nowego albumu i nie tylko.
HMP: 29 maja br. został wydany nowy album
grupy Vandenberg i jest to pierwszy album z
nowymi utworami od 1985 roku, co oznacza,
że od tego czasu minęło 35 lat... dlaczego mieliście
tak długą przerwę?
Adrian Vandenberg: To w zasadzie nie była
przerwa, ponieważ w 1986 dołączyłem do
Whitesnake i byłem z nimi przez 13 lat. W
1999 roku Whitesnake w pewnym sensie się
rozpadło, chociaż David Coverdale w 2002
reaktywował zespół. W 1999r. chciałem nadrobić
zaległości w malowaniu, ponieważ grając
w Whitesnake nie miałem na to czasu. Poza
tym chciałem zobaczyć jak moja córka dorasta.
W 1999r. wraz z moją ówczesną partnerką
mieliśmy córkę i choć trzy lata później musieliśmy
się rozstać, ponieważ w związku nie
układało nam się, to pomyślałem, że nie chcę
być takim ojcem, który z powodu trasy koncertowej
pokazuje się na horyzoncie dwa razy w
roku i mówi: "Cześć, jestem Twoim tatą, ale znowu
muszę już iść". Chciałem poczekać, aż będzie na
tyle duża, żeby zrozumieć, gdy jej wytłumaczę
co robię w mojej pracy. Ale to zajęło trochę
więcej czasu niż się spodziewałem. Na początku
myślałem, że będę mógł wrócić czterypięć
lat później, ale kiedy miała 6 czy 7 lat
nadal nie uważałem, że zrozumie jak to jest.
Minęło trzynaście lat, gdy założyłem Vandenberg's
MoonKings, które istniało przez około
pięć lat i wtedy postanowiłem powrócić do
Vandenberga, ponieważ z MoonKings nie
mogliśmy wyjeżdżać w trasy koncertowe poza
Holandię, gdyż wokalista MoonKings ma dużą
farmę i nie może jej opuścić na więcej niż
dwa dni. Dla mnie to był bardzo istotny powód,
żeby reaktywować zespół Vandenberg.
Nowy album, kompletnie nowy skład zespołu.
Pozostali muzycy - Bert Heerink (wokal),
Dick Kemper (gitara basowa), Jos Zoomer
(perkusja) - nie chcieli wrócić?
Nie chciałem ich pytać z powodu tego, co stało
się jakieś pięć lat wcześniej, a może nawet trochę
dawniej, jakieś sześć lat temu... oni wystąpili
przeciwko mnie, chcieli używać nazwy
Vandenberg i zakazać mi posługiwania się
moim prawdziwym imieniem "Adrian Vandenberg".
To trwało przynajmniej pięć lat, w czasie
których, oczywiście, przegrali sześć spraw sądowych.
Byłoby idiotyczne, gdyby oni posiadali
na własność moje imię. To w zasadzie zniszczyło
naszą przyjaźń i teraz nie chcę ich więcej
widzieć. Nie jestem również zbyt wielkim fanem
reaktywacji różnych rzeczy, ponieważ dla
mnie istotne jest, żeby pracować z ludźmi, którzy
mają "ogień", by tworzyć taki rodzaj muzyki.
Ten typ rocka potrzebuje ognia, motywacji
i pasji. Bardzo często można zobaczyć jak stary
zespół po latach się reaktywuje, gra utwory z
przeszłości, które brzmią zbyt łagodnie, brakuje
w nich pasji i ognia. Jeśli o mnie chodzi, chcę
tylko znowu grać pod nazwą Vandenberg z
ludźmi, którzy mają w sobie pasję, motywację
oraz entuzjazm, żeby grać muzykę tak, jak powinna
być grana.
Rozumiem, że muzyka jest dla Ciebie pasją?
O tak, na sto procent!
Ronald Romero, znany z Rainbow Ritchiego
Blackmora, został nowym wokalistą Vandenberga.
Jak to się stało, że zaczęliście współpracę?
Kiedy wyjaśniłem mojemu menedżerowi z wytwórni
płytowej, że chciałbym skompletować
nowy zespół, który mógłby wyjeżdżać na trasy
koncertowe do innych krajów na całym
świecie, zapytał czemu nie użyję nazwy Vandenberg
ponownie. Tak jak mówiłem wcześniej,
nie chcę niczego przerabiać i jedyną
opcją, żebym wrócił do nazwy Vandenberg,
było znalezienie wspaniałego wokalisty, a także
złożenie świetnej listy utworów ze znakomitymi
muzykami. Kiedy o tym myślałem pierwszym,
który przyszedł mi do głowy był
Ronnie Romero, ponieważ pięć lat temu czytałem
gdzieś o tym, że Ritchie Blackmore
chce zorganizować jeszcze kilka występów z
Rainbow i byłem ciekawy kto będzie śpiewał,
gdyż, jak wiemy, Ronnie James Dio był niesamowitym
wokalistą. Tak więc potrzebny był
wspaniały wokalista, żeby ponownie zaśpiewać
taki rodzaj utworów. Poszukałem na YouTube,
zobaczyłem Ronniego Romero, którego wcześniej
nie znałem i jego "Run Away" i pomyślałem,
że ten koleś jest świetny! Tak więc
Ronnie był pierwszą osobą, o której pomyślałem,
jako o potencjalnym wokaliście Vandenberga.
Kiedy zwróciłem się do niego, był bardzo
entuzjastycznie nastawiony. Powiedział
mi, że powodem, dla którego zaczął śpiewać
był akustyczny album "Starkers In Tokyo"
nagrany przeze mnie z Davidem Coverdalem
w 1997 roku, więc od razu mieliśmy jakieś powiązanie.
Poleciałem do Madrytu, gdzie mieszka
Ronnie i rozmawialiśmy, jak się do tego
zabrać. Potem wróciłem i zacząłem pisać piosenki
i tak oto powstała płyta.
Czy kiedykolwiek rozważałeś zaproszenie
kobiety, żeby śpiewała w Twoim zespole?
To jest interesujące pytanie. Nigdy tak naprawdę
o tym nie myślałem... z jakiegoś powodu,
choć właściwie nie wiem dlaczego, ponieważ
jest kilka świetnych wokalistek. Więc kto wie,
może kiedyś w przyszłości.
Jak wyglądało tworzenie muzyki do "2020"?
Czy wszyscy dodali coś od siebie, czy byłeś
jedynym liderem?
Tak, byłem jedynym twórcą. Piszę utwory od
kiedy miałem 5 lat, zawsze to robię. Jedynym
momentem, kiedy współtworzyłem z kimś muzykę,
były dwa albumy nagrane dla Whitesnake,
ale naprawdę jestem przyzwyczajony
do samodzielnego tworzenia, ponieważ to kocham.
Przypuszczam, że pisanie utworów jest
moją największą pasją. Pisałem nowe utwory z
myślą o głosie Ronniego, bo jak wiadomo jest
świetnym wokalistą i nie ma ograniczeń, więc
to jest świetna inspiracja do tworzenia utworów.
Po prostu dostosowuję utwory do jego wokalu.
Foto: Vanderberg
Jakie zespoły miały wpływ na Twój muzyczny
gust?
Wszystko zaczęło się, gdy byłem dzieckiem od
148
VANDERBERG
The Beatles, Rolling Stones, gwiazd takich
jak: Humble Pie, Led Zeppelin, Free, Bad
Company, Deep Purple, Rainbow, AC/DC,
Van Halen, Aerosmith. Wpływ mają również
nowe zespoły np. Foo Fighters - bardzo lubię
tych gości, metalowe grupy m.in. Five Finger
Death Punch - tych gości także lubię. Aczkolwiek
myślę, że największy wpływ występuje,
gdy jesteś nastolatkiem i zaczynasz grać. Na
mnie w tym czasie największy wpływ miał Jimi
Hendrix, Led Zeppelin, Queen, Free - kiedy
miałem 14/15 lat bardzo dużo słuchałem właśnie
tych zespołów.
Czy teksty są oparte na Twoich osobistych
doświadczeniach?
Tak, bardzo często. Często myślę o rzeczach,
których doświadczam np. jakich uczuć czy
emocji doświadczam. Więc kiedy piszę, to
przychodzi naturalnie. Bardzo się z tego cieszę,
gdyż dzięki temu nie muszę za bardzo fantazjować
na ten temat. To tak jakby otworzyć
drzwi w moim umyśle i wszelkiego rodzaju
wspomnienia, doświadczenia same przychodzą.
W moim przypadku tak właśnie wygląda
tworzenie tekstów.
Zastanawiam się, czy masz swój ulubiony
utwór na albumie, który ma dla Ciebie szczególne
znaczenie?
To trochę się zmienia z dnia na dzień, ale
myślę, że jeśli miałbym wymienić jeden utwór
wybrałbym "Hell and High Water", ponieważ
miałem nadzieję, że wyjdzie, tak jak wyszedł,
w taki sposób, jak go widziałem w moim
umyśle. Chciałem stworzyć długi epicki utwór,
który przypomina trochę film - z początkiem,
końcem i wszystkim pomiędzy. Ronnie śpiewa
tam niesamowicie, jestem także zadowolony z
partii gitarowych, bębnienia Koena i świetnego
brzmienia basu. To jest prawdopodobnie mój
ulubiony utwór z całej płyty.
Czy jest coś czego żałujesz lub chciałbyś
zmienić w swojej muzycznej karierze?
Nie... właściwie nie. Czuję się bardzo, bardzo
szczęśliwy, że mam tę karierę, ponieważ nigdy
nie myślałem, że zrobię karierę jako gitarzysta
rockowy. To jest praktycznie niemożliwe, żeby
pochodząc z Holandii zostać muzykiem rockowym.
Mój rodzaj muzyki nie jest grany ani w
radiu, ani w telewizji, więc właściwie nie można
zarabiać na życie będąc muzykiem rockowym
w Holandii. Zawsze myślałem, że będzie
to dla mnie jedynie hobby, ale gdy Vandenberg
wybił się z singlem "Burning Heart" wydanym
w 1982 roku, nagle stało się to moją
pracą. To było fantastyczne, ale zawsze myślałem,
że prawdopodobnie wszystko skończy się
w przeciągu dwóch lat i będę nauczycielem
sztuki sprzedającym swoje obrazy, co też szło
mi całkiem dobrze. Jestem ogromnym szczęściarzem,
że nadal jestem profesjonalnym muzykiem
rockowym, ponieważ kocham to, co robię.
Foto: Vanderberg
Co w Twojej opinii odróżnia Vandenberga od
innych hardrockowych zespołów?
Nie jestem pewny, ponieważ nie myślałem o
tym za dużo. Piszę moją muzykę, gram na mojej
gitarze, w sposób który odzwierciedla moje
serce i duszę. Zawsze lubiłem, co można zauważyć
w moich utworach, kombinacje hard
rocka i mocnych melodii. Lubię, kiedy utwór
ma mocną melodię, która sprawia, że chcesz go
śpiewać. To jest ten typ rockowych kawałków i
rockowych zespołów, który zawsze kochałem
m.in. Rainbow, Deep Purple, Queen - wszystkie
moje ulubione zespoły zawsze miały mocne
melodie. Myślę, że to może być ta różnica
między Vandenbergiem "2020", a innymi zespołami,
ta kombinacja wyraźnych gitarowych
riffów, mocnych melodii i świetnych linii wokalnych.
Jak firma fonograficzna (Mascot Records)
wpływa na Twoją pracę? Czy możesz cieszyć
się pełną swobodą artystyczną?
Tak, jestem bardzo zadowolony z mojej wytwórni
płytowej. Zgłosili się do mnie 6 lat temu.
Wcześniej miałem kilka ofert od różnych
firm fonograficznych w okresie, kiedy nie byłem
aktywny, dopóki sześć lat temu nie założyłem
zespołu Vandenberg's MoonKings. W
tym okresie - pomiędzy Whitesnake a Vandenberg's
MoonKings regularnie otrzymywałem
oferty od różnych firm fonograficznych
z pytaniami, kiedy zacznę znowu grać, czy
chcę przyjść porozmawiać na temat kontraktu.
Nie znałem tych wszystkich ludzi, więc kiedy
byłem gotowy, żeby uformować Vandenberg's
MoonKings skontaktowałem się z Mascot jako
pierwszą, ponieważ otrzymałem e-mail od
właściciela wytwórni, który pytał czy chciałbym
najpierw porozmawiać z nim zanim zgłoszę
się do innych wytwórni i pomyślałem:
"Wow, to brzmi bardzo zachęcająco!" I tak też zrobiłem.
Szef wytwórni Moscot powiedział mi,
że śledził całą moją karierę i że zaobserwował,
że nigdy nie wydałem złej płyty, więc jeśli podpiszę
z nimi kontrakt, będę mógł robić co chcę,
ponieważ ufa, iż stworzę coś dobrego. To brzmiało
dla mnie dobrze. Wytwórnia nigdy nie
próbowała wpłynąć na kierunek podejmowanych
przeze mnie działań, także mogę cieszyć
się pełną swobodą artystyczną, co jest bardzo
dla mnie istotne.
Czy jesteś zadowolony z tego, jak nowy
album został przyjęty?
Tak, bardzo! Nie mogłem liczyć na lepszy odbiór.
Cechuje mnie perfekcjonizm w odniesieniu
do mojej pracy, jestem bardzo krytyczny.
Ja i pozostali członkowie zespołu próbujemy
stworzyć tak dobrą płytę, jak tylko potrafimy.
Mamy także nadzieję, że ludziom się spodoba
tak bardzo, jak nam. Można się tego dowiedzieć
dopiero po jej wydaniu, kiedy pojawiają
się recenzje, albo reakcje fanów np. na portalu
facebook. I jestem naprawdę bardzo, bardzo
zadowolony z tych reakcji, ponieważ wszystkie
recenzje są wspaniałe. To jest dla nas świetny
początek, punkt startowy do tego, żeby zacząć
grać koncerty na żywo, gdyż najwyraźniej ludzie
podchodzą do nas z entuzjazmem i chcą
zobaczyć jak gramy, a my chcemy wszędzie
grać.
Jakie są Twoje plany na przyszłość? Czy możemy
spodziewać się kolejnych albumów
Vandenberga?
O tak, na pewno! Zamierzam wykorzystać nadchodzące
miesiące do tworzenia nowych utworów
na następny album. Na razie planujemy
trasę koncertową po Europie od listopada do
września i mam nadzieję, że dojdzie ona do
skutku ze względu na całą sprawę z koronawirusem...
na razie nic nie wiadomo. W razie
czego zaczniemy europejską trasę w lutym
(przyszłego roku - przyp. red.). Nie chcę tego
traktować jako jednego z projektów bardzo
zależy mi, żeby koncertować jako zespół - grać
utwory z obecnego albumu, a także stworzyć
następny album i następny... To jest obecnie
mój ulubiony zespół.
Jak radzisz sobie z krytyką? Jaki wpływ ma
krytyka na Twoją pracę (jeśli w ogóle)?
Na chwilę obecną nie dbam już o to. Na samym
początku, gdy zaczynałem z moimi pierwszymi
nagraniami, kiedy czytałem niezbyt
pochlebne opinie, to naprawdę bardzo mnie to
wkurzało, ponieważ nagranie albumu kosztuje
dużo wysiłku. Lubię konstruktywna krytykę.
Czasami czytasz artykuł, w którym autor docenia
płytę, muzyków, czy utwory, ale ma także
kilka krytycznych uwag w tej recenzji, to zawsze
traktuję je poważnie, ponieważ, gdy recenzja
jest napisana przez kogoś, kto zna się na
tego rodzaju muzyce i ta osoba mówi adekwatne
rzeczy odnośnie płyty, w tym zawiera jakąś
dozę krytyki, to dla mnie jest w porządku.
Też w taki sposób się zachowuję, jeśli słucham
płyty jednego z moich ulubionych zespołów,
zawsze jest kilka niewielkich rzeczy, o których
myślę: hmmm mogliby to zrobić w trochę inny
sposób. Tak czy siak świetnie jest móc rozmawiać
o muzyce. Byłoby strasznie nudno, gdyby
wszyscy lubili wszystko i zgadzali się z wszystkim,
i cały czas przytakiwali.
Co według Ciebie, oczywiście oprócz muzycznego
talentu, potrzebne jest, żeby stworzyć
dobry zespół?
Oczywiście jest kilka takich rzeczy, przede
wszystkim skład zespołu. Miałem takie szczęście,
żeby grać z najlepszymi rockowymi muzy-
VANDENBERG 149
150
kami w tym biznesie - mam tu na myśli m.in.
Davida Coverdale'a, Tommiego Aldridge'a,
Rudiego Sarzo, więc jestem trochę rozpuszczony
i nie chciałbym się cofać w jakości grania
muzyków, z którymi współpracuję. Vandenberg's
MoonKings również miało świetny skład
- wspaniałego wokalistę Jana (Jan Hoving -
przyp. red.), który jest moim dobrym przyjacielem,
fantastycznego basistę i perkusistę. Do
tej pory miałem szczęście, żeby pracować ze
wspaniałymi muzykami, ale przynajmniej dla
mnie, szczególnie istotna jest chemia, pewne
połączenie między muzykami, w przeciwnym
razie będzie to przypominało drużynę piłkarską
z paroma bardzo drogimi, mocnymi zawodnikami,
którzy jeśli nie współpracują ze sobą,
to nie osiągną niczego znaczącego. Gdy jesteście
w trasie koncertowej, to widzicie się codziennie,
więc poczucie humoru, koleżeństwo pomiędzy
muzykami jest bardzo ważne.
Co powiedziałbyś młodym ludziom, którzy
zastanawiają się, czy wejść w świat muzyki?
Bądźcie przygotowani na najgorsze, ponieważ
to jest dziwny biznes. Według mnie jest oparty
na pasji i emocjach, a jednocześnie dużo
ludzi, którzy sami nie tworzą muzyki, zarabia
mnóstwo pieniędzy - mam tu na myśli wytwórnie
płytowe, stacje radiowe i telewizyjne
itp., więc trzeba się przygotować, że nie będzie
łatwo. Dla mnie zawsze najważniejsze jest
pozostawanie w zgodzie ze sobą samym, z tym
jaką muzykę grasz. Gdy grasz ten rodzaj muzyki,
który kochasz i robisz to tak dobrze, jak
potrafisz, to nigdy się nie pomylisz. Nawet jeśli
płyta nie odniesie sukcesu, ale nadal jesteś zadowolony
z jej wydania, to jesteś na dobrej drodze.
Natomiast jeśli będziesz próbował dostosować
się do komercyjnej części biznesu, zmieniał
swoją muzykę tak, aby stała się hitem, a i
tak nie sprzedasz swojej płyty, to będziesz w
całkowitym błędzie, gdyż nie stworzyłeś albumu,
w który wierzyłeś, tylko dostosowałeś się
do wymagań firmy fonograficznej a i tak nie
odniosłeś sukcesu - w tym przypadku będzie to
jak ogromny kac. Zawsze powtarzam początkującym
muzykom, żeby skupiali się na muzyce,
która płynie z ich serca i wtedy nigdy się nie
pomylą.
Jakie są Twoje odczucia związane z współczesnym
rynkiem muzyki? Jest lepszy czy
gorszy niż wcześniej? Jak to oceniasz?
Oczywiście jest trudno. W latach 80-tych
sprzedaż płyt była bardzo dobra, ludzie mogli
sprzedawać dużo płyt, więc jeśli sprzedałeś
dużo płyt Twoja wytwórnia płytowa miała dla
Ciebie dobry budżet, który mogła przeznaczyć
na wydanie Twojej następnej płyty. Dzięki
temu mogłeś się rozwijać. Zespoły, artyści mogli
zarabiać pieniądze na płytach. Teraz mamy
dostęp do muzyki w serwisach streamingowych,
takich jak Spotify, a także YouTube,
VANDERBERG
więc jako twórca muzyki nie zarabiasz zbyt
dużo pieniędzy, albo nie zarabiasz ich wcale.
Zarabiasz jedynie koncertując. Sedno tkwi w
tym, że w przypadku początkujących zespołów,
bez płyty, która odniosła sukces bardzo
trudno jest grać koncerty. I jednocześnie przy
obecnym dostępie do Spotify czy YouTube'a
bardzo trudno jest nagrać dobrą płytę... ma to
związek z Twoim wcześniejszym pytaniem,
trzeba to robić z pasją i prosto z serca i nawet
jeśli nie odniesie zbyt dużego sukcesu, to nadal
tworzysz muzykę, z której możesz być dumny.
Masz duże doświadczenie sceniczne, więc jestem
ciekawa, czy czasami stresujesz się lub
czujesz presję na koncertach?
Nie. Mam szczęście, ponieważ tworzę muzykę
odkąd miałem 14 lat, także na scenie i w
zasadzie nigdy się nie denerwuję. Wiem, że jest
całkiem sporo muzyków, którzy równie długo
występują, a w dalszym ciągu odczuwają stres,
kiedy wychodzą na scenę, ale ja nie, więc jestem
szczęściarzem.
Czy jest jakiś koncert, który był dla Ciebie
szczególnie pamiętny?
Tak, wiem od razu. W 1990 roku razem z
Whitesnake graliśmy w Holandii na dużej scenie
na dworze i był piękny letni wieczór, cała
moja rodzina tam była - moja mama, mój tata,
moja siostra i brat, wszyscy moi przyjaciele,
tłum liczył jakieś 30000 osób, wszyscy krzyczeli:
"Adrian, Adrian!", ponieważ to był koncert
w domu, dla wszystkich holenderskich fanów
rocka i to było niesamowite. To jest prawdopodobnie
najbardziej pamiętny koncert jaki
kiedykolwiek dałem.
Czy są jeszcze jakieś inne marzenia, które
chciałbyś spełnić?
Tak, mam nadzieję, że zespół się nie rozpadnie,
uda się go utrzymać razem i będziemy mogli
koncertować na całym świecie, grać muzykę,
jaką kochamy i spotykać tych wszystkich ludzi
z całego świata, którzy także interesują się taką
muzyką. To było moje marzenie, gdy miałem
jakieś 12 lat i nadal nim jest... to jest nadal
moja pasja i lubię się nią dzielić z jak największą
ilością ludzi na całym świecie.
Chciałbyś powiedzieć coś jeszcze Twoim
fanom w Polsce?
Ostatni raz byłem w Polsce z Davidem Coverdalem,
gdy graliśmy koncert akustyczny
związany z wydaniem albumu "Starkers In
Tokyo" w latach 90-tych, więc to było bardzo,
bardzo dawno temu. Tak więc z niecierpliwością
czekam na możliwość powrotu do Polski,
gdyż wiem, że jest tam wielu fanów rocka. Dostaję
dużo maili od polskich fanów z pytaniem,
kiedy przyjadę. Polska ma także silną tradycję
jeśli chodzi o muzykę rockową. Pamiętam, że
kiedy byłem dorastającym fanem rocka czytałem
o zespołach, które występowały w Polsce,
o ich doświadczeniach. Jeśli o mnie chodzi grałem
w Polsce jedynie parę razy, więc naprawdę
czekam na powrót z tym zespołem.
Dziękuję bardzo za poświęcony czas i życzę
wszystkiego najlepszego na przyszłość,
szczególnie dużo zdrowia w tych trudnych
czasach.
Dziękuję bardzo! Chciałbym przesłać najlepsze
życzenia wszystkim w Polsce, bądźcie bezpieczni!
Mam nadzieję, że wkrótce się zobaczymy.
Simona Dworska
HMP: Jak tam kwarantanna? Izolacja i brak
możliwości grania koncertów pewnie nie
sprzyjają promocji płyty?
Amy Lee Carlson: Kwarantanna to było coś
okropnego! Dopiero ostatnio wróciliśmy do
prób. Bez końca można rozsyłać informacje
prasowe, ale bez koncertów nie da się udowodnić
ile jest się wartym! Naprawdę, tęsknimy
za naszymi przyjaciółmi i fanami, i wszystkimi
tymi maniakami, których po drodze
poznaliśmy. Najlepiej się rozwijamy, kiedy
gramy koncerty - lepiej nam się pisze, lepiej
nam się gra, po prostu jest lepiej w każdym
aspekcie. Tęsknimy za zabawą.
Sami określacie swoją muzykę jako "speed
metal". Kilka razy słyszałam od muzyków,
że coś takiego jako odrębny gatunek nie istnieje,
bo zjawisko "speed metalu" w latach
80. istniało krótko i ekspresowo zostało
wyparte przez thrash. Wam na tym określeniu
zależy. "Speed metal" to coś więcej niż
szybszy heavy metal?
To z pewnością sprawa dyskusyjna, choć chcę
powiedzieć, że "speed metal" definiuje czy
choćby określa szybsze zespoły tamtych czasów,
takie jak Helstar, Liege Lord czy Riot.
Wszystkie thrashowe kapele były "speed metalem",
ale nie każdy "speed metal" był "thrashem",
co podpowiada mi to, że jest to jakaś
różnica, jeśli nie gatunek.
Bierzecie ten gatunek z całym pakietem.
Klasycznym kawałkom, surowemu brzmieniu
i retro grafikom towarzyszą skóry, ćwieki,
łańcuchy. U Was muzyka i wizerunek to
całość. Wyobrażasz sobie Sölicitör odarty z
tej otoczki?
Kiedy z Matthewem postanowiliśmy założyć
zespół, chcieliśmy się jak najszybciej zdystansować
do heavymetalowego czy hardrockowego
stylu naszej poprzedniej kapeli, Substratum.
Jesteśmy fanami szybszego, głośniejszego
i ekstremalnego metalu, black,
death metalu, więc taki sposób pisania przyszedł
nam w sposób naturalny. Zawsze chcieliśmy
pchnąć Substratum w tym kierunku.
Foto: Sölicitör
Skoro nadarzyła się okazja, musieliśmy działać
szybko, żeby się wyróżnić i nie stracić
rozpędu. Nie wydaje mi się, żeby Sölicitör
był tym samym zespołem, gdybyśmy nie zadbali
o tę otoczkę, nie.
Można by Was zrecenzować "Exciter spotyka
Chastain". Chastain nawet podwójnie -
zarówno w kwestii ciekawych gitar, jak i
potężnego, kobiecego wokalu. Pewnie często
spotykasz się z takim porównaniem?
W ogóle zaskakuje mnie, jak ludzie porównują
nas do Exciter, nawet jeśli tylko drobnym
stopniu. Ja tego w ogóle nie słyszę, ale za to
porównanie do Chastain ma już dla mnie
jakiś sens. Jesteśmy świadomi melodii gitarowych
i mocy mojego wokalu. Naszymi głównymi
inspiracjami, z których chcieliśmy czerpać,
pisząc EP były Chastain, Liege Lord i
Mercyful Fate.
Szybko i ciężko
Jeśli bierzecie speed metal to bierzcie z całym dobrodziejstwem - nie tylko
tempem i ciężarem, ale też skórami, ćwiekami i brzmieniem surowym jak śledź.
Wszystko to oferuje Wam Sölicitör na swoim debiutanckim krążku "Spectral Devastation".
Na jego temat rozmawialiśmy z wokalistką, Amy Lee Carlson.
Myślę, że masz rację, to przywołuje podobną
energię, jaka była na starych płytach i łatwo
ją również przenieść na scenę. Jednak częściowo
wynika to też z naszych ograniczeń
czasowych i bardzo napiętego harmonogramu.
Kto wie, jakby to brzmiało, jakbyśmy
mieli więcej czasu. Nie tylko na miksy, ale w
ogóle.
A propos lat 90. Jak się gra klasyczny heavy
metal w Seattle? Podejrzewam, że po legendzie
"miasta grunge'u" nie ma już śladu?
Jesteśmy jedną z trzech aktywnych tradycyjnych
heavymetalowych kapel w Seattle. Są
Skelator, Greyhawk i my. Dodatkowo lokalne
thrashowe kapele - Ghostblood i Toxic
Reign. Początkowo otwieraliśmy krajowe
koncerty. Tutaj i w Portland jest mała scena,
do której ściągnęli nas Soul Grinder, Leathurbitch,
Headless Pez, Time Rift i Bewitcher.
Wiele klasycznych zespołów pojawia się
i znika albo ma tylko koncertowe reuniony,
ale jest kilka klasycznych heavymetalowych
grup, które grają i nagrywają w tej chwili. Nie
wydaje mi się, żeby grunge jeszcze kiedykolwiek
powrócił, ale scena alternatywna czy indie
jest tutaj wciąż aktywna i zdominowała
większe kluby.
Zamiłowanie do umlautów to hołd dla Waszych
rodaków - Queensryche czy manifestacja
rock'n'rollowej strony zespołu i raczej
nawiązanie do Motörhead czy Mötley
Crüe?
Umlauty zdecydowanie nawiązują do Motörhead.
Stały się symbolem "szybkiego i ciężkiego"
metalu.
Widziałam na Waszym fanpage'u plakat reklamujący
"Metal Action Movie Night".
W Waszej muzyce można znaleźć też oczywiście
inne inspiracje. Np. w "Grip of the
Fist" są też riffy, które brzmią jak inspirowane
początkami black metalu z lat 80., o
których zresztą wspomniałaś, a linie wokalne
w "The Red Queen" momentami kojarzą
mi się z Manilla Road.
Tak! Odważę się nawet powiedzieć, że po raz
pierwszy ktoś porównał "Red Queen" do kawałka
Manilla Road. Cieszę się, że to wyłapałaś.
Debiutancki album długogrający oparliśmy
mocno na fundamencie, który wypracowaliśmy
na EP, ale jesteśmy też fanami prawdziwego,
klasycznego i tradycyjnego heavy
metalu, który istniał już u zarania formowania
się wszystkich gatunków i podgatunków
metalu, które kochamy do dziś. Mieliśmy
bardzo małe możliwości czasowe - i wiedzieliśmy,
że musimy kuć żelazo, póki gorące.
Napisaliśmy to szybko, ale czujemy, że każdy
znajdzie na tym debiucie coś dla siebie,
zwłaszcza ci wnikliwi fani, którzy krytykują
najmocniej. Oczywiście mam nadzieję, że z
miłości do muzyki.
Zarówno w środku i na końcu "The Red
Queen", jak i na początku "Night Vision"
słychać piękną, akustyczną gitarę. Jej subtelność
jest zaskakująca, kiedy porówna się
ją do agresywnej i pełnej furii pozostałej
części płyty.
Są to aranżacje Matthewa Vogana i zgadzamy
się, że jako całość nadają płycie odmienny
ton. Następnym razem inaczej rozdzielimy
akustyczne partie albo pozwolimy im wybrzmieć
w osobnym kawałku. Zobaczymy, jaki
będziemy mieć nastrój.
"Spectral Devastation" brzmi bardzo surowo.
Bez wątpienia pasuje to do stylu, przywraca
klimat lat 80. i łatwo będzie osiągnąć
podobny efekt na koncercie.
Foto: Sölicitör
Z drugiej strony wiele starych zespołów nie
może zrozumieć, dlaczego młode grupy tak
bardzo chcą przywrócić coś, co w oczach
starszych formacji, było niedoskonałością i
"fazą przejściową". Większość zespołów z
lat 80. bardzo chwali sobie dzisiejsze możliwości.
Wydaje mi się, że młodsze zespoły pragną
surowego, zapiaszczonego brzmienia starej
puszki. To nostalgia i miłość do gatunku,
którego część z nich wtedy nie współtworzyła.
Lata 90. były to były wieki ciemne metalu
i tak naprawdę dopiero na początku 2000
roku można było zobaczyć odrodzenie nie
tylko w samych kapelach, ale i zauważono
wartość produkcji. Pomijając jednak nowinki
technologiczne, ludzie nie chcieli wygładzonego
brzmienia, nie chcieli brzmieć stadionowo
jak na wielkich rockowych koncertach -
zapragnęli brzmieć jak gówniany baton w
puszce albo zjechana przegrywana taśma. To
po prostu uczucie.
Co to była za impreza? Koncerty i filmy?
Metal Action Movie Night to lokalne wydarzenie
w Portland, które odbywa się co
kilka miesięcy i jest założone przez naszego
kumpla Jasona Staresa. Bukuje on trzy czy
cztery kapele i puszcza filmy akcji, które w
jakiś sposób są podobne do muzyki czy tekstów
grających zespołów. Mieści się to w klubie
Twilight, a wjazd kosztuje kilka dolarów.
Scena jest wysoko, a filmy wyświetlane są
bezpośrednio nad grającymi kapelami. To super
czas i naprawdę fajny bar.
Katarzyna "Strati" Mikosz
Tłumaczenie pytań: Kinga Dombek
SÖLICITÖR 151
Patrząc na swoje doświadczenie, wolicie
pracować jako całkowicie niezależny zespół,
czy może lubisz pracować z wytwórnią?
Która sytuacja jest dla Ciebie wygodniejsza?
Wszyscy w zespole są doświadczonymi muzykami
i wcześniej grali w innych kapelach.
Wszyscy mamy doświadczenie w nagrywaniu
i nauczyliśmy się wiele w naszej muzycznej
karierze. Chcę przez to powiedzieć, że bycie
weteranami i muzykami działającymi na zasadzie
"zrób to sam" dało nam wystarczającą
pewność siebie, aby czuć się komfortowo podczas
wykonywania obu tych czynności.
Współpraca z Pure Steel Records była świetna.
Jesteśmy zaszczyceni, że jesteśmy w ich
katalogu.
HMP: Witaj. Po 11 latach wydaliście swój
drugi album zatytułowany "In the Name of
Freedom". Dlaczego trwało to tak długo?
Jorge Pulido: Dziękuję za zaproszenie do
wywiadu. To długa historia, ale postaram się
udzielić jak najkrótszej odpowiedzi. Po ośmiu
latach grania na lokalnych scenach, w 2008
roku zespół wszedł do studia i nagrał coś, co
później przekształciło się w album "The Aftermath".
Był to dobry pierwszy krok dla zespołu.
Wytwórnia skupiła się na innych gatunkach
i chciała wejść na scenę rock / heavy
metal. Niestety, wytwórnia nie dotrzymała
terminu zawartego w umowie. Byliśmy zmuszeni
zatem zatrudnić prawnika, aby umowa
Wyruchani przez Winger
Lost Legacy to nowojorska ekipa, która po 11 latach przypomina, że ciągle
istnieje. Przypomina w mocnym stylu albumem "In the Name Of Freedom". W
naszej rozmowie gitarzysta Jorge Pulido opowiada o kulisach powstania owego albumu
oraz wyjaśnia pewne nieporozumienia, które ostatnimi czasy zrodziły się
wokół zespołu.
została unieważniona, a to wymagało czasu i
pieniędzy, których wówczas nie mieliśmy.
Nasz doradca poradził nam, abyśmy nie wymieniali
ich z nazwy. Chociaż teraz działają
pod innym szyldem, wolimy o nich nie wspominać.
Ten pierwszy album zakończył się
sprzedażą na lokalnych koncertach i ostatecznie
cały nakład się rozszedł. Zrobiliśmy jedną
mniejszą, drugą partię tej płyty, która również
wyprzedała się na naszych koncertach.
Wkrótce po wydaniu naszej pierwszej płyty
zespół zrobił sobie przerwę, przeszedł kilka
zmian personalnych i dopiero w 2013 roku
zaczęliśmy grać koncerty i ugruntować swoją
pozycję na lokalnej scenie. Wreszcie w 2018
roku rozpoczęliśmy pracę w studiu i pod koniec
2018 nagraliśmy "In the Name of Freedom".
Następnie zaczęliśmy szukać wydawcy,
więc poprosiliśmy znajomego o wprowadzenie
do Pure Steel Records. Latem 2019
roku wybraliśmy się w trasę koncertową z
Metal Church i otrzymaliśmy pozytywne recenzje
naszych występów. Wkrótce po tej trasie
Pure Steel Records zaproponowało nam
kontrakt dołączenia do ich rodziny.
Jak już wspomniałeś w zeszłym roku supportowaliście
Metal Church podczas ich
trasy koncertowej po Stanach Zjednoczonych.
Jak do tego doszło?
W 2016 roku mieliśmy szczęście grać przed
Metal Church w BB Kings w Nowym Jorku.
W 2019 roku potrzebowali zespołu, który
wesprze ostatni etap ich trasy po USA. Zgłosiliśmy
nasz akces, a reszta to już historia. Ta
trasa była naprawdę niesamowita. Metal
Church to niesamowity zespół i dobrzy ludzie.
Trzymali się z nami, chwalili nas, że traktowali
nas jak równych sobie. Fani Metal
Church są bardzo oddani i podczas naszych
setów naprawdę dobrze się bawili. Po zakończeniu
naszych występów zazwyczaj siedzieliśmy
przy naszym stole z gadżetami, a fani
przychodzili, żeby się z nami spotkać, robić
zdjęcia, prosić o autografy, kupować gadżety
itp. Ta trasa wymagała dużo pracy, ale było to
niesamowite doświadczenie. Otrzymaliśmy
bardzo pozytywne recenzje występów od kilku
webzinów. Zyskaliśmy wielu nowych fanów,
którzy obserwują nas i regularnie kontaktują
się z nami na naszej stronie FB.
Otrzymaliśmy również kilka pisemnych recenzji
od fanów na naszej stronie internetowej,
a nasza strona na Facebooku eksplodowała
pozytywnymi komentarzami. Więc chyba
tak źle nie było (śmiech).
Foto: Lost Legacy
Czy widzisz jakieś różnice między procesem
tworzenia Waszego debiutanckiego albumu
"The Aftermath" a "In the Name of Freedom"?
Cóż, zespół się zmienił, tak więc brzmienie i
muzyka są nieco inne. Jedynymi dwoma oryginalnymi
członkami pierwszego albumu są
Scott i Dave. Kiedy masz trzech nowych muzyków,
podejście będzie inne. Ale jako producent
tego albumu chciałem tylko przekazać,
że ten album brzmi tak, jak robimy to na żywo.
Jako fan muzyki często widzę zespoły,
które zbyt wiele wkładają w produkuję i nakładają
na siebie zbyt wiele warstw, a potem
nie są w stanie ich odtworzyć na żywo.
W swojej historii grałeś wiele koncertów.
Czy pamiętasz specjalne zdarzenia podczas
występów?
Mam wiele takich! Ale niech będzie krótko.
Graliśmy przed Winger i podczas próby
dźwięku wydawali się niezadowoleni z niektórych
swoich harmonii i ciągle je powtarzali.
Gdy zbliżał się czas naszej próby dźwięku,
Kip Winger zatrzymał się i powiedział przez
mikrofon: "Lost Legacy nie dostaniecie próby!
Zostaliście wyjebani przez Winger!" ("Lost legacy"
oznacza utratę dziewictwa - przyp. red.) Innym
razem podczas lokalnego koncertu, na
którym mogliśmy wspierać naszych kolegów z
zespołu Power Theory podczas naszego setu,
ktoś rzucił piwem w sprzęt naszych gitarzystów.
Bawiliśmy się dalej. Ta sama osoba przeszła
za scenę i kopnęła głowicą wzmacniacza
w podwójny stos kolumn Marshall 412. Stos
kołysał się o 15 lub 20 stopni to był cud, że
się nie przewrócił. Na szczęście to nagrałem.
Po przejrzeniu wideo okazało się, że gościem
tym był gitarzysta jednej z występujących tego
wieczora kapel. Cóż, po tym incydencie
zespół nie otrzymał już żadnych ofert gry. To
była i nadal jest jedną z najbardziej dziecinnych
i nieprofesjonalnych rzeczy, jakich kiedykolwiek
doświadczyliśmy Zdecydowana
większość naszych gigów to pozytywne i
szczęśliwe chwile w naszej karierze.
Z drugiej strony, zespół powstał w 1998 roku,
a więc 22 lata temu. Macie tylko dwa albumy
na koncie. Czy nie masz wrażenia, że
w tym czasie można było zrobić coś więcej?
Oczywiście. I chcieliśmy żeby tak było. Branża
muzyczna zmieniła się dla zespołów walczących
o jakiś poziom sukcesu. Oprócz tego
152
LOST LEGACY
przez lata mieliśmy wiele zmian personalnych.
Przede wszystkim dlatego, że musisz
pracować, pukać do drzwi, sprzedawać bilety,
promować, a wielu byłych członków po prostu
się tym zmęczyło. Inni nie byli na tej samej
stronie. Przez lata robiliśmy sobie kilka przerw
od wszystkiego. Dopiero w 2013 roku zaczęliśmy
pracować nad przywróceniem naszej
pozycji na lokalnej scenie. A sprawa z naszą
pierwszą wytwórnią sprawiła, że naprawdę
byiśmy na dnie. Potrzeba dużo odwagi i wysiłku,
aby wstać i walczyć po takim knockoucie.
Słyszałem też, że wydarzenia z 11.09.2011
spowolniły prace zespołu.
Cóż, ja wtedy nie byłem jeszcze w zespole.
Ale był w nim Dave, który jest założycielem,
wokalistą i jednym z moich najlepszych przyjaciół.
Miał przyjaciół, którzy zginęli podczas
tego ataku. Moja żona pracowała tylko trzy
przecznice od WTC, więc pamiętam ten strach,
który wtedy czułem. Dave powiedział mi,
że po ataku napisał tekst do "The Aftermath"
i zadedykował te piosenki przyjaciołom i ratownikom,
którzy stracili wówczas życie. Zespół
wciąż ćwiczył i pisał muzykę do nowych
tekstów, ale występy zawiesił przez co najmniej
rok po atakach. Wiem, że Dave ogromnie
ucierpiał z powodu utraty przyjaciół. Mogę
powiedzieć, że zmieniło mnie to na zawsze.
To była jedna z najsmutniejszych rzeczy,
jakie kiedykolwiek przeżyłem.
Wasze teksty są oparte na sytuacjach z
życia oraz mają one pozytywne i podnoszące
na duchu przesłanie. Czy uważasz, że połączenie
tego z muzyką metalową to dobry pomysł?
Niektórzy twierdzą, że metalowe teksty
powinny być agresywne i pełne nienawiści?
Historie, które przedstawiamy poprzez naszą
muzykę, są jak powiedziałeś reprezentacją sytuacji
z życia wziętych. Jako fani metalu doceniamy
historie, które ludzie opowiadają poprzez
swoją muzykę. Uważamy, że niektórzy
ludzie będą się łączyć z naszymi historiami, a
inni nie. Jako zespół piszemy o tym, co nas
dotyka jako ludzi. To jest uczciwe i autentyczne.
Jest wiele świetnych zespołów, które
śpiewają, nienawidzą, smokami, złem, Wikingami
i innymi podobnymi tematami.
Jak więc w kilku słowach mógłbyś opisać
przesłanie Lost Legacy?
Klasyczny heavy metal, który doda ludziom
energii i pomoże im przetrwać dni.
Wasz nowy album nosi tytuł "In The Name
Of Freedom". Jak definiujesz słowo "wolność"?
Dla nas Wolność to żyć pełnią życia, móc wyrazić
siebie, to uznanie praw człowieka i możliwość
życia i pozwalania żyć innym. To
świadomość, że pomimo naszych różnic możemy
zgodzić się na nieporozumienie i traktowanie
ludzi z szacunkiem i godnością. Pogoń
za szczęściem i wolnością jest jednakowo
dostępna dla wszystkich.
W Twoich materiałach promocyjnych widzimy
Wasze zdjęcie z amerykańską flagą w
tle. Czy to rodzaj jakiegoś manifestu?
Nie. Ta amerykańska flaga znajduje się tuż
obok naszego studia na ścianie parkingu i zrobiliśmy
to zdjęcie pewnego popołudnia, nie
myśląc o niczym innym niż o świetnym tle.
Ale faktycznie. Przez to zdjęci niektórzy recenzenci
sugerowali, że pewnie mamy jakieś
konotacje z nacjonalistycznymi ruchami politycznymi,
co jest kompletną bzdurą! Oczywiście
jesteśmy dumni z tego, że jesteśmy Amerykanami,
ale nie z powodu polityki, kultury
itp. Po prostu kochamy nasz kraj. Niektórzy
recenzenci próbowali wciskać nam, że skoro
tak demonstrujemy swą amerykańskość, to
pewnie popieramy wojny i mamy krew na rękach.
To jest tak dalekie od prawdy. Dave i ja
jesteśmy Portorykańczykami, Jochen, nasz
ówczesny basista, jest Niemcem. Scott i AJ
urodzili się i wychowali w Stanach Zjednoczonych.
Jestem żonaty z Polką. Tak więc nasza
duma z naszego kraju nie jest motywowana
żadnymi politycznymi programami.
Myślę, że jesteś dumny ze wszystkich kawałków,
które napisaliście na "In the Name
of Freedom", ale przypuszczam, że na tym
albumie są pewne utwory, które lubisz
bardziej niż inne.
Ten album zawiera teksty, które dotykają życia
naszych żołnierzy, którzy toczą wojny od
dawna. Nie gloryfikujemy wojny. Nienawidzimy
wojny. Chcieliśmy jednak podziękować
mężczyznom i kobietom, którzy poświęcają
wszystko i często są zapomniani. Są wysyłani
do walki na wojnach w imię wolności. Te kawałki
pochodzą z historii, które słyszeliśmy
od członków rodziny i przyjaciół, którzy służyli
i nadal służą w wojsku. Przez co przechodzą,
ich myśli, koszmary, emocje. To są ich
historie. My je ubieramy w dźwięki. "Will
You Remember" to kawałek, który porusza
smutek i rzeczywistość, z jaką mierzą się nasi
żołnierze.
Widziałem, że "In The Name Of Freedom"
ma już kilka recenzji w sieci. Czy jesteś z
nich zadowolony? A może jesteście zespołem,
który robi po prostu swoje i w ogóle nie
obchodzą go opinie innych?
Otrzymaliśmy kilka recenzji, wiele z nich ma
bardzo pochwalny charakter. Te recenzje są
bardzo inspirujące i dodają nam dużo energii.
Niektóre recenzje nie są pozytywne, ale liczyliśmy
się z tym. Oczywiście każdy artysta ma
podświadomą potrzebę bycia dobrze odebranym,
nawet jeśli twierdzi, że jest inaczej. Ale
rozumiemy, że nie wszystkim musi się podobać
nasza muzyka. Negatywne recenzje dzielimy
na dwie kategorie. Pierwsza to konstruktywna
krytyka. Tego typu teksty analizujemy
i staramy się uniknąć tych błędów w przyszłości.
Druga kategoria to destrukcyjna krytyka.
To są ci, którzy piszą rzeczy destrukcyjne.
To po prostu nienawiść od samego początku.
Jeśli naprawdę zwrócisz uwagę na ich
słowa, zobaczysz, że są zmotywowani, aby
nas poniżyć. Co mam na myśli? Otóż chodzi
o recenzenta, który zarzucał nam krew na rękach,
lub recenzenta, który jest wściekły na
naszą wytwórnię za podpisywanie z nami
kontraktów zamiast swoich ulubionych lokalnych
zespołów ze swojego kraju. Szanujemy
każdego krytyka. Wiemy, że niektórym ludziom
nie spodoba się to, co mamy do powiedzenia.
Czy masz wrażenie, że po wydaniu tego albumu
zainteresowanie Los Legacy wzrosło?
Tak, wierzymy w to. Lubimy organicznie
zwiększać liczbę obserwujących. Za pośrednictwem
mediów społecznościowych zdobyliśmy
wielu nowych fanów. Otrzymaliśmy liczne
zaproszenia na wywiady, oferty koncertów,
nawet całych tras. Dlatego uważamy, że
wsparcie Pure Steel Records pomogło nam
zwiększyć świadomość naszej marki.
Wydaliście drugi album, ale co dalej? Mam
nadzieję, że nie będziemy czekać 10 lub
więcej lat na kolejny album Lost Legacy
(śmiech). Czy macie już napisane jakieś nowe
rzeczy?
(śmiech) Rozpoczęliśmy pracę nad nowym
materiałem wkrótce po ukończeniu "In the
Name Of Freedom", mamy 10 nowych utworów
i myślimy o ponownym nagraniu czterech
utworów z naszej pierwszej płyty jako
kawałków bonusowych. Powinniśmy wrócić
do studia jeszcze w tym roku, aby rozpocząć
nagrywanie nowego albumu.
Pochodzisz z Nowego Jorku. Co możesz powiedzieć
o obecnej scenie heavy metalowej
w tym mieście?
Nowy Jork ma bogatą historię związaną ze
sceną metalową. Z biegiem lat nowe przepisy,
które zostały wprowadzone, które mówią, że
trzeba mieć minimum 21 lat by wejść do klubu,
zaczęły zmniejszać frekwencję. Rozumiemy,
dlaczego te prawa weszły w życie, ale nastolatkowie
stanowili sporą część koncertowej
publiczności. Technologia również miała duży
wpływ. Teraz możesz przesyłać streamingowo
muzykę, którą możesz oglądać w You
Tube. Kultura natychmiastowej gratyfikacji
wpłynęła nie tylko na lokalną scenę, ale i cały
rynek muzyczny. W rezultacie wiele świetnych
lokali zostało zamkniętych. Wiele świetnych
lokalnych zespołów nowojorskich, które
miały aspirację na wejście do mainstreamu,
zniknęło. Wielu naszych rówieśników, z którymi
graliśmy wspólne gigi, po prostu przestało
grać. Mówię o niesamowicie utalentowanych
zespołach. Ale teraz jest pięć razy trudniej
być w odnoszącym sukcesy zespole w Nowym
Jorku niż wtedy, gdy zaczynaliśmy 22
lata temu. Pieniądze są bardzo małe. Przychodzi
moment, kiedy zespoły stają w obliczu
rzeczywistości, że kontynuowanie działalności
z ekonomicznego punktu widzenia jest nieopłacalne.
Nowojorscy fani metalu są niesamowici.
Mamy po prostu mniej miejsc, w których
można się z nimi bawić.
Dziękuję bardzo za ten wywiad.
Dziękuję za możliwość rozmowy. Mamy nadzieję,
że wkrótce będziemy mogli przyjechać
do Polski i zagrać dla Was.
Bartek Kuczak
LOST LEGACY 153
HMP: Kiedy patrzę na wasze zdjęcie dostrzegam
pewien dysonans: otóż widzę na
nim troje młodych ludzi, ale grających tak,
jakby przyszli na świat w latach 60., a debiutowali
w połowie ósmej dekady minionego
wieku. Jak tego dokonaliście, czary jakieś?
(śmiech)
P.J. La Griffe: Jesteśmy podróżnikami w czasie.
Musicie być naprawdę zakręceni na punkcie
oldschoolowego heavy - granie death czy
black metalu nie wchodziło w grę?
P.J. La Griffe: Lubię trochę death/black metalu,
ale generalnie nie przepadam za tym stylem.
Zawsze byłam zauroczona bardziej melodyjnym
metalem z lat 80.
Reptile Anderson: Tak, gramy w stylu, który
przychodzi nam najbardziej naturalnie, w wyniku
czego pisanie kawałków i wszystko inne
układa się jak należy bez większego wysiłku.
Metalowa podróż w czasie
Ten młody zespół pochodzi z Kanady,
istnieje od trzech lat i jak dotąd
ma na koncie zaledwie jeden, krótki
materiał. Jednak EP "Time To Strike"
potwierdza, że jeśli wszystko ułoży
się jak należy, to Sandstorm może
okazać się jedną z sensacji obecnej
sceny tradycyjnego heavy metalu.
Rozmawiamy z perkusistką Penny Jo
i basistą/wokalistą Reptile: nie tylko o
debiutanckiej, ale też kolejnej, gotowej
już do wydania, płycie.
Wielu fanów, zarówno kiedyś, jak i obecnie,
nie docenia kanadyjskiej sceny metalowej,
ale warto nadmienić, że mieliście i wciąż
macie wiele świetnych zespołów hard'n'
heavy. Który z nich miał na was największy
wpływ? Thor, nawiasem mówiąc też pochodzący
z Vancouver, Witchkiller, może jakiś
inny, o którym nawet nie słyszałem?
P.J. La Griffe: Nikt z nas nie pochodzi z
Vancouver, dorastałam w skalistych górach w
Edmonton. Kiedy zaczęłam słuchać metalu,
były to głównie zespoły brytyjskie i amerykańskie,
może kilka kanadyjskich, takich jak
Exciter i właśnie Thor. Jako nastolatka
słuchałam też dużo kanadyjskiego punka.
Reptile Anderson: Thor jest dobry, warto o
nim wspomnieć. Pierwszy raz o Thorze usłyszałem,
kiedy mój przyjaciel powiedział mi o
koncercie, który zagrał w Szwecji, gdzie zginał
metal i wysadzał na scenie butelki z gorącą
wodą.
Foto: Sandstorm
Założyliście Sandstorm przed trzema laty,
ale trochę zeszło wam z debiutanckim materiałem
- uznaliście, że nie ma się co spieszyć,
lepiej wszystko dopracować, stworzyć materiał
na poziomie?
P.J. La Griffe: Nagraliśmy utwory na "Time
To Strike" w październiku 2018 roku, wydaliśmy
go cyfrowo kilka miesięcy później, a
następnie wypuściliśmy kilka płyt CD i kaset
do sprzedaży na koncertach. Nie mieliśmy
wtedy dość pieniędzy, aby wyprodukować winylową
wersję. Na szczęście Dying Victims
Productions przyszło nam na ratunek i w
kwietniu wydało go na winylu oraz wznowiło
CD.
Jest was tylko troje, bo takie było założenie
czy tak wyszło, bo nie było więcej chętnych,
na przykład na posadę gitarzysty rytmicznego?
P.J. La Griffe: Po tym, jak zaczęliśmy grać
we trójkę, po prostu spodobało nam się to,
więc trzymamy się tego ustawienia.
W studio nie przysparza to żadnych problemów,
ale na koncertach ma wpływ na
zubożenie brzmienia - to dlatego często nie
dublujecie partii gitar podczas solówek, towarzyszy
im tylko aktywny, basowy podkład?
P.J. La Griffe: Zawsze byłam cool z albumami,
które brzmiały trochę inaczej niż na żywo.
Jest tyle energii i ekscytacji, kiedy gramy,
że nie wydaje mi się, żeby ktokolwiek zauważył,
że nie brzmi to identycznie jak na
albumie. Stevie jest takim niszczycielem, że z
łatwością może wykonać pracę dwóch gitarzystów!
Reptile Anderson: Jedna rzecz, którą zauważyłem
podczas grania to, że w mniejszych
salach, mając tylko jedną gitarę, inżynierowi
dźwięku jest o wiele łatwiej uzyskać właściwe
parametry, żeby nasz dźwięk brzmiał ciężej i
lepiej, niż gdybyś miał więcej gitar na scenie.
Pozostawia to również miejsce na kreatywność
w zakresie basu.
Patrząc na tytuł "Time To Strike" to nie ma
w nim raczej mowy o strajku, to zdecydowanie
czas na uderzenie metalową rękawicą,
najpewniej w twarze tych wszystkich,
którzy wątpią w obecną kondycję tradycyjnego
heavy metalu? (śmiech)
P.J. La Griffe: Dokładnie!
Reptile Anderson: Mniej więcej w czasie,
gdy wydaliśmy album cyfrowo, pracownicy
Vancouver Art Museum rozpoczęli strajk i
poprosili nas o zagranie na jednym z wieców;
niestety byliśmy daleko w trasie, a to byłoby
fajne.
Ten materiał to formalnie EP/MLP, ale w
sumie trwa blisko 35 minut, a więc nawet
dłużej niż wiele albumów. Uznaliście, że
wolicie zadebiutować taką właśnie płytą,
nie dorzucać do niej na siłę utworu czy
dwóch, żeby trwała w granicach trzech kwadransów?
P.J. La Griffe: Większość kawałków na
"Time To Strike" jest trochę za długa. Były
to utwory, z których byliśmy najbardziej zadowoleni,
dlatego zdecydowaliśmy, że będzie
to idealny album zawierający sześć kompozycji.
Nie było sensu dodawać utworów tylko po
to, żeby wydłużyć czas trwania płyty... podarować
tym, którzy chcą więcej!
Preferujecie długie, rozbudowane i zróżnicowane
kompozycje. Skąd taka właśnie
idea? Wolicie bardziej epicki "Riders Of
Doom" wspomnianego już Witchkiller zamiast
ich krótkiego, zwartego "Day Of The
Saxons" i podążacie tą samą ścieżką?
P.J. La Griffe: Moi szwedzcy bracia mają do
opowiedzenia epickie historie.
Reptile Anderson: Czasami zaczynaliśmy
pisać krótszą kompozycję o prostszej strukturze,
ale potem wpada nam więcej pomysłów
i zaczynamy dodawać więcej części i nagle jest
154
SANDSTORM
to kolejny epos. Ale tak,
lubimy utwory, które mają w
sobie te zwroty i zmiany tempa
oraz różne oblicza.
Pracując nad "Time To Strike"
czuliście jakąś presję, zdawaliście
sobie sprawę, że może
to być przełomowe dla was
wydawnictwo, od którego
wszystko zależy, czy przeciwnie,
podchodziliście do zagadnienia
na luzie?
P.J. La Griffe: Hmmm... myślę,
że odkąd zaczęliśmy grać
ze sobą - od około 9 miesięcy -
do czasu, gdy rozpoczęliśmy
nagrywanie, zagraliśmy już kilka
niesamowitych koncertów z
naprawdę pozytywną reakcją
publiczności. Czuliśmy się
wtedy już całkiem pewni siebie,
kiedy zaczęliśmy nagrywać.
Dodatkowo nagrywaliśmy
z facetem, z którym wcześniej
pracowaliśmy (Jesse Gander),
więc wiedziałam, że jest
super fajny i bezproblemowy,
zresztą w zasadzie jest czarodziejem.
Foto: Sandstorm
Stres przeszkadza trochę w pracy czy przeciwnie,
bardziej mobilizuje?
P.J. La Griffe: Zawsze trochę się denerwuję
nagrywaniem, ale wydaje mi się, że motywuje
mnie to do naprawdę dobrego przygotowania
swoich partii i próbowania zagrania ich w kilku
podejściach.
Reptile Anderson: Nie pamiętam, żeby było
dużo stresu. Nigdy nie wywieraliśmy na siebie
zbytniej presji i myślę, że nasza motywacja
wynika raczej z chęci dawania czadu i grania
muzyki, niż z jakiegokolwiek stresu.
W studio spędziliście w sumie niewiele czasu,
tak więc byliście chyba do tej sesji nieźle
przygotowani? To już nie te czasy, że płytę
nagrywa się nie wiadomo jak długo czy imprezuje
w studio?
P.J. La Griffe: Zrobiliśmy to wszystko w kilka
dni. Nie mamy luksusu posiadania jakiejś
dużej wytwórni, która pokryje rachunek za
studio, więc musieliśmy to zrobić w sposób,
na jaki nas było stać. Co jest w porządku, bo
lubię tak pracować, a nie czepiać się i polerować
zbędne szczegóły.
Reptile Anderson: Wypiliśmy trochę tequili,
żeby rozgrzać struny głosowe, ale poza tym
byliśmy bardzo skupieni na zadaniu.
Ale po otrzymaniu zmasterowanego materiału
i po jego pierwszym odsłuchu chyba
wychyliliście kilka browarów czy wznieśliście
toast czymś mocniejszym? (śmiech)
P.J. La Griffe: Zdecydowanie, mieliśmy trochę
piwa, przesłuchiwania i świętowania! Gorące
zdjęcia !!!
Wydaliście ten materiał samodzielnie -
oczywiście w wersji cyfrowej, ale też na CD
i kasecie. Spodziewaliście się, że wywoła aż
taki odzew, a do tego Dying Victims Productions
zechce go wznowić, również na
płycie winylowej?
P.J. La Griffe: Zanim poszliśmy do Dying
Victims, zwróciło się do nas kilka innych wytwórni.
Wydawali się bardzo fajni, ich katalog
jest ogromny, a wszystkie zespoły są naprawdę
świetne. Do tej pory jest niesamowicie!
Naprawdę dają nam wsparcie, nigdy nie
moglibyśmy zrobić tego sami. Nie mogę się
doczekać, kiedy po raz pierwszy będę trzymała
winyl w rękach. Specjalna wersja zawiera
wiele dodatkowych gadżetów.
To nośnik wymarzony dla takiej muzyki, ale
samych pewnie nie byłoby was stać na
wydanie "Time To Strike" w takiej wersji,
szczególnie w tej specjalnej edycji?
P.J. La Griffe: Zdecydowanie, sami nigdy nie
moglibyśmy wydać takiej wersji.
Zaczynając pewnie nie liczyliście na aż taki
odbiór, już każdy kolejny zagrany koncert
czy wydana samodzielnie płyta były czymś
wyjątkowym?
P.J. La Griffe: Kiedy pierwszy raz jamowaliśmy,
byłam bardzo podekscytowana. Trochę
przeczuwałam, że to będzie coś specjalnego.
Przecież nie codziennie dwaj szwedzcy bracia
proszą cię o granie w ich metalowym zespole!
I tak, od pierwszego występu reakcja była szalona.
Kontrakt z Dying Victims obejmuje tylko
wznowienie "Time To Strike", czy też zamierzacie
za ich pośrednictwem wydać również
debiutancki album?
P.J. La Griffe: W najbliższej przyszłości planujemy
również wydanie z nimi kolejnej EP.
Możesz zdradzić więcej szczegółów na
temat tej produkcji? Ile utworów szykujecie,
kiedy zamierzacie je nagrać i przede wszystkim
wydać? Jeszcze w tym roku, czy bardziej
prawdopodobny jest początek przyszłego?
P.J. La Griffe: Jest już nagrana i jest teraz
masterowana. Prawdopodobnie będą to cztery
utwory... Miejmy nadzieję, że stanie się to
wcześniej, niż później!
Wojciech Chamryk, Kacper Hawryluk,
Przemysław Doktór
SANDSTORM 155
Zapomniany klasyk z "Titanica"
Magick Touch mogli liczyć, że ich najnowsza, trzecia już płyta stanie się
"Heads Have Got To Rock 'N' Roll" stanie się dla nich przełomem, ale podobnie
jak setki innych wydawnictw trafiła pod gilotynę koronawirusa. Można mieć jednak
nadzieję, że nie przepadnie, bo to kawał siarczystego, melodyjnego hard'n'
heavy, bez dwóch zdań wartego uwagi, chociaż wokalista i bsista Christer nie jest
co do tego szczególnym optymistą.
pomysły, aby stanowiły "gorące tematy" na
trasę koncertową. Obecnie jest mało prawdopodobne,
aby produkt przynosił ci pieniądze.
Całkiem beznadziejne, jeśli się nad tym zastanowić.
Ale koniec końców, jeśli to oznacza,
że możemy od czasu do czasu koncertować,
to wszystko jest tego warte. I fajnie jest nagrywać.
Was to na szczęście nie dotyczy, bo z każdą
kolejną płytą podnosicie poprzeczkę coraz
wyżej: nie tylko sobie, ale i potencjalnym
konkurentom?
Dzięki! Staramy się nie powtarzać się i szukamy
najszybszych rozwiązań. Może to zająć
trochę czasu i sięgać granic demokracji wewnątrz
kapeli. Ale jak dotąd zawsze w końcu
udawało nam się dojść do porozumienia. Na
tym ostatnim albumie producent Per Borten
popchnął nas jeszcze dalej i musieliśmy podjąć
pewne decyzje na miejscu po tym, jak zasugerował
zmiany w niektórych kompozycjach.
Rozumiem, co masz na myśli mówiąc o
konkurencji, ale nie wiem, czy rock 'n' roll to
konkurencja. Wszyscy chcemy być najgorętszym
zespołem w kraju, ale wiąże się to z
wieloma czynnikami - niektórych z nich nie
możesz kontrolować, bez względu na to, jak
bardzo się starasz.
Ciekawe jest to, że zaczynaliście od mocniejszych,
nawet blackowych dźwięków.
Kiedy połknęliście bakcyla hard'n'heavy, postanowiliście
założyć zespół grający tradycyjny
heavy metal?
Przeszliśmy przez thrash, black, death, a
nawet pop… Ale jakimś cudem powróciliśmy
do tego, czego słuchaliśmy w pierwszej kolejności,
stało się to nieuniknione. Hard rock
naprawdę wyszedł z mody i przez jakiś czas
był niemal żenujący, ale w pewnym sensie
cofnął się, wrócił do dawnej świetności. Nie
potrafię tego wyjaśnić, ale jest w tym pewien
rodzaj nieodpartej ponadczasowości, tak jak
na przykładzie mięsa i ziemniaków, które nigdy
nie wychodzą z mody.
HMP: Szybko uwijacie się z kolejnymi
płytami, nie mitrężycie czasu - tworzenie
kolejnych utworów przychodzi wam bez
trudu, nie chcecie więc nadmiernie przedłużać
przerw między kolejnymi płytami?
Christer Ottesen: Starzejemy się, ale nadal
chcemy dawać czadu, co oznacza, że musimy
pracować ciężko i szybko! Nie jest to wcale
łatwe, ale wszyscy trzej piszemy muzykę,
więc nie jest też tak źle. Nadal myślimy kategoriami
całych albumów z dziesięcioma kawałkami,
które - jak sądzę - są staroświeckie,
ale tak nam się podoba.
Ma to również znaczenie w tym kontekście,
że kiedyś zespoły wydawały płyty regularnie,
bo był to również biznes, a muzyka była
towarem, który trzeba było podsuwać fanom
w miarę regularnie: jeśli nie kolejny album
studyjny, to przynajmniej materiał koncertowy
bądź kompilację the best of. Teraz
trzeba być aktywnym, żeby słuchacze nie
zapomnieli o danym zespole, szczególnie jeśli
jest on jeszcze niezbyt popularny i dopiero
zaczyna karierę?
Szczerze mówiąc, to jest trochę męczące, gdy
musisz cały czas wymyślać "treści" dla mediów
społecznościowych i wypuszczać nowe
Foto: Magick Touch
"Heads Have Got To Rock 'N' Roll" to
wasz trzeci album studyjny, ponoć ten przełomowy
dla każdego zespołu. Nie uważasz,
że to w pewnym sensie mit, wynikający po
części z tego, że każda kapela ma zwykle
więcej czasu na przygotowanie debiutu;
drugi album powstaje już w większym pośpiechu
i niekiedy muzycy nie mają już tyle
wartościowego materiału co przy pierwszej
płycie, a przy trzeciej stają pod ścianą, bo
trzeba coś nagrać, a dobrych numerów brakuje?
To wszystko prawda. Masz całe życie, żeby
napisać pierwszą płytę, a na drugiej wyczerpujesz
wszystkie pozostałe riffy, które do tej
pory oszczędziłeś. Na trzecim albumie, jeśli
jeszcze się nie poddałeś, naprawdę musisz sięgnąć
głębiej!
Pięć lat temu nie było to chyba zbyt trudne,
tym bardziej, że takie dźwięki znowu zaczęły
cieszyć się popularnością; może nie
taką co w latach 1980-85, ale jednak klasyczny
metal znowu zaczął rosnąć w siłę, podobnie
jak nurt klasycznego hard/retro rocka
- to była tak zwana woda na wasz młyn,
uznaliście, że jak nie teraz, to nigdy i nowy
twór Magick Touch stał się faktem?
Wahadło się kołysze, więc nie możemy brać
pod uwagę tego, co jest modne, a co nie. Po
prostu tworzymy najlepszą muzykę, jaką
potrafimy.
Od początku założyliście, że będziecie grać
w trzech, czy tak po prostu wyszło, a skoro
takie rozwiązanie sprawdziło się to nie było
sensu go zmieniać?
Tak nam wyszło. Po prostu spróbowaliśmy i
pasowało. Byliśmy w innym zespole, ale "straciliśmy"
wokalistę, więc nasza trójka zachwyciła
się kontynuacją tej działalności już jako
trio. Czasami w nocy przed snem marzę o
drugiej gitarze. Ale nie mów nikomu. Po prostu
bardziej mi się podobało, gdy Robbo i
Scott Gorham współtworzyli Lizzy... aby
stworzyć kolejną analogię do Thin Lizzy.
Niespełna rok działalności i ukazuje się
debiutancki "Electrick Sorcery", który nieźle
zaskoczył fanów starego, dobrego grania.
Mieliście pewnie sporą frajdę czytając recenzje
i obserwując reakcje na waszą muzykę
podczas koncertów, dlatego po raptem
niecałych dwóch latach zaatakowaliście
płytą "Blades, Chains, Whips & Fire", żeby
kuć żelazo póki jest gorące?
Chcieliśmy być zauważeni i poczuliśmy wenę,
156
MAGICK TOUCH
więc od razu zabraliśmy się do napisania albumu
numer dwa. W "złotych czasach" zespoły
bez problemu nagrywały dwa albumy
rocznie, więc myślę, że powinniśmy być w
stanie zrobić dwa w ciągu dwóch lat! Na
przykład Kiss wydał "Destroyer" w marcu
1976 a "Rock And Roll Over" w listopadzie
tego samego roku. Imponujące.
Tamten album miał trochę więcej akcentów
amerykańskiego heavy/AOR lat 80. Wciąż
słychać te wpływy w waszej muzyce, choćby
w przebojowym "Daggers Dance", ale
jednak na "Heads Have Got To Rock'N
Roll" słyszę więcej wpływów klasycznego
hard rocka, bluesa czy nawet surowego
doom metalu?
Znowu masz rację. Tym razem poszliśmy po
prostu tam, gdzie zaprowadziła nas piosenka,
jak lubią mawiać kompozytorzy. Na przykład
kawałek "To The Limit"… wydaje mi się, że
jest raczej przebojowy, z "całonocnym" refrenem,
ale przyszło to naturalnie i utknęliśmy
w tym. A "Bad Decisions" było zbyt popowe,
jak myśleliśmy, ale okazało się całkiem fajne.
A kiedy przyszedł czas na ciężki utwór
"Doomsday I Am In Love"... cóż, nie powstrzymaliśmy
się również od tego kierunku i
skończyło się to białym szumem.
Zdajecie się też bardzo cenić brytyjskie zespoły:
nie tylko te dawniejsze, pokroju Thin
Lizzy czy Deep Purple, ale też z nurtu
NWOBHM?
Na pewno tym razem w naszym muzycznym
miksie jest więcej Priest i Saxon. Kupiłem
program trasy koncertowej Saxon z około
1980 roku na eBay, który był dla nas inspiracją
zarówno na próbach, jak i w studiu. Biff
w tych srebrnych spodniach, Steve Dawson
w bandanie… to po prostu czysta klasyka!
Wciąż nie unikacie też wpływów starego,
dobrego rock'n'rolla, tak jak choćby w singlowym,
wspomnianym już "To The Limit" -
od pewnych wpływów nie da się uciec, a
poza tym nie ma najmniejszego sensu, skoro
mogą wzbogacić dany utwór czymś niepowtarzalnym,
wręcz ponadczasowym?
Tak, rozmawialiśmy o tym wcześniej, jeśli coś
nie jest zepsute to, po co to naprawiać.
Cherry Coke jest być może bardziej ekscytującym
pomysłem niż zwykła Cola... ale czy
ktoś przy zdrowych zmysłach może powiedzieć,
że smakuje lepiej? Staraliśmy się nie
myśleć o wszystkim na tym albumie, zanim
nie spróbowaliśmy być bardziej sprytnymi.
(śmiech)
Chyba zbyt wiele zespołów na własne
życzenie zamyka się w takim gatunkowym
gettcie, na czym traci nie tylko ich muzyka,
ale też słuchacze, bo w końcu ile można słuchać
tego samego, w dodatku średniej jakości?
To jest możliwe, ale nie chcemy być takim
zespołem.
Edged Circle Productions to niezbyt duża
firma, ale zdaje się, że macie z nią bardzo
komfortowy układ, bo wspiera was od
początku istnienia, co jest nie do przecenienia?
Stian, główny menedżer w Edged Circle
Productions, grał na basie w Immortal, więc
zna biznes pod każdym względem, a to dobrze.
Jesteśmy wdzięczni, że zdecydowali się
z nami współpracować. Myślę, że to nie zawsze
jest łatwe. (śmiech)
Scena to wasze środowisko naturalne. Dlatego
po koncertach promujących "Blades,
Chains, Whips & Fire" weszliście do studia
NRK w Bergen, żeby nagrać kilka utworów
live, pokazać koncertowe wcielenie zespołu
tym, którzy nie mogli doświadczyć go na
żywo?
Zastanawialiśmy się, jak by to brzmiało przy
stu procentowym autentycznym nagraniu na
żywo. Po trasie wyobrażaliśmy sobie, że jesteśmy
wystarczająco dobrze przygotowani,
aby dokonać takiego wyczynu. Myślę, że
wszystko poszło dobrze. Wolę scenę lub prawdziwy
album studyjny, ale było to fajne
doświadczenie. Trudne, ale ekscytujące: dwa
podejścia i wybierasz najlepsze, bez dogrywania.
"Inside The Cage" ukazał się wyłącznie w
wersji cyfrowej - to taki materiał dopełniający
waszą dyskografię, oficjalny bootleg
dla największych fanów?
To coś tylko dla najbardziej szalonych ludzi!
Możesz nawet dostać go za darmo, jeśli zamówisz
naszywki w naszym sklepie na Bandcamp.
Szczególnie "Lost With All Hands" wypadło
o wiele lepiej na żywo niż na albumie
"Blades, Chains, Whips & Fire", więc chcielibyśmy
to udokumentować.
Ciekawostką jest tu cover "Got To Give It
Up" Thin Lizzy, wybór niezbyt oczywisty,
bo chociaż ten utwór ukazał się kiedyś w
USA na singlu, to jednak przepadł, nie stał
się tak popularny jak inne numery z LP
"Black Rose", to jest "Do Anything You
Want To" czy "Waiting For An Alibi" -
chcieliście nagrać coś mniej ogranego?
Te utwory, o których wspomniałeś, byłyby
zbyt oczywiste, podobnie jak "Don't Believe A
Word", który również graliśmy na żywo. Od
pięciu lat lobbowałem, że powinniśmy zrobić
"Genocide" z "Chinatown", więc uważaj na
ten numer w następnej kolejności!
Pracując nad "Heads Have Got To Rock
'N' Roll" zakładaliście pewnie, że promocja
koncertowa tego materiału będzie dość intensywna,
bo to zróżnicowane, wymarzone
do grania na żywo utwory, ale w połowie
marca sytuacja zmieniła się tak diametralnie,
że musieliście nawet przerwać niemiecką
trasę i nie zdołaliście jej ukończyć, bo
trzy ostatnie koncerty przepadły?
Tak, tak. Przez minutę byliśmy na scenie w
Norymberdze, a już kolejne trzy koncerty zostały
odwołane i jechaliśmy już na lotnisko z
chłopakami z Audrey Horne. To oczywiście
kopniak prosto w zęby, że nie możemy koncertować
z tym albumem. Nie wiem, jak to na
nas wpłynie. Może to będzie nasz zaginiony
klasyk. (śmiech)
Mieliście jednak przedsmak tego, jak nowe
utwory przyjmowane są przez publiczność -
tym bardziej żal wam tego, że musicie teraz
siedzieć w domu, kiedy premiera albumu
tuż-tuż i aż korci, żeby grać jak najczęściej?
Nie każ mi myśleć o tym za dużo! Niektóre z
utworów trafiły "prosto do domu" jeszcze
przed ich wydaniem, więc oczywiście chcielibyśmy
je zagrać po wydaniu nowego albumu.
Nie obawiacie się, że ta sytuacja z brakiem
koncertów może potrwać dłużej, a wtedy nie
będziecie mieli już czego promować, bo słuchacze
mogą zapomnieć o Magick Touch?
Dotąd sytuacja była jasna: nowy album był
pretekstem do ruszenia w trasę, był merch
na sprzedaż, niektórzy kupowali też płyty,
również winylowe, ale ten schemat po 10.
marca runął niczym domek z kart?
Miejmy nadzieję, że znajdą się sposoby na
przyciągnięcie uwagi słuchaczy. Transmisje
na żywo, spotkania internetowe, teleturnieje
(!), Takie jak Kvelertak. To otworzy nowe
drogi dla najbardziej kreatywnych zespołów.
Zobaczmy co się stanie.
Może być również tak, że wywołany pandemią
koronawirusa kryzys odbije się negatywnie
na dochodach słuchaczy, dlatego wiele
zespołów po prostu go nie przetrwa, bo
ludzie zaczną staranniej wybierać koncerty
na które chodzą bądź płyty, które kupują?
Od teraz konkurencja będzie jeszcze mocniejsza
i na każdym kroku. Jak ktoś może sobie
pozwolić na cokolwiek, gdy wszystko zostało
przełożone na to całe lato i następne?
Nie wiem.
Jesteście więc, z powodów od was niezależnych,
w momencie dla zespołu przełomowym:
zdajecie sobie sprawę, że wasza muzyka
ma wszelkie dane ku temu by się obronić,
ale ogólna sytuacja może sprawić, że
przepadnie, bądź trafi tylko do największych
maniaków - nie jest to frustrujące, kiedy
czeka się na premierę płyty i do myśli jak
zostanie ona przyjęta dochodzą też takie
czarne scenariusze?
To wymyka się nam z rąk. Nie możemy narzekać,
to sytuacja trudna dla każdego.
Tak więc optymizm to podstawa - co ma być
to będzie, nie ma co martwić się na zapas?
Wszyscy jesteśmy tutaj na "Titanicu", zespół
będzie grał do samego końca! Dzięki za wywiad
i ciekawe pytania!
Wojciech Chamryk, Kacper Hawryluk,
Kinga Dombek
MAGICK TOUCH 157
HMP: November, Energy, Heavy Load,
Silver Mountain, Gotham City, Torch,
Glory Bells, Crystal Pride, Overdrive,
Syron Vanes czy Madison - to tylko pierwsze
z brzegu nazwy świetnych szwedzkich
zespołów z lat 70. i 80., które przyszły mi do
głowy, kiedy zacząłem zastanawiać się nad
przyczynami tego niesamowitego boomu
takiego grania w waszej ojczyźnie w ostatnich
latach. Wygląda na to, że jeśli ktoś nie
chce iść w ślady Abby lub Roxette, bądź
deathmetalowych klasyków, których też
wam nie brakuje, pozostaje już grać tylko
tradycyjnego rocka?
Charles Van Loo: (śmiech)... Tak. Myślę, że
Nie tylko hołd dla przeszłości
Szwecja to kraina obfitości co do zespołów grających klasycznego rocka
czy tradycyjne odmiany hard'n'heavy, a Horisont jawi się jako jeden z liderów tego
nurtu, wydając sześć albumów w 11 lat. W dodatku nie jest to w żadnym razie
tylko powielanie zgranych schematów, bowiem ten zespół naprawdę ma pomysł
na to, żeby ciężki czy progresywny rock uczynić muzyką ciekawą dla młodej publiczności.
Na "Sudden Death" też nie brakuje na to dowodów, mogę więc tylko powtórzyć
za recenzją - to mus dla fanów takiego grania!
Myślę, że nigdy nie myśleliśmy o tym w ten
sposób, próbowaliśmy za to stworzyć muzykę,
której sami chcieliśmy słuchać. Zdarzały
się okazje, kiedy spotykaliśmy w trasie kogoś,
kogo fanami sami jesteśmy jak Uli John
Roth ze Scorpions, albo Nicke Andersson z
Hellacopters. Czuję się surrealistycznie, będąc
na tej samej scenie co te legendy. Często,
kiedy zdarzają się takie spotkania odbywają
się w oparach piwa i specyfiki życia na trasie,
więc nie pamiętam czy kiedykolwiek dyskutowaliśmy
o tym, o czym wspominasz.
Pojawiło się nawet określenie Scandinavian
retro rock revival. Czujecie, że wasza scena
Często zadaję to pytanie, ale wydaje mi się,
że jest ono niezwykle istotne: jak można
określać mianem retro coś, co od kilkudziesięciu
lat jest wciąż aktualne, nie zestarzało
się i nadal wywołuje zainteresowanie
młodych ludzi?
Cóż, dla mnie to tylko pojęcie, niekoniecznie
wiedzę w tym coś złego. Kiedy ludzie klasyfikują
naszą muzykę jako retro, nie odbiegają
daleko od prawdy. Mam na myśli, że nie
stworzyliśmy tego stylu. Ja rozpatruję nasz
typ muzyki bardziej jako hołd dla przeszłości.
Może ma to związek z modą, że jakieś
dźwięki przestają być trendy, ale wciąż
trwają w podziemiu, aż do momentu, kiedy
znowu przypomną sobie o nich media i
odkryje je szersza publiczność?
Oczywiście! Pieniądze i reklama rządzą, ale
kiedy ludzie odkryją pewien rodzaj dźwięków,
który był wcześniej raczej undergroundowy,
on wynurzy się dzięki mediom. Publika
ma skłonność do odkrywania nowości. Każde
zwiększanie zainteresowania muzyką - nieważne
w jakim stylu - jest dobre. Miejmy nadzieję,
że przyniesie nowych słuchaczy zespołom,
aby mogły sobie dalej pozwolić na
tworzenie muzyki.
masz co do tego rację. Wiele muzyków wsłuchiwało
się w kolekcje nagrań swoich rodziców,
żeby znaleźć dobry materiał, a później
zaczynało grać podobnie.
Czujecie się swoistymi sukcesorami tych
legend sprzed lat? Niektóre z tych zespołów
są jeszcze lub znowu aktywne - bywa, że
spotykacie się z ich muzykami, którzy w jakiś
sposób komentują, bądź oceniają to co
dzieje się obecnie w Szwecji w kontekście
niesamowitej popularności hard'n'heavy czy
progesywnego rocka?
Foto: Anders Bergstedt
jest obecnie tak mocna i ma tyle do zaproponowania,
co choćby brytyjska przełomu
lat 60. i 70. czy z czasów eksplozji popularności
nurtu NWOBHM na przełomie kolejnej
dekady?
Nasz scena jest zdecydowanie mocna oraz
niezłomna. Nasi towarzysze i towarzyszki
broni są spragnieni grania. Myślę, że zawsze
jest nowa generacja takich ludzi, którzy odkrywają
wspaniałą muzykę z przeszłości, którzy
chcą grać takie same rzeczy. Tylko z nową
energią.
Kiedy zaczynaliście w roku 2006 byliście
zespołem undergroundowym i jeszcze nie
było mowy o boomie na takie dźwięki.
Owszem, istniał już i wydawał pierwsze
płyty Witchcraft, praktycznie w tym samym
czasie powstał Graveyard, za granicą też się
coś już działo, ale jednak prawdziwa eksplozja
nastąpiła po roku 2010. Można powiedzieć,
że byliście swego rodzaju prekursorami
tego odrodzenia, bo przecież pierwszy
album wydaliście w roku 2009, a po
nim regularnie ukazywały się kolejne?
Tak, być może. Nie myśleliśmy o tym w ten
sposób. Chcieliśmy tylko tworzyć dobrą muzykę
i okazało się, że ludzie na prawdę ją polubili,
więc graliśmy dalej.
Nie jest to dziwne, że robi się coś z pasji już
od jakiegoś czasu i nagle okazuje się, że jest
się na topie, wywołuje zainteresowanie nie
tylko niszowych fanzinów czy najbardziej
zakręconych na punkcie klasycznego rocka
fanów?
Nie wiem, myślę, że to faktycznie nieco dziwne.
Ale jednocześnie nie moglibyśmy być
bardziej usatysfakcjonowani. Im więcej ludzi
czerpie przyjemność z naszej muzyki, tym lepiej.
Nie dyskryminujemy tego...
Dziwne jest również to, że akurat ta retromania
trwa już z 10 lat i nie widać jej końca,
158
HORISONT
co wcześniej było nie do pomyślenia, bo
apogeum progresywnego rocka lat 70. trwało
może z pięć lat, nurtu NWOBHM jakieś 3-
4 lata, grunge podobnie - czyżby ludzie mieli
już dość plastikowej papki i prawdziwa, żywa
muzyka wróciła na dobre, co potwierdzają
sukcesy takich zespołów jak Kadavar,
Lucifer czy Blues Pills?
Mam nadzieję, że to się szybko nie skończy.
Ale powtarzam, że nigdy nie wiadomo. Jednego
dnia jesteś na topie, następnego nie. Albo
może ludzie odkryli prawdziwe oblicze muzyki
i to nie minie w najbliższym czasie, z czego
można się tylko cieszyć.
Gothenburg to prawdziwe zagłębie muzyków,
tak więc pewnie nie mieliście kłopotów
ze skompletowaniem składu?
Zgadza się. Kiedy jesteś w tym biznesie, starasz
się znać, cóż... wszystkich. Będziesz się
starał wypróbować kogoś i mieć nadzieję na
najlepsze. Czasami to się świetnie sprawdza,
innym razem nie. Ale my mieliśmy większość
składu od początku.
To co tworzycie w Horisont jest pewnie
wypadkową waszych muzycznych zainteresowań,
obejmujących różne odmiany rocka,
co pozwala wam unikać schematów - uznajecie,
że warto wykorzystać w aranżacji saksofon
i nie ma z tym problemu?
Tak! Muzyka powinna dawać radość i rozwijać.
Jeśli nie odważysz się próbować nowych
rzeczy, równie dobrze możesz dać sobie spokój
z graniem.
Preferujecie angielskie teksty, ale na ich tle
wyjątkiem jest "Gr?a Dagar" - to wasz
ukłon w stronę rodzimych fanów?
Odkąd powstaliśmy, pisaliśmy zarówno po
szwedzku jak i angielsku. Czasami jest po
prostu łatwiej wyrazić siebie we własnym języku.
Z Rise Above Records przeszliście trzy lata
temu do Century Media - to niezły awans
dla jeszcze niedawno podziemnego zespołu?
To zdecydowanie pomogło nam zdobyć większą
publikę oraz otworzyło nam drogę do
większych imprez i festiwali.
Wydaje mi się, że to idealna wytwórnia dla
takiego zespołu jak wasz: już ukształtowanego,
rozpoznawalnego, ale mogącego i
chcącego pójść dalej?
Yeah, mamy takie poczucie, że razem idzie
nam dobrze. Century Media ma mnóstwo
doświadczeń i wie za które sznurki pociągnąć,
aby stworzyć niezłą trasę. My wnosimy całkiem
niezłą i lojalną bazę fanów
No i całkiem niezłą muzykę, co jest tu chyba
najważniejsze (śmiech). Macie poczucie, że
dzięki "Sudden Death"stoicie przed wyjątkową
szansą osiągnięcia czegoś spektakularnego,
dysponujecie bowiem wszystkim,
by tak się stało i nawet koronawirus wam w
tym nie przeszkodzi?
Koronawirus zdecydowanie utrudnił promocję
albumu, od momentu kiedy wszystkie
trasy zostały odwołane. Wybrany termin nie
był dobry... ale wszystkie zespoły mają tak
samo, będziemy walczyć o powrót do gry,
kiedy to szaleństwo już się skończy.
Foto: Anders Bergstedt
Koncert w sieci to zupełnie inne doświadczenie
niż normalny występ live, ale chcąc
promować płytę musicie uciekać się do nowych
rozwiązań, nie ma innej możliwości?
Yeah, musieliśmy coś zrobić i chętnie znowu
zagraliśmy na żywo. To była kolejna świetna
sprawa. Na prawdę. Takie granie nie jest porównywalne
z występem przed publicznością,
ale na razie będzie jedyną opcją, wiec można
się tym tylko cieszyć.
Po tej przymusowej przerwie od muzyki na
żywo fani pewnie będą jej spragnieni, więc
takie zespoły jak wasz tylko na tym zyskają,
bo scena to wasze środowisko naturalne, dające
zupełnie inne możliwości niż praca studyjna?
Nie możemy się doczekać powrotu w trasę i
grania koncertów. Nie wiem czy to przyniesie
nam korzyści, przyszłość pokaże. Wielkie
dzięki za rozmowę, do zobaczenia na trasie!
Wojciech Chamryk, Kinga Dombek,
Małgorzata Marcinkiewicz
HORISONT 159
Muzyka na żywo nigdy nie umrze!
Wishing Well wciąż grają tak, jakby lata 70. jeszcze się nie skończyły, ale
do tego jeszcze bardziej stylowo. W ich najnowszych utworach wciąż słychać echa
twórczości hardrockowych gigantów jak Deep Purple czy Rainbow oraz wczesny,
surowy metal spod znaku nurtu NWOBHM, co w efekcie daje mieszankę iście piorunującą.
"Do Or Die" to ich trzeci i bez dwóch zdań najlepszy album, a lider grupy
Anssi Korkiakoski już zapowiada, że ma pomysły na kolejne kompozycje.
160
HMP: Ani się obejrzeliście, a tu proszę, wydajecie
trzeci już album. Kiedy muzyka jest
prawdziwą pasją, a coś takiego jak blokada
twórcza zna się tylko ze słyszenia, nie może
być inaczej?
Anssi Korkiakoski: Myślę, że to była pasja,
a nawet obsesja, ponieważ spędziłem dużo
czasu na pisaniu kawałków i myśleniu o ich
aranżacjach. Nigdy tak naprawdę nie miałem
problemu z pisaniem lub wymyślaniem nowych
pomysłów. Do tej pory mogłem na naszych
albumach używać zarówno starego, jak
i nowego materiału. W przypadku kolejnego
albumu - gdzieś w przyszłości - znów będę
czuł zakłopotanie bogactwem i trudno będzie
mi zdecydować się co robić. Jeszcze wczoraj
pomyślałem, że może powinniśmy wydać podwójny
LP, ponieważ jest tego materiału tak
dużo, ale w dzisiejszych czasach nikt tego nie
robi!
Przygotowujecie kolejne albumy w regularnych,
dwuletnich odstępach czasu - ta regularność
działania jest chyba bardzo ważna,
bo nie traci się wtedy werwy, zespół jest cały
czas w uderzeniu?
Cóż, dwa lata to w końcu niezbyt długo, a
przy codziennych pracach, rodzinach i innych
zajęciach musisz być bardzo skoncentrowany,
aby coś się wydarzyło. Pisanie, aranżowanie,
próbowanie i testowanie, próby jeden na jednego
i jako zespół, nagrywanie demówek,
przebywanie w studiu, granie koncertów...
Dwa lata między albumami właśnie się dla
nas wydarzyły, a ponieważ wydaje się to naturalne,
może to utrzymamy!
WISHING WELL
Foto: Wishing Well
Peter James Goodman, krótko Pekka Montin,
w końcu Rafael Castillo - udało wam się
wreszcie pozyskać odpowiedniego wokalistę,
z którym Wishing Well zdecydowanie
stać na więcej?
Mieliśmy szczęście do wokalistów, ponieważ
wszyscy byli niesamowitymi śpiewakami, każdy
na swój sposób. Jestem bardzo szczęśliwy,
że miałem okazję z nimi pracować i
wszyscy odegrali bardzo ważną rolę w rozwoju
Wishing Well. Wokalista jest chyba najważniejszym
składnikiem metalowego zespołu,
dlatego tak bardzo cenię sobie pracę z utalentowanymi
wokalistami. Po dwóch albumach
z Rafą dowiaduję się, co potrafi, a czego
nie, i to ułatwia wspólne aranżowanie i nagrywanie.
Bycie śpiewakiem metalowym jest
pod wieloma względami bardzo wymagające i
nie każdy może to robić! Mam więc szacunek
do tych gości i naprawdę lubię pracować z wokalistami
w studiu, tak aby jak najlepiej wykorzystać
potencjał danego utworu. Rafa ma
świetną metodę pracy w studiu i świetnie się
bawiliśmy nagrywając album, bardzo mi się to
podobało. Muszę powiedzieć, że dla mnie
bardzo ważna jest dobra chemia między
członkami zespołu, jestem za stary żeby pracować
z ludźmi, których nie lubię. Przy obecnym
składzie w zespole panuje świetne zrozumienie.
Pracując nad "Do Or Die" wprowadziliście
jakieś zmiany, czy też wszystko odbywało
się tak jak przy "Chasing Rainbows" i "Rat
Race", a jedyne co was interesowało to
stworzenie jak najlepszych na dany moment
utworów, metody były mniej istotne?
Metodą dla nas najlepszą jest pisanie i aranżowanie
utworów przed wejściem do studia,
głównie dlatego, że jako producent chcę być
skupiony podczas nagrywania tylko na tym
procesie, a poza tym naprawdę nie mamy dużo
dodatkowego czasu i pieniędzy do wydania
w studio, to fakt. Gdybyśmy mieli więcej
czasu i pieniędzy, chciałbym trochę więcej
improwizować w studiu, to mogłoby i prawdopodobnie
uczyniłoby wszelkie kwestie lepszymi
lub ciekawszymi. Inną rzeczą byłoby
zatrudnienie zewnętrznego producenta i wyjazd
w nowe miejsce, ale musimy szanować
nasze ograniczenia i robić, co w naszej mocy,
najlepiej jak potrafimy.
Presja trzeciej, ponoć przełomowej dla każdego
zespołu, płyty dawała o sobie znać,
czy niekoniecznie?
Tak, szczerze mówiąc, była pewna presja, ponieważ
pierwsze dwa albumy zostały przyjęte
całkiem nieźle i otrzymaliśmy wiele dobrych
opinii w mediach i od fanów. Pojawiło się
uczucie, że nie możemy teraz spieprzyć i to
sprawiło, że zwróciliśmy szczególną uwagę na
wybór odpowiednich kompozycji i upewnienie
się, że produkcja jest dobra. Nie chciałbym
przyznać, że graliśmy trochę bezpiecznie,
ale myślę, że tak właśnie zrobiliśmy.
Muzycy klasyczni często podkreślają, że
czas jest niezwykle ważny podczas opracowywania
jakiejś kompozycji, dając możliwość
wydobycia z niej każdego niuansu czy
odpowiedniej głębi. W rocku jest zupełnie
inaczej, bo często pierwsze wersje są najlepsze,
liczy się spontaniczność, świeżość podejścia,
nawet jeśli warstwa instrumentacyjno-aranżacyjna
jest całkiem urozmaicona
i wcześniej przemyślana?
To właśnie miałem na myśli, w mojej poprzedniej
odpowiedzi, że moglibyśmy więcej improwizować
w studio. Ale to zależy od kawałka,
zespołu i muzyka oraz rozmachu. A
czas i pieniądze... To trudne! Czasami myślę,
że byłoby bardzej interesujące wydać album
nagrany na żywo, zawierający tylko nowe
utwory! Bez pracy w studio, bez jego kosztów,
bez nerwów!
To jest pomysł! Działacie tu i teraz, jesteście
współczesnym zespołem, ale wasze
brzmienie jest na wskroś klasyczne, pozbawione
sztuczności, tego cyfrowego posmaku
nowoczesnej produkcji, podcinającej skrzydła
wielu innym, nawet niezłym, grupom -
daje tu o sobie znać owo rockowe DNA, o
którym zdarza się wam mówić w wywiadach?
Po prostu tacy jesteśmy i nic na to nie pora-
dzimy. Celowo nie staramy się brzmieć "klasycznie"
czy "staroświecko", po prostu mamy
te utwory i to brzmienie, a następnie to miksujemy.
Surowy Marshall lub zniekształcone
organy Hammonda wciąż brzmią w naszych
uszach bardzo dobrze i świeżo, więc po co
zmieniać? Jedną z kwestii jest to, że nie jesteśmy
najlepszymi muzykami w okolicy,
więc musimy bardziej skupić się na kompozycjach
i groove'ach, zamiast na hipertechnicznych
patentach z samplami kontrabasu lub
szalonymi, najnowszymi efektami.
Sztuką jest chyba też umiejętne łączenie
przeszłości ze zdobyczami nowoczesnej techniki,
żeby nie stać się jakimś kuriozum,
zapatrzonym tylko w to, co było kiedyś, bo
byłoby to wtórne, a dla was po prostu nudne,
bo za bardzo schematyczne?
To najprawdziwsza prawda i oczywiście mamy
oczy i uszy otwarte na wszelkie świetne
pomysły. Nawet najmniejsze niuanse mogą
czasami wnieść coś więcej i sprawić, że wszystko
będzie brzmiało świeżo. Z pewnością nie
chcemy, aby brzmiały przestarzale lub nieaktualne.
Niemniej pod koniec dnia chcemy
brzmieć jak Wishing Well!
To dlatego nie unikacie na nowej płycie
eksperymentów, bo w finałowej, klimatycznej
balladzie "Cosmic Ocean" wykorzystaliście
klasyczną gitarę i flet, co jest dla
was pewnym novum?
"Cosmic Ocean" był w pewnym sensie dość
trudnym przypadkiem, ponieważ ta kompozycja
mogła być naprawdę wszystkim. Sprawdziłaby
się dobrze jako siedmiominutowy,
hipisowski jam, klasyczna power ballada czy
coś innego. Ale zamiast tego zdecydowaliśmy
się zachować prostotę i jej "inność", po prostu
eksperymentować. Jestem wielkim fanem bardzo
prostych rzeczy w muzyce i często zastanawiam
się, czy powinienem nagrać coś naprawdę
okrojonego, ale jednocześnie potężnego.
Jak hymn z samym wokalem, bez instrumentów!
Podstawą jest jednak siarczysty, całkiem
przy tym melodyjny, hard'n'heavy - chyba
zbyt wiele zespołów zapomina, że niezależnie
od stylistyki to melodia powinna być
podstawą kompozycji, jako jej najbardziej
charakterystyczny wyróżnik?
Foto: Wishing Well
Amen. Chciałbym, aby ludzie mogli śpiewać
nasze kawałki i słuchać historii, które opowiadają
melodie i teksty, przy odrobinie pomocy
harmonii i rytmu. W tym sensie myślę,
że jestem staroświeckim gościem.
Zawsze podkreślaliście, że siłą Wishing
Well jest różnorodność i to się nie zmieniło,
bo nawet w ramach jednego stylu można być
twórczym?
Możemy być kreatywni w naszym małym
świecie i jak dotąd to nam wystarczało. Teraz,
po trzech albumach, czuję, że mamy również
możliwość nieco poszerzyć nasze granice, jeśli
mamy na to ochotę. Albo jeśli możemy.
Wszyscy kreatywni ludzie muszą szanować
swoje możliwości i ograniczenia, bo jeśli zbytnio
się spinasz, wyniki niekoniecznie będą
dobre lub tym, czego ludzie lubią słuchać.
Sporo tu potencjalnych, koncertowych killerów,
ale z oczywistych względów, przynajmniej
przez jakiś czas, nie będziecie mogli
grać ich na żywo. Dla takiego zespołu jak
Wishing Well to poważny cios, duże rozczarowanie,
kiedy pewnie aż palicie się, żeby
zaprezentować "Do Or Die" na żywo?
To bardzo niefortunna sytuacja dla wielu muzyków,
zespołów i całej branży muzycznej na
całym świecie i przykro mi z powodu tych
wszystkich ludzi, którzy stracili pracę i mają
teraz duże kłopoty. Nasz mały zespół to tylko
kropla wody w bezkresnym morzu i cieszymy
się, że mogliśmy to zrobić. Ten kryzys pokazuje
nam, jakie rzeczy są naprawdę ważne, a
nasz zespół nie jest najważniejszy, więc nie
narzekamy. Dla mnie pisanie i nagrywanie
muzyki jest ważniejsze niż granie na żywo.
Pewnego dnia to się skończy, a potem wszyscy
wrócimy do tego samego wyścigu muzycznych
szczurów, co poprzednio, więc proszę
bardzo.
Koronawirus szczególnie mocno dotknął
branżę muzyczną. Wiele zespołów przekłada
premiery nowych albumów, obawiając
się, że bez możliwości koncertowej promocji
płyty te przepadną na rynku. Wy nie mieliście
takich obaw, licząc na to, że macie lojalnych
fanów, a muzyki można słuchać w
każdych okolicznościach, pandemii również?
Jesteśmy małym zespołem znikąd i praktycznie
niezależnym, bez zaangażowania dużych
pieniędzy, więc nie robi to nam żadnej
różnicy. Teraz album wymknął się nam z rąk
i jest tym, czym jest. Czas mógłby być lepszy,
ale nie ma sensu płakać nad rozlanym mlekiem.
Nasza muzyka jest teraz dostępna z
miliardem innych utworów i to jest w porządku.
Może też być i tak, że za krótszy czy dłuższy
czas nie będzie już gdzie wracać, bo kluby
też mogą nie przetrwać, więc może paradoksalnie
wygrani będą ci, którzy teraz nie
odpuścili: wciąż wydając płyty, promując
swoją muzykę w sieci, licząc na to, że w
końcu sytuacja jakoś się unormuje?
Wszystko wróci do normy, nie martwię się o
to. Muzyka na żywo nigdy nie umrze. Mamy
nadzieję, że ludzie słuchają Wishing Well i
wspaniale, że nas lubią. Ale najważniejsze jest
dla mnie pisanie muzyki, czucie jej i życie z
nią każdego dnia. Wszystko inne jest ekstra,
za co jestem wdzięczny i dzięki czemu jestem
szczęśliwy.
Wojciech Chamryk, Kacper Hawryluk,
Kinga Dombek
Foto: Wishing Well
WISHING WELL 161
162
POLIS
Naprawiacze świata
Tytuł do tego wywiadu "pożyczyłem" z jednego z portali niemieckich,
czyli kraju, z którego pochodzi zespół Polis, gdzie muzyków grupy obdarzono
mianem "Weltverbesser", tak rozumianym w języku polskim, jak powyżej zaznaczono
w tytule. Taki atrybut wziął się z faktu, że członkowie zespołu nie unikają
w swoich wypowiedziach wyrażania opinii na tematy globalne z zakresu polityki,
życia społecznego, kwestii środkowiskowych, wskazując przy tym wiele błędów
ludzkości oraz proponując drogi wyjścia z kryzysu głównie społecznego, chcąc zasugerować,
dokąd zmierzamy i jak spróbować naprawić współczesny świat. Można
by kontynuować te rozważania znacznie dłużej, ponieważ członkowie Polis nie
wahają się poruszać w krytycznym tonie zagadnień postrzeganych niekiedy w kategoriach
tematów tabu. Ale najważniejsza dla nas jest w tym momencie muzyka.
Kwintet Polis działa w rockowym świecie od dekady, mając na fonograficznym
koncie trzy pełnowymiarowe albumy studyjne. Ostatni, zatytułowany "Weltklang"
zachwyca w wielu elementach sztuki muzycznej, od naturalnego brzmienia, tworzącego
zwarty konglomerat nowoczesności i rockowej tradycji retro z lat 60- i 70-
tych, przez doskonałe melodie, profesjonalizm instrumentalny, brzmieniową przestrzeń
aż do bogatego katalogu indywidualnych umiejętności instrumentalnych
wraz z tekstami śpiewanymi w języku niemieckim. W tej muzyce jest power zaprzyjaźniony
z rockową delikatnością, akustyka flirtująca z kapitalnym, klasycznym
rockowym soundem, minimalizm i oszczędność utworu "Abendlied" i dostojność
i epickość hymnu "Leben". Ważnym jest także fakt, że ta muzyka jest niesamowicie
uniwersalna, ponieważ na ścieżkach albumu "Weltklang" swoje ulubione
frazy znajdą zarówno sympatycy klasycznego hard rocka, zwolennicy rockowego
proga, słuchacze poszukujący klimatów psychodelii, koneserzy wpływów muzyki
klasycznej, czy wyznawcy stylistyki bluesowej. Ten specyficzny, stylistyczny
eklektyzm stanowi siłę tej muzyki, ośmiu kompozycji tworzących program tego
longplaya. I nie zawaham się napisać, że oto Szanowni Państwo mamy do czynienia
z muzyką rockową "podniesioną do rangi sztuki". Sądzę, że zachętą do poznania
zawartości płyty "Weltklang", może być, taką mam nadzieję, wywiad z jednym
z twórców muzyki, producentem, kompozytorem i klawiszowcem Mariusem
Leichtem, który udzielił Heavy Metal Pages bardzo obszernego wywiadu, prezentując
swoje stanowisko w najróżniejszych kwestiach, od stricte muzycznych po
osobiste. Nasza rozmowa wykroczyła daleko poza granice biznesowego traktowania
słuchaczy, przypominając przyjacielską i bardzo szczerą rozmowę dwóch
kumpli przy kufelku piwa, o czym można przeczytać na zakończenie wywiadu.
Czeka Państwa obfita lektura przez meandry "wczoraj i dziś", pochodzącego z niemieckiego
Plauen zespołu Polis.
Marius Leicht: Hallo Włodek, dziękuję za
to, że to do mnie trafiłeś z pytaniami. Chętnie
na nie odpowiem.
HMP: Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko
temu, ale chciałbym rozpocząć od kilku
pytań, które odnoszą się do Twojej biografii
i kariery muzycznej. W Twoim życiorysie
przeczytałem, że jesteś doskonale wykształconym
muzykiem z dyplomem magisterskim,
co stanowi rzadkość w kręgu muzyków
rockowych. Dlaczego podjąłeś decyzję
o takim właśnie kierunku swojej edukacji?
Studia muzyczne wpłynęły pozytywnie
na Twój rozwój?
POLIS
Wszystko się zgadza. Studiowałem grę na fortepianie,
kierunek jazz/rock/pop w Akademii
Muzycznej Carl-Maria-von-Weber w Dreźnie
w klasie Matthiasa Bätzela i Jensa Wagnera.
W ostatnich latach mojej edukacji
szkolnej myślałem sporo jaką wybrać dalszą
drogę życiową. W tamtym czasie grałem już
w kilku zespołach i muzyka odgrywała dużą
rolę w moim życiu. Dosyć szybko uświadomiłem
sobie, że dalej powinienem kroczyć tą
drogą. Na szczęście moją decyzję wsparli moi
rodzice i nigdy nie powiedzieli czegoś w stylu
"naucz się czegoś konkretnego…". A studia
interesowały mnie z jednego powodu, mianowicie
dawały mi możliwość i uzasadnienie do
zajmowania się całymi dniami wyłącznie muzyką
oraz pozwalały na próby z muzykami
najróżniejszych zespołów i ćwiczenia umiejętności
w różnych stylistykach. Udając się na
studia do Drezna miałem jeszcze jeden, ukryty
zamiar: znałem profesora z uczelni Matthiasa
Bätzela z różnych koncertów z Manfredem
Krugiem jako znakomitego hammondzisty
i miałem nadzieję, że udzieli mi
lekcji gry na tym instrumencie. W tamtym
czasie stało się dla mnie jasne, że nie byłem
dostatecznie dobry, żeby zdać egzamin wstępny
na studia w klasie fortepianu, dlatego
wziąłem kilka lekcji fortepianu jazzowego u
Stefana Nobisa, który kiedyś studiował razem
z Matthiasem Bätzelem w Weimarze i
po ukończeniu szkoły ćwiczyłem uporczywie
przez cały rok, po kilka godzin dziennie w
czasie trwania wojskowej służby zastępczej
(kiedyś w czasach obowiązkowej służby wojskowej,
także w Niemczech, każdy mężczyzna,
który ukończył 18 rok życia, musiał odbyć
służbę wojskową w armii niemieckiej
Bundeswehr, a jeżeli chciał tego uniknąć zgłaszał
się do tzw, służby cywilnej, formy zastępczej
dla służby wojskowej i wtedy kierowany
był do pracy np. w służbach ratowniczych,
domach dla seniorów, szpitalach czy domach
poprawczych - przyp. red. ). Po tych wszystkich
przygotowaniach zdałem wreszcie egzamin
wstępny i mogłem rozpocząć studia w
Dreźnie.
W wieku 10 lat rozpocząłeś już edukację w
szkole muzycznej. Czy w tym wieku byłeś
już przekonany, że chcesz się zajmować profesjonalnie
muzyką? Jesteś uzależniony od
muzyki? W czasie wolnym słuchasz rocka,
jazzu czy klasyki?
Najpierw uczestniczyłem w zajęciach szkoły
muzycznej Yamaha w klasie instrumentów
klawiszowych z wykorzystaniem klawiatur arranger
keyboards oraz jednogłosowymi melodiami.
Mój nauczyciel Wolfgang Ritter, trębacz
jazzowy, szybko zorientował się, że moje
zainteresowania wykraczają poza ten zakres,
dlatego równolegle do schematów zajęciowych
pozwolił mi grać równocześnie w stylu
bachowskim. W tamtym czasie, w moim wieku,
muzyka była dla mnie już czymś bardzo
ważnym, ale nie miałem jeszcze pomysłu, co
chciałbym robić zawodowo w przyszłości. A
ponieważ wtedy dużo czasu spędzałem także
jeżdżąc na deskorolce, ciągle brakowało mi
czasu na ćwiczenia… Moje preferencje muzyczne
są bardzo różnorodne, nigdy nie były
one uzależnione od konkretnego kierunku
muzycznego, raczej bardziej od tego, żeby w
muzyce odnaleźć tę nie do opisania, wewnętrzną
siłę, potrzebę grania, z której czerpie
także nasza muzyka w zespole Polis. W każdym
stylu muzycznym i epoce muzyki istnieje
muzyka, która jest błaha, powierzchowna
i banalna, i taka, która do głębi mnie "dotyka",
"trafia" w mój temperament, charakter.
Przykładowo u Mozarta, chociaż za ten pogląd
niektórzy uznaliby mnie za heretyka.
Niektóre tańce, menuety Mozarta traktuję
jak nudną komercję w rozumieniu dzisiejszej
muzyki pop. Natomiast jego muzyka religijna,
przede wszystkim Requiem d-moll porusza
mnie do łez, ponieważ wydaje się, że wypływa
z samego jądra wszechświata. Podobne
tendencje można zaobserwować w jazzie.
Trywialna, sącząca się muzyka tła (tzw. muzak,
muzyka marketingowa, muzyka z windy),
sportowa rywalizacja instrumentalistów
w partiach solowych na targach muzycznych,
kompletnie mnie nie rusza. Przeciwieństwem
tego są na przykład improwizacje fortepianowe
Keitha Jarretta, albo wyznaczające, definiujące
trendy stylistyczne płyty Johna Coltrane'a
"A Love Supreme" albo Milesa Davisa
"Kind Of Blue", kilka albumów Mahavishnu
Orchestra, albo odnosząc się do Polski,
wspaniały album "Księga Chmur" grupy
Ossian (Osjan), czerpiące z wewnętrznej siły
tworzenia, wynikającej z geniuszu Wielkich
Mistrzów muzyki klasycznej. Także w muzyce
pop pojawia się ten fenomen, przykładowo
porównując wczesne i późniejsze dzieła
the Beatles. Mógłbym kontynuować takie
porównania w wielu innych kategoriach. I to
właśnie takiej pierwotnej siły tworzenia poszukuję
zarówno w czasie słuchania, jak też w
procesie tworzenia.
Co albo kto miał największy wpływ na
Twoją decyzję, żeby grać akurat na fortepianie
i innych instrumentach klawiszowych?
Przyczyna, dla której mój wybór padł na instrumenty
klawiszowe, wydaje się być dziecinnie
naiwna. Chciałem się uczyć gry na keyboardzie,
ponieważ przy jego pomocy mogłem
grać na różnych instrumentach, których
brzmienie wygenerować mógł keyboard: fortepian,
smyczki, gitara, bas, nawet perkusja! I
zasadniczo to moje marzenie w jakiś tam sposób
się ziściło. Fortepian dał mi, poprzez swój
ambitus (interwałowa rozpiętość między najwyższym
i najniższym dźwiękiem melodii),
szeroki zakres dynamiki i polifonię, możliwość
wyobrażania sobie podczas komponowania
i aranżowania także innych instrumentów,
naśladowania ich i dzięki temu uzyskałem
także stosunkowo prosty dostęp do podglądu,
kontroli przebiegu procesów muzycznych
w ramach utworu. Jest jeszcze jeden
aspekt, mianowicie w trakcie pracy z syntezatorami
postrzegam związek pomiędzy różnymi
instrumentami jak swoistą orkiestrę o
różnych głosach, którymi "dyryguję".
Których z muzyków, klasyków, jazzmanów
czy rockmanów zaliczyłbyś do grona swoich
idoli. Któremu z nich zawdzięczasz najwięcej
pod względem artystycznym?
W tym miejscu wymienić należy przede
wszystkim Jona Lorda. Zawsze lubiłem wracać
do czasów, gdy miałem 12 lat i mój tata -
sam muzyk z zawodu i wielbiciel muzyki -
przyniósł do domu legendarny album "Made
in Japan" Deep Purple i włączył ten longplay
"live". Przy drugim kawałku "Child in
Time" wpadłem po uszy. Zapytałem, co to za
instrument, który mnie dosłownie zaczarował,
a tata wyjaśnił mi, że chodzi o Hammonda
B3. Od tego czasu stało się dla mnie jasne,
że kiedyś koniecznie muszę na nim zagrać.
Początkowo korzystałem z brzmienia
organów mojego keyboardu, słuchałem do
znudzenia wszystkich partii solowych tego albumu
na Hammondzie i próbowałem później
je odtworzyć. Potem pojawiło się oprogramowanie
i specjalistyczne keyboardy o brzmieniu
organów Hammonda. Na samym końcu
spełniło się moje największe marzenie i po
studiach kupiłem sobie oryginalnego Hammonda.
Mojemu ojcu zawdzięczam miłość do
muzyki the Beatles. Gdy upadła Żelazna
Kurtyna i moi rodzice mogli pojechać do Niemiec
Zachodnich, to za pieniądze otrzymane
w ramach akcji "Pieniądze powitalne" ("Begrüssungsgeld",
każdy obywatel nie tylko
NRD, także innych państw zza tzw. Żelaznej
Kurtyny przejeżdżając przed rokiem 1989 do
RFN otrzymywał kilkadziesiąt marek zachodnich
na tzw. powitanie, które mógł wydać na
drobne zakupy w RFN - przyp. red.), rodzice
kupili odtwarzacz CD oraz dyskografię The
Beatles. Ta muzyka ukształtowała mnie w
czasie dzieciństwa, a fascynacja pozostała do
dzisiaj, także fascynacja ówczesnymi eksperymentalnymi
technikami produkcji pod kluczowym
dla ich jakości kierownictwem George'a
Martina na późniejszych płytach. Natomiast
klawiszowe partie solowe Billa Prestona
stały się impulsem późniejszych eksploracji
w świecie jazzu i muzyki gospel. Oczywistym
jest, że dorastanie w takiej atmosferze
nie byłoby możliwe w żadnym wypadku bez
muzyki Pink Floyd. Zresztą nieco później
mieliśmy wraz z moim tatą tribute band Pink
Floyd, pod nazwą Inside Out i w tamtym
czasie zajmowałem się głównie bardzo dogłębnie
analizą umiejętności i kompetencji muzycznych
oraz sposobem kreowania dźwięków
przez Ricka Wrighta. W czasie studiów
poświęcałem sporo uwagi dokonaniom Herbie
Hancocka, Chicka Corei, Oscara Petersona,
Keitha Jarretta, Billa Evansa, Jimmy'ego
Smitha, Larry Younga, Larry Goldingsa,
Jona Medeski'ego, ale także Jordana
Rudessa, Dereka Sheriniana, również Keitha
Emersona. Często byli to także muzycy
grający na innych instrumentach, którzy wywarli
na mnie wpływ, na przykład solowe partie
Davida Gilmoura, Milesa Davisa, Wayne
Shortera, żeby wymienić tylko kilku z
nich.
Foto: Polis
Jak aktualnie mają się sprawy z twoim kanałem
video "Klangteppich" ("Muzyczne tło").
Czy to w pewnym sensie punkt wyjścia dla
komponowanej przez Ciebie muzyki tanecznej
i teatralnej?
Projekt "Klangteppich" powstał z chęci podzielenia
się ze słuchaczami brzmieniem licznych
instrumentów klawiszowych, których
partie kolekcjonowałem przez wiele lat z czystej
pasji do tej muzyki. W taki sposób wystartował
na youtube kanał, w którym przedstawiałem
brzmienie kolejnych instrumentów.
W trakcie trwania tego programu rozwinęło
się coś w rodzaju muzycznego języka, w
którym połączyłem miłość do swobodnej improwizacji,
którą wykonywałem od lat, z elementami
będącymi rezultatem procesu kompozycji
oraz specyficznym brzmieniem syntezatorów.
Przez długi czas te zdarzenia muzyczne
przebiegały niezależnie od zespołu Polis,
ale z czasem moi koledzy zachęcali mnie
coraz bardziej do wprowadzania niektórych
komponentów tego programu do brzmienia
muzyki zespołu. I ta tendencja będzie również
obecna na naszym następnym albumie.
Czy uczestniczyłeś w procesie powstawania
Polis? Przypominasz sobie, kto wpadł na
pomysł założenia zespołu rockowego?
Z wyjątkiem jednej zmiany, na stanowisku
perkusisty, około roku po założeniu zespołu,
Polis występuje w składzie niezmienionym
od daty założenia. Wcześniej znaliśmy się już
ze sobą, gitarzysta z wokalistą mieli już własny
zespół, a wokalista z dawnym perkusistą
działali w jeszcze innym zespole, a ja współpracowałem
z basistą nad projektem studyjnym.
Wszystko to się połączyło, a głównym
powodem był fakt poszukiwania przez basistę
muzyków do jeszcze innego projektu, który
realizowałby jego własne pomysły muzyczne.
I w czasie jednego z koncertów swojego zespołu
zobaczył na scenie po raz pierwszy
Christiana, który zachwycił go mocą swojego
głosu. Christian zgodził się uczestniczyć w
nowym projekcie, ale pod jednym warunkiem,
wokal w języku niemieckim. Początkowo
brzmiało to niezwykle, dziwnie, przyzwyczailiśmy
się do tego, a dzisiaj nie potrafilibyśmy
wyobrazić sobie innego rozwiązania.
Od razu zagrało także wszystko pomiędzy
muzykami nowego składu, poczuliśmy się
tak, jakbyśmy znaleźli się "we własnym domu",
doszło do świetnego zrozumienia zarówno
w kwestiach muzycznych, jak również
mentalnie, duchowo. Graliśmy przedtem w
wielu składach, grających po części naszą własną
muzykę, częściowo covery. Także granie
coverów może sprawiać satysfakcję. Jednak
zawsze gdzieś tam w tle istniało poczucie konieczności
stworzenia czegoś własnego.
Wszyscy w Polis intuicyjnie czuliśmy, że narodziła
się nowa jakość, ta już wcześniej
wspomniana wewnętrzna siła tworzenia. Nie
było już odwrotu, rozpoczęliśmy prace nad
naszym pierwszym albumem.
O ile wiem, wszyscy członkowie kwintetu
pochodzą z Plauen i okolic, czyli z byłego
NRD. Czy interesowaliście się kiedykolwiek
dorobkiem muzycznym kapel z byłego
NRD, Stern-Combo Meissen, Pudhys, Karat
czy Electra z Drezna?
Tak, wychowywaliśmy się w byłym NRD. Z
tego też naturalnego powodu mieliśmy kon-
POLIS 163
takt z muzyką tych wymienionych i wielu innych
zespołów z NRD. Andreas (Sittig) i ja
staliśmy z niektórymi z nich wspólnie na scenie,
Reinhard Fissler (Stern-Combo Meissen),
Thomas Kurzhals (Stern-Combo Meissen,
Karat), Dirk Zöllner, Jäcki Reznicek
(Silly, Pankow) czy Uschi Brüning. Jednak
ze zrozumiałych względów tzw. rock ze
Wschodu nie stał się naszym wzorcem. To, że
czasami jesteśmy z nimi porównywani, wynika
z tego, że niektóre z wymienionych grup
znajdowały się pod wpływem podobnych
wzorców muzycznych, które można odnaleźć
także wśród naszych inspiracji (Emerson,
Lake & Palmer, Pink Floyd, a także ukierunkowanie
w stronę dzieł orkiestralnych romantyzmu,
co szczególnie słychać w utworach
Electry i Stern-Combo Meissen). Paralele można
znaleźć także w instrumentacji (przykładowo
częste stosowanie organów Hammonda
i Minimooga). Śmiało można także myśleć o
wielu epokach wstecz i przywołać starego ducha
muzycznego miejsc, z których wywodzi
się ta muzyka i z których przeniknęli artyści.
Przecież wielu wielkich kompozytorów i pisarzy
minionych epok swoje wielkie dzieła
stworzyło na Wschodzie Niemiec: Johann
Sebastian Bach, Georg Friedrich Händel,
Felix Mendelssohn Bartholdy, Robert
Schumann, Johann Pachelbel, Heinrich
Schütz, Carl-Maria von Weber, Franz
Liszt, Johann Wolfgang von Goethe, Friedrich
Schiller i wielu innych. Poruszając tylko
trochę fantazję, w dziełach tych artystów rozpoznać
można wspólnego im ducha tworzenia,
z którego czerpała także muzyka niektórych
zespołów rocka ze Wschodu, w tym
także muzyka Polis.
Ponieważ zespół Polis nie jest powszechnie
znany w Polsce, możesz krótko przedstawić
skład grupy?
Aktualny skład Polis wygląda następująco:
Christian Roscher, wokal
Christoph Kästner, gitara
Marius Leicht, instrumenty klawiszowe
Andreas Sittig, bas
Sascha Bormann, perkusja.
Pojęcie "polis" odnosi sie do formy państwa
w starożytnej Grecji, także pierwotnej formy
demokracji. Jest jakiś dobry powód, dla
którego tak nazwana została grupa rockowa?
Chcieliśmy, żeby nasza muzyka rozumiana
była także jako rodzaj deklaracji politycznej.
Także w przypadku, gdy w centrum zainteresowania
pozostaje duchowość, ponieważ chodziło
nam kiedyś i chodzi także obecnie o
wspólnotę i współistnienie. Do tego dążymy
wykorzystując moc drzemiącą w muzyce.
Ona jest naszą wewnętrzną wolnością. Wychodzimy
z założenia, że muzyka manifestuje
naszą wewnętrzną, a czasami demonstrowaną
na zewnątrz wolność.
Foto: Polis
Naprawiacze świata", takie określenie Waszego
zespołu znalazłem w jednej z recenzji.
Co dolega społeczeństwu, ludziom, internetowi
i jak możecie Wy "naprawić " dzisiejszy
świat?
Człowiek oddala się od siebie. Rozum - kiedyś
narzędzie na służbie własnego Ja - rozwinął
życie prywatne i odgrywa przed innymi
ludźmi iluzję w formie swojego Ja jednostki
ludzkiej, pokazując, że myślenie jest istotą
jego jestestwa, istnienia. Wyraża to w pełni
pomyłka stanowiąca konkluzję wywodu Rene
Descartesa "Myślę, więc jestem". Największe
religie świata odwołują się w swojej istocie do
tego samego przekonania: Jeżeli władza/panowanie
myśli/idei (a wraz z nią iluzji przeszłości
i przyszłości, jak również iluzja Ja, panowania
jednostki ludzkiej) zostanie przezwyciężone/pokonane,
wtedy człowiek dostrzeże
własne pierwotne, czyste istnienie, od
którego tak się oddalił, z którego tak bardzo
się wyobcował. Coś takiego może się zdarzyć
tylko na chwilę, na przykład wtedy, gdy słuchamy
lub tworzymy muzykę, możemy to poczuć,
gdy otworzymy się całkowicie w swojej
doczesności. Jeżeli psychoanalityczne pojęcie
projekcji - w rozumieniu Carla Gustava Junga
- przywołamy do analizy naszego środowiska,
a całość historii świata postrzegamy jako
rozwój naszej własnej podświadomości, cienia
naszego Ja, to nic dziwnego, że chaos naszego
świata przeżyć wewnętrznych znajduje swoje
odzwierciedlenie na zewnątrz, tak, że staje się
to dla nas widoczne. To jednak w konsekwencji
oznacza, że stajemy się "naprawiaczami/
ulepszaczami świata", jeżeli zagłębimy się w
siebie i spojrzymy uważnie w naszą duszę,
możemy się oczyścić, dojść do ładu z samym
z sobą. Jak to sugeruje nam inskrypcja "Poznaj
siebie samego" nad wejściem do świątyni
Apollina w Delfach. Może to również posłużyć
jako rekapitulacja, podsumowanie naszych
tekstów i muzyki.
Wróćmy do muzyki! Piosenki Polis , Christian
Roscher śpiewa po niemiecku. Nie po
angielsku! Z jednej strony, przynajmniej
dla mnie logiczna i właściwa decyzja, niemieccy
muzycy śpiewają w języku ojczystym
,ale z drugiej strony wyraźna jest tendencja
używania języka globalnego, czyli
angielskiego? Gdzie leży przyczyna Waszego
wyboru?
Śpiewanie w języku angielskim zawiera pewien
paradoks: z jednej strony daje możliwość
wielu ludziom zrozumienia treści. Jednak
z drugiej strony wielu artystów chowa
się za powierzchownymi frazami "ubranymi"
w angielskie słowa, ponieważ przecież to brzmi
tak cool, także wtedy gdy ktoś w rzeczywistości
nie ma wiele do przekazania (w tym
miejscu jako wielki fan zespołu pozwalam sobie
przywołać tekst utworu "Highway Star"
Deep Purple, żeby nie zagubić się w tyradach
na temat przeraźliwie nudnych tekstów
współczesnego mainstreamu). Czy to ma
sens, używać znanego wszystkim ogólnoświatowego
języka, nie mając nic do przekazania?
A ponieważ my mamy jednak coś do powiedzenia,
używamy języka ojczystego, w którym
naturalnie potrafimy się wysłowić najlepiej,
a także dlatego, że język niemiecki, podobnie
do polskiego, jest językiem o wielu
odcieniach, dysponującym bardzo bogatym
zasobem słownictwa. Ale ponieważ w ostatnim
czasie rośnie zainteresowanie międzynarodowej
publiczności naszą muzyką, niebawem
zmienimy nasz sposób komunikacji na
język angielski. Jednakże językiem naszej
sztuki pozostanie dalej język niemiecki.
Album "Weltklang" został zmiksowany i
poddany masteringowi w Real World Studios
Petera Gabriela. Muzyka Gabriela,
wcześniej Genesis, Pink Floyd, Johna Coltrane'a,
Gustava Mahlera, a więc szerokie
spektrum inspiracji. W jaki sposób znajdujecie
inspiracje do tworzenia pochodzące od
tak różnych twórców?
Zanim doszło do miksu nagrań z naszego albumu
potrzebowaliśmy czasu, żeby nabrać
pewnego dystansu do zawartości naszego albumu.
A ponieważ zarówno Andreas, Christian,
jak i ja jesteśmy od wielu lat fanami
Petera Gabriela i niezwykle wysoko cenimy
sobie niezwykłe brzmienie jego płyt, wybór
padł na jego Real World Studio, gdzie w
osobie Olivera Jacobsa znaleźliśmy wyśmienitego
eksperta, który potrafił nadać poddawanemu
mixowi materiałowi niezwykłej, spektakularnej
charyzmy i głębi jednocześnie.
On bardzo szybko zidentyfikował się z naszym
spojrzeniem na estetykę brzmienia i potrafił
świadomie zrealizować nasz często bardzo
specyficzne wyobrażenia w tym zakresie.
A jeśli chodzi o wpływy innych artystów, to w
mniejszym stopniu inspirowaliśmy się konkretnymi
riffami czy sekwencjami harmon-
164
POLIS
icznymi, bardziej natomiast abstrakcyjną jakością
wynikającą z dewizy Pink Floyd "Dajmy
sobie trochę czasu", ze sposobu dosyć płynnego
korzystania z harmonii u Mahlera, albo
z podejścia Motorpsycho, rozbudowywania
na scenie struktury songów swobodnymi improwizacjami.
Zespół brzmi bardzo profesjonalnie, muzyka
o wysokiej jakości brzmienia, z jednej strony
przestrzenna i spójna, z drugiej ciepła i nastrojowa.
Przykładacie dużą wagę do szczegółów
technicznych?
No tak, szczegóły techniczne są dla nas - cały
czas w służbie harmonijnego, profesjonalnego
brzmienia - bardzo ważne. Przykładowo, żeby
zarejestrować partie wokalne, dużo eksperymentowaliśmy
z najróżniejszymi mikrofonami,
które oddał nam do dyspozycji pewien
kolekcjoner. Spektrum częstotliwości powinno
pasować tak dobrze jak to możliwe do
głosu Christiana. A mieliśmy już w głowach
to specjalne brzmienie wokalu, które często
określane jest jako "In-your-face". Po licznych
eksperymentach i nieudanych testach, wylądowaliśmy
ostatecznie na brzmieniowym terytorium
klasyka na tym polu, mianowicie
Neumann U47, starym mikrofonie rurowym
z lat 40-tych. A ponieważ nie mieliśmy jeszcze
dosyć, eksperymentowaliśmy w dalszym
ciągu , tym razem przy wyborze przedwzmacniacza.
Jak brzmi mikrofon z przedwzmacniaczem
rurkowym, a jak z różnymi
urządzeniami tranzystorowymi? Stare urządzenie
z zasobów radia NRD, czy może nowocześniejsze?
Nie spoczęliśmy do momentu,
aż nie osiągnęliśmy na tę chwilę perfekcyjnego
brzmienia i ta drobiazgowość, skrupulatność
ciągnęła się z nami przez cały proces
rejestracji nagrań. Przy okazji dużo się nauczyliśmy
i z końcowego rezultatu jesteśmy
bardzo zadowoleni.
Foto: Polis
Foto: Polis
Przeczytałem gdzieś tezę, że za dużo techniki,
a zbyt mało uczuć zakłóca odbiór muzyki.
Jak dalece proces produkcji w studio może
oddziaływać na recepcję samej muzyki?
Dlaczego zdecydowaliście się nagrywać
album nie w swoim studio , przebudowanym
ze starego wnętrza fabryki, lecz przyjęliście
ofertę Real World Studios?
Tak do końca to się nie zgadza. Nagrywaliśmy
album w naszym Weltklang Studio, które
zbudowaliśmy własnymi siłami właśnie w
tym celu. Jedynie do masteringu i miksu gotowych
już nagrań udaliśmy się do Real World
Studios. Sposób produkcji muzyki wywiera
znaczący wpływ na jej recepcję. Przykładowo
pojawia się w przypadku nagrań studyjnych
zasadnicze pytanie: czy poszczególne instrumenty
nagrywane będą oddzielnie, jeden po
drugim czy gramy wspólnie, zespołowo? Pierwszy
wariant oferuje więcej możliwości artystycznych
i pozwala na szersze spektrum poszczególnych
dźwięków. Jednakże rezultat
może wywołać u słuchacza wrażenie produktu
sztucznie stworzonego z niepowiązanych
ze sobą komponentów. Nagrywanie przez
wszystkich współpracujących w czasie rzeczywistym
muzyków pozwala z kolei na znacznie
mniej ingerencji w brzmienie i warstwę
wykonawczą, ale wtedy u słuchacza wywołuje
natychmiastowe wrażenie naturalności przekazu.
Tak jakby w momencie odsłuchu ta muzyka
została stworzona specjalnie dla niego.
Oba warianty mają swoje zalety i nie potrafiłbym
powiedzieć, że jeden z nich jest generalnie
lepszy od drugiego. Jednak w przypadku
muzyki Polis preferowaliśmy granie i rejestrację
nagrań wspólnie, całego zespołu, żeby
uzyskać opisany wyżej efekt czy sposób odbioru
przez słuchacza. Na scenie jako zespół
stanowimy jedność i możliwie dużo z tego
wrażenia chcielibyśmy przenieść do naszych
albumów studyjnych. Zresztą nagrywając
"Weltklang" kroczyliśmy wieloma ścieżkami,
które w tym momencie były dla nas samych
nowością. Ponieważ tym razem nie mieliśmy
producenta z zewnątrz, dysponowaliśmy wystarczającą
ilością czasu i mogliśmy pozwolić
sobie na eksperymentowanie, na przykład na
stworzenie utworu "Mantra" już podczas samej
rejestracji, gdy doszło do zintegrowania
wyżej opisanych procesów. Dodatkowo, w
przypadku tego kawałka najpierw nagraliśmy
zespołowo drugą część kompozycji, a nieco
później uzupełniliśmy ją o część początkową,
nagrywaną etapami, gdy mogliśmy wypróbować
różne brzmienia. Także zagęszczenie wokali
osiągnęliśmy poprzez overdubs (dogranie)
naszych głosów, jak również późniejszą
rejestrację partii chóru, złożonego z naszych
rodzin i bliskich przyjaciół.
Następna sprawa, o którą muszę wręcz zapytać,
zamiłowanie do brzmienia lat 70-
tych, ponieważ najnowszy album został
nagrany przy użyciu analogowego instrumentarium,
Hammonda B3, syntezatorów z
dawnych lat, wzmacniaczy gitarowych z minionych
epok. Skąd u Was, stosunkowo
młodych ludzi ta tęsknota za brzmieniem
retro?
Brzmienie organów Hammonda, Feder Rhodes
Piano i syntezatory analogowe właściwie
nie jest dla mnie retro. Podobnie jak fortepian
czy organy kościelne są dla mnie instrumentami
ponadczasowymi. Brzmienie tych
instrumentów powszechnie stosowano w latach
70-tych, a nieco później sukcesywnie wypierane
było przez brzmienia cyfrowe. Dlatego
potrafię zrozumieć, jak doszło do tego, że
dostajemy częściej niż inni etykietkę retro.
My nie mamy zamiaru naśladować brzmienia
minionych epok stylistycznych. Raczej wykorzystujemy
instrumenty, które oferują nam
najbardziej organiczne możliwości wyrazu.
Które w pewnym sensie stanowią odpowiedź,
reakcję na nasz sposób gry, oferują nam coś w
rodzaju sprzężenia zwrotnego. Prawdziwe
organy Hammonda "żyją" pod palcami muzyka,
w czasie grania powstaje coś w rodzaju
więzi z instrumentem. Te instrumenty mają
też swoje "nastroje". Wzmacniacze Christopha
brzmią z dnia na dzień, z miejsca na
POLIS 165
miejsce inaczej i to jest także częścią tej magii.
Wirtualne symulatory wzmacniacza czy
pluginsy nie potrafią tego zaoferować. I gdy
te wszystkie elementy pojawiają się w brzmieniu,
uważam, że sound Polis, a szczególnie
albumu "Weltklang" jest bardzo nowoczesny
i autonomiczny.
"Weltklang" jest eklektyczny, w muzyce odnaleźć
można wpływy licznych elementów
stylistycznych, między innymi hard-heavyspace-psychedelic-prog
rocka. Silne kontrasty
można zaobserwać także pomiędzy
poszczególnymi utworami, od delikatnie
zaśpiewanego i instrumentalnie minimalistycznego
"Abendlied", przez dynamiczny i
mocarny "Gedanken" aż do hymnicznego,
epickiego "Leben". Zgadzasz sie z taką opinią?
Skąd się bierze taka różnorodność?
Zgadza się. My wszyscy mamy bardzo różnorodne
gusta muzyczne, które poszerzają się
poprzez związek pięciu osobowości. W ten
sposób wiele różnych elementów znajduje
swoje ujście w naszej muzyce, a my wskazujemy
sobie ciągle wzajemnie nową, interesującą
muzykę. My jako zespół nie wyznaczyliśmy
sobie żadnych granic stylistycznych i nie postrzegamy
siebie jako "Prog Rock" band czy
"Psychedelic Rock" band, albo coś podobnego.
To przyporządkowanie, klasyfikację pozostawiamy
słuchaczom, a te granice będą ulegały
przesunięciu, wraz z naszym rozwojem,
od jednego albumu do kolejnego.
Płyta "Weltklang" zachwyca chwytliwymi
melodiami, z jednej strony podniosłymi , z
drugiej zaś melancholijnymi i emocjonalnymi
pasażami z akcentami heavy rockowymi.
Jesteś świadomy tego, jak wielkie wrażenie
robi muzyka Polis na słuchaczach, jaki potencjał
emocjonalny zawiera w sobie?
Jesteśmy świadomi, jakie emocje tkwią w naszej
muzyce, albo raczej pod wypływem jakich
emocji rozwinęła się ta muzyka. Ale co z
tego wynika u każdego słuchacza, jakie części
tego rozległego spektrum uczuć wchodzą w
rezonans z jego osobowością, z tym bywa
różnie. To też jest jeden z tych interesujących
czynników zaskoczenia przy słuchaniu
muzyki, jak pozornie stabilne dzieło muzyczne
ulega ciągłym przemianom w zależności
od jego postrzegania- od słuchacza do słuchacza,
różnie pojmowane, wydobywa na
światło dzienne u tego samego słuchacza
skrajnie różne emocje.
Co było źródłem Waszej inspiracji w kreatywnej
pracy na tym albumem? W jednym z
artykułów prasy niemieckiej znalazłem takie
wskazania: miłość, nadzieja, ludzkość, polityka.
Oprócz ciągłego słuchania różnej stylistycznie
muzyki największą inspiracją do kreatywnej
pracy zespołu jest nasza wspólna duchowa
podróż. Gdy spotykamy się na próby
albo, żeby komponować, wymieniamy się ciągle
naszymi spostrzeżeniami w kwestii aktualnych
wydarzeń, kwestiach poznania samych
siebie oraz osobistych uczuć w sprawach, które
nas akurat poruszają. Bez tej płaszczyzny,
perspektywy związanej także z muzyką zespół
nie mógłby normalnie funkcjonować.
Foto: Polis
Po tym jak pierwszy raz przesłuchałem
wszystkie kompozycje ze słuchawkami na
uszach (przywykłem już do tego), pomyślałem:
O kurde, ale brzmienie, pasaże organowe,
riffy gitarowe, melodie, dynamika, energia,
emocjonalność i entuzjazm, jednym
słowem: Gęsia skórka! Czy zgadzasz się z
opinią (Bez fałszywej skromności!), że wymienione
komponenty odnaleźć można w
przestrzeni "Weltklang"?
Skromność nie należy do mocnych stron Polis
(śmiech). W tym względzie powiedziałbym,
że, jeżeli w naszej muzyce nie można
byłoby odnaleźć tych wymienionych elementów,
to musielibyśmy zaczynać od początku.
Aż sześć lat trwał proces przygotowywania tego
albumu. Między innymi dlatego, że tak
bardzo samokrytyczni jesteśmy, tak długo
"dłubiemy" przy poszczególnych kawałkach,
aż dojdziemy do kompromisu.
Jak każdy słuchacz mam swoich faworytów.
Totalny highlight to dla mnie song "Leben".
Ten rockowy poemat rozwija się zgodnie z
maksymą światowej sławy reżysera Alfreda
Hitchcocka: "Najpierw nadchodzi trzęsienie
ziemi, a później napięcie tylko rośnie".
Poetycka recytacja Christiana Roschera,
klawiszowe intro, po kilku sekundach uderzenie
gitar i perkusji, śliczna melodia i kilka
spacerockowych dźwięków w części środkowej
kształtuje tą epicką pieśń. Jesteście
dumni z efektu końcowego? A może poprawiłbyś
coś w tym utworze?
To jest naturalne, że wraz z upływem czasu
zmienia się nastawienie do kompozycji, sposób
postrzegania własnej pracy, rosną ustawicznie
oczekiwania wobec efektów własnej
działalności. Istnieją na poprzednich albumach
rzeczy, które z dzisiejszej perspektywy
zrobilibyśmy inaczej. Ale akurat muzyka z
płyty "Weltklang" jest świeża w naszym umyśle,
a ponieważ nie poszliśmy na żadne kompromisy,
pracowaliśmy, dopóki nie byliśmy w
pełni zadowoleni z rezultatu tej pracy, więc
nie potrafię w tej chwili znaleźć czegokolwiek,
co chciałbym zmienić. Tak, jesteśmy dumni z
końcowego rezultatu, a także z tego, że tak
pozytywnie oceniani jesteśmy przez krytykę.
Problem polega na tym, że utwór "Leben" nie
ma szans popularyzacji w mediach. Ponad
siedem minut, ciągle zmieniającą się strukturą
rytmu i brzmienia, wymaga od słuchacza
koncentracji i cierpliwości w odbiorze, a
to stanowi sprzeczność z charakterem dzisiejszego
pokolenia internetu. A więc do kogo
kierowana jest ta muzyczna i inteligentna
strawa dla duszy i ciała?
Docelowo nie ma realnego adresata naszej
muzyki. To nie jest tak, że w trakcie komponowania
skupiamy się na konkretnej publiczności,
a nasze utwory dostosowywane są do
określonego celu. Częściej pojawia się poczucie,
że ta muzyka wypływa z nas, przekazywana
jest przez nas. Konstruujemy ją zgodnie
z naszym osobistym gustem, smakiem. Ale
jeżeli ten gust "krzyczy" o partię solową gitary,
budowaną dynamicznie od zera, to poddajemy
się temu impulsowi i nie myślimy
przykładowo o "kompatybilności z radiowością"
tego kawałka. Naturalnie życzylibyśmy
sobie największej publiczności, ale to życzenie,
przynajmniej naszym zdaniem, nie ma
kompletnie żadnego wpływu na proces komponowania.
Numer dwa na mojej liście to subtelna piosenka
"Abendlied", w klimacie kołysanki,
tytuł adekwatny do nastrojowości, minimalistyczna
instrumentalnie. Sądzę, że song
ten pełni rolę pomostu między trzema pierwszymi,
bardzo intensywnymi brzmieniowo
kawałkami a czterema następnymi utworami,
taki środek uspokajający emocje. A jak
wygląda to z Twojego punktu widzenia?
Tak, "Abendlied" to cezura, moment przełomowy
albumu. Specjalnie umieściliśmy ten
utwór w takim miejscu płyty, żeby zamykał
stronę "A" winyla, zanim odwróci się płytę na
drugą stronę i wraz z perkusyjną burzą można
będzie doświadczyć tęsknoty za nowym początkiem.
Jednakże "Weltklang" nie powstał
z zamiarem stworzenia albumu koncepcyjnego,
pisaliśmy poszczególne kawałki niezależnie
od siebie i przez bardzo długi okres, a dopiero
na końcu szukaliśmy pomysłu, jak
płynnie scalić ten materiał w jeden spójny
organizm. Ostateczna decyzja w sprawie kolejności
utworów na płycie zapadła dopiero w
naszym busie, w czasie powrotu z Anglii z
166
POLIS
sesji w Real World Studio, w momencie, gdy
mogliśmy posłuchać gotowych utworów logicznie
uporządkowanych. Tekst i melodię
"Abendlied" napisał Christian krótko przed
narodzinami jego pierwszej córki, ponieważ
dręczyło go poczucie, że te narodziny to pewien
rodzaj zaproszenia do tego zepsutego
świata. Przedstawił mi nagrany wokal jako
formę szkicu kompozycji Polis. Podłożyłem
pod ten szkic akordy fortepianu, uzupełniłem
wstawiając preludium i interludium, a następnie
przedstawiliśmy z Christianem tę koncepcję
pozostałym członkom zespołu, z sugestią
stworzenia obszernej aranżacji zespołowej. Jednakże
pojawiło się u wszystkich także życzenie
poprzestania na tej minimalistycznej wersji
z akompaniamentem wyłącznie fortepianu.
Także tutaj kierowało nami dążenie do
optymalnego brzmienia. Miałem w głowie dla
ścieżki wokalnej i akompaniamentu fortepianu
stosownie intymne brzmienie, przypominające
kołysankę dla dzieci, bardzo dyskretną
i delikatną. Pierwsze nagrania z wykorzystaniem
wielkiego gabarytowo fortepianu
Steinway i dodatkowo nieco później zarejestrowany
wokal brzmiały niezwykle profesjonalnie,
ale nie pozwalały, nie potrafiły
przekazać tych uczuć, wydawały się za głośne,
zbyt donośne. Ostatecznie zrezygnowaliśmy
z tej wersji i nagraliśmy ten kawałek
zupełnie od początku, tym razem nie w studio,
a na naszym osiedlu, gdzie wieczorem w
sąsiednich pokojach spały dzieci, dlatego musieliśmy
grać bardzo ostrożnie, żeby ich nie
obudzić. Ja wytłumiłem fortepian przygotowaną
specjalnie według mojego pomysłu
listwą filcową, tak żeby fortepian brzmiał ciszej
i bardziej mrocznie. Z osiągniętego brzmienia
byliśmy bardzo zadowoleni, a dzieci
spały bez przeszkód do samego rana.
Na miejscu trzecim widzę utwór "Mantra",
który brzmi jak psalm, wokal jak chór rycerzy,
nastrój, tempo, zaśpiewy, wszystko to
kojarzy mi się z niektórymi scenami z filmu
"Braveheart", a tytuł jest odpowiedni do treści.
Przypominasz sobie, jak powstał ten temat?
Także w przypadku tego utworu na początku
mieliśmy melodię i szkic tekstu stworzony
przez Christiana. Na wstępie eksperymentowaliśmy
z sitarem jako tłem dla wokalu, ale
dla utworu o tytule "Mantra" wydawał się
zbyt banalny, nieoryginalny, dlatego poszliśmy
jeszcze dalej w stronę eksperymentu. Ja
grałem rytm w tonacji podstawowej utworu,
w ten sposób, że plektronem do gry na gitarze
poruszałem strunę fortepianu. Ten rytm powstaje
ze zmiany różnych metrum, pozostając
jednocześnie płynnym oraz sam w sobie tajemniczym
i intrygującym. W późniejszym
procesie, przy nagrywaniu chóru utrudniało
to znacząco koordynację wszystkich fragmentów,
do tego stopnia, że musiałem wejść w
rolę dyrygenta. Po mantrycznym zaśpiewie
punktem kulminacyjnym utworu miała być
partia solowa na perkusji, gdyż odgłosy bębnów
mają w muzyce taką etniczną powagę i
siłę, a przecież przeważnie spełniają funkcję
towarzyszącą, akompaniamentu. Akurat ten
fragment zagraliśmy ponownie kompletnym
zespołem, a Sascha podczas nagrania poprzez
liczne repetycje, powtórzenia stworzył
nam możliwość wczucia się w nietypowe metrum
7/4. Następnie fenomenalnie zagrał
ostatnią część przyczyniając się do tego, że
eksperyment, na który się odważyliśmy, zakończył
się powodzeniem.
Foto: Polis
Jak wygląda Was kalendarz? Jak duża jest
publiczność Waszych koncertów? Czy graliście
już gdzieś poza Niemcami? Czy w
bliskiej perspektywie istnieje szansa organizacji
tournee po Europie, z występem także
w Polsce?
Od czasu założenia zespołu gramy "na żywo"
dosyć regularnie, zarówno na wiejskich festynach,
jak też dużych festiwalach, aż po występ
open air w czasie trzaskającego mrozu,
bez jakiejkolwiek publiczności, gdy jedynym
obiektem, dla którego graliśmy, była wielka
góra. Jednak z pewnego dystansu mogę powiedzieć,
że najdziwniejszym koncertem był
ten, który odbył się przed kilkoma dniami i
związany był z edycją naszych nagrań. Ponieważ
corona-kryzys spowodował, że wiele imprez
zostało odwołanych, musieliśmy dokonać
przekształcenia zaplanowanego koncertu
na imprezę Live-Stream, gdy zagraliśmy w
kompletnie pustej sali, wyłączywszy ekipę rejestrującą
nagrania, tylko przed znajdującymi
się tam kamerami. To było specyficzne odczucie,
grać bez obecności publiczności, wiedząc
jednocześnie, że oglądają nas tysiące ludzi
na całym świecie, a my nie możemy tego
usłyszeć. Naturalnie życzylibyśmy sobie, żeby
po wydaniu albumu zagrać turę koncertową,
ale niestety zakaz takich występów stał
się kolejna ofiarą wirusa i nikt nie ma pojęcia,
jak długo to jeszcze potrwa. Ta sytuacja jest
dla wielu zespołów i niezależnych artystów
zagrożeniem ich egzystencji, ale mamy nadzieję,
że wkrótce powróci normalność. Wiele
grup zawodowych doznaje wielkiego rozczarowania
i w związku z tym należy zadać sobie
pytanie, czy szkody związane z podjętymi
środkami profilaktycznymi przeciwko rozprzestrzenianiu
się wirusa nie przyniosą gorszych
konsekwencji, aniżeli te związane
bezpośrednio z zachorowaniami. W każdym
bądź razie życzymy sobie z całego serca, żeby
móc wkrótce zagrać "live" dla publiczności, a
zagralibyśmy także bardzo chętnie w Polsce,
ponieważ mamy szczególne związki z tym
krajem. Nasz poprzedni album "Sein" nagrywaliśmy
w Polsce w Saraswati Studio i bardzo
się zaprzyjaźniliśmy z właścicielem studia
Ranjitem Prasadem. On pokazał nam kraj i
mieliśmy doskonałą okazję poznania wspaniałych
ludzi i zagrania w kilku występach
przed znakomitą publicznością. Podczas każdej
z naszych podróży do Polski odczuwamy,
że przyjechaliśmy do domu i czujemy
związek daleko wykraczający poza zwykłą gościnność,
z którą byliśmy wszędzie przyjmowani.
I ostatnie pytanie, które nie ma nic wspólnego
z muzyką. Lubisz piwo? A Radeberger
czy Sternquell (regionalne piwo z Plauen)?
A co byś sam polecił?
W tej sprawie mógłbym przedstawić tylko
własną opinię. Nie lubię ani Radebergera , ani
Sternquella. Istnieje całe mnóstwo małych
browarów, przede wszystkim we Frankonii
(kraina historyczna, stanowiąca obecnie część
Bawarii) w Bawarii, naturalnie także u nas w
Vogtland (kraina geograficzna, w której leży
miasto Plauen), które warzą wyśmienite piwo,
w którego smaku można także wyczuć to
zamiłowanie i pasję zaangażowane w jego
produkcję. Ale muszę także powiedzieć, że
również w Polsce piliśmy zawsze wyjątkowo
smaczne piwo.
Bardzo dziękuję za wywiad. Życzę Tobie i
Kolegom spełnienia marzeń i życzeń! Mam
nadzieję spotkać Was na polskich koncertach?
Wszystkiego Dobrego dla polskich fanów.
Dziękuję!
Włodek Kucharek
POLIS 167
168
Na tropie australijskich kangurów
Opowieść rozpocząć należy w roku 41 naszej ery, gdy cesarz Rzymu,
Caligula zaplanował stworzenie honorowego miejsca w Senacie Rzymu dla swojego
ulubionego konia wyścigowego o imieniu Incitatus. Żart? Wcale nie! "Najprawdziwsza"
prawda! Niespełna 2000 lat później, w zupełnie innej historycznie rzeczywistości,
dwóch australijskich rockmanów, wokalista Jim Grey oraz gitarzysta
Sam Vallen pracowali wspólnie nad nowym projektem muzycznym, a ponieważ
duet interesował się historią czasów rzymskich, obaj panowie postanowili nazwać
przedsięwzięcie Caligula's Horse. I tak rozpoczęła się trwająca już blisko 10 lat kariera
australijskiego kwintetu. Posiadając w fonograficznym dorobku pięć pełnowymiarowych
albumów studyjnych zespół wyrósł na jednego z prominentnych
przedstawicieli w kategorii szeroko rozumianego progressive-metal-rock. Choć ta
etykietka ma zbyt wąskie ramy, żeby rzetelnie zdefiniować stylistyczne wędrówki
Kangurów tworzących skład Caligula's Horse. Nie wchodząc w szczegóły napiszę,
że artystom udaje się od prawie dekady sprawnie balansować na terytorium multistylistycznej
muzyki rockowej, z łatwością znajdując równowagę pomiędzy pięknymi,
chwytliwymi melodiami, dynamiką przekazu, mocą i subtelnością brzmienia,
dźwiękami akustycznymi i elektrycznymi, pomiędzy kompozycyjną, momentami
nawet przebojową prostotą a złożonością struktury, w której scaleniu ulega
wiele różnych komponentów rytmicznych, aranżacyjnych czy instrumentalnych.
Rezultatem tej pracy i ustawicznego rozwoju jest znakomita, urozmaicona muzyka,
pełna rockowego ognia, jak trzeba to także intymności, muzyka o bogatej palecie
muzycznych barw i tonów. Dowód? Ostatni album zatytułowany "Rise Radiant"
z roku 2020, którego edycja stała się pretekstem do rozmowy z Samem
Vallenem, współzałożycielem grupy. Poniżej, moim zdaniem, interesująca lektura
jego wypowiedzi o muzyce i zespole. Zapraszamy!
HMP: Czy Australia to aktualnie dobre
miejsce do tworzenia i grania muzyki rockowej?
Jak wygląda kwestia odbioru Waszej
muzyki przez australijską publiczność i media?
Sam Vallen: Australia wyrobiła sobie ostatnio
interesującą reputację, głównie bazującą
na niezwykłej muzycznej różnorodności, której
powstawanie obserwowaliśmy przez około
ostatnią dekadę - z wykonawcami takimi jak
Karnivool, Plini, Ne Obliviscaris, Twelve
Foot Ninja i tak dalej. Wszystkie te zespoły
(i inne) osiągnęły globalną rozpoznawalność
z bardzo zróżnicowanym podejściem do muzyki
metalowej. Nasze media powoli nadążały
za tymi trendami i nawet jeśli współcześnie
niektóre mainstreamowe media w Australii
są nadal nieco zamknięte na różnorodność
naszego brzmienia, bardziej niszowe
media i fani muzyki wciąż zgłaszają swoje
zainteresowanie naszą twórczością i udzielają
nam wsparcia.
CALIGULA’S HORSE
Ktoś, kto pierwszy raz trafi, na przykład w
Internecie na Waszą muzykę, otrzymuje informację
"progressive metal band". Akceptujesz
taką etykietkę w przypadku Caligula's
Horse?
Myślę o tym jak o najbardziej stosownym
oznaczeniu, które definiuje naszą muzykę!
W przeszłości miałem dosyć krytyczne nastawienie
wobec określenia "progresywny" w
kontekście metalu i muzyki rockowej w ogóle
oraz kwestii, w jakim zakresie ta muzyka
może spoglądać wstecz. Pomimo wszelkich
zastrzeżeń, jeżeli przyjmiemy założenie, że
ten termin oznacza po prostu "metalową muzykę,
która może wykazywać szersze spektrum
wpływów, większą mozaikę koncepcji
kompozycyjnych, barw, tonów etc", to uważam,
że pasuje to też do nas. Zawsze szukamy
sposobów, by rozszerzyć naszą paletę
kompozycyjną.
Wśród Waszych inspiracji rozpiętość stylistyczna
jest znaczna, od Opeth i Pain of
Salvation, przez Muse i Steely Dan, aż po
The Beatles i Frank Zappa, a to oznacza
progrock, progmetal, ale także AOR, jazz,
blues, pop rock, jazz rock czy muzyka poważna
(Frank Zappa). Jak udaje się znaleźć
kompromis dla tak różnorodnych inspiracji?
To trudne zadanie, czy radzicie sobie z tym
wyzwaniem z łatwością?
Reprezentujemy bardzo szeroką gamę muzycznych
i artystycznych wpływów, inspiracji,
ale nie staramy się "wcisnąć" ich wszystkich
razem w nienaturalny sposób, żeby coś udowodnić.
Nasza muzyka to raczej naturalny
rezultat bycia jak najbardziej otwartym muzycznie
oraz rezultat naszych twórczych eksploracji
i poszukiwań. Ci, którzy uważnie
słuchają naszej muzyki z pewnością znajdą
odniesienia do wszystkich wymienionych, ale
"ukrytych" artystów. Staramy się w tym postępowaniu
utrzymać pewną dozę subtelności
i zintegrowania czynników muzycznych -
kwestią dyskusyjną jest odpowiedź na pytanie,
czy korzystanie z tych wpływów traktować
można w kategoriach kreatywnej nowości,
czy jako kreatywną odskocznię.
Interesuje mnie jeszcze jedna sprawa, powiedzmy
niemuzyczna. Co ma wspólnego z
rockowym zespołem koń cesarza Caliguli,
Incitatus i jak narodziła się ta intrygująca
nazwa? Żartując zapytam, czy jako członkowie
zespołu rockowego także żyjecie w
takich luksusowych warunkach jak przed
2000 lat Incitatus na dworze Caliguli?
(Śmiech!) Nie mogę powiedzieć, że żyjemy
rozpieszczonym życiem Incitatus! Ale nie,
nazwa zespołu nie ma konkretnie głębokiego
znaczenia. Jim i ja zawsze interesowaliśmy
się historią rzymską, a opowieść o Incitatusie
była wyjątkowo ciekawa, nawet jeśli była najprawdopodobniej
apokryficzna.
Wracając do muzyki, w bieżącym roku
świętujecie mały jubileusz, 10-lecia istnienia
na scenie muzycznej. W Waszej dyskografii
znależć można pięć pełnowymiarowych
płyt studyjnych. Ta regularność publikacji
to zamierzone czy czysto spontaniczne
działanie? To pytanie wynika z faktu,
że istnieje pewna liczba zespołów rockowych,
które już na starcie planują strategię
edycji kilku płyt w określonym czasie ,
inne przeciwnie, nie przywiązują do tego żadnej
wagi.
To świetna obserwacja i masz rację, zawsze
wierzyliśmy w utrzymywanie jak najbardziej
konsekwentnej rozpiski edycji wydawnictw
płytowych. Przez większość czasu staraliśmy
się wydawać album co dwa lata (mimo, że
mieliśmy małe zacięcie przy "Rise Radiant").
Punktem leżącym u podstaw było to, że my
jako artyści musimy pozostać aktywni i zachować
to wyzwanie, jakim jest tworzenie
nowego wydania albumu fonograficznego.
To też powód dla którego każdy album ma
bardzo odmienny koncept i estetykę, zawsze
musimy zmierzać do przodu, ku rozwojowym
celom. Jeśli będziemy mieć dużą przerwę
między płytami, ten moment zniknie.
Forpocztę longplaya "Rise Radiant" stanowią
aż trzy single "The Tempest", ""Slow
Violence" oraz "Valkyrie"? To rzadki wśród
zespołów rockowych przypadek polityki
wydawniczej, ponieważ wielu słuchaczy
zadaje sobie pytanie, jaki jest cel takiego
działania? Tylko promocja nowego materiału?
Współcześnie single nie należą przecież
do najbardziej poszukiwanych wydawnictw
fonograficznych.
Single są zdecydowanie przeznaczone do
promocji: chcemy, by ludzie je usłyszeli i byli
podekscytowani naszymi nagraniami i wydaje
mi się, że spełniają taką funkcję. Oczywiście
grając ten rodzaj muzyki single nigdy nie
będą kompleksowym wprowadzeniem do
płyty, ale to nie ma dla nas dużego znaczenia
- wiemy, że nasi fani zdają sobie z tego sprawę!
Każdy z singlowych utworów to rockowy
dynamit, wypełniony dynamicznymi, przebojowymi
riffami. Ale czy, poprzez te trzy
rockowe killery, nie rodzi się fałszywa sugestia,
że zawartość całego albumu jest
podobna? A taka teza jest nieprawdziwa,
zbyt jednostronna.
Dokładnie! Kompozycje wydane jako single
muszą robić wrażenie i być łatwiejsze do
przetrawienia. Nie piszemy utworów w celu
tworzenia singli, to bardziej kwestia powiedzenia
później, gdy mamy już cały materiał,
"ten kawałek pasowałoby na singiel". Co do
problemu nieadekwatnej reprezentacji albumu,
myślę, że mamy luksus - w byciu nominalnie
progresywnym, metalowym zespołem
- bo ta definicja powoduje, że nasi fani nie
oczekują, by reszta albumu brzmiała dokładnie
tak, jak single. Pozostałe kompozycje są
dużo bardziej różnorodne i tak jest rozmyślnie!
Nie potrafię wyobrazić sobie czegoś bardziej
nudnego artystycznie niż album z krótkimi,
jednostajnie mocno brzmiącymi utworami.
Zawsze zmierzamy w stronę balansu
właśnie z tego powodu.
Znam treść wszystkich pięciu wydawnictw
fonograficznych Caligula's Horse i wydaje
mi się, że najnowszy album należy do najbardziej
ostrych, z grzmiącymi, często na
drugim planie gitarami heavy, energetycznych
i riffowych w Waszym życiorysie
artystycznym. Błędne wrażenie?
Tak właśnie i my to widzimy. Po naszym
ostatnim nagraniu, "In Contact", chcieliśmy
czegoś, co miałoby wyższy poziom wrażliwości
i bezpośredniości. Oczywiście, cały album
nie jest ciężki - jak mówiłem byłoby to
zbyt nudne dla nas - ale zawiera poczucie
większego autentyzmu, naturalności. Większość
kawałków została nagrana z myślą o
graniu ich przede wszystkim "live", a to naturalnie
przyciąga cięższe i bardziej intensywne
podejście.
Przyznaję, że jak pierwszy raz usłyszałem
"The Tempest", zadziorny riff, gitarowy
"hałas" na dwie gitary, potężne beaty
perkusji, pomyślałem, że porzuciliście strefę
"progressive", wkraczając na ścieżki heavy
metalu. Przy "Salt" porzuciłem tę myśl, a
dźwięki "Resonate" spowodowały, że wpadłem
w intymny, romantyczny nastrój.
Skąd ten, można powiedzieć, rockowy eklektyzm?
Artystyczny niepokój. Lubię muzykę metalową,
ale tylko tak bardzo jak lubię cały szereg
innych stylów, od muzyki elektronicznej i
jazzu, poprzez klasyczny progres i tak dalej.
Kocham pisać muzykę jak takie utwory jak
przykładowo "The Tempest". Jednak ja (czy
też my) nie mogłem po prostu robić tylko
tego w takim stylu, potrzebujemy szerszego
pola, większej perspektywy dostępnej dla
nas, tak, byśmy w dużym stopniu czuli się
artystycznie spełnieni. Na szczęście Caligula's
Horse stał się na przestrzeni lat takim
organizmem muzycznym, że nasi fani oczekują
od nas tego eklektyzmu, co nam bardzo
odpowiada!
Caligula's Horse ma w swoim repertuarze
liczne przykłady kompozycji wielowątkowych,
zmiennych brzmieniowo i rytmicznie,
od debiutanckiego "Alone In The World"
(ponad11 minut), przez utwór "Graves"
(15:31) z płyty "In Contact" z roku 2017, aż po
"The Ascent" z premierowego albumu. Powiedz,
bo zawsze mnie to fascynowało, jak
to jest, że niekiedy z prostego riffu, zaczątku
tematu melodycznego, utwór rozwija się
w tak potężne, epickie dzieło?
Główne podejście do kompozycji, jakie preferuję,
to rozwój motywacyjny. Lubię dysponować
grupą prostych pomysłów - na krótszą
kompozycję, mogą to być dwa lub trzy, w
przypadku dłuższej musi być ich dużo więcej
- i potem badam, jak mogą być zaaranżowane
wybierając różne sposoby. Te motywy stają
się potem twórczą podstawą, bazą większości
utworów, oferując także pewien komfort i
poczucie artystycznej kontynuacji, pomimo
długości songów czy stopnia ich złożoności.
Nasze wczesne kawałki jak "Alone in the World"
mają przebłyski tego podejścia, ale myślę,
że utwory jak "Graves", "Dream the
Foto: Caligula’s Horse
Dead", "Salt" i "The Ascent", które naprawdę
odzwierciedlają to podejście, ukazują to w
ekstremalnym wymiarze. To powód, dla którego
jestem z nich bardzo dumny.
Waszą rockową osobowość lepiej oddają
utwory te, krótsze, tętniące energią, prostsze
formy, czy lepiej czujecie się tworząc
wielowymiarowy hymn, który wymaga od
słuchacza kilkukrotnego przesłuchania, żeby
w pełni zrozumieć przekaz?
W pewnym sensie uważam, że obydwie wymienione
cechy są ważnymi elementami tego,
kim jesteśmy, naszej muzycznej tożsamości.
Ale dla mnie taki utwór jak "The
Ascent" demonstruje nasze brzmienie niemal
w pełni. Mógłbym przedstawić komuś tylko
ten kawałek i czuję że, być może nie do końca,
ale zrozumiałby kim jesteśmy artystycznie.
Porównując Waszą muzykę z przeszłości z
zawartością albumu współczesnego "Rise
Radiant" dochodzę do wniosku , że obecnie
preferujecie bardziej organiczne rockowo,
surowe, bez ozdobników, brzmienie, funkcjonując
w systemie dwie gitary-basperkusja.
A bywało już tak, na przykład na
albumie "The Tide, The Thief & River's
End", że korzystaliście z partii fletu, skrzypiec,
klarnetu, na kolejnej płycie saksofonu.
Czy bieżące ograniczenie składu instrumentarium
to zamierzone działanie, czy
tamte rozwiązania się po prostu nie sprawdziły
i nie odpowiadają Waszemu charakterowi
muzycznemu?
Masz rację mówiąc, że "Rise Radiant" to
bardziej surowa prezentacja rockowego zespołu
- to było coś, o czym dyskutowaliśmy
projektując album. Potwierdzając tę tezę,
jestem przekonany, że w przyszłości na pewno
będziemy badać możliwość wykorzystania
innych opcji instrumentacyjnych i aranżacyjnych
Słuchając nowej muzyki Caligula's Horse
najbardziej podoba mi się, że potraficie z
wielkim wyczuciem operować pomiędzy
różnymi odcieniami ciszy i rockowego hałasu,
rezygnując z rozwiązań ekstremalnych,
na przykład growls, albo agresji czy metalcore
riffs, a zachowując nowoczesność brzmienia,
z oszczędną elektroniką . Taka analiza
słuchacza-amatora. Jaka jest Twoja
opinia?
Masz w pełni rację i określenie "operować z
wielkim wyczuciem" to tutaj kluczowe słowa.
Właściwie nigdy nie lubiłem eklektyzmu dla
własnego dobra - łatwo jest rzucać pomysły
jeden obok drugiego, by wykazać pewien
kontrast. Trudno jest jednakże sprawić, by
ten kontrast faktycznie znaczył coś artystycznie.
Spędzamy dużo czasu starając upewnić
się, że cała wartość naszej muzycznej
osobowości ma znaczenie i jest ekspresywna,
pomimo jej różnorodności. To trudny balans
i oczywiście nie sugeruję, że zawsze udaje
nam się to perfekcyjnie osiągnąć, ale to aspiracja,
którą ja (my) bierzemy naprawdę na
poważnie.
Melodie to silna strona "Rise Radiant", trafiają
słuchacza celnie i pozostają w umyśle
na dłużej. Praktycznie każdy z ośmiu songów
posiada własny, rozpoznawalny motyw
melodyczny. Czy ten aspekt procesu
tworzenia, to efekt pracy zespołowej, czy
może w zespole funkcjonuje ktoś, kto wyróżnia
się wyjątkowym talentem na tym polu?
Dzięki! Jim i ja jesteśmy za to odpowiedzialni.
Obaj uważamy melodię za najważniejszą
CALIGULA’S HORSE 169
część naszej muzyki. Pracujemy z myślą, że
kompozycja powinna dawać możliwość
rozłożenia jej na melodię i akordy - na przykład
w formie interakcji na linii wokalista i
akustyczna gitara - i to powinno działać
przez cały czas. I jeżeli w danym utworze tak
jest i dobrze funkcjonuje, to dodanie kolejno
wszystkich zaaranżowanych detali, powinno
ten utwór tylko wzmocnić. Ale gdy w melodii
czegoś brakuje, to nie jest dla nas zbyt
dużo warta.
Brzmienie Caligula's Horse to moc na dwie
gitary. Czy funkcję lead guitar pełnisz od
początku do końca Ty, czy to rola wymienna
z Twoim zespołowym partnerem Adrian
Goleby?
Jestem gitarzystą prowadzącym w sensie
aranżacyjnym i gram zdecydowaną większość
solówek i melodii. Niemniej, Adrian gra gitarowe
solo w "Valkyrie" - to swego rodzaju pojedynek
na partie solowe między nim a mną.
Jest świetnym muzykiem i kocham patrzeć
na to, jak jego osobowość artystyczna coraz
bardziej błyszczy.
Przeczytałem w jednym z tekstów fajne
określenie muzyki z albumu "Rise Radiant",
prog-metal-cinema. Chodzi o to, że jak
zaczniesz jej słuchać, to tak , jak w kinie filmowi,
także tutaj poświęcasz uwagę wyłącznie
muzyce, ignorując bodźce zewnętrzne,
a wtedy żyjesz jej radością, smutkiem, pasją,
emocjami, bo takie uczucia potrafi generować.
Podoba się Tobie taki punkt widzenia?
Kocham to. Mówi o idei, o tym, że wszystkie
kontrasty i eklektyzm dodają wyższej wartości
całej koncepcji kompozycyjnej, w jej ramach
jeden kawałek obciążony jest dramatem
i dynamiką, a drugi skupia się wokół innych
tematów i symboliki. Myślę, że to
wspaniały sposób myślenia o tym i zdecydowanie
aspiruję do tego, by nasza muzyka
była jeszcze bardziej kinowa.
Z "przykrością" muszę stwierdzić, że największym
deficytem muzyki z płyty "Rise
Radiant" jest… brak słabych punktów. Jest
tutaj wszystko, czego poszukuje wyrobiony
słuchacz, urozmaicona nastrojowość, akustyczna
delikatność i rockowa żywiołowość,
Foto: Caligula’s Horse
harmonie wokalne i mistrzowskie, solowe
partie instrumentalne. Wszystkie wymienione
komponenty skupia jak w pigułce epilog
albumu czyli "The Ascent". Po takim
utworze można zapytać: quo vadis Caligula's
Horse? A jaka będzie odpowiedź?
Dzięki, to uroczy komplement. To również
bardzo dobre pytanie i prawda jest taka, że
jeszcze nie wiemy! Za każdym razem, gdy
zbliżamy się do pisania nowego albumu, zaczynamy
dokładnie z tym samym pytaniem -
jak wyjść poza ostatnie nagranie. Czasem to
kwestia zmiany tematu materiału, czasem
chodzi o usprawnienie czy skupienie się na
czymś kosztem innych rzeczy. Wystarczy
powiedzieć, że dokądkolwiek pójdziemy, będzie
to w pewien sposób kontrastowało z
"Rise Radiant".
Czy kryzys związany z corona virusem spowodował,
że odwołano Wasze koncerty w
maju i czerwcu w USA i Kanadzie? Jak
znajdujecie się w tej nowej, nietypowej
rzeczywistości, z jednej strony jako zwykli
obywatele świata, z drugiej zaś strony jako
artyści, muzycy, uzależnieni niejako od
spotkań z publicznością?
To zdecydowanie bardzo dziwna i trudna sytuacja.
Ale widzieliśmy, jak bardzo dotknięta
została większość świata i jako Australijczycy
uważamy siebie za szczęściarzy. Może i straciliśmy
olbrzymią sumę pieniędzy i okazję,
przekładając naszą trasę po Ameryce Północnej,
ale wszyscy jesteśmy zdrowi i bezpieczni,
a to jest najważniejsze dla zespołu.
Na zakończenie chciałbym zapytać, jak
rozwiązujecie kwestię koncertów poza Australią,
bo wydaje mi się, że logistyka i
koszty w tym wypadku, to potężne wyzwanie,
chociażby ze względu na odległości czy
środek transportu? Wasze występy wraz z
Shining w 2015 roku były do tej pory jedynymi
w Polsce. Macie jakieś fajne wspomnienia
z tego polskiego epizodu?
Bycie obywatelami Australii oznacza, że
jesteśmy tak daleko od każdego innego miejsca,
jak tylko się da i to utrudnia wszelkie
sprawy, ale tam gdzie są chęci jest i sposób.
Mam niezwykle pozytywne wspomnienia z
Polski - był to właściwie najlepszy moment
tej trasy i od kilku lat pragniemy tam wrócić.
To kwestia szansy - popytajcie swoich organizatorów
i w miejscach, gdzie gra się koncerty!
Polacy to jedni z najbardziej namiętnych
i zagorzałych ludzi, dla jakich mieliśmy
przyjemność grać i jakich mieliśmy okazję
poznać, więc im szybciej wrócimy, tym lepiej.
Dziękując za wywiad dla rockowego magazynu
z Polski, życzę udanej kontynuacji
rozpoczętego przed dziesięciu laty dzieła i
powodzenia w wytyczaniu nowych, rockowych
ścieżek.
Dzięki, przyjemność po mojej stronie!
Włodek Kucharek, Kinga Dombek,
Paweł Gorgol
Foto: Caligula’s Horse
170
CALIGULA’S HORSE
życiu, a w trudnych czasach robieniu wszystkiego
co w naszej mocy.
HMP: Znacie się nawzajem od wielu lat,
część z Was miała nawet małą przygodę z
graniem w mniejszych death metalowych
zespołach. Dlaczego tak późno zdecydowaliście
się na założenie zespołu?
Jeff Cole: Przez ostatnie 20 lat wszyscy działaliśmy
w zespołach lokalnej sceny w Indianie.
Przez lata każdy z każdym grał w jakiejś
kapeli, z różnymi muzykami i w różnych konfiguracjach.
Łatwo więc było podjąć decyzję o
wspólnym jammowaniu, z czego wyszedł nam
Wolftooth. Wszyscy kontytnuujemy granie
od czasów, kiedy byliśmy dzieciakami.
Poznałam Was dopiero przy drugiej płycie,
"Valhalla". Kiedy tylko włączyłam muzykę,
od razu nasunęło mi się skojarzenie, jakbym
słuchała Visigoth lub Grand Magus z wokalem
inspirowanym wokalem Ozzy'ego.
Rzeczywiście te zespoły były dla Was inspiracją?
Czy moje skojarzenie jest totalnie
nietrafione?
Niezupełnie. Myślę, że Chris, nasz wokalista
i zarazem gitarzysta czerpie z inspiracji zakorzenionych
w klasycznym heavy metalu. To
był nasz punkt wyjścia, gdy byliśmy nastolatkami
- takie zespoły jak Iron Maiden,
Black Sabbath czy Judas Priest. Jestem fanem
zarówno Grand Magus, jak i Visigoth
czy Ozzy'ego, Powiedziałbym nawet, że
Ozzy miał na mnie największy wpływ, zwyczajnie
dlatego, że jestem jego fanem od lat
dziecięcych.
Pieśni o bohaterstwie
W pierwszej chwili można dać się złapać, że Wolftooth to kolejna epic
metalowa kapela ze Stanów. Sugeruje to tytuł, okładka i tematyka. Tymczasem
Wolftooth to heavy doom siedzący jedną nogą w stonerze, a drugą w epic metalu.
Nade wszystko jednak zaskakują wokale przywołujace na myśl raczej Ozzy'ego niż
bitewne zawołania Omen czy Visigoth. O pomyśle na Wolftooth rozmawialiśmy z
gitarzystą zespołu.
melodii, a do tego kocha mitologię i historię.
Na drugiej płycie tematyka mitologii nordyckiej
wydaje się myślą przewodnią - jest nie
tylko w tytule płyty, ale też na dwóch kawałkach,
"The Lamentation of Frigg" i "Valhalla".
Ponieważ to bardzo wyczerpany temat,
na pewno zastanawialiście się jak do
niego podejść, żeby nie kopiować innych zespołów.
To naprawdę nie było trudne. Brzmimy odmiennie
od kapel, które zazwyczaj zajmują
się taką tematyką. Wydaje mi się, że możemy
Innym greckim, choć mniej mitycznym
wątkiem jest "Molon Labe". Utwór pod tym
tytułem to odniesienie do Leonidasa czy po
prostu fascynacja tym pełnym odwagi i
mocy zwrotem?
Tak, z pewnością. Kawałek jest luźno oparty
na bohaterskich czynach Spartan. Ale to też
świadectwo uczciwego życia i uczciwej śmierci.
To po prostu fajny kawałek o odwadze na
polu bitwy. Któż tego nie lubi? (śmiech)
Ostatni utwór na płycie jest zainspirowany
historią braci Sullivan, który zginęli na statku
Junaeu. Wasz tekst, podobnie jak pozostałe
teksty na Waszej płycie, po prostu opisuje
pewne historie, bez oceniania ich. Tak
sobie myślę, że komentarzem do wielu kawałków
o ludziach ginących w bitwach -
"Juneau" czy "Molon Labe" jest intro i tytuł
płyty. Frigg ich opłakuje, ale przecież i tak
wszyscy pójdą do Walhalli.
Doskonała teoria! Podoba mi się!
Jak na żywo sprawdza się dwóch wokalistów?
Śpiewający perkusiści z reguły mają
Kiedy włączyłam pierwszą płytę, "Wolftooth"
zorientowałam się, że pierwotnie
Wasza muzyka była dużo bliższa klasycznemu
doom i stoner metalowi (i pewnie dlatego
jej nie znałam). Co sprawiło, że Wolftooth
skręcił mocniej w kierunku heavy metalu?
Wydaje mi się, że był to dla nas naturalny
rozwój. Tak naprawdę nie staraliśmy się być
bardziej metalowymi. Chcieliśmy jednak, żeby
"Valhalla" brzmiała inaczej niż nasz debiut.
Z produkcją włącznie. Bezspornie kochamy
NWoBHM, ono zawsze będzie wchodziło
w skład naszego brzmienia. Chyba to
mnie najbardziej inspiruje, jeśli chodzi o
muzykę.
Widzisz, a zastanawiałam się, czy zmiana
kierunku muzycznego nie była podyktowana
pomysłem na tematykę mitologiczną. W
świecie heavy metalu tematyka mitologii
nordyckiej jest bardzo popularna. Pisząc
płytę "Valhalla", co pojawiło się pierwsze?
Mitologiczne teksty czy bardziej klasycznie
heavymetalowa muzyka?
U nas zawsze najpierw jest muzyka, a potem
teksty. Muzyka inspiruje tematykę tekstów,
którą wymyśla Chris. Ma świetnie wyczucie
Foto: Wolftooth
zaprezentować to za pomocą naszego brzmienia.
Czy tytuł płyty jest też wspólnym mianownikiem
utworów na płycie? Kilka kawałków
opowiada o bohaterskich czynach lub
śmierci na polu bitwy...
Tak, kilka kawałków na pewno ma wspólny
mianownik. Pisanie numerów o bitwach i bohaterstwie
sprawia nam przyjemność. Niektóre
z nich można interpretować również
jako utwory o wewnętrznej walce, pokonywaniu
trudności i przeszkód, które napotykamy
w życiu.
Poza mitologią nordycką pojawia się też
wątek mitologio greckiej. Co Was zainspirowało
do napisania kawałka o kreaturach,
które niszczyły statki?
Cóż, to działka Chrisa, ale dodam, że "Scylla
and Charybdis" jest nie tylko o poemacie, ale
także o stawaniu przed trudnymi wyborami w
problem z widocznością na koncertach.
Głównym wokalistą jest Chris, a Johnny robi
tylko chórki. Johnny od lat śpiewa i gra na
perkusji. Na żywo nie ma z tym problemu, bo
głównym wokalistą jest Chris. Rola Johnny'
ego to dodawanie smaczków do tego, co śpiewa
Chris.
Na Waszym fanpage'u zamieszczanie filmiki
z nałożonym efektem taśmy VHS. Skąd
taki retro pomysł?
To wszystko sprawka Johnny'ego. Wszyscy
jesteśmy dziećmi lat 80. I czerpiemy z tego
okresu inspiracje, które wydaje mi się, bardzo
do nas pasują.
Katarzyna "Strati" Mikosz
Tłumaczenie pytań: Kinga Dombek
WOLFTOOTH 171
Nagrałbym "Phantom Of The Opera" po swojemu
Dennisa Strattona chyba żadnemu z naszych czytelników specjalnie
przedstawiać nie trzeba. Tak, to ten co grał na pierwszym albumie Iron Maiden.
Ale po odejściu z tego zespołu w roku 1981 jego kariera muzyczna wcale się nie
skończyła, chociaż co by nie mówić, wszystko co robił potem i tak pozostaje w cieniu
debiutu Iron Maiden. Nie mniej jednak Dennis wydaje się nic sobie z tego faktu
nie robić. Gra to co lubi i ma z tego kupę radości. Obecnie jego głównym projektem
jest Lionheart. Zespół powstały jeszcze w latach 80-tych, a obecnie przeżywający
swe odrodzenie.
HMP: Witaj. Od ponad czterdziestu lat
grasz w różnych zespołach, jednak nie jest
chyba dla nikogo dziwne, że najbardziej jesteś
znany jako gitarzysta pierwszego składu
Iron Maden. Składu, który nagrał kultowy
dziś debiutancki album tej formacji.
Dennis Stratton: Cześć. Tu Dennis. Przede
wszystkim chciałbym Wam wszystkim podziękować
za wsparcie. Przechodząc jednak
do pierwszego pytania, zacząłem grać w Maiden
gdzieś w roku 1976-77. Iron Maiden
jest zespołem, który miał ogromny wpływ nie
tylko na scenę metalową, ale całą współczesną
popkulturę. Steve Harris, Dave Murray
i Paul Di'Anno byli wówczas jedynymi
członkami grupy, zatem zapytali mnie, czy
bym do nich nie dołączył, gdyż miałem pewne
doświadczenie zarówno jeśli chodzi o
pracę w studio, jak i granie koncertów. Miałem
doświadczenie również w grze na dwie gitary,
a wówczas jedynym gitarzystą Maidenów
był Dave, a Steve'owi zależało bardzo
na drugim gitarzyście, by mieć pełniejsze brzmienie.
Graliśmy wówczas bez perkusisty.
Nie były to dla nas łatwe czasy, ponieważ
musieliśmy się na wielu rzeczach koncentrować
jednocześnie. Aż w końcu nadszedł czas
by wejść do studia. Wytwórnia dała nam bardzo
mało czasu na nagranie, więc musieliśmy
się z tym sprężać jak w ukropie. Plus tej sytuacji
był taki, że grywaliśmy wszystkie te utwory
wiele razy i mieliśmy je właściwie w jednym
palcu.
W artykule na temat historii Iron Maiden,
który ukazał się w jednym z polskich magazynów
muzycznych przeczytałem, że zostałeś
wykluczony z zespołu po tym, jak chciałeś
przerobić "Phantom Of The Opera" na
utwór w stylu Queen. Nie spodobało się to
ponoć Steve'owi Harrisowi, który dbał o
heavy metalowy wizerunek grupy. Czy to
prawda?
Nie. Autor tego artykułu trochę przeinaczył
fakty. To nie do końca było tak. Podczas nagrywania
pierwszego albumu sporo czasu spędzałem
sam na sam w studio z naszym ówczesnym
inżynierem dźwięku. Chciałem, żeby
moje partie oraz gitarowe harmonie brzmiały
naprawdę perfekcyjnie. Pewnego popołudnia
pracowałem w studio na własną rękę i razem
z inżynierem trochę pobawiliśmy się kawałkiem
"Phantom Of The Opera". Poprawiliśmy
brzmienie harmonii gitarowych, dodaliśmy
więcej wokali itp. Miałem pomysł, by dać tam
trochę więcej gitar. Poza tym to zakończenie
wydawało mi się jakieś takie nijakie. Paul
kończy śpiewać i nagle wszystko cichnie.
Przyłapał nas wtedy Rod Smallwood, słyszał
efekty naszej pracy i zapytał "co wy tu do cholery
odwalacie?!" Po przesłuchaniu stwierdził
"dajcie sobie spokój, to brzmi jak Queen". Prawdą
jest, że chętnie nagrałbym "Phantom Of The
Opera" po swojemu. Bardziej przestrzennie i
symfonicznie. Może w stylu Queen, może w
stylu Nightwish… Tak, żeby ten utwór brzmiał,
jak moim brzmieć powinien, by wykrzesać
cały swój potencjał. Czy kiedyś się na to
odważę? Tego na tą chwilę nie wiem.
Według niektórych źródeł w połowie lat 90-
tych podjąłeś współpracę z Paulem Di' Anno.
Chcieliście stworzyć coś nowego, czy
odtwarzać wczesne utwory Maiden na scenie?
Jeżeli chodzi o późniejszą współprace z Paulem
to miała ona miejsce w ramach grupy
Praying Mantis. Nagraliśmy razem album
"Live At Last" w 1990 roku. Nagranie tej
koncertówki uważam za naprawdę świetny
pomysł. Ale pewnie słyszałeś jaki jest Paul i
kontynuacja współpracy z nim wydawała się
czymś niemożliwym. Ja osobiście byłem
członkiem Praying Mantis aż do 2005-ego
roku. To dla mnie naprawdę wspaniałe doświadczenie,
przepiękne 15 lat. Uwielbiam
Praying Mantis. Ich styl bardzo przypomina
to, co robię w Lionheart. Mnóstwo harmonii
gitarowych, mnóstwo świetnych partii wokalnych.
To jest coś co naprawdę lubię.
W sumie rozmawiając z Tobą ciężko uniknąć
tematu Iron Maiden. Chyba wszyscy
w wywiadach poruszają ten wątek. Nie denerwuje
Cię to czasem?
Nie, wcale nie mam takich odczuć. Szczerze
mówiąc w ogóle mi to nie przeszkadza. Rzeczywiście
motyw Iron Maiden pojawia się
praktycznie w każdym wywiadzie. Nieważne
czy to dla mediów japońskich, europejskich
czy amerykańskich. Nie ma się tu co dziwić,
ponieważ jestem oryginalnym gitarzystą tej
grupy, członkiem jej oryginalnego składu. Jestem
z tego cholernie dumny. Jestem też dumny
z tego, że album, przy nagraniu którego
brałem udział, przetrwał próbę czasu. Bardzo
chętnie o tym rozmawiam przy każdej nadarzającej
się okazji.
Nieco dłuższy epizod zaliczyłeś w innej legendzie,
o której sam zresztą wspomniałeś
mianowicie Praying Mantis. Jak się zaczęła
Twoja przygoda z tamtą kapelą i dlaczego
zdecydowałeś się ją zakończyć?
Lionheart ruszył w trasę po Ameryce w 1984
roku po wydaniu albumu "Hot Tonight".
Niestety poprzez złe i nieudolne zarządzanie
nie udało się nam zdobyć jakiejś znaczącej
rozpoznawalności. Mniej więcej w 1987r.
stwierdziliśmy, że nie ma większego sensu dalej
się w to bawić. Mniej więcej około 1989
roku zadzwonił do mnie Chris Troy z Praying
Mantis i spytał, czy nie chciałbym wziąć
udziału w ich jubileuszowym koncercie. Nie
przypuszczałem wówczas, że w konsekwencji
zmieni się to w przygodę, która będzie trwać
kolejnych 15 lat. Mniej więcej w roku 2005
firma fonograficzna, która wydawała albumy
Praying Mantis przestala istnieć i zostaliśmy
na lodzie. Nastąpiła stagnacja. Zespół przestał
nagrywać, przestał grać na żywo, więc
uznałem, że nie ma tam dla mnie miejsca.
NWOBHM to scena, która powstała na
przełomie lat 70-tych i 80-tych. Czy wracając
pamięcią do tamtych czasów, już wówczas
czułeś, że jesteś częścią czegoś, co trwale
zapisze się w historii muzyki rockowej?
Była to przede wszystkim dobra odpowiedź
na ruch punkowy. Często zespoły NWOB
HM były zakładane przez gości bez grosza
Foto: Henrik Hildebrandt
172
LIONHEART
przy duszy. Iron Maiden był jednym z głównych
prekursorów tego gatunku, jeśli można
to w ten sposób nazwać. Stworzyliśmy nową
energię zostawiając z tyłu całą punkową scenę.
W końcu zainteresowała się nami taka
wytwórnia jak EMI, a to już coś znaczyło.
Głównym tematem naszej rozmowy miała
być działalność grupy Lionheart, którą również
już zdążyłeś tu przywołać. Powołałeś
ją do życia zaraz po tym jak opuściłeś Iron
Maiden. Ciężko było Ci zebrać odpowiedni
skład?
Nie, nie było to wcale trudne. Jess Cox właśnie
opuścił Tygers Of Pan Tang, ja właśnie
opuściłem Iron Maiden, więc świetnie żeśmy
się w tym wszystkim zgrali. Jednak nasza
współpraca nie trwała długo, gdyż jego głos
kompletnie nie pasował do konwencji obranej
prze Lionheart. Znalezienie odpowiedniego
wokalisty było więc kolejnym krokiem, który
musieliśmy podjąć. Próbowaliśmy kilku gości
aż trafiliśmy na Reubena Archera. W sumie
zebranie pełnego składu zajęło nam ok. 3-4
lat. I były to lata naprawdę intensywnej pracy.
Udało nam się wydać album, ale z powodu
kiepskiego management nie było nam dane
ruszyć w trasę.
Obecnie w Lionheart gra czterech oryginalnych
członków tej grupy. Czy przez te długie
lata przerwy utrzymywaliście ze sobą
stały kontakt?
Tak. Przez ten okres każdy z nas kontynuował
działalność muzyczną w różnych zespołach.
Zrestą co zabawne nawet teraz każdy
gra przynajmniej w jednym innym zespole.
Lionheart to mój projekt, którego jestem liderem
i dla mnie to on jest nadrzędny.
Nowym nabytkiem w Waszych szeregach
jest za to wokalista Lee Small. W jaki sposób
został on członkiem Lionheart?
Gdy zdecydowaliśmy się reaktywować, chcieliśmy
od razu zagrać przynajmniej kilka koncertów.
W tym miejscu pojawiło się pytanie
kto będzie wokalistą. Doświadczenie nas nauczyło
by w tej kwestii nie podejmować zbyt
pochopnych decyzji. Potrzebowaliśmy kogoś,
kto będzie rozumiał nasz styl, a jego warunki
głosowe pozwolą mu się do niego dostosować.
Kogoś, kto ma naprawdę mocny głos i nie bałby
się wysokich partii. Kogoś jak Ronnie James
Dio albo Bruce Dickinson (śmiech).
Wypróbowaliśmy kilku wokalistów. Lee wydawał
się wręcz idealny do naszego zespołu,
zatem dostał angaż od razu. Poza tym, że jest
świetnym wokalistą ma jeszcze jeden talent.
Pisze także mądre i głębokie teksty. To nasz
kolejny atut.
Wasz najnowszy album nosi tytuł "The
Reality of Miracles". Czy zatem wierzysz,
że w naszym życiu mogą mieć miejsce cuda?
Dobre pytanie! Co do tytułu, to jeśli posłuchasz
uważnie tego albumu, wsłuchasz się w
teksty, to dostrzeżesz co dokładnie mieliśmy
na myśli. Spójrz na to, co się działo na świecie
w ciągu ostatnich czterech miesięcy. Coś, z
czym nikt z nas w ciągu całego swojego życia
nie musiał się mierzyć. Gdybyśmy zwlekali z
dokończeniem tego albumu, prawdopodobnie
z powodu lockdownu do dziś nie byłby gotowy.
Każdy z nas w momencie ogłoszenia
wszystkich ograniczeń przebywał w zupełnie
innej części globu. Osobiście poprzez cuda
rozumiem coś dobrego, co
niespodziewanie przychodzi
w sytuacji, która wydaje się
beznadziejna. Coś, co nagle
pozwala Ci się wydostać z gówna.
Cudem dla nas jest poniekąd
wydanie tej płyty w
tych warunkach. Niektóre teksty,
np. "Planet Earth" można
odnieść do tego całego wariactwa,
które przyszło nam przeżyć,
ale powstały one wcześniej
i mają o wiele szersze znaczenie.
Kiedy w ogóle zaczęliście pisać
muzykę na ten album?
Zaczęliśmy go tworzyć dwa lata
temu. Mniej więcej tyle czasu zajęło
nam doprowadzenie wszystkiego
do szczęśliwego finału.
Podczas słuchania albumu szczególne
wrażenie robi nagromadzenie
różnych chórków. Nagraliście je sami
czy może korzystaliście z usług dodatkowych
okalistów?
Wszystkie partie wokalne są nagrane przez
nas. W "Still It Rains On Planeth Earth" możesz
znaleźć pewne sample zaczerpnięte ze
znanego musicalu. To akurat był pomysł
Steve'a, który spotkał się z naszą aprobatą.
Zwróciłem szczególną uwagę na kawałek
"Outlaws of The Western World". Kim są
owi wyjęci spod prawa?
To pytanie bardziej do Lee niż do mnie
(śmiech), ale mimo wszystko spróbuję odpowiedzieć.
Jest to generalnie kawałek, przynajmniej
tak mi się wydaje o ludziach żyjących
na pustkowiu. Są oni częścią zachodniego
świata, ale z pewnych powodów nie mogą korzystać
w pełni z jego dóbr. Hm… wiesz co?
Jak chcesz bardziej rozkminiać teksty, to może
się umów na osobny wywiad z Lee. Da się
załatwić (śmiech).
Album kończy wspominany już przez Ciebie
przepiękny "Still It Rains On Planeth
Earth". Co Was tknęło do napisania tak klimatycznego
utworu.
To znowu pytanie nie do mnie (śmiech). Ale
masz rację. To piękny i wyjątkowy utwór.
Kiedy go słucham naprawdę cieszę się, że
udało nam się zdążyć ze wszystkim przed
lockdownem. O czym to jest? Myślę, że ten
tekst jest na tyle wieloznaczny i metaforyczny,
że każdy mu przypisze inne znaczenie.
A jeśli chcesz wiedzieć, co faktycznie poeta
miał na myśli, to po raz drugi odsyłam do Lee
(śmiech).
Słuchając "The Reality of Miracles" mam
wrażenie, że niektóre z tych numerów mogłyby
być prawdziwymi hitami w latach 80-
tych. Chyba intuicja mnie nie myli, że to
właśnie ten okres uważasz za najlepszy w
historii muzyki rockowej.
Tak. Szczególnie w Ameryce. Mam tu na myśli
klimaty AOR. Popatrz na kapele typu Bon
Jovi itp. Jednak pamiętajmy, że historia zatacza
koło. Lata 80-te to okres długich natapirowanych
włosów, melodyjnego grania pokroju
wspomnianej już ekipy z New Jersey czy
szwedzkiego Europe. Później gdzieś to się zatraciło.
Dla mnie muzyka tamtych czasów to
przede wszystkim AOR. Widzę, że dzisiaj coraz
więcej ludzi, zwłaszcza tych młodych do
tego wraca. Lata 80-te to również rozwój cięższego
grania, a konkretnie thrash metalu.
Lubię kapele typu Metallica, jednak moje
serce bije bardziej dla lżejszego i bardziej melodyjnego
grania. Głównie tego rodem z USA.
Jaki to odbiło wpływ na dzisiejszą muzykę?
Posłuchaj sobie na przykład Within Temptation.
To nie jest ciężki heavy metal. To
nie ciężar jest głównym atutem tego zespołu.
To właśnie melodie i harmonie czynią ich
muzykę wyjątkową. Podobnie jak u wielu
amerykańskich zespołów sprzed trzech dekad.
Planujecie gdzieś wystąpić w najbliższym
czasie na żywo, czy póki co wstrzymujecie
się z tymi zamiarami?
Nie mamy póki co żadnych konkretnych planów.
Jeśli management nie zawiedzie, to może
latem przyszłego roku uda się nam zagrać
jakieś koncerty. Ale na razie zero konkretów.
Jako młody chłopak trenowałeś piłkę nożną
i to nie w byle jakim klubie, bo w West Ham
United. Zastanawiałeś się może jakby wyglądało
Twoje życie, gdyby zamiast kariery
muzycznej wybrał sport?
Nigdy nie byłem jakimś wybitnym talentem
piłkarskim. Grałem jako nastolatek w młodzieżówce
West Ham United. Właściwie w
wieku szesnastu lat zakończyłem swą "karierę"
piłkarską. Nigdy nie rozważałem kwestii
aby zostać zawodowym piłkarzem. Wiesz, w
tej części Londynu, w której mieszkałem młody
chłopak miał do wyboru cztery drogi. Mianowicie
trenować boks, kraść, grać w piłkę,
albo gać na instrumencie. Myślę, że dobrze
wybrałem. Miałem masę kumpli, którzy wybrali
inaczej. Niektórzy przez długi czas oglądali
przez to świat zza kratek.
Dzięki za poświęcony czas.
Również dziękuję. Drodzy czytelnicy Heavy
Metal Pages. Być może starsi z Was pamiętają
mnie z występu w Sopocie w 1990 lub w
1991. To było coś niesamowitego. Dziękuję
za wsparcie dla Lionheart. Mam nadzieję, że
wkrótce się zobaczymy!
Bartek Kuczak
LIONHEART 173
Heavy metal w niepełnym
wymiarze godzin
Lubię gaduły, ale Ingo trochę przesadził.
Niemniej warto przebrnąć przez
te "epickie" wypowiedzi, bo niekiedy gitarzysta
Headless Beast ciekawie mówi. Niemniej
najważniejszy jest sam zespół i jego
muzyka, której raczej tak łatwo nie uslyszycie,
a to ze względu, że muzycy go tworzący
wybrali taką a nie inną drogę. Przez co, nie jest tak łatwo na nich natrafić. A szkoda,
bo ich oba albumy "Forced to Kill" i "Phantom Fury" zawierają dobry tradycyjny
heavy metal, który może wielu sprawić radość. Także jak nie przebrniecie
prez wywiad to koniecznie poszukajcie muzyki Headless Beast. Moim zdaniem
warto!
HMP: Headless Beast istnieje od roku 1999,
to ponad 20 lat już minęło, a na koncie ma
tylko dwa pełne albumy. W ten sposób nie
zawojujecie sceny, nie mówiąc o zdobyciu
wielu fanów. Z jakich powodów tak rzadko
wydajecie swoje płyty?
Ingo Neuber: Odpowiedź na to pytanie jest
bardzo prosta: od początku nie jest to zespół
na cały etat, robimy to też bez wsparcia, więc
zawsze zajmuje nam to trochę więcej czasu
niż formacjom, które zajmują się muzyką na
pełen etat. Bywają też nie zaplanowane, ale
niestety nieuniknione zmiany w składzie.
Gdyby zależało to od nas, nowy album
Headless Beast pojawiałby się co najmniej
co trzy lata. Jednak różne czynniki wpływają
na tworzenie nowego albumu. Najpierw, nowe
kompozycje muszą zostać napisane. Ale to
najmniejszy problem. Zawsze mamy wystarczająco
dużo pomysłów. Ale to, co pochłania
bardzo dużo czasu to selekcja odpowiednich
gitarowych riiffów, melodii i refrenów, które
pasowałyby do Headless Beast i jest to najważniejsze
kryterium, w dodatku muszą wymiatać.
W mojej opinii jest to też ważne przy
kreowaniu dobrego nagrania, by mieć ogólny
koncept, co do tonacji, tempa i stylu. Nasze
albumy zawsze zawierają dwanaście utworów.
Z tego powodu album musi być skomponowany
w taki sposób, by utrzymywał określone
napięcie poprzez całą jego długość i nie nudził
się po czwartym utworze. To może być
osiągnięte jedynie poprzez błyskotliwą aranżację,
zmienne tonacje i tempa. Nasze kompozycje
w dodatku mają różną strukturę.
Wracając do sedna, heavy metal nie powstaje
na skutek naciśnięcia guzika. Niektóre rzeczy
po prostu same wylatują spod twojej dłoni,
inne wymagają więcej czasu i inspiracji. Jak
już wspomniałem, prowadzimy zespół w niepełnym
wymiarze godzin. Wszyscy mamy
Foto: Headless Beast
długi i męczący dzień w pracy, więc jedynie
wieczory, noce czy weekendy pozostają nam
na tworzenie nowej muzyki. Ale nawet wtedy
często ma się inne zobowiązania. To ważne,
by nie zaniedbywać swojego otoczenia na
rzecz heavy metalu. Mamy też żony, dziewczyny,
przyjaciół, rodziny. Do tego sami jesteśmy
fanami i często chodzimy na koncerty
innych zespołów. Następny istotny punkt to
czas. Jak wspomniałem zawsze są zmiany w
składzie, przez co dużo czasu zajmuje nam
wzajemne zaznajomienie się. Głównie mieliśmy
zmiany na stanowisku wokalisty, co też
kosztowało nas duzo czasu. Jeśli spojrzysz na
line-up od "Never Too Late", możesz zobaczyć,
że nie było żadnych zmian oprócz tych,
za mikrofonem. Jeżeli chodzi o nagranie płyty.
Mieliśmy też zmianę w składzie pomiędzy
płytami. Nasz wokalista, którego można usłyszeć
na "Never Too Late", zostawił nas krótko
przed nagraniem studyjnego albumu "Forced
to Kill", bo nie czuł się na siłach, co do
nadchodzącej produkcji. Instrumenty nagraliśmy
już na przełomie lat 2008/2009. Jednak
by ukończyć nagrania musieliśmy poszukać
nowego wokalisty. Znaleźliśmy go - Jürgena -
pod koniec 2009 roku. Jednakże on też wymagał
odpowiedniego czasu na przygotowanie
się do studia i dlatego mógł dokończyć nagrania
dopiero w 2010 roku. Potem przyszedł
mix i mastering, ukończenie grafiki do bookletu
i potem ponowne zaprojektowanie głównej
okładki. W ten sposób "Forced to Kill"
nie mogło zostać wydane wcześniej niż przed
styczniem 2011r. W roku 2012 z powodów
zawodowych Jürgen nie miał już czasu dla
zespołu. Potem mieliśmy godnego następcę
wczasie występów na żywo, Dietera Kicka.
Dużo z nim graliśmy. Jednak Dieter nie miał
czasu na zaangażowanie się w realizację nowej
płyty. Pierwsze utwory na "Phantom Fury"
były już gotowe w roku 2014. Potem nastało
pytanie, kto powinien zająć się nowymi
tekstami. Z "Forced to Kill" było tak, że
Jürgen Lugerth - przyjaciel i fan zespołu - napisał
część tekstów. Resztą została napisana
przeze mnie i naszego basistę. Teraz przy
tworzeniu "Phantom Fury" ponownie zostaliśmy
postawieni przed tym samym pytaniem.
Jednak z racji, że teraz miałem możliwość
napisania tekstów i zaaranżowania szkiców
linii wokalnych jako gitarzysta, większość
tekstów na obecnym albumie wyszła
ode mnie. Kosztowało nas to dodatkowy czas
poza instrumentalnymi aranżacjami utworów.
Było to ważne dla mnie, by zaprojektować
spójny, interesujący i bieżący koncept tekstowy,
jak na "Forced to Kill". Jürgen Lugerth
ponownie mnie wsparł i tak daliśmy radę
stworzyć teksty bez wokalisty. W roku
2016 Jürgen ponownie był dostępny dla
Headless Beast. Byl też moim ulubionym
wokalistą, bo jego głos po prostu pasuje idealnie
do naszych kompozycji. W 2016r. wszystko
zostalo ukończone, z wyjątkiem solówek.
W 2017r. nagrałem solówki w studio a
Jürgen zaśpiewał teksty na nową płytę. Z racji,
że nie byliśmy zadowoleni z pierwszego
mixu w 2017 roku, pozwoliłem naszemu producentowi
Vagelisowi Maranisowi zmiksować
i zmasteringować album ponownie w
2018 roku. Oczywiście to spowodowało też
opóźnienie, bo studio nie było od razu dostępne,
ale dla nas było to warte. Dobrze, że
zmiksowaliśmy go jeszcze raz, w przeciwnym
wypadku nie miałby brzmienia jakie ma obecnie.
Po tym zdecydowaliśmy się wdrożyć nowy
koncept sprzedaży. Dotychczas pracowaliśmy
z zamówieniami pocztowymi i mieliśmy
też kontrakty z wybranymi dystrybutorami.
Od początku sami zajmowaliśmy się sprzedażą,
co też okazało się być dobrą decyzją.
Jesteśmy niezależni, mamy pełne prawa oraz
kontrolę nad naszymi utworamii i najważniejsze,
że przychody ze sprzedaży zostają z nami.
To umożliwia nam pokryć koszty studia i
produkcji albumu. Większość grup, która gra
w naszej lidze i ma kontrakt płytowy zazwyczaj
płaci dodatkowo, poza tym musiała pozbyć
się wszystkich praw i nie ma żadnej kontroli
nad swoimi kompozycjami. W dodatku
grupy, które wybierają tą ścieżkę nie mają takiej
samej artystycznej wolności jak my i wytwórnie
wpływają na ich kompozycje oraz
projekty konceptów. To coś, czego nigdy nie
174
HEADLESS BEAST
chciałem. Możemy robić to, co chcemy i nie
jesteśmy przywiązani do nikogo. To jest wolność!
Zebranie wszystkiego razem i zawarcie
kontraktów również zajęło dużo czasu. Musisz
zaznajomić się z wieloma prawnymi sprawami
i też zrozumieć biznes. Właściwie zajmuję
się sprawami, którymi zazwyczaj zajmują
się ludzie od sprzedaży w wytwórni. To
także obejmuje promocję i tłoczenie. Też zajmuje
to sporo czasu. Tak to są wszystkie powody,
dla których wydanie nowego albumu
zajmuje nam więcej czasu niż innym grupom.
Myślę, że to zrozumiałe dla każdego.
Jest to na tyle dziwne, bo wasza muzyka jest
konkretna, świetnie wymyślona, wyśmienicie
zagrana, brzmi świeżo oraz wpada w
ucho. Wiele zespołów z gorszymi pomysłami
z powodzeniem od lat prosperuje na
scenie. Czego Wam zabrakło aby zaistnieć
na tej scenie, nie mówcie, że tylko szczęścia...
Zgadza się. Z naszymi płytami i muzyką nie
musimy wstydzić się przed nikim. Oczy-wiście,
trochę szczęścia też jest tego częścią, ale
przede wszystkim był to zawsze problem czasowy,
bo jak już wspomniałem, zespół to dla
nas jedynie hobby i nie zarabiamy nim na
życie. By zrobić progres, tak jak było to sformuowane
w twoim pytaniu, nie można
prowadzić zespołu w niepełnym wymiarze
godzin, ale przejść na profesjonalny tryb.
Jednakże, oznacza to, że zmieniasz bezpieczeństwo
stabilnej i dobrze płatnej pracy na
ryzyko ewentualnego skończenia na ulicy.
Myślę, że 30 czy 40 lat temu było łatwiej, bo
były to inne czasy i większe prawdopodobieństwo
na ustawienie się. Zespoły popularne
dzisiaj zrobiły to wiele lat temu. To działa
jedynie w przypadku młodych zespołów, jeśli
są one sponsorowane, czy to przez ich rodziców,
czy w inny sposób. Nie chodzi tu o
potencjał czy muzykę, ale o ekonomiczne powody.
Muzycznie bezpośrednio nawiązujecie do
dokonań Judas Priest i ogólnie brytyjskiego
grania z pod znaku NWOBHM, ale jest
też klimat niemieckiego grania, coś w rodzaju
dokonań Accept, U.D.O. czy Stormwarrior.
Jakie faktyczne są wasze inspiracje?
Zespoły jak Accept, Judas Priest i AC/DC są
oczywiście ogromnymi inspiracjami w naszej
muzyce. Nasz wokalista jest pod dużym
wpływem Ronniego Jamesa Dio i Steve'a
Lee z Gotthard. To były zespoły, które wymiatały.
Jest wiele aktów, które technicznie są
idealne, ale brakuje im wymiatającego elementu.
Potem są zespoły, które docierają do
sedna i po prostu wymiatają. To są nasze
wpływy. Moją muzyczną inspiracją jest głównie
hard rock i heavy metalowe zespoły z lat
80. Zwłaszcza angielskie zespoły z ery NW
OBHM, czy klasyczni przedstawiciele Teutonic
Steel. To, co ma na mnie mniejszy
wpływ to amerykańskie formacje. Bardzo lubię
to, że europejskie kapele kładą większy
nacisk na czyste struktury utworów i chwytliwe
refreny. Amerykańskie zespoły są czasami
zbyt techniczne i zagmatwane.
Nie staracie się na nowo wymyśleć koła,
gracie według przyjętych zasad w tradycyjnym
heavy metalu. Wasze kompozycje są
typowe z wyraźnym wykorzystaniem zwrotek,
refrenów, bridge'u, itd. Sama muzyka
Foto: Headless Beast
jest w sumie też prosta. Za to każdy z utworów
ma swój indywidualny atrakcyjny i cięty
riff, wyśmienitą melodię oraz konkretne i
intrygujące solo. W czym tkwi sekret waszego
pomysłu na muzykę?
Jestem wciąż bardzo old schoolowy jeżeli chodzi
o proces tworzenia nowych kompozycji.
Gitarowy riff jest dla mnie dobry, jeśli wymiata.
Innym słowami, gdy gram riff, moja głowa
i stopa muszą się bujać a w mojej głowie musi
być uczucie agresji, rebelii i rock'nrolla. Jeśli
tak nie jest, riff nie jest dobry. Kawałki Headless
Beast są tworzone przez wewnętrzne
przekonanie, a nie przez rozum. Nie jesteśmy
technicznym zespołem, ale wciąż pozostajemy
w tradycji tego, czym heavy metal był na
początku ery NWOBHM. To oznacza, że
chcę używać moich gitarowych riffów, by
przekazywać złość, agresję i rebelię, które poruszają
również mną. Kiedy to osiągam, wciąż
ważne jest, by dla utworu znaleźć chwytliwy i
uderzający refren. Myślę, że to istotne, gdy
słuchacz słyszy refren i wie jaki tytuł ma kawałek
i jak leci sam refren. To zawsze sprawia
mi kłopot, gdy słucham utworów innych
zespołów, gdzie najpierw trzeba szukać prawdziwego
refrenu i tytułu. W mojej opinii
musisz przejść do sedna sprawy w refrenie.
Muzycznie krąży to też wokół riffów i
zwrotek. Całość jest poźniej dopracowana jedną
czy dwiema melodycznymi solówkami.
Ważne jest dla mnie, by kompozycja miała
wyrażny główny temat. To jego ważna atrakcja
muzyczna, można powiedzieć. Aranżacja
może być udekorowana poprzez intro czy outro
i odpowiednie środkowe części. To była
mała wyprawa w głąb procesu tworzenia
kompozycji. Chciałbym powiedzieć, że jeśli
obchodzisz się odpowiednio z tematem, jest
to dość czasochłonne, by znaleźć odpowiednią
kompozycję. Moje przekonanie jest takie,
że każdy kawałek może funkcjonować samodzielnie
i jest od razu rozpoznawalny poprzez
intro czy riffy. By to osiągnąć, musisz ciągle
nad nim pracować. Riffy i części utworu wyrzucasz
albo ponownie dokładasz, aż powstanie
spójne brzmienie. W dodatku możesz zawsze
włączyć nowe wpływy i techniki gry, by
uniknąć powtarzalności.
Mimo prostoty wasze kawałki szybko wpadają
w ucho, głowa sama chodzi, a na nóżka
przytupuje. Po prostu mają coś, co każdego
fana tradycyjnego heavy metalu porywa i
uwodzi...
Gramy klasyczny heavy metal, taki jak był
zdefiniowany w latach 80. Z uderzającymi
gitarowymi riffami, chwytliwymi refrenami i
melodjnymi solówkami. Nie ma wielu grup,
które grają ten rodzaj muzyki. Wszyscy lubimy
heavy metal z lat 80. i zawsze pozostaliśmy
wierni temu stylowi, nawet w czasach, gdy
ten rodzaj muzyki był kompletnie zapomniany.
Gdy przyszło do pisania muzyki, nie byliśmy
pod wpływem żadnych trendów i nie
przywiązywaliśmy uwagi do tego, co jest w
modzie, a co nie jest. W naszej muzyce możesz
usłyszeć rock'n'roll, rebelię i brud ulicy.
Wszyscy dorastaliśmy w zwykłych warunkach
i nic nie było nam dane. Wyraża się to
również w pisaniu utworów. Kawałki Headless
Beast muszą cię ruszyć. Tylko wtedy,
gdy głowa zaczyna się kiwać a stopa przytupuje
i czujesz bunt, jest naprawdę dobra. Jednakże
staramy się zaoferować naszym słuchaczom
określony muzyczny i tekstowy poziom.
To odróżnia nas od wielu obecnie odnoszących
sukcesy grup, które nie mają znaczenia.
Przez kilka lat już rozprzestrzenia się
trend sztucznie nadmuchanego pop metalu,
który brzmi jak muzyka pop. Nadaje się to
tylko do celów rozrywkowych i imprezowych.
Muzyka jest płaska i łatwa do skonsumowania,
ale nie ma już tego buntowniczego elementu,
który charakteryzuje oryginalny
heavy metal. Heavy metal był pierwotnie ruchem
przeciwko mieszczaństwu i establishmentowi.
Wiele grup zagubiło ten sens, lub
muzycy przeszli do środowiska, które jest dalekie
od rzeczywistości. Jest to odzwierciedlo-
HEADLESS BEAST 175
ne w nieistotnych tekstach tych grup. Headless
Beast zapewnia, że nie daje ludziom
śmieci, tylko łączy ciężką muzykę ze znaczącymi
i prawdziwymi konceptami z życia, co
powinno zainspirować słuchacza do myślenia.
Dla waszej muzyki charakterystyczny jest
też głos Jürgena Witzlera, jest mocny, szorstki
ale Jürgen potrafi zaśpiewać również
wysoko oraz subtelnie...
Oj, potrafi!
Choć gracie tradycyjny heavy metal to nie
staracie się na siłę brzmieć oldschoolowo, po
prostu korzystacie z tego co współczesne
studio wam daje. Z jakich powodów uważacie,
że takie podejście do nagrywania jest
lepsze?
Myślę, że to podejście jest najlepsze, bo łączy
ono dwie sprawy - tradycję i nowoczesność.
Nasze komponowanie kawałków jest klasyczne,
ale to nie oznacza, że nasze brzmienie
musi być staroświeckie. Są zespoły, które tak
robią. Piszą klasycznie, ale również nagrywają
w klasyczny sposób, używając technik sprzed
30 lub 40 lat. Jednakże w mojej opinii te produkcje
brzmią starodawnie. Brak im presji,
transparentności siły, którą nagranie heavy
metalowe musi obecnie mieć, by się wyróżnić.
Ale nie ma to nic wspólnego z użytym sprzętem.
My również używamy tradycyjnego
sprzętu. Na przykład, nagrałem gitary klasycznymi
modelami Gibsona. Dokładniej mówiąc,
za pomocą Gibsona Les Paul, bo ma
dużo mocy wynikającej z jego natury, Natomiast
solówki nagrałem za pomocą Gibsona
SG. Wzmacniacz, którego użyłem to Engl Savage
120 z 1990 roku. To bardzo tradycyjny
i klasyczny sprzęt. Ale do nagrania dźwięku z
głośników wzmacniacza użyliśmy supernowoczesnych
mikrofonów. Jeden do wyższych,
drugi do średnich i jeden do basu. Inne technologie
z miksera były również nowoczesne.
Nagrywaliśmy też w Pro Tools, oczywiście, bo
jeśli chciałeś nagrać produkcję, która zawiera
12 utworów używając tradycyjnego magnetofonu
szpulowego, nie byłeś w stanie już za nią
zapłacić. W dodatku dzisiejsza technologia
jest zaawansowana do tego stopnia, że różnica
pomiędzy analogiem a cyfrówką (jak np
w nagraniach z lat 1990) jest niesłyszalna. W
tamtym czasie, ta technologia była wciąż dość
nowa. Były to produkcje, o których mówiono,
że brzmią jak plastik. We wczesnych latach
2000, wiele nowych zespołów metalowych
celowo próbowało brzmieć w ten sposób, ale
to była przelotna moda. Headless Beast zawsze
działał niezależnie od wszelkich fanaberii
czy trendów, oczywiście, coś takiego nie
odnosi się też do naszego brzmienia. Staramy
się nagrywać klasyczny heavy metal - wolny
od trendów - w jego współczesnym brzmieniu.
Poprzez współczesy mamy na myśli, że
używamy nowoczesnej technologii, by stworzyć
jak najlepsze nagranie klasycznych instrumentów.
Potem jest ta czysta i pełna
energii produkcja, która jest transparentna,
byś mógł usłyszeć każdy instrument i wokale.
Jednym z sekretów takiego nagrywania jest
to, że masz doświadczonego i zdolnego faceta
za konsolą, który zna się odpowiednio na technologii.
"Forced To Kill" i "Phantom Fury" dzieli
dziewięć lat różnicy, lecz w muzyce czy strukturach
utworów nie wyczuwa się różnicy,
Foto: Headless Beast
tak jakby dzieliły je co najwyżej rok różnicy.
Świadczy to o tym, że jesteście w pełnik
ukształtowanymi muzykami z konkretnym
spojrzeniem na heavy metal...
"Phantom Fury" reprezentuje dalszy rozwój i
kontynuację drogi, która była rozpoczęta na
poprzednim albumie "Forced to Kill". Główną
różnicą w porównaiu do poprzedniego wydania
jest to, że struktury kawałków są bardziej
zawiłe i złożone. Ale zawsze upewniałem
się, żeby kawałki miały charakterystyczny
gitarowy riff i dość chwytliwy refren. W
dodatku gitarowe solówki stały się bardziej
interesujące, dłuższe i bardziej metodyjne. Linię
wokalne obejmują również szersze spektrum
i stały się bardziej wymagające. Przy
tempach i tonacjach zwróciłem też większą
uwagę na różnorodność. Generalnie można
powiedzieć, że "Phantom Fury" brzmi dojrzalej
niż poprzedniczka. Moim celem było
kontynuowanie kierunku "Forced to Kill",
ale również pokazanie rozwoju naszej muzyki.
Nic nie wiem na temat waszej debiutanckiej
EPki "Never to Late", co możecie o niej powiedzieć?
EPka "Never to Late" była naszym pierwszym
wydawnictwem pod nazwą Headless
Beast. Nagraliśmy ją w małym studiu blisko
naszego rodzinnego miasta Ulm. Wtedy sami
przeprowadziliśmy cały proces produkcji i zatrudniliśmy
tylko inżyniera dźwięku do nagrań.
EPka ta zawiera sześć utworów, wszystkie
to oryginalne kompozycje. Od początku
graliśmy nasze własne kompozycje, bo nie
chcieliśmy robić coverów i mieliśmy wystarczająco
pomysłów na swoje kawałki. Są one
miksem hard rocka i heavy metalu, co wynika
oczywiście z różnych muzycznych inspiracji
członków zespołu. Na EPce "Never to Late"
śpiewa nasz wcześniejszy wokalista Chris,
który w przeciwieństwie do jego następcy,
miał ostrzejszy głos. Więc Chris był bardziej
rock'n'rollowym wokalistą, ale nie metalowym
piosenkarzem. Jako kontrast podam, że nasz
perkusista wtedy był zagorzałym fanem powermetalu.
W tamtym czasie nie znaleźliśmy
jeszcze naszego stylu. W kompozycjach
wszystko działo się bardziej lub mniej na wyczucie.
Wtedy nie przejmowałem się tak naprawdę
różnorodnością tonacji i temp. Co do
solówek, były one znacznie bardziej melodyjne
i chwytliwe niż w późniejszych nagraniach.
Wszystko było proste i na widoku. Ale te kawałki
wciąż fajnie się gra. "Born in Darkness"
nadal jest integalną częścią naszej setlisty.
Jest to już wydawnictwo niedostępne. Macie
w planach jego reedycję?
To prawda. Latem 2019 roku sprzedałem
ostatnie kopie "Never to Late". To była już
druga edycja tej EPki. Co ciekawe, po wydaniu
naszego albumu "Forced to Kill" sprzedaliśmy
więcej kopii "Never to Late" niż wcześniej.
To dlatego, że wiele fanów kupiło EPkę
przy okazji zakupu albumu "Forced to Kill".
Zauważyłem podobne zachowanie po wydaniu
"Phantom Fury". Sprzedaż "Forced to
Kill" również wzrosła. Na ten moment nie
planuję trzeciej edycji "Never to Late". To
znaczy, że każdy kto posiada kopię, ma szansę
na to, że posiada bardzo poszukiwany kolekcjonerski
produkt!
Macie świetnie wymyślony image, mam na
myśli postać bezgłowego jeźdźca, takie gadżety
zwracają uwagę w heavy metalowych
kręgach i ułatwiają zdobycie popularności...
By odpowiedzieć na to pytanie muszę zagłębić
się nieco w historię zespołu. Do roku
2004 nazywaliśmy się Beasts of Bourbon.
Krótko przed tym, jak chcieliśmy wydać naszą
EPkę "Never Too Late", odkryliśmy, że
w Australii działa już zespół o takiej samej
nazwie. Grali oni przed The Rolling Stones
i Pink Floyd, więc koniecznie musieliśmy nadać
naszemu zespołowi nową nazwę. Z tego
powodu usiedliśmy i zrobiliśmy burzę mózgów,
której rezultatem było około stu dwudziestu
sugerowanych nazw. Po zawężeniu
ilości propozycji, wreszcie nazwa Headless
Beast została wybrana jako nowa nazwa zespołu.
Wszyscy wierzyliśmy, że nazwa jest
dobra, bo z jednej strony słowo "Beast" było
używane przez innych, a z drugiej strony było
łatwe do skandowania na koncercie. Po raz
pierwszy spotkałem się z historią bezgłowego
jeźdźca, gdy obejrzałem film "Sleepy Hollow".
Postać bezgłowego jeźdźca w filmie była
idealną wizualizacją naszej nazwy. Od razu
mnie to zelektryzowało. To dlatego od tamtego
czasu bezgłowy jeździec jest na naszych
okładkach.
176
HEADLESS BEAST
Foto: Headless Beast
Foto: Headless Beast
Obie okładki wyglądają świetnie, opowiedzcie
o ich autorach oraz o samych pomysłach
na te okladki?
To, co wyróżnia nas od innych grup to graficzny
zamysł naszych ilustracji. W kontraście
do większości zespołów, mamy prawdziwe,
ręcznie malowane okładki, które zostały wykonane
indywidualnie według naszych idei co
do tematyki albumu i również istnieją jako
prawdziwe akrylowe malowidła na płótnach o
wymiarach 40 na 40. Specjalną cechą naszych
szat graficznych jest to, że każda kompozycja
jest odzwierciedlona w formie postaci, przedmiotów
czy symboli na okładce. Tak było już
z naszym albumem "Forced to Kill" i tak samo
jest z "Phantom Fury". Centralny motyw
naszych okładek to zawsze nasza maskotka,
bezgłowy jeździec, który reprezentuje nazwę
zespołu. Było to dla nas ważne, by nasze
okładki miały bezpośrednie połączenie z zespołem
i tekstami naszych kawałków. Bezgłowy
jeździec pojawia się na okładce "Forced to
Kill" po raz pierwszy. Z racji, że "Forced to
Kill" to nasza debiutancka płyta, okładka powinna
wyjaśniać nazwę Headless Beast. Bezgłowy
jeździec jest teraz naszą maskotką i
znajduje się na naszych obecnych koszulkach.
W dodatku, wszyscy lubimy ręcznie malowane
okładki z lat 80., jak te Iron Maiden. Zawsze
fascynowało nas to, gdy słuchasz płyty
czy winylu i możesz też spojrzeć na interesującą
okładkę, gdzie zawsze możesz znaleźć
nowe szczegóły. Naszym pierwszym wyborem
był artysta Markus Vesper z Bremy, bo
uważamy, że jego prace są świetne. Jest jednym
z niewielu artystów, którzy wciąż tworzą
ręcznie malowane okładki, które później
istnieją jako prawdziwe malowidła na płótnach.
Markus stworzył okładkę według moich
pomysłów i specyfikacji. Było to dla mnie
ważne, by zawartość utworów mogła być znaleziona
na okładce. Markus zrobił świetną robotę.
Markus jest wielkim fanem metalu i polubił
też historię bezgłowego jeźdźca i od razu
entuzjastycznie przyjął mój koncept. Okładka
"Forced to Kill" jest monochromatyczna,
czarno-czerwona. Co jest powodem, że jest
tak ciemna? Czerwony to jedyny kolor, jaki
był użyty. Ale to jest właśnie interesujące. W
tamtym czasie nie było żadnego innego zespołu,
który użył okładki w tych kolorach.
Wyróżnia się z tłumu i ma wysoką wartość
jeśli chodzi o rozpoznawalności. Pasuje również
idealnie do naszego stylu muzycznego.
Bo przecież jakie inne kolory niż czerwony i
czarny pasują lepiej do heavy metalowego zespołu?
Bezgłowy jeździec otrzymał aktualizację
na okładce "Phantom Fury". Stał się bardziej
nowoczesny w zgodzie z tematem albumu
i ma elementy cyborga. Dodatkowo nie
jest już kontrolowany przez wiedźmę z jego
odciętą czaszką, ale poprzez bezprzewodową
transmisję danych. Kolor okladki "Phantom
Fury" jest ponownie monochromatyczny, ale
tym razem w kolorze niebieskim i żółtym. Jednym
wyjątkem jest świecący na zielono
smartphone małego chłopca na tylnej okładce.
Podkreśla to, że jesteśmy komtrolowani
zdalnie przez nasze smartphony. Ta scena
jest wizualnie powiązana z kawałkiem "Virtual
Abyss". Bezrozumna ludzkość ponownie
uderza niemiłosiernie w innych tematach
przedstawionych na "Phantom Fury". Dlatego
bezgłowa bestia czy bezgłowy jeździec jest
wciąż aktualnym i idealnym symbolem dla
rzeczy, które dziś nas poruszają, a także pomagają
nam określić naszą przyszłość. Ludzkość
nadal zachowuje się nierozumnie. Jak w
kompozycji "Headless Beast": żniwiarz zbiera
swój plon!
Czy wasze teksty dotyczą również bezpośrednio
jeźdźca bez głowy i podobnych tematów?
Temat historii bezgłowego jeźdźca jest przedstawiony
w dwóch utworach na "Forced to
Kill". To z jednej strony kawałek "Black Rider",
który opisuje niebezpieczeństwo płynące
z bezgłowego jeźdźca, a z drugiej strony tytułowy
utwór "Forced to Kill". Tekst "Forced to
Kill" opowiada o fakcie, że bezgłowy jeździec
działa zdalnie i jest zmuszony każdej nocy
jechać, by obcinać głowy złym ludziom. By
zrozumieć tekstową zawartość tych dwóch
kawałków, powinieneś obejrzeć film "Sleepy
Hollow". Wtedy zrozumiesz o czym jest mowa
i jak idealnie ta postać wizualizuje Headless
Beast. Co ciekawe, historia bezgłowego
jeźdźca jest również najstarszą baśnią w Stanach
Zjednoczonych, którą irlandcy imigranci
przynieśli do Ameryki w XVII wieku. Dlatego
ta historia jest tam bardzo rozpowszechniona.
Dodatkowo, nazwa Headless Beast
może być interpretowana jako symbol często
bezmyślnie zachowującego się społeczeństwa
(bez głowy). Bezgłowy jeździec jest tego idealnym
symbolem. Inspiracją dla tytułu albumu
"Phantom Fury" była operacja Phantom
Fury, która była ofensywą amerykańskich i
irakijskich żołnierzy przeciwko miastu Fallujah.
W rezultacie wojny, miasto wyrosła jako
buntownicza twierdza w czasie amerykańskiej
okupacji. Operacja rozpoczęła się 8 listopada
2004r. Amerykańskie wojsko ogłosiło po bitwie,
że była to najcięższa walka domowa od
bitwy o Hue w Wietnamie, która miała miejsce
w 1968r. Tak ciężko prowadzona walka
jest często również naszą codzienna bitwą w
normalnym cywilnym życiu. Często to te same
środki, które są używane na wojnie, jedynie
w cywilny sposób. Każdego dnia mamy
własną wojnę domową. Czy to w pracy, na
ulicy, w sąsiedztwie czy życiu publicznym.
Społeczny konsensus z lat 80. czy 90. nie jest
już dostępny w tej formie. Zamiast tego społeczeństwo
jest podzielone i istnieje czarnobiały
sposób myślenia. W dodatku, jest teraz
określona podstawowa agresja w społeczeństwie,
która jeszcze kilka lat temu nie istniała
w tej formie. Zwrot Phantom Fury opisuje ten
stan bardzo dobrze. To dlatego nadałem taki
tytuł albumowi i głównemu utworowi. Jego
tekst nie jest jednoznaczny. Z jednej strony
odnosi się do bitwy i walki podczas wojny, z
HEADLESS BEAST 177
drugiej do naszej codziennej walki, którą musimy
prowadzć w naszym cywilnym życiu.
Uważam słowo Fury za interesujące w kontekście
naszej nazwy. Większość naszej generacji
dorastała jako dziecci z serią telewizyjną
"Fury". Gdzie główną rolę grał koń, który
często myśli i zachowuje się jak człowiek.
Z racji, że maskotka Headless Beast to bezgłowy
jeździec noszony przez konia, to powiązanie
jest dodatkowo interesujące. Więc w
kontekście zawartości poprzedniego albumu
"Forced to Kill", most pomiędzy bezgłowym
człowieczeństwem a zespołem Headless
Beast został zniszczony. "Phantom Fury" nie
jest koncepcyjnym albumem a każda kompozycja
może istnieć samodzielnie. Jednak
jest coś takiego jak czerwona nić, która tematycznie
wiąże utwory ze sobą.
Do tej pory żadna z wytwórni nie wyraziła
zainteresowania wami? Czy też należycie
do formacji, które chcą mieć wszystko pod
swoja kontrolą?
W przeszłości mieliśmy kilka propozycji od
małych i średnich wytwórni. Jednakże, my
wydajemy sami swoje albumy tylko dlatego,
że warunki oferowane podziemnym zespołom
przez większość wytwórni są bardzo jednostronne
i niewystarczające. Głownie jest to
spowodowane faktem, że zespoły zazwyczaj
mają za mały budżet na nagrania, mix i mastering.
Kapela musi potem podjąć decyzję czy
zamknąć się w tym budżecie, poświęcając jakość,
czy też jej członkowie finansują resztę
kosztów z własnych kieszeni. Wiele formacji
w ten sposób nawet zadłuża się. Z drugiej
strony formuje to współpracę, niemniej
wszystkie prawa do nagrań należą do wytwórni.
Jeśli wytwórnia potem na przykład
zdecyduje, że nie wyda nagrania czy nie będzie
go wspierać, bo nie wierzy w jego sukces,
Foto: Headless Beast
zespół nie może nic z tym zrobić. Praca, energia
i czas, który zespół wkłada w nagrania nie
jest brany pod uwagę. Kolejnym aspektem
jest to, że bandy nie otrzymują prawie nic ze
sprzedaży nagrań. Jedynym sposobem na to,
by coś zyskać z powrotem są występy na żywo.
Ale tutaj też często jest brak wsparcia ze
strony wytwórni, więc w gruncie rzeczy zespoły
muszą radzić sobie same. To dlatego z
Headless Beast podjęliśmy inną drogę. Z racji
tego, że wszyscy pracujemy, byliśmy w stanie
zapłacić za nagrania w studio, mix i mastering
niezależnie od wsparcia wytwórni. Byliśmy
również w stanie zrealizować grafikę,
tak by odzwierciedlała nasze pomysły i bez
ograniczeń. Mamy też wszystkie prawa do
nagrań. Możemy zrobić z nimi co chcemy i
nie jesteśmy zależni od nikogo. Obecnie Internet
oferuje możliwość sprzedawać płyty samemu.
Generalnie polegamy na czterech filarach
własnej sprzedaży: sklep internetowy na
naszej głównej stronie, cyfrowe sprzedaże,
sprzedaże na koncertach i poprzez wybranych
dealerów. Nasz nowy album "Phantom
Fury" jest dostępny wszędzie jako płyta CD i
jest cyfrowo do pobrania, a także na znanych
serwisach streamingowych. Płyta może być
zamówiona przez Amazon lub nasz sklep internetowy.
Co do cyfrowego pobrania, album
czy poszczególne kawałki można pobrać
indywidualnie na iTunes lub Amazon music.
Nasze utwory można streamować na wszystkich
portalach takich jak Spotify, Deezer,
Apple Music czy Google Play Music. Praca z
renomowaną wytwórnią może być bardzo pomocna,
ale jak mówiłem, zawsze zależy to od
proponowanych warunków.
Uważacie, że Internet i inne platformy społecznościowe
wystarczą aby samemu odpowiednio
wypromować zespół?
Pytanie zawsze brzmi, co chcesz osiągnąć i co
jesteś w stanie poświęcić. Generalnie możliwości,
jakie daje Internet są błogosławieństwem
dla podziemnych zespołów czy kapel
bez kontraktu. Internet umożliwia promocję i
dystrybucję nośników muzycznych i merchandise'u.
Plusem jest też rosnąca cyfrowa
dystrybucja poprzez serwisy streamingowe
czy strony z pobraniami. Możesz zajmować
się tym sam dość niedrogo i łatwo. Posiadanie
własnego sklepu internetowego jest też dość
łatwe do operowania i fani z całego świata
mogą zamawiać bezpośrednio od zespołu.
Większość zamówień obecnie i tak jest przetwarzana
internetowo. Nie jest ważne, czy kupujący
zamawia od wytwórni w sklepie internetowym
czy od zespołu. Myślę, że radzimy
sobie całkiem nieźle z tym koncepcie sprzedaży.
Dane sprzedażowe i zapotrzebowanie
światowe to potwierdzają. To jedna z zalet
ery internetowej, możesz teraz zrobić wiele
rzeczy samemu, które kiedyś wymagały posiadania
wytwórni. Dzięki naszemu sklepów internetowemu,
ludzie z calego świata mogą
kupić nasze płyty, koszulki czy naszywki.
Nieważne, czy ktoś ze Stanów, Australii, Japonii
interesuje się nami, wszyscy mogą zamówić
te rzeczy bezpośrednio od nas. Różnica
dla kapeli jest jednak taka, że jeśli masz
swój sklep internetowy, cały przychód idzie
do zespołu i jest wartościową częścią pokrywania
kosztów studia, produkcji nagrań i
wszystkiego innego. Gdy sprzedajesz poprzez
wytwórnię, przeciętnie około dziesięciu procent
przychodów ze sprzedaży otrzymuje
zespół. Reszta zasila wytwórnię albo jest przeznaczana
na koszty czy opłaty. W dodatku
zespół nie ma wtedy żadnego wpływu na ceny.
Zadaję więc pytanie: z jakiego powodu nie
mielibyśmy kontrolować naszej sprzedaży?
Nawet jeśli gdzieś możesz wciąż kupić fizyczne
nośniki w mieście. W Niemczech są trzy
olbrzymie sieci handlu detalicznego jak Media
Markt, Saturn czy Müller. Ale nawet one
mają na miejscu jedynie nagrania, które są na
listach przebojów czy popularnych grup, które
i tak się sprzedadzą. Jeśli chcesz kupić album
średniej wielkości bądź małego zespołu,
dealer musi zamówić je online.W tym wypadku
kupujący oszczędza sobie kłopotu i zamawia
bezpośrednio ze sklepu internetowego
czy Amazonu. To wygodniejsze i zazwyczaj
też tańsze. Dlatego nie potrzeba już wytwórni
do fizycznej dystrybucji nośników muzyki.
Wytwórnia jest bardziej przydatna pod
względem kontaktów i sieci dystrybucyjnej,
czy też w momencie, gdy mniej znany zespół
może zagrać jako support przed tą bardziej
znaną. Ale nawet tutaj zasada "pay to play"
utrwaliła się w ciągu ostatnich dziesięciu lat.
Oznacza to, że wytwórnia organizuje miejsce
na wsparcie trasy koncertowej dla mniejszego
zespołu, ale zespół też musi za to zapłacić. Z
reguły są to pięciocyfrowe kwoty w euro.
Więc nie ma miejsca na ceregiele. W zamian
support ma możliwość zaprezentowania się
szerszej publiczności. Nie mają jednak wpływu
na terminy. Innymi słowy, jeśli robisz coś
takiego, kapela musi być cały czas czujna i
być w stanie elastycznie reagować na opóźnienia.
Jeśli masz stałą pracę, nie da się tego
pogodzić. W związku z tym pojawia się następujące
pytanie: Na czym się skupić, na pracy,
która daje Ci środki do życia, czy wyjechać na
trasę, za którą musisz zapłacić? Jedyną nadzieją
może być to, że sprzedasz tyle towaru,
178
HEADLESS BEAST
że pokryje to część kosztów. Możesz zrobić
coś takiego, gdy jesteś bardzo młody i nadal
mieszkasz z rodzicami. Jeśli jednak masz więcej
niż 25 lat i nie odniosłeś jeszcze sukcesu,
z którego możesz zarabiać na życie, musisz
zadać sobie pytanie, czy to warte jest takiego
ryzyka. W latach 70. i 80. o wiele łatwiej było
zdobyc pozycję, bo nie było tak, jak dzisiaj.
Gdybyś był zaradny, stosunkowo szybko
mógłbyś odnieść sukces. Dziś jednak wszystko
jest nasycone, rozproszone i ustrukturyzowane,
tak, że artyści mają stosunkowo niewielką
swobodę rozwoju, jak na przykład 30
lat temu. Dlatego każdy musi zadecydować
sam, jaka droga jest dla niego odpowiednia.
My zdecydowaliśmy, że zarabiamy na życie
za sprawą naszych zwykłych posad i zajmujemy
się zespołem jako hobby, od którego nie
jesteśmy zależni finansowo. W temacie social
mediów, mogę powiedzieć co następuje: jest
to obustronne ostrze. Z jednej strony łatwo
jest dotrzeć to wielu ludzi, ale ma to swoją cenę.
Pytanie brzmi czy korzyści ją przewyższają.
Większość komentarzy jest nieistotna i
nie wnoszą one nic do zespołu. Z mojego doświadczenia
wynika, że ludzie, którzy piszą
najwięcej, nie są fanami, którzy kupują nasze
płyty lub chodzą na koncerty. W związku z
tym pojawia się pytanie, ile czasu można zainwestować
w komunikację w sieciach społecznościowych.
Możesz dotrzeć do wielu ludzi
przez krótki czas, ale masz czas, a przede
wszystkim ciekawe wiadomości, aby wzbudzić
zainteresowanie użytkowników. Jeśli
chcesz prowadzić to profesjonalnie, jest to
faktycznie praca na pełen etat. Jednakże rolą
i celem zespołu jest, by skupić się na kompozycjach
i muzyce.
Możliwości wytwórni wydawniczych znacznie
zmalały. Ogólnie rynek muzyczny mocno
zubożał. Mimo wszystko uważam, że
wytwórnie dają większe możliwości dla promocji
zespołu czy sprzedaży płyt.
Tak, zgadza się. Jednak, jak już wspomniałem,
pytanie brzmi co przynosi korzyści i dodaje
wartości zespołowi.
W dzisiejszych czasach bardzo ważne jest
koncertowanie, to bezpośredni sposób na
promocję a także możliwość sprzedaży płyt i
innych gadżetów. Jak przed pandemią koronawirusa
dawaliście sobie z tym radę?
Foto: Headless Beast
Foto: Headless Beast
Graliśmy na żywo tak często, jak tylko nasza
profesjonalna i rodzinna sytuacja na to pozwalała.
Jak mówiłem, prowadzimy zespół
nie na pełen etat. To oznacza, że jest nam
trudno, na przykład zorganizować czterotygodniową
trasę. Raczej gramy okazjonalnie
występy w wybranych lokalizacjach czy na
festiwalach. Oczywiście, ważne jest, czy wydarzenia
są kompatybilne z naszą rozpiską i
czy warunki są poprawne.
Jak jesteśmy przy koronawirusie, to na
okładce "Phantom Fury" jest wybuch kuli
ognia, który trochę przypomina tego virusa.
Przyznajcie się maczaliście palce w tej pandemii...
(śmiech)
Ale nie mów nikomu. To był faktycznie nasz
sekretny plan, chcieliśmy zainfekować światową
populację koronawirusem, który jest tak
naprawdę wirusem Headless Beast. Gdy jesteś
już zarażony, nie możesz się go pozbyć.
Pandemia bardzo mocna dala się we znaki
całej gospodarce, w tym show biznesowi.
Jak myślicie jakie trwałe zmiany przyniesie
ta sytuacja dla branży muzycznej i czy szybko
uda się jej wyjść z zaistniałego kryzysu?
Trudno jest odpowiedzieć na to pytanie.
Spróbuję w ten sposób. Generalnie uważam,
że środki bezpieczeństwa, które zostały podjęte
w Niemczech były trochę zbyt surowe.
Po czterech miesiącach kwarantanny dowiedziałem
się, że nikt z mijego grona przyjaciół
czy w mojej firmie nie został zakażony covid-
19. Temat znaliśmy jedynie z telewizji i wiadomości.
Głównie starsi ludzie w domach
spokojnej starości zostali tym dotknięci. Ci,
którzy zmarli prawdopodobnie zmarli z powodu
innych chorób. Dlatego w Niemczech
mówiono "zmarł mając koronę", a nie "zmarł
z powodu korony". Cała ta sprawa nie została
odpowiednio przebadana z powodów finansowych.
Praktycznie nikt nie jest w stanie powiedzieć,
kto jest zakażony, kto choruje, kto
jest jedynie nosicielem i jak naprawdę ta choroba
jest niebezpieczna. Jest tak dlatego, że
ludzie mogą zrobić test tylko, gdy władze podejrzewają
koronę. Dlatego prawdopodobnie
wciąż jest bardzo wysoka liczba nie zgłoszonych
przypadków a statystyki wcale nie są
poprawne. Myślę, że psychologiczne konsekwencje,
którymi będziemy się martwić po
kryzysie będą miały zdecydowanie szerzej siegające
konsekwencje. Pytanie brzmi: Po zakończeniu
pandemii czy kiedykolwiek będziemy
tak beztrosko i żywiołowo znów
wspólnie celebrować koncerty? Czy też pewien
strach pozostanie i każdy będzie trzymał
dystans? Czy ponownie będzie ta spójność
podczas metalowych koncertów i festiwali
czy też wszyscy odsuną się od siebie ze
strachu przed możliwością zakażenia. Co do
przemysłu muzycznego, covid-19 popycha
nas w stronę digitalizacji. Nie może istnieć
żaden mistrzowski plan wyrwania się z kryzysu
w przemyśle muzycznym jeśli chodzi o wydarzenia
na żywo, bo wszystko jest ponownie
klasyfikowane przez obecne regulacje prawne.
Mimo tego, digitalizacja nigdy nie zastąpi doświadczenia
na żywo koncertu czy festiwalu.
Dlatego pragnieniem ludzi i fanów żeby móc
cieszyć sie heavy metalem tak jak przed kryzysem
spowodowanym koronawirusem.
Na koniec wywiadu krótkie pytanie. Wasz
kolejny album będzie też za kolejne dziesięć
lat?
Może. Dziewiątka jest uważana za liczbę doskonałą,
ponieważ jest trzykrotnością liczby
trzy, która jest uważana za "boską" w wielu
kulturach. Licząc systemem dziesiętnym,
dziewięć to najwyższa, inaczej kompletna jednocyfrowa
liczba.
Michał Mazur,
Tłumaczenie: Kinga Dombek,
Kacper Hawryluk
HEADLESS BEAST 179
w Crystal Eyes przez te lata?
Kiedy teraz na to patrzysz, wiele rzeczy mogło
być załatwione inaczej, a wiele decyzji było
kompletnie złych, ale co się stało to się nie odstanie.
Złą decyzją było to, że zrezygnowałem
z funkcji prowadzącego wokalisty w 2005 roku,
ale w tamtym czasie czułem, że nie miałem
wyboru. Prawdopodobnie powinniśmy
szukać nowego perkusisty znacznie wcześniej.
Z powodu tremy Stefana (Svantessona - pryp.
red.) poprzedni skład był skazany na rozpad
od pierwszej chwili. Ale w gruncie rzeczy nowy
skład nie istniałby, gdyby nie te poprzednie
decyzje, więc może tak miało być?
HMP: Na scenie jesteś blisko trzydzieści
lat, co przez te lata najbardziej utkwiło w
Twojej pamięci a dotyczyło się Crystal
Eyes?
Mikael Dahl: To dużo czasu i dużo wspomnień.
Świetnie było po latach borykania się ze
składem zespołu i taśmami demo wreszcie dostać
kontrakt w 1998r. Powstanie naszego
własnego studia w 2001r., gdzie od czasu
"Vengeance Descending" nagraliśmy każdy
nasz album, to kolejne świetne wspomnienie.
Dwa Sweden Rock Festival w latach 2003 i
Rock hard ride free!
Tak się składa, że coraz mniej mam możliwości aby przesłuchać wszystkie
wydawnicze nowości, które docierają do naszego magazynu. Jeszcze jakiś czas
temu było to nie do pomyślenia. Nowa - wtedy - płyta Crystal Eyes, "Starbourne
Traveler" miała być przeze mnie odłożona do późniejszego odsłuchu, co prawdopodobnie
miało już nigdy nie dojść do skutku. Niemniej przeczytałem recenzję w
naszym magazynie - autorstwa Wojtka Chamryka - i stwierdziłem, że trzeba odpalić
nowe nagrania Crystal Eyes. Nie żałuje tej decyzji, bo "Starbourne Traveler"
okazała sie wyjątkowo dobra. Mało tego, spowodowała, że postanowiłem przypomnieć
sobie całość muzyki tej formacji, a to z kolei doprowadziło do niniejszego
wywiadu. Do przeczytania którego namawiam, tak jak do zapoznania się albo
przypomnienia sobie dokonań tej szwedzkiej kapeli. Crystal Eyes, to band który
nie należy do czołówki tradycyjnego metalu ale prezentuje solidną muzykę oldschoolowego
melodyjnego speed power metalu w stylu Gamma Ray, Helloween
czy Running Wild. No może ciut bardziej melodyjnego ale za to w pełni opartego
na gitarach. Warto o nim pamiętać.
się też wokalistą w drugim, tylko dlatego, że
nikt inny nie chciał tego robić. Mój trzeci
zespół nosił nazwę Painted Skies i gdy się
rozpadł, w roku 1992 wraz z Niclasem Karlssonem
założyłem Crystal Eyes. Ten zespół
to praca mojego życia! Napisałem każdy jeden
kawałek na nasze albumy, więc znaczy to dla
mnie wszystko. Może nie jest tak, jak wymarzyłem
to sobie będąc nastolatkiem, ale nie
mogę narzekać.
Czy żałujesz czegokolwiek, co wydarzyło się
Zanim wypuściłeś swój pierwszy album wydawałeś
demówki. Czy było wtedy jakieś
zainteresowanie Crystal Eyes, czy raczej
wszyscy stukali się w czoło i mówili Ci, że
takiego heavy metalu nikt nie słucha?
W pierwszych latach istnienia Crystal Eyes
czuliśmy się, jakbyśmy sami w wielkim świecie
grali heavy metal taki jak w latach 80. Pomiędzy
latami 1992 i 1998 nie było zainteresowania
tym rodzajem muzyki, liczyło się tylko
grunge, Pantera, death i black metal gdzie nie
było żadnych melodii. Mieliśmy swego rodzaju
podziemną grupę fanów i wśród nich rozprowadzaliśmy
taśmy demo, ale nasza muzyka
była uznawana za coś z przeszłości. Niemniej
nigdy nie zmieniłem mojej wizji i nigdy
nie chciałem zmienić tej muzyki na coś innego,
co było w tym momencie popularne.
Tkwię w heavy metalu z lat 80. i to nigdy się
nie zmieniło.
Wystartowałeś z "World of Black and Silver"
(1999), gdy dzięki Hammerfall heavy
metal na nowo zaczął wracać do łask. Jak
myślisz, czy bez tego, co wtedy wydarzyło
się wokół Hamerfall, Ty i zespół w ogóle
zaistnielibyście na oficjalnej scenie?
Prawdziwa muzyka zawsze powróci. Tak,
Hammerfall otworzył furtkę, ale gdyby tego
nie zrobili za rogiem i tak czekał powrót Iron
Maiden z Brucem, a także powrót Judas
Priest z Robem. To była tylko kwestia czasu,
bo bez melodii muzyka jest niczym.
Od samego początku w muzyce Crystal
Eyes było słychać Twoją fascynację dokonaniami
ekipą Rock'n'Rolfa. Co takiego było w
Running Wild, co na zawsze zostawiło ślad
w Twojej muzycznej osobowości?
Nie jestem pewien, ale jestem w jednej czwartej
Niemcem, więc może to ma z tym coś
wspólnego. Gdy po raz pierwszy usłyszałem
"Under Jolly Roger" byłem pod jego wielkim
wrażeniem i od tamtego dnia zostałem ogromnym
fanem Running Wild. To jakby riffy i
melodie Rock'n'Rolfa utkwiły w mojej krwi.
Zdecydowanie nie staram się go kopiować i
często muszę się hamować, gdy coś zaczyna
brzmieć zbyt podobnie. Po prostu piszę muzykę
z serca i zgaduję, że Rock'n'Rolf ma takie
same wpływy jak ja.
2005 wciąż tkwią w mojej pamięci, tak samo
jak występ, gdy graliśmy przed Blind Guardian
w roku 1996. Nagrywanie naszego pierwszego
teledysku w zeszłym roku też było
świetną zabawą i dla mnie był to najlepszy
czas dla Crystal Eyes z ostatnim składem.
Czy, jak rozpoczynałeś swoją przygodę jako
muzyk liczyłeś, że dojdziesz z kapelą do momentu,
w którym aktualnie jesteś?
Zanim dostałem moją pierwszą gitarę marzyłem
już o byciu w zespole. Zaczynałem jako
gitarzysta w moim pierwszym zespole i stałem
Foto: Erik Harald
Teraz wiele młodych kapel sięga do dokonań
Rock'n'Rolfa - przykładem niech będzie Blazon
Stone - dzięki czemu szybko zyskują zainteresowanie.
Tobie, chyba tak łatwo nie
było?
Cóż Blazon Stone jest po prostu kopią Running
Wild, podczas gdy Crystal Eyes uważa
go za jeden z wielu wpływów. Blazon Stone
robi to dobrze, ale nie interesuje mnie tworzenie
kopii. Chcę, by wszystko brzmiało jak
Crystal Eyes, co oznacza miks moich ulubionych
zespołów z lat 80. Na każdym albumie
Crystal Eyes mieliśmy przynajmniej jedną
kompozycję z tym pirackim brzmieniem i nie
było to planowane, ale jestem pewien, że w
przyszłości ta tradycja będzie kontynuowana.
Innym słyszalnym i równie mocnym wpływem
na Ciebie są dokonania Kaia Hansena
(w obydwu kapelach Helloween i Gamma
Ray). Jest coś, czego zazdrościsz Kaiowi?
Byłem pod ogromnym wrażeniem, gdy po raz
pierwszy usłyszałem "Ride the Sky". Szybkość
180
CRYSTAL EYES
i melodie były wyjątkowe i gdy wyszło "Keeper
of the Seven Keys", Kai Hansen stał się
moją religią. Obydwie części "Keepera..." są
na mojej liście pięciu najlepszych albumów
wszechczasów. Jeśli posłuchasz debiutanckiego
albumu Crystal Eyes, jest dość jasne jak
bardzo Kai Hansen na mnie wpłynął.
Przy okazji, co sądzisz o powrocie Hansena i
Kiske do Helloween?
Powrót Kaia i Kiske to moje wielkie marzenie.
Miałem bilet na Iron Maiden i Helloween
jako support w 1988r., ale dzień przed
koncertem złamałem mój lewy obojczyk, więc
nie mogłem tam być. Na zeszłorocznym Sweden
Rock Festival zobaczyłem Helloween
zaraz przed Iron Maiden, więc czekałem na
ten dzień ponad trzydzieści lat. To była pełnia
szczęścia.
W muzyce Crystal Eyes jest też sporo inspiracji
takimi klasykami jak, Iron Maiden, Judas
Priest czy Accept, ale od tego chyba żadna
współcześnie grająca kapela heavy metalowa
nie jest wstanie uwolnić się?
Pierwszy heavy metalowy album jaki kiedykolwiek
usłyszałem to Iron Maiden, "The
Number Of The Beast" i to nadal mój ulubiony
album wszechczasów. Drugi to Judas
Priest, "Defenders Of The Faith", a trzeci
Accept, "Balls To The Wall". Te płyty są ponadczasowe
i myślę, że żaden zespół nie zbliżył
się nawet do tego typu kompozycji po zakończeniu
lat 80. Wiele zespołów w swojej
muzyce ma dziś ślady dobrych, dawnych dni,
ale magii i melodii już nie ma.
To nie wszystko jeśli chodzi o muzykę Crystal
Eyes, chociażby na Twojej ostatniej płycie
"Starbourne Traveler" są momenty, w
których zwracasz się w kierunku amerykańskiego
komercyjnego heavy metalu z lat 80.
typu, Mötley Crue, Twisted Sister i
W.A.S.P. Często te kapele określane są
przez fanów metalu ekstremalnego przedstawicielami
fałszywego metalu. Jak myślisz,
słusznie?
Kawałek, o którym myślisz to otwierający
track "Gods Of Disorder". Ten utwór to mój
hołd w stronę Mötley Crüe, Twisted Sister
czy W.A.S.P, takim jacy byli w 1984r., kiedy
byłem kompletnie sparaliżowany oglądając
ich teledyski i miałem zapełniony pokój ich
plakatami. Byli wszystkim, czym ja wtedy
chciałem być i wciąż kocham te albumy. Absolutnie
nie obchodzi mnie, co myślą inni ludzie,
bo to dla mnie był heavy metal. Nie ma
nic sztucznego w robieniu wielkiego show czy
posiadaniu skandalicznego wizerunku tak długo,
jak muzyka jest świetna. Debiutanckie
płyty "Shout At The Devil", "Stay Hungry" i
"W.A.S.P" to jedne z moich ulubionych albumów
po dziś dzień.
Wróćmy ponownie do "World of Black and
Silver", mimo, że muzyczną bazą tej płyty
jest klasyczny niemiecki power metal, to jest
on podany w bardziej melodyjny sposób, tak
jak pierwsze płyty zespołu Freedom Call
(zresztą w tym samym czasie startowaliście).
Czy nie uważasz, że to zaważyło, że
Crystal Eyes zaczęto zaliczać się do tego
bardziej melodyjnego europejskiego power
metalu, niż do tego bardziej klasycznego?
W połowie lat 1990 interesowałem się melodyjnymi
i speed metalowymi niemieckimi kapelami
jak Helloween, Gamma Ray, Blind
Guardian, Scanner, Rage, Chroming Rose,
Heavens Gate etc. i odzwierciedlenie tego
znajdziesz w naszych kompozycjach na debiutanckim
albumie. Mieliśmy około pięćdziesięciu
kawałków do wyboru, ale zdecydowaliśmy
się na te szybsze i pewnie dlatego ludzie określili
nas jako power metal. Właściwie nienawidzę
tego określenia, bo to opis wszystkich
złych kopii Helloween i to nie jest to, co reprezentuje
Crystal Eyes. Crystal Eyes to dla
mnie heavy metal i nie uważam, że brzmieliśmy
jak inne zespoły typu Freedom Call etc.
A może to kwestia waszych tekstów, które
były nakierowane na historie fantazy?
Na pierwszych pięciu albumach mój dobry
przyjaciel Andreas Götesson napisał połowę
tekstów i był w tym świetny. Zawsze czytał
książki fantasy i miał super wyczucie w wymyślaniu
fantastycznych historii. Te rodzaje tekstów
istniały od początku i było w nich coś,
co po prostu pasowało do moich kompozycji.
Nigdy nie obchodziły nas tematy związane z
polityką czy religią, bo nie mają nic wspólnego
z muzyką. Może niektórzy określają nas jako
power metal z powodu tekstów fantasy, ale
wtedy Dio i Manowar byłyby też power metalem.
Od początku używacie też klawiszy, jest ich
bardzo mało i przeważnie tworzą one dodatkowe
elementy aranżacyjne. Nie kusiło Was
aby użyć je w sposób jak robiły to symfoniczne
power metalowe kapele? Wtedy to było
bardzo modne...
Nigdy nie lubiłem brzmienia zespołów speed
metalowych używających keyboardów do
aranżacji elementów symfonicznych i orkiestracji.
To jest wielki bałagan dla moich uszu.
My użyliśmy ich tylko w krótkich fragmentach
w studio, by akustyczna część była bardziej
klimatyczna czy też by uwypuklić gitarową
melodię tu czy tam. Nie mamy mowy
żebyśmy kiedykolwiek użyli keyboardu czy
sampli na żywo. Nie mam nic przeciwko keyboardom
jako część muzyki w zespołach jak
Whitesnakes, Europe, Bon Jovi etc ale nie
przynależy to do heavy metalu.
Natomiast Ty i Crystal Eyes od samego
początku byliście wierni obranej stylistyce.
Nie wiele jest takich kapel, bowiem większość
ma na koncie spore odejście od początkowych
założeń. Wy, co najwyżej macie lekkie
odskoki, w stylu wspomnianego glam
metalu, ale to są przeważnie dodatkowe atrakcyjne
elementy waszej muzyki niż sprzeniewierzenie
się swoim ideałom...
Nigdy nie myślę o tym, jak powinienem pisać
muzykę, bo zawsze musi to przyjść naturalnie.
Gama moich wpływów waha się od Judas
Priest, Iron Maiden, Accept, Helloween,
Running Wild etc. do zespołów jak White
Lion, Def Leppard, Whitesnake. Zawsze
można usłyszeć ślady moich ulubionych zespołów
z lat 80., ale utwory i tak zawsze będą
brzmiały jak Crystal Eyes. Według mnie mamy
dość wyjątkowe brzmienie. Staram się nie
myśleć za dużo o tym, jak powinniśmy brzmieć
i obecnie nie boimy się wydawać kawałków
jak "Midnight Radio" czy "Paradise Powerlord".
Myślę, że nie rozważylibyśmy nagrania
takich utworów na naszym debiutanckim
albumie.
Elementem, który wyróżnia Crystal Eyes to
intensywne i zsynchronizowane melodyjne
gitarowe granie często prowadzone na pełnej
szybkości. Czy w tym wypadku inspiracją
jest para Hansen - Weikath, czy może jakiś
inny duet?
Powiedziałbym, że gitarowe duety z Iron
Maiden, Judas Priest i Helloween miały na
mnie największy wpływ. Zawsze lubiłem duże,
harmoniczne melodie na gitarach, zarówno
szybkie jak i te wolniejsze, przy których można
śpiewać. Kolejną świetną rzeczą są klasyczne
gitarowe pojedynki w utworach jak "The
Sentinel" Judas Priest. Lubię koncept obu gitarzystów
dzielących solowe części w tej kompozycji,
ale czasem jest miejsce tylko na jedną
solówkę i zazwyczaj okazywało się, że na moją,
z racji, że ja piszę całą muzykę.
W muzyce Crystal Eyes lubisz także wykorzystywać
akustyczne partie gitary...
O ile się nie mylę, na każdym albumie Crystal
Eyes jest jedna ballada, a akustyczne gitary
zawsze brzmią w nich najlepiej. W utworach
jak "Witch Hunter", "Hail The Fallen", "The
Fire Of Hades" etc. w środku kompozycji znajdziesz
wolny bridge z samymi wokalami i akustycznymi
gitarami i jest to w stu procentach
inspirowane Manowar. Wszystkie te części
sprawdzają się na elektrycznych gitarach w sytuacji
na żywo, ale bardziej podoba mi się
dźwięk akustycznych gitar w studiu.
Ciężko jest mi znaleźć porównanie do Twojego
głosu. Do kogo jesteś najczęściej porównywany?
Jakie zestawienie było najtrafniejsze,
a jakie najbardziej odjechane?
Od pierwszego dnia ludzie porównywali mój
głos do Kaia Hansesa i zgaduję, że jest w tym
trochę prawdy. I z racji, że od 1993r. jestem
wokalistą tribute bandu Judas Priest, nierzadko
słyszę, że mój głos ma trochę podobieństwa
do Roba Halforda. Czasem jestem porównywany
do Ronnie Atkinsa z Pretty
Maids, gdy śpiewam nieco ostrzej i w wyższym
rejestrze. Nie uważam siebie za dobrego
wokalistę, ale nauczyłem się żyć ze swoim głosem
i nie przeszkadza mi, gdy słucham naszych
płyt. Najgłupszym porównaniem jakie
usłyszałem, było porównanie do Kinga Diamonda,
ja zupełnie tego nie słyszę.
Jeżeli ustalenie do jakiego innego głosu Twój
głos jest podobny sprawia mi problem, to
natomiast styl śpiewania kojarzy mi się już z
tym co robili Rock'n'Rolfem, Kai Hansenem,
a nawet Ralf Scheepers. Kto konkretnie był
twoim mistrzem jeśli chodzi o Twoje śpiewanie?
Rock'n'Rolf i Kai Hansen nie są nawet blisko
moich ulubieńców takich jak Rob Halford,
Tony Martin, Ralf Sheepers, Ronnie James
Dio, Thomas Rettke, Geoff Tate, Eric
CRYSTAL EYES 181
Foto: Crystal Eyes
Adams, Michael Kiske, Bruce Dickinson,
Midnight, Ray Gillen, David Coverdale,
Mark Boals, Jörn Lande, Todd La Torre,
Carl Albert czy Jeff Scott Soto. W mojej głowie
chcę być miksem Halforda, Dio i Kiske,
ale chyba jestem skazany na głos, który mam.
Ćwiczyłem ciężko przez lata, by utrzymywać
mój głos w dobrej kondycji, ale zgaduję, że to
dobra rzecz mieć wyjątkowy głos, bo od razu
można poznać, że to ja.
Na "Confessions of the Maker" głównym
wokalistą był Daniel Heiman. Natomiast
na "Dead City Dreaming" i "Chained" był
Soren "Nico" Adamsen. Czy teraz jesteś zadowolony
z tego co obaj zrobili na wspomnianych
płytach? A może żałujesz, że wtedy
podjąłeś z nimi współpracę?
Gdy nagrywaliśmy "Vengeance Descending"
czułem, że mam za dużo obowiązków w Crystal
Eyes... pełnoetatowa praca, rodzina z małymi
dziećmi, bycie tekściarzem, wokalistą, gitarzystą,
producentem, i inżynierem od miksów,
a jednocześnie śpiewać w dwóch innych
zespołach. Wydawało się dobrym pomysłem,
by zrezygnować z funkcji wokalisty, tym bardziej,
że Daniel dopiero co odszedł z Lost
Horizon i zrobił świetną robotę śpiewając
"The Wizard's Apprentice" na "Vengeance Descending",
dlatego poprosiłem go, aby śpiewał
w Crystal Eyes. Był też starym przyjacielem,
od 1991 roku we dwóch graliśmy razem w tribute
bandzie Accept. Daniel zgodził się zaśpiewać
na "Confessions of the Maker", na
następnych albumach i na żywo, ale nie chciał
być oficjalnym członkiem zespołu. Niestety
jak tylko "Confession of the Maker" zostało
wydane, powiedział nam, że może wystąpić
tylko na Sweden Rock Festival, który był już
zaplanowany i absolutnie nigdzie więcej. Był
to olbrzymi zawód dla zespołu i żałuję, że w
ogóle poprosiłem go o śpiewanie. Poza tym
nagranie z Danielem nie brzmi jak prawdziwy
Crystal Eyes. Za to Nico był zdecydowanie
lepszym wyborem, bo jego głos jest bardziej
podobny do mojego. Wokale na "Dead City
Dreaming" i "Chained" są świetne, ale gdy
Nico został ojcem nie miał czasu na podróżowanie
pomiędzy Danią a Szwecją, więc zdecydowaliśmy
się zakończyć to jako przyjaciele.
I tak na próbach i wszystkich nagraniach demo
to ja wciąż śpiewałem, więc było to dla
mnie naturalne, że stałem sie znowu głównym
wokalistą.
Czemu nigdy więcej nie zaprosiłeś innego
wokalisty do stałej współpracy?
Ja i reszta zespołu stwierdziliśmy, że mój głos
to jedyny głos Crystal Eyes i już nigdy nie będzie
innego wiodącego wokalisty. Głos wokalisty
to największy znak towarowy dla każdego
zespołu i to szalone, by go ciągle zmieniać.
W czasach z Danielem i Nico nie czułem, że
to prawdziwy zespół, bo nigdy nie przychodzili
na próby, wiec ja musiałem za nich śpiewać.
Teraz na próbach zawsze jesteśmy w pełnym
składzie i to jest coś, czego brakowało
przez lata. Crystal Eyes ma czterech muzyków
ze mną na wokalu i tak już zawsze będzie.
Przez Crystal Eyes przewinęło się sporo muzyków.
Jak myślisz Twój zespół to bezpieczna
przystań dla innych muzyków?
Zmiany personalne w Crystal Eyes to był
cyrk i borykałem się z tym przez lata usiłując
znaleźć ludzi, którzy naprawdę będą chcieli
się zaangażować. Wczesne lata to był bałagan,
bowiem muzycy myśleli, że wszystko jest ważne
z wyjątkiem samej muzyki. W tamtych
czasach trudno było znaleźć ludzi, którzy tak
naprawdę interesują się tradycyjnym heavy
metalem. 28 lat to szmat czasu, ludzie zakładają
rodziny, rodzą się dzieci i niektórzy nie
mają czasu czy nawet nie chcą już tego robić.
Nigdy nie dostaliśmy szansy na trasę czy też
na przejście na wyższy poziom przez co, niektórzy
muzycy po prostu się poddawali. Cieszę
się, że spotkałem Claesa Wikandera, który
jest ze mną od 1997r., więc połowa składu
Crystal Eyes pozostała w nienaruszonym stanie
od czasu debiutanckiej płyty. Ostatni
skład został dopełniony trzy lata temu i po raz
pierwszy czuję, że cała czwórka jest na tym
samym poziomie i oddana muzyce w stu procentach.
Przez te wszystkie lata zdobyliście stałe i
wierne grono fanów. Są zespoły, które mogą
Wam tego zazdrościć. Ale czy Ty nie zazdrościsz
takiemu Hammerfall? Nie chciałbyś
aby Crystal Eyes zdobył taki status jak
oni?
Oczywiście chciałbym, by status Crystal Eyes
był na tym samym poziomie co Hammerfall.
Mieli sporo szczęścia w tym, że Nuclear Blast
nagle zdecydowali się przeznaczyć całą promocję
na band, który w późnych latach 1990
grał tradycyjny heavy metal i tym zespołem
okazał się być Hammerfall. Nigdy nie mieliśmy
szczęścia z naszymi małymi wytwórniami
i nigdy nie mieliśmy żadnej promocji czy nawet
szansy na trasę. Jest wiele zespołów, które
w moim przekonaniu powinny być dużo bardziej
popularne, ale bez odpowiedniej wytwórni
nie ma znaczenia, jak wspaniała jest twoja
muzyka czy jak fantastycznie potrafisz grać na
swoim instrumencie.
Dzięki "Starbourne Traveler" na nowo zacząłem
słuchać całego repertuaru Crystal
Eyes. Myślę, że inni podobnie odbierają
Wasz najnowszy album. Czy masz podobne
odczucia? Jakie recenzje tego albumu dochodzą
do Ciebie?
Recenzje są niesamowite i wielu ludzi zgadza
się, że to dotychczas najlepszy album Crystal
Eyes. Dla mnie ulubionym od czasu wydania
był "Dead City Dreaming", ale teraz "Starbourne
Traveler" jest moim ulubieńcem. Ci,
którzy odkryli nas z tym albumem i zaczęli
słuchać naszej dyskografii mają prawdziwe
skarby do znalezienia przed sobą. Czytam o
tym cały czas i jestem dumny z każdego albumu,
który stworzyliśmy. Wszystkie różnią się
od siebie, ale mają coś wyjątkowego w sobie i
zawsze jesteś w stanie powiedzieć, że to brzmienie
Crystal Eyes.
Myślę, że covid-19 zniweczył Wasze plany
aby dobrze wypromować "Starbourne Traveler".
Myślisz, że jest to jeszcze do nadrobienia?
Nikt się tego nie spodziewał i pokrzyżowało
to plany zespołów na całym świecie. W naszym
przypadku dopiero co wydaliśmy album
i chcieliśmy grać jak najwięcej, by go promować,
ale niestety każdy występ został odwołany.
Wszystko zostało przesunięte co najmniej
na następny rok i nie mam pojęcia jak
bardzo wpłynie to na nas i przemysł muzyczny,
ale jestem pewien, że nie będzie już tak
samo, gdy życie koncertowe zacznie znów
działać. Zrobimy wszystko co w naszej mocy,
by grać na żywo w 2021 roku, by promować
"Starbourne Traveler" i mam nadzieję, że nie
będzie za późno.
Jak pandemia wpłynie na działalność show
bussinesu, czy wprowadzi ona na stale jakieś
zmiany w funkcjonowaniu przemysłu rozrywkowego?
Jak szybko ten przemysł wróci do
normalności?
Jestem pewien, że nie będzie jak wcześniej.
Myślę, że większość mniejszych klubów, w
których planowaliśmy zagrać nie przetrwa tego
kryzysu. Zespoły, które faktycznie przedtem
mogłyby zarabiać na życie grając na żywo
są teraz prawdopodobnie skazane na porażkę
i wiele z nich prawdopodobnie nie przetrwa.
Naprawdę nie mam pojęcia jaka będzie przyszłość
ale nie przestanę robić muzyki, a Crystal
Eyes będzie wciąż przynosić światu heavy
metal w taki czy inny sposób.
Życzę Tobie i ogólnie wszystkim aby sytuacja
wróciła do normalności oraz aby kariera
Crystal Eyes nabrała jeszcze większego
rozpędu...
Dzięki wielkie i miejmy nadzieję, że coś dobrego
z tego wyniknie. Może właśnie w tej
chwili nagrywane są tony nowych klasyków.
Rock hard ride free!
Michał Mazur,
Tłumaczenie: Kinga Dombek, Kacper Hawryluk
182
CRYSTAL EYES
Zelazna Klasyka
UFO - No Heavy Petting
1976 Chrysalis
Muszę przyznać, że wybranie jednej
płyty spośród niezwykle ciekawej dyskografii
UFO było zadaniem dość ciężkim.
Każdy okres działania tej formacji przyniósł
całą masę soczyście rockowych dźwięków i
odcisnął swoje piętno - czy to na słuchaczach,
czy też inspirując wiele zespołów,
których kariera miała dopiero eksplodować.
Już początek podróży jest wyjątkowy. Dwa
pierwsze albumy, jeszcze z aurą space rocka
i niesamowitych wizji, kusiły mocno. Zwłaszcza
"UFO2: Flying" z kapitalnym odlotem
w postaci długiej kompozycji "Flying". Tu
jeszcze na gitarze Mick Bolton, ale trzon
grupy ukształtowany jasno. To oni będą nadawać
bieg wydarzeń - basista Pete Way,
perkusista Andy Parker i charyzmatyczny
wokalista Phil Mogg. Po trzech latach kariera
UFO nabrała potężnego rozpędu. Dzięki
wydanej w 1974 roku płycie "Phenomenon"
stali się rozpoznawalni. Muzycznie grupa
znacząco się zmieniła. Wizjonerski i narkotyczny
space rock zastąpił soczysty hard
rock. Do wspomnianej trójki muzyków dołączył,
po odejściu ze Scorpions, młody Michael
Schenker, gitarzysta o wiele większym
potencjale i technice niż poprzednik.
To właśnie z nim w składzie UFO wzniosło
się na wysoki, nie pobity nawet przez siebie
później, poziom. Ten czas obfitował w kilka
naprawdę solidnych albumów, momentami
skłaniających się ku heavy metalowi. Pięć
lat, jakie Schenker spędził na pokładzie angielskiej
grupy, dało jej niesamowicie dużo.
To "Phenomenon" często zostaje
wymieniany jako ten najbardziej znaczący.
Być może to zasługa przeboju "Doctor, Doctor"
czy "Rock Bottom", ale u mnie zawsze
zwycięża sentyment. Pamiętam, jak pierwszy
raz ojciec przyniósł do domu pożyczoną
od wujka "No Heavy Petting" z 1976
roku. Ta okładka z małpką… Szczerze - nie
rozumiem jej do końca nawet do dziś. Zresztą
UFO mogło sobie podać rękę ze Scorpions
właśnie w tej dziedzinie. Lubili mieć
dziwne koperty. Z jakimś podtekstem, z jakąś
tajemnicą, albo po prostu zwyczajnie odjechane.
Wybór był naprawdę trudny, bo
zarówno poprzednia "Force It", jak i później
"Lights Out", czy nawet "Obsession" zamykające
okres grania z Michaelem to kopalnia
świetnych numerów. Nie bez kozery
wydano w 1979 roku prze-słynną koncertówkę
"Strangers In The Night" podsumowując
niejako ten czas. Stała się też ona
takim nieoficjalnym "best of", koncertowym
zbiorem tych najsolidniejszych strzałów. Jednak
jestem człowiekiem przekornym i postanowiłem
przybliżyć album, który dla
mnie stał się jednym z pionierskich jeśli chodzi
o UFO. Będzie to wspomniane już wyżej
"No Heavy Petting".
Ten liczący sobie trzydzieści pięć
minut album to spójny portret grupy. Pokazuje
wszechstronność muzyków i ich możliwości
kompozytorskie. W UFO podoba
mi się zmyślne łączenie szorstkości z miękkością,
i to, że utwory nie zawsze prowadzone
są w taki sposób, by uparcie kreować
hard rockowy sznyt. To wychodzi raczej
samo z siebie a dodatkowo ich płyty obfitują
w ciekawe rozwiązania aranżacyjne czy też
dość niecodzienną rytmikę. Są również
dowody na wrażliwość w postaci poruszających
ballad. Można by powiedzieć, że
UFO miało wszystkie cechy, by stać się i
trwać jako zespół-gigant. Niestety, nie do
końca tak się stało, ale na pewno "No Heavy
Petting" można zaliczyć do zbioru płyt ponadczasowych.
Album jest swoistą sinusoidą emocji.
Utwory poukładane są tak, żeby każda
minuta została dobrze wykorzystana. Żeby
odbiór płyty od początku do końca był wyjątkowy.
Zresztą już od pierwszych sekund
dźwięk porywa. Taki mocny, rockowy start.
Świetny riff i motoryka. Wpadający w ucho
refren. Prawdziwy hit. Kolejny, po "Natural
Thing" to pół-akustyczny utwór "I'm A Loser".
Sympatyczny, dający trochę wytchnienia
bowiem zaraz atakuje mocny duet gitary
i klawiszy (gra na nich Danny Peyronel) w
postaci "Can You Roll Her". Żwawe tempo,
wyrazisty wokal Mogga, daje nam kolejny
już hard rockowy dynamit. W tej słodkiej
przekładance przychodzi pora na prawdziwe,
liryczne wyciszenie. Jedna z bardziej
wzruszających i pięknie napisanych, ballad z
lat 70. Tajemnicza "Belladonna". Ależ to
musiało bujać na dancingach w tamtym czasie!
Z letargu wyrywają "Reasons Love" i
"Highway Lady" fundujące szybką przejażdżkę
wagonikiem na kolejce zwanej UFO.
Zbliżając się do końca albumu zachwycić
powinien kapitalny riff "On With The
Action" oraz przyjemny, klasycznie rockowo
brzmiący "A Fool In Love". Finał "No Heavy
Petting" to kolejny liryczny popis - natchniony,
z uwypukloną partią klawiszy, "Martial
Landscape".
Być może dla niektórych taka
twórczość okaże się nijaka i zaczną się zastanawiać
w jaki sposób UFO miało wywrzeć
wpływ na kapele heavy metalowe. Trzeba
spojrzeć na to z szerszej perspektywy. Dziś
muzyka ekstremalna, heavy metalowa, wyewoluowała.
Grupy starają się grać ciężej,
mocniej i bić rekordy w stawianiu ściany
dźwięku. W latach 80. brzmiało to inaczej.
Przede wszystkim utwory miały przestrzeń,
instrumenty selektywność i mimo, że kompozycje
były szybkie i brutalne (jak na tamte
czasy) to nie stawały się męczące. Sądzę, że
najwięcej wpływu UFO zawdzięczają wszystkie
vintage rockowe czy też metalowe grupy.
Słychać w nich kombinowanie z aranżacjami
czy stawianie na wysokim miejscu
umiejętności. Warto posłuchać "No Heavy
Petting" z uwagą. Raz, drugi, trzeci, a nawet
piąty i piętnasty. Za każdym razem spróbować
rozłożyć album na czynniki pierwsze.
Rozdzielić od siebie instrumenty i starać się
skupić na jednym z nich. Założę się, że najmocniejsze
wrażenie wywrze gra Michaela
Schenkera. Ten sympatyczny blondyn zachwycał
nie tylko w szybkich i szorstkich
kawałkach jak "Can You Roll Her" czy
"Natural Thing". Umiał dostosować swoje
umiejętności do atmosfery utworu i, co ważne,
sam był dobrym kompozytorem.
Wszakże jego nazwisko widnieje przy pięciu
z dziewięciu zawartych na krążku. Więc
delikatnie, ale znacząco ozdobił "Belladonna"
jak i "On With The Action". Kolejnym
członkiem grupy, którego gra zapada w
pamięć, to Pete Way. Być może nie był
basistą wszechczasów, ale do UFO pasował
idealnie. Zarówno stylem gry, jak i hulaszczym
trybem życia. Bo, trzeba powiedzieć,
że każdy z muzyków lubił wypić. Niestety
przełożyło się to na poziom późniejszych relacji
i treści muzycznych.
Co jeszcze można dodać? Na pewno
to, że współcześnie nie odczuwa się,
żeby te utwory straciły cokolwiek ze swojej
siły. Nadal mogą porwać. Brzmienie też nie
zostało obdarte ze swoich walorów. Jeśli jest
okazja to warto sięgnąć po czarną płytę, bo
smakuje z niej jeszcze lepiej niż z kompaktu.
To tylko raptem półgodziny z małym hakiem
a zawiera tyle pomysłów, że ciągle
powoduje gęsią skórkę. Te wszystkie harmonie
wokali, refreny, riffy i kaskaderskie
solówki. Cementowane przez sekcję rytmiczną.
Nawet w takim, wydawałoby się nijakim,
"A Fool In Love", znajdziemy masę smaczków.
I, naturalnie, te wyrwane z kontekstu
dźwięki w najmniej oczekiwanej sytuacji
sprawią psikusa, pojawiając się podczas obcowania
z zespołem z zupełnie innego przedziału
czasowego.
Adam Widełka
ZELAZNA KLASYKA 183
Reminiscencje NWOBHM
W dzisiejszym odcinku przedstawię
krótkie biografie trzech zespołów. O ile
Devil's Chariot nagrali tylko jedno
dmo, to pozostałym dwóm - Dead On
Arrival i China Doll udało się nagrać
single, które obecnie są bardzo poszukiwane
przez kolekcjonerów. Wielka
szkoda, że tym zespołom nie udało się
wydać więcej swoich materiałów. Mam
nadzieje, że może kiedyś się to uda. Na
pocieszenie pozostają płyty tych zespołów,
których muzyka pozostawała
przez wiele lat w zapomnieniu. Ostatnio
ukazało się lub wkrótce ukaże wiele
ciekawych albumów z muzyką NWOB
HM: Zenith z Weston-super-Mare, Zenith
z Newtownabbey, Random Black,
Bloodshot Eyes, Traitors Gate z Weston-super-Mare,
Reincarnate, Overdrive
z Birmingham, Axe Victims czy Blaque
Jaque Shallaque zespół założony
przez byłych członków Angel Witch.
Miłego czytania i... słuchania.
Devil's Chariot
Foto: Devil's Chariot
Po opuszczeniu zespołu Silverhawk, Paul
Lewis nosił się z myślą założenia nowego
zespołu. Paul w tym czasie pracowal w biurze
firmy BT znajdującej się w The Barbican w
centrum Londynu. W tym samym biurze
młody chłopak, Brian Gibbs zajmował się
myciem okien. Oprócz tego uczył się gry na
perkusji u samego Carla Palmera z Emerson,
Lake & Palmer. To zaimponowało Paulowi
i razem postanowili założyć zespół. Rozpoczeli
próby w studio Allan Gordona znajdującym
się w Leyton, jednocześnie dając
ogłoszenie w Melody Maker o poszukiwaniu
muzyków do nowego zespołu. W ten sposób
zrekrutowali Kevina oraz Mitcha. Teraz kiedy
skład był już kompletny: Mitch Taylor -
vocals, Paul Lewis - guitars, Kevin Manning
- bass, Brian Gibbs - drums, zaczęli pisać
własne piosenki z myślą o wydaniu taśmy demo.
Niestety podczas prób okazało się, że styl
gry Briana nie pasuje do zespołu. Brian był
pod wpływem muzyki jazz, funk, a Devil's
Chariot chciał iść bardziej w kierunku Iron
Maiden, Angel Witch czy Black Sabbath.
Podjęto polubowną decyzję i Brian opuścił
szeregi zespołu. Jego następcą został Bob
Brewster, który znany był z bębnienia w
Salem's Witness. Ten skład nagrał 9 maja
1981 roku 4-utworowe demo w Mount Pleasant
Studios w Londynie, a wszystkie nagrania
i miksowanie wykonano jednego dnia na
8-ścieżkowej maszynie analogowej. Piosenki
na demie to: "Night Of The Demon", "White
Lady", "Werewolf" i "Ghost Squadron". Niestety
po nagraniu taśmy, na stopie Boba rozwinęły
się kurzajki, co uniemożliwiało mu
granie na perkusji przez kilka tygodni. W tej
sytuacji, aby nie blokować rozwoju zespołu
postanowił go opuścić. Po kilku przesłuchaniach
Devil's Chariot zrekrutował młodego
perkusistę Paula Margolisa. Ten perkusista
może wam się kojarzyć z poprzedniego odcinka
reminiscencji, kiedy opisywałem zespół
Savage. Niektórzy z was mogą go pamiętać
również z zespołu Tangent oraz z punkowego
zespołu Vice Squad. Kilka miesięcy
później, z powodu zbyt małej ilości grania
koncertów, basista zaczął tracić zainteresowanie,
co ostatecznie doprowadziło go do
opuszczenia Devil's Chariot. Styl Kevina
był integralną częścią zespołu, jak również
był on dobrym przyjacielem Paul Lewisa.
Paul nie wyobrażał sobie Devil's Chariot z innym
basistą i z ogromnym żalem powiedział
pozostałej dwójce o rozwiązaniu zespołu. W
1982 roku Devil's Chariot przeszedł do historii.
Paul Lewis do dnia dzisiejszego pozostaje
bardzo aktywny na scenie metalowej, a
jego CV obejmuje grę w takich zespołach jak:
Flight 19, Satan's Empire, Sweet Revenge,
VHF, Thunderstick, Belladonna, One
Track Mind, D-Tox. Od 2015 roku ponownie
jest częścią odrodzonego Satan's Empire.
Dead On Arrival
Artykuł ten dedykuję pamięci Donalda
Quirie (4 Jan 1955 - 17 Mar 2020), którego
miałem przyjemność poznać i okazję kilkakrotnie
porozmawiać. Dead on Arrival
utworzyli Donald Quirie (gitara prowadząca
i wokal) oraz Grant Clark (bas i wokal prowadzący)
po rozpadzie The Charge w 1980
roku. Oryginalny skład uzupełnił Ray Mc
Riner (gitara i wokal, ex Bardot), Gary Millar
(perkusja) i klawiszowiec, którego imienia
zespół nie pamięta. W 1981 roku Gary Millar
odszedł, a zespół zwerbował Billy'ego Bowesa
(perkusja) i Georgiosa Kournavosa
(bas). Grant Clark skoncentrował się na swoim
wokalu. Kilka tygodni przed tą zmianą
Ray wyjechał w trasę koncertową jako drugi
gitarzysta z Journey, Neal Schona. W 1982
roku zespół nagrał swój jedyny podwójny singiel
"A-side" "Blow By Blow" i "Devil On My
Shoulder" który został wydany tylko w Szkocji.
Był szeroko odtwarzany przez lokalne
komercyjne stacje radiowe i pozostawał na
hardrockowej liście przebojów Radio Forth
przez 27 tygodni (numer 1 przez 9 tygodni).
Dwa inne utwory z tej samej sesji były przeznaczone
do wydania: "Lost Soul" (Donald) i
"Dead on Arrival" (Ray), ale nigdy nie zostały
wydane. Zespół został zmuszony do porzucenia
tego planu, gdy Ray sprzedał prawa do
"Dead on Arrival" dla Davida Coverdale'a z
Foto: Dead On Arrival
Whitesnake. Ray został zastąpiony przez
Dougie Patterson'a, który pozostał w zespole
do 1984 roku. Przez następne trzy lata zespół
koncertował w całej Szkocji i północnej
Anglii, występując jako headliner lub wspierając
wielkie zespoły, takie jak The Scorpions
i Diamond Head. Po sukcesie koncertów,
zorganizowali podobną (ale oczywiście znacznie
mniejszą) imprezę w Edynburgu 1986r.
Dziewięć lokalnych zespołów oraz Nazareth
w roli headliner pomogło zebrać kilka tysięcy
funtów dla zaangażowanych organizacji charytatywnych.
W tym samym roku zespół się
rozpadł. Off-shootowy skład Lazy (zainspirowany
utworem Deep Purple) składający się z
Donalda, Georgiosa i Billy'ego grał przez
kolejne dwa lata, aż Donald został zwerbowany
do The Great Junction Street Band.
Ray McRiner był późnej również znany ze
współpracy z zespołem Sweet. Występował
również jako gitarzysta koncertowy zespołu.
China Doll
Cofnijmy się do roku 1974. To w tym roku
zostaje założona grupa Purple Phoenix. Założyli
ją uczniowie selektywnej szkoły i akademii
dla chłopców Poole Grammar School,
mieście Poole w hrabstwie Dorset na południowym
wybrzeżu Anglii. Skład: Simona
King (wokal, gitara), Gary Gahan (bas, wokal)
i John Lister (perkusja, wokal). Oferując
mieszankę oryginalnego materiału i coverów
zespołów progresywnego rocka, zespół grał w
małych klubach na południowym wybrzeżu
do 1977 roku, kiedy to założyciel i główny
autor piosenek Simon King opuścił zespół i
wyjechał z Poole. Przez kolejne sześć miesięcy
skład został poszerzony o byłego szkolnego
przyjaciela Nicka Williamsa (gitara, wokal).
Williams, Lister i Gahan zwerbowali
Tony'ego Courta (wokal) i George'a Cooka
(gitara). I tak pod koniec 1977 roku narodziła
się China Doll. Podczas gdy Purple
Phoenix był pod wpływem zespołów progresywnych,
takich jak Jethro Tull, Wishbone
Ash i Genesis, China Doll przyjęło
bardziej klasyczne podejście rockowe, zarówno
w swoich samodzielnie napisanych numerach,
jak i coverach takich zespołów jak Lynyrd
Skynyrd, Boston, Golden Earring czy
184
REMINISCENCJE NWOBHM
Foto: China Doll
Status Quo. Po samofinansowanym debiucie
pokazowym w Poole Grammar School późną
wiosną 1978 roku China Doll intensywnie
koncertował w pubach, klubach i małych teatrach
na południu Anglii, a najważniejsze
wydarzenia miały miejsce na festiwalach
rockowych w Poole, Bournemouth i Weymouth.
To pierwsze wcielenie China Doll
trwało do świąt Bożego Narodzenia 1978r.,
kiedy Cook, Court otaz Williams odeszli z
zespołu. Gahan i Lister zebrali nowy skład z
Graham Jones (wokal), Pete Fitch (gitara) i
Barney White (gitara). Ten skład (China
Doll II) trwał około sześciu miesięcy, ale spór
o drogę muzyczna coraz bardziej się nasilał.
White, a w szczególności Jones chciał poprowadzić
zespół w bardziej funkowym kierunku
- Fitch, Gahan i Lister chcieli grać cięższy
materiał. Wczesnym latem 1979 roku do tej
trójki ponownie dołącza Nick Williams.
Zespół był z nim w stałym kontakcie i kiedy
dowiedzieli się, że Nick rozwiązał swoje problemy
osobiste i zawodowe poprosili go aby
dołączył do China Doll jako wokalista. Ten
skład przyjął cięższe rockowe podejście niż
poprzednie wcielenia, grając covery Thin
Lizzy, Judas Priest, UFO i Black Sabbath, a
także około pięćdziesięciu procent numerów
napisanych przez siebie. Spośród nich pięć
piosenek zostało nagranych w małym lokalnym
studiu pod koniec 79 roku - "Heavy Air",
"I Don't Know", "Mission", "Oysters & Wine" i
"Past Tense". Z tych utworów dwie ostatnie
wybrano do nagrania na 7-calowy winyl. Zespół
udał się do Telecoms, 16-ścieżkowego
studia w Portsmouth, aby nagrać utwory w
jeden dzień w lutym 1980 roku, a kilka dni
później powrócił, aby dokończyć mastering.
China Doll regularnie występował w pubach
i klubach na południowym zachodzie. W
dniu 24 sierpnia 1980 byli główną gwiazdą
Dorset Nomads Festival w Corfe Castle odbywającym
się w święto państwowe tzw.
Bank Holiday. Koncert odbył się w dużym
namiocie, zespół grał 2,5 godziny, a ich inżynier
Neil Thomas przygotował taśmy szpulowe
do nagrania koncertu. Około 1/3 zestawu
nigdy nie została nagrana, ponieważ skończyła
się taśma i nikt tego nie zauważył. Na
szczęście pozostałe piosenki przetrwały do
dnia dzisiejszego i wpadły w moje łapy. We
wrześniu zagrali swój ostatni koncert w pubie
Chequers Inn w Lytchett Matravers. Czterej
członkowie zespołu nigdy nie grali razem od
tamtego czasu, chociaż Fitch, Gahan i Williams
wykonali kilka kawałków na imprezie z
okazji 30-tych urodzin Gahana w 1988 roku.
Fitch i Gahan utworzyli Silent Attack, a
Lister dołączył do Diamond Rox.
Z
Oldschool Metal Maniac XIX/2020
Hellavenger, Hellion, Atrophy, Sodom,
Violent Dirge, Hellhammer,
Celtic Frost, Triptykon, Destruction,
Hell-Born, Cult Of Horror, Schismatic,
Onslaught, At War, Vulcano,
Ancestor, Rage, Axe Crazy, Kommand,
Promiscuity, Death Angel,
Mgła, Gladiator.
Plakaty: Razor/Morbid Angel, Slayer/Hellhammer,
Carnivore/Celtic
Frost
Gdyby ktoś nie miał dotąd
styczności z "Oldschool Metal Maniac"
nazwy widniejące wyżej bez pudła
pozwolą mu na identyfikację profilu
tego pisma: tylko prawdziwy metal,
od tradycyjnego do ekstremalnego.
Wydaje mi się to świetnym rozwiązaniem,
szczególnie, że mamy XXI
wiek i jakieś sztuczne podziały na ziny
wyłącznie z black metalem czy innym
straciły już rację bytu.
"Oldschool Metal Maniac"
wychodzi naprzeciw tym oczekiwaniom,
podsuwając zarówno starym wyjadaczom,
jak też dopiero zaczynającym
swą przygodę z ciężkim graniem,
same smakowite kąski, wyselekcjonowane
perełki sceny podziemnej i do tego
sporo znanych nazw.
Tak zwanym gwoździem tego
anglojęzycznego numeru bez wątpienia
jest blok materiałów poświęconych
działalności Thomasa Gabriela Fischera,
kojarzonego powszechnie jako
Tom G. Warrior. Hellhammer, Celtic
Frost i Triptykon poświęcono aż
15 stron, co daje multum bardzo interesujących
materiałów, z długą rozmową
z głównym bohaterem włącznie. Fani
thrashu nie mogą przegapić wywiadów
z Sodom, Destruction, Death
Angel czy Onslaught, chociaż nie porywają
one niczym szczególnym; zwłaszcza
ten ostatni materiał, króciutka,
zdawkowa rozmowa na pół strony. Pogawędki
z Brianem Zimmermanem z
Atrophy oraz Paulem Arnoldem z At
War to już jednak zupełnie inny poziom,
podobnie jak rozmowa z liderem
brazyliskich mi-strzów jeszcze ostrzejszego
łojenia Vulcano, samym Zhemą
Rodero. Bardziej klasyczny nurt heavy
reprezentuje w tym numerze niemiecki
Rage - Peavy staje w tej krótkiej rozmowie
na wysokości zadania, chociaż
autor nie zaprzątał już sobie głowy poprawianiem
oczywistych błędów, jak
festiwal Metal Mania.
Z podziemiem jest zdecydowanie
lepiej. Hellavenger z Chile gra
black, niedawno wydał debiutanckie
demo, a Rodrigo nie dość, że maczał
palce w niedawnym wznowieniu "Scarlet
Slaughterer" Magnus na kasecie,
to jest wielkim maniakiem polskiej sceny
podziemnej: nie tylko metalowej,
ale też punk i hardcore. Hellion (dość
popularna nazwa, jak widać) pochodzi
z Kolumbii, ale spełnia się w teutońskim,
olscholowym thrashu. Jego amerykańską
odmianę, zgodnie ze swych
pochodzeniem, preferuje z kolei Kommand,
a chiński Ancestor łączy wpływy
europejskie i z USA - liczę, że chłopaki
pracują już nad następcą "Lords
Of Destiny".
Są też reprezentanci black/
speed metalu: Cult Of Horror z Brazylii,
można rzec jednej z kolebek takiego
bezkomompromisowego grania
oraz Promiscuity z Izraela, co może
być, chociaż wcale nie musi, pewną
niespodzianką. Scena polska też nie została
pominięta. Z materiałów dotyczących
przeszłości mamy więc Violent
Dirge, Gladiator i Schismatic -
wciąż warte uwagi zespoły, których materiały
już ukazały się, bądź niebawem
pojawią się nakładem Thrashing Madness.
Nurt współczesny mamy zaś
bardzo urozmaicony, bowiem w przypadku
Hell-Born, Mgły i Axe Crazy
trudno o jakiś wspólny mianownik, ale
jedno jest pewne: wszystkie grają metal
i to na najwyższym, światowym poziomie.
Nie zabrakło też koncertowych
relacji oraz licznych recenzji płyt
i demówek oraz zinów; jeśli więc ktoś
przegapił poprzedni numer, a językiem
angielskim posługuje się tak biegle jak
ojczystym, to zakup nowego "Oldschool
Metal Maniac" wydaje się obowiązkowy.
Kontakt: oldschool_metal_maniac@
wp.pl
Wojciech Chamryk
RECENZJE 185
Decibels’ Storm
recenzje płyt CD
1 - dno, 2 - słaba, 3 - przeciętna, 4 - dobra, 5 - bardzo dobra, 6 - wybitna
3000AD - The Void
2020 Total Metal
Nieźle grają ci Nowozelandczycy.
Pod względem techniczym czy
warsztatowym nie można im niczego
zarzucić. Dobrze też brzmią,
mocno i surowo, ale jak miksuje się
album w słynnym Sterling Sound,
a odpowiada za to sam Clint Murphy,
to o dźwiękowych niedoróbkach
nie może być mowy. Gorzej
jednak z muzyką, bo 3000AD proponują
sztampowy, zgrany już na
3000 sposobów, crossover/thrash
metal. Może w Nowej Zelandii jest
to coś nowego i odkrywczego, ale
na szerszą skalę zainteresować może
tylko największych zapaleńców
gatunku i maniakalnych fanów
akurat tego zespołu. Atutem są na
pewno rozbudowane chórki w wykonaniu
wszystkich muzyków tria
(główne partie śpiewa, i to nieźle,
perkusista Hellmore Bones), ale w
kolejnych utworach nie ma niczego
oryginalnego - zespół gra solidnie i
nic ponadto. Fakt, że najciekawszy
na płycie jest zamykający ją, ciut
progresywny w formie instrumental
"Born Under A Black Sun", też
o czymś świadczy. (2)
Wojciech Chamryk
Alizarin - The Last Semblance
2020 Self-Releases
Alizarin został założony w Los
Angeles w roku 2017 przez Josha
Kaya, obecnie wokalistę i gitarzystę
zespołu. Skład uzupełniają perkusista
Jona Damona, basista
Terran Fernandez oraz klawiszowiec
Avelino Ramirez. W 2018
roku formacja wydaje debiutancki
album "Cast Zenith", który zawiera
muzykę instrumentalną. Na najnowszym
"The Last Semblance"
śpiewa już lider i gitarzysta Josh
Kay. Za to muzyka to pochodna
rocka i metalu progresywnego, której
źródłem jest Dream Theater
lecz ze względu na przeważającą
rockową naturę i jej bardziej melancholijny
klimat, ewidentnie
związana jest z dokonaniami takich
kapel jak Riverside, Porcupine
Tree, Haken czy Opeth.
Oczywiście podana jest przez pryzmat
talentów muzyków Alizarin.
Tak jak wspomniałem w muzyce
Amerykanów jest cała masa zadumy
i można się zdziwić ile może
mieć ona odcieniów. W gradacji
stanu apatii, smutku, rzewności,
tęsknoty sceptycyzmu itd. są bardzo
bliscy dokonaniom mistrzów z
Fates Warning. Świetnie żonglują
w niej melodiami, harmoniami i
dysonansami. Potrafią też nieźle
technicznie zamieszać. Natomiast
aby nas nie uśpić od czasu do czasu
grają z metalowym przytupem.
Ogólnie muzyka płynie dość płynnie
a nawet interesująco. Niestety
elementem, który zaburza muzyczny
efekt jest wokal Josha. Owszem
trzyma tonacje itd. ale jest po
prostu przeciętny, zwykły, jednostajny
i bez siły wyrazu, i jak już, to
on wprowadza elementy nudy i
znużenia. I chyba jest najpoważniejszy
zarzut dla tej płyty, bo reszta
jest w jak najlepszym stanie
włącznie z wykonaniem, brzmieniami
i produkcją. Jeśli ktoś lubi
właśnie takie klimaty powinien zahaczyć
o ten krążek. Inni lubujący
się w bardziej ekspresyjnej muzyce
raczej powinni sobie darować.
(3,5)
Almanac - Rush Of Death
2020 Nuclear Blast
\m/\m/
Victor Smolski poświęcił trzeciemu
albumowi swego zespołu znacznie
więcej czasu, bowiem od premiery
"Kingslayer" minęło 2,5 roku.
Mogło być również tak, że to
zmiany składu opóźniły nieco premierę
"Rush Of Death", bo nie
usłyszymy już na niej Andy'ego B.
Francka (Brainstorm) i Davida
Readmana (Pink Cream 69). Z
dawnego wokalnego składu ostała
się tylko Jeannette Marchewka
(Linqua Mortis Orchestra), ale słychać
ją niezbyt często - prym za
mikrofonami wiodą Patrick Sühl i
Frank Beck. Kolejna nowość to
dopełnienie nazwy grupy personaliami
gitarzysty - najwidoczniej samo
Almanac było zbyt mało
rozpoznawalne, a Victor Smolski's
Almanac od razu nader dobitnie
sygnalizuje, kto stoi za tym
zespołem. Były gitarzysta Rage
wciąż najlepiej czuje się w konwencji
power metalu z epickimi i symfonicznymi
naleciałościami, proponując
efektowne, urozmaicone
kompozycje. Co ważne potrafi uniknąć
epatowania, niebagatelnymi
przecież, umiejętnościami: solówki
są więc wyważone, trwają tyle ile
trzeba i nie przytłaczają poszczególnych
utworów zbytecznymi popisami
- wystarczy posłuchać choćby
"Satisfied" z iście fenomenalną
partią czy "Like A Machine" z motywami
flamenco. Sporo tu też
chwytliwych melodii i zapadających
w pamięć refrenów ("Rush Of
Death"!), ale mnie najbardziej cieszą
liczne odniesienia do tradycyjnego,
mocno brzmiącego heavy lat
80., dzięki którym "Predator" czy
"Blink Of An Eye" nad wyraz zyskują.
Darowałbym sobie tylko nawiązania
do black metalu w "Soiled
Existence", ale i tak "Rush Of
Death" jako całość zasługuje na:
(5)
Wojciech Chamryk
Amorphia - Arms to Death
2018 Self-Released
Amorphia to thrashowe i oldschoolowe
trio z Indii, które jest
zapatrzone w starego Slayera. Słychać
to w każdej nutce, riffie i zagrywce
z debiutu "Arms to
Death". Od czasu do czasu przeleci
coś z Kreatora, a może nawet
Coronera. Jednak to Slayer tu niepodzielnie
włada. Każdy z kawałków
jest rewelacyjnie skrojony,
zaaranżowany i zagrany. Oczywiście
według tego co mistrzowie nauczali.
Może to dla niektórych będzie
powodem do skreślenia tej kapeli,
jako kopia Slayera. Niemniej
od samego początku do końca albumu
muzycy Amorphii grają z
takim zapałem i zaangażowaniem,
że trudno jest oderwać uszu od głośników.
Myślę, że jak dacie szanse
tej płytce, to już nie wciśniecie jej
gdzieś w kąt, a ustawicie na półce,
żeby czasami po nią sięgnąć. Tak w
ogóle myślę sobie, że jak muzycy
Amorphii będą kontynuować tę
drogę, to z czasem wspólnie okrzepniemy
i nie będziemy zwracać
uwagi na tę oczywistą inspirację,
tylko automatycznie będziemy machać
łbami. (4)
\m/\m/
Ancient Curse - The New Prophecy
2020 Pure Steel
Historia Ancient Curse rozpoczęła
się w 1985 roku w Bremie. W
pierwszym etapie przetrwał gdzieś
do 1997 roku. Przez ten czas nagrał
kilka dem, EPkę "Thirsty Fields"
(1995) oraz dwa albumy "The
Landing" i "Thirsty Fields" wydane
w 1997 roku. Słyszał ktoś je?
Ja na pewno nie! Co mnie zupełnie
nie cieszy. Nieoczekiwanie po 23
latach od ostatniego albumu na rynek
wraca ten niemiecki zespół
wraz z nowym studyjnym albumem
"The New Prophecy". A na
nim znakomita muzyka z pogranicza
ambitnego power metalu i
progresywnego metalu, czyli progresywny
power metal, choć do
końca nie oddaje to charakteru
muzyki tej formacji. Bo to z pewnością
nic z rzeczy takich jak
Angra czy Kamelot. Nie wiem czy
pamiętacie ale w latach osiemdziesiątych
w Niemczech istniała kapela
Mania. Dopiero pod koniec
tamtej dekady wydali swoje płyty.
Niestety równie szybko zakończyli
swoją działalność. Natomiast muzyka,
która znalazła się na płytach
to wyśmienity speed/power w starym
stylu wzorowanym na niemieckich
grupach. Owszem melodie
były ale miały one swoja klasę, no
i w takiej muzyce rządziły gitary.
W tym samym czasie, co Mania
startował inny niemiecki zespół
Heavens Gate, ci grali bardziej
klasycznie (czyli heavy/power) ale
równie z ambitnym zacięciem. I
właśnie z tymi formacjami kojarzy
się mi aktualna propozycja Ancient
Curse, choć oczywiście odcisnęła
ona swoje piętno na granej
przez siebie muzyce. Brzmi ona również
nowocześniej, w sensie, że
Niemcy znakomicie wykorzystali
możliwości współczesnego studia.
Jednak to nie wszystkie składowe
krążka "The New Prophecy". W
tej muzyce jest bowiem też sporo z
progresywnego metalu, choć nie
stanowi on muzycznego szkieletu
grupy. W tym wypadku skojarzenia
mam z Ivanhoe, Vanden Plas
186
RECENZJE
oraz Sieges Even. To, co wyróżnia
Ancient Curse to - to, że wręcz zaraża
energią swojej muzyki. Przychodzi
jej to z łatwością, pomimo,
że muzyka jest w takim wypadku,
złożona, gęsta i wielowarstwowa, a
kompozycje są raczej długaśne.
Rządzą tu niepodzielnie gitary,
które czarują, mocą, ale też subtelnością,
melodyjnością, techniką,
wyobraźnią oraz emocjami. Wtóruje
im sekcja, która uwija się aby
dotrzymać kroku pomysłowości
gitar. Muzyka Ancient Curse jest
głównie szybka i energiczna, owszem
korzysta też z dysonansów i
kontrastów, ale też trafiły się im
utwory, które są zdecydowanie
wolniejsze od innych, "One Moment
of Fortune" oraz prawie balladowy
"Mind Chaos". Po za tym
próbuje nas zaskoczyć i taki "Forever
Young" napisany jest w miarę
prosty sposób. W miarę, bo swojej
natury jednak nie potrafili oszukać.
Na koniec zostawiam głos Petera
Pietrzinskiego, który dopełnia
ale również przewodzi znakomitej
muzyce tego kwartetu. I w
tym wypadku można jedynie pisać
same superlatywy. Sumując, "The
New Prophecy" smakuje znakomicie
w całości. I tym większy żal, że
nie słyszałem pierwszych płyt bremeńczyków.
Rekomendacja dla fanów
oldschoolowego niemieckiego
power metalu oraz progresywnych
maniaków. (5,5)
Ancillotti - Hell On Earth
2020 Pure Steel
\m/\m/
We wrześniu 2016 roku wydali
udaną płytę "Strike Back". Później
przyszła pora na kolejny album
Strana Officina, w którym to zespole
również udziela się wokalnie
Daniele "Bud" Ancillotti, ale po
"Law Of The Jungle" zaktywizował
ponownie swój rodzinny zespół
(gra w nim z bratem, synem i
starym kumplem). Efektem jest
trzeci w dyskografii Ancillotti długogrający
materiał "Hell On
Earth", płyta-marzenie każdego fana
tradycyjnego metalu. O "Strike
Back" pisałem, że to "klasyczny
pod każdym względem, czerpiący
pełnymi garściami z lat 80., tradycyjny
metal" i do jego następcy te
słowa również odnoszą się bez żadnego
pudła. Włosi czują się w tej
stylistyce niczym ryba w wodzie, a
do ogromnego doświadczenia dodają
też mnóstwo werwy - słychać,
że metal w takiej właśnie postaci
wciąż bardzo ich kręci. Przekłada
się to jakość muzyki - surowej, archetypowej,
mocnej na dawną modłę,
ale i bardzo nośnej - jeśli ktoś
lubi stary Accept, Judas Priest czy
inne zespoły tego typu, na pewno
nie pogardzi rozpędzonym openerem
"Fighting Man", równie dynamicznym
"Revolution", mocarnym
"We Are Coming" czy singlowym
"Till The End", kolejnym utworem,
który mógłby wyjść spod palców
duetu Tipton/Downing. Świetny
jest też "Broken Arrow", numer z
orientalnymi naleciałościami w stylu
Led Zeppelin, mroczny "Frankenstein"
- wyszła im ta płyta, nie
ma co! Cieszy też wysoka dyspozycja
Buda, bo w końcu nie jest już
młodzieniaszkiem, a głos to niezwykle
czuły instrument i z wiekiem
nie każdy wokalista utrzymuje
taką formę, ale on nie ma żadnych
problemów. Ja w sumie również:
(6).
Anonymus - La Bestia
2020 Bam & Co. Heavy
Wojciech Chamryk
Airforce - Judgement Day
2016 WachOut
U nas Anonymus jest faktycznie
formacją raczej anomimową, mimo
robiącego wrażenie stażu (start w
1989 roku) i bogatego, fonograficznego
dorobku. W ojczystej Kanadzie
są jednak zespołem kultowym
- na pewno zaś w jego francuskojęzycznej
części, bowiem preferują
teksty w języku Moliera, Diderota
czy Camusa. Tym razem zaczęli
jednak eksperymentować, bo
najnowszy, już jedensty w dyskografii,
album "La Bestia" opatrzyli
tekstami w języku... hiszpańskim.
Brzmi to może zaskakująco, ale jak
sami podkreślają: w składzie mają
Chilijczyka, a dwóch z nich jest potomkami
hiszpańskich emigrantów,
więc dla nich to język może
nie ojczysty, ale na pewno bliski.
Jak wypada w siarczystym, brutalnym
thrashu? Tak jak w bardziej
tradycyjnych odmianach metalu
hiszpański dodaje muzyce pewnej
śpiewności, to tutaj nie ma o tym
mowy: Oscar Souto ryczy niczym
wściekły, ugodzony ilomaś strzałami
bizon czy inny bawół, a jego
partie nierzadko są nieodległe od
growlingu czy skrzeku. Muzycznie
też bywa ekstremalnie: szybkie
kostkowanie, opętańcze blasty,
brutalność brzmienia - jest naprawdę
mocno, bez żadnego oszczędzania
się. Tak jak w openerze
"Bajo Presión", singlowym "Sobrevivir"
czy "Terremoto", ultraszybkich
strzałach na najwyższych obrotach,
bliskich niekiedy black/thrash
metalu. Są tu też jednak i aranżacyjne
ciekawostki, bo "Tierra" to
mroczna ballada z wtrętami po
włosku, a akustyczne intro "La Bestia"
ma w sobie sporo z bluesa.
Dlatego, chociaż z tekstów nie zrozumiałem
nawet jednego słowa, z
czystym sumieniem daję (5) za
konkretną muzykę.
Wojciech Chamryk
AnVision - Love & Hate
2020 Empire 18
Jak już wspominałem jednym z
założycieli Airforce jest były muzyk
Iron Maiden, perkusista
Doug Sampson. Kapela istnieje
od końca lat 80. ale swój pierwszy
album wydała w 2016 roku. Jest
nim "Judgement Day". Nie jest to
typowy debiutancki krążek, albowiem
stanowi on kompilację utworów
z różnych lat istnienia kapel.
Najstarsze kawałki pochodzą z sesji
z 1987 roku, najświeższe, z roku
wydania samego "Judgement
Day". Z tego powodu płyta jest nie
zbyt spójna, przynajmniej brzmieniowo.
Jednak największe różnice
wynikają ze zmian w obsadzie stanowiska
wokalisty i jest to bardzo
wyczuwalne. Muzycznie to w prostej
linii odniesienie do NWOB
HM, ale kawałki różnią się wpływami,
jedne są bardziej heavy metalowe,
inne hard rockowe, a bywają
takie, które odnoszą się do
AORu. W sumie dało to bardzo
ciekawy, a zarazem bardzo intrygujący
rezultat. Wielobarwność tej
muzyki z pewnością mocno przyciąga,
choć nie niesie z sobą najwyższej
renomy i bardziej przypomina
kronikę dokumentującą to,
co działo się w Airforce na przestrzeni
lat jej istnienia. Najlepiej
wypadają najświeższe kompozycje
"Heroes", "Get Me A Doctor" oraz
tytułowy "Judgement Day", są bezpośrednie
i płynie w nich klasyczny
heavy metal wywodzący się
wprost z serca NWOBHM. Ba,
"Heroes" gada wręcz jak ostry radiowy
hicior z lat 80. Płytka ta to
nic innego jak ciekawostka, podsumowująca
karierę Airforce do
2016 roku. Płyta jedynie dla fanów
NWOBHM oraz dla przyszłych
fanów Anglików. (3,5)
Airforce - The Black Box Recordings:
Volume 1.
2019 Dead Seb/WachOut
Rok po wydaniu "Judgement
Day" na rynku ukazuje się EPka
"The Black Box Recordings: Volume
1.". Na niej znalazły się trzy
kawałki "Fight", "Life Turns To
Dust" i "Heroes". Utrzymane są w
konwencji, którą muzycy aktualnie
sobie wypracowali. A jest to bezpośredni
heavy metal, który swoje
źródła ma w NWOBHM. Ponownie
bryluje tu przebojowy "Heroes",
ale pozostałe dwa nie są gorsze,
szczególnie drugi w kolejności, z
pewnym epickim posmakiem, "Life
Turns To Dust". Niemniej utwory
brzmią trochę lepiej i mam wrażenie,
że z tą sesją muzycy odnajdują
swoje brzmienie, które choć
oldschoolowe to nawiązuje do
współczesnej techniki. Instrumentaliści
wywiązują się ze swoich
obowiązków perfekcyjnie. Nie odnajdziemy
tu wirtuozerii ale solidność,
klasę, luz i wyczucie. Znowu
dochodzi do zmiany wokalisty. Dilian
Arnaudov brzmi naprawdę
rasowo. Także dzięki tej EPce wiemy
do czego muzycy Airforce dążą.
Choć EPka jest krótka ale brzmi
rasowo i zapowiada, że wraz
dużym debiutanckim krążkiem fani
tradycyjnego heavy metalu mogą
dostać to na co oczekują. (4)
\m/\m/
AnVision to istniejąca od 2007
grupa grająca muzykę z pogranicza
progresywnego rocka i metalu.
"Love & Hate" to ich czwarty album,
który zawiera osiem kompozycji
i ponad 40 minut przebogatej
muzyki. Ta pochodzi w prostej linii
od dokonań amerykańskiego
Dream Theater. Jednak w muzyce
AnVision jest więcej wpływów
brzmień nowoczesnego metalu,
melodii oraz w odróżnieniu od
swojego autorytetu, nie stawia na
różnego rodzaju instrumentalne
pojedynki. Ba, w tej materii, solówki
gitarzysty Grega, czy też gra
klawiszowca Valdiego mogą służyć
za wzór piękna, wyrafinowania
i umiarkowania. Tytuł albumu bardzo
udanie podkreśla to co w takiej
muzyce, a szczególnie muzyce An
Vision, jest bardzo ważne. A mianowicie
chodzi o wszelkiego rodzaju,
dwuznaczności, dysonanse,
kontrasty, zmiany temp, nastrojów
i ogólnie klimatu. Co na "Love &
Hate" wyraziście wydarzyło się w
utworze tytułowym, gdzie normalny
wokal Marqusa wspiera growl
basisty Karaluza. Pomysł nie no-
RECENZJE 187
wy ale w tym wypadku "zagadał"
nadzwyczajnie. Muzycy AnVision
po mistrzowsku wykorzystują również
swój naturalny talent do przeplatania
potężnych riffów z delikatnymi
i uwodzącymi melodiami.
Te ostatnie, na "Love & Hate" są
wręcz wyśmienite, i właśnie dzięki
nim tak bardzo dobrze słucha się
całości albumu. Aby jednak była
jasność, muzycy nie rezygnują z
wyrafinowanego i technicznego
grania czy też wymyślania i łączenia
wielu różnych znakomitych
muzycznych tematów w karkołomne
konfiguracje. Zbytnio nie zależy
im na zwyczajności, choć wspomniane
melodie sprytnie to ukrywają.
Większość kompozycji na tym
krążku utrzymana jest w średnich
tempach, każda z nich ma swój temat
przewodni, pod którym kotłują
się wszystkie muzyczne kompozytorskie
rozterki. W tym gronie,
prawdopodobnie najbardziej
wpadający w ucho temat ma "Lovely
Day to Die", natomiast najpotężniejszy
riff znajdziemy w rozpoczynającym
"Love & Hate". Niemniej
najszybszym, wręcz wściekłym
jest "Riders from Hell". Natomiast
koniec płyty wieńczy piękny,
wolny i balladowy "Good Night".
W tym o to utworze głos Marqusa
pięknie wspiera głos Pauliny
Ostrowskiej. Nie sili się ona na jakąś
a la operową stylizacje ale właśnie
doskonale po kobiecemu śpiewa
wraz z męskim głosem. Mimo,
że kompozycje choć indywidualnie
stanowią coś wyjątkowego, to w
całości prezentują się najciekawiej i
wyraziście. Zresztą w progresywnym
graniu właśnie na tym to
polega aby wciągnąć słuchacza w
całość muzyki, a to AnVision znakomicie
się udaje. Nie wymieniłem
do tej pory wszystkich instrumentalistów
tego krążka, ale każdy z
nich indywidualnie na to zasługuje,
ich umiejętności i kultura gry
jest na najwyższym poziomie. Każdy
kto będzie chciał, może wsłuchać
się w poszczególny instrument
i w pełni będzie mógł docenić
jego kunszt. Niewątpliwie na
to ma wpływ praca muzyków i
realizatora wykonana w studio, a
także miks całego albumu. Całe
szczęście dożyliśmy czasów, gdzie
nagrywanie i produkcja płyt nie
stanowi większego problemu. Na
koniec powrócę tematu albumu.
Muzycy z progresywny mają to do
siebie, że potrafią na świat dzienny
wyciągnąć ciekawy temat i ambitnie
przedstawić go swoim słuchaczom.
Tym razem przedstawiona
została moc obydwu emocji - tytułowych
miłość i nienawiść - oraz
skrajności jakie mogą w nas wywołać.
Myślę, że temat bardzo bliski
każdemu z nas. Współgra on nie
tylko z muzyką ale także z okładką
"Love & Hate". AnVision ma na
koncie kolejny udany album i rekomenduje
go każdemu progresywnemu
maniakowi. Na prawdę
warto po niego sięgnąć, ze względu
na temat, świetną muzykę, wyborne
melodie oraz zawodowe wykonanie.
(5,5)
Archon Angel - Fallen
2020 Frontiers Music
\m/\m/
Jeśli muzycy znani choćby z Savatage,
Circle II Circle, Secret
Sphere czy Nightmare zakładają
nowy zespół trudno nie mówić o
supergrupie, a do tego można też
spodziewać się czegoś znacznie odstającego
od metalowej przeciętnej.
"Fallen" Archon Angel spełnia te
oczekiwania, ale skoro odpowiadają
za nią Zak Stevens, Aldo Lonobile,
Yves Campion i Marco
Lazzarini to raczej nie mogło być
inaczej. Nazwiska niby nie grają,
nie tylko na boisku, ale tutaj ten
międzynarodowy skład pokazuje
się z jak najlepszej strony, proponując
urozmaicony, progresywny
metal na wysokim poziomie. Już
singlowy utwór tytułowy pokazuje,
że formacja w żadnym razie nie zamierza
kostnieć w neoprogresywnej
formule, stawia bowiem na
wyraziste melodie i nośne refreny,
gdzie symfoniczne tła i wyśrubowany
poziom stanową drugi, świetnie
dopłeniający je plan. Zespół
czerpie też pełnymi garściami z
mocniejszego, tradycjniej brzmiącego
heavy lat 80. ("Rise", "Under
The Spell"), nie unika też nawiązań
do lżejszego rocka (kojarzący
się z U2 wstęp "Who's In The Mirror"),
a i ballady ("Brought To The
Edge") to również klasa sama w sobie,
numery z najwyższej półki,
gdzie Stevens może pokazać pełnię
swego głosu. Sporo tu również
szybkich, dynamicznych utworów
pokroju "Twilight" czy "Return Of
The Storm" - na pozór niewyróżniających
się niczym szczególnym,
ale takich, które chętnie odpala się
po raz kolejny. Mocny debiut, oby
poszły za nim kolejne płyty! (5)
Wojciech Chamryk
Aria - Curse Of The Seas
2018 M2BA
Aria to prawdziwa legenda rosyjskiego
metalu, zespół nie bez powodu
określany mianem tamtejszego
Iron Maiden. Akurat u nas
w latach 80. niezbyt ceniono metalowe
grupy z ówczesnych demoludów,
ale na tle zespołów z innych
krajów te radzieckie wyróżniały się
poziomem, bo w większości tworzyli
je absolwenci szkół muzycznych.
Inny aspekt ich działalności
to fakt, że miały zdecydowanie
pod górkę w komunistycznych realiach
ZSRR, dopiero pieriestrojka
dała im szansę na pełniejsze zaistnienie.
Aria wykorzystała ją w pełni,
jeszcze w latach 80. wydając
trzy longplaye i z każdą kolejną
płytą ugruntowując swą pozycję.
Zespołowi nie zaszkodziła nawet
zmiana wokalisty, kiedy w 2001
roku Walerija Kipiełowa zastąpił
ostatecznie Artur Berkut, bo w
końcu był to również ktoś o statusie
legendy, śpiewak znany z
Awtograf (występ na festiwalu sopockim
w roku 1987) czy Master.
Jednak w roku 2011 zespół stanął
na rozdrożu, ale młody wokalista
Michaił Żitiakow okazał się godnym
następcą legendarnych poprzedników.
"Curse Of The Seas"
to już trzeci album Arii powstały z
jego udziałem, materiał w każdym
calu klasyczny i niczym nieustępujący
wcześniejszym płytom grupy.
Malkontenci będą pewnie podkreślać,
że za dużo tu wpływów
Maiden, ale to w końcu jeden z
wyznaczników stylu Arii, obecny
w jej muzyce od samego początku,
poza tym trudno nie docenić tak
porywających utworów jak "Race
For Glory", "Everything Begins
Where The Night Ends" czy "Alive".
Są też rzecz jasna i nieco odmienne
patenty, jak choćby miarowy, mroczny
"The Lucifer Era", a i w balladach
zespół ponownie potwierdza
swą klasę, szczególnie w "So Be
It" i w finałowej "Curse Of The
Seas". Wszystkie są śpiewane rzecz
jasna w języku rosyjskim, co tylko
przydaje im śpiewności - jeśli ktoś
lubi tradycyjny heavy i nie ogranicza
się tylko do grup anglojęzycznych
powinien sprawdzić płyty
Arii, nie tylko te najnowsze. (5)
Wojciech Chamryk
Aria - Guest From The Shadow
Kingdom
2019 M2BA
Pierwszy koncertowy album "Made
in Russia" Aria wydała w roku
1996. Kolejne ukazywały się sukcesywnie:
przekrojowe i jubileuszowe,
jak choćby "Hero Of Asphalt:
20 Years", a najnowszy to
DVD/2CD "Guest From The
Shadow Kingdom". W wersji audio
ten materiał też robi ogromne
wrażenie, bo zespół na żywo to
maszyneria precyzyjna w każdym
szczególe, złożona ze swietnych
muzyków i z wybornym wokalistą
Michaiłem Żitiakowem. Dopiero
jednak na DVD - całość do obejrzenia
na YouTube - można docenić
rozmach rosyjskiej formacji,
prawdziwych carów rosyjskiego
metalu: ogromna, kilkupoziomowa
scena, rozbudowana scenografia z
żaglowcem i nie tylko, ekrany,
świetne nagłośnienie, a do tego
samo miejsce, wypełniony fanami
stadion Dynama Moskwa - są w
ojczyźnie wielcy, bez dwóch zdań.
Promowali wtedy, wydany jesienią
2018 roku, świeżutki album "Curse
Of The Seas", tak więc wśród
18 zagranych tego wieczoru utworów
nie brakowało pochodzących
zeń utworów, bo zabrzmiały niemal
wszystkie. Do tego zespołowa
klasyka z trzech pierwszych albumów,
numery tak popularne jak
choćby: "Hero Of Asphalt", "Torero"
czy "Street Of Roses". Akurat
zawsze lubiłem ten zespół, mam
sporo jego płyt, tak więc dla mnie
"Guest From The Shadow Kingdom"
to świetny prezent, perfekcyjne
połączenie starszych utworów
z nowszymi. Fani Iron Maiden
czy Running Wild, o ile nie
znali dotąd Arii i nie odstraszy ich
język rosyjski w tekstach, też powinni
zainteresować się wydawnictwami
Rosjan - ta koncertówka będzie
na początek idealna. (5,5)
Wojciech Chamryk
Assignment - Reflections
2020 Massacre
Assignment to Niemiecki zespół,
który istnieje od 1994 roku. Na
początku grał death/thrash metal
aby ostatecznie skupić się na progresywnym
metalu. "Reflections"
to ich już piąty album studyjny,
wydany po czteroletniej przerwie.
Generalnie punktem wyjścia muzyki
Assignment jest Dream Theater.
Niemniej odniesień jest znacznie
więcej, począwszy od Rush,
Savatage, Jacobs Dream, Vanden
Plas, ale także Dio czy do niedawno
omawianego Ancient Curse.
Ten ostatni głównie dla tego, że
muzycy Assignment również zdecydowanie
lepiej czują się gdy to
gitary i moc heavy metalu przewodzą
muzyce. Ta cecha może wynikać
także z wcześniejszych zainteresowań
muzyków, wspomnianego
death/thrash metalu. Poza tym w
ich muzyce jest sporo z klimatu i
piętna niemieckich kapel heavy
metalowych, co w szerszym kontekście
jest bardzo istotne. Dio
również nie wymieniłem bez przyczyny,
a to głównie ze względu na
188
RECENZJE
wokalistę Diego Valdeza, który
przemyca w swoim głosie ducha tego
wielkiego mistrza. Oczywiście
muzycy na szali stawiają swoje
umiejętności i talent oraz wszystko
to, co do tej pory osiągnął progresywny
metal. Dało to muzyczną
mieszankę, która przypisana jest
tylko tej formacji a przyciąga fanów
tego nurtu. Bez wątpienia ich
muzyka ma też cechy, które są
punktami orientacyjnymi dla progresywnych
zwolenników i dzięki
którym czują się w niej jak u siebie
w domu. Każda z kompozycji jest
rozbudowana, składająca się z wielu
wątków, eksponująca dysonanse,
przeróżny klimat oraz emocje.
Muzycy nie zapominają o melodiach,
które mają niepodważalną
klasę. Niemniej te melodie dość
mocno osadzone są w treści. Większość
utworów utrzymana jest w
średnich tempach ale zespól potrafi,
i przyśpieszyć, i zwolnić. Tak jak
wspomniałem na pierwszej linii są
gitary ale klawisze odgrywają też
ważną rolę, choć głównie stanowią
tło i dodatek aranżacyjny. Poszczególne
partie instrumentów gitary,
klawisze, sekcja rytmiczna a także
sam głos wokalisty są znakomite i
stanowią wartość samą w sobie.
Diego Valdezma bardzo wiele pomysłów
na doskonałe linie melodyczne,
niemniej w jednym z utworów
wspomaga go głos kobiecy.
Ogólnie mamy do czynienia z kolejną
dobrą płytą, inną od pozostałych
z tego nurtu ale jest tylko
następną wśród wielu. Co powoduje,
że coraz częściej zastanawiam
się, czy ten wysoki poziom oraz
znakomitość tych wszystkich albumów
jest czymś zwykłym i naturalnym
dla tej sceny, a tym samy zupełnie
czymś przeciętnym. Tak czy
siak, progresywnym maniakom
polecam Assignment i ich najnowszy
album. No i sami decydujcie,
która z tych wszystkich progresywnych
propozycji jest najlepsza.
(4)
\m/\m/
Astharoth - Resurrection - Beginning
Of The End
2020 Self-Released
Niespodzianka roku: Astharoth
wrócił! Początkowo myślałem, że
to jakiś inny zespół o tej nazwie,
ale nie, "Resurrection - Beginning
Of The End" jest dziełem Jarosława
Tatarka, lidera i gitarzysty naszej
thrashowej sensacji przełomu
lat 80. i 90. Kto już wtedy był fanem
metalu nie mogł przegapić
świetnego albumu "Gloomy Experiments",
płyty do dziś robiącej
ogromne wrażenie. Niestety okazała
się ona jedynym studyjnym albumem
formacji, która po przeprowadzce
do USA i nagraniu serii
kaset demo dokonała żywota w roku
1994. 30-lecie premiery "Gloomy
Experiments" Jarosław Tatarek
uczcił jednak nowym albumem
z premierowym materiałem. To jego
w pełni autorskie dzieło, zrealizował
je bowiem samodzielnie, trudno
więc mówić o pełnej reaktywacji
zespołu. Fani techno thrashu
też nie znajdą na "Resurrection -
Beginning Of The End" zbyt
wiele dla siebie, bo to nowoczesny,
mroczny i atmosferyczny dark metal
z thrashowymi naleciałościami.
W swojej kategorii jest to jednak
całkiem niezły materiał, będący
chyba rezultatem obecnych fascynacji
muzycznych lidera Astharoth.
Osobiście wolałbym coś bliższego
"Gloomy Experiments", ale
czas ani nikt nie stoją w miejscu, a
mocarny, mający w sobie coś z
heavy/doom "Awaiting A Miracle",
ekstremalny "Denial And Hate" czy
bardziej jednak thrashowe, mimo
odniesień do Rammstein, "Perfect
Butchery" i "Mothman" nie pozwalają
przejść obojętnie obok tego odmiennego
niż dawny Astharoth,
ale jednak udanego albumu. (4,5)
Wojciech Chamryk
Axel Rudi Pell - Sign Of The
Times
2020 Steamhammer/SPV
"Sign Of The Times" to 18 (sic!)
studyjny album tego wyśmienitego
gitarzysty, który po rozstaniu ze
Steeler w roku 1989 jest nad
wyraz aktywny. Co istotne pracuje
z iście niemiecką solidnością, dlatego
w jego tak już obszernej dyskografii
nie brakuje świetnych płyt, a
do tego nie ma też dowodów na
jakieś koniunkturalne kroki czy
znaczące spadki formy. "Sign Of
The Times" Axel może więc spokojnie
odznaczyć po stronie plusów,
bo to udany, trzymający poziom
materiał. Niby typowy dla
jego dokonań, bez spektakularnych
zaskoczeń, ale zarazem dość świeży,
potwierdzający, że panowie
wciąż bawią się muzyką i jej granie
dostarcza im sporo frajdy. Największą
niespodzianką jest tu na pewno
początek "Living In A Dream",
utrzymany w stylistyce... reggae,
ale nie trwa to zbyt długo, przechodząc
w siarczyste hard'n'heavy, a
poza tym te rozbujane rytmy bardziej
pasowałyby jednak na "Lovedrive"
Scorpions niż jakikolwiek
album Boba Marleya. Ciekawostką
jest też początek "Gunfire", bo
wypisz, wymaluj, "Kill The King"
Rainbow, co było jednak ponoć
zamierzone i zostało zainspirowane
przez perkusistę Bobby'ego
Rondinelli, który w latach 80. grał
przecież w zespole Człowieka w
Czerni. Jest też mroczny, zainspirowany
z kolei Black Sabbath ery
Ronnigo Jamesa Dio "Sign Of
The Times", jakby wariacja grupy
Pella na temat przepotężnego "The
Sign Of The Southern Cross", ale w
żadnym razie nie znaczy to, że
ogranicza się ona tylko do kopiowania.
Mamy tu bowiem przecież
świetny "The End Of The Line" czy
równie udany "Waiting For Your
Call". Prawdziwą perełką jest też
"Wings Of The Storm", miarowy
numer oparty na współbrzmieniu
gitary i Hammondów Ferdy'ego
Doernberga, równie ciekawie
brzmi finałowy "Into The Fire", potwierdzający,
że Pell jak mało kto
potrafi podejść twórczo do orientalizujących
dokonań Rainbow czy
Led Zeppelin. I last, but not least:
nawet jeśli trafiają się tu bardziej
schematyczne utwory w rodzaju
"Bad Reputation", to w niezrównany
sposób śpiewa je Johnny Gioeli.
Pewnie zapytani o najlepszych
wokalistów współczesnej sceny
hard'n'heavy fani wymieniliby wiele
nazwisk, ale akurat nie jego.
Tymczasem to śpiewak niezrównany,
bez którego zepół Pella-wirtuoza
wiele by stracił - posłuchajcie
choćby ballady "As Blind As A Fool
Can Be" i wszystko będzie jasne.
Całość na mocne: (4), a dla fanów
nawet (4,5).
Biest - Stirb Oder Friss
2020 MetalVille
Wojciech Chamryk
Biest to niemiecki zespół, chciałoby
się powiedzieć, grający siarczystego
hard rocka w lekko nowoczesnej
oprawie, za to we współczesnym
brzmieniu. Nie mylić z
heavy metalowym Biest, który w
latach 1985 - 1999 - działał również
w Niemczech. Ten Biest za
mikrofonem ma znakomitą wokalistkę,
Jen Sanusi. Jej głos z pewnością
podnosi wartość tej kapeli
o jeden level. Kobita ma kawał niezłego
głosu. Ciekawostką jest, że
Jen śpiewa w języku niemieckim.
"Stirb Oder Friss" to duży debiut
tego zespołu. Wcześniej wypuścili
jedynie EPkę "Alphatier" (2016).
Album zaczyna się znakomicie,
pierwsze cztery kawałki wręcz porywają
słuchacza swoją witalnością
i hard rockową zadziornością.
Przewodzi im singlowy "Kamikaze".
Jednak wraz z wolniejszym
"Anders" przychodzi wahnięcie
formy, a raczej w muzyce kapeli
pojawia się więcej wolniejszych i
bardziej rockowych kawałków, jak
"Stillstand", "Hier Bei Mir" czy
"Wenn Alles Gesagt Ist". Przypomina
mi to taką kapelę z lat 80. o
nazwie Nena. Natomiast, jak któryś
nabierają animuszu jest w nich
więcej alternatywno-nowoczesnych
brzmień, tak jak w tytułowym
"Stirb Oder Friss". W tym zestawie
jedynie "Steelenrauber" może doszlusować
do otwierającej czwórki.
Także Biest jest rozdarty między
swoją rockową i hard rockową tożsamością.
Oczywiście mnie bardziej
odpowiada ta ostrzejsza identyfikacja.
(3,5)
\m/\m/
Bitterness - Dead World Order
2020 G.U.C.
Po wydaniu "Resurrexodus" przycichli,
ale w żadnym razie nie zrezygnowali
- thrashowe komando
Bitterness wróciło z nowym albumem
"Dead World Order". Łoją
na nim z taką werwą, jakby właśnie
debiutowali, a nie wydawali siódmy
już album, a do tego było ich
co najmniej pięciu, a nie tylko
trzech. To granie w klimacie wczesnych
dokonań Sodom, Kreator
czy Destruction: ostra, bezkompromisowa
naparzanka na najwyższych
obrotach. Klimatyczne intro
"The Last Sunrise" to klasyczna
zmyłka, utrzymany w podobnej
stylistyce, mroczny instrumental
"Darkest Times" również, bo pozostała
siódemka to soczysty, germański
thrash. Czasem bardziej urozmaicony,
tak jak w utworze tytułowym
czy w "Idiocracy", czasem
czerpiący też z tradycyjnego heavy
("None More Black"), ale zwykle
pędzący naprzód bez żadnego zmiłowania,
tak jak w "A Bullet A
Day" czy "Let God Sort´Em Out",
który brzmi tak, jakby napisali go
chłopaki z Destruction, i to nie
teraz, ale przed wielu, wielu laty.
Słucha się tego nieźle, dają Niemcy
radę, ale "Dead World Order" nie
ma jednak żadnego startu do płytpomników
w rodzaju "Endless
Pain", "Obsessed By Cruelty" czy
"Infernal Overkill" ich największych
mistrzów. (3)
Wojciech Chamryk
Black Phantom - Zero Hour is
Now
2020 Punishment 18
Panie i Panowie, godzina zero właśnie
wybiła. Przynajmniej taki
obrót zdarzeń swą drugą płytą wie-
RECENZJE 189
szczy włoski band Black Phantom
dowodzony przez Andreę Tito
znanego z grupy Mesmerize. Muzycznie
Włosi są bardzo zainspirowani
twórczością ekipy Steve'a
Harrisa, z czym zresztą specjalnie
się nie kryją. Inspiracje te są wyrażane
w bardzo wielu aspektach.
Po pierwsze wokal Manuela Maliniego.
Zarówno jego barwa, jak i
skala głosu do złudzenia przypominają
Bruce'a Dickinsona. Ciężko
to oczywiście traktować w kategorii
zarzutu, bo przecież wyciąganie
tych wszystkich "górek" wymaga
nie lada zdolności oraz wysiłku, a
Manuel świetnie sobie z tym radzi
(w przeciwieństwie do wielu biedaklonów
Bruce'a, u których nawet w
nagraniach studyjnych słychać zadyszkę).
Słuchając takich utworów,
jak "Hordes Of Destruction"
czy "Begone!" nawet będąc długoletnim
fanem Dziewicy naprawdę
można się pomylić. Cóż, lata doświadczenia
zebrane w różnych tribune
bandach się przydały. Druga
sprawa, to same utwory. Spójrzmy
na przykład na najdłuższy na tym
albumie "The Road". Szczerze mówiąc
mógłby się on znaleźć na maidenowym
"A Matter of Life and
Death". Podobnie zresztą jak dynamiczny
"Schattenjager". Pewną
odskocznią od typowo heavy metalowych
hymnów jest wspomniany
kawałek "Begone!". Utwór zdecydowanie
bardziej nawiązujący do
hard rocka z lat siedemdziesiątych,
niż jakiegokolwiek metalu. Chociaż
tutaj w refrenie Bruce… sorry,
Manuel również daje popis swych
ogromnych możliwości wokalnych
i zdawałoby się nieograniczonej
skali. Mogą w tym miejscu posypać
się zarzuty o kopiowanie starych
legendarnych kapel, brak oryginalności
itp., ale… pieprzyć to! Słychać,
że chłopakom heavy metal
gra w duszy, a to co robią jest w
100% autentyczne. W najbliższym
czasie na nowy studyjny album
Iron Maiden (koncertówek pewnie
parę się urodzi, bo Covid, odwołanie
trasy itp., a kasa na koncie
zgadzać się musi) się nie zanosi.
Warto zatem sięgnąć po propozycję
Black Phantom i przekonać
się, że sytuacje, gdy uczeń dorównuje
mistrzowi, czasem się zdarzają
(4,5)
Bartek Kuczak
Black Swan - Shake The World
2020 Frontiers
Kiedy do nowego projektu zabierają
się tak utalentowani muzycy, co
więcej ekstraklasowi weterani, jak:
Robin McAuley (wokal), Reb
Beach (gitara), Jeff Pilson (bas) i
Matt Starr (perkusja), to wiedz, że
coś się dzieje! Black Swan 14 lutego
br. wydał swój pierwszy album
pt.: "Shake The World" składający
się z 11 utworów. Najmocniejsze
utwory na płycie to pierwsze
dwa single: tytułowy "Shake The
World" z szalonym tempem, głośnym
i wyraźnym basem, a także
charakterystyczną solówką Reba
Beacha, który ma swój własny,
niepowtarzalny styl i świetnie
komponuje się z wokalem Robina
McAuleya oraz bardzo rytmiczny,
napędzany ciężkim uderzeniem
perkusji "Big Disaster". Mnie
szczególnie przypadł do gustu
czwarty utwór na płycie pt.: "Immortal
Souls" opowiadający o wampirach.
Jest to bardziej energetyczna
ballada, w której głos Robina
McAuleya idealnie odzwierciedla
emocjonalne przesłanie utworu, a
dzięki perkusji nadającej całości
tempo, nogi same podrygują w rytm
muzyki. Na uwagę zasługuje
również "Long Road To Nowhere",
gdzie gitarowe riffy naturalnie harmonizują
z pozostałymi instrumentami,
ustalają tempo wkroczenia
perkusji i basu, zanim do całości
dołączy bezbłędny wokal.
Wszystko pasuje do siebie idealnie
i jako całość stanowi coś więcej niż
jedynie sumę poszczególnych części.
Pozostałe utwory trochę zacierają
się w pamięci przy pierwszym
odsłuchu, przy kolejnych płyta
znacznie zyskuje. Oprócz przyjemnej
dla ucha nuty, w utworach możemy
doszukać się również czegoś
więcej, głębszej refleksji, czego
przykładem jest: "When Johnny
Came Marching", który mówi o
żołnierzach cierpiących na syndrom
stresu pourazowego (PTSD).
W moim odczuciu płyta nie
wstrząsnęła światem, ale stanowi
całkiem solidną porcję melodyjnego
hard rocka, która z powiewem
świeżości przenosi nas do lat
80-tych. Fani Winger, Whitesnake,
Foreigner czy McAuley
Schenker Group na pewno znajdą
tu jakieś "smaczki" dla siebie. Jak
dla mnie, największym atutem albumu
jest wspaniały głos Robina
McAuleya, który pomimo lat, nie
traci na jakości swojego brzmienia,
nadal jest mocny i wibrujący. Już
dla samego głosu Robina warto
posłuchać "Shake The World". (5)
Simona Dwoska
Blackballed - Elephant In The
Room
2020 Metalville
Czytałem już wcześniej o tym trio,
słyszałem też piosenkę czy dwie z
jego poprzedniego albumu "Fultons
Point". Kiedy więc dostałem
do recenzji najnowszy album grupy
Marshalla Gilla, na co dzień gitarzysty
New Model Army, miałem
wobec niego spore oczekiwania,
spodziewając się czegoś naprawdę
ciekawego. I przeżyłem może nie
rozczarowanie, bo "Elephant In
The Room" to materiał na poziomie,
ale liczyłem na coś zdecydowanie
więcej niż tylko poprawne
granie, utrzymane w stylistyce klasycznego
rocka lat 60. i 70. To
chyba największy problem tej płyty:
wszystko jest na niej przewidywalne,
Gill niczym nie zaskakuje,
potrafi tylko czerpać od wielkich
poprzedników. Oczywiście to też
sztuka nie lada, stworzyć materiał
w tak udatny sposób nawiązujący
do czasów największej chwały
rocka w najbardziej archetypowej
postaci, ale "Elephant In The
Room" może zaciekawić tylko tych
najmłodszych, nieosłuchanych
zwolenników takich dźwięków,
którzy dopiero odkrywają nurt retro.
Ja mogę docenić ogólny poziom,
sprawne wykonanie, posłuchać
kilka razy hard/bluesowego
"When The Devil Calls", klimatycznej
ballady "Flesh And Bone" czy
mocnego finału "Mother Earth", ale
są tu też słabsze momenty (chociażby
"Another Lonely Day" to
wypisz-wymaluj Chris Rea, podszyty
rock'n'rollem "The Lion" to
też typowy wypełniacz), więc więcej
jak: (3) nie będzie.
Wojciech Chamryk
Blizzen - World in Chains
2020 Pure Steel
Drugiego albumu naszych zachodnich
sąsiadów z Blizzen po raz
pierwszy słuchałem w okresie
wprowadzenia największych ograniczeń
(które ostatecznie gówno
dały, ale to nie miejsce i nie czas na
tego typu rozkminy) i ogólnie największej
paniki związanej za całym
tym Covid-19. Widząc tytuł
"World in Chains" od razu miałem
skojarzenia z sytuacją, jaka zapanowała
na niemalże na całym
naszym pięknym świecie. Czyż
można sobie wyobrazić lepsze słowa,
które by ją opisały? Tyle tytułem
wstępu, przejdźmy zatem do
muzycznej zawartości tego krążka.
A ta również wywołala u mnie pewną
dygresję (sorry, naprawdę nic
na to nie poradzę). Otóż fajnie, że
powstało coś takiego, jak ruch potocznie
określany New Wave of
Traditional Heavy Metal. Fajnie,
że młodzi muzycy zakładają kapele,
które próbują grać tak, jak ich
sporo starsi koledzy robili to w
pierwszej połowie lat osiemdziesiątych.
Tak, to wszystko jest zajebiste.
Nie mnie jednak, należy pamiętać,
że każda sytuacja ma swoje
zady i walety (czy jakoś tak). Skutkiem
ubocznym tego masowego
powstawania młodych kapel heavy
metalowych, jest fakt, że wiele z
nich poza pasją, zaangażowaniem i
niewątpliwą miłością do muzyki,
której nawet nie śmiałbym kwestionować,
tak naprawdę nie mają
zbyt wiele do zaoferowania słuchaczowi.
Czy takim zespołem jest
Blizzen? Nie. W ich przypadku
taka opinia byłaby wręcz krzywdząca.
Czy zatem "World in
Chains" to zła płyta? Ależ brońcie
wszyscy bogowie wzięci zusammen
do kupy! Blizzen to kapela, która
ma na siebie jakiś pomysł, wizję i
kierunek, w którym chce podążać.
To pewnie teraz zapytacie, po co ja
się tak produkowałem powyżej.
Spokojnie, już mówię (piszę).
"World in Chains" to płyta dobra.
Muzycznie jest tam sporo nawiązań
do speed metalu, niemieckiego
heavy, sporo "motorheadowania"…
Czyli jednym słowem wszystko to,
co Tygryski lubią najbardziej. Owszem,
słucha się tego całkiem przyjemnie,
ale brakuje tej iskry, która
każe krążek włączyć jeszcze raz
(nawet wówczas, gdy dziesięć innych
czeka w kolejce). Brakuje tu
wyróżniających się utworów, jakichś
motywów zapadających w
pamięć, czegoś, co pozwoliłoby odróżnić
ten album od setek podobnych
tworów. "World in Chains"
nie jest płytą złą, ale też nie jakoś
szczególnie wybitną. Pamiętajmy,
że chłopaki są stosunkowo młodzi,
jeszcze sporo przed nimi i w przyszłości
mogą nas jeszcze zaskoczyć.
Na tą chwilę myślę, że ocena
(3,75) będzie całkiem uczciwa.
Blood Star - The Fear
2020 Shadow Kingdom
Bartek Kuczak
Dawne czasy wróciły nie tylko w
kontekście mody na prawdziwego
rocka czy renesansu analogowych
nośników dźwięku, ale też co do
formy debiutu młodych zespołów.
190
RECENZJE
Kiedyś zaczynały one swe kariery
od singli, a dopiero potem okazywało
się czy pójdzie za nimi coś
dalej: kontrakt, pierwszy album,
etc. Podobną drogę obrał amerykański
Blood Star; zespół założony
przed trzema laty przez gitarzystę
Visigoth Jamisona Palmera.
Wokalistka Madeline Smith nagrywała
chórki na ich płytę "The
Reverant King", basista Noah
Hadnutt wspierał Visigoth gościnnie
na koncertach, a skład dopełnił
perkusista Spell Daniel
Alexander. "The Fear" to ich 7"
debiut: żadna EP-ka, jak można
przeczytać w sieci, singiel z dwoma
utworami, wydany również na kasecie.
Takie oldschoolowe nośniki
pasują do muzyki Blood Star doskonale,
jest to bowiem archetypowy
heavy z przełomu lat 70. i 80.,
surowy, mocny, ale zarazem melodyjny.
"The Fear" bliżej do nurtu
NWOBHM, "Tortured Earth" brzmi
mocniej i bardziej surowo, ale i
tak słuchając go po raz pierwszy
zapisałem sobie "staroć?", bo naprawdę
brzmi jakby powstał w latach
80. Świetny debiut, oby szybko
wydali coś dłuższego! (5)
Wojciech Chamryk
Bloodbound - Bloodheads United
2020 AFM
Szwedzi wydali w ubiegłym roku
ósmy album "Rise Of The Dragon
Emperor", ale czasy mamy takie,
że trzeba wciąż przypominać fanom
o sobie. Stąd EP "Bloodheads
United", nawiasem mówiąc
pierwsza w już ponad 15-letniej
historii grupy, wydana na 10" winylu.
Otwierający ją "Bloodheads
United" to nowy utwór studyjny,
całkiem solidny kawałek utrzymany
w powermetalowej stylistyce:
miarowy, patetyczny, nawet z odrobiną
symfonicznego patosu i
świetnym głosem Patrika J. Selleby'ego.
Utwory live też brzmią całkiem
nieźle, zresztą Bloodbound
czują się na scenie nader naturalnie,
czo słychać choćby na koncertowym
wydawnictwie "One Night
In Blood", zarejestrowanym na
"Masters Of Rock 2015". Trochę
szkoda, że za wyjątkiem "Battle In
The Sky" są one powtórzone za
tym właśnie albumem, ale "In The
Name Of Metal" i "Moria" są wykonane
nad wyraz energetycznie, publiczność
jest nad wyraz aktywna,
a Selleby jeszcze bardziej ją podkręca
- fani na pewno zafundują sobie
ten krążek do dopełnienia kolekcji.
(4)
Wojciech Chamryk
Bonfire - Fistful Of Fire
2020 AFM
Bonfire miewał perypetie z wokalistami
(Claus Lessmann, David
Reece), ale najwyraźniej to już
przeszłość. Kiedy Hans Ziller
zwerbował Alexxa Stahla (Viron,
Masters Of Disguise, etc.) miałem
obawy czy jego typowo metalowy
styl sprawdzi się w bardziej komercyjnej
formacji, nigdy nie brzmiącej
zbyt mocno. A tu proszę, nowy
frontman wpasował się doskonale i
"Fistful Of Fire" jest już trzecim
albumem Bonfire powstałym z jego
udziałem. Niemcy złapali więc
drugi oddech, co przekład się też
na jakość ich kolejnych płyt. Nie
przypuszczam by najnowsza okazała
się takim sukcesem jak te z lat
80., ale zdecydowanie trzyma poziom
- dawni fani na pewno nie będą
rozczarowani, a kto wie, może
dotrze też do młodszych zwolenników
melodyjnego hard'n'heavy?
Potencjalnych przebojów bowiem
tu nie brakuje: "Gotta Get Away",
"The Devil Made Me Do It", singlowy
"Rock'N'Roll Survivors",
"Warrior" czy "Fire And Ice" to tylko
niektóre z nich: nośne, dynamiczne,
piekielnie chwytliwe, z popisowym
śpiewem Stahla i gitarowymi
popisami lidera. Bonfire niemal
od zawsze mieli też w zanadrzu klimatyczne
ballady i "When An Old
Man Cries" również nie zawodzi,
bo to numer nie gorszy od żelaznej
kalsyki takich Scorpions - szkoda
tylko, że płytę zamyka druga, znacznie
słabsza wersja akustyczna. W
końcówce płyty nie brakuje też
mocniejszych, surowiej brzmiących
utworów, z "Breaking Out", tytułowym
czy "Gloryland" na czele,
tak więc zwolennicy dyskretnego
szczęku blach z lat 80. też powinni
sprawdzić "Fistful Of Fire". (4,5)
Canedy - Warrior
2020 Sleaszy Rider
Wojciech Chamryk
Carl Canedy dla fanów heavy metalu
nie jest osobą anonimową.
Znany jest głównie z formacji The
Rods, ale grał też na demo grupy
Manowar i w wielu różnych projektach.
Postanowił on jednak rozruszać
zespół sygnowany jego
własnym nazwiskiem. Czasami się
zastanawiam, skąd w tych ludziach
tyle chęci, by zakładać Swoją drogą
bardzo rzadko się zdarza, aby to
perkusista pełnił w swej kapeli kluczową
rolę. Ale mniejsza z tym.
Spójrzmy zatem, czego możemy
się spodziewać po zawartości muzycznej
owego dzieła. Carl i spółka
grają coś, co jest dość ciekawym i
osobliwym połączeniem hard rocka
i heavy metalu. Duża w tym zasługa
wokalisty Mike'a Santasiero,
któremu zdecydowanie bliżej do
klasycznych rockowych wokalistów
niż heavy metalowych krzykaczy.
"Warrior" zawiera też trochę
czysto eksperymentalnych momentów.
Przykładem niech będzie
utwór "Lies" z dość ciekawą partią
gitary w tle, która przynosi mi na
myśl… hmm… reggae… Kawałek
ten jest ubarwiony także fajną
chwytliwą solówką. Warto też
zwrócić uwagę na mroczne, niepokojące
wprowadzenie do utworu
"Hellride", które gładko przechodzi
w tytułową piekielną jazdę. To
zdecydowanie najmocniejszy numer
na tym albumie. Potwierdza to
także typowo maidenowa solówka.
Słuchając utworu tytułowego odniosłem
za to wrażenie, że Carl
przypomniał sobie, że kiedyś tam
pogrywał sobie w Manowar.
Czymś zupełnie odmiennym jest
za to zakończenie tej płyty, mianowicie
utwór "Attia". To czysty
AOR, ale taki w najlepszym wydaniu.
Wbrew pozorom utwór ten
mimo swej lekkości i przebojowości,
posiada odpowiedniego kopa.
Ogólnie "Warrior" to całkiem sympatyczna
płyta, mimo pewnego
braku spójności. Ale nawet pomimo
tego warto posłuchać. Nawet
jeśli ktoś nie jest fanem The Rods
czy wczesnego Manowar. (4)
Bartek Kuczak
Carthagods - The Monster In
Me
2020 Metalville
Carthagods powstał Kartaginie w
1997 roku, jednak pierwsza płytę
"Carthagods" wydali w 2015 roku,
natomiast drugą "The Monster In
Me" w zeszłym. Zupełnie nic bym
o tym nie wiedział, gdyby w Metalville
nie zdecydowali się wydać
ponownie drugi album tej formacji.
Tunezyjski zespół prezentuje nurt
progresywnego metalu, a nawet
progresywnego power metalu. Wywodzi
się wprost z dokonań
Dream Theater ale więcej słychać
w nim grania w stylu Pagan's
Mind. Innych odnośników jest
również sporo, chociażby Symphony
X, The Ark czy Communic.
W każdym razie poziom
muzyki Tunezyjczyków jest wysoki
i przyciąga uwagę od samego początku,
swoją niesamowitą energią,
potężnymi riffami i brzmieniem
oraz bogactwem swojej muzyki. W
wypadku muzyki progresywnej
normalnym jest, że kompozycje są
urozmaicone, bogate w tematy muzyczne,
wszelkie kontrasty, niuanse
i emocje. Nie inaczej jest z muzyką
Carthagods. Jednak w ich
wypadku słuchacz od początku
czuje, że ma do czynienia z czymś
wyjątkowym. Nie tylko chodzi o
utwory, czy ich melodyjność, ale
także o znakomite wykonanie. Gitarzysta
Artak jest niesamowity,
jeśli chodzi o partie rytmiczne jaki
i popisy solowe. To one zawsze są
na pierwszym planie. Nie inaczej
można napisać o klawiszach, które
w odróżnieniu od gitar nie pchają
się przed szereg, ale są bardzo ważne.
Tym bardziej, że równie chętnie
wcielają do użytku różne aranżacje
symfoniczne i inne orkiestracje.
Ma to finał w postaci wręcz filmowej
instrumentalnej kompozycji
"The Rebirth II". Sekcja rytmiczna
nad wyraz potężna, intrygująco
buduje przestrzeń dla gitary,
klawiszy i wokalu. Lecz podobnie
jak muzyka potrafi też operować
subtelnościami. Śpiew Mehdi
Khema jest niebywały, człowiek
ma mocny wyrazisty głos i z gracją
przemieszcza się po muzyce wykowanej
przez kolegów. Przypomina
mi on kilu wokalistów ale najbardziej
Jorna Lande. Czasami wspomagają
go goście, są to głównie
okazjonalne growle, które dodatkowo
wzbogacają i tak obfite aranżacje.
Brzmienie albumu jest
współczesne i bardzo mocne, być
może stąd moje skojarzenia z
Communic. Niemniej mimo tego
brzmienia muzyka zachowuje również
tradycyjne brzmienia, dzięki
czemu "The Monster In Me" słucha
się jak progresywnego klasyka.
Ogółem to doskonały album, którego
każdy moment jest ważny i
znakomity. Myślę, że zwolennicy
progresywnego grania powinni zainteresować
się Carthagods i ich
muzyką. (5,5)
\m/\m/
Chaos Over Cosmos - The Ultimate
Multiverse
2020 Narcoleptica Productions
"Określiłbym to jako progresywny
melodeath z technicznym zacięciem
i klimatem s-f, który jest obecny
cały czas, począwszy od mojego
pseudonimu, skończywszy na
RECENZJE 191
CETI - Oczy martwych miast
2020 MetalMind
Niejako na moich oczach doszło
do powrotu łask dla płyty winylowej.
Niestety ja do tego wariactwa
nie przyłączyłem się, choć nie
powiem zazdrościłem i zazdroszczę
znajomym, którzy ponownie
ustawili czarne placki na piedestale.
Niemniej ciągle zachodzę w
głowę jak im udaje się je przechowywać,
przynajmniej tym co mieszkają
w blokach. Mam trochę płyt
CD, na pewno nie tak dużo jak
inni, a mam spory problem aby
nimi rozsądnie zagospodarować
przestrzeń w domu. Co by nie mówić,
zazdroszczę i rozumiem, kiedyś
sam zbierałem LP, ba nawet
parę sztuk zachowało się. Samo
trzymanie winyla w rękach, oglądanie
okładki, to wrażenia nie do
podrobienia. Sam się łapę na tym,
że nawet w Biedronce, jak akurat
sprzedają płyty winylowe, przechodząc
obok nich musze je dotknąć,
a nawet zatrzymuję się i wertuje z
ciekawością, co oni tam próbują
wcisnąć współczesnym gospodyniom.
Natomiast, gdy znajdę znajomy
tytuł, okładkę, od razu przypominają
mi się pierwsze spotkania
z nimi na dawnym "Wolumenie",
chwile, które na zawsze zostaną
ze mną. CETI od dawna dba
o swoich fanów i oprócz wydawania
swojej muzyki na nośnikach
CD stara się wydawać też winyle.
Tak samo stało się z ich ostatnia
płytą "Oczy martwych miast". Ci
tematyce utworów i dość robotycznym
brzmieniu muzyki". Tyle
Rafał Bowman, gitarzysta i lider
projektu Chaos Over Cosmos.
Kiedy przeczytałem te słowa zaciekawiony
nimi szybko sięgnąłem po
"The Ultimate Multiverse" i o
rozczarowaniu nie było mowy.
Więcej: okazało się, że to pod każdym
względem dopracowany,
wielowymiarowy materiał. Faktycznie
progresywny, chociaż obecnie
ten termin jest już chyba nieodwołalnie
pozbawiony dawnego
znaczenia, a przypięcie jakiemuś
zespołowi takiej łatki wcale nie
oznacza, że wytycza on w muzyce
nowe szlaki, eksperymentując i zadziwiając
słuchaczy efektem końcowym
owych poszukiwań. Chaos
najwięksi szaleńcy mogą delektować
się nie tylko samą muzyką ale
również szumem igły i innymi
trzaskami. No ale dla nich to dodatkowy
atut, bo jakby nie było
brzmienia płyty winylowej nic nie
podrobi. Tym bardziej, że płyta
jest wyjątkowo udana. Tak należę
do tych, którym muzyka z tego
krążka bardzo się podoba i niech
to wystarczy. Zresztą myślę, że recenzję
w magazynie oraz na portalu
już wszyscy czytali, więc wiadomo
z czym mamy do czynienia.
Ekipa Grzegorza Kupczyka od
dłuższego czasu stara się przedstawiać
swoim fanom bardzo dobrą
muzykę, jednak za każdym razem
ta propozycja jest trochę inna. Dla
mnie teraz, mogliby na dwa-trzy
kolejne albumy pozostać przy podobnej
ekspresji. Kontynuując,
CETI zawsze zbiera dobre recenzje,
czasami ktoś, coś skrytykuje,
ale są to raczej sprawy marginalne.
Jednak nie przekłada się to na
sprzedaż ich płyt i biletów na koncerty.
Mam nadzieję, że "Oczy
martwych miast" to zmienią, że
większy ogół przejrzy na oczy, a
raczej na uszy. CETI zasłużyło na
to. Oby tylko życie wróciło do normalności.
A teraz każdy, co czyta i
uważa się za fana tradycyjnego
hard'n'heavy, a nie ma tego albumu,
portfel w rękę i do sklepu po
CD albo longplay. Nie może być
inaczej!
\m/\m/
Over Cosmos też nie są żadnymi
nowatorami, ale nie ograniczają się
do powielania zgranych do bólu
schematów, przedstawiając własną
wizję futurystycznego metalu w
progresywnej odsłonie. Szkielet
tych sześciu kompozycji jest stricte
metalowy, nie brakuje w nich więc
mocarnych, a czasem wręcz ekstremalnych
partii (inna sprawa, że
blasty z perkusyjnego automatu w
"We Will Not Fall" brzmią totalnie
cyfrowo, nad wyraz płasko i bez
mocy, odzierajając utwór z całej
energii, tak więc udział dobrego
perkusisty w nagraniach kolejnej
płyty wydaje się koniecznością)
oraz świetnych riffów i dopracowanych
solówek. W tych długich,
rozbudowanych utworach jest też
jednak drugie dno, jak dla mnie
nawet ciekawsze od tego metalowego
sztafażu, bowiem Bowman
sięga w nich po patenty typowe dla
space rocka (syntezatorowe brzmienia
w "Cascading Darkness"),
elektronicznego rocka lat 70.
("One Hundred", "We Will Not
Fall") czy post-rocka ("Worlds
Apart", "Consumed"). Zaskoczył
mnie też jazzującą partią gitary w
klimatycznym instrumentalu "Asimov",
potwierdzając, że czasem
warto poszukać mniej oczywistego
rozwiązania, co jeszcze bardziej
ubarwia całość. No i last, but not
least: Josh Ratcliff, uniwersalny
wokalista (ostry, czysty głos, ale
też partie ekstremalne, od ryku do
skrzeku), autor tekstów i oprawy
graficznej płyty. Aż nie chce się
wierzyć, że obaj muzycy stworzyli
ten materiał wyłącznie korespondencyjnie
- widocznie łącząca ich
nić muzycznego porozumienia
okazała się nad wyraz silna. "The
Ultimate Multiverse" jest więc
płytą interesującą i wartą uwagi;
dla nas tym ciekawszą, że z tak
aktywnym udziałem rodaka. (5)
Wojciech Chamryk
Chemicaust - Unleashed Upon
This World
2018 Dark Rituals
Amerykanie powołali tę kapele w
Dallas w 2013 roku i są pełną gębą
oldschoolowcami. Odnoszą się
głównie do brutalnej odmiany
thrash metalu z pewnymi wpływami
death metalu. "Unleashed
Upon This World" to ich duży debiut,
który wydali w 2018 roku.
Wcześniej była jeszcze EPka "As
Empires Fall" z 2015 roku. To co
znalazło się na "Unleashed..." najbardziej
kojarzy mi się z Kreatorem
ale jest też sporo z amerykańskiego
thrashu, w postaci inspiracji
Exodusem, Dark Angel czy Exhorder.
Co potwierdza moją obserwację,
że większość formacji z tej
nowej fali thrashu buduje taką dziwną
mieszankę, będącą zlepkiem
wpływów amerykańskiej i europejskiej
szkoły grania thrashu. W sumie
nie ma tego złego, bo w rezultacie
mamy cała masę dobrych
młodych grup wycinających niezły
thrash metal. Niewątpliwie do tego
grona można zaliczyć Chemicaust.
Wszystkie kawałki z "Unleashed
Upon This World", są
gęste, intensywne oraz brutalne,
ale co najważniejsze są zagrane z
wielką pasją. Na tyle są ciekawe, że
niepotrzebnym się wydaje wykorzystanie
coveru "A Lesson In
Vioelence", Exodusa. Na uwagę
zwraca niesamowita praca gitar
rytmicznych, robią w wypadku tego
zespołu praktycznie całą robotę.
Sola za to można powiedzieć, że są
typowe. Sekcja rytmiczna swoja
grą dodaje jeszcze odrobinę chaosu
i dzikości. Sporo szaleństwa dokłada
również wrzask wokalisty. Całość
zagrana jest na niezłym poziomie,
muzycy nie mają czego się
wstydzić. Podobnie jest z brzmieniami
i produkcją tego materiału.
Jednak na miejscu muzyków więcej
czasu poświęcił bym samej perkusji
oraz brzmieniu basu, którego trzeba
się domyślać. Lepsza selektywność
tych instrumentów dodałaby
muzyce Amerykanów jeszcze
większej brutalności. Tak przynajmniej
przypuszczam. Nie ma co się
zastanawiać, nazwa Chemicaust
powinna zapaść się w pamięci
wszystkich zwolenników brutalnego
thrash metalu. (3,7)
Cirith Ungol - Forever Black
2020Metal Blade 2020
\m/\m/
Założę się że o tej płycie przeczytaliście
już mnóstwo zachwytów,
ochów i achów, triumfów i peanów.
Więc za chwilę przeczytacie
jeszcze jeden, bo piątka amerykanów
powróciła w glorii chwały, z
mieczami gniewnie uniesionymi ku
złowieszczym, czarnym chmurom.
Tak serio? Nowe Cirith Ungol
brzmi jakby zrobili sobie przerwę
"na kiepa" po zarejestrowaniu "Paradise
Lost", po czym wrócili żeby
nagrywać dalej. Jak to możliwe, że
zamiast nowoczesnej, nikomu nie
potrzebnej płyty powrotnej, nagrali
muzyczną wersję metalowej
machiny czasu, album który spokojnie
i bez jakiegokolwiek cienia
wstydu można postawić obok ich
poprzednich płyt? W ciemno obstawiam,
że za kilka czy kilkanaście
lat fani będą toczyć boje na internetowych
forach o to, czy "Forever
Black" przebija debiut, albo
kładzie na łopatki wspomniany
"Paradise Lost". Otwierający album
"Legions Arise" to pędzący niczym
wściekłe stado (a może legion)
numer, który niszczy wszystko
na swojej drodze. Tim Baker
śpiewa fantastycznie, jego głos
wciąż jest mocny i tak samo charakterystyczny
jak był w latach 80-
tych. Na tle kapitalnych, gitarowych
riffów i perkusyjno-basowej
kanonady, prezentuje się wręcz
monumentalnie. Cholera, nie jestem
nawet w stanie wskazać na tej
płycie swojej ulubionej kompozycji,
bo album jest jak jeden, wielki,
metalowy monolit wobec którego
192
RECENZJE
pozostaje jedynie klękać i oddać
mu należną cześć. "Fire Divine" powala
efektownym refrenem, "Frost
Monstreme" z kolei urzeka kapitalnymi
riffami. "Stormbringer" przynosi
nam potężną dawkę ciężaru, a
wieńczący krążek, tytułowy "Forever
Black", jest ciosem ostatecznym,
po którym naprawdę ciężko
się otrząsnąć. Cirith Ungol zaliczyło
jeden z najbardziej powalających
powrotów w dziejach heavy
metalu. Nagrało płytę której ciężko
się było spodziewać a mam
wrażenie, że nawet najwierniejsi fani
grupy nie mieli aż tak wygórowanych
oczekiwań w związku z
tym albumem. Życzyłbym sobie i
Wam, żeby "Forever Black" był jedynie
introdukcją do kolejnego,
pełnego kapitalnej muzyki rozdziału
w karierze amerykańskiego
kwintetu. (6)
Marcin Jakub
Cloven Hoof - Age of Steel
Pure Steel Records
Cloven Hoof obecnie przypomina
swoim formatem nieco Riot V - z
dawnych lat ostał się jedynie basista
Lee Payne, który jest jednak w
zespole od początku jego istnienia.
Reszta muzyków to goście którzy
zasilili grupę w ostatnim dziesięcioleciu.
Przyznam, że wydawnictwa
Cloven Hoof z lat 80-tych łykam
bez popity. Większy problem
mam z płytami wydanymi po reunion.
Ostatni ich krążek, "Who
Mourns For The Morning Star?",
wydany w 2017 roku miał jednak
to do siebie, że mimo niezbyt wielu
punktów stycznych z klasycznymi
płytami, sprawiał że ciężko było się
od niego oderwać. Z "Age of Steel"
jest bardzo podobnie. Aktualnemu
wcieleniu Brytyjczyków zdecydowanie
bliżej do brzmień pokroju
Edguy czy Blind Guardian niż do
nurtu NWOBHM z którego się
wywodzą. Surowe riffy i proste
struktury zastąpiły zaaranżowane
z rozmachem orkiestracje i wielogłosowe
partie wokalne. O ile te
pierwsze mogą przyprawić ortodoksyjnego
fana oldschoolowego grania
o torsje, tak wokale na "Age of
Steel" to bardzo jasna strona wydawnictwa.
Zwłaszcza, że George
Call uderza w tony nieobce fanom
chociażby Iron Maiden. Niekiedy,
zwłaszcza w charakterystycznych
górkach, jego barwa przypomina
do złudzenia popisy Dickinsona,
choć w ogólnym rozrachunku, bliżej
mu do klimatów Tobiasa Sammeta
z Edguy. Zresztą, muzyka
jest również "Edguyowa" - nader
często pobrzmiewa podwójna stopa,
podbijana przez pulsujący nerwowo
bas, gitary, raz ostro cięte a
raz szalenie melodyjne, malują kolejne
pejzaże, wsparte orkeistracyjnymi
i ciepłymi, klawiszowymi
tłami. Masa jest tu przebojowych,
harmonicznych partii wokalnych,
dużo wybuchających, wielogłosowych
refrenów. "Touch The Rainbow"
z miejsca jest największym hiciorem
na płycie, ale zaraz za nim
dumnie kroczą "Judas" i zamykający
płytę numer tytułowy. Całości
dopełnia nowoczesna, "przejrzysta",
cyfrowa produkcja - jak na
"Epokę Stali" przystało. Cloven
Hoof A.D. 2020 to zespół, który
idzie do przodu niespecjalnie oglądając
się na swoją przeszłość. Być
może nie wszyscy fani są z takiego
obrotu sprawy zadowoleni, ale zespołowi
przyznać trzeba, że już kolejny
raz udało im się nagrać naprawdę
solidny album. (5)
Coffeinne - Requiem
2020 Art Gates
Marcin Jakub
Kofeina to stymulujący alkaloid -
wiedzą coś o tym ci wszyscy, dla
których początek dnia bez porannej
kawy jest gwarancją późniejszej
ospałości, użytkownicy wszelkiej
maści napojów erngetyzujących
również. Z Coffeinne sprawa ma
się zupełnie inaczej, bo ten hiszpański
zespół (założony w roku
2015, mający na koncie dwa albumy)
gra power metal tak nudny i
pozbawiony energii, że przyjęta
przezeń nazwa zakrawa na ponury
żart. W recenzjach ich płyt przewijają
się nazwy takich zespołów jak
H.E.A.T czy Firewind, ale daleko
Hiszpanom do tego poziomu, daleko.
Świetny wokalista Inaki Lazcano
(mocny, szponiasty głos)
niewiele może zmienić, gdy podstawą
są błahe melodyjki, mechaniczne,
syntetyczne brzmienie, elektroniczne,
nowomodne wtręty i iście
popowe akcenty, w dodatku w
najgorszym, współczesnym wydaniu.
Czasem w tym zalewie przeciętności
błyśnie coś ciekawszego
("Crash And Burn"), a w surowiej
brzmiącym utworze tytułowym gościnne
solo wymiata Timo Tolkki,
ale jako całość Coffeinne to taki
metal, jak ze mnie baletnica, kolejny
przykład nijakiej muzyki skrojonej
pod preferencje użytkowników
Spotify. (1) i do kosza, chociaż
wokalisty szkoda, ale z drugiej
strony wie chyba do czego śpiewa...
Wojciech Chamryk
Commando - Rites Of Damnation
2020 High Roller
Czterech młodziaków ze Szwecji
debiutuje niniejszym MLP, firmowanym
przez nie lada wydawcę,
zasłużoną dla metalu firmę High
Roller. Stało się tak nie bez powodu,
bowiem sześć składających
się na "Rites Of Damnation"
utworów to siarczysty heavy metal
z elementami thrashu i blacku starej
szkoły, granie na wysokim już
poziomie. Chłopaki deklarują
uwielbienie dla zespołów sprzed lat
i faktycznie słychać, że poza licznymi
reprezentantami skandynawskiej
sceny przełomu lat 80. i 90.
nasłuchali się też płyt starej Metalliki,
Mercyful Fate czy Venom.
Weźmy singlowy "Final Judgement":
niespełna trzy minuty niepohamowanej
agresji, numer mogący
być wzorcem dynamiki, mroczny
i złowieszczy, z histerycznymi
wokalami w manierze Cronosa.
Z kolei w "Burn The Sky" Robin
Bidgoli brzmi już niczym młodszy
brat frontmana Venom, co dopełnia
ostry, ale melodyjny metal na
modłę lat 80. Świetny jest też dynamiczny
opener "The Sacrament",
klasyczny heavy z domieszką
blacku oraz "Slumbering Death",
rzecz z proporcjami przesuniętymi
bardziej w kierunku czarnego metalu,
ale nadal do przyjęcia przez
zwolenników klasycznego grania.
"Sinners Soul" daje zaś momenty
wytchnienia, podobnie jak instrumentalny
"Djävulsmaskopi", numer
długi (pięć i pół minuty), dynamiczny
i najbardziej w tym zestawie
melodyjny. Nie pozostaje więc nic
innego jak czekać na debiutancki
album Commando, skoro "Rites
Of Damnation" tak zaostrza nań
apetyt. (4,5)
Wojciech Chamryk
Crimson Dawn - Inverno
2020 Punishment 18
Koronawirus dotknął mnóstwo ludzi,
ale Włochów nad wyraz boleśnie.
Crimson Dawn są w samym
epicentrum pandemii, pochodzą
bowiem z Mediolanu, stolicy Lombardii.
I tak się akurat złożyło, że
pod koniec marca wydali trzeci album,
można więc sobie wyobrazić
kogo to tam wtedy obeszło - muzyka
zeszła na dalszy plan w sytuacji
zagrożenia zdrowia i życia. Liczę
jednak, że kiedy już sytuacja wróci
do normy fani metalu pochylą się
nad "Inverno" z należytą uwagą,
bo to album nad wyraz udany: nie
tylko najlepszy w dorobku zespołu,
ale robiący też wrażenie w szerszym
aspekcie. To doom metal w
formie najbardziej tradycyjnej z
możliwych, pełnymi garściami
czerpiący jeszcze od prekursorów
takiego grania z przełomu lat 70. i
80. Mamy tu więc sporo odniesień
do grup nurtu NWOBHM z Pagan
Altar na czele ("Thulsa
Doom"), są nawiązania do hard
rocka ("Return To Agarthi" chyba
jednak za bardzo przypomina
"Stargazer" Rainbow), a i tradyjnie
metalowych akcentów w stylu
wczesnych lat 80. również nie brakuje
("From Beyond"). Świetny jest
też otwierający płytę, długi i podniosły
numer "The House On The
Lake", epicki, podniosły i monumentalny
- mało kto poważyłby się
zaczynać nową płytę takim kolosem,
ale skoro utwór jest dobry, to
i o rozczarowaniu nie ma mowy.
Ciekawostką jest też kompozycja
tytułowa: surowa, majestatyczna,
śpiewana po włosku przez obecnego
i dawnego wokalistę grupy, to
jest duet Antonio Pecere/Emanuele
Rastelli. Świetna płyta, warta:
(5,5).
Wojciech Chamryk
Damnation Angels - Fiber Of
Our Being
2020 Self-Released
Damnation Angels to Angielski
zespół, który egzystuje od 2006
roku. "Fiber Of Our Being" to ich
trzeci album studyjny wydany po
pięcioletniej przerwie. Muzycznie
to melodyjny power metal, zagrany
dość ambitnie oraz ze sporą dawką
orkiestracji. Przypomina to trochę
Kamelot, lecz muzyka Damnation
Angels jest zdecydowanie
bardziej płynna i z łatwością wpada
w ucho. Niewątpliwie bardzo
dużą rolę odgrywa tu wokalista
Ignacio Rodríguez z niesamowitym,
emocjonalnym, plastycznym
ale również mocnym wokalem. Ma
talent do bardzo melodyjnych tematów
ale wymyślonych z głową i
klasą. Tej klasy nie brakuje również
samym kompozycjom. Niosą
one znamiona bardzo bezpośrednich
i przyjaznych dla odbiorcy.
Przez co niekiedy wydają się bardzo
proste. Niemniej jak rzuci się
uchem chociażby na aranżacje,
człowiek zdaje sobie sprawę z pra-
RECENZJE 193
cy jaką włożyli muzycy w ich napisanie.
Prawdopodobnie dlatego
kawałki nie nudzą się mimo, że nie
trwają tyle co radiowe piosenki. A
jest też blisko trzynasto-minutowy
kolos. Tak to jest jak kogoś gnębią
ambicje. Muzycy Damnation Angels
nie stawiają na przebojowość
poszczególnych kawałków ale jak
artyści o wysokich aspiracjach starali
się aby stanowiły one spójną
całość. Co według mnie udało się
im idealnie, bowiem "Fiber Of Our
Being" słucha się z nieukrywaną
przyjemnością, od pierwszej do
ostatniej nutki. Choć album podporządkowany
jest melodyjnym
harmoniom, gitary zbytnio nie
uciekają do tyłu a wręcz zaznaczają
swoją obecność dość mocnym
i chwytliwym riffowaniem czy też
niezłymi solówkami. Muzycy
sprawdzili się przy nagrywaniu
znakomicie, swoje partie odegrali
bardzo profesjonalnie. Brzmi to
także z klasą, ogólnie formacja stanęła
na wysokości zadania. Zdaję
sobie sprawę, że są takie zespoły,
co podeszły do swojej muzyki z jeszcze
większą ambicją i potrafiły
przygotować materiał z większą
ilością niuansów i dodatków, nadając
mu więcej charyzmy i plasując
go na wyższym poziomie. Mimo
wszystko pomysł na muzyczny
świat Damnation Angels w niczym
im nie ustępuje i nie daje powodów
do wstydu. Nie ma niczego
złego w melodyjności. (3,7)
\m/\m/
Dark Forest - Oak, Ash and
Thorn
2020 Cruz Del Sur Music
Jeśli lubisz Skyclad, Elvenking
oraz klasyczny heavy metal, Dark
Forest powinien Ci się spodobać.
Zespół łączy folkowe melodie - zarówno
w sferze riffów, harmonii
jak i linii wokalnych - z tradycyjnym
heavy metalem. Nie ma tam
miejsca na dodatkowe instrumenty
takie jak skrzypce czy flet, tak często
kojarzone z tzw. folk metalem.
Wszystkie ludowe ozdobniki przeniesione
są na ciężar gitar. Na korzyść
metalowej strony przemawia
też wokalista, który świetnie poradziłby
sobie wyjęty z tej estetyki
(co wcale nie jest takie oczywiste w
przypadku typowych folkmetalowych
zespołów, których wokaliści
lubują się w "punkowej" manierze
śpiewania). Mimo tego w muzyce
Dark Forest można odnaleźć celtycki
czy ogólnie mityczny klimat.
Podkreślają go nie tylko same melodie,
ale też teksty - od "świętych
drzew" w tytule płyty, po Avalon
czy postacie Eadrica i Aelfscyne w
tekstach. Płyta jest bardzo dynamiczna
i w wielu momentach chwytliwa.
Energiczne, folkujące melodie
przeplatają się z "metalowym dziedzictwem"
Brytyjczyków, czyli harmoniami
w stylu Iron Maiden.
Można doszukać się na niej też galopad
wspieranych leadami zaczerpniętymi
z Running Wild. Nie ma
na "Oak, Ash and Thorn" cienia
kiczu czy ludyczności. Dark Forest
świetnie wyważa melodie tak,
żeby zachowały swoją dynamikę
bez popadania w stronę skoczności
lub w stronę filmowego patosu. Receptą
na ten balans jest zapewne
właśnie mocne zakorzenienie w
tradycyjnym heavy metalu. (4,5)
Strati
Dark Passage - The Legacy Of
Blood
2020 Rockshots
Dark Passage to włoska kapela
pochodząca z Turynu. Omawiany
krążek jest ich pierwszym albumem
długogrającym (zespół ma jeszcze
na koncie wydaną w 2015 roku
EP zatytułowaną "Sounds From
The Passage"). Jeżeli chodzi o samą
muzykę, to Włosi poruszają się w
rejonach gdzieś pomiędzy Blind
Guardian a wczesnym, jeszcze nie
przelukrowanym Helloween. "The
Legacy Of Blood" zawiera aż szesnaście
kawałków. Niech Was jednak
ta ilość nie przeraża. Połowa
utworów zawartych na tym albumie
to trwające 1,5-2 minuty przerywniki,
które mają za zadanie
wprowadzić nas w klimat następującego
po nich kawałka. A są one
naprawdę różne. Przejawiają się w
nich takie motywy, jak rozmowa w
karczmie, pieśni barda, podmuchy
wichru, odgłosy walki i tak dalej.
Zabieg ten jest szczególnie pomocny
dla ludzi, którzy z językiem angielskim
są trochę na bakier, gdyz
pomaga on zrozum ieć, o czym będzie
kolejny kawałek. Co do samych
utworów… No cóż mogę
powiedzieć. Jest całkiem poprawnie.
Są oczywiście momenty z
aspiracjami "na dobrze", jednak ja
bezpiecznie zostanę przy "poprawnie".
"The Legacy Of Blood" zawiera
muzykę, którą można określić
jako taki "heavy metal środka".
Z jednej strony nie idzie on w kierunku
złagodzonego wygładzonego
i przesłodzone brzmienia, klawiszy
też tu nie uświadczymy (chociaż w
sumie dobrze wykorzystane w niektórych
momentach mogłyby dodać
twórczości Dark Passage odpowiedniego
uroku). Z drugiej zaś
strony nie uświadczymy tutaj mocarnych
riffów przenoszących nas
na pole bitwy, ani też zawrotnych
prędkości na połamanie karku.
Same utwory owszem są melodyjne,
słucha się ich całkiem przyjemnie,
jednak brakuje w nich jakiejś
wyrazistości. Czegoś, co by pozwoliło
naprawdę wbić się w głowę i
pozostać tam chociażby na tą
chwilę dłużej. Przez to "The Legacy
Of Blood" tonie w morzu podobnych
płyt. Za parę miesięcy pewnie
nie będę pamiętał, że miałem
z tym albumem kiedykolwiek do
czynienia (3,5).
Bartek Kuczak
Deathstorm - For Dread Shall
Reign
2020 Dying Victims
Taki thrash to ja rozumiem: ostry,
surowy, o typowo podziemnej proweniencji.
Tak grały w pierwszej
połowie lat 80. Slayer, Kreator,
Sodom, Carrion czy Destruction
i tak też gra go austriackie trio.
Słychać też echa podejścia zespołów
mocniejszych jak Possessed
czy tych bardziej poszukujących
jak Hellhammer/Celtic Frost. W
dodatku to już czwarty album
Deathstorm i kto wie czy nie najlepszy
- dla mnie na pewno ciekawszy
od poprzedniego "Reaping
What Is Left", bo jeszcze bardziej
agresywny, w dodatku brzmiący
surowo i naturalnie, bez cyfrowego
posmaku w partiach perkusji. Mamy
tu więc totalny old school, płytę,
która równie dobrze mogłaby
ukazać się w 1985 roku, chociaż
niekiedy znacznie ostrzejszą, kiedy
Mani zapodaje nader konkretne
blasty, tak jak w "The Mourning".
Energia tych utworów jest wręcz
porywająca, przy "Bloodlusted" czy
"Human Individual Metamorphosis"
aż trudno usiedzieć w miejscu.
Wyobrażam sobie jakiego kopa
mają te utwory na żywo, ale i w
wersji studyjnej sieją niezgorsze
spustoszenie. (5)
Wojciech Chamryk
Demonhead - Black Devil Lies
2020 FastBall Music
Demonhead to australijski zespół
heavy metalowy działający od
2007 roku, a "Black Devil Lies" to
ich drugi długogrający album. Zespół
charakteryzuje się, świetnymi
riffami, niezłymi kompozycjami
oraz współczesnym brzmieniem.
Choć muzycznie nawiązuje do
tradycyjnego heavy metalu to bardzo
wiele w niej odniesień do Metalliki
z czasu "czarnego albumu".
Słowem jest też spora fascynacja
początkiem lat 90-tych.Tak jak
wspomniałem, riffy wymyślone
przez muzyków, jak ogólnie praca
gitar jest na niezłym poziomie.
Wokal mocny, wrzaskliwy i skandujący,
w sumie nieźle pasuje do
dźwiękowych propozycji zespołu.
Kompozycje klasyczne, dynamiczne
i przeważnie w średnim tempie,
choć są też udane przyśpieszenia
czy też zwolnienia. Niemniej
bywa, że chłopaki zbyt mocno
lecą schematami, ale ogólnie
sprawiają dobre wrażenie. Być może
z tego powodu wśród kawałków
nie ma żadnego, który by się wyróżniał
i można byłoby powiedzieć
o nim, że to heavy metalowy
hymn. Co gorsza wraz z kolejnymi
odsłuchami płyta się nuży. Także
najlepsze określenie dla Demonhead
i ich albumu "Black Devil
Lies", to bardzo rzetelny heavy metal.
I tego się trzymajmy. (3,5)
Dennis DeYoung - 26 East
2020 Frontiers
\m/\m/
Dennis DeYoung nie rozpieszcza
zbytnio swoich fanów. Mam jednak
w końcu dla nich dobre wieści,
bo najnowszy album byłego wokalisty
Styx to płyta nad wyraz
udana, album-marzenie dla wszystkich
fanów AOR/prog/pomp rocka
lat 70. i 80. Nie wiem nawet czy
nie lepsza od ostatniego albumu
"The Mission" jego macierzystego
zespołu, ale na pewno utrzymana
w typowej dla Styx stylistyce. Potwierdza
to już przebojowy opener
"East Of Midnight" z hitowym refrenem,
numer niczym z LP "Cornerstone",
a dalej jest wcale nie gorzej.
Zresztą nie może to dziwić, bo
DeYoung zawsze miał rękę do
przebojowych melodii, choćby
słynne "Babe" jest jego autorstwa, a
do tego do pracy nad "26 East"
zwerbował Jima Peterika z Survivor
(mającego udział w megaprzeboju
"Eye Of The Tiger"), nie
tylko współautora większości
utworów, ale też i multiinstrumentalistę.
Dlatego "A Kingdom Ablaze"
byłby ozdobą każdego z albumów
Styx z lat 80., podobnie jak
bardziej popowy "Unbroken", a
"Run For The Roses" i "Damn That
194
RECENZJE
Dream" są ostrzejsze, bardziej dynamiczne.
Nie brakuje tu też fajnych
nawiązań do klasycznego
rocka lat 60.: "With All Due Respect"
ma w sobie coś z surowości
The Kinks, a ballada "To The
Good Old Days" z dokonań The
Beatles, co nie dziwi jednak, skoro
jest współautorem i współwykonawcą
jest Julian Lennon, syn Johna.
Ballady, zwłaszcza "You My
Love", potwierdzają zresztą, że zbliżający
się do 73 urodzin DeYoung
jest wciąż w wokalnej formie, co
cieszy. Szkoda tylko, że "The Promise
Of This Land" z chóralnym,
gospelowym refrenem brzmi tak
plastikowo - w latach 80. pewnie
by nie raził, teraz trąci jednak myszką.
I na koniec najważniejsze: to
część pierwsza, tak więc pewnie
niebawem doczekamy się kontynuacji.
(4,5)
Wojciech Chamryk
Destruction - Born To Thrash -
Live In Germany
2020 Nuclear Blast
Lato 2020 zapewne zostanie w naszej
pamięci jako okres totalnego
pustkowia jeśli chodzi o koncerty.
Nie tylko te wielkie, ale także te
klubowe. Rzekomo panująca na
świecie pandemia wymusiła sporo
restrykcji (czy one coś dały i czy
mają w ogóle jakikolwiek sens, to
zupełnie osobny temat). Zespoły
różnie zaczęły sobie z tą sytuacją
radzić. Jedne robiły różne streamingi
występów live, inne w tym
omawiany Destruction wydały
albumy koncertowe. "Born To
Thrash - Live In Germany" to
materiał zarejestrowany w 2019
roku podczas występu zespołu na
niemieckim Party San Festival.
Jak zapewne wszyscy wiedzą tego
typu festiwale rządzą się swoimi
prawami, więc Schmier i ekipa
mieli dość ograniczony czas na występ,
co skutkuje nieco okrojoną
setlistą. Z promowanego wówczas
albumu "Born To Perish" mamy
tylko dwa utwory, mianowicie tytułowy
oraz "Betrayal". Innym nowum
jest fakt, że jest to pierwsza
koncertówka Destruction nagrana
w czteroosobowym w skaładzie.
Druga gitara zdecydowanie dała
starszym utworom nowe życie.
Szczególnie słychać to w "Nailed
To The Cross" czy kultowym "Mad
Butcher" (ta podwójna solówka po
prostu zabija). Schmier również
brzmi jakby przez te wszystkie lata
w ogóle się nie zestarzał (mom
oczywiście tu na myśli głos, a nie
wygląd). W czasach, gdy nie bardzo
wiadomo kiedy w ogóle będzie
dane nam zobaczyć i usłyszeć Destruction
na żywo, warto sięgnąć
po "Born To Thrash" i mieć nadzieję,
że niedługo wszystko do
normy. (4)
Bartek Kuczak
Devastruction - Space Force One
2019 Self-Released
Devastruction to niemiecki zespół
z Dortmund, który działa od 2016
roku. W 2017 roku wydali EPkę
"Alien Thrash Force Attack" aby
w zeszłym roku debiutować pełnym
albumem, omawianym właśnie
"Space Force One". Niemcy
niczego nowego nie wymyślają i
opierają się na tym, co wymyślono
w latach osiemdziesiątych w Europie
i w Stanach. Chociaż wpływy
amerykańskie, a szczególnie dokonań
Exodus i Testament zdecydowanie
przeważają. Oczywiście
grają to po swojemu, w sposób odpowiadający
ich umiejętnościom, a
także wyobraźni. I trzeba przyznać,
że oba atrybuty są nienajgorsze.
A w zderzeniu z niesamowitą
pasją, energią i zaangażowaniem
przynosi to całkiem dobre efekty.
Te osiem kawałków cały czas prą
do przodu, atakując nas swoją intensywnością,
riffy tną niemiłosiernie,
solówki wwiercają się w
głowy, a sekcja miażdży wszystko,
co napotka po drodze. Za to wrzask
wokalu cały czas rozdziera naszą
jaźń. O dziwo sporo w tym
melodyjności, są to niektóre
chwytliwe motywy, solówki i riffy,
które wtedy brzmią, jak te kojarzące
się z NWOBHM. Brzmi to
całkiem nieźle, bardziej nowocześnie,
a zarazem typowo dla młodych
z nurtu NWOTM. Zwraca
uwagę również niezły warsztat
muzyków oraz ich techniczne
umiejętności. Także fani thrash
metalu mogą dodać kolejną młodą
kapelę, na którą warto mieć oko. A
jak z tej obfitości wybiorą te najlepsze
kapele, to dla mnie wielka
tajemnica. Nie będzie im łatwo.
Tymczasem dla "Space Force
One" i Devastruction. (4)
\m/\m/
Dilemma - Random Acts Of Liberation
2018 Butler
Debiutancki album zespołu Dilemma
ukazał się w 1995 roku,
niestety sama kapela nie przetrwała
zbyt długo. Rozpadła się podczas
pracy nad drugą, nigdy niewydaną
płytą. Wydawało się, że
formacja przepadła już na zawsze.
Tymczasem nieoczekiwanie zespół
pojawił się ponownie w 2018 roku.
Ze starego składu pozostał jedynie
klawiszowiec Robin Zuiderveld, a
nowymi muzykami zostali perkusista
Colin Leijenaar (Kayak, The
Neal Morse Band), wokalista Declan
Burke (Frost, Darwin's Radio),
gitarzysta Paul Crezee oraz
basista Erik van der Vlies. W
takim zestawieniu personalnym
nagrano potężny materiał "Random
Acts Of Liberation", który
trwa ponad siedemdziesiąt minut.
Większość muzyki, która znalazła
się tym krążku, to zwiewny i melancholijny
ale jednocześnie techniczny
progresywny rock z neoprogresywnym
posmakiem. Często ta
zaduma przeistacza się w zgoła inne
emocje, bliższe radości i szczęścia.
Ogólnie jest to bardzo pozytywna
płyta. Być może wpływ ma na
to kwestia, że muzycy równie chętnie
sięgają po rozwiązania melodyczne
rodem z muzyki popularnej
czy też pop rocka. Najjaskrawszym
tego przykładem jest najbardziej
popowy utwór "Prodigal Son". Niekiedy
dla kontrastu grupa potrafi
dość mocno przyłożyć, chociażby
w takim "Pseudocomaphobia", który
rozpoczyna się potężnym riffowaniem,
zaś "Amsterdam (The
City)" ma wręcz hard rockowy
drive. Niemniej sednem muzyki
Dilemma na tym krążku jest takie
granie, jak w epickim, dwunastominutowym
kolosie "The Inner
Darkness". Ogólnie kompozycje,
nie zależnie czy długie czy krótkie,
są świetnie napisane, wielowątkowe,
melodyjne, z chwytliwymi refrenami,
z wieloma odcieniami
emocji ale przeważnie z pozytywnymi.
W dodatku wykonane są
po mistrzowsku, ale wcześniej wymienione
nazwy kapel, jak Kayak,
The Neal Morse Band czy Frost
są gwarantem wysokiej klasy muzyków.
Bardzo dobry album i cieszę
się, że w końcu wpadł w moje
ręce. Mimo bardzo obszernej zawartości
krążka nie ma mowy o nudzie
czy znużeniu, a wręcz po jego
zakończeniu ma się wrażenie niedosytu.
Nie wielu takim płytom to
się udaje. Mam jedynie nadzieję,
że na następny krążek Holendrów
nie będziemy czekać kolejnych
dwudziestu lat. "Random Acts Of
Liberation" ma moją rekomendację.
(5,5)
\m /\m/
Divine Weep - The Omega Man
2020 Ossuary Records
Prawie pięć lat trzeba było czekać
na kolejny album Divine Weep,
pierwszy z nowym wokalistą Mateuszem
Drzewiczem. Debiutancki
CD "Tears Of The Ages" był
wydarzeniem, ukazał się też na
rynkach zagranicznych. Na "The
Omega Man" białostocka grupa
wciąż porusza się w stylistyce tradycyjnego/power
metalu, wprowadziła
też jednak do niego nowe elementy.
Najbardziej zauważalna
zmiana to słyszalne w niektórych
utworach wpływy black czy death
metalu: blasty, skrzek, growling;
pojawia się też iście thrashowa intensywność,
coś na styku siarczystego
power i thrash metalu. Można
to powiązać z początkami zespołu,
grającego przecież w początkach
istnienia black metal, a i Mateusz
w Hellhaim i w Subterfuge bez
kompleksów wykorzystuje pełnię
możliwości swego głosu. W Divine
Weep również stosuje różne rozwiązania,
co bardzo urozmaica
warstwę wokalną poszczególnych
kompozycji, choćby "Firestone" czy
"Walking (Through Debris Of
Nations)". Puryści będą pewnie
kręcić nosem na te ekstremalne
wtręty, ale wystarczy posłuchać
świetnego "The Screaming Skull Of
Silence" czy mrocznego, rozwijającego
się stopniowo "Mirdea Lake",
gdzie surowe, dynamiczne granie
spod znaku wczesnego Running
Wild pięknie dopełnia blackowy
finał, by przyznać, że ma to sens.
Bardziej tradycyjnie jest w czadowym
openerze "Cold As Metal"
spod znaku wczesnego Iron Maiden,
w uderzającym zaraz po nim,
równie dynamicznym "Journeyman"
i w wieńczącym płytę, zróżnicowanym
utworze tytułowym,
ze szponiastym, pełnym mocy wokalem.
Jest też typowa ballada,
nagrana ponownie "Riders Of
Navia" z EP "Age Of The Immortal",
a program tej bardzo udanej
płyty dopełnia miniatura "Die
Gelassenheit" z nośnym basowym
pochodem i fortepianową partią.
Jest więc może jest trochę inaczej
niż na "Tears Of The Ages", ale to
wciąż metal najwyższej próby. (5)
Wojciech Chamryk
Dreams Of Avalon - Beyond The
Dream
2020 Metalville
Dreams Of Avalon to projekt gitarzysty
zespołu Astral Doors, Joachima
Nordlunda. Tym razem
muzyk postanowił sprawdzić się w
czymś, co przypomina kapele z pogranicza
melodyjnego rocka,
AORu i hard rocka, z lat osiemdziesiątych.
No i eksperyment Joachimowi
jak najbardziej się udał.
Stworzył on jedenaście dynami-
RECENZJE 195
cznych i świetnie skrojonych acz
miłych dla ucha utworów, z nośnymi
tematami, takimi do wspólnego
śpiewania. Kawałki są proste ale
mają świetne aranżacje, które nadają
im smaku i zmysłu. Fani Journey,
Europe, Bon Jovi czy takiego
Bad English powinni być zachwyceni.
Do tego dochodzi wysoka
kultura gry na instrumentach oraz
śpiewania. Szczególnie uwagę
zwracają solowe popisy gitarowe,
zagrane ze klasą i finezją, choć riffowanie
też nie jest najgorsze.
Jeżeli ktoś chciałby się upewnić, to
tak, są klawisze, które spełniają
ważną rolę, tworzą klimat i dodają
szyku w aranżacjach. Nie do końca
podoba mi się ich syntezatorowe
brzmienie, jednak nie są tak natarczywa
jak w niektórych produkcjach
z melodyjnym power metalem.
Materiał na płycie jest bardzo
wyrównany, także mamy mini listę
samych przebojów. Taka muzyka
jest nadal popularna. Wystarczy
spojrzeć na intensywność działań
włoskiej wytworni Frontiers, specjalizującej
się w takich klimatach.
Dlatego przy odrobinie szczęścia
Dreams Of Avalon może znaleźć
swoje miejsce na rynku. Czego im
w sumie życzę, choć to w zasadzie
nie moja bajka. Ot, od czasu do
czasu posłucham. Dla fanów dawnej
epoki, zdecydowanie łagodniejszych
dźwięków oraz zdecydowanie
bardziej przyjaznych klimatów.
(4)
\m/\m/
Dressed To Kill - Midnight Impulsion
2019 Area Death Productions
Lubię czasem poszukać heavy metalu
tam gdzie nikt by się go nie
spodziewał. No i czasem znajduje
rzeczy takie jak Dressed To Kill.
Kwintet z Pekinu przyładował bardzo
konkretnie - heavy metal ze
speed metalowym zacięciem, z bardzo
dobrymi riffami i masą chwytliwych
refrenów. Wszystko jest na
miejscu! Klimatyczne, synth-wave'
owe intro przerywa nagle mistrzowskie
riffowanie otwierające "Midnight
Comes Around", który przez 4
najbliższe minuty pędzi w stylu
Judas Priest z okresu "Defenders
of the Faith". Kolejny na płycie,
"Rose of Kowloon" to koncertowy
pewniak, który bez ogródek atakuje
melodyjnymi harmoniami, wiedzionymi
konkretnym, hard rockowym
drivem. Duże uznanie należy
się wokaliście - Ce Yang, bo o
nim mowa, dysponuje pewnym,
mocnym głosem, głęboko osadzonym
w klimatach lat 80-tych. Jest
to też głos dość wszechstronny,
kiedy trzeba śpiewa drapieżnie a
kiedy indziej wchodzi na bardzo
wysokie i wymagające górki - polecam
wsłuchać się w nieco King
Diamondowski "Welcome To My
Carnival", który pozwala w pełni
docenić kunszt wokalisty. Rzecz
jasna nie tylko wokalista stanowi o
sile chińskiej ekipy - bardzo sprawnie
pracują gitarzyści, często
wtrącając wiele klimatycznych
"smaczków", sekcja rytmiczna trzyma
wszystko w ryzach i sprawia
wrażenie bardzo solidnie naoliwionej,
rytmicznej maszyny. W zalewie
wielu wydawnictw spod znaku
NWOTHM, Dressed to Kill wyróżnia
się zdecydowanie z szeregu,
nie tylko dlatego że pochodzą z tak
nieoczywistego kraju, jak Chiny.
Warto zadać sobie trudu i odnaleźć
ten krążek, gwarantuje Wam
że "Midnight Impulsion" zagości
w Waszych odtwarzaczach na dłużej!
(6)
Marcin Jakub
Driven Under - Hello Mr.Defeat
2018 Self-Released
Ten szwajcarski zespół to niewątpliwie
przedstawiciel heavy metalu.
Prezentuje ten bardziej współczesny
wariant, choć oczywiście
odnosi się do takich tuzów jak Judas
Priest i ogólnie korzeni tradycyjnego
heavy metalu. Niemniej w
ich muzyce odnajdziemy pewne
odnośniki do thrash metalu ale
także do rocka i metalu alternatywnego
(niekiedy nachalnych). Bez
wątpienia ubarwia to dodatkowo
muzykę Driven Under, aczkolwiek
niekoniecznie zadowoli to
tradycjonalistów. Poza tym Szwajcarzy
zadbali aby każdy z kawałków
różnił się od siebie, więc w
żaden sposób nie można nudzić się
przy tym krążku. Muzycy nie zapominają
o melodiach i nośnych
tematach. Po raz kolejny podbija
to atrakcyjność ich muzyki, choć w
wypadku kawałka "Yolith" przesadzili.
Moim zdaniem, zbyt mocno
przypomina zwykły rockowo alternatywny
hit radiowy. Z drugiej
strony, raczej o to chodzi muzykom
Driven Under aby ich fani
bardziej kierowali się przebojowością
ich utworów niż ambicjonalnymi
przesłankami. Do cech charakterystycznych
kapeli zaliczyć należy
także głos wokalisty, mocny,
świetnie odnajdujący się w muzyce.
Bywa, że przypomina Dickinsona.
Rzadko ale zawsze. Płyta
brzmi dobrze i dość nowocześnie.
Nagrywali ją u siebie, niemniej
miks i mastering powierzyli fachowcom
ze Studio Fredman. "Hello
Mr.Defeat" to całkiem niezła płyta
ale bardziej skierowana do tych,
co nie trzymają się do końca preferowanych
przez siebie kanonów.
(3,5)
Dynazty - The Dark Delight
2020 AFM
\m/\m/
Modern melodic metal i wszystko
jasne. Wydanej w roku 2018 "Firesign"
dałem (1), określając ją mianem
płyty jednorazowego użytku.
Dla nas, pokolenia 50+, takie
dźwięki nie mają z metalem, nawet
w tym najszerszym ujęciu, nic
wspólnego. Owszem, doceniam
warsztat i umiejętności instrumentalistów
oraz świetnego wokalistę
Nilsa Molina. Również fakt, że
muzycy Dynazty udzielają się w
wielu innych zespołach, albo towarzyszą
tak znanym artystom jak
Dee Snider czy Joe Lynn Turner
też o czymś świadczy, ale nic się
nie zmieniło i "The Dark Delight"
również do mnie nie przemawia.
To długa - prawie 56 minut, z bonusowym
aż 13 utworów - płyta,
która może zachwycić ewentualnie
kogoś z młodego pokolenia, wyłapującego
na portalach streamingowych
co bardziej chwytliwe kawałki.
Nie brakuje ich tutaj, tak więc
pewnie jakiś sukces to wydawnictwo
odniesie, ale fani prawdziwego
metalu powinni omijać je szerokim
łukiem. (1,5)
Wojciech Chamryk
Eamonn McCormack - Storyteller
2020 BEM/Saol
Eamonn McCormack, to irlandzki
gitarzysta z bardzo dużym bagażem
doświadczenia, a jego domena
to "białe" blues-rockowe granie.
Ogólnie za mało słuchałem bluesa,
a ostatnio wręcz wcale, więc nie
sądzę aby moja opinia o nowym
krążku McCormack zrobiła na
kimś jakiekolwiek ważenie. Być
może pochodzenie Eamonna spowodowało,
że muzycznie najbardziej
kojarzy mi się z Gary Moorem.
Kompozycyjnie, klimatycznie
oraz przede wszystkim dzięki feelingowi
gry na gitarze, właśnie do
niego najbliżej McCormackowi.
Jednak w tych wolniejszych, uczuciowych
kawałkach znajdziemy też
coś z Erica Claptona, Marka
Knopflera, a nawet innego Irlandczyka,
Rory'ego Gallaghera.
Wśród nich bardzo dobrze wypadają
pełny kojącej nostalgii "The
Great Famine" oraz zabarwiony
nutką goryczy i żalu "Help Me
Understand". Choć sporą część repertuaru
Eamonna McCormacka
wypełniają właśnie nastrojowe i
emocjonalne utwory, to na "Storyteller"
natkniemy się na kilka niezłych
dynamicznych kawałków.
Do nich na pewno należą, rześki,
kojarzący się z Georgia Satellites
"Tie One On", oparty na boogie
"Cold Cold Heart" (czytelna inspiracja
ZZ Top), oraz z akcentem
Molly Hatchet, sounthern rockowy
"Cowboy Blues". Także ta płyta
to bardzo dobra mieszanka, różnorodnych
i o wielu odcieniach
emocji blues rockowych kompozycji.
Wiarygodności, oprócz gitarowego
warsztatu, nadają również
szorstki głos Eamonna, a także jego
naturalna i wrodzona umiejętność
snucia opowieści. Właśnie
owa naturalność to jeden z niepodważalnych
atutów muzyki McCormacka.
Przecież w bluesie ciężko
teraz o jakąkolwiek oryginalność,
wręcz nie o to chodzi, a właśnie o
spontaniczne i indywidualne zinterpretowanie
doskonale znanej
wszystkim muzyki. W tym wypadku
ten Irlandzi muzyk sprawdza
się w stu procentach. Jak dla mnie
"Storyteller" to kawał rzetelnej
muzy godny polecenia fanom bluesa.
(4)
\m/\m/
Eisenhauer - Blessed Be The
Hunter
2020 Rafchild Records
Eisenhauer to kolejny z niezliczonej
rzeszy niemieckich zespołów
spod znaku tradycyjnego heavy
metalu. Można chyba śmiało mówić
o jego teutońskiej odmianie:
surowej, mocno brzmiącej, ale i
melodyjnej. Akurat ten kwartet gra
w drugiej lidze, proponując dość
siermiężny heavy o typowo podziemnej
proweniencji, ale słucha
się go nieźle. Black Sabbath, Manowar,
Grand Magus, Danzig,
196
RECENZJE
Grave Digger - zespoły młodsze i
klasyczne, europejskie i amerykańskie,
a zainspirowana nimi muzyka
Eisenhauer jest równie surowa i
bezkompromisowa. Świetny, dynami-czny
opener "Priestess Of Delight",
mroczny "Gods Of Pain",
zróżnicowany "Release The Beast"
z balladowymi partiami, miarowy
"Ghost Warrior", całkiem nośny, a
w końcówce fajnie rozpędzony
"Ode To The Hammer" czy mający
w sobie sporo doomowego ciężaru
"Tyrannus" na pewno nie będą
przebojami, nawet w jakiejś zawężonej
miniskali, ale fani takiego
grania pokochają je od pierwszego
przesłuchania, to pewne. (4)
Wojciech Chamryk
Elixir - Voyage of the Eagle
Disonance Productions
Elixir ma już swoje miejsce w historii
brytyjskiego metalu. Choć nigdy
nie był to zespół z rodzaju
tych najważniejszych, to jednak w
ciągu tych 37 lat swojego istnienia,
zdołał dorobić się pokaźnej grupy
fanów. Sentymenty jednak na bok,
bo oto wjeżdża najnowsze wydawnictwo
grupy, zatytułowane "Voyage
of the Eagle", które jest zarazem
ich siódmym, studyjnym albumem.
Okładka i tytuły kawałków
zdradzają, że tym razem mamy
do czynienia z klimatem a'la
morskie opowieści: bitwy morskie,
żegluga po bezkresnym oceanie,
potężne sztormy, uogólniając -
opowieści od twardzieli dla twardzieli.
Jeśli jednak ktoś spodziewa
się pirackich riffów ze starej szkoły
Running Wild czy szantowych
zaśpiewów to od razu uprzedzam -
nic tu takiego nie znajdzie. Elixir
gra wciąż oldschoolowy, klasyczny,
brytolski heavy metal z melodyjnymi
riffami, świdrującymi solówkami
i wielogłosowymi refrenami.
Płytę otwiera bardzo solidny i
chwytliwy "Drink To The Devil" -
refren serio wpada w ucho! Niestety,
dobre wrażenie zostaje szybko
zatarte przez dość nijakie "Horizons"
czy "Siren's Song", utrzymane
w wolnych, nieco rozwleczonych
tempach, z topornymi, walcowatymi
riffami. W zasadzie dobre riffowanie
i pełne polotu zaśpiewy
pojawiają się dopiero pod koniec
albumu - jego finał, w postaci balladowego
"Whisper on the Breeze"
oraz wielowątkowego, okraszonego
świetnymi solówkami "Evermore",
przypomina, że zespół wciąż potrafi
zagrać z charakterem. "Voyage
of the Eagle" fanom grupy na pewno
przysporzy wiele uciechy, ale
raczej będzie ciężko nim zawalczyć
o nowe grono odbiorców. Solidna
produkcja i bezdyskusyjny warsztat
techniczny muzyków to jednak
trochę za mało. (4)
Marcin Jakub
Etherius - Chaos. Order. Renewal.
2020 Self-Released
Niewiele wiem o tej kapeli. W roku
2018 wydali EPkę "Thread of
Life", więc długo raczej nie istnieją.
Natomiast "Chaos. Order. Renewal"
to ich duży debiut, na którym
znalazł się progresywny metal głównego
nurtu. Rush, Queensryche,
Fates Warning, Dream Theater
itd. Choć mnie Etherius najbardziej
kojarzy się z Symphony X,
Marty Friedman i Joe Satriani. A
to dlatego, że formacja jest tworem
li tylko instrumentalnym. Choć
muzyka jest z kręgu metalu progresywnego,
więc z natury jest wielowątkowa,
wielobarwna, różnorodna,
o całej masie tematów, melodii,
klimatów i emocji, to dodatkowo
jest niesamowicie zagęszczona,
mocna i szybka. Te wszystkie
wymienione elementy plus dysonanse,
kontrasty wręcz potykają
się o siebie. Stanowi to spore wyzwaniem
dla słuchacza. Choć jestem
obsłuchany z taką muzyką to
miałem dość spore trudności z
utrzymaniem skupienia przez całą
płytę. Całe szczęście album składa
się z siedmiu kompozycji, które zamykają
się w niecałych 25 minutach.
Utwory nie pozbawione są
melodii, ale, że nie ma wokalu, to
zastępują go niejako gitary. Przez
co często muzyka Etherius kojarzy
się z dokonaniami gitarzystów.
Stąd Marty Friedman i Joe Satriani.
Niemniej muzyczne bogactwo
Amerykanów wciąga, a to dlatego,
że za każdym razem, jak odpali
się na nowo dysk to, odkrywa
się kolejne i kolejne szczegóły. Myślę,
że do tej pory wszystkiego nie
wyłapałem. Żeby nie było, aby w
tak krótkim czasie zapodać słuchaczom
tak zmasowaną ilość różnorodnych
wątków, to muzycy muszą
zwijać się jak w ukropie. Przez co,
większość muzyki zagrana jest
bardzo technicznie. Nie wszyscy
przepadają za takim graniem. Niemniej
za formacją przemawia to, że
zawsze chodzi o muzykę a nie tylko
o puste popisywanie sie instrumentalistów.
Oczywiście brzmi to
świetnie, tak jak większość współczesnych
produkcji. Mimo wszystko
polecam wszystkim pasjonatom
progresywnej muzyki, bo po
prostu jest czego słuchać. I słuchać
w całości! (4)
\m/\m/
Euphoria Omega - Nanoteh
2019 Self-Released
"Nanoteh" to ubiegłoroczny album
amerykańskiej formacji Euphoria
(Omega) - drugi w jej dyskografii i
kto wie czy nie ostatni z racji niedawnego
zawieszenia działalności.
Pięć lat istnienia, dwie płyty, zmiana
nazwy, problemy personalne
to w największym skrócie historia
tego zespołu. Mającego najwyraźniej
pecha, bo thrash w jego wydaniu
jawi się nad wyraz atrakcyjnie.
Euphoria? preferują jego techniczną,
aranżacyjnie bardzo dopracowaną
odmianę, tę techno-progresywną
na modłę końca lat 80./początku
90. To od razu wyjaśnia
podziemny status formacji i brak
zainteresowania wydawców, bo nie
jest to obecnie nurt zbyt modny,
docierając tylko do garstki największych
zapaleńców. Znajdą oni na
tej krótkiej płycie (raptem pół
godziny z niewielkim okładem)
mnóstwo muzycznego dobra: rozbudowane,
energetyczne kompozycje
ze świetną pracą sekcji, spacerockowe
akcenty, mnóstwo przestrzeni
i rozmachu w gitarowych
partiach. No i wokalista Justin
Kelter, facet z mocnym, histeryczno-wściekłym
głosem, kolejny
mocny punkt Euphoria Omega.
Najbardziej przypadły mi do gustu
te najdłuższe utwory w rodzaju
"Neon Dreams" czy "Brainstorm",
ale i te krótkie, pełne energii strzały
typu "Respawn" też robią wrażenie.
Oby się więc panowie pozbierali,
bo szkoda zaprzepaścić
taki potencjał. (5)
Exomnia - Aftermath
2019 Alcyone
Wojciech Chamryk
Exomnia pochodzi z Grecji, a swoja
działalność rozpoczęła w roku
2018. "Aftermath" jest ich debiutancką
EPką, która składa się z pięciu
kompozycji. Czy dobrych?
Trudno mi powiedzieć, bowiem
Grecy grają nowoczesny melodyjny
death metal z tradycyjnym growlem
i innymi pochrząkiwaniami.
A to nie moja bajka. Kawałki brzmią
na pewno świetnie, mają też
mocne, a zarazem ciekawe melodie.
Wiele pomysłów składających
się na kompozycje jest na prawdę
intrygujących. Instrumenty grają
zawodowo. Wśród nich mamy też
klawisze, które sprawdziłyby się w
dobrym melodyjnym power metalu.
To podkreśla, że wiele gatunków
w heavy metalu nie tyle przenika
się ale także jest bardzo blisko
siebie. Jestem pewien, że zwolennicy
bardziej ekstremalnych brzmień
przyjmą Exomnie z otwartymi ramionami.
Mimo, że nie przepadam
za taka muzyką wyczuwam w niej
potencjał i profesjonalizm. Jak ktoś
lubi ten rodzaj metalu to polecam
sprawdzić "Aftermath", pierwszą
EPkę Greków z Exomnia. Myślę,
że się nie zawiedziecie. (-)
Fallen Arise - Enigma
2020 ROAR!
\m/\m/
Mają farta, nie ma co! Ogólnie nie
przepadam za melodyjnym symfonicznym
power metalem z wokalistką
za mikrofonem. A tu proszę,
przesłuchałem najnowszą płytę
greckiego Fallen Arise bez większego
problemu. Greccy muzycy
nie wymyślają prochu, ich kompozycje
trzymają się kanonu i ogólnie
przyjętego fasonu, eksponując
melodie tak aby przykuć uwagę
większego gremium słuchaczy.
Wszelkie inne aspekty to elementy,
które maja to ułatwić, czyli
wszelkie mniejsze i większe orkiestracje,
męski growl, pojawiające się
potężne gitary czy też jej ekscytujące
sola. To wszystko po to aby
wyeksponować nośny temat oraz
piękny głos wokalistki o imieniu
Spyla. O dziwo jest w tym elegancja,
szyk, dystynkcja ale także brawura.
Może dzięki tej ostatniej
mogłem przesłuchać "Enigmy" bez
żachnięcia czy innej irytacji. W całości
materiału jest też sporo fragmentów,
które też przyciągają
uwagę, chociażby wspomniane momenty
mocnych partii gitar ("Reborn"),
ciekawego sola, wysmakowanych
wstawek progresywnych
("Enigma"), podniosłego i epickiego
opracowania orkiestry ("Forever
Winter"). Są też piękne momenty
liryczne, głównie skumulowane w
postaci niesamowitego utworu
"Horizon". Jedynie nie do końca
odpowiada mi kończący płytę "The
Storm Inside", ale czy po takim
"Horizon" ma szanse cokolwiek dobrze
zabrzmieć? Do tego wysmakowane
i na wysokim poziomie
wykonanie muzyków, a także profesjonalna
produkcja, domyka wysokiej
kultury i klasy aktualną propozycję
Greków z Fallen Arise.
Fani melodyjnego grania, śpiewających
Pań powinni zainteresować
RECENZJE 197
się tą płytą, myślę, że "Enigmę"
wysłuchają z przyjemnością. (4)
Fer de Lance - Colossus
2020Cruz Del Sur Music
\m/\m/
Epicko, poetycko, potężnie i do
wspólnego śpiewania hymnów ze
wzniesioną pięścią. Nie, to nie
Atlanten Kodex. Choć amerykański
Fer de Lance wymienia Kodeksów
wśród swoich inspiracji, nie
jest to kopia niemieckiej ekipy.
Wszystkie kawałki uderzają w
majestatyczne, pełne mocy tony,
podbite pełnym rozmachu wokalem.
Poprzetykane są zmianami
tempa (choć przeważają te powolne,
doomowe) i wprowadzającymi
"renesansowy" klimat akustycznymi
ozdobnikami gitarowymi. Słychać,
że koncepcja na zespół opiera
się bazie tego, co stworzyły Bathory,
Solstice i Atlantean Kodex, a
poetycki charakter muzyki podkreśla
tekst napisany przez romantyka
Edgara Allana Poe (ciekawe co on
na to?). Słucha się tego naprawdę
dobrze i widać, że w trio drzemie
duży potencjał spod znaku "tym
panom naprawdę o coś chodzi".
Niech Was nie zmyli blackmetalowa
okładka. Fanów wyżej wymienionych
kapel zdecydowanie zachęcam.
(-)
Firewind - Firewind
2020 AFM
Strati
Firewind to grecka power/heavy
metalowa grupa założona w 1998
roku przez jednego z najbardziej
utalentowanych gitarzystów - Gusa
G. (właściwie Kostasa Karamitrudisa)
znanego m.in z występów
z Ozzym Osbournem, Arch Enemy
i Dream Evil. Rok 2020 rozpoczął
się dla zespołu dużymi zmianami
- w marcu ogłosił, iż po wielu
latach współpracy rozstaje się z
klawiszowcem Bobem Katsionisem,
a także wokalistą (od 2015
roku) Henningiem Bassem. Pomimo
tego, przezwyciężając trudności,
Firewind w wielkim stylu
objawia się z nowym (dziewiątym
w karierze) albumem. Data premiery
płyty zatytułowanej po prostu
"Firewind" wyznaczona została
na 15 maja br. Po raz kolejny grupa
w pełni wykorzystała swój potencjał
tworząc jedenaście wspaniałych
melodyjnych metalowych
kompozycji. Sam Gus G. mówi, iż
album stanowi powrót do korzeni
zespołu i jego pierwszych dwóch
wydań - "Between Heaven and
Hell" (2002r.) i "Burning Earth"
(2003r.). Na płycie możemy znaleźć
to, co najbardziej charakterystyczne
i najlepsze w Firewind,
czyli m.in. górnolotne, ekstrawaganckie
solówki Gusa oraz chwytliwe
refreny. Płyta jest bardzo zróżnicowana
pod względem tempa,
wibracji, oscyluje pomiędzy klasycznym
heavy metalem i bardziej
świeżym, nowoczesnym brzmieniem.
Lekko zachrypnięty głos
Herbiego Langhansa (Avantasia,
Radiant, ex-Seventh Avenue, ex-
Sinbreed), który został nowym wokalistą,
doskonale wpasował się w
klimat zespołu dodając mu drapieżności
i emanując ogromną energią.
Dzięki niemu każdy utwór jest
wyjątkowo ekspresyjny. Ognista,
przypominająca lawę okładka płyty
stworzona przez Gustavo Sazesa
rzeczywiście dobrze oddaje jej
atmosferę. Pierwsze trzy utwory:
"Welcome To The Empire", "Devour",
"Rising Fire" to ogień! Ciężkie
i ostre brzmienie gitar elektryzuje
słuchacza. Wspomniany "Rising
Fire", mówiący o przezwyciężaniu
trudności i sytuacjach, z których
możemy mieć problem się wydostać,
został pierwszym upublicznionym
singlem. Szybkie melodie,
mocne riffy i wspaniałe solówki
- w tym Gus jest mistrzem. Na
płycie pojawia się również jedna,
dopracowana w każdym szczególe,
przyjemna dla ucha ballada "Longing
To Know You", która tematycznie
połączona jest z dwoma innymi
utworami - "Orbitual Sunrise"
i "Space Cowboy", i opowiada
o nadmiernej eksploatacji natury z
perspektywy samotnego astronauty
orbitującego wokół Ziemi w kosmicznej
kapsule. Chwytliwy "All
My Life", czyli utwór o podążaniu
za marzeniami, utrzymany w średnim
tempie, z genialną solówką
Gusa, muzycznie pasowałby również
do albumu "The Premonition"
(2008r.). W "Overdrive" możemy
doszukać się inspiracji Dio i
Black Sabbath. Talent, moc oraz
pasja - w moim odczuciu jest to album
roku i nie sądzę, żeby jakikolwiek
inny był w stanie go przebić.
Firewind przywodzi na myśl prawdziwy
żywioł! Wszystkie utwory
mają w sobie "to coś", co sprawia,
że muzyka Cię porywa, prowokuje
do zarzucenia włosami, a nogi
same podrygują w jej rytm. Zdecydowanie
polecam! (6)
Simona Dworska
Force Of Progress - A Secret
Place
2020 Progressive Promotion
Force Of Progress to niemiecka
formacja, która została powołana
w 2016 roku przez doświadczonych
muzyków, współpracujących
lub mających na koncie współpracę
z innymi formacjami progresywnymi.
"A Secret Place" to instrumentalne
dynamiczne, intensywne oraz
techniczne progresywne metalowe
granie o lekkim indrustialnym posmaku,
przeplecione wpływami
neoprogesywnego i progresywnego
rocka sięgającego do lat siedemdziesiątych.
Grupa czerpie też
chętnie z innych inspiracji, wymieńmy
chociażby jazz, funky, fusion
itd. Instrumentarium muzyków
jest głównie elektryczne ale w
tych bardziej stonowanych fragmentach
z chęcią sięgają po instrumenty
akustyczne, czyli gitary akustyczne,
fortepian, flet, czy instrumenty
smyczkowe, itd. Ze względu,
że mamy do czynienia z kompozycjami
instrumentalnymi, wyobraźnia
muzyczna muzyków i
odbiorców musi chodzić na najwyższych
obrotach. Oba współczynniki
muszą się ze sobą zgrać a
nawet scalić. Znakomicie Niemcom
to wychodzi. Nie wiem jak innym
słuchaczom ale mnie ten
świat Force Of Progress bardzo
mocno wciągnął. Muzyka oprócz
swojej dynamiki, wielowarstwowości,
złożoności, niesie dużo melodii,
delikatnych wtrąceń, kontrastów,
dysonansów, zmian nastrojów
i klimatów, a przede wszystkim
dotyka najczulszych emocji i
wrażliwości każdego słuchacza.
Dla mnie każdy fragment tej płyty
jest na równi ekscytujący, więc nie
bardzo chciałbym tu wyróżniać
którąś z kompozycji. Radzę słuchać
całość "A Secret Place", co da
pełną satysfakcję i zrozumienie
muzyki zawartej na tym krążku.
Zdecydowanie wolę gdy w muzyce
jest narracja wokalna, ale tym razem
Niemcom brak tego waloru
nie przeszkodził w wykreowaniu
znakomitej muzyki i płyty. (5)
From Hell - Rats & Ravens
2020 Scourge
\m/\m/
From Hell powstał w 2010 roku w
San Francisco. Głównymi postaciami
tej kapeli są gitarzysta i wokalista
George Anderson, który
ukrywa się pod pseudonimem
Aleister Sinn oraz drugi gitarzysta,
Steve Smyth. Najbardziej utytułowany
i doświadczony to
Smyth, który do tej pory odwiedził
bardzo wiele formacji, a najważniejsze
to Testament, Nevermore,
Forbidden, Vicious Rumors
czy Dragonlord. Na "Rats
& Ravens" wspomagają ich perkusista
Wes Anderson (ex Blind Illusion)
oraz basista Stephen Goodwin
(ex-Vicious Rumors). Sam
zespół rożni klasyfikują różnie.
Czytałem o nich jako przedstawicielach
horror metalu, death/thrash
metalu oraz black/thrash metalu.
Niewątpliwie wyróżniają się atmosferą,
teksty to bardzo mroczny
koncept utrzymany w stylistyce
horroru. Na "Rats & Ravens" dotyczy
on wymyślonej historii o wiedźmach
i czarach oraz ich zwyrodniałych
praktykach. Może to kojarzyć
się poniekąd z Kingiem Diamondem
(Mercyfull Fate też).
Jednak muzycznie jest to bliższe
Nevermore czyli mieszanki power/
thrash metalu i klimatycznej metalowej
progresji, są też pomniejsze
wpływy od tradycyjnego heavy
metalu po ślady wspominanych
black i death metalu (tego bardziej
melodyjnego). W muzyce jest też
trochę nowoczesności. Aleister
Sinn śpiewa w dość specyficzny
sposób, jest to wrzask, który
zmierza w kierunku black metalowego
skrzeku. Niestety jest to dość
irytujące, choć zdarzają się przebłyski.
Pod względem muzycznym
nie będziemy się nudzić. Bardzo
wiele dzieje się w przekroju całego
materiału, głównie za sprawą gitarowych
tyrad, ich solowych pomysłów
oraz rozszalałej sekcji rytmicznej.
Ogólnie na krążku znajdziemy
bardzo wiele technicznego grania
wymagającego skupienia. Z
drugiej strony muzycy udanie podjęli
się wyzwania utrzymania witalności
i bezpośredniości muzyki.
Niemniej najlepsze wyniki uzyskali
tam, gdzie kawałki stawały się bardziej
tradycyjne, chociażby w
"Room For One". Brzmienie i produkcja
dopasowała się ogólnie do
wydźwięku albumu. Niby black,
death i nowoczesność ale przeważa
power/thrash metal oraz progresja i
ogólnie dobrze słucha się "Rats &
Ravens" nawet takiemu stylistycznemu
puryście jak ja. (4,5)
\m/\m/
Gates Of Paradox - Gates Of
Paradox
2019 Self-Released
Ten amerykański zespół to trochę
nietypowy przedstawiciel amerykańskiego
heavy metalu. Muzycznie
to swoisty odnośnik do
Armored Saint, Helstar i innych
podobnych zespołów. Tu we własny
sposób pełną gębą prezentują
to, co najlepsze i najciekawsze w
US metalu. Jednak sporo w niej
jest wpływów metalu progresy-
198
RECENZJE
wnego i neoklasycznego. To ostatnie
często objawia się rozbudowanymi
i rozbuchanymi solowymi
popisami gitary, ale bez przesadyzmu.
Do tego z rzadka pojawia się
coś na kształt black metalowych
ozdobników. Podobnie jak klawiszowe
tła. Także dzieje się na debiucie
Gates Of Paradox wiele i to
w bardzo ciekawy sposób. Dodatkowym
wyróżnikiem tego zespołu
jest techniczny styl gry instrumentalistów.
Niestety czasami mam
wrażenie, że są oni zbyt skupieni
na tej technicznego stronie grania,
co lekko podcina im muzyczną
swobodę a nawet luz. Całe szczęście
nie wpływa to na ogólny wyraz
i przekaz muzyki. Jest on po prostu
znakomity. Każdy wielbiciel
amerykańskiej odmiany tradycyjnego
heavy metalu będzie zachwycony
tą płytą. Do tego mamy też
świetny mocny wokal, który od
czasu do czasu, przechodzi w wysoki
i świdrujący wrzask. Mam
nadzieję, że ten wrzask należy do
wokalisty prowadzącego, bo ma on
jeszcze pomagierów, jeden czasami
skrzeczy inny wspomaga go normalnym
śpiewem, więc można się
łatwo pomylić. Brzmienie i produkcja
wydają się również odpowiednie
co pozwala pozytywnie opiniować
o tym krążku. Fani US metalu
powinni zainteresować się nim,
a nuż stanie się dla nich odkryciem.
(4,5)
\m/\m/
Goblins Blade - Of Angels And
Snakes
2020 Massacre
Goblins Blade debiutują pod tą
nazwą, ale zespołu nie tworzą jakieś
żółtodzioby, lecz bez wyjątku
doświadczeni muzycy, obecni na
metalowej scenie od wielu lat, większość
dobrze już po 40. W takich
sytuacjach często bywa, że para
idzie w przysłowiowy gwizdek i
kończy się nijaką, nikomu niepotrzebą
płytą, ale o "Of Angels And
Snakes" w żadnym razie czegoś
takiego powiedzieć nie można.
Niemcy łoją bowiem power metal
starej szkoły z lat 80., połączenie
dokonań zespołów europejskich i
amerykańskich, a do tego z domieszką
równie oldschoolowego, kla-
Greydon Fields - Room with a
View
2013 Roll The Bones
Historia niemieckiego Greydon
Fields rozpoczyna się w roku
2011. Natomiast ich debiutancka
EPka, albo jak kto woli mini-album,
zawiera już ukształtowaną
muzykę, którą można określić jako
power-thrash z elementami tradycyjnego
heavy metalu. Rozpoczynający
"Letters" jest bardzo rytmiczny
i żwawy, oraz ma świetny klimat,
przez co przypomina mi amerykańskich
thrasherów z Sacred
Reich. Następny utwór "He Is Me"
jest równie dziarski ale ma więcej
w sobie tradycyjnego heavy metalu,
w ten sposób bardziej kojarzy
mi się z Metal Church. Trzeci w
kolejności, "Firefight" ma połączenie
witalności z rytmicznością,
dzięki czemu nóżka sama sobie
przytupuje. Ten z kolei przywodzi
na myśl Helstar. Czwarty w kolejności
"To the Sea" choć ma kilka
energicznych elementów to wolne
fragmenty przeważają. Niestety w
niczym to nie uatrakcyjnia propozycji
Niemców, a wręcz sprawia
słabe ważenie. Dziwna sprawa, bo
w późniejszych propozycjach takie
kawałki wypadają całkiem nieźle i
bronią się zawsze niezłym klimatem.
W wypadku tej płytki ten element
nie zadziałał. Następne dwa
utwory - "Leave This Planet" i "Cathedrals"
- to zderzenie wszystkich
tych elementów, które mięliśmy do
tej pory na "Room with a View".
Na dodatek jest to mieszanka ekspresji
i energicznych temp z tymi
bardziej średnimi, które z późniejszej
perspektywy wydają się najbardziej
typowe dla Greydon Fields.
Do tych dwóch kompozycji
wkradają się również elementy bardziej
znane z dokonań europejskich
heavy metalowych zespołów.
Natomiast do amerykańskich
wzorców nawiązuje śpiew Patricka
"Teda" Donatha. Jak dla mnie jego
wokal jest mieszanką takich głosów
jak David Wayne czy James
Rivera i im podobnych. Całość dość
fajnie brzmi, tradycyjnie ale z
nutka nowoczesności. Lecz brzmienie
Greydon Fields ma dopiero
nadejść. A teraz można chwalić
go za selektywność poszczególnych
instrumentów. Ogółem całkiem
niezły debiut. (3,7)
Greydon Fields - The God Machine
2015 Roll The Bones
Wraz z "The God Machine" nadeszły
zmiany. Po pierwsze za mikrofonem
stanął Volker Mostert,
który swoim głosem mocno przypomina
Peavy'a z Rage. W ten
sposób muzyka Greydon Fields
również skręciła w techniczny
heavy/power/thrash z cechami nawiązującymi
do Rage. Amerykańskie
naleciałości pozostały ale nie
stanowią one już drogowskazów
dla kierunku obranego przez kapelę.
Brzmienie zespołu stało się bardziej
współczesne oraz pikantne, a
zarazem soczyste z nastawieniem
na dobrą selektywność każdego instrumentu,
co akurat było znane
już z debiutanckiej EPki. Szczególną
uwagę zwracają gęsto siekające
gitary. Utwory na "The God Machine"
w zdecydowanej mierze
utrzymane są w średnich tempach,
co znakomicie uwypukliło cechy,
które stanowią o nowym obliczu
muzyki zespołu. Oczywiście muzycy
potrafią zmieniać tempa, więc
są też, i te wolniejsze, i te szybsze
momenty. Jednak nie są one na tle
całości jakoś mocno odczuwalne.
Wyraźny akcent padł również na
melodie, które przy Volkerze nabrały
wigoru. Niestety, gdy pojedyncze
utwory bardzo fajnie się
słucha, to już w całości tworzą jednostajny
blok ciężki do zdzierżenia.
Niemniej jest coś, co można
nazwać próbą nadania każdej kompozycji
swoistego klimatu. Najlepiej
wyszło to w wypadku chyba
najwolniejszego utworu, ale z uchwytną
mroczną atmosferą "Us or
Them" oraz w "Hellfire", który lekko
nabiera tempa oraz wydaje się
tym najbardziej bezpośrednim na
całym albumie. Im dłużej słucha
się "The God Machine" tym łatwiej
wyłapuje się ten klimat poszczególnych
utworów. Niemniej
nie zmienia to faktu, że album to
jedynie zbiór bardzo solidnego repertuaru.
(3,5)
Greydon Fields - Tunguska
2018 Roll The Bones
"Tunguska" również przynosi zmiany.
Wymianie uległa cała sekcja
rytmiczna. Nowym perkusistą zostaje
Marco Vanga a basistą Patrick
Sondermann. Niemniej nie
odczuwam jakiejś wielkiej zmiany
w tej sferze, nowy muzycy równie
udanie łoją na instrumentach stwarzając
solidne podstawy dla gitary i
wokalu. Wszystko inne pozostaje
bez zmiany. Techniczny heavy/power/thrash,
z gęstymi gitarami, mocnym
i melodyjnym wokalem oraz
solidnymi kompozycjami oraz melodiami.
Mimo wszystko na tym
albumie zaczyna działać wszystko,
co muzycy Greydon Fields wymyślili
sobie na "The God Machine".
Wtedy coś nie wypaliło, a na
"Tunguska" jak najbardziej. Po
pierwsze w muzyce jest więcej powietrza
i przestrzeni, a instrumenty
grają z większą swoboda i swadą.
Oprócz melodii, wyeksponowane
są szybsze partie, choć wszelkie
zwolnienia brzmią równie ekscytująco.
Po prostu w muzyce na
tym krążku jest więcej życia. Całości
albumu słucha się z wypiekami,
a każdego następnego kawałka wyczekuje
się z niecierpliwością. I tak
jest nie tylko za pierwszy czy drugim
odsłuchem, "Tunguska" brzmi
świeżo jako całość za każdym razem,
gdy odpala się "play". Na pewno
pomaga też wielobarwność
poszczególnych kompozycji, które
na tej płycie wydają się zdecydowanie
bardziej wyraziste. Specjalnie
nie wymieniam żadnego z
utworów, bowiem każdy ma swój
charakter i jest równie dobry co pozostałe.
Myślę, że fani dobrego
heavy/power/thrash nie będą wstydzili
się, eksponując ten album na
swojej półce. (4)
Greydon Fields - Warbird
2020 Roll The Bones
Na "Warbird" w końcu nie ma
zmian. Skład osobowy jest ten sam
co na poprzednim albumie. Jest za
to więcej zrozumienia i współpracy,
co daje wyśmienite rezultaty na
samym krążku. Bowiem jeżeli
"Tunguska" była dobra to "Warbird"
jest jeszcze lepszy. Znakomite,
ciekawe i wciągające kompozycje.
Każda inna, z własnym charakterem
i klimatem. Świetna sekcja
rytmiczna i nie gorsze partie gitary,
a nad wszystkim pełen emocji i
melodii wokal Volkera Mosterta.
Niemcom udało się stworzyć niesamowitą
maszynę do grania wyśmienitego
technicznego i energicznego
heavy/power/thrashu, który
łączy te europejskie jak i amerykańskie
cechy. Jest w nim moc, ale
też wszelkie subtelności, scalone
wyśmienitą melodyką oraz emocjami.
"Warbird" skupia w sobie dziesięć
kompozycji, które tworzą poszczególne
elementy całości, dzięki
czemu czynią niepodrabialny klimat
tego krążka. Jest to dość szczególne,
tym bardziej, że wieńczący
płytę utwór "Cathedrals" pochodzi
z debiutanckiej EPki i jest na nowo
adoptowany na potrzeby "Warbird".
Zadziwia też świeżość tej
muzyki, bo przecież takie granie to
żadna nowość. Niemcy albumem
"Warbird" poczynili kolejny udany
krok w swojej karierze, teraz czas
aby to zauważyła szersza rzesza fanów.
Mam nadzieję, że tak właśnie
się stanie. (4,5)
\m/\m/
RECENZJE 199
Headless Beast - Forced To Kill
2010 Self-Released
Ten niemiecki zespół powstał w
1999 roku i przez pierwszych pięć
lat działał pod szyldem Beasts of
Bourbon. W 2004 roku wydał swoją
debiutancką EPkę "Never Too
Late", a sześć lat później wydali dużą
debiutancką płytę, omawianą
"Forced To Kill". Nie przypominam
sobie aby ten krążek wtedy dotarł
do naszej redakcji. To trochę
dziwne i wielka szkoda, bo Niemcy
przygotowali wyśmienity materiał,
który zadowoli każdego maniaka
tradycyjnego heavy metalu. Ich muzyka
nawiązuje bezpośrednio do tego
co robi Judas Priest oraz do całego
nurtu zwanego NWOBHM.
Jest też w tym sporo niemieckich
wpływów słyszanych wcześniej w
dokonaniach Accept, U.D.O. czy
Stormwarrior. Muzyka Headless
Beast jest stosunkowo prosta, za to
pełna energii, zadziorności, motoryczności,
a przede wszystkim melodyjności.
Każdy z kawałków w pada
ucho i powoduje, że kiwa nam się
głowa a stopa rytmicznie przytupuje.
Dowolnie wybrany utwór ma
świetny cięty riffy, świetną melodię,
stylowe solo, a sekcja łoi aż miło.
Kompozycje zbudowane są w tradycyjny
sposób, zwrotki, refreny i
bridge, także bezpośredniość muzyki
aż kuje uszy. Niemniej każda różni
się i ma swój indywidualny charakter.
Muzycy Headless Beast
mają sporo wyobraźni, żeby nie powielać
swoich pomysłów. W zasadzie
każdy kawałek potrafi mnie ruszyć,
choć do walcowatego nagrania
tytułowego "Forced To Kill" musiałem
trochę się przyzwyczajać. Duża
rolę w zdobyciu przychylności słuchacza
ma również wokalista Jürgen
Witzler. Gdyby kapela miała
więcej szczęścia z pewnością Jürgen
zaliczany byłby do grona klasycznych
heavy metalowych krzykaczy.
Dobrą robotę robi również brzmienie,
które wykorzystuje to co
daje współczesne studio. Kapela nie
szukała na siłę oldschoolowego brzmienia.
Całości domyka znakomita
okładka z charakterystyczną postacią
bezgłowego jeźdźca. "Forced To
Kill" to naprawdę kawał solidnego
tradycyjnego grania i aż dziwne, że
Headless Beast do tej pory nie
zdobył dobrego kontraktu i nie bryluje
na oficjalnej scenie. (4)
Headless Beast - Phantom Fury
2019 Self-Released
Niestety Niemcy nie poszli za ciosem.
Na następcę "Forced To Kill"
czekaliśmy aż dziewięć lat. Niemniej
"Phantom Fury" brzmi jakby
ledwie wyszła kilka miesięcy po
swojej poprzedniczce. I tak, album
zawiera również dwanaście kawałków,
prostych, ciętych, chwytliwych
i nawiązujących do tradycyjnych
wzorców, którymi w wypadku
Headless Beast jest Judas Priest i
cały NWOBHM. Wprawdzie w wydatku
tej płyty, więcej pojawia się
nawiązań do hard'n'heavy w stylu
Scorpions czy nawet amerykańskiego
hard rocka, które kojarzą mi
się z Hardline. Świetnie pracują gitary,
gitarzyści nadal mają znakomite
pomysły na ostre jak brzytwa
riffy oraz konkretne i wyróżniające
się sola. Sekcja gwarantuje ciężko
pulsujący rytmy i nieustannie prze
do przodu. Nad całością górują
chwytliwe melodie, którym przewodzi
mocny, szorstki i wrzaskliwy
glos Witzlera. Nadal każdy z kawałków
ma swój charakter, także
Niemieckim muzykom ciągle nie
brakuje wyobraźni. W zasadzie
"Phantom Fury" to jakby zbiór samych
hitów. Przynajmniej dla
mnie. Co do produkcji i brzmienia
to formacja nadal pozostała przy
współczesnym brzmieniu dzięki
któremu "stare" granie brzmi jeszcze
bardziej świeżo. Zresztą mam
wrażenie, że tym razem pod tym
względem spisali się jeszcze lepiej.
"Phantom Fury" to po prostu dobry
album dla wszelkich fanów tradycyjnego
ostrego grania i właśnie
do nich jest skierowany. (4,5)
sycznego heavy. Efekt to w większości
szybkie, dynamiczne i surowe,
chociaż całkiem też melodyjne
utwory, wypadkowa dokonań
wczesnego Helloween, Metal
Church, Savage Grace, Omen i
Judas Priest na okrasę. Ręczę, że
jeśli ktoś odpali otwierający płytę
"Snakes From Above", to już się od
niej nie oderwie, bo pozostała
ósemka w niczym mu nie ustępuje.
No i wokalista: Florian Reimann
śpiewał kiedyś w Destillery, w którym
to już na przełomie wieków
dał się poznać z jak najlepszej strony,
a na "Of Angels And Snakes"
nader dobitnie potwierdza, że
wciąż jest w formie. Dobry debiut,
wart: (4,5) mimo takiej sobie
okładki.
Wojciech Chamryk
Gomorra - Divine Judgement
2020 Noble Demon
\m/\m/
Niby debiutancka płyta, ale Gomorra
tak naprawdę funkcjonuje
od pierwszej połowy lat 90., a pod
nazwami The Gonorrheas i Gonoreas
wydał ileś płyt, ostatnią
"Minotaur" w 2017 roku. Pisałem
wtedy, że fani Iron Maiden, Iced
Earth czy Sanctuary mogą brać ją
w ciemno i to samo mogę powtórzyć
w przypadku "Divine Judgement".
Nie wiem czemu zmienili
nazwę, może z powodu konfliktu z
innymi muzykami, ale nie ma to w
sumie większego znaczenia, skoro
grają tak dobrze. Tradycyjny heavy
metal lat 80. jest szkieletem większości
kompozycji, dopełniony
przy tym solidną tkanką mięśniową
z odniesień do speed/thrash
metalu. I zdaje to egzamin wyśmienicie,
zwłaszcza w "Gomorra",
singlowym "Flames Of Death",
"The City Must Fall" czy "Cleansing
Fire". Klasyczny metal też wychodzi
im niezgorzej ("Brother
We're Damned" z chóralnie skandowanym
refrenem, Judasowy "Never
Look Back") - również dlatego,
że wokalista Jonas Ambühl okazał
się godnym następcą Leandro Pacheco.
Konkret: (5).
Gotthard - #13
2020 Nuclear Blast
Wojciech Chamryk
Szwajcarzy nie muszą już niczego
nikomu udowadniać, będąc nie tylko
gwiazdą w ojczystym kraju, ale
też swego rodzaju ikoną melodyjnego
metalu/hard rocka. Tragiczna
śmierć fenomenalnego wokalisty
Steve'a Lee postawiła co prawda
pod znakiem zapytania dalsze losy
zespołu, ale Nic Maeder okazał się
godnym sukcesorem - "#13" to już
czwarty krążek Gotthard powstały
z jego udziałem. Tytuł nie jest
przypadkowy, to rzeczywiście trzynasty
studyjny album grupy. Z każdym
kolejnym odsłuchem utwierdzam
się jednak w przekonaniu, że
powstał zbyt szybko, w czym
utwierdza mnie zbyt duży odsetek
zwykłych wypełniaczy, dla których
w normalnej sytuacji powinno zabraknąć
na płycie Gotthard miejsca.
Pomijam już wersję demo "No
Time To Cry" czy piano version "I
Can Say I'm Sorry", bo są to bonusowe
dodatki dla najwierniejszych
fanów, ale w programie podstawowym
- 13 utworów - wcale nie jest
lepiej. Gdyby nie zadziorny głos
Maedera nic nie uratowałoby nad
wyraz przeciętnych "Every Time I
Die", "Rescue Me" czy flirtującego z
orientalnymi brzmieniami "Missteria".
Eksperymenty mamy też w
"10.000 Faces" (funk) czy "Man
On A Mission" (blues), ale wypada
to tak sobie, niczym szczególnym
nie porywa. Generalnie mam wrażenie,
że zespół starał się stworzyć
na siłę coś jak najbardziej urozmaiconego
i efektownego, ale przedobrzył,
stawiając się w jednym szeregu
z epigonami nie tylko samych
siebie, ale też choćby Def Leppard.
Potwierdza to również cover
"S.O.S" - w wykonaniu Abby petarda,
tu jakieś rozlazłe pitolenie z
przydługim, fortepianowym wstępem.
Momenty owszem są ("Better
Than Love", rasowy AOR/hard z
lat 80., ballada "Marry You"), ale
jak na zespół z takim stażem i dorobkiem
to zdecydowanie za mało.
(2,5)
Wojciech Chamryk
Grave Digger - Fields of Blood
2020 Napalm
"Tunes of War" zrobiła Kopogrobowi
wielką przysługę. Po pierwsze
Tomi Göttlich zaszczepił w Chrisie
tematykę historii, która przyjęła
się doskonale, po drugie mimo
niepopularności heavy metalu, w
samym sercu lat 90. MTV intensywnie
emitowało "Rebellion". Płyta
stała się osią twórczości Grave
Digger - nic dziwnego, że Grave
Digger wraca do swojej złotej ery...
i to już drugi raz. Jednak o ile pierwowzór
z 1996 roku opisywał wydarzenia
z przeszłości, a riffy siekały
niemiłosiernie, o tyle "Fields
of Blood" opisuje Szkocję z bardziej
osobistej, duchowej perspektywy
Chrisa, a muzyka zalicza riffowy
rollercoaster. Na szczytach
sinusoidy plasują się solidne heavymetalowe
petardy takie jak wzbogacony
o podniosłe melodie "All
for the Kingdom", rozpędzony
"Freedom", czy zaskakujący dynamicznym
refrenem "Gathering of thr
Clans". W dołkach... cóż, są dołki.
Od mniejszego, jak na przykład banalnego
"Lions of the Sea" z żeglarską,
wesołkowatą przyśpiewką po
te większe, takie jak metal rodem z
Oktoberfestu - "My Final Fight".
Niezależnie od grzbietów fali, trzeba
przyznać, że płyta dobrze brzmi,
Axel Ritt mimo hard rockowych
korzeni, świetnie wpasowuje
się w toporną konwencję Kopogroba,
a całość łączą pojawiające
się w wielu miejscach grane na
prawdziwych dudach ozdobniki.
Choć wiele osób zarzuca Grave
Diggerowi pewną rutynę, warto
200
RECENZJE
pamiętać, że w przypadku tematyki
szkockiej, naprawdę nie można
posądzać zespołu o brak szczerości.
Szkocja zajmuje ważne miejsce
w sercu Chrisa Boltendahla i autentycznie
napędza muzykę. Co
nie zmienia faktu, że najchętniej
słuchałabym połowy "Fields of
Blood". (3,7)
Grindpad - Violence
2020 Iron Shield
Strati
Uśmiechnąłem się widząc okładkę
tej płyty. Dlaczego? Otóż na krótko,
zanim trafiła ona w moje ręce
oglądałem którąś tam część "Rekinado"
oraz film o iluś-tam-głowym
rekinie. Jak ktoś szuka czegoś, co
naprawdę potrafi mocno zryć beret,
to zdecydowanie polecam. Dobrze,
ale może skupmy się na muzycznej
zawartości opisywanej pozycji.
Holenderski Grindpad zazwyczaj
jest szufladkowany jako
zespół grający muzykę z pogranicza
death i thrash metalu. Cóż,
pierwszym dwóm utworom na
"Violence", mianowicie "My Name
is Violence" oraz "Burn The Rapist"
zdecydowanie bliżej do hardcore'u
niż jakiegokolwiek metalu. Są one
przepełnione agresją, jednak zupełnie
inną niż metalowa. Nieco bardziej
thrashowo robi się w następującym
po nich "Toxic Terror".
Ten riff brzmi trochę jak ten ze
slayerowego "Reign In Blood", tylko
troszeczkę zmodyfikowany… Ach
inspiracje Panie, inspiracje. Jednakże
odnoszę wrażenie, że nawet
w tym kawałku to metalowe
elementy są dodatkiem do hardcore'owego
trzonu muzyki Grindpad,
a nie na odwrót. Rasowego
thrashu na "Violence" jednak
wcale jednak nie brakuje. Najwięcej
go w utworze "Justice Part 2:
Penalty", którego nie powstydziłby
się Exodus czy wczesny Testament.
Taki "The Knife Is Sharper
Than Ever" czy "Reuveulta" powinny
zaś bez większych problemów
spodobać się fanom Wolfbrigade i
innych tego typu tworów. Grindpad
zdecydowanie nie kieruje swej
propozycji do tych, którzy w muzyce
metalowej szukają ładnych
melodii, harmonii itp. Za to ci, których
interesuje konkretna sieczka z
"Violence" będą zadowoleni. (4)
Havok - V
2020 Century Media
Bartek Kuczak
Trochę zwlekali z wydaniem następcy
"Conformicide", ale koniec
końców "V" ujrzał światło dzienne.
Piąta płyta to już nie przelewki, ale
Amerykanie znowu dali radę. W
składzie nie ma już wirtuoza basu
Nicka Schendzielosa, ale jego następca
Brandon Bruce daje radę,
będąc z perkusistą Pete Webberem
prawdziwym filarem grupy,
szczególnie w tych ultraszybkich
partiach, albo w urozmaiconym
"Panpsychism". Siarczystego łojenia
na "V" nie brakuje, zresztą
utwory stały się zdecydowanie
krótsze, bardziej intensywne, oscylując
zwykle między trzema a czterema
minutami. Dlatego nowa płyta
trwa trzy kwadranse z okładem,
nie ponad godzinę jak poprzednia,
co jest niewątpliwym plusem, chociaż
dwa kolosy trwające 6-8 minut
i tak na nią trafiły. Muzycznie
chłopaki nie wymyślają niczego
nowego, proponując miks wczesnej
Metalliki, Megadeth i Anthrax,
ale to nad wyraz zgrabne, stylowe
połączenie, w dodatku zagrane z
ogromnym serduchem. Dla wielu
będzie to pewnie deprecjonujący
zespół argument na "nie", ale po
kilku przesłuchaniach tego materiału
uważam, że warto dać mu
szansę, a tak udane utwory jak:
"Post-Truth Era", "Ritual Of The
Mind" czy finałowy "Don't Do It"
bronią się same. (5)
Wojciech Chamryk
Hellride - Goodbyes To Forever
2020 FastBall Music
Hellride gra akustyczny metal. No
i już... Dwóch gitarzystów z dużym
doświadczeniem, którzy aktualnie
wspólnie wspierają również formację
Terrible Old Man, Kai Passemann
i Stefan Gassner, wpadli
na pomysł akustycznego gitarowego
duetu, który podpięli pod
dziwaczny slogan. Nie ma co ukrywać,
muzycznie jest to bajka, świetnie
wymyślona, zagrana i brzmiąca.
Całe mnóstwo wyśmienitych
melodii, zagrywek, pomysłów i
przekozackich aranżacji. Ale jakby
nie grali, to po prostu rockowa muzyka,
a dzięki swoistemu bogactwu
- mimo tylko dwóch akustycznych
gitar - niekiedy popadająca w progresywne
rockowe czy też folkowe
granie. Owszem sporo jest też klimatu
hard rocka i heavy metalu ale
to bardziej dzięki świetnemu, mocnemu,
klasycznemu rockowemu
śpiewaniu przez trzeciego muzyka
Toma Klosseka. Ale nie tylko
Tom śpiewa, koledzy też go wspierają,
nie raz budując ciekawe melodyjne
harmonie, które współgrają z
tymi gitarowymi. O bogactwie muzyki
tego trio niech świadczy cover
"Young Turks" z repertuaru Rod
Stewarta. Co prawda jest to świetny
wpadający w ucho rockowy hit
ale pod względem innych kompozycji
tria Hellride wypada dość
blado. "Goodbyes To Forever" to
ciekawostka w dodatku zajefajnie
Hitten - First Strike With The
Devil
2019/2014 Dying Victims
Początek czerwca a żar z nieba jakby
był środek wakacji i to nie w
Polsce. Taki czas, że ciężko mówić
o jakimkolwiek ruchu a co dopiero
przeżywaniu muzyki. No właśnie…
Ciężko jednak o wstrzemięźliwość,
kiedy z głośników dobiega
"First Strike With The Devil"
hiszpańskiego Hitten. Ich debiutancki
krążek został wznowiony
przez Dying Victims Productions
w zeszłym roku w bardzo ładnych,
nowych edycjach. Limitowane
wersje zawierały przypinkę i
naklejkę, a całość opakowana była
w odświeżoną szatę graficzną. Na
szczęście zbyt dużo poprawek przy
okładce nie było poczynionych, bo
ma świetny klimat. Jest totalnie
oldschoolowa, rysowana i ma kilka
smaczków, zdradzających inspirację
muzyków. Te młode chłopaki
oddają hołd między innymi staremu
Saxon czy Iron Maiden i to
nie tylko za pomocą paru kresek
zdobiących krążek. Inspiracja inspiracją,
ale Hitten dodają dużo
od siebie. W żadnym wypadku nie
można mówić o jakimś bezczelnym
kopiowaniu. Debiutancki album
to krótki ale intensywny materiał.
Żwawy i zachęcający do machania
głową. Fajnie zachowany
klimat lat 80. czyni z niego pozycję,
na którą warto spojrzeć przychylnym
okiem. Co prawda prochu
Hiszpanie na "First Stike With
The Devil" nie odkryli, ale przyrządzili
dość smaczny posiłek.
Chwytliwe melodie, solidna sekcja
rytmiczna i energetyczna praca gitar
łączą się z charakternym wokalem.
Mimo, że w Hitten płynie
gorąca iberyjska krew to czuć w ich
kompozycjach raczej brytyjską
szkołę i niemiecką solidność. Krótko
mówiąc "First Strike With Devil"
to dowód jak w 2014 roku można
było napisać muzykę noszącą
wykonana. Myślę, że taki antrakt
dla wszystkim metal maniaków będzie
sympatycznym oddechem. Jak
płytka wpadnie w wasze ręce dajcie
jej szansę. (4,5)
Horisont - Sudden Death
2020 Century Media
\m/\m/
Horisont to prawdziwi stachanowcy
nowej fali retro rocka, nie tylko
w ojczystej Szwecji. Sześć albumów
w 11 lat to naprawdę dobry
wynik, tym bardziej godny podkreślenia,
że zespół w żadnym ra-
znamiona trzydziestu lat i nie wypaść
śmiesznie. Ja jestem na tak.
(4)
Hitten - State Of Shock
2019/2016 Dying Victims
Debiut hiszpańskiego Hitten
"First Strike With The Devil"
okazał się dla mnie miłą niespodzianką
i zawierał bardzo energetyczną
muzykę inspirowaną złotymi
czasami heavy metalu. Pokazał,
że współcześnie również pojawiają
się albumy, jakie z powodzeniem
mogłyby narobić szumu lata temu.
A jak wypada drugie dzieło? Album
"State Of Shock" wydali dwa
lata później. Zawiera on już materiał
dłuższy i od pierwszego odsłuchu
mocniejszy. Na swojej drugiej
płycie Hitten nabrało muskułów,
co niekoniecznie musiało dobrze
odbić się na kompozycjach. Muzyka
zagrana jest również energetycznie,
ale brakuje już elementu zaskoczenia.
Niejako wiadomo, czego
można się spodziewać, bo też
hiszpańscy metalowcy nie zmienili
drastycznie swojej drogi. To nadal
jest dobry heavy metal, chociaż jak
dla mnie momentami nabierający
niepotrzebnie sporej prędkości.
Debiut mnie ujął, a "State Of
Shock" okazał się dobrym krążkiem
choć nie posłał mnie na deski.
Naturalnie hiszpański zespół
to wybór warty uwagi. Nie śledzę
aż tak współczesnej sceny, ale z
tych tworów, jakie ostatnimi czasy
dobiegają moich uszu, Hitten okazał
się jednym z ciekawszych. W
dużej mierze dzięki pierwszej płycie,
ale "State Of Shock" posiada
również swoje momenty. Nie żałuję
absolutnie odsłuchów obu z
nich. Warto sięgnąć po jedną jak i
drugą a teraz jest to dość łatwe, bo
zaledwie w zeszłym roku Dying
Victims Productions poddało je
ładnej reedycji. (3,5 )
Adam Widełka
RECENZJE 201
zie nie spoczywa na laurach, wciąż
nagrywając świetne płyty. Najnowsza
"Sudden Death" nie jest tu
żadnym wyjątkiem, ponownie
przenosząc nas do czasów największej
świetności ostrego, progresywnego
i AOR rocka, muzyki z lat
70. i 80. ubiegłego wieku. Sporo tu
też nawiązań do rockowej klasyki
lat 60., choćby w melodyjnym openerze
"Revolution", co jest w przypadku
tego zespołu nowością czy
kojarzącymi się z dokonaniami
The Who "Free Riding" i "Hold
On", ale to dźwięki z kolejnej dekady
są podstawą stylu Horisont.
Czasem są to utwory prostsze, bardziej
przebojowe (kojarzący się z
Abbą "Runaway", "Sail On"), ale
nie brakuje wśród nich również
rozbudowanych, progresywnych
kompozycji w stylu King Crimson
czy Yes ("Archaeopteryx In Flight")
czy klasycznego hard/progrockowego
uderzenia ("Standing Here",
"Pushin' The Line"). Zespół nie
unika też eksperymentów, proponując
nie tylko balladę w ojczystym
języku ("Graa Dagar"), ale też
numer kojarzący się z elektronicznym
rockiem ("Breaking The
Chain") czy oparty na brzmieniach
fortepianu i saksofonu ("Into The
Night"). Całość brzmi nad wyraz
stylowo i po prostu klasycznie, mimo
tego, że powstała niedawno -
mus dla fanów takiego grania! (6)
Wojciech Chamryk
Hyperion - Into The Maelstrom
2020 Fighter
"Into The Maelstrom" to drugi album
włoskiego Hyperion, tego
grającego ostrzej od Hyperiona
sprzed lat. Grupa z Bolonii łoi naprawdę
konkretnie, nie unikając
też odniesień do speed/thrash metalu,
co tylko dodaje jej muzyce
mocy. Weźmy tytułowy opener,
opatrzony teledyskiem: szybki, dynamiczny,
z wartką pracą perkusji,
melodyjnym refrenem, dwiema solówkami
i ostrym, wysokim głosem
Michelangelo Carano - aż chce
się tego słuchać raz po raz. Takich
mocnych utworów jest tu więcej,
choćby "Driller Killer", "Bad Karma"
czy "Bridge Of Death". Również
w tej nieco lżejszej konwencji
power/tradycyjnego heavy zespół
ma się czym pochwalić, dzięki
"Ninja Will Strike", "The Maze Of
Polybius" i "The Ride Of Heroes",
chociaż akurat ten utwór zyskałby
po skróceniu, trwa bowiem ponad
dziewięć minut, co jest zdecydowaną
przesadą. Ale i tak zwolennicy
klasycznego metalu w dobrym
wydaniu nie będą "Into The Maelstrom"
rozczarowani. (4,5)
Wojciech Chamryk
Intense - Songs Of a Broken Future
2020 Pure Steele
Brytyjski Intense istnieje na scenie
już prawie trzydzieści lat, jednakże
"Songs Of a Broken Future" to
dopiero ich czwarta płyta długogrająca.
Cóż częsta przypadłość
wśród amatorskich kapel. Muzykę
ekipy z Hampshire można w skrócie
scharakteryzować jako melodyjny
heavy metal z niewielkimi elementami
doomu oraz gotyku (objawiają
się one głównie w wokalach
Seana Hatheringtona). "Songs Of
a Broken Future" zawiera dwanaście
utworów z jednej strony zainspirowanych
ewidentnie brytyjskimi
legendami takimi, jak Judas
Priest czy Diamod Head z drugiej
strony słuchając całej płyty, co
rusz miałem skojarzenia z Nevermore.
Cóż, jak na zespół pochodzący
z Wysp Brytyjskich, Intense
brzmi bardzo amerykańsko. Gdybym
nie znał tej formacji wcześniej
byłbym wręcz przekonany, że to
grupa z USA. Jeśli chodzi o zawartość
muzyczną to zdecydowanie
wyróżnia się tu utwór "Head Above
Water". Jeżeli miałbym komuś na
przykładzie przedstawić czym jest
heavy metalowy hit, to powiem, że
ten utwór świetnie się do tego nadaje.
Drugi utwór, który przykuwa
uwagę to kawałek tytułowy. Rozpoczyna
się on partią pianina i spokojnym
śpiewem, by nagle przerodzić
się w dość wolny, ciężki (chociaż
akurat w tym miejscu wcale
skojarzeń z doom metalem nie
miałem). Ponadto utwór ten posiada
bardzo melodyjny, wpadający w
ucho refren, co zdecydowanie dodaje
mu smaku. Tego smaku jednak
brakuje całości, która w
ostatecznym rozrachunku sprawia
wrażenie dość monotonne. I to jest
niestety największy grzech "Songs
Of a Broken Future", który sprawia,
że nie mogę dać temu albumowi
wyższej oceny, jak (3,5).
Kenziner - Phoenix
2020 Pure Steele
Bartek Kuczak
Gdy zobaczyłem okładkę tej płyty
i przeczytałem list promocyjny dołączony
do albumu, od razu miałem
przeczucie, że będzie to jedna
z tych płyt, które muszę przesłuchać
z obowiązku. I niestety tym
razem moja męska intuicja po raz
kolejny okazała się niezawodna.
Ale może zamiast tego "pitu-pitu"
pomówmy może o szczegółach.
Otóż Kenziner gra power metal.
Ten taki europejski z klawiszkami.
I moja skromna osoba takowy power
metal lubi. Lubię epickie jak
nie wiem co granie Rhapsody we
wszystkich możliwych wcieleniach
tego bandu, lubię hiciarskość Stratovarius
i tą beztroską wesołkowatość
Freedom Call. Zadam pytanie
retoryczne. Co jest siłą napędową
tego gatunku? Tak, brawo!
Wpadające w ucho melodie. Nawet
jeśli trącą one wiochą na 100 kilometrów,
to można je włożyć do
szuflady z napisem "tak wieśniackie,
że aż zajebiste". Co zatem prezentuje
Kenziner? Spójrzmy na
pierwszy utwór zatytułowany "Eye
Of Horus". Jest on po prostu nijaki,
ani ładnych melodii, ani chwytliwych
solówek, po prostu nic. Ponad
cztery minuty , w których nic
się nie dzieje. Kompletnie nic.
Riffy z czapy, mdławy wokal... Dobra,
może później będzie lepiej. I
znów mnie mój wrodzony optymizm
zawiódł. "Listen To The Devil"
to jest jeden z tych utworów,
które chciałbym ode słyszeć, gdyby
tylko się dało. Jest tu jednak jeden
dobry kawałek. Mam tu na myśli
zamykający utwór "Phoenix Rising",
w który nie tylko ma świetny
refren, ale chłopaki udowadniają w
nim, że mają naprawdę świetny
warsztat instrumentalny. Nawet
wokalista, który w pozostałych kawałkach
nie pokazuje nic ciekawego,
tutaj naprawdę wznosi się na
wyżyny swych możliwości, które
jak się okazuje wcale takie małe nie
są. Da się? No da! Niestety to jedyna
perełka a resztę albumu podsumowałbym
cytatem klasyka,
mianowicie "nudy na pudy, flaki z
olejem, makaron". Wyższej oceny
jak (2) temu albumowi dać nie mogę.
Bartek Kuczak
Kill Ritual - The Opaque And
The Divine
2020 Headless Corpse
Kill Ritual już od momentu startu
byli niezłym zespołem, wydającym
kolejne, udane płyty - mają ich na
koncie już pięć - ale wraz z kolejną
zmianą wokalisty weszli na zdecydowanie
wyższy poziom. Brian
"Chalice" Betterton to bowiem
doświadczony wyjadacz, zaangażowany
w podziemną scenę od lat, a
do tego to kawał głosu: ostry, drapieżny,
świetny zarówno w wyższych,
jak i niższych, mrocznych
rejestrach. Chalice potwierdza
więc swą klasę już w openerze singlowym
"Rest In Pain", a do tego
partie wokalne są zaaranżowane na
więcej głosów, więc od razu popisuje
się wszechstronnością, unikając
przy tym powtórzeń. Do poziomu
frontmana dostosowali się też instrumentaliści,
proponując siarczysty,
wysokooktanowy thrash na
amerykańską modłę. Numery są
więc długie, rozbudowane i zaawansowane
technicznie, ale też
nieźle dają łupnia - nawet jak w
"World Gone Mad" mamy klimatyczną
wstawkę z anielskim śpiewem
to i tak tylko na chwilę, bo zaraz
robi się ponownie znacznie bardziej
dynamicznie. "King Of Fools"
z solówką samego Andy'ego La
Rocque jest jeszcze lepszy, klasą
samą w sobie są też "The Veil Of
The Betrayer" z popisami kolejnego
gościa Joey'a Concepcion (m.in.
Michael Vescera, Sanctuary) oraz
mroczny, miarowy "Dead God" z
chóralnym refrenem i balladową
zwrotką - od razu przypomniały mi
się czasy kiedy thrash miał komercyjny
potencjał bez żadnych wątpliwych
kompromisów na rzecz
przebojowości czy lżejszego, typowo
komercyjnego brzmienia.
Świetny jest również "Touch The
Dark", kolejny bardzo dynamiczny,
czerpiący również z tradycyjnego
metalu, a lider grupy Steve
Rice (Imagika) też wycina solówki
jak natchniony. Jak wiadomo zmiany
wokalistów nie zawsze są dobre,
ale z nowym śpiewakiem Kill
Ritual najwyraźniej odżył. (5)
Knight Area - D-Day
2019 Butler
Wojciech Chamryk
Na zeszłorocznym "D-Day",
Knight Area jawi się jak klasyczna
prog-metalowa formacja. A muzyka,
jako bardzo emocjonalna, spójna
i dojrzała. Można ją porównać
do większości kapel z głównego
nurtu europejskiego progresywnego
metalu, czyli Vanden Plas,
Threshold, Pagan's Mind, itd..
202
RECENZJE
Choć na wcześniejszych krążkach
tego zespołu muzyka nawiązywała
do takiego grania to, sporo było w
niej również rocka progresywnego.
Tym razem na "D-Day" dominuje
ostrzejsza odmiana progresu i nie
powiem, do twarzy Holendrom w
takim rynsztunku. Być może taki
muzyczny retusz zrodził się ze
zmiany wokalisty. Aktualnie jest
nim Jan Willem Ketelaers, który
ma mocniejszy i bardziej ekspresyjny
głos od poprzednika, przez co,
bardziej pasuje do ostrej i dynamicznej
estetyki. Jednocześnie nie
unika on wszelakich wokalnych
subtelności. Niemniej przy komponowaniu
muzyki zmieniły się również
proporcje i aktualnie pracuje
nad nią większa ilość muzyków, w
tym gitarzysta, Mark Bogert. No i
prawdopodobnie dzięki temu na
"D-Day" słyszymy zdecydowanie
więcej gitary. Żeby nie było, muzycy
nie zrezygnowali zupełnie z
tych wolniejszych, bardziej rockowych
czy symfonicznych brzmień.
Nadal bardzo chętnie korzystają
z wszelakich kontrastów, a
tym samym, skwapliwie wykorzystują
również wymienione co elementy.
Muzyka, jak to w progresie
jest niezwykle bogata i plastyczna,
przez co, szalenie wpływa na wyobraźnie
odbiorców. Oczywiście
pod warunkiem, że przynajmniej
lubi się taki pomysł na ostre granie.
Muzycy mają ku temu zdolności,
talent oraz wyobraźnię. Także muzycznie
Knight Area stoi na wysokim
poziomie. Nie inaczej jest z
warsztatem instrumentalistów. "D-
Day" jest również koncept albumem.
Dotyczy ona lądowania
wojsk w Normandii i rozpoczęcia
operacji Overlord w dniu 6 czerwca
1944 roku, która nosiła również
nazwę D-Day. Przez co muzyka
często popada w nastrój patetyczny,
podniosły czy też pełny zadumy.
Holendrzy przekazali nam
kawał wyśmienitej i ambitnej muzyki
i myślę, że dla fana takiego
grania, słuchanie "D-Day" będzie
jak ważne wydarzenie pełne wielu
emocji. (5)
\m/\m/
Lady Beast - The Vulture´s
Amulet
2020 Reaper Metal
Amerykanie nie zwalniają - "The
Vulture´s Amulet" to już ich
czwarty album wydany w niecałe
dziewięć lat, kolejne wydawnictwo
wypełnione porywającym metalem
starej szkoły. O tym, że dla Lady
Beast muzycznie czas zatrzymał
się w połowie lat 80. ubiegłego wieku
wiadomo nie od dziś, ale teraz
Klynt - Of Klynt And Man
2012 Self-Released
Stosunkowo niedawno w nasze ręce
wpadła płytka "This is Revenge"
(2019) austriackiego zespołu
Klynt. I nie powiem, spodobała się
nam. Z tego powodu postanowiłem
rozejrzeć się za ich wcześniejszymi
wydawnictwami. Austriacy
debiutowali EPką "Epic as Fuck"
(2011). Niestety mimo starań nie
udało się na nią natrafić. Niemniej
trzy kawałki z niej znalazły się na
pierwszej dużej płycie - która okazała
się dostępna - co daje jako takie
wyobrażenie o wspomnianej
EPce. Na "Of Klynt And Man"
znalazło się dziesięć kompozycji,
które choć rozbudowane i ciekawe
oraz o power/thrashowym zacięciu,
dość często ciążą w stronę doomowego
ciężaru. Sporo w nich jest też
epickiej, acz mrocznej atmosfery.
Niemniej kompozycje nie są aż tak
dobre jak to było na wspomnianej
EPce "This is Revenge". W stosunku
do niej przede wszystkim
brakuje im luzu i swady. Poza tym
mocny, głęboki i przejmujący głos
Sir Dadukleasa Prime, wspomagany
jest przez histeryczne, skrzekliwe
wrzaski oraz grolowanie, co
akcentują ten fakt tak dobitnie, że
bardziej już chyba nie można. Z
racji charyzmatycznej wokalistki
Deborah Levine skojarzenia z
Chastain, Hellion, Acid czy Bitch
są jak najbardziej na miejscu,
wciąż też słyszalne są inspiracje
tuzami brytyjskiego i amerykańskiego
heavy, od Priest i Maiden
do Omen czy Attacker. Efekt to
40 minut muzyki na najwyższym
poziomie, zgodnie z tytułem rozpędzonego
openera "Metal Machine",
potężna i działająca na najwyższych
obrotach. Co ważne zespół
jest równie przekonujący w krótkich
strzałach jak "Betrayer" (raptem
3:29, ani się człowiek obejrzał,
a utwór już przemknął przez głośniki),
jak też tych dłuższych, ponad
pięciominutowych, spośród
których wyróżniają się mroczny
"Sacrifice To The Unseen" i kompozycja
tytułowa. Lady Beast z powodzeniem
kontynuują też, zapoczątkowaną
na poprzedniej płycie,
tradycję zamieszczania utworów
instrumentalnych, a "Transcend
The Blade" też jest mocnym punktem
tej, niezwykle udanej, płyty.
W 1984 roku pewnie byliby już
dzięki niej w metalowej ekstraklasie,
w roku 2020 wciąż tkwią w
podziemiu, ale kto zechce, na pewno
do nich dotrze - naprawdę
warto! (6)
Wojciech Chamryk
niestety, nie uatrakcyjnia tej płyty.
Niemniej gdzieś od połowy albumu,
utwory coraz bardziej przypominają
te, które tak nam przypadły
do gustu. A "They Called Him
Klynt" to w pełni objawienie możliwości,
którymi zachwycili nas
Austriacy. Może przez te heavy
metalowe naleciałości? Z czasem
odbiór albumu jest coraz lepszy,
jednak do wrażenia z "This is Revenge"
ciągle mu brakuje. Oczywiście
instrumenty brzmią świetnie
i współcześnie, co w tym wypadku
nie jest ujmą. Niema co, mimo
pewnych minusów "Of Klynt
And Man" to udany początek z
muzyką Klynt, bardzo solidny krążek.
(4)
Klynt - Faustbreaker
2017 Self-Released
Lionheart - The Reality Of
Miracles
2020 Metalville
Wraz z tą płytą w muzyce Klynt
pojawiło się więcej przestrzeni, luzu
oraz wigoru. Nie ma też przytłaczających
doomowych naleciałości.
Myślę, że fani tradycyjnego US
metalu oraz power/thrashu z domieszką
epickiej atmosfery powinni
być usatysfakcjonowani. Tym
bardziej, że kompozycje na "Faustbreaker"
są jeszcze ciekawsze, bardziej
wielowymiarowe choć zarazem
tradycyjnie, a przede wszystkim
więcej jest w nich melodii.
Znakomicie wypadają również gitary,
współbrzmią niczym w najlepszych
heavymetalowych duetach,
no i te wyśmienite sola. Niesamowita
robota. Sekcja też nader klasycznie
prze do przodu, acz w charakterystyczny
gęsty sposób dla
power/thrashowych formacji. Głos
wokalisty i ten jego głęboki tembr,
w końcu wybrzmiewa w najlepszy i
naturalny sposób. Nie ma histerycznych,
skrzekliwych wrzasków
czy też typowego growlu, za to jest
klasyczny, heavy metalowy wrzask,
który niekiedy popada w zaśpiewy
a la David DeFeis. "Faustbreaker"
wypełnia dziesięć kompozycji,
które ponad pięćdziesiąt minut,
chwytają za serce i w żaden sposób
nie chcą odpuścić. Ciężko jest wyróżnić
którąś z kompozycji, każda
jest inna, każda ma swój indywidualny
charakter, ale chyba najbardziej
przykuł moją uwagę wolny,
emocjonalny balladowy i przyprawiający
o dreszcze "To Absent
Friends". Znakomita pozycja dla
fanów amerykańskiej odmiany grania
heavy metalu. Jedyny szkopuł,
który mnie trochę dręczył podczas
słuchania "Faustbreaker", jest taki,
że tym razem brzmienie nie jest
takie soczyste, jak na "This is Revenge".
Niemniej to tylko moje
wrażenie. Tak czy siak, bardzo dobry
krążek. (5)
\m/\m/
Dennisa Srattona chyba nikomu
przedstawiać nie trzeba. Tak dokładnie,
to ten, który grał na pierwszej
płycie Iron Maiden. Nie od
dziś jednak wiadomo, że jego serce
bije dla nieco innych niż klasyczny
heavy metal dźwięków. Bliżej mu
zdecydowanie do klimatów w stylu
AOR czy rocka progresywnego.
Swoją drogą ciekawe, jak w czasach
Iron Maiden dogadywał się z Paulem
Di'Anno, który preferuje proste
konkretne punkowe granie. Ale
mniejsza z tym. Pomówmy o nowej
propozycji Lionheart, którego
to Dennis jest liderem i głównym
twórcą muzyki. Cóż mogę powiedzieć.
Jest to płyta, której można
się naprawdę myślami przenieść do
Ameryki lat osiemdziesiątych. Do
czasów, gdy AOR był naprawdę na
topie. Ja jestem za młody, by pamiętać
te czasy, ale myślę, że niejednemu
czterdziesto parolatkowi
łezka się może w oku zakręcić. Mamy
ładne melodie, więcej polotu,
niż ciężaru, sporo klawiszy, chórków.
I o to właśnie w tym wszystkim
chodzi. Jestem w stanie się założyć,
że utwory takie, jak "Thine
Is The Kingdom" czy niesamowita
ballada "Behind The Wall" jakieś
trzydzieści pięć lat temu byłyby
hitami. Więcej? Proszę bardzo. Jestem
przekonany, że jak raz posłuchacie
"All I Want Is You", to nie
będziecie się mogli od tego utworu
uwolnić. Również wstęp do "Overdrive"
wryję się wam w pamięć. W
estetyce zespołu świetnie odnajduje
się jego nowy nabytek, mianowicie
wokalista Lee Small. Kiedyś
jeden z dziennikarzy pewnego poczytnego
periodyku napisał, że
żeby śpiewać ten gatunek, nie trzeba
mieć wielkiego talentu, co moim
skromnym zdaniem jest wierutną
bzdurą. Mimo, że liderem Lionheart
jest Dennis Stratton, "The
Reality Of Miracles" nie jest raczej
płytą dla fanów Iron Maiden.
O wiele bardziej będą z niej zadowolone
osoby zasłuchane w Journey,
Asia czy ostatnich dokonań
Praying Mantis, zespołu, w którym
Dennis również się udzielał.
(4,5)
Bartek Kuczak
RECENZJE 203
Lost Legacy - In The Name Of
Fire
2020 Pure Steel
"In The Name Of Fire" to drugi
krążek nowojorskich heavy metalowców
z Lost Legacy. Wydany
został jedenaście lat po debiutanckim
"The Aftermath". Nigdy nie
słyszałem debiutu, nie mniej jednak
jeśli trzyma on podobny poziom,
to raczej prędko po niego nie
sięgnę, gdyż na brak ciekawych
płyt do słuchania ostatnio nie narzekam
(a nawet mam ich nadmiar).
Lost Legacy uprawia taki
heavy metal, z jakim ostatnio mam
problem. Jest to granie nadzwyczaj
poprawne. Nie mam się w przypadku
tej płyty do czego doczepić.
A jak to w takich sytuacjach bywa,
skoro nie ma się człowiek czego
czepiać, to chwalić też za bardzo
nie ma czego. Tak też jest w tym
przypadku. Fajerwerków tu nie
ma. Jakby to opisać… Po prostu
jeden z tysięcy współczesnych zespołów
zainspirowanych z jednej
strony kapelami nurtu NWOB
HM, z drugiej zaś swoimi rodakami
na przykład z Iced Earth. Dobrze,
żeby nie było, że się zrobiłem
marudny czy coś, to może znajdziemy
tu jakieś pozytywy. Znajdziemy?
No jakieś na pewno.
Chociażby wpadający w ucho refren
"Front Line", czy dość podniosłe
klawiszowe intro zatytułowane
"Rise To Glory". Jednak niespecjalnie
poprawiają one odbiór
tego albumu jako całości. Ten krążek
powinien być sprzedawany z
naklejką z napisem "generic heavy
metal". Wówczas trafi on do właściwego
grona odbiorców (3).
Bartek Kuczak
Lovebites - Electric Pentagram
2020 JPU
Znacie takie powiedzenie, że jeśli
coś robisz dobrze, to na pewno
gdzieś na świecie jest azjata, który
robi to lepiej? No więc chciałem tu
wszem i wobec obwieścić, że sprawdziłem
ową tezę i ku mojemu
zdumieniu, to nie jeden azjata a
pięć, i to ślicznych, azjatek. I faktycznie,
robią to lepiej. Ba, mało
powiedziane! Robią to po prostu
zajebiście! "Electric Pentagram"
to trzeci długograj od japońskiego,
RECENZJE
żeńskiego kwintetu Lovebites.
Dziewczyny debiutowały w 2017
czteroutworową EPką i od tamtego
czasu udało im się wypuścić jeszcze
dwa pełne albumy studyjne,
kolejną EP, dwupłytową koncertówkę
oraz zagrać masę koncertów,
w tym europejską trasę! Nieźle, co?
Nowa płyta to postawienie kropki
nad "i" i świadectwo potężnej mocy
siedzącej w tych pięciu, drobnych
dziewczynach. Lovebites grają nietuzinkową
hybrydę klasycznego
heavy metalu z power metalem
wspartym rozsądnie zaaranżowanymi
orkiestracjami. Od razu powiem,
że ich propozycja daleka jest
od cukierkowej, włoskiej szkoły
poweru - riffy są ostre, a rytmy szybkie,
niekiedy przywodzące na myśl
popisy mistrzów thrashowej jazdy.
Jeśli ktoś sądzi, że dziewczyna
na wokalu = delikatne wokale, ten
dawno nie był w tak dużym błędzie.
Głos Asami idealnie dopełnia
formę - piękna wokalistka bardzo
mądrze operuje swoimi możliwościami,
kiedy trzeba daje po całości,
ale też potrafi zagrać emocjami i
zaśpiewać bardziej lirycznie. Wielką
mocą dziewczyn na tej płycie są
chwytliwe kompozycje, które
wręcz wyskakują z głośników - tendencje
ową zdradza już otwierający
płytę numer "Thunder Vengeance".
Po nim dostajemy trzy zabójcze
ciosy w postaci numerów "Holy
War", "Golden Destination" i "Raise
Some Hell", które jeden po drugim,
niosą ze sobą potężny ładunek
energii. Co znamienne, poziom
tej płyty nie spada ani na
chwilę, a jeśli pojawiają się fragmenty
spokojniejsze, to tylko po
to, żeby potem znowu zespół mógł
uderzyć ze zdwojoną siłą. W zasadzie
nie ma tu słabego momentu:
singlowy "When Destinies Align"
znów kosi refrenem, "Signs of Deliverance"
z kolei urzeka harmoniami
i szybkostrzelnymi solówkami. Zamykające
krążek "Unbroken" i
"Swan Song" to natomiast bardziej
rozbudowane w swojej formie, epickie
kompozycje które idealnie pasują
na finał tego zabójczego dzieła.
Kropką nad "i" bardzo dobra
produkcja, jak na japończyków
przystało. Nad całością unosi się
opiekuńczy duch klasycznych płyt
Anthem i Loudness. Przyznam
szczerze, że lubiłem Lovebites za
pierwsze dwie płyty, ale swoim nowym
dziełem japonki mnie po prostu
w sobie rozkochały. (6)
Marcin Jakub
Lycanthro - Four Horsemen Of
The Apocalypse
2018 Alone
"Four Horsemen Of The Apocalypse"
nie jest materiałem premierowym,
ale to taka stylistyka, że
jest aktualna niezależnie od daty
wydania: w 2018, w 2020 czy w
1984 roku. Dokładnie, trafnie to
odczytujecie, bo ci młodzi Kanadyjczycy
- lider liczy raptem 21
wiosen - grają tradycyjny, klasyczny
w każdej nucie metal. Surowy
i podziemny, bez żadnych błyskotek,
zakorzeniony w brzmieniu
przełomu lat 70. i 80., a do tego
całkiem też melodyjny. Najkrótszy,
niespełna czterominutowy i
bardzo dynamiczny "Fog Of War"
jest z nich najbardziej chwytliwy.
Dłuższe numery "Conquest" i połączony
"Plague The Lad"/"King Of
Decay" oparte są na mocarnych,
miarowych riffach, chociaż ten
ostatni na wysokości drugiej solówki
nieźle przyspiesza. No i finałowy,
majestatyczny "Pale Rider", ale
znowu z szybką końcówką: prawie
14 minut surowego, epickiego metalu,
połączonego z patentami NW
OBHM i power metalem lat 80.,
amerykańskim i europejskim. Słychać
w nim również Jacquesa Bélangera,
znanego z Exciter i Assassin's
Blade, a wykorzystanie
syntezatorów oraz fortepianu jest
naprawdę pomysłowe. Panowie,
pora na dużą płytę, bo cztery
utwory to zdecydowanie zbyt mało!
(4,5)
Wojciech Chamryk
Macbeth - Gedankenwächter
2020 Massacre
Mam sentyment do tego niemieckiego
zespołu. Nawet nie z racji dokonań
muzycznych, chociaż jego
archiwalne nagrania z wydanej w
roku 2006 kompilacji "Zeit der
Zeiten (1985-1989)" cenię - chociaż
bardziej z racji tego, że przyszło
grać im heavy metal w Niemieckiej
Republice Demokratycznej
drugiej połowy lat 80. U nas
panowało już wtedy pewne rozprężenie,
dawało się odczuć słabnącą
siłę komunistycznej władzy,
ale NRD wciąż trzymała swych
obywateli za gardło, nie gorzej niż
Związek Radziecki czy Rumunia.
Macbeth reaktywował się po raz
pierwszy jeszcze w latach 90., a od
roku 2002, działa już nad wyraz
regularnie, mając na koncie sporo
wydawnictw. Najnowsza, piąta już
produkcja studyjna to "Gedankenwächter".
Tak, teksty są po niemiecku,
ale akurat mnie to nie odstrasza,
bo muzyka towarzyszy im
zacna: archetypowy, oldschholowy
metal. Czasem typowy, na modłę
lat 80. ("Krieger"), częściej ocierający
się o speed/thrash ("Friedenstaube",
"Neue Welt", "Demmin"),
a czasem nowocześniejszy ("In seinem
Namen") ale w każdej z tych
odsłon równie przekonujący. Oliver
Hippauf nie jest oryginalnym
wokalistą grupy, śpiewa w niej od
pierwszej płyty studyjnej z roku
2006, ale jego niski, mocarny głos
pasuje do tych surowych, osadzonych
numerów. W na poły mroczno-balladowym
"Hexenhammer"
wspiera go delikatnym głosem,
chóralnie zdublowanym, Patrick
W. Engel - nie tylko producent
tego albumu, ale i były perkusista
Macbeth. Dobra to płyta, chociaż
nie dla każdego. (4,5).
Madhouse - Braindead
2020 Iron Shield
Wojciech Chamryk
Pamiętam, że poprzedni album
Madhouse, wydany dwa lata temu
"Metal Or Die" wzbudził we mnie
może nie zachwyt, ale dość pozytywne
uczucia, które sprawiły, że
wracałem do niego często nawet po
napisaniu recenzji. Byłem bardzo
ciekaw, czy tym razem Madhouse
poszedł za ciosem, czy może jednak
nie umiał się wznieść do wysokości
poprzeczki, którą sam sobie
ustawił. Na szczęście pierwsza
opcja okazała się bliższa prawdy.
No może poza wpadką, którą jest
otwierający całość "Break The
Ice", który sprawia wrażenie nagranego
na siłę. Dalej jest już tylko
lepiej. "Never Say Die" i "Who
Made Your God" spokojnie mogłyby
się znaleźć na "Metal Or Die".
Chociaż miałem wrażenie, że tamta
płyta była nieco bardziej melodyjna,
tym razem zespół jednak
postawił na ciężar, skandowane refreny
i inne thrashowe element. O
tym, że thrash nie jest dla nich
czymś obcym może świadczyć chociażby
początek utworu "Poisoned
Blood". No taki Megadeth to im
naprawdę tego riffu może pozazdrościć.
Co do samych nawiązań
do debiutu, to znajdziemy tu nową
znacznie lepszą od oryginału wersję,
utworu "Psycho God", chyba
najlepszego kawałka na "Metal Or
Die". Cóż, pozostaje mi mieć nadzieje,
że Panowie mimo, iż swoje
lata na karku mają, to nie spuszczą
w najbliższych latach z tonu. Zarówno
jeśli chodzi o poziom muzyczny,
jak i tempo wydawania kolejnych
albumów (4,5).
Bartek Kuczak
204
MaelstroM - Of Gods And Men
2020 Self-Released
MaelstroM to zespół z Nowego
Jorku, który działał w latach 1988
- 1992. Grał thrash metal i wydał
dwa dema, "Demo 1989" oraz
"This Battle to Make History,
Yet History Never Comes"
(1991). Ponoć zdobył też lokalną
popularność. Zespół powrócił do
żywych w 2007 roku za sprawą
oryginalnych muzyków, gitarzysty
Joe'a Lodespoto oraz wokalisty
Gary Vosganiana. W 2008 roku
wypuścili EPkę, "It Was Predestined"
i w tym roku pełny album "Of
Gods And Men". Ponoć materiał
ten powstał na bazie kompozycji z
owych demówek, po latach zmienionych
i na nowo zaaranżowanych.
Niemniej jakby ktoś spodziewał
się soczystego thrash metalu to
przeżyje rozczarowanie. Bowiem
pierwsze dźwięki utworu "Arise" od
razu nakierowują nas na neoklasykę
oraz gitarowy shreding. Brzmi
to tak jakby oprawić muzykę Yngwie
Malmsteena w dziwną mieszankę
melodyjnego europejskiego
power metal z tym z Ameryki. Jednak
od trzeciej kompozycji "The
Mirror Calls" w muzykę wkrada się
więcej speed metalu, US metalu
oraz thrash metalu. W ten sposób
muzycy MaelstroM stworzyli wybuchową
mieszankę wielu stylów
często połączonych ze sobą karkołomnie,
w dodatku nieraz zagraną
w różnych tempach oraz techniczny
i wirtuozerski sposób. Niemniej
neoklasyka i gitarowe popisy
stanowią podstawę całości. Może
to niekiedy kojarzyć się z progresywnym
metalem. Taki "Thief of
Light" wręcz zahacza o progresywny/techniczny
thrash metal. Z
natłoku pomysłów oraz samej muzyki
kompozycje są raczej długie, z
czego najdłuższy jest utwór kończący
krążek, ponad dwunastominutowy
"SonRise". Moc muzyki
podkreśla również ostry wokal Gary
Vosganiana, który stosuje różne
techniki od normalnego mocnego
rockowego śpiewu po thrashowe
wrzaski. Bywa też coś co
można porównać do black metalowego
skrzeku. Poza tym brzmienie
jest klarowne i mocne, co zbliża
muzykę do US power metalu.
Ogólnie Amerykanie przygotowali
dość interesujący i intrygujący materiał,
lecz połączenie niektórych
pomysłów nie wszystkim się spodoba.
Nie sądzę też aby każdemu
ta płyta od razu gładko "weszła" i
trzeba dać jej więcej szans niż kilka
razy. Album dla odważnych. (4)
\m/\m/
Magick Touch - Heads Have
Got To Rock 'N' Roll
2020 Edged Circle
Trzeci album Norwegów zapowiadał
przebojowy singel "To The Limit"
i była to wizytówka jak
najbardziej udana, bowiem to nośny,
motoryczny numer, zainspirowany
rock'n'rollem, po prostu
archetypowy dla tradycyjnego metalu
starej szkoły. "Heads Have
Got To Rock 'N' Roll" jako całość
również jest taka, pod każdym
względem klasyczna i szlachetna,
w dodatku wzbogacona innymi elementami.
Magick Touch już
wcześniej nie unikali odniesień do
amerykańskiego hard'n'heavy/
AOR lat 80., a ponieważ dodawało
to ich numerom nie tylko przebojowości,
ale też komercyjnego
sznytu, to na nowej płycie również
mamy takie chwytliwe, melodyjne
numery, niczym z radia w USA, z
"Daggers Dance" na czele. Nie brakuje
też odniesień do Thin Lizzy
("Bad Decisions", również wybrany
do promocji "Watchman's Requiem"),
a siarczysty opener "(This
Isn't) Your First Rodeo" łączy wpływy
zespołu Phila Lynnota z dynamiką
tych bardziej przebojowych
utworów Motörhead. Świetny jest
również "Ready For The Quake",
miarowy, korzenny utwór utrzymany
w duchu nagrań Led Zeppelin,
z kolei "Phantom Friend" ma w
sobie coś z bluesa, ale przefiltrowanego
przez wczesne dokonania
Whitesnake. W stronę bluesowej/
hard rockowej stylistyki zespół
skręca też w miarowym, surowiej
brzmiącym "Waiting For The Parasites",
ale najmocniejszy jest tu
bez dwóch zdań "Doomsday I'm In
Love", mroczny, majestatyczny
utwór faktycznie mogący kojarzyć
się z doom metalem. (5,5)
Wojciech Chamryk
Magoria - JTR 1888 - Jack The
Ripper Rockopera
2019 Butler
Magoria to pomysł muzyków
Knight Area (Peter Vink - bas i
Mark Bogert - gitara) oraz Ex Libris
(Harmen Kieboom - perkusja i
Koen Stam - klawisze). Wspomagali
ich jeszcze Matthijs Kieboom
(orkiestracje) i Cleem Determeijer
(pianino). Stworzyli oni rockoperę,
która oparta jest na muzyce
klasycznej, symfonicznej i filmowej
przez co "JTR 1888" naszpikowane
jest całą masą orkiestracji, oraz
innych elementów neoklasycznych.
W te detale wtłoczony jest
bogaty w melodie rock i metal progresywny,
który zaraża swoją delikatnością
i ulotnością promiennej
zadumy albo rockową dynamiką,
bezwzględnością i mocą. Oczywiście
to nie jedyne muzyczne inspiracje
zawarte w tym projekcie. Przy
takich okazjach korzysta się z wielu
ozdobników wyjętych z innych
stylów, chociażby hard rocka, melodyjnego
power metalu, muzyki
orientalnej, kabaretowej, jazzu itd.
Kompozycje, w ilości dwudziestu
jeden, są świetnie wymyślone i zaaranżowane,
zachwycają bogactwem
pomysłów, melodii, kontrastów,
nastroju oraz emocji. Mimo
ogromu materiału, który jest podzielony
na dwie części (pierwsza
ma prawie 50 minut, druga ponad
45 minut), całość słucha się z łatwością
i pewnym zainteresowaniem.
Niestety bardzo łatwo wypaść
ze skupienia nad "JTR 1888",
a to dla tego, że muzyka nie bardzo
radzi sobie z pełnym wciągnięciem
słuchacza do zabawy. Jest fajna,
dobrze wymyślona, niekiedy
zaskakuje, ale moje wzmożone zainteresowanie
budzi się jedynie
przy okazji dwóch kompozycji
"Queen Victoria" oraz "From Hell".
W trakcie reszty materiału tej
rockopery trzeźwieje tylko przy
kilku fragmentach. I jest to składowa,
która decyduje o odbiorze całości
tego projektu. Nie pomaga
wyśmienite wykonanie. Zresztą,
jakie miało by być, gdy za instrumenty
odpowiadają muzycy doświadczeni,
posiadający wiedzę o
muzyce i graniu na najwyższym
poziomie. Nie pomaga cała plejada
znakomitych wokalistek i śpiewaków.
Mimo, że większość jest mało
znana, no oprócz Petera Strykesa
i Jana Willema Ketelaersa, przygotowali
nam znakomite popisy w
swojej dziedzinie. Trzeba mieć niezłą
wyobraźnię aby wymyśleć takie
linie wokalne i w dodatku zsynchronizować
je. Tym bardziej, że
czasami wspierane jest przez epickie
klasyczne chóry. Co do pań,
dodam jeszcze, że śpiewają z mocą
i wysoko ale całe szczęście nie próbują
a la operowej stylistyki. Stworzenie
takiej rockopery to niesamowite
wyzwanie. Wymyśleć pomysł,
rozpisać je na głosy, wymyśleć do
tego muzykę, zaangażować odpowiednich
muzyków i śpiewaków,
to wręcz tytaniczna praca. Mimo
wszystko Holendrom udało się,
choć do takiego Arjena Anthony
Lucassena im daleko, i dlatego pasjonatom
oper w konwencji rocka,
polecam "JTR 1888 - Jack The
Ripper Rockopera". (4)
\m/\m/
Malefistum - Enemy
2020 FastBall Music
Malefistum to niemiecki projekt,
który istnieje od zeszłego roku, a
już prezentuje nam debiutancki album.
Prowadzi go multiinstrumentalista
i kompozytor Jens Feber,
który korzysta z usług zaproszonych
gości. Jeśli chodzi o instrumenty
to wspiera go jedynie perkusista
John S. Gdyby za mikrofonem
rządził jedynie damski wokal,
można byłoby mówić o melodyjnym
i symfonicznym power metalu,
ale obok żeńskiego wokalu, na
równych prawach działa charczący
męski wokal. Ten głos prowadzi
nas w inne rejony, takie jak chociażby
melodyjny symfoniczny
black metal czy też melodyjny
death metal. Niemniej to nie jedyne
odniesienia muzyczne, którymi
operuje Jens Feber. Równie ważnym
jest chociażby ambitny melodyjny
power metal czy też progresywny
power metal. Główną
wokalistką na tym albumie jest
Melisa Bonny, ze swym czystym,
wysokim, ciepłym oraz a la operowym
głosem. Niemniej w jednym
z utworów bierze udział inna wokalistka
Federica Lanna. Prawdopodobnie
ten charczący wokal należy
do samego Febera. Jednak na
płycie nie tylko słyszymy konkurowanie
wspomnianych głosów, bo w
takim "The Answer" jest też zwykły
mocny męski wokal (Eric Down), a
także rasowy death metalowy growl,
oraz wszystkie te głosy współgrające
wraz z tymi dominującymi.
Także kwestie partii wokalnych
opracowane są naprawdę bardzo
ciekawie. Niczego nie można zarzucić
również kompozycjom, są
wielobarwne, zróżnicowane, wielowątkowe,
świetnie zaaranżowane,
głównie dynamiczne ale sięgając
równie udanie po inne klimaty i
odczucia. W dodatku wszystko
brzmi wybornie. Zwolennicy melodyjnego,
mocnego i symfonicznego
grania znajdą na "Enemy" prawdziwą
ucztę dla swoich uszu. Jedyny
problem w odsłuchu tego albumu
był taki, że nie trafił na mój dzień
i mimo ambitnego podejścia ludzi
zaangażowanych w ten projekt, to
za każdym razem słuchałem go bez
większej uwagi. Jednakże w tym
wszystkim chodzi także o to, aby
zdobyć to zainteresowanie. Także
oceniam "Enemy" na (3,5) ale
mam też świadomość, że zwolennicy
takich dźwięków będą obierać
"Enemy" ze znacznie większą przyjemnością.
\m/\m/
RECENZJE 205
Martial Law - Blatant Disregard
For Human Life
2015 Self-Released
Debiutancki album tego kanadyjskiego
trio właściwie niczym nie
zaskakuje. Panowie grają bowiem
surowy, podziemny thrash, coś na
styku starego Venom, Slayer i
Warfare, ale czynią to z niesamowitą
zadziornością i porywającą
energią. Odniesienia do punka/
crossover też tu pasują, podobnie
jak sprawnie zagrany cover Sick Of
It All "Injustice System!" oraz mocarny,
archaiczny sound - syntetycznej
cyfry tu nie uświadczymy. I
dobrze, bo spłyciłaby straszliwie i
odarła z mocy bezkompromisowy
pęd "Thick Skull" czy "The Agenda",
albo bardziej tradycyjnie metalowy
"Transparency", kolejny dobry
utwór na tym albumie. Mamy tu
jeszcze niezłą ciekawostkę w postaci
"Data Master", bo jego początek
brzmi tak, jakby panowie
Iommi, Butler i Ward wsparli
Martial Law gościnnie w studio,
grając jeden ze swych klasycznych,
mocarnych numerów z wczesnych
lat 70. Ale bez obaw, utwór szybko
rozpędza się do płytowej średniej.
Dziwi mnie tylko, że to w sumie
dość stary materiał - może doczekał
się właśnie wznowienia? Można
posłuchać w w wolnej chwili.
(4)
Wojciech Chamryk
Mekong Delta - Tales Of Future
Past
2020 Butler
Sześć długich lat musieliśmy czekać
na premierowy materiał niemieckich
przedstawicieli progresywnego
thrash metalu. Właśnie tyle
minęło od ostatniego dzieła Mekong
Delta - "In A Mirror Darkly".
Najnowszy krążek został napisany
w całości przez basistę Ralpha
Huberta, jedynego członka
łączącego stare dzieje grupy z
współczesnością, a zagrany w składzie,
którzy zdążył już trochę
okrzepnąć - śpiewa Martin Le
Mar, na perkusji obecny Alex Landenburg,
a na gitarze powracający
po dłuższej przerwie Peter Sjoberg.
Sześć lat to sporo. Po takim
czasie może wyjść płyta wybitna
lub całkowita klapa. Mekong Delta
przyzwyczaiła nas do równej
formy a "Tales Of Future Past"
zdaje się podtrzymywać poziom.
Już po pierwszym odsłuchu album
zaciekawia i daje jasno do zrozumienia,
że aby poznać go dobrze,
trzeba będzie przysiąść dobrych
kilka razy. Co ważne "Tales Of Future
Past" chce się słuchać. Można
odnieść wrażenie, że grupa eksploruje
trochę nowych terenów, ale całość
jest dobrze zakorzeniona w
przeszłości. Zresztą trochę czuć tu
starą Mekong Deltę. To ładny
ukłon ze strony Ralpha Huberta,
że ma zamiaru zapominać o tym
co było. W sumie każdy poprzedni
album usypywał ten kopczyk, na
którym dziś staje dumnie "Tales
Of Future Past". To muzyka połamana,
niełatwa i pełna nagromadzonych
pomysłów. Jednocześnie
przestrzenna, bez słabych punktów
i gry na czas. Kompozycje są długie,
ale potrafią przyciągnąć, zainteresować
i skłonić do powrotu.
Chyba od momentu krążka Voivod
"The Wake" nie siedziałem
przy głośnikach aż tak skupiony.
Album podzielony jest na trzy
części a każdą z nich otwiera instrumentalny
utwór "Landscape".
Każdy z tych fragmentów krążka
idealnie współgra z kolejnym,
przynosząc sporo frapujących
dźwięków i dąży do finałowej refleksji.
Koniec płyty jest zaskakujący,
jednakże w dalszym ciągu niezwykle
spójny z tym, czego doświadczamy
kilkanaście minut
wcześniej. Myślę, że premierowy
materiał Mekong Delta po sześciu
długich latach to wystarczający powód,
by sięgnąć po tenże album.
Są tacy, których do tego w ogóle
zachęcać nie trzeba. Jest pewnie
też jakaś grupa słuchaczy, którzy
być może nieufnie podchodzą do
utworów powstających po tak długim
czasie. Bez obaw jednak - ten
zespół to solidna marka, którą wypracowywali
przez lata. Zapewniam,
że po włączeniu "Tales Of
Future Past" wszelkie lęki znikną
a pozostanie tylko szczera radość z
kontemplowania na temat tej muzyki.
To propozycja dla wszystkich,
którzy nie lubią chodzić na
skróty i kochają stary, dobry, techniczny
thrash metal. (5)
Misticia - XVA
2018 Sylphorium
Adam Wideka
Misticia to zespół z Kolumbii,
który powstał w roku 1999, a
"XVA" to ich trzeci długograj. Formacja
w pełni oddana jest deaththrash
metalowi, ale są w nim
ozdobniki innymi wpływami, chociażby
doom, djent, grind, a nawet
muzyką etniczną. Nie jest to moja
bajka ale muzyka tego zespołu
przykuła moją uwagę swoją klasą i
profesjonalizmem. Od rozpoczynającego
kawałka "Sucha" wiemy,
że mamy do czynienia ze znakomitym,
gęstym i technicznie zagranym
death-thrashem. Czasami nawet
mam wrażenie, że death metal
przeważa. Partie gitary od początku
nas miażdżą i siekają, sekcja
również nas druzgoce, a potężny
bas jedynie to akcentuje. Imponujący
i monumentalny wokal nieustannie
kąsa i szarpie nasze doznania.
I tak niezmiennie przez ponad
czterdzieści minut jesteśmy
masakrowani. A najlepszym momentem
tej rzezi jest najdłuższy i
chyba najpotężniejszy, a zarazem
bardzo mroczny "Sin Tu Dios". Jedynie
w połowie albumu mamy
uspokojenie w postaci akustycznego
instrumentala "La Chucua", nawiązującego
do regionalnej muzyki
etnicznej i folkloru oraz przed
ostatnim numerem mamy szeptaną
introdukcję "Delay De Las Indians"
z pewnym podkładem muzycznym.
Owszem bywają momenty
melodyjne i klimatyczne ale to też
są smaczki, a nie główne muzyczne
przesłanie. Ogółem każdy utwór
różni się od siebie ale wspólnie stanowią
nierozerwalną całość. Trzeba
też wspomnieć, że na końcu
krążka znalazł się cover "Metalero"
kapeli Darkness. Słowem, "XVA"
to bardzo solidna dawka świetnej
muzy. Ciekawostką Misticia jest
to, że wokalista na zmianę używa
języka hiszpańskiego i angielskiego.
Bywają też momenty, gdzie sięga
po rdzenne języki z rejonu i
okolic Kolumbi, keczua, quichua,
náhuatl, muisca, aymara, mapudro
itd. To ostatnie z pewnością związane
jest to z faktem, że zespół na
swoich krążkach sięga po tematykę
wierzeń i legend regionu. Nie inaczej
jest z "XVA", który w sumie
jest albumem koncepcyjnym, a tytuł
płyty nawiązuje do boga słońca
Muiscas (Czibcza-Muiscas). Tak
jak pisałem nie przepadam za
death-thrash metalem, czy inną
muzyką ekstremalną, w sumie
Misticia to muza dla maniaków
takiego grania, ale "XVA" w wykonaniu
Kolumbijczyków powinien
przypaść do gustu również słuchającym
innych odmian heavy metalu.
(4)
Moonlight Haze - Lunaris
2020 Scarlet
\m/\m/
Moonlight Haze to włoska formacja,
która powstała w 2018 roku.
Składa się z doświadczonych muzyków,
więc nie powinniśmy się
dziwić, że mają już na koncie dwa
duże studyjne albumy. Kapela skupia
się na melodyjnym power metalu
z mocnymi symfonicznymi
aranżacjami. Oczywiście innych
elementów jest też sporo, bo włosi
podchodzą do tematu ambitnie.
Wychodzi to im wyśmienicie, i
mogę się założyć, że fanów takich
brzmień ich muzyka wciągnie od
pierwszych taktów. Niestety dla
mnie to już jedna z wielu podobnych
kapel, ale fakt, muzyka jest
na dobrym/wysokim poziomie, tylko
trzeba być jej zwolennikiem. Na
"Lunaris" jest jedenaście znakomitych
kompozycji, przeważnie
utrzymanych w szybkich tempach,
choć muzycy nie omijają wszelkich
innych szybkości. Bardzo łatwo im
też przychodzą wszelkie zwroty,
chociażby z wolnych części w te
szybsze. Ogólnie płynność to słowo
klucz jeśli chodzi o Moonlight
Haze. Utwory choć są złożone to
ze swadą żonglują połączonymi ze
sobą tematami. Nie ma też w nich
natłoku, raczej wszystko jest czytelnie
poskładane, na dużym luzie
i z ogromną swobodą. Nie inaczej
jest z melodiami, klimatem czy też
dysonansami. Znakomicie przygotowane
są orkiestracje, ich rozmach
jest spory ale harmonijnie
egzystują z samą muzyką. Niesamowitą
pracę włożono w aranżacje.
Może tylko ja tak zareagowałem,
ale muzyka Moonlight Haze
zostawiała w mojej pamięci wiele
niuansów i smaczków. Kropką nad
i jest wokalistka Chiara Tricarico.
To ona przebojowo oprowadza nas
po muzyce zespołu. Ma silny ale
kobiecy głos, którym głównie operuje,
ale z łatwością przechodzi w a
la operowy śpiew, rzadziej w black
metalowy skrzek. I w żadnym calu
nie jest to żałosne. Od dawna z
taka przyjemnością nie słuchałem
kobiecego głosu. Wspomagają ją
inne glosy ale raczej w formie chórów,
czy to normalnych rodem z
rockowej ornamentyki czy też bardziej
klasycznych (z rzadka ale są).
Jakby było wam mało niektóre teksy
Chiara śpiewa po włosku. Całość
materiału jest bardzo dobrze
napisana, nie inaczej jest z jego
odegraniem. Profesjonalizm ale zarazem
swada i luz. Brzmi to także
znakomicie. Każdy instrument to
brzmieniowe cacuszko. Oczywiście
jeśli chodzi o konwencję, którą sobie
wybrał zespół. Całość zawartości
"Lunaris" wchodzi bardzo gładko
i z przyjemnością. Każdy jego
element daje słuchaczowi satysfakcję,
pod warunkiem, że jest się fanem
takiego grania. Dla zwolenników
ostrzejszych brzmień Moonlight
Haze będzie za słodkie. Znajdą
też setki innych powodów aby
obrzydzić sobie taką muzykę, więc
ich nie namawiam do słuchania
Włochów. Wielbicieli dobrego i
206
RECENZJE
ambitniejszego symfonicznego power
metalu z kobietą za mikrofonem,
to i owszem. (4)
Mortician - Titans
2020 Pure Underground
\m/\m/
Mortician są z Austrii i zaczynali
grać jeszcze w latach 80.; recenzowaliśmy
ich niektóre płyty,
choćby wspominkową "No War &
More" z roku 2009, zawierającą
między innymi debiutancką EP
"No War" z roku 1987. Po reaktywacji
w roku 2009 zespół (w
składzie są wciąż współzałożyciele,
basista Patrick Lercher i gitarzysta
Thomas Metzler) nie daje za wygraną,
regularnie wydając kolejne
albumy. Od poprzedniego "Shout
For Heavy Metal" upłynęło co
prawda blisko sześć lat, ale zmiana
wokalisty to nie przelewki, nawet
kiedy nie jest się światową gwiazdą.
Twain Cooper zdecydowanie
daje radę: w tych najniższych rejestrach
blisko mu do samego Chrisa
Boltendahla, wyżej też jest OK.
Muzycznie też zhardzieli, często
gęsto idąc w stronę speed/thrash
metalu, tak jak w szaleńczym openerze
"Inmates" bądź "Hell Raiders".
Tradycjonaliści również znajdą
tu coś dla siebie, bowiem "Titans
Of Rock" ma w sobie coś ze
starych numerów Accept, "Screamer"
Saxon, póki nie zaczynają łoić
na potęgę, a "Blood Sucking Industry"
Dio. Z kolei "Rebel Heart"
to totalny archetyp heavy lat 80., a
"Can't Stop Rock'N'Roll" faktycznie
ma w sobie coś z dynamiki rocka
lat 50. Tylko singlowy "Spiral Of
Death" tak średnio im wyszedł, po
zmianie tempa puszczają w nim
bowiem oczko do fanów popu, ale
i tak "Titans" to kawał solidnego
grania. (4)
Wojciech Chamryk
My Heavy Memory - Clarity
2020 Self-Released/Pure Steel
Amerykanie proponują na swym
debiutanckim albumie miks tradycyjnego
hard'n'heavy z nowocześniej
brzmiącymi elementami. Czerpią
przede wszystkim z klasycznych
dokonań Rainbow czy
Deep Purple ("Truth In Lies")
oraz Black Sabbath ("Made Of
Thorns"). Nie unikają też nawiązań
do bardziej melodyjnej sceny
metalowej lat 80. ("Bleed The
Way") i późniejszych produkcji
Europe ("Council Fire"), ale chociaż
grają na poziomie, to nie ma w
ich muzyce żadnego haczyka, czegoś
wyróżniającego ich na tle setek/
tysięcy innych zespołów. No i te
odniesienia do grunge w "Keep Coming
Back" albo wysilona przebojowość
"This Might Be" - sorry, nie
wyszło. Kiedyś takie płyty nagrywano
seryjnie, ale do większości z
nich wciąż chce się wracać. Do
"Clarity" niekoniecznie, to produkcja
co najwyżej poprawna, typowy
średniak bez polotu. (2)
Wojciech Chamryk
Myrath - Live In Carthage
2020 earMusic
Tego tunezyjskiego zespołu nie
muszę przedstawiać. Ci co są zorientowani
doskonale wiedzą z
czym mamy do czynienia. Innych
śpieszę poinformować, że Myrath
jest przedstawicielem melodyjnego
prog-poweru, który do swoich celów
wykorzystuje orientalną, etniczną
i bliskowschodnią muzykę.
Jak dla mnie przyniosło to wyśmienite
rezultaty, w postaci kilku
znakomitych albumów studyjnych.
Niemniej takie spojrzenie na muzykę
w Polsce nie wzbudziło większego
zainteresowania. Przynajmniej
ja odnoszę takie wrażenie.
Mimo swojej opozycji nie zamierzam
przestać promować tej formacji,
przynajmniej dopóki będą proponowali
nam wydawnictwa trzymające
dobry poziom. Jak sam tytuł
informuje, tym razem mamy do
czynienia z zarejestrowanym koncertem
w tunezyjskim mieście Kartagina.
Zespół zaprezentował w
czasie jego trwania bardzo obszerny
kawałek swojej twórczości. Można
powiedzieć, że jest to pewien
zbiór ich hitów, choć przy tak bogatej
i intensywnej muzyce dość
trudno zdefiniować słowo przebój.
Na ten zestaw składają się w większości
kompozycje z albumów "Tales
Of The Sands" oraz "Legacy".
Za to nie mamy nic z debiutu "Hope",
czyli generalnie cała muzyka
zagrana na tym show jest od momentu,
gdy w kapeli pojawił się
wokalista Zaher Zorgati. Kilku
słowy, zebrano tu najciekawszą reprezentację
tego, co kryje się w muzycznej
wyobraźni tych sympatycznych
tunezyjskich muzyków.
"Live In Carthage" to wydawnictwo,
które składa się z dwóch dysków.
Na jednym mamy wersję audio,
na drugim mamy już żywe
obrazki z dźwiękiem. Jednak obie
wersje nieznacznie różnią się między
sobą. Wydanie CD rozpoczyna
się od studyjnej wersji utworu
"Believer", w której partie Hammondów
zagrał Don Airey, a na
DVD oprócz tzw. "making of"
mamy też dodatkowo solo na perkusji.
Czyli typowego elementu
rockowego show. Tych detalów w
czasie występu Myrath jest znacznie
więcej, oprócz typowych zabaw
z przekrzykiwaniem się lub
wspólnym śpiewaniem z publicznością,
mamy inne atrakcje wizualne
w postaci powabnej orientalnej
tancerki czy też grupy wykorzystującej
flagi. Sama muzyka ze
względu na jej folklorystyczne bogactwo
wymaga większego instrumentarium.
Oczywiście muzycy w
tym wypadku wykorzystują dobrodziejstwo
sprzętu elektronicznego,
z tego powodu na scenie dodatkowo
był drugi klawiszowiec Kevin
Codfert (oraz nadworny producent
Myrath). Ale są też muzycy
wywijający na różnych bębenkach.
Wszystko zaś odbywa się w scenerii
wzorowanej na bliskowschodniej
sztuce wystroju wnętrz, co nadaje
i podkreśla atmosferę całego
koncertu, chociaż sam amfiteatr
oraz jego architektura sama w sobie
też dodaje klimatu. A domykają
to rozstawione w tyle migające
telebimy. Z tego powodu lepiej jest
obejrzeć DVD zdecydowanie bardziej
wciąga, choć wersji audio niczego
nie brakuje. Samo wykonanie
i brzmienie nie ustępuję studyjnym
propozycjom Myrath, z tego
powodu przypuszczam, że muzycy
w studio trochę popracowali nad
tym materiałem, aczkolwiek nie
koniecznie. Ich umiejętności i doświadczenie
w tym wypadku mogło
zaprocentować. "Live In Carthage"
to obowiązkowe uzupełnienie
dyskografii wszystkich fanów Myrath.
\m/\m/
Nightwish - Human. :||: Nature
2020 Nuclear Blast
10 kwietnia 2020r. nakładem Nuclear
Blast Records ukazał się
dziewiąty studyjny album zespołu
Nightwish zatytułowany "Human.
:||: Nature.". Dzieło składa
się z dwóch części: muzycznej refleksji
na temat ludzkości w postaci
"Human" i "listu miłosnego do
świata" w postaci "Nature" z
ośmioczęściową symfonią "All The
Works Of Nature Which Adorn
The World". Nie od dziś wiadomo,
że Nightwish jest jednym z najlepszych
zespołów grających metal
symfoniczny, ale tym albumem
zdecydowanie utwierdzili swoją
pozycję lidera. Pierwszym utworem
z krążka "Human" jest refleksja
o dziejach muzyki w postaci
"Music". Od początku dostrzegamy
najważniejszy element albumu, jakim
jest nastawienie na harmonie.
Wokal Floor Jansen jest wspierany
przez głos Marko Hietali, tworząc
niesamowity muzyczny efekt.
Słychać też, że zespół postanowił
w końcu wykorzystać pełen potencjał
głosu Floor, która z lekkością
wykonuje w tym kawałku skomplikowane
partie wokalne. Refleksja
o muzyce przechodzi następnie w
refleksję na temat wszechobecnego
hałasu i nadmiaru technologii, bowiem
numer dwa to chwytliwy i
dynamiczny "Noise". Tuomas Holopainen
i jego ekipa dokonali
znakomitego wyboru singla, w którym
słyszymy ostre gitarowe riffy,
mocną pracę perkusji i wszechstronny
wokal Jansen. Całość
przywodzi na myśl klimat albumu
"Imaginaerum", przypominając w
brzmieniu choćby "Storytime". Perełką
na krążku jest jednak "Shoemaker",
gdzie pozytywnym zaskoczeniem
jest Troy Donockley. Refren,
w którym Troy odpowiada za
główny wokal, a Floor wykonuje
harmonie, jest po prostu genialny.
Przede wszystkim należy jednak
należy docenić końcową partię
operową Jansen - kolejny raz udowadnia,
że w muzyce nie ma dla
niej rzeczy niemożliwych. W utworze
poświęconym astronomowi Eugene'owi
Shoemakerowi pojawia
się też znakomicie współgrający z
całością cytat z "Romea i Julii"
Szekspira. "Harvest" to z kolei
przede wszystkim popis wokalnych
umiejętności Troya, lecz w tle możemy
usłyszeć również partie
Floor. Utwór ten różni się od pozostałych
folkowym klimatem i
średnio podoba się fanom zespołu,
lecz w moim przekonaniu pokazuje,
że Nightwish to zespół wszechstronny
i nie bojący się eksperymentowania
z różnymi gatunkami
muzycznymi. Poza tym refren bardzo
szybko wpada w ucho… Z kolei
"Pan" umiejętnie łączy ze sobą
delikatne brzmienie keyboardu z
mocnymi uderzeniami perkusji i
ostrym basem, tworząc ciekawy,
lecz wysmakowany kontrast. Floor
znakomicie przechodzi od pełnego
lekkości wokalu do ostrego metalowego
brzmienia. Wplecione są też
w utwór partie chóru, lecz całość
nie stwarza wrażenia nadmiernej
ciężkości. "How's the Heart" to
przyjemny dla ucha utwór o empatii
i zwracaniu większej uwagi na
otaczających nas ludzi, bardziej nastawiony
na warstwę liryczną niż
efekty dźwiękowe. Niemniej jednak
partie wokalne Jansen jak
zwykle zostały starannie dopracowane,
a w refrenie znów słyszymy
piękne harmonie w wykonaniu
Troya i Marko. "Procession" to z
RECENZJE 207
kolei niezwykła ballada, w której
klimat obok keyboardu i perkusji
budują przede wszystkim oryginalne
instrumenty takie jak bodhrán,
buzuki i dudy. Kolejny raz Nightwish
udowadnia nam, że Troy
Donockley i jego celtycka dusza
stanowią znakomite uzupełnienie
zespołu. Dwa ostatnie kawałki z
części "Human" to "Tribal" i "Endlessness",
w których do głosu mocniej
dochodzi Marko Hietala. Są
one najbliższe ostremu brzmieniu
zespołu, które znamy z "Dark Passion
Play" czy "Endless Forms
Most Beautiful". W dzikim i żywiołowym
"Tribal" Floor i Marko
tworzą wspólnie znakomity duet,
słyszymy też solidne gitarowe uderzenie
i znakomite perkusyjne popisy
Kaia Hahto. "Endlessness" należy
niemal zaś w całości do Marko,
który jak zwykle nie zawodzi
nas swoim ostrym jak brzytwa
wokalem. Pod koniec możemy jednak
usłyszeć również znakomitą
jak zawsze Floor Jansen. Warto w
tym miejscu wspomnieć o znakomitych
partiach gitarowych Emppu
Vuorinena, który tym albumem
zdecydowanie utwierdził
swoją pozycję jednego z najzdolniejszych
gitarzystów w metalu
symfonicznym. Symfonii dźwięków
w postaci "All The Works Of
Nature Which Adorn The World"
należałoby właściwie poświęcić
osobną recenzję. Każda z ośmiu
części tego przepięknego utworu to
osobne arcydzieło, a przy tym stanowi
on spójną i nierozerwalnie ze
sobą związaną całość. Obok warstwy
instrumentalnej możemy tu
usłyszeć cytaty z George'a Gordona
Byrona i Carla Sagana -
dwa zupełnie różne światy złączone
w jednym utworze. Chociaż "All
The Works Of Nature Which
Adorn The World" to przede wszystkim
symfonia instrumentów, możemy
w nim usłyszeć także wokalizę
Floor, która wybrzmiewa
szczególnie doniośle w wieńczącym
album utworze "Ad Astra". Albumem
"Human. :||: Nature." Tuomas
Holopainen ponownie pokazał,
że jest mistrzem słowa i melodii,
a cały zespół udowodnił, że
cały czas potrafi zaserwować fanom
świeży materiał z inteligentnym
przesłaniem. Utwory na tym
krążku są dopracowane w każdym
calu, a Floor Jansen w końcu w
pełni zaprezentowała swój wokalny
kunszt. Trudno się do czegokolwiek
przyczepić, chociaż żałuję
trochę, że część "Human" ma tylko
dziewięć utworów. Dzięki temu
mamy jednak apetyt na więcej i
liczę na to, że Nightwish jeszcze
nieraz nas zaskoczy. (6)
Northwind - History
2020 No Remorse
Mark Teler
Jakieś plus minus dziesięć lat temu
zupełnym przypadkiem w moje
ręce wpadł wydany w 1987 roku
drugi album greckiego Northwind
zatytułowany "Mythology". Płytka
ta szybko zyskała status stałego gościa
mojego odtwarzacza, a takie
utwory jak "Medea" czy "Stop, Sisyphus
Stop" często zdarzało mi się
nucić pod nosem. Tamta płytka
była bardzo ciekawą fuzją melodyjnego
hard rocka oraz klasycznego
heavy metalu z lekką domieszką
AOR. Tymczasem trzydzieści trzy
lata po wydaniu "Mythology"
Northwind wraca ze swym trzecim
w dyskografii pełnym wydawnictwem
zatytułowanym "History".
Na tej płycie zespół gra tak,
jakby w ogóle nie zauważył upływu
czasu. Ich trzecie dzieło brzmi jakby
było wydane rok po "Mythology".
Dobra, może już odpuśćmy
porównania, a skupmy się stricte
na omawianym wydawnictwie.
"History" zawiera dziesięć utworów
utrzymanych w konwencji
klasycznego hard rocka, które powinny
przypaść do gustu wszystkim
osobom zasłuchanym w Rainbow,
Uriah Heep czy Deep Purple.
Album ten rozpoczyna z początku
podniosły, późnie jednak
radosny "The Wooden Walls", który
brzmi dość… hmm… amerykańsko.
Jak ktoś lubi klimaty z gatunku
AOR, to jest to kawałek zdecydowanie
dla niego. Nieco bardziej
heavy metalowo robi się w "King
Alexander The Third". Głównie za
sprawą riffu w klimacie Iron Maiden.
Wspominałem tu jednak o
klasycznym hard rocku. I taki jak
najbardziej na "History" znajdziemy.
Dobrym przykładem mogą
być tu "The Soldier's Pray"(nie ma
to jak lekko bluesowe solówki)
oraz "My Dying Day". W tym drugim
wokaliście nieźle wychodzi naśladowanie
wokalnej maniery Ronniego
Jamesa Dio. "First Shot"
spokojnie trafi do tych, którzy kochają
takie albumy, jak "In Rock"
czy "Machine Head" Deep Purple.
W "Pyrrhos The Eagle" zaś mamy
delikatne echa Led Zeppelin
Największą perełką jest tu jednak
niezwykle przebojowy "Marrathon
March". Mamy tutaj spotkanie grania
spod znaku Uriah Heep z
heavy metalem w stylu wczesnego
Iron Maiden. Jak dla mnie "History"
to jedna z kandydatek na płytę
roku. Serdecznie polecam wszystkim,
którzy tęskną za dobrym gitarowym
a niekoniecznie stricte metalowym
graniem. (5)
Bartek Kuczak
Objector - Social In Tolerance
2018 Self-Released
Belgijski Objector działa na scenie
od 2007 roku i gra oldschoolowy
thrash metal. Zanim wydał duży
debiut "Social In Tolerance" popełnili
demo "Stand Your Ground"
(2013). Na debiucie znalazł
się bezpośredni wściekły i dziki
thrash w stylu Slayer i Exodus. Po
króciutkim "gadanym" intro następuje
siedem konkretnych ciosów w
pysk. Owszem jest kilka zwolnień,
bardziej motorycznych tyrad ale w
sumie Belgowie cały czas napieprzają.
Na pewno żadne z tego wyrafinowanie.
Znakomicie pracują
gitary, partie rytmicznie są wręcz
wyśmienite, za to sola w stylu duetu
Hanneman/King. Sekcja gna
na złamanie karku, a wokal drze
ryja wybornie. Krążek nie przekracza
trzydziestu minut, więc człowiek
nie zdąży się spocić od machania
łbem, ani znudzić. Dlatego
spokojnie "Social In Tolerance"
można przesłuchać kilka razy z
rzędu. Nie ma sensu też roztrząsać,
który z kawałów jest najlepszy, czy
najciekawiej ułożony, bo po prostu
cały album jest wyborny. W dodatku
wszystko brzmi jak należy, więc
muzyka Belgów wchodzi bardzo
gładko. Oczywiście choć muzycy
Objector inspirują się innymi wykonawcami,
to swoim, talentem
umiejętnościami, a przede wszystkim
zaangażowaniem, ustawili
swój zespól na własnych torach. I
oby nie schodzili z niego jak najdłużej,
serwując nam, co jakiś czas
podobnie udane krążki, co "Social
In Tolerance". (4)
\m/\m/
Operus - Score Of Nightmares
2020 Pride & Joy
Do wykorzystania muzyki symfonicznej
w melodyjnym power metalu
już się przyzwyczailiśmy.
Choć niektórzy nie nawykali do tej
pory, innym zapał i ekscytacja tą
tendencją już minęła. Jednak co by
nie mówić, pomysł ma ciągle spore
grono odbiorców a także kolejnych
wykonawców, którzy chcieliby zabłysnąć
na tej scenie. Tak też jest z
kanadyjskim Operus. Początki tej
formacji sięgają roku 2005. Jednak
skondensowane działania nastąpiły
dość niedawno. Na początku w
roku 2015 wypuścili EPkę "Opus
I" a w 2017 debiutancki album
"Cenotaph". Tworzą go muzycy
doświadczeni, ze sporym stażem
na estradzie, niektórzy z nich liznęli
popularności np. gitarzysta
Dean Arnold w Vital Remains.
Stąd też bardzo profesjonalne podejście
do wszystkiego, począwszy
od kompozycji, które trafiły na
"Score Of Nightmares", po przez
orkiestracje oraz wykonanie po
brzmienia instrumentów i całego
albumu. Z tego powodu ich propozycji
jeszcze znośnie się słucha.
Kompozycje bardzo dobrze skrojone
z ciekawymi tematami, znakomicie
uzupełnione orkiestracjami,
które swoim klimatem nawiązują
do opery ale także do operetki, a
czasami nawet do wodewilu. W
tych symfonicznych fragmentach
ciekawie wyróżniona jest wiolonczela,
ale to z powodu, że ten instrument
jest na stałe przypisany
do instrumentarium formacji.
Choć muzycznie muzycy związali
się z melodyjnym power metalem,
to jednak sporo w nim tradycyjnego
heavy metalu. Wynika to
też z faktu, że instrumentaliści wolą
raczej ostre i dosadne brzmienia
instrumentów. Także muzycy w
Operusie nie przesadzają ze "słodyczą",
choć oczywiście nie rezygnują
z niej całkowicie. Dodatkowo
w utwory dość sprytnie wplatane
są patenty progresywne czy
też znane z wydawnictw gitarowych
shrederów. Muzyka jest bogata
niczym w produkcjach progresywnych,
obfita w kontrasty, emocje
oraz nastroje. Muzycy odrobili
też lekcję co do obsady stanowiska
wokalisty. Przy takich okazjach
bardzo często zaprasza się panią,
która śpiewa pięknie i ma a la operowy
głos. Kanadyjczycy jednak
postąpili jak rasowi metalmaniacy i
postawili na męski głos. Jego właścicielem
jest David Michael
Moote i jest mocny, ekspresyjny
oraz plastyczny. Dzięki czemu muzyczna
podróż z Operus jest naprawdę
emocjonująca. "Score Of
Nightmares" to dość spory materiał,
trwa gdzieś 50 minut, ale zupełnie
tego się nie odczuwa. Słuchanie
go w całości daje odbiorcy
najbardziej pełny wachlarz doznań.
Jeżeli ktoś lubi takie granie
nie będzie to dla niego aż tak dużym
wyzwaniem. Ogólnie słuchając
tego dysku miałem wrażenie
jakby Trans-Syberian Orchestra
połączyła swoje siły z Powerwolf
oraz z takim Pyramaze. Także fani
takiego grania powinni zainteresować
się Operus. Niestety ja zaczynam
obojętnieć na takie propozycje,
po prostu jak dla mnie za
dużo tego dobrego. (3,7)
Osyron - Foundations
2020 SAOL
\m/\m/
Tak jak kiedyś pisałem, człowiek
nie jest wstanie ogarnąć wszystkiego,
co dzieje się na rynku. Zawsze,
wcześniej czy później, okazuje
się, że w pewnym okresie działał
zespół, o którym nie miało się po-
208
RECENZJE
Oath - Legion
2018 Underground Power
Oath to solowy projekt gitarzysty
Tantrum, Steve'a Waddella. Muzycznie
plasuje się on w NWOB
HM (Angelwitch), oraz tego mniej
znanego, jeszcze bardziej podziemnego
(Ritual, Legend), plus w dokonaniach
Wishbone Ash i Thin
Lizzy. Utwory na tej EPce są napisane
w tradycyjny, prosty sposób,
zawierają chwytliwe riffy, wpadający
w ucho nośny temat i znakomite
sola. Nie rozpędzają się a raczej
trzymają się średnich temp.
Niemniej każdy kawałek różni się
od siebie i o dziwo brzmi to bardzo
świeżo. W uszy rzuca się
przede wszystkim brzmienie, które
bezpośrednio nawiązuje do tego z
przed czterdziestu lat. Być może
wynika to z jakości sprzętu nagrywającego
jakim dysponuje Waddell,
ale w tym wypadku sprawdza
się ono w stu procentach. Poza
tym nie słychać sztuczności chociażby
w brzmieniu perkusji, a tym
jęcia. Podobnie mam z Osyron,
który działa od 2012 roku, a ja dopiero
usłyszałem tegoroczne
"Foundations", ich trzecie wydawnictwo.
Wcześniej wydali dwie
studyjne płyty "Harbinger" (2013)
i "Kingsbane" (2017). Niestety nie
były to bardzo popularne krążki i
ciężko je teraz zdobyć. Żal tym
większy, bowiem zawartość EPki
"Foundations" zaprezentowała kapelę
w znakomitej formie, a owe
krążki mogą skrywać podobne muzyczne
skarby. Może kiedyś o tym
się przekonam. Natomiast Kanadyjczycy
wywodzą się z głównego
nurtu progresywnego metalu, który
zapoczątkował Dream Theater.
Niemniej bardziej kojarzy się z
tym co robi Threshold, Vanden
Plas i Pagan's Mind. Oprócz podobieństw
muzyki analogie dotyczą
również emocji, wrażliwości i
klimatu. Oczywiście muzycy Osyron
zrobili to po swojemu, według
swojego gustu, talentu i umiejętności.
Prawdę mówiąc każda kapela
z tej sceny działa w ten sam sposób,
dzięki czemu na rynku pojawia
się tak wiele dobrych propozycji.
No cóż, za progresywny metal
biorą się muzycy, którzy mają coś
do powiedzenia i znają swoją wartość.
Wróćmy do "Foundations".
To co wyróżnia Kanadyjczyków na
tej płycie to znakomite melodie
oraz dość nowoczesne, mocne i soczyste
brzmienie. Kompozycje są
złożone i wielowątkowe, ale bez
nadmiernego ich forsowania i z zachowaniem
proporcji przyjaznych
doznań dla ucha odbiorcy. Sporo
jest również kontrastów, mocy i
subtelności ale atmosfera i sama
muzyka zmienia się bardzo płynnie.
Dzięki czemu bardzo fajnie
eksponowane są melodie. Dwie
pierwsze utwory "The Cross" i
"Ignite" to ciekawe, złożone i zarazem
mocne i melodyjne kompozycje.
Przewijają się w nich motywy,
które kojarzą się z orkiestracjami.
Przynajmniej ja tak bym to
ujął. Są to fragmenty słyszalne ale
nie rzucające się nadmiernie słuchaczowi.
Trzeci w kolejności
utwór "Battle of the Thames", sam
w sobie wolniejszy jednak nie wykorzystuje
elementów symfoniki
ale coś, co można uznać za wpływy
bliżej nieokreślonego folkloru (tak
pomiędzy celtyckim a irlandzkim
folkiem). Z kolei "The Ones Below"
na tle innych brzmi jak zwykły
rockowy kawałek. Natomiast finał
tej EPki jest godny, jest to klimatyczna,
acz nie pozbawiona mocnych
fragmentów ponad ośmiominutowa
kompozycja. Muzyka nie zabrzmiałaby
tak dobrze gdyby nie
umiejętności muzyków, a te są wyśmienite.
Jednak wyróżnię wokalistę,
który ukrywa sie pod pseudonimem
Reed. Po prostu jest wyśmienity.
"Foundations" choć to
EPka to znakomicie zaprezentowała
zespół. Dzięki niej na pewno
sięgnę po następny album Osyron
ale też będę szukał ich wcześniejszych
wydawnictw. Prog-maniacy
odhaczcie kolejny zespól do poznania.
(4)
\m/\m/
Oxidize - Dark Confessions
2020 WormHoleDeath
Oxidize to Szwedzki zespół założony
w 2017 roku przez dość doświadczonych
muzyków. Zanim
skupili się na Oxidize współpracowali
m.in. z Hardcore Superstar,
Mrs. Hippie, Zonata, Crystal
Eyes, Freternia czy Arctic
Void. Natomiast wokalista Anton
Darusso pochodzi z Kostaryki
gdzie nadal współpracuje z Wings
of Destiny. Oxidize zaliczany jest
do sceny heavy metalowej. Jednak
nie jest to takie oczywiste, bowiem
w ich muzyce oprócz dynamicznego,
tradycyjnego heavy metalu jest
też sporo power metalu. Niedawno
omawiałem płytę zespołu Ancient
samym każdy instrument żyje
własnym życiem. Do nie dawno
ciężko było uzyskać taki efekt jednemu
muzykowi, który przeważnie
obarczony jest własnymi ograniczeniami.
Tego nie uświadczymy
na EPce "Legion". Dla fanów starego
grania oraz NWOBHM, te cztery
kawałki będą miodem na uszy i
właśnie oni powinni sięgnąć po tę
płytkę. (4)
Oath - Legacy
2019 Solitude
Curse, który w pewnym momencie
zestawiłem z niemiecką Manią.
Także Szwedzi również maja sporo
nawiązań do takiego oldschoolowego
power metalu. Z tym że, grają
zdecydowanie prościej i bezpośrednio
niż wspomniana Mania.
Nie unikają też tego bardziej
współczesnego melodyjnego power
metalu. Ogólnie melodie i harmonie
używane przez nich są mocno
wyeksponowane ale powodują również
skojarzenia z melodyjnym
progresywnym metalem. I to nie
wszystko jeśli chodzi o muzykę
Szwedów, bowiem wykorzystują
oni współczesne brzmienie, dzięki
czemu ich muzyka brzmi mocno i
bardzo soczyście. Szczególnie słyszymy
to w partiach gitar, choć
sekcja też nie odpuszcza. Ogólnie
ten sound nadaje muzyce Oxidize
atrakcyjności i solidności. Jak
wspominałem muzycy tej formacji
stawiają na muzyczną bezpośredniość
ale w utworach też trochę się
dzieje i jest sporo emocji. Wrażenie
muzycznej różnorodności
wzmagają również ciekawe aranżacje.
Także utwory są dynamiczne,
motoryczne, płyną do przodu
ale o ich komunikatywności decydują
wyśmienite melodie. Ich
efekt wzmacnia znakomity i wielobarwny
głos Antona Darusso,
który potrafi zaśpiewać subtelnie i
bardzo mocno. Czasami przypomina
to zderzenie Lande, Khana i
Boltendahla. Ogólnie na "Dark
Confessions" jest dwanaście bardzo
solidnych kawałków, które zadowolą
miłośników melodii, mocy,
Po wydaniu EPki "Legion" Steve
Waddell posunął się o kolejny
krok do przodu. Tym razem przygotował
dużą płytę, czyli osiem
utworów o czasie trwania około 40
minut. Co do budowy kawałków i
jej materii Steve niczego nie zmienił.
No może niektóre trochę podrasował
i przyśpieszył. Ciągle są
tradycyjnie skonstruowane, z postawieniem
na wyraziste riffy, melodyjne
tematy i ciekawe oraz
wciągające gitarowe sola. Steve zadbał
również aby każdy niósł ze
sobą coś innego i swoistego. Ci co
znają już Oath będą zadowoleni.
Częściowo nie zmienia się też brzmienie.
Przynajmniej jeśli chodzi o
instrumenty, ciągle nawiązuje do
tego starego undergroundowego
brzmienia z epoki NWOBHM. Pewna
zmiana jest przy wokalu/wokalach,
mają one jakby więcej pogłosu,
prze co nie tylko są lekko
przytłumione (tak jak na EPce) ale
i rozmyte. Ten malutki szczegół
popsuł odbiór całkiem niezłego
materiału. Już tak łatwo nie da się
go przesłuchać, choć z czasem
człowiek przyzwyczaja się do tej
kancery. Szkoda, bo muzycznie to
nadal wciągająca historia. A może
to inna kwestia? "Legacy" w odróżnieniu
od EPki to tylko drukowany
cd-r, który mógł dołożyć od siebie
tę niedoskonałość. Nie ważne.
Przesłuchując obie płyty dręczyło
mnie pytanie, jak Oath dałby sobie
radę, gdyby ewoluował do normalnie
funkcjonującego zespołu
oraz nagrał swoją muzykę w normalnym
studio. Czy efekty zadowoliłyby
fanów? Ogólnie formacja
prowadzona przez Steve'a Waddella
ma potencjał. Gdyby się
udało, myślę, że biłaby się o miejsce
w czołówce NWOTHM. (3,5)
heavy i power metalu. Mnie spodobała
się jako całość, co raczej działa
na jej korzyść. Choć inni spokojnie
mogą wybrać sobie poszczególne
kompozycje jako te ulubione.
To tylko kwestia gustu. Generalnie
warto zainteresować się Oxidize i
ich debiutem "Dark Confessions".
(4)
Oz - Forced Commandments
2020 Massacre
\m/\m/
\m/\m/
Fiński, choć przez większość działalności
raczej szwedzki Oz to kawał
historii heavy metalu. Przypadkiem
udało mu się przeczekać
lata 90. żeby reaktywować się w
2011 roku, w częściowo oryginalnym
składzie. Powiodło mu się w
dotrwaniu do współczesności, choć
obecnie jedynym dawnym członkiem
kapeli został perkusista (i
jeden z założycieli Oz) Mark Ruffneck.
Sygnuje Oz swoim nazwiskiem,
zarysowuje wizje zespołu,
ale pałeczkę kompozytora przekazał
młodej ekipie. Wydawać by się
mogło, że Oz ma wszystko, czego
potrzeba: młodość i bagaż tradycji.
Wszak wiele młodych szwedzkich
RECENZJE 209
Omen Searcher - First Contact
2013 Self-Released
muzyków zakłada zespoły z myślą
o odtworzeniu klimatu i brzmienia
lat 80. W tym przypadku chłopaki
mają okazję nie tylko odtworzyć,
ale wręcz nadać nowy kształt oryginalnemu,
staremu zespołowi z lat
80. To zderzenie tradycji z zupełnie
świeżym składem zaowocowało
klasycznie heavymetalową, energiczną
płytą. Choć witalność jest
zaletą płyty, można zarzucić Markowi
dwie rzeczy. Po pierwsze
pchnął zespół na banalne wody
nagrywając zupełnie zwykłą, tradycyjną
heavymetalową płytę. Po
drugie odebrał Ozowi dawną
wściekłość i klimat grozy. Rzeczywiście
to, co słyszymy na "Forced
Commandments" to naprawdę
standardowe granie, klasyczny
heavy metal z nutą hard'n'heavy.
Sęk w tym, że Oz u progu kariery
pod koniec lat 70. współtworzył
gatunek, jakim jest heavy metal.
Komu, jeśli nie jemu przysługuje
największe prawo tak właśnie "typowo"
grać? W końcu na początku
lat 80. byli w Szwecji synonimem
heavy metalu. Druga sprawa, czyli
Omen Searcher powstał w 1981
roku w Anglii i prezentuje NWO
BHM. W pierwszej fazie istniał do
1985 roku. Pozostawił po sobie
singla "Too Much" (1982) oraz
dwa dema (kolejno z 1981 i 1983
roku). Reaktywowali się w 1995
roku i w tym czasie wydali kolejne
trzy dema, "New Frontiers"
(1995), "Alive!" (1996) oraz
"Sweet Rappa" (1998). I w sumie
nie wiadomo czy później nadal istnieli
czy zawiesili działalność.
Wiadomo, że kolejne demo "The
Year of the Flying" pojawiło się w
2006 roku. Natomiast pierwszy
duży album Omen Searcher opublikowano
w 2013 roku. Jest to
właśnie omawiany "First Contact".
Zawiera on dziesięć kompozycji
i trwa około 47 minut. Muzycznie
to dość ciężki rock z korzeniami
w NWOBHM. Pierwsze dwa
utwory, skądinąd sympatyczne kawałki
"Obviously" i "Dark Before
The Dawn", źródło mają w muzyce
podobnej do tej, co kiedyś grały
The Who, Free i Led Zeppelin.
Jest też w niej duch epoki, z której
sami się wywodzą. I to jest sedno
muzyki Omen Searcher. Większość
kawałków na tej płycie to
właśnie dynamiczny rock, z lekkimi
aranżacjami kojarzącymi się z
hard rockiem i NWOBHM. A w
takim "So Cold" słyszymy nawet
dość wyraźnie inspiracje Wishbone
Ash. Jak jesteśmy przy tej
ikonie brytyjskiego grania, to pozostała
część "First Contact" stanowią
kompozycje, których bazą
jest folk rock. I w takim "When
Will It Ever End" odnajdziemy
akustyczne wpływy Led Zeppelin
i Wishbone Ash. Natomiast w
"Big Sky" pozostają jedynie inspiracje
folkowo-bluesowym Led
Zeppelin. Z tej grupy chyba najciekawszy
jest jednak bardziej balladowy
"The Darkness And The
Light". A ogólnie najfajniej słucha
się ostatniego utworu, który mocno
akcentuje fascynację elektrycznym
i ostrym wcieleniem Led
Zeppelin. To nasuwa mi pewna
myśl odnośnie Omen Searcher.
Ogólnie chłopaki mają potencjał
ale brakuje ich w muzyce charakteru.
Innym brakiem to brzmienie.
Jak na te czasy jest bardzo surowe
ale selektywne, co niby daje to stare,
oldschoolowe brzmienie, ale jak
dla mnie jest to przesada. "First
Contact" jest po prostu niezły i nic
poza tym. (3,5)
Omen Searcher - Born In The
Eyes Of House
2020 Self-Released
Nieoczekiwanie dotarł do mnie
też świeżutki krążek Omen Searcher
zatytułowany "Born In The
Eyes Of House". Tym razem to
dziewięć kompozycji i niespełna
40 minut muzyki. Nie wiele zmieniła
się sama muzyka, to nadal dość
ciężki rock z klimatem NWOB
HM oraz ze słyszalnymi inspiracjami
The Who, Free, Led Zeppeli
czy Wishbone Ash. Niemniej
mam wrażenie, że ogólnie jest bardziej
rockowo, a nawet jest więcej
ozdobników rodem z AORu. Żeby
nie być gołosłownym wystarczy
posłuchać "Chase The Wind",
który kojarzy się z najlżejszymi
zmiana stylistyki też formowała się
stopniowo, już od początku reunionu.
Teraz przyśpieszyła wraz z
zupełnie nowym składem, który
przejął wodze komponowania. Ten
Oz to zupełnie nowy Oz, ale warto
pamiętać, że istnieje tylko dzięki
Markowi Ruffneckowi. Sam
Mark mówi, że Oz będzie żył, póki
on mu to życie będzie dawał. Na
razie, dostajemy niezłą pełną witalności
płytę z powiewem feelingu
lat 80. (3,8)
Pantaleon - Virus
2017 Saol
Strati
przedstawicielami NWOBHM i
okolic, czyli Heavy Pettin', Shy
czy Girl. Natomiast w takim "(No
Place Like) No Man's Land" idzie
usłyszeć naleciałości Van Halen z
okresu z Sammy Hagarem. Niemniej
najciekawiej jest, gdy zespół
gra w swoim stylu, czego najlepszym
efektem jest "Three People".
Myślę, że Roger Daltrey z kolegami
byłby dumny z takiego kawałka.
Pojawił się też czysty blues
rockowy temat w postaci niezłego
utworu "Don't Know Why". Zdecydowanie
mniej jest wolnych
kompozycji wykorzystujących folkowe
i balladowe wpływy. Jedynym
takim trakiem jest wolny i
balladowy "You Said I Know",
bowiem "Like A Bird", choć wykorzystuję
taką formę przekazu to
ma w sobie również mocny rokowy
przytup. Muzycznie ciągle jest nieźle.
Anglicy mają dość świeże pomysły,
jak na tak mocno skostniały
styl. Niestety pod względem brzmienia
ciągle jest dość słabo, a bywa,
że gitara brzmi irytująco, chociażby
w rozpoczynającym "Dying
From The Inside" czy w "We're
Gonna Groove". Myślę, że gdyby
Omen Searcher wpadli w łapy dobrego
producenta to byliby jedną z
ozdób katalogu Frontiers Records,
a tak jest tak sobie. "Born
In The Eyes Of House" jest
wyłącznie dla oddanych fanów
hard rocka, rocka i AORu. (3)
\m/\m/
Pantaleon to niemiecki zespół z
Kolonii, który powstał w 2007 roku.
Przed albumem "Virus"
(2917), wydali demo "Sign of Life"
(2009) oraz EPkę "Inner Impact"
(2010). Na debiutanckim
albumie Niemców znalazł się progresywny
metal, typowy dla niemieckiej
i europejskiej sceny. Generalnie
jej większość, w tym i
Panteleon, wyruszyła drogą wyznaczoną
przez Dream Theater,
ale każdy - wcześniej czy później -
zaczął przecierać swoje własne
ścieżki. Nie inaczej jest z muzykami
Panteleon, którzy po swojemu
zinterpretowali świat swojej ulubionej
muzyki. Od samego początku
słyszymy, że Niemcy lubią
ostro zagrać i skupiają się głównie
na technicznych kreacjach gitary i
sekcji, przy okazji budują całą masę
znakomitych muzycznych tematów
oraz przeróżnych konstrukcji
utworów. O dziwo w instrumentarium
kapeli nie ma etatu dla
klawiszowca, niemniej ten instrument
wyraźnie słyszymy. Przeważnie
jest w tle ale praktycznie cały
czas towarzyszy partiom gitary.
Czasami wychodzą na plan pierwszy
ale cały czas jedynie dodają
aranżacyjnego smaku. Mamy też
do czynienia z orkiestracjami, które
wprowadzają w ten stechnologizowany
świat pewien powiew patetyczności
muzyki klasycznej. Zresztą
muzycy Panteleon lubią też
wykorzystać neoklasykę w stylu
Symphony X, co słyszymy głównie
w rozpoczynającym płytę
utworze tytułowym, "Virus" i kończącym
"Recovery". W muzyce tego
zespołu nie brakuje również melodii.
W jej eksponowaniu prym wiedzie
wokalista Patrick Sühl, który
posiada bardzo mocny i wyrazisty
głos. Mam wrażenie, że to właśnie
on nadaje ostatecznego sznytu muzyce
Pantaleon. "Virus" to bardzo
dobry album, aż dziwne, że dopiero
teraz wpadł w moje ręce. Myślę,
że gdyby to stało się w dniu wydania
albumu, zrobiłby on na mnie
jeszcze większe wrażenie. Wtedy
była posucha z takim graniem, a
teraz, co chwila coś fajnego "wyskoczy".
Generalnie czas na kolejny
album Pantaleon, debiut rozbudził
mój apetyt i po prostu chcę
więcej muzyki tych Niemców (4,5)
Paralydium - Worlds Beyond
2020 Frontiers
\m/\m/
Paralydium to formacja personalnie
związana ze szwedzkim Dynazty,
i choć również grają melodyjnie
i przebojowo, to tym razem
robią to z większym rozmachem,
bardziej intensywnie, wyrafinowanie
i technicznie. Po porostu
swoją muzykę osadzili w nurcie
progresywnego metalu, który swoje
źródło ma w albumie Dream Theater
"Images And Words". A to
dlatego, że Szwedzi również zestawili,
melodyjność, technikę i moc
w niesamowicie zgodnej harmonii.
Innym z kolei ich muzyka może
skojarzyć się z Kamelot. Też nieźle.
Intro i osiem kompozycji, mimo
swojej złożoności i wielobarwności
mija w okamgnieniu i pozostawia
nam ciągły niedosyt, który
zmusza nas do odpalania płyty
jeszcze raz i jeszcze raz... Melodyjność
i płynność kompozycji jest
niebywała, a tak jak wspominałem,
zbudowane są one z wielu wątków,
które są bardzo technicznie zagrane.
Niosą one w sobie wiele emocji,
ekspresji i doznań. Różnorodność
muzycznych motywów i odwołań
również powala, ale to standard w
progresywnym metalu. Jedynie pozazdrościć
muzykom wyobraźni i
talentu. Na pewno połechcą próżność
jednostek chełpiących się
swoim wyrobionym gustem i sma-
210
RECENZJE
kiem. Jak w większości wypadków
progresywnych albumów, "Worlds
Beyond" słucha się w całości, a
każdy utwór jest równie ważny i
tyleż samo interesujący. Sporą rolę
odgrywają również aranżacje, ich
szczegółowość i bogactwo podświadomie
zostawia w pamięci wiele
drobiazgów, które z czasem stają
się bardziej wyraziste niż główne
tematy. Instrumenty grają i brzmią
perfekcyjnie. Bas oraz perkusja
choć są tylko tłem do popisu dla gitar
i klawiszy, to żyją własnym życiem,
współgrają ze sobą, czasami
zaś zaznaczając swoje indywidualne
fanaberie. Gitary i klawisze
wysuwają się na plan pierwszy, budują
praktycznie wszystko co najważniejsze
w muzyce Paralydium,
współbrzmią ale także stają ze sobą
w szranki. O dziwo, klawisze choć
słyszalne i znaczące, brzmią tak, że
nie traktuje się ich, jak ten znienawidzony
instrument. Bardzo ciekawy
efekt. Całości natomiast
przewodzi głos Mikaela Sehlina,
melodyjny a zarazem szorstki i zadziorny.
Ogólnie dano nie słyszałem
tak dobrego wokalu. "Worlds
Beyond" to tzw. album koncepcyjny.
Traktuje o mężczyźnie, który
szuka swoich wyższych celów w
życiu. Finalnie, gdy je osiąga, okazuje
się, że są dalekie od wyobrażeń
bohatera, przez co ów mężczyzna
musi na nowo zastanowić
się nad własnym życiem. Generalnie
bardzo dobrze słucha mi się tej
płyty i jestem pod jej wrażeniem.
Trochę przeraża mnie obfitość dobrych
wydawnictw z progresywnym
metalem, ale lepiej nie roztrząsać
tego tematu tylko cieszyć
sie kolejnym dobrym krążkiem. (5)
Pessimist - Holdout
2020 MDD
\m/\m/
Trochę ich nie było - poprzedni album
Pessimist "Death From
Above" ukazał się ponad siedem
lat temu - ale jak już wrócili, to z
tarczą. Nie wiem czy to skutek
dość długiej przerwy, czy aż w 3/5
odmłodzonego składu, ale Pessimist
łoją teraz jakby jeszcze ostrzej
niż kiedyś. Thrash w ich wydaniu
zawsze był surowy, bezkompromisowy
i piekielnie dynamiczny,
ale teraz to już wersja 2.0 czy
jeszcze bardziej udoskonalona, aż
chce się słuchać. Niby to totalny
old school, ale ktoś lubujący się w
ekstremalnych odmianach metalu
również nie powinien być zawiedziony
zawartością "Holdout", tyle
tu agresji, brutalności mocnego
uderzenia. Poszczególne utwory są
przy tym dopracowane aranżacyjnie
i dość długie, bo z dwoma wyjątkami
trwają średnio 5-7 minut, a
finałowy "7:28" znacznie przekracza
minut dziesięć. Może to komuś
wydawać się przesadą w przypadku
thrashowej stylistyki, ale Niemcy
dopracowali tu każdy, nawet najdrobniejszy
element, więc o nudzie
czy monotonii nie ma mowy. Przeciwnie,
wszystko zazębia się perfekcyjnie,
zwłaszcza w "Death
Awaits" i "The King Of Slaughter",
a poza robiącą duże wrażenie
warstwą instrumentalną nie można
też nie docenić wokalnego wkładu
Michaela "TZ" Schweitzera - ma
chłop parę w płucach, bez dwóch
zdań. (5)
Polis - Weltklang
2020 Progressive Promotion
Wojciech Chamryk
Zespół Polis istnieje już 10 lat, ale
w naszym kraju nie zdobył jeszcze
większej popularności. Pochodzący
z miasta Plauen leżącego w Saksonii,
w kraju naszych zachodnich
sąsiadów, kwintet ma na swoim fonograficznym
koncie trzy pełnowymiarowe
albumy studyjne: w
roku 2011 ukazała się płyta "Eins",
trzy lata później "Sein", a następnie
po sześcioletniej przerwie premierowy
"Weltklang". Kto nie słyszał
do tej pory muzyki z tego
longplaya, powinien jak najszybciej
nadrobić braki i jestem przekonany,
że żaden słuchacz poszukujący
wartościowego rocka nie poczuje
się rozczarowany. Muzyka grupy
Polis posiada liczne walory, które
pozwalają na bardzo wysoką ocenę
zawartości najnowszego wydawnictwa,
nieco ponad 40 minut muzyki,
obejmującej osiem utworów.
Zwróciłbym uwagę na teksty śpiewane
przez Christiana Roschera
w języku ojczystym wykonawców,
czyli niemieckim, ale trudno ten
czynnik traktować w kategoriach
sensacji, gdyż w historii rocka istniało
i działa także współcześnie
spora liczba grup, dla których wokalnym
punktem wyjścia jest
"Deutsch" (pierwszy przykład z
brzegu, lubiany w Polsce przez szerokie
grono słuchaczy Tilo Wolff i
jego Lacrimosa). Polis wyróżnia się
także pewną nostalgią do analogowego
instrumentarium, korzystając
z niego na ścieżkach płyty i prezentując
rewelacyjne umiejętności i
brzmienie vintage. Każda partia
organów Hammonda, syntezatorów
czy gitar z wykorzystaniem
wzmacniaczy vintage przywołuje
najlepsze wspomnienia brzmień z
lat 70-tych. Ale w tym miejscu
chciałbym rozwiać jakiekolwiek
wątpliwości w kwestii oryginalności
muzycznych kreacji Polis, gdyż
atencja i szacunek wobec dorobku
artystów znanych z historii rocka,
nie prowadzą w żaden sposób w
ich przypadku do naśladownictwa,
każda cząstka kompozycji zawiera
autorską pieczęć członków kwintetu.
Muzyka wyróżnia się niesamowitą
energią, powerem i nośnymi
tematami melodycznymi. Każdy
może się o tym przekonać zaczynając
swoją "przygodę" z twórczością
Polis od kawałka z numerem
jeden, zatytułowanego "Tropfen",
który wręcz poraża hard rockową
potęgą, gęstym i jednocześnie selektywnym
brzmieniem, mocarnym
riffem, dynamiką sekcji rytmicznej,
partią organów wywołującą "gęsią
skórkę" i wokalem o wyrazistej barwie.
W kolejnych muzycznych
akapitach albumu zespół nie spuszcza
ani na milimetr z tonu, nie
idzie na żadne ustępstwa, oferując
wszechstronny i wielowymiarowy
spektakl, a przyklejanie twórczości
Polis jakiejkolwiek etykietki stylistycznej
to zwyczajne nieporozumienie,
gdyż utwory z albumu
"Weltklang" tworzą w sumie niezwykle
eklektyczną mieszankę, wymykając
się prostym klasyfikacjom
i nie pozwalając się zamknąć w jakiejś
"kapsule" z nazwą rockowego
kierunku. W muzyce formacji, już
przy pierwszym odsłuchu, odkryjemy
zapewne inspiracje "Purpurowym"
hard rockiem, inteligentne,
odrobinę "Floydowe" odjazdy psychodeliczne
("Mantra"), wyraziste
ślady klasycznego progrocka "Leben"),
akcenty art i space rockowe
(kłania się Hawkwind), mikro ślady
jazzu oraz wpływy muzyki klasycznej.
Wszystkie te komponenty
spójnego dzieła Polis stanowią wypadkową
zainteresowań i inspiracji
muzycznych piątki świetnych muzyków,
dysponujących szerokim,
bogatem katalogiem indywidualnych
umiejętności i skrystalizowaną
wizją celu, do którego dążą w
swojej twórczości. Każdy słuchacz
znajdzie w repertuarze "Weltklang"
znakomite, tętniące hard
rockową energią hiciory, m.in.
"Tropfen" czy "Gedanken", porywający
epickim klimatem i wielowymiarowym
kształtem progresywny
kolos "Leben", a dla równowagi i
wyciszenia emocji zachwycimy się
zapewne minimalistyczną kołysanką
"Abendlied", w której głównymi
bohaterami są Marius Leicht grający
na fortepianie oraz śpiewający
Christian Roscher. Zachęcam gorąco
do poznania tego, nie zawaham
się użyć pojęcia, zjawiska na
rockowej scenie, z dala od medialnego
zgiełku, którego ta prawdziwa,
pełna estetycznej wartości muzyka,
unika jak ognia, broniąc się
swoją artystyczną tożsamością.
Wspaniała płyta! (5)
Włodek Kucharek
Poltergeist - Feather Of Truth
2020 Massacre
Ten szwajcarski zespół nie bez powodu
określany jest mianem thrashowej
legendy. Zaczynał jako
Carrion jeszcze w latach 80. (klasyczny
LP "Evil Is Here!"), po czym
w latach 1989-1993 wydał trzy dobre
albumy. Wiadomo jednak co
było wtedy na muzycznym topie w
rockowym i metalowym świecie,
zespół grający speed/thrash mógł
co najwyżej być archaicznym reliktem
niedawnej przeszłości. Stąd
przerwa w latach 1994-2013, ale
jak już wrócili, to solidnie zabrali
się do pracy. Uderzyli powrotnym
"Back To Haunt" przed czterema
laty, a teraz też sieją pożogę równie
udanym "Feather Of Truth". Z nowym
perkusistą nabrali najwyraźniej
jeszcze większej werwy - Reto
Crola dwoi i troi się za swym zestawem,
dzięki czemu warstwa rytmiczna
poszczególnych utworów
jest jeszcze bardziej urozmaicona.
Nie brakuje w nich również soczystych
riffów, porywających solówek,
z pojedynkami obu gitarzystów
włącznie, a i André Grieder
(tak ten gość z LP "Cracked Brain"
Destruction) zadbał nie tylko o
wokalny wyziew, ale też bardziej
zróżnicowane partie i sporo fajnych
linii wokalnych, na przykład
w "Time At Hand" czy "Phantom
Army". Ciekawym urozmaiceniem
thrashowej stylistyki jest, mający w
sobie coś z rock'n'rolla, "Saturday
Night's Alright For Rockin'", ale to
jednorazowa wycieczka, bo w takich
"The Attention Trap" i "The
Culling" zespół łoi tak szaleńczo,
jakby właśnie debiutował, a nie zaczynał
grać w 1983 roku. Polecam,
nie tylko fanom klasycznego thrashu.
(5)
Processor - Heliopolis
2018 Self-Realised
Wojciech Chamryk
Processor to niemiecki kwartet,
który powstał na gruzach kapeli
Godmachine w 2018 roku. Grają
speed/thrash metal z wrzaskliwoskrzekliwym
wokalem, choć różne
pohukiwania też są. Pierwsze wrażenie
jest takie, że thrash Bawarczyków
jest bezpośredni i łatwo
RECENZJE 211
przyswajalny, coś a la Exodus(?).
Jednak z czasem człowiek łapie się,
że kawałki są świetnie technicznie
skrojone i zagrane oraz niosą klimaty
znane chociażby z albumów
VoiVod i Vector. Przy czym gitary
pracują wyśmienicie, a sekcja też
nie odpuszcza. Ogólnie te osiem
kawałków to wyborny thrash, w jakości
i stylu, którego dawno nie
słyszałem. Niestety drażni mnie
skrzeczenie wokalisty. Zdecydowanie
wolę jak wrzeszczy. Jednak tego
skrzeku jest zdecydowanie więcej
i jest to jeden ze znaków szczególnych
dla tej formacji. Musiałem
trochę sobie posłuchać "Heliopolis",
żeby się przyzwyczaić do sposobu
śpiewu preferowanego przez
ten zespół. Całe szczęście udało
się, z bólem, ale się udało. Szkoda
byłoby aby przez taki szczegół
przepadł mi tak świetny thrash.
No cóż thrash-maniacy macie swoją
drogę krzyżową, bo Processor
to kolejna młoda i znakomita thrashowa
formacja. Z tej całej tej masy
nowych kapel trzeba będzie wybrać
te, które będzie się wspierać,
no chyba, że postawi się na naturalną
selekcję. Sumując "Heliopolis"
to bardzo dobry debiut, a
nazwa Processor do zapamiętania.
(4,5)
\m/\m/
Raider - Guardian Of The Fire
2020 Self-Released
Raider fajnie grają, ale to zespół
jakich wiele. Pięciu młodych Kanadyjczyków
łoi death/thrash metal
- sprawnie, ale w żadnym razie
nie tak, by wywołać efekt "wow!"
czy spowodować opad szczęki.
Muzycy lubią podkreślać stylistyczne
powinowactwo z Sepulturą
czy Annihilator, ale gdy usłyszałem
po raz pierwszy "Schizophrenia"
czy "Alice In Hell" byłem pod
ogromnym wrażeniem tych płyt,
gdy "Guardian Of The Fire"
wzbudza co najwyżej zaciekawienie,
mijające jednak zaraz po wybrzmieniu
ostatniego utworu. Dobre,
mocne brzmienie, spore umiejętności
czy sprawnie napisane
utwory nie są bowiem w XXI wieku
niczym szczególnym, obecnie bez
nich nikt o zdrowych zmysłach nawet
nie zaczyna grać. Jest więc solidnie
i poprawnie, ale zważywszy
na fakt, że to długogrający debiut
istniejącego od niedawna zespołu z
czasem może być już lepiej, szczególnie
jeśli pójdą w kierunku blackened
thrash metalu, tak jak w
"Bound By No Fate" czy "Ravenous
Hydra". Czas więc pokaże, na razie:
(3)
Wojciech Chamryk
Rawfoil - Tales From The Four
Towers
2020 Buil2Kill
Niespełna dwa lata po debiutanckim,
niezłym albumie "Evolution
In Action" Rawfoil wydali EP z
czterema utworami. Jeśli "Tales
From The Four Towers" ma być
zapowiedzią drugiego albumu
Włochów to jestem jak najbardziej
za, bo thrash w ich wydaniu zdecydowanie
zyskał na intensywności,
a i brzmi jakby ciekawiej. OK,
tytułową deklarację z "People Who
Not Drink Are Not People" można,
a nawet trzeba, potraktować z
przymrużeniem oka, ale muzycznie
jest bardzo zacnie, a thrashowa
jazda przeplata się z bardziej
melodyjnymi, stonowanymi wręcz
fragmentami. "Cult Of Ignorance"
uderza z jeszcze większą mocą i
agresją, co jeszcze uwypukla gniewnie
skandowany refren, a finałowy
"Thick Slices (As My Mother's
Like)" to już wściekły, niczym niepohamowany,
thrash/crossover,
trzy minuty muzycznej agresji. Pomiędzy
nimi mamy zaś "Braindead
Diver"; numer spokojniejszy, zróżnicowany,
świadczący o tym, że
zespołu nie interesuje tylko bezkompromisowe
łojenie i są w stanie
sprokurować coś ambitniejszego.
(4)
Wojciech Chamryk
Razgate - After The Storm… The
Fire
2020 Punishment 18
Łagodna gitara… odprężająca…
pozwalająca na chwilę zapomnieć
o wszystkim co nas otacza… człowiek
odpływa… aż tu nagle łomot
porównywalny do młota pneumatycznego
zabija cały ten nastrój, za
to wprowadza nas w zupełnie inny.
Coś jak przejście ze stanu, gdy
przestajesz się przejmować tym, że
szef w pracy Cię czymś wkurwił, w
stan, ze masz ochotę wziąć siekierę,
iść do niego i zrobić z tego
narzędzia odpowiedni użytek. Tak
oto postanowiłem opisać moment,
w którym intro zatytułowane "Lacrimosa
Dies" przechodzi w "Risig
Death". Cóż takiego Razgate prezentuje
dalej? Cóż, zespół ten jest
często porównywany do Slayera i
słuchając ich trzeciego wydawnictwa
każdy chyba stwierdzi, że te porównania
nie sąś wyssane z palca.
Weźmy taki "Broken By Fire". Spokojnie
mógłby znaleźć się na slayerowym
"Show No Mercy". Żeby
było ciekawiej wokale Giacomo
Jamesa Burgassi w niektórych
momentach (np. w kawałku "After
The Storm") do złudzenia przypominają
wrzaski Toma Arayi. Wiele
riffów brzmi zupełnie jakby wyszło
spod palców Kerry'ego Kinga
czy Jeffa Hannemana. Żeby jednak
nie było, że Razgate to tylko
taka zrzynka ze Sleyera, zdarza im
się zagrać coś całkiem melodyjnie
("Behind The Walls Of Terror"),
czy w przypominającym nieco
megadethowe "Symphony Of Destruction"
kawałku "Grinding Metal".
Nie zapominają też o punkowych
korzeniach thrash metalu
"Shredding Praise". "After The
Storm… The Fire" to pozycja niemnalże
obowiązkowa dla każdego
fana Slayera czy wczesnej Sepultury
(4).
Bartek Kuczak
Reactory - Collapse To Come
2020 Iron Shield
Muzyczna propozycja Reactory to
oldschoolowy thrash w wielu miejscach
odwołujący się do hardcore'u.
Zaryzykowałbym nawet tu
stwierdzenie, że "Collapse To Come"
ma szansę zdecydowanie bardziej
trafić do miłośników tego
drugiego gatunku niż jakiegokolwiek
metalu. Zresztą wystarczy
spojrzeć z jakich środowisk i scen
wywodzą się członkowie Reactory,
a wszystko stanie się jasne i spójne.
W dodatku przez długi czas ich
wydawcą było FDA Records, wytwórnia
dużo bardziej kojarzona z
różnymi odmianami muzyki punk,
niż z metalem. Trzecia pozycja w
dyskografii Niemców zawiera dziewięć
szybkich kawałków, w które
stawiają na ciężar, prostotę, siłę rażenia
i próżno w nich doszukiwać
się jakichś ozdobników czy finezji.
Reactory prezentuje dość punkowe
podejście do swojego grania,
więc chłopaki nie bawią się w rzeczy,
o których wspomniałem powyżej.
I w ich przypadku nie można
tego przyjąć za wadę, gdyż słychać,
że to właśnie taka muzyka
gra im w sercu i właśnie z takich
środków wyrazu potrafią zrobić
najlepszy użytek. Jak ktoś lubi HC
czy thrash spod znaku I.N.C., to
"Collapse To Come" jest propozycją
właśnie dla niego.(4)
Bartek Kuczak
Rebel Priest - R'Lyeh Heavy
2019 Scrape
Nie słyszałem wcześniej o tym kanadyjskim
zespole, ale to już nie te
czasy, że można było mieć rękę na
pulsie podziemnej sceny metalowej,
bo rozrosła się ona nad wyraz.
Rebel Priest trudno zresztą zakwalifikować
do zespołów stricte
metalowych. Owszem, słychać w
ich muzyce echa heavy lat 70. i
80., ale równie dobrze można określić
ją jako hard rock czy nawet
heavy rock, coś od Blue Cheer do
wczesnych Iron Maiden, a i szyld
retro rock też byłby na rzeczy. To
intro plus siedem właściwych kompozycji,
materiał z jednej strony
dość prosty, ale też robiący wrażenie.
Nie tylko za sprawą rozbudowanych
partii wokalnych - śpiewają
wszyscy członkowie tria - ale
też swobody w poruszaniu się po
różnych odmianach ciężkiego
rocka. I tak "Electric Lady" spodoba
się fanom stonera, "Sleeping Like A
Hangman" i "Snake Eyes" to bardziej
melodyjny hard rock, a
"Lighten The Load" typowe retro.
Ostrzej robi się w "Dead End
World" i zwłaszcza w "Elm St", którego
nie powstydziliby się Black
Sabbath, a początkowo spokojny
"Emperor" ucieszy zwolenników
NWOBHM w nieoczywistej postaci.
Generalnie całość "R'Lyeh
Heavy" jest warta uwagi. (5)
Wojciech Chamryk
Rick Miller - Belief In The Machine
2020 Progressive Promotion
Rick Miller to kanadyjski muzyk,
który na progresywnej rockowej
scenie działa od lat osiemdziesiątych
zeszłego wieku. Niestety jest
to moja pierwsza styczność z tym
kompozytorem. "Belief In The
Machine" to zbiór muzyki, która
wydaje się stworzona przez kogoś
kto ma rozdwojenie jaźni, a to dlatego,
że wyziera z niej fascynacja
dwiema osobowościami, którymi
niewątpliwie są David Gilmour i
Roger Waters. W rezultacie przeważa
charakter Gilmoura, ale może
to tylko moje wrażenie. Żeby
było dziwniej, przywołam jeszcze
jednego artystę, który był związany
z Pink Floyd, a słychać jego
212
RECENZJE
wpływ na Ricka Millera, a mianowicie
Snowy White. Artystyczna
wyobraźnia Ricka Millera podróżuje
głównie właśnie między tymi
inspiracjami. Czasami bywa trochę
bardziej przebojowo wtedy można
wyczuć ukłon w stronę twórczości
The Moody Blues czy Alan Parson
Project. Bywają też fragmenty
gdzie Rick bardziej penetruje rejony
muzyki elektronicznej wywodzącej
się z dokonań Tangerine
Dream i J.M. Jarre'a. Zresztą sam
Miller mówi, że jego progres pochodzi
w prostej linii z tego, co
robili muzycy formacji Genesis,
The Moody Blues i Pink Floyd.
Tę tak bogatą muzykę nagrał sam
Rick Miller, choć miał też pomagierów
takich, jak Sarah Young
grającą na flecie, Mateusza Swobodę,
ten z kolei grał na wiolonczeli,
Barry Haggarty na gitarze, a
niejaki Will na bębnach i instrumentach
perkusyjnych. Niemniej
te najważniejsze partie instrumentalne
zagrał sam Rick. Całość
"Belief In The Machine" to jak
wspominałem, bardzo bogata i nastrojowa
muzyka charakteryzująca
się lekkością i melancholią. Te
stonowane dźwięki przeważają ale
bywa też dynamicznie. Najbardziej
energicznie jest w rozpoczynającej
mini suicie "Corect To The Core".
W tej kompozycji skumulowało się
wszystko, co najlepsze w wyobraźni
i wrażliwości muzycznej Pana
Millera. Pięknie łączy ona elementy
dynamiczne z tymi rozmarzonymi
i zadumanymi. Jest też w niej
walka wewnętrzna Ricka poświęcona
temu, kto miał większy
wpływ na niego jako artystę, David
czy Roger. Właśnie dzięki tej
kompozycji wiem, że był to jednak
Gilmour. Po niej jest pięknie, ciepło,
pozytywnie, zwiewnie, marzycielsko,
wzniośle... Tak na romantyczny,
rozgwieżdżony i letni wieczór.
Jednak "Belief In The Machine"
to nie tylko pozytywne wrażenia.
Niestety album ma to do siebie
to, że jak słucha się go raz za
razem muzyka się rozmywa i traci
charakter, aż wręcz przestaje przyciągać
słuchacza. Bardzo zła tendencja.
Znacznie lepiej słucha się
krążka gdy odłoży się go na dłużej,
na dzień, może dwa. Wtedy muzyka
Ricka oddziałuje równie intensywnie,
co za pierwszym odsłuchem.
O produkcji i brzmieniach
nie będę się rozpisywał, bo te pozycje
są na niezłym współczesnym
poziomie. (4) ale z minusem...
Rivetskull - Trail Of Souls
2020 Self-Released
\m/\m/
Scorcher - Armageddon From The
Sky
2012 Steel Gallery
Rivetskull to niby debiutanci, ale
zespołowe zdjęcie pokazuje czterech
panów w średnim wieku, albo
i starszych, udzielających się wcześniej
w cover bandach Led Zeppelin
i Rainbow. Dowodów na to, że
nie grają od wczoraj mamy więc na
"Trail Of Souls" sporo, ale z jednym
zastrzeżeniem: kompozycje
autorskie nie są zbyt oryginalne.
Słychać to zwłaszcza w konfrontacji
z "Gates Of Babylon" Rainbow,
bo to różnica kilku klas w porównaniu
z niezłymi skądinąd "Forever"
czy "It's Not Enough". Ot, panowie
grają poprawny, całkiem
melodyjny hard rock, czasem tylko
bardziej surowy, na modłę metalu
przełomu lat 70. i 80. (świetny,
dynamiczny "Crash And Burn").
Zespół ma jednak coś więcej, dzięki
czemu słucha się "Trail Of
Souls" całkiem dobrze - to wokalista
Chad McMurray, człowiek z
głosem niczym sam Ronnie James
Dio. To za jego sprawą "Gates Of
Na grecki zespół Scorcher naprowadził
mnie album "Systems Of
Time". Znakomity album. Z tego
powodu sięgnąłem po ich wcześniejsze
wydawnictwa. Pierwszą
płytę, którą wydał Vangelis "Tex"
Tekas pod szyldem Scorcher to
"Armageddon From The Sky".
Nagrał ją sam, więc mamy do czynienia
ze studyjnym projektem, a
nie z regularną kapelą. W tym wypadku
Tex nagrał wszystkie partie
instrumentów oraz zaśpiewał. Niemniej
przy takich zamysłach często
wychodzą różnego rodzaju
wpadki, wynikające głównie z
ograniczeń danego muzyka. Rzadko
takiemu grajkowi udaje się nadać
indywidualne cechy innym instrumentom,
niż jemu właściwy.
Tekas jednak ma do tego smykałkę,
i tak bas oraz perkusja naprawdę
nieźle pomykają. Trochę słychać,
że w wypadku bębnów Vangelisowi
brakuje wyobraźni, ale
tylko trochę. Za to w kwestii gitar
to od samego początku słyszymy,
że mamy do czynienia z mistrzem.
Aby domknąć laurkę Texowi należy
wspomnieć, że ma całkiem fajną
barwę głosu oraz nieźle nim operuje.
Niestety na "Armageddon
From The Sky" są też minusy.
Głównie chodzi o brzmienie. Nienajlepiej
ma się w tym wypadku
perkusja i niektóre partie gitar.
Myślę, że Tekas nagrywając ten
krążek nie miał jeszcze wystarczających
umiejętności przy nagrywaniu
i realizacji płyt lub nie miał do
dyspozycji w pełni wyposażonego
studia. Nie wątpliwie są to minusy
ale tragedii nie ma. Co do muzyki
to na "Amagedon From The Sky"
przewodzi tradycyjny heavy metal
inspirowany europejskimi kapelami,
acz już wtedy da się słyszeć, że
Vangelis Tekas jest mocno zafascynowany
amerykańskim sposobem
grania tradycyjnego heavy
metalu. Dużą ilość talentu i wyobraźni
nasz grecki bohater też
zdradza w budowaniu utworów i
pisaniu muzyki. Kompozycje
utrzymane są głównie w szybkich
tempach, choć nie brakuje zwolnień
czy innych dysonansów.
Ogólnie Tex dba aby każdy utwór
był na swój własny sposób intrygujący,
przyciągał uwagę ciekawą
strukturą, melodiami i wszelkimi
patentami, aranżacjami czy emocjami.
"Armageddon From The
Sky" to dobry start, choć ma pewne
braki. (3,7)
Scorcher - Steal The Throne
2015 Steel Gallery
Babylon" tak zyskuje, a ballada
"Another Way To Heaven" czy
dynamiczny "Narcissus" nabierają
zupełnie nowego wymiaru. I chociaż
"Trail Of Souls" pod względem
artystycznym to nic nadzwyczajnego,
to jednak z racji udziału
tak znakomitego wokalisty powinni
się nim zainteresować fani małego
człowieka o wielkim głosie.
(3,5)
Wojciech Chamryk
Road Warrior - Mach II
2020 Gates Of Hell
Wszyscy zwiedzeni retro okładką
liczący na australijską wersję Travelera
lub Riot City mogą poczuć
się zaskoczeni. Oldskul oczywiście
jest - od riffów, przez brzmienie po
nagrywanie na setkę, ale nie znajdziecie
na tej płycie ani szalenie
chwytliwych refrenów, ani melodyjnych
riffów. Płyta jest mroczna,
brudna i wymaga wgryzienia się w
nią. Te epitety nie pojawiają się
Opisując ostatni album Sorcher
"Systems Of Time" byłem przekonany,
że ich drugi krążek "Steal
the Throne" nagrał już regularny
zespół. Nic takiego jednak nie nastąpiło,
bowiem na "Steal the
Throne", Vangelis "Tex" Tekas
zrobił znowu wszystko sam. W
tym wypadku śpieszę od razu donieść,
że pod względem produkcji i
brzmienia to bardzo duży przeskok.
Po prostu mamy do czynienia
z wyśmienicie brzmiącym krążkiem,
który wybornie eksponuje
główną fascynacje Texa, a mianowicie
US Metal. Nawet do perkusji
nie ma co się czepiać. Wszystkie
inne walory również są lepiej wyeksponowane.
Gitar brzmią rewelacyjnie,
i te akustyczne, i te elektryczne,
jest ich pełno, wręcz gęsto,
a riffy oraz sola nie dość, że techniczne,
to i fantastyczne. Bardzo
wyraziście prezentują się same
kompozycje i ogólnie muzyka. W
pełni słyszymy niesamowity talent
greckiego instrumentalisty, co do
pisania kompozycji. Każda z nich
jest bardzo intensywna, naszpikowana
różnymi tematami, melodiami
oraz aranżacjami wzbudzając
przy okazji przeróżne, choć w większości
pozytywne i budujące emocje.
Przy okazji nadając im klarowny
podniosły i epicki posmak.
Także Tekas osiągnął na "Steal
the Throne" pułap, który powielił,
a może nawet podbił na "Systems
Of Time". Tak jak pisałem w recenzji
ostatniej płyty Sorcher, kapela
zasługuje na wszystko co najlepsze,
więc Texowi przydali by się
koledzy, którzy stworzyli regularny
zespół. Pasowałby też wokalista
o wyjątkowym głosie, który wciągnąłby
muzykę tej formacji o kolejny
level wyżej. Niemniej Tekas całkiem
nieźle radzi sobie również ze
śpiewaniem, ba na "Steal the
Throne" jego głos brzmi najbardziej
przyzwoicie z jego dotychczasowych
wydawnictw. No cóż,
wszyscy, co uwielbiają dokonania
Helstar, Vicious Rumors, Liege
Lord czy Jag Panzer powinni, jak
najszybciej zapoznać się z "Steal
the Throne" greckiej załogi Sorcher
(tak samo jak z jego następcą
"Systems Of Time"). (4,5)
\m/\m/
zresztą bez kozery. Głową zespołu
jest Denny "Denimal" Blake. Ten
wokalista i basista przez lata grał w
death i black metalowych zespołach,
z których przemycił nieco
mrocznych odcieni do Road Warrior.
Co więcej, jest piewcą teorii
nadciągającej wielkimi krokami
technokracji, która stała się osią
"Mach II". Teksty mają znaczenie,
a w połączeniu z okładką rodem ze
starej książki twardej SF i surowym
heavy metalem tworzą spójną całość.
Muzycznie "Mach II" to podróż
do Stanów lat 80. i tamtejszego
heavy, czy też "US power" metalu.
Momentami jest dynamicznie i
prawie speedowo, momentami riffy
RECENZJE 213
Stallion - Mounting The World
2020/2013 High Roller
snują się wraz z niemal narracyjnym
wokalem. Choć nie jest to
łatwa płyta, z którą można się zaprzyjaźnić
od pierwszego odsłuchu,
myślę, że jeśli cenicie sobie
takie kapele jak Omen czy SA Slayer,
znajdziecie na tych Antypodach
coś dla siebie. (4)
Ross The Boss - Born Of Fire
2020 AFM
Strati
Nie wiem ile lat ma Ross The
Boss, ale zważywszy, że już na początku
lat 70. grał w The Dictators
to pewnie dobija do 70. W
tym wieku ludzie zwykle pragną
Przycwałował do mnie ostatnio
niemiecki ogier. Czystej, heavy metalowej
krwi. Rocznik 2013. I od
kilku dni mam w domu rodeo.
Wspominałem kiedyś, że czasem
EP są lepsze niż pełne albumy? Jeśli
nie, to mówię (a w zasadzie piszę)
to teraz. Ten materiał liczy sobie
około dwudziestu dwóch minut,
ale energią i pomysłami mógłby
obdzielić kilka innych płyt.
Zdziwić się można, że stworzyło te
kawałki tak naprawdę dwóch młodzieńców.
Axxl czyli Alexander
Stocker, zagrał na wszystkich instrumentach.
Wykazał się dużą
sprawnością jeśli chodzi o realizację,
bo "Mounting The World"
brzmi naprawdę nieźle i sprawia
wrażenie pełnego zespołu. Natomiast
towarzyszył mu obdarzony
typowo heavy metalową manierą
wokalną Paul Ehrenhardt, w skrócie
Pauly. Płytka zawiera sześć
utworów nasyconych heavy/speed
metalem wysokiej próby. Chłopaki
czerpiąc z najlepszych wzorców
wyrwanych z przeszłości, zbudowali
własny, trudny do zdobycia,
bastion. Jako podstawowego budulca
użyli tutaj chwytliwych riffów
i bardzo energetycznej sekcji.
Naturalnie, Axel nagrywał to sam,
ale cały czas nie mogę się oprzeć
wrażeniu, że w studio był ktoś jeszcze.
Utwory nie rażą żadną karykaturą
ani sztampą. Są też adresowane
do sprecyzowanej grupy odbiorców,
dla których muzyka Stallion
to miód na uszy. Kompozycyjnie
Axel i Pauly składają swoisty
hołd dla gatunku. Gitary prują
powietrze niczym pocisk. Perkusja
napędza utwory niczym paliwo
rakietowe. Słychać, że inspiracje z
przeszłości mieszają się na "Mounting
The World" z młodzieńczą
energią i żądzą heavy metalowej
krwi. W żadnym też wypadku muzyka
Stallion nie zestarzała się. A
trzeba zaznaczyć, że minęło od jej
ukazania się aż osiem lat. Właśnie
też High Roller Records w maju
tego roku wznowił ten materiał, po
raz kolejny zresztą, na CD i winylu.
Warto dosiąść. Polecam!
Stallion - From The Dead
2020/2017 High Roller
Album "From The Dead" pochodzącego
z Weingarten niemieckiego
Stallion to druga pełna płyta w
ich dyskografii. Właśnie ukazało
się kolejne wznowienie przez High
Roller Records. Ja, po niedawnym,
pierwszym kontakcie z Ogierem
przy okazji EP "Mounting
The World", byłem dość ciekawy
tego, jak grupa brzmi w pełnym
wydaniu. Krążek zawiera dwa razy
więcej muzyki niż wspomniana
mała płytka. No i co bardzo ważne,
Stallion stał się z duetu zespołem.
Zresztą ta zmiana nastąpiła
już wcześniej, w 2014 roku,
czyli trzy lata wstecz. To sporo
czasu. Skład powinien okrzepnąć i
scementować się jeszcze mocniej.
Zwłaszcza, że obie płyty nagrywał
ten sam. Do znanych już Axxla i
Pauly'ego dołączył perkusista
Aaron, basista Niki, a skład dopełniał
drugi wioślarz Oli G. W porównaniu
z EP na pewno muzyka
Stallion zyskała przestrzeń. Ścieżki
nie są tak gęste i zbite w sobie.
To duży plus, bo każdy z muzyków
mógł skupić się na swoich partiach
i całość brzmi na pewno bardziej
naturalnie. Okej - ale jak wygląda
całokształt? Szczerze brak
na "From The Dead" elementu zaskoczenia.
Słuchałem tego materiału
po debiutanckiej EP i w sumie
nie dostrzegłem jakiejś gwałtownej
ewolucji. Wszakże to też nie
o to chodzi, bo w sumie Stallion
to taki retro-band, hołdujący klasyce
z przeszłości. Nadal jest prędkość,
nadal sekcja napędza utwory
niczym mała elektrownia. Pojawiają
się drobne zwolnienia, jakieś
urozmaicenia, ale nie mają one
znaczącego wpływu na finalny
kształt całości. Dla niewprawionych
uszu muzyka zawarta na
"From The Dead" może okazać się
trochę męcząca. Trzeba też lubić
takie, momentami, jednostajne
"młócenie". Wykonawczo Stallion
mogę ocenić dość wysoko. Słychać,
że to sprawni muzycy, z łatwością
strzelający ultraszybkimi dźwiękami,
serdecznie się przy tym bawiąc.
Na pewno oglądając tych sympatycznych
i młodych Niemców na żywo
mógłbym odnieść zgoła lepsze
wrażenie o ich kompozycjach.
Zamknięcie tych utworów na krążku
spowodowało, że zlały się w
jedną, szybką masę. Gdyby "From
The Dead" był z dziesięć minut
krótszy… Niestety na pewno chętniej
wrócę do wczesnej EP - tam
jest krócej i był ten szalenie ważny
element zaskoczenia naprawdę intensywnym
heavy/speed metalem.
Adam Widełka
już ciszy i spokoju. Mr. Friedman
przeciwnie: łoi coraz mocniej, odkręca
wzmacniacze na maksa, a power
metal wzbogaca elementami
speed i thrash metalu. Czasem aż
trudno uwierzyć, że te utwory wyszły
spod palców muzyka Shakin'
Street czy Manowar, tyle w nich
bowiem agresji i wściekłości. Owszem,
na ostatniej płycie Death
Dealer "Hallowed Ground" Rossowi
też zdarzało się docisnąć
pedał gazu, uderzyć speed metalem
na najwyższych obrotach, ale tutaj
mamy to wszystko w podwójnej
dawce. Do tego liderowi towarzyszy
na "Born Of Fire" jego stały
skład koncertowy, jeden w drugiego
niezwykle doświadczeni,
świetni muzycy: wokalista Marc
Lopes, basista Mike LePond i
perkusista Steve Bolognese, co
pewnie również miało wpływ na
ostateczny i właśnie taki kształt
nowych utworów. Jest ich aż 12 i
trudno mi któryś wyróżnić, a przy
tym wskazać chociaż jeden czy
dwa zdecydowanie słabsze, odstające
in minus od całości, bo materiał
jako całość jest bardzo wyrównany.
"Maiden Of Shadows" ma
symfoniczne tło, "Waking The
Moon" czy "Undying" balladowe
fragmenty, ale cała reszta to potężnie
brzmiący, tradycyjny metal w
kipiącej energią odsłonie - naprawdę
nie trzeba ciągle katować staroci
z lat 80., skoro i obecnie ukazują
się płyty w tak dorym stylu
odświeżające dawną stylistykę. (5)
Wojciech Chamryk
Sapphire Eyes - Magic Moments
2020 Pride & Joy Music
Sapphire Eyes powstał 2011 roku
za sprawą klawiszowca Niclasa
Olssona (Alyson Avenue, Second
Heat), który postanowił stworzyć
muzyczny projekt z zaprzyjaźnionymi
muzykami oraz z wieloma
wokalistami, czego efektem był
debiut "Sapphire Eyes" z 2012 roku.
Eksperyment przebiegł na tyle
ciekawie, że Niclas chciał kontynuować
pomysł ale już ze stałymi
muzykami. I tak w 2018 roku
światło dzienne ujrzał album
"Breath Of Ages". Nagrał go stały
zespół ale w trakcie sesji udzielało
się również spora gromadka gości.
Tegoroczny "Magic Moments"
przynosi zmianę na stanowisku
drugiego gitarzysty, jego wakat
zajął Patrik Svard. Gości praktycznie
nie ma, bowiem w jednym
momencie wokalistę wspomaga w
chórkach Anette Olzon. I nie ma
co się dziwić, muzycy tego zespołu
są z najwyższej półki i najzwyczajniej
w świecie dają sobie radę. Co
prawda muzyka Sapphire Eyes nie
należy do jakiejś skomplikowanej
ale jakość gry daje jej smaku i klasy.
Nie inaczej można napisać o
śpiewaniu Kimmo Bloma, po prostu
jest klasą dla samego siebie w
tej konwencji. Muzyka nawiązuje
do melodyjnego rocka i AORu z lat
osiemdziesiątych z zeszłego wieku,
ale tego jeszcze bardziej melodyjnego.
Skojarzenia z Survivor,
Night Ranger, REO Speedwagon,
czy Bryanem Adamsem są
raczej na miejscu. Jej jakości nadają
znakomite aranżacje i wybornie
zagrane smaczki. Większość materiału
na płycie to dynamiczne
kompozycje, bardzo melodyjne i
nośne. Znakomicie słucha się ich,
jako tło dla domowych obowiązków.
Wszystkie są porównywalnej
jakości i ogólnie brzmią jak
zbiór samych przebojów. Chociaż
tytułowy "Magic Moments" jakby
przebijał się na lidera. Jedynie na
zakończenie krążka mamy coś podobnego
do ballady, jest nim song
"All I Need is to Hold You". Myślę,
że zwolennicy bardzo melodyjnego
rocka będą zachwyceni, a ja chciałbym,
żeby takie granie królowało
w radio zamiast popowej papki. No
cóż, marzenie ściętej głowy. Maniaków
heavy metalu, a tym bardziej
thrashu nie namawiam do
zainteresowania się "Magic Moments".
Wspominanych fanów
wszelkiej rockowej melodyjności
jak najbardziej. (4)
Satan's Fall - Past Of
2020 High Roller
\m/\m/
Zastanawiałem się, jak w ogóle po-
214
RECENZJE
dejść do "Past Of". Wydawnictwo
to jest zebraną zusammen do kupy
całą dotychczasową dyskografią
Satan's Fall. A konkretniej mamy
tu materiał z wydanego w 2016
roku demo "Seven Nights", następnie
z wydanej w tym samym roku
EP-ki "Metal Of Satan" oraz wydanego
dwa lata później singla "Forever
Blind". Mimo, że wydawnictwa
te pierwotnie były nagrane w
różnych składach (jedynymi stałymi
członkami grupy są basista Joni
Petander oraz gitarzysta Tomi
Maenpaa), to jednak owe zmiany
nie wpłynęły jakoś w znaczący sposób
na muzykę zespołu. Dominują
tu klimaty w stylu Judas Priest
("Poisonhead"), Diamond Head
("Seven Nights") czy Mercyful Fate
("Metal Of Satan"). Słuchając
tych Finów, mam wrażenie, że ta
estetyka i ten klimat wyrywa się
prosto z ich wnętrza. To taki heavy
metal od fanów dla fanów. Chciałoby
się rzec w tym miejscu, że
heavy bez żadnych skoków w bok.
Chociaż pewnie niektórzy za takowy
skok uznają cover Kenny'ego
Logginsa pt. "Danger Zone". Ale
spokojnie, nie ma obaw chłopaki
przerobili go w pełni na swoją modłę.
Może teraz wreszcie czas na
pełny album z całkowicie premierowym
materiałem? (4,5)
Bartek Kuczak
School of Rock - Hellblock 13
2020 Wings Of Destruction
Jajcarze z tych Rosjan: ich poprzednie
wydawnictwo "Heavy
Metal Monster" zawierało siedem
utworów o czasie trwania 24 minuty
z niewielkim hakiem i było albumem.
Najnowsze "Hellblock 13"
to o numer mniej, czas raptem o
minutę krótszy, ale jest już EP-ką,
wydaną na 10" czarnej płycie. Ale
OK, nie ma to większego znaczenia,
bo trio pod wodzą Tirana
wciąż wymiata oldschoolowy metal
z przełomu lat 70. i 80., surowy,
dynamiczny i całkiem melodyjny.
Nie dla nich rozbudowane aranżacje,
popisy czy próby epatowania
techniką: momentami grają nawet
dość siermiężnie, ale z jakim serduchem!
"This is rock!" to idealny
opener, szybki i przebojowy.
Utwór tytułowy rozkręca się stopniowo,
aż do dynamicznego refrenu,
pojawiają się też w nim staromodnie
brzmiące klawisze. "The
time has come" jest utrzymany w
średnim tempie, ale tylko do czasu,
a solówce tradycyjnie towarzyszy
już tylko bas, nikt tu nie bawi się w
dogrywanie jakichś gitar rytmicznych.
Otwierający stronę B "We
rock" jest z kolei zróżnicowany, z
miarowym, chóralnym refrenem, a
po solówce gitary mamy też basowy
popis. Są też dwa covery. "My
Wild Love" The Doors został praktycznie
odegrany 1 x 1, tak jak na
LP "Waiting For The Sun". Jest
więc niczym więcej jak tylko ciekawostką
i swoistym wstępem do szalonej,
surowej wersji "Bloody Countess"
Sabbat - tu trzeba przyznać,
że zagrali ten numer po swojemu,
wiele do niego wnosząc. Całość na:
(4,5).
Wojciech Chamryk
Seventh Son - Arc Of Infinity
2019 STF
Seventh Son to japoński zespół,
który istnieje od 2000 roku. Do tej
pory wydali EPkę "Judgment
Bells" (2008), oraz dwa albumy
"Fates for Destination" (2013) i
"Arc Of Infinity" (2016). W zeszłym
roku niemiecka wytwórnia
STF Records zaryzykowała i ponownie
wydała ostatnią z nich. Dla
mnie jest to strzał w dziesiątkę.
Niemniej obawiam się, że niewielu
sięgnie po tę płytę, bo z pewnością
muzyka, która znalazła się na niej
nie jest z głównego nurtu, o którym
się aktualnie pisze i promuje.
Japończycy przede wszystkim brzmią,
jak amerykański melodyjny
progresywny power metal w stylu
wczesnego Queensryche, Crimson
Glory czy Dream Theater
(ale tylko z okresu krążka "Images
And Words"). W muzyce Seventh
Son jest też sporo z Iron Maiden.
Nie na darmo noszą taką nazwę,
poza tym być może niektórzy pamiętają,
jak przy pierwszych wydawnictwach
Queensryche ("Queensryche"
i "The Warning") dziennikarze
muzyczni mocno zestawiali
ich właśnie z Iron Maiden. Niemniej
Japończycy mają w sobie na
tyle siły, żeby całość przedstawić
po swojemu. Każda kompozycja,
która znalazła się na tym albumie
to miód na moje serce, są one w
pełni przemyślane, pięknie rozbudowane,
znakomicie zaaranżowane,
wielowątkowe, z wieloma, melodiami,
tematami muzycznymi i
kreacjami atmosfery. Przez co, te
pięćdziesiąt minut przemija niezauważenie
i ciągle pozostawia po sobie
niedosyt. Ci, co uwielbiają taką
muzę, będą mieli problem aby od
niej się oderwać. Instrumentalnie
"Arc Of Infinity" jest rewelacyjna,
poza tym muzycy grają jak z nut.
Mamy czym się zachwycać. Znakomity
jest też głos Yasuhiro Yamazaki,
przypomina on trochę, i
Geoffa Tate i innych japońskich klasycznych
śpiewaków, chociażby
Minoru Niihara z Loudness. "Arc
Of Infinity" ogólnie brzmi dobrze,
ale dźwięk jest tak jakby lekko
przytłumiony albo jakby czas już
go lekko nadgryzł. Jest to jedyna
słaba strona, którą znalazłem na
tej płycie. Być może pozbawiając
mnie entuzjazmu mógłbym coś
jeszcze dostrzec, ale tak właśnie
działa muzyka z tego krążka. Polecam!
(5)
\m/\m/
Shock Proof - The Will The Reason
And The Wire
2020 Time To Kill
Nawet nie przypuszczałem, że niecałe
trzy kwadranse mogą się tak
dłużyć... Wszystko za sprawą trzeciej
płyty włoskiego Shock Proof,
bo to heavy/thrash nudny niczym
flaki z olejem, tak wtórny i przewidywalny,
że aż strach się bać.
Łączą ponoć to co najlepsze z
Anthrax, Motörhead i Voivod,
ale figa, niczeg takiego w ich muzyce
nie słychać. Są za to, aż za częste,
wycieczki w rejony środkowej
Metalliki, z naśladowaniem maniery
wokalnej Hetfielda włącznie,
gdzie "Raise" brzmi niczym jakiś
odrzut z płyty Amerykanów, jakiś
nieporadny thrash, rozmamłany
heavy lat 80... W czasach powszechności
kompaktowych krążków
promocyjnych taki niewypał można
było jeszcze jakoś wykorzystać,
oddać choćby dzieciom jako
materiał w konkursie plastycznym
"Plastik to nie śmieć" czy coś. A z
plikami, wiadomo: delete i po sprawie.
(1)
Wojciech Chamryk
Shok Paris - Full Metal Jacket
2020 No Remorse
Shok Paris to nie nowicjusze na
heavy metalowej scenie. Grupa ta
istnieje z przerwą od roku 1982,
mimo iż z oryginalnego składu do
dnia dzisiejszego w jej szeregach
pozostał jedynie gitarzysta Ken
Erb, a poza nim z obecnych
członków w latach osiemdziesiątych
w Shok Paris udzielał się
jeszcze wokalista Vic Hix. Wróćmy
jednak do czasów współczesnych
i najnowszego albumu grupy
zatytułowanego "Full Metal Jacket".
Szybkie spojrzenie na okładkę.
Hmmm… skórzane wdzianko i
dość subtelnie wyeksponowane kobiece
walory. Oj coś czuję drogi Panie,
że solidna porcja rockendrolla
nam się tu szykuje. I rzeczywiście
tak jest. Najnowsze wydawnictwo
Shok Paris to gratka dla miłośników
prostego heavy metalu bez
uciekania w jakieś ozdobniki oraz
przesadną epickość. W dodatku w
partiach wokalnyc nie uświadczymy
żadnych górek, dolin i innych
dziwnych rzeczy Po prostu wesołe
granie bez spiny, które powinno
spodobać się wszystkim miłośnikom
Anvil, Raven oraz wczesnego
Twisted Sister. Jeżeli mam wskazać
swoich faworytów spośród
utworów zawartych na "Full Metal
Jacket" to na pewno na pierwszym
miejscu będzie przebojowy "Brothers
In Arms" a w dalszej kolejności
oparty na dość pokręconym riffie
"Black Boots" oraz półballadowy
"Nature Of The Beast" (te gitarowe
harmonie na początku utworu
naprawdę mogą robić niesamowite
wrażenie). Nic, tylko założyć sobie
skórzaną kurteczkę i pomachać
włosami do rytmów takich hitów,
jak "Metal On Metal" czy "Symphony
Of The Sea" (4).
Skanners - Temptation
2019 Self-Released
Bartek Kuczak
Skanners powstał w latach osiemdziesiątych
i z tego powodu jego
muzycy są z krwi i kości oldschoolowcami,
a nie tylko starają
się nimi być. Słychać to w każdym
riffie, solówce, w ogóle pracy gitar
oraz sekcji, a także w głosie wokalisty
Claudio Pisoni. Claudio
obok gitarzysty Fabio Tenca są od
początków kariery zespołu, ale
drugi gitarzysta Walther Unterhauser
był już towarzyszem Fabio
w 1987 roku choć na dobre współpracę
rozpoczął w roku 1999. Stanowią
oni naprawdę udany duet
gitarzystów, coś na miarę Glenn
Tipton i K.K. Downing czy też
Dave Murray i Adrian Smith.
Przynajmniej tak jest na omawianym
albumie "Temptation", choć w
głowie kołacze mi się, że na poprzednich
albumach było podobnie.
Nie ustępuje im ani na trochę
wspomniany Claudio Pisoni z wyśmienitym
głosem, w którym można
wyłapać podobieństwa do
Ralfa Scheepersa, choć po prawdzie,
obaj startowali w podobnym
czasie, więc trudno wskazywać kto
kogo inspirował. Zdecydowana
większość utworów na "Tempta-
RECENZJE 215
tion" to szybkie i kąśliwe kompozycje.
Jednak muzycy zadbali aby
były one, różnorodne, melodyjne i
komunikatywne. Najbardziej wpadający
w ucho motyw ma "Lost In
Paradise", nie znaczy, że nie ma w
tym kawałku mocy, a wręcz przeciwnie.
Niemniej Włosi bardzo
dbają o melodyjność swojej muzyki.
Najbardziej jednak podobają mi
się te najbardziej rozpędzone i
ostre kompozycje, jak opener "In
Flammen 666", "Demons Of
Tomorrow" czy "Back To The Past".
Jak za dobrych czasów na "Temptation"
jest też ballada, a raczej
power-ballada "Always Remember".
Utwory są zbudowane i zagrane
według starych i sprawdzonych
patentów ale jest w nich tyle swobody
i luzu, że ogóle tego nie odczuwamy.
Muzyków stać też na
żarciki, co świadczy, że bardzo dobrze
czują się w tym co robią i że
robią to od serca. Jest jeszcze jedna
kwestia, która moim zdaniem ułatwia
odbiór "Temptation". Muzyka
mimo, że nawiązuje wprost do lat
osiemdziesiątych to brzmi współcześnie.
Bardzo lubię takie połączenie.
Sumując, "Temptation"
powinien zadowolić każdego maniaka
tradycyjnego heavy metalu.
(5)
Skyryder - Vol. 1
2020 High Roller
\m/\m/
Kochacie Iron Maiden? Nie możecie
się doczekać nowej płyty tej
formacji (która tak na dobrą sprawę
nie wiadomo kiedy będzie)?
Albo zapytam inaczej. Lubicie Iron
Maiden, ale ten z lat osiemdziesiątych,
a ostatnie propozycje tej
grupy Wam średnio "leżą"? Jeżeli
na którekolwiek z powyższych pytań
odpowiedzieliście "tak", to
propozycja Skyryder jest skierowana
do Was. "Vol. 1" to EP wydana
pierwotnie w roku 2018, i jak
się można łatwo domyśleć jest ona
pierwszym wydawnictwem w karierze
tego zespołu. To w gruncie
rzeczy cztery (pomijając intro)
utwory utrzymane w klimatach
wyspiarskiego grania z czasów
NWOBHM. "The Sentinel" (to nie
cover Judas Priest) to kawałek bardzo
klasycznie brzmiący oparty na
tym charakterystycznym galopie,
który znamy z utworów "Dziewicy".
Dodatkowego smaczku dodaje
mu to klimatyczne zwolnienie
pod koniec. "Invaders" (a to nie cover
Iron Maiden) zaczyna się klimatycznym,
nastrojowym wstępem,
który przechodzi w szybką
jazdę również opartą na galopie.
Tylko te solówki… Takie trochę…
a nawet trochę bardzie niż trochę
przypominające maidenową "Transylvanię"…
A dobra tam, uznajmy,
że się czepiam. "Call In The Night"
i zamykający album "Elders" to
również jakieś tam nawiązanie do
pierwszych płyt Iron Maiden, ale
też nie jest to jakieś małpowanie
na potęgę, bo Skyryder pewien
styl sobie wypracował. I co ciekawe,
trzyma się go nadal. (4)
Skyryder - Vol. 2
2020 High Roller
Bartek Kuczak
Skyryder postanowił zachować
formułę przyjętą dwa lata temu i
wydał koleją EP-kę o równie kreatywnym
tytule, mianowicie "Vol
2" (chłopaki obiecali jednak, że
kolejna pozycja w ich dyskografii
nie będzie zatytułowane "Vol 3").
Drugie wydawnictwo Brytyjczyków,
podobnie jak pierwsze zawiera
pięć utworów. W odróżnieniu
do poprzedniczki nie znajdziemy
tu nic na kształt intro, no chyba,
że akustyczny wstęp do utworu
"Virtual Humanity" uznamy, jak to
w przypadku Metallicy za wstęp
do całości. Warto się zastanowić,
czy na tym albumie widać (a raczej
słychać) jakiś progres. Hmmm, z
jednej jakiś na pewno, z drugiej zaś
odnoszę wrażenie, że na przykład
taki wspomniany "Virtual Humanity"
jest w swej strukturze nieco
prostszy niż utwory z "Vol 1". Nie
zmienia to ozywiście faktu, że ten
utwór to dalej jest to świetny heavy
metal oparty na najlepszych tradycjach
NWOBHM. Pewną ciekawostką
może być charakterystyczny,
połamany wstęp do utworu
"Dead City", natomiast w dalszej
części zmienia się on w jak najbardziej
rasowe heavy. "Midnight Ryder"
to kolejne bezpośrednie nawiązanie
do wczesnej twórczości
Iron Maiden. W kawałku tym nawet
wokalista Luke Mills mniej
lub bardziej świadomie naśladuje
wokalną manierę Paula Di'Anno.
Tak jak "jedynkę", "Vol 2" polecam
wszystkim, którzy ciągle machają
głową do winyli kapel NWOBHM
(4,5).
Bartek Kuczak
Sölicitör - Spectral Devastation
2020 Gates Of Hell
Pierwsze skojarzenie - Exciter spotyka
Chastain. I klops, bo wcale
nie. Amy, wokalistka tej seattlowskiej
speedowej formacji mówi,
że kompletnie nie rozumie porównań
do Exciter. Jeśli już, to Liege
Lord lub Mercyful Fate! Rzeczywiście,
riffowanie Liege Lord i klimat
Mercyful Fate przezierają
przez "Spectral Devastation".
Inna sprawa to Chastain, tutaj ani
Amy, ani chyba żaden uważny słuchacz
nie odmówi Sölicitörowi
skojarzenia z potężnym jak dzwon
głosem Leather Leone. Zarazem
zadziorne i majestatyczne wokale
Amy unoszą się nad rozpędzonymi
riffami. Połączone z surowym, nawet
nieco brudnym brzmieniem
dają efekt istnej podróżny w czasie.
Zespół zresztą wcale się tych podróżniczych
koncepcji nie wypiera,
bo estetykę z pogranicza heavy metalu,
początków blacku i thrashu
podkręca pełnym ćwieków, skór i
łańcuchów imagem oraz oldskulowymi
grafikami. Te elementy zresztą
miały jasno podkreślić nowy
kierunek muzyczny wokalistki
oraz gitarzysty Matta Vogana,
którzy razem wcześniej tworzyli
bardziej klasycznie heavymetalowy
zespół - Substratum. Sölicitör od
muzyki po anturaż to speedmetalowa
całość i jako całość należy go
brać. (4,5)
Sorcerer - Lamenting Of The
Innocent
2020 Metal Blade
Strati
Szwedzki doomowy Sorcerer jest
zespołem ciekawą historią, Jednocześnie,
nie oznacza to, aby historia
ta był obfita pod kątem dyskografii.
Ponad trzydzieści lat na scenie
(za datę zawarcia przymierza
przez członków zespołu uznaje się
rok 1988) i raptem trzy płyty długogrające,
z czego pierwsza wydana
dopiero pięć lat temu. Dla przejrzystości
opowieści dodajmy, że u
początków swego funkcjonowania,
grupa, po wydaniu zaledwie dwóch
materiałów demo, po prostu się
rozpadła. Droga do względnej stabilności
zajęła ekipie Johnny'ego
Hagela i Andersa Engberga kawał
czasu. "Lamenting Of The Innocent"
jest więc trzecim pełnym albumem,
który miałby, jeśli wierzyć
branżowym standardom, przypieczętować
dotychczasową pracę zespołu.
Czymże jest więc najnowsze
dokonanie Szwedów? Zaskoczeń
nie ma - nadal słyszymy tu doom
metal, który stylistycznie bliski jest
muzyce, jaką od ponad trzech dekad
grają ich dużo bardziej popularni
i wpływowi krajanie z Candlemass.
Trop ten wydaje się tym
bardziej właściwy, gdy porównamy
sobie (wybaczcie taki tani zabieg) z
ostatnim wydawnictwem wymienionej
legendy. Podobieństwa w
brzmieniu oraz strukturze kompozycji
są wręcz uderzające, choć wokal
Andersa Engberga jest wyższy
niż Johana Längqvista (za to bliżej
mu nieco do Messiaha Marcolina).
Dodajmy do tego szczyptę
klimatu Black Sabbath z Tonym
Martinem, tak z okresu "Tyr" albo
"Headless Cross" i mamy wypadkową
stylu Sorcerer. Bynajmniej
porównania te nie mają na celu
zdyskredytowania Czarodzieja.
Przeciwnie, nie ma obowiązku w
takim graniu wykopywania otwartych
drzwi, a legitność klasycznego
grania wystarczy do obrania takiego
kierunku rozwoju. Wracając już
na domenę grupy, nowy materiał
jest bliski temu, co grupa tworzyła
na poprzedzającym wydawnictwie
"The Crowning of the Fire King".
Wyróżnia się może jeszcze większa
ilustracyjność, wręcz filmowość
niektórych utworów. Epickość, jeżeli
przyjmiemy, że możemy w ten
sposób charakteryzować muzykę,
jest w tym albumie niemal w nadmiarze.
Całość jest też trochę bardziej
mroczna w wyrazie niż poprzednie
dokonania. W kilku kawałkach
pojawiają się growle, które
wydają się jednak tylko niepotrzebnym
rekwizytem. Dobre wrażenie
robi gitarowa robota. Choć
raczej nie zostaną uznane za ponadczasowe,
jak te wychodzące
spod ręki Iommiego, to są potężne
i właśnie, epickie. Muszę jednak
przyznać, że popisowe partie solowe
Kristiana Niemanna (wcześniej
w Therion czy Demonoid),
gitarzysty zdecydowanie szybkostrzelnego,
trochę odstają od
doomowej przecież atmosfery muzyki.
Trudno nie odnieść wrażenie,
że jest to wydawnictwo trochę bardziej
dopracowane pod względem
produkcyjnym od poprzednich
krążków. Podsumowując, najnowsze
dokonanie Sorcerer to solidny
kawał doom metalu w stylu poprzednich
wydawnictw grupy (ze
wzorca Candlemass), który zapewnia
solidną rozrywkę. Jednocześnie,
jest to album, który nie wytycza
nowych granic dla takiego grania,
ani nie stawia pytań o to, co
gdzie one mogłyby leżeć. Czy to
wystarczy? O tym przekonajcie się
sami. (4)
Igor Waniurski
Speed Queen - Still On The Road
2020 High Roller
Lubię Speed Queen. Podoba mi
się ta fuzja heavy metalu i amerykańskiego
glam rocka z lat osiemdziesiątych.
Okazuje się, że wbrew
temu, co twierdzi wielu malkon-
216
RECENZJE
więc warto mieć "Curse Of Conception"
na fizycznym nośniku również
ze względu na nią, najlepiej w
12", winylowym formacie. (5)
Wojciech Chamryk
tentów takie połączenie może być
całkiem sensowne. Omawiane tu
wydawnictwo Belgów to zaledwie
czterootworowa EPka zawierająca
dwa nowe utwory i dwa nagrania
koncertowe. Zacznijmy może od
nowych rzeczy. "Church Avenue"
to właśnie taki bardziej lawowy kawałek
Speed Queen z dość zapamiętywanym
riffem, wysokim wokalem
i wpadającym w ucho refrenem.
"Fire" to zaś speed metalowy
killer ze skandowanym refrenem
jakby pomyślanym w sam raz o
koncertach. No właśnie, jak już
padł temat koncertów, to całości
dopełniają koncertowe wersje
"Kids Of Rock'n'Roll" oraz "Live
Hard". Cóż, na żywo mają o wiele
większą moc, niż ich studyjne pierwowzory.
Bartek Kuczak
Spirit Adrift - Curse Of Conception
2020/2017 Centtury Media
Nathan Garrett zdaje się być kolejnym
pracoholikiem w metalowym
światku: mija rok z niewielkim
okładem, a kolejna płyta
Spirit Adrift stała się faktem, a
przecież jeszcze w tzw. międzyczasie
ukazał się album Gatecreeper,
w którym też się udziela. Ta spora
aktywność nie wpłynęła jednak w
żadnym razie na spadek artystycznej
formy mózgu Spirit Adrift,
bo to wciąż doom metal na najwyższym
poziomie. Nowe utwory
są nieco krótsze od tych z debiutu,
nie ma już 10-minutowych kolosów,
ale wciąż jest posępnie, surowo
i piekielnie ciężko - zwolennicy
ołowianych riffów Black Sabbath
czy melancholijnych pasaży
Candlemass czy znajdą tu sporo
dla siebie, szczególnie w utworze
tytułowym i "Spectral Savior".
Więcej w nich też przestrzeni,
specyficznego klimatu, znanego
choćby z płyt Cathedral ("To Fly
On Broken Wings"), pojawiają się
też bardziej stonerowe patenty
("Onward, Inward"), tradycyjnie
metalowe akcenty ("Starless Age
(Enshrined)") oraz nawiązania do
folku (instrumentalny "Wakien").
Tę ze wszech miar udaną płytę
zdobi równie ciekawa okładka,
dzieło samego Joe Petagno, tak
Spirit Adrift - Divided By Darkness
2020/2019 Century Media
Spirit Adrift niezmordowanie prą
do przodu. Po bardzo udanym
"Curse Of Conception" (2017)
Nathan Garrett wydał jeszcze ciekawszą
płytę, wypadkową połączenia
tradycyjnego i doom metalu.
To kolejna z płyt, która śmiało
mogłaby powstać w latach 80., jest
tak klasyczna i odporna na jakiekolwiek
nowinki - tylko totalnie
surowy, oldschoolowy metal w najlepszym
wydaniu. Garrett wciąż
nader konsekwentnie odchodzi od
długich, rozbudowanych utworów,
które dominowały przecież jeszcze
na debiucie Spirit Adrift, dlatego
najnowsze utwory są krótsze, bardziej
zwarte i bez dwóch zdań wyszło
im to na zdrowie. Owszem, są
też dłuższe, monumentalne kompozycje,
ale instrumentalny "The
Way Of Return" czy przyspieszający
od balladowego wstępu "Angel
& Abyss" przekraczają raptem
sześć minut, co jak na doomowe
standardy jest wręcz singlem. Zresztą
taki utwór też mamy na "Divided
By Darkness", bowiem
"Hear Her" trwa niecałe cztery
minuty, ukazując Spirit Adrift w
mocnej, ale i całkiem melodyjnej
odsłonie. O tym, że nośne refreny
nie gryzą się z mocarnym riffowaniem
przekonują też "Born Into
Fire" czy "Living Light", kolejne
mocne fragmenty tej świetnej
płyty, z okładką autorstwa samego
Joe Petagno (Motörhead, etc.) -
może faktycznie Garrett nagra kiedyś
płytę, która wejdzie do kanonu
nie tylko amerykańskiego, ale i
światowego metalu, przechodząc
tym samym do historii? (5)
Wojciech Chamryk
Steinbock - Till The Limit
2019 Art Gates
"Till The Limit" to debiutancki
album hiszpańskiego kwartetu
Steinbock, utrzymany w stylistyce
tradycyjnego heavy/thrash metalu.
Osiem utworów, 35 minut muzyki
i totalne rozczarowanie, bo to nic
więcej, jak marna podróbka Metalliki.
Camilo Lladós żyje chyba w
zupełnie innym świecie, przeświadczony
o tym, że jest Jamesem
Hetfieldem - imituje go na potęgę,
nie jest w stanie zaproponować
niczego od siebie, co najpełniej
obnaża fatalnie zaśpiewany "Keep
It On". Na którymś z niemieckich
portali przeczytałem, że to powerballada,
ale ma się to nijak do rzeczywistości.
Muzycznie jest równie
przeciętnie, co najwyżej poprawnie,
nie ma się nad czym rozwodzić.
OK chłopaki, skoro tak lubicie
"Beer", to idźcie na piwo, ale z
graniem, przynajmniej popłuczyn
po Metallice, dajcie sobie lepiej
spokój. Szkoda czasu na takie
płyty: (1)
Wojciech Chamryk
Stygian Crown - Stygian Crown
2020 Cruz Del Sur Music
Stygian Crown to amerykańska
kapela doom metalowa której
trzon stanowią trzej członkowie
grupy Gravehill. Mianowicie gitarzysta
Jason Miranda, basista Jason
Thomas oraz perkusista
Rhett A. Davis. Cóż, widocznie
chłopaki szukali odskoczni od tego,
co grają na co dzień i akurat
trafiło na doom metal. Sami główni
zainteresowani swą twórczość
określają jako połączenie stylistyki
Candlemass i Bolt Thrower. No
coś w tym jest, aczkolwiek zdecydowanie
więcej jest tu tych pierwszych.
Ich inspiracje widać w
układzie kompozycji, charakterystycznych
riffach i wszechobecnym
dramatyzmie. Kompozycje są długie
(wszystkie trwają ponad sześć
minut), wolne i co w tym gatunku
nie powinno dziwić dosyć rozbudowane.
Wspominałem o inspiracjach
Candlemass, jednak ten, kto
na tej płycie oczekuje wokali w stylu
Mesiaha Marcolina, może się
srodze zawieść. Za mikrofonem w
Stygian Crown stoi bowiem
przedstawicielka płci pięknej Melissa
Pinion (odpowiedzialna na
płycie również za partię instrumentów
klawiszowych). Trzeba
przyznać, że jej głos idealnie pasuje
do klimatu, którego stworzenie
było celem tej kapeli. Jeżeli lubicie
tego typu granie, to na debiucie
Stygian Crown się nie zawiedziecie
(4).
Bartek Kuczak
Subsignal - A Song For The
Homeless - Live In Russelsheim
2019
2020 Gentle Art Of Music
Subsignal ma za sobą kilka udanych
albumów studyjnych, a na
nich wiele doskonałej muzyki. Ten
niemiecki zespół od zawsze proponuje
znakomitą odmianę progresywnego
rocka i metalu. Myślę,
że fani takiego grania od dawna
zasłuchują się albumami tej formacji.
Subsignal ma już na koncie
wydawnictwo koncertowe, jest nim
DVD "Out There Must Be Something"
(2012). Ten sam materiał
ale w formie audio dołączony jest
jako bonusowy dysk do niektórych
egzemplarzy "Paraiso" i nosi tytuł
"Live In Mannheim 2012". Także
fani tej niemieckiej kapeli obeznani
są z dokonaniami zarejestrowanymi
na żywo i wiedzą, że warto
po nie sięgnąć. Repertuar "A Song
For The Homeless" w dużej części
wypełniają utwory z ostatniego albumu
Subsignal czyli "La Muerta".
Jakby nie było formacja była w
trakcie promocji tego krążka. Drugi
w kolejności reprezentowany jest
debiut "Beautiful & Monstrous".
Ogólnie każde z dotychczasowych
wydawnictw ma na tej płycie swojego
reprezentanta. Jak już wspomniałem
muzyka tego bandu ma
niezaprzeczalne walory, które na
koncertach doskonale można wyłapać,
ale chyba najważniejszym z
nich jest klimat. Coś nie do podrobienia
dla tego zespołu. Aura koncertu
nie zmienia wydźwięku muzyki
a nawet go podkreśla. Może
dlatego tak dobrze słucha się nagrań
z "A Song For The Homeless
- Live In Russelsheim 2019". Na
przychylność odbioru tej rejestracji
z pewnością ma wpływ samo wykonanie,
bezwątpienia muzycy Subsignal
mają patenty na granie. Jakość
samych nagrań jest wysokiej
próby, choć zachowują atmosferę
występu na żywo. Dlatego wielbicieli
Subsignal i ogólnie progresywnego
grania nie muszę namawiać
po sięgnięcie po ten tytuł. Jedynie
potwierdzę, że warto. (4,5)
\m/\m/
Subtype Zero - Ceremonious Extinction
2020 Seeing Red
Stan Ohio kojarzy się raczej z muzyką
country, ale Subtype Zero są
bardzo odlegli od tej stylistyki,
łojąc surowy death/thrash metal.
Wcześniej czynili to pod nazwą
Cringe, a od niespełna dwóch lat
korzystają z nowej, szybko i sprawnie
wypuszczając kolejne płyty:
RECENZJE 217
studyjny debiut, koncertówkę, a do
tego nie unikają też splitów. W tę
typowo podziemną działalność
świetne wpisuje się również idea
wydania EP-ki z czterema nowymi
utworami, pokazującymi aktualne
oblicze formacji po niedawnej
zmianie gitarzysty oraz perkusisty.
Głównym utworem na tym dość
krótkim (niespełna 12 minut)
materiale wydaje się najdłuższy
"Immortalized" - rozbudowany,
zróżnicowany rytmicznie numer z
odniesieniami w zwolnieniu do
Slayera z czasów piątego albumu,
ale też szybką, napędzaną blastami
jazdą na najwyższych obrotach.
Pozostałe utwory są zdecydowanie
krótsze i bardziej jednowymiarowe,
pełne pędu i nieokiełznanej
agresji. Jak dla mnie najciekawszy
z nich jest "Esoteric Illusion" z momentami
zwolnień, ale i pozostałe
powinny również przypaść do gustu
zwolennikom surowego, podziemnego
metalu. (4)
Wojciech Chamryk
The Wizards - The Wizards
2019/ 2015 High Roller
Sylent Storm - Sylent Storm
2018 Stormspell
Sylent Storm powstał na początku
2013 roku w Medford w stanie
Oregon i zaliczany jest do nurtu
NWOTHM. W 2018 roku Stormspell
Records wypuszcza, jak do
tej pory ich jedyne wydawnictwo,
EPkę "Sylent Storm" z sześcioma
utworami. Z tego, co się zorientowałem
są to nagrania demo z roku
2014 leciutko "podrasowane" w
studio. Prawdopodobnie dlatego
całość brzmi bardzo surowo. Niemniej
taka produkcja od razu powoduje
skojarzenia z dawną epoką,
czyli z NWOBHM. Myślę, że Wy
też znajdziecie na tej EPce muzyczne
odniesienia do twórczości
Angelwitch, Iron Maiden czy
Tokyo Blade. Nie są to jedyne inspiracje
na tej płytce, bo odnajdziemy
analogie do europejskiego
grania rodem z lat 80. ale także do
amerykańskich odnośników muzycznych
z tych samych czasów.
Zresztą sami muzycy sięgnęli po
Firma High Roller Records nie
skupia się tylko i wyłącznie na wyciąganiu
zespołów działających w
zamierzchłej przeszłości. Dość często
zdarza im się robić reedycji albumów
wydawanych w miarę
współcześnie. Niedawno na rynek
wypuścili wznowienie dwóch płyt
hiszpańskiego The Wizards, grupy
dość młodej, bo powstałej raptem
siedem lat temu. Album, o którym
czytacie te parę zdań, ukazał się w
roku 2015 i teraz został ozdobiony
zmienioną okładką. Nie wnikam jaki
był tego powód, pierwotna zła
nie była, ale być może jakieś tematy
praw autorskich lub inne perturbacje
z byłym wydawcą - Gheea Music.
Ja zająłem się więc tym co najważniejsze
czyli muzyką. Stoner nie
jest moim ulubionym gatunkiem i
ciężko mi znaleźć też jakieś punkty
odniesienia do innych zespołów reprezentujących
ten odłam metalu.
Twórczość The Wizards oparta
jest również w dużej mierze na
heavy rocku i zgrabnie się to wszystko
u Basków łączy. Krążek jest dość
krótki - liczy sobie trochę ponad
pół godziny - ale zbity w sobie i brzmiący
spójnie. Słucha się tego przyjemnie.
Obok motorycznych kawałków
zdarzają się kwaśnie nasączone
fragmenty, które mogą przywieść na
myśl trochę The Cult albo wybiórczo
Glenna Danziga (zresztą chłopaki
nagrali później EP w hołdzie
wokaliście Misfits). Debiut Czarnoksiężników
jak dla mnie powalający
nie jest, ale ma w sobie wystarczająco
dużo niezłych pomysłów, żeby
z ochotą dotrwać do końca. Być
może kiedyś przyjdzie nawet czas
na przypomnienie sobie tego materiału.
Umówmy się - przychodzi taka
chwila u każdego z nas, kiedy
potrzebujemy muzyki mało odkrywczej.
Wtedy taką rolę może pełnić
"The Wizards", album poprawnie
zagrany, z wyczuwalnym feelingiem
i przynoszący znośne melodie.
(3,5 )
The Wizards - Full Moon In
Scorpio
2019/2017 High Roller
W związku z podjęciem współpracy
z wydawcą w postaci High Roller
Records, baskijska grupa The
Wizards dostała możliwość odświeżenia
katalogu. Tym sposobem
reedycji poddano dwie z trzech
płyt. W przypadku dwójki "Full
Moon In Scorpio" otrzymujemy
wznowienie bez ingerencji w szatę
graficzną i bez, tak jak na debiucie,
bonusów. Jeśli mam doszukiwać się
różnic między pierwszym a drugim
albumem, to na pewno "Full Moon
In Scorpio" wydaje się bardziej dopracowany.
Więcej na nim już czystego
stoner rocka niż na debiucie.
Całość brzmi gęściej i słychać więcej
"mięsa". Nie jest to znów jakaś
diametralna zmiana - choć odczuwalna.
Materiał również jest o piętnaście
minut dłuższy co daje troszkę
więcej muzyki. Album "Full
Moon In Scorpio" jest dla mnie
ciekawszy. Wszedł w moją głowę
łatwiej niż "jedynka" i znacząco poprawił
ogólną ocenę The Wizards.
Widać panowie potrzebowali tych
dwóch lat przerwy, żeby poukładać
swoje granie. A to jednak ważna
sprawa odnaleźć dobry azymut w
twórczości. Mimo, że nadal czuć
inspirację Danzigiem i The Cult,
to nie przysłaniają już muzykom
szukania własnej tożsamości. Choć
grają muzykę mało odkrywczą to na
pewno nie można im odmówić zaangażowania
- ich propozycja w postaci
"Full Moon In Scorpio" jest w
pełni przyzwoitym krą-żkiem. I nie
tylko od wielkiego święta. Fajnie, że
nikt nie musiał zmieniać okładki.
Muszę przyznać, że intrygująco pokrywa
się z dźwiękową zawartością.
Tworzy ciekawy, duszny klimat i
autentycznie zachęca, by dać tej
płycie szansę. Ja nie żałuję. ( 4 )
Adam Widełka
cover Omen "The Axeman", co jednoznacznie
kieruje nas do rejonów,
które bezpośrednio wpływały
na muzyków. Kompozycje choć
korzystają z kanonu wypracowanego
przez cały nurt tradycyjnego
heavy metalu, to mają swoje indywidualne
cechy oraz fajne autorskie
pomysły. Także każdy fan tego
gatunku spokojnie odnajdzie się
w muzyce Sylent Storm bez udręki
oglądania tych samych kliszy.
Tym bardziej, że muzycy z łatwością
absorbują słuchacza również
swoją pasją i zaangażowaniem. Pewną
ciekawostką jest to, że formacja
to trio, przewodzi mu śpiewający
perkusista Jym Harris, a towarzyszą
mu gitarzysta James
Lind oraz basista Matt Foster. W
ogóle tego nie słychać, a wręcz ma
się wrażenie, że to normalny pięcio-osobowy
rockowy zestaw. Każdego
z muzyków tego bandu można
pochwalić za umiejętności, ja
jednak dodatkowo chciałbym
skomplementować Jyma Harrisa
za głos. Podejrzewam, że człowiek
ma szanse na kolegowanie się z
najlepszymi amerykańskimi śpiewakami
z tej sceny. Cztery całkiem
niezłe własne kawałki, niestety nie
najlepiej brzmiące, to za mało aby
wróżyć komuś jakąkolwiek karierę.
Niemniej Sylent Storm ma potencjał
i warto było by aby sprawdzili
się w dobrym studio i w długogrającym
repertuarze. Czas najwyższy!
No i oby spełnili pokładane
w nich nadzieje. (4)
\m/\m/
The Hawkins - Silence Is A
Bomb
2020 The Sign
No tak: Szwecja, retro rock... Ten
trend zaczyna już chyba powoli
zjadać własny ogon, ale drugi
album The Hawkins potwierdza,
że akurat tego zespołu syndrom
twórczego wypalenia jeszcze nie
dopadł. Co prawda to prawda: wielu
malkontentów będzie miało
rację, że to co proponują Johannes
Carlsson i spółka grali już przed
laty, i to o wiele lepiej, Queen na
pierwszych albumach, Thin Lizzy
czy The Darkness. Szwedzi mają
jednak swój patent na klasykę -
owszem, inspirują się, ale grają
przy tym z ogromną werwą, dzięki
czemu faktycznie można poczuć
się jakby była to płyta z wczesnych
lat 70., a nie produkcja z roku
2020. Kompozycje są proste, zwarte
i krótkie, a niekiedy nawet bardzo
krótkie, tak jak choćby "Minuette",
w którym zespół najwyraźniej
puszcza do słuchacza oko. Są tu
jednak utwory jeszcze ostrzejsze,
coś na styku hard rocka/białego
bluesa, gdzie siarczyste riffy zgodnie
koegzystują z fajnymi melodiami
i nośnymi refrenami ("Cut
Moon Bleeds", "Fisherman Blues"),
a perkusja jest nad wyraz dynamiczna.
Carlsson momentami zbyt
bardzo przypomina manierą Justina
Hawkinsa, ale choćby w "Mynath"
potrafił zaśpiewać ostrzej, po
swojemu. Fajny jest też swobodny,
rock'n'rollowy "Stones", skoczny
"Black Gold" z folkowymi odniesieniami
czy "All My Birds Are
Dead" - dłuższy, w większej części
balladowy i z partiami fortepianu.
Tak więc może i "Silence Is A
Bomb" nie oferuje jakichś artystycznych
objawień, ale to udana, dająca
wiele frajdy ze słuchania, płyta.
(4,5)
Wojciech Chamryk
The Order - Supreme Hypocrisy
2020 Massacre
Nadmiar, natłok, nadprodukcja.
Gdzie się nie obejrzymy wszystkiego
jest multum, w świecie muzyki
również. W sieci można znaleźć
informacje dające dobry ogląd tej
sytuacji, zestawienia ile metalowych
płyt ukazywało się w latach
80., 90. czy ile wychodzi ich teraz
i jest to przyrost iście lawinowy.
218
RECENZJE
Ogarnięcie tego muzycznego przebogactwa
wydaje się niepodobieństwem,
a do tego znaczny procent
tych zespołów i płyt jest na takim
sobie poziomie, tracimy więc cenny
czas na odsiewanie ziarna od
plew. Do tej drugiej kategorii zaliczam
też szwajcarski kwartet The
Order. Grać panowie niewątpliwie
potrafią, "Supreme Hypocrisy" to
już ich szósty album, ale co z tego,
kiedy oryginalności w tym za
grosz? Opener "The Show" to żywcem
"Immigrant Song", następujący
zaraz po nim utwór tytułowy
nad miarę zapożycza się u Judas
Priest ("All Guns Blazing"), nawet
Gianni Pontillo śpiewa niczym
Halford - fakt, to sztuka, ale też
tak dalece posunięte naśladownictwo
nie jest niczym interesującym,
przynajmniej dla mnie. "Back To
Reality"... - zresztą nie będę psuł
nikomu zabawy w samodzielne
wyszukiwanie źródeł "inspiracji" w
tym i w kolejnych utworach. Razi
też niejednorodność stylistyczna
tego materiału: od lekkiego heavy
na amerykańską modłę lat 80.
przechodzimy do surowego, nowocześniej
brzmiącego metalu, zaraz
potem jest bardziej hardrockowo -
totalny misz masz i pomieszanie z
poplątaniem, chyba że podtytuł tej
płyty brzmi "Streaming Hits". Na
plus zapisuję The Order balladę
na fortepian i głos "Sometimes" i
finałowy, mroczny "Only The Good
Die Young": utwór w klimacie
Pagan Altar i Black Sabbath lat
80., ale mający swój klimat, odstający
in plus od zaledwie poprawnej
reszty. (2)
Thraz - Roll Of Dice
2019 Alcyone
Wojciech Chamryk
Thraz to duet doświadczonych
greckich muzyków, Davida Mano,
który odpowiada za gitary bas i
główny wokal oraz George Baltasa,
który gra na perkusji oraz przyśpiewuje
w chórkach. Ci bardziej
dociekliwi mogą kojarzyć Mano z
power metalowym Sarissa, a Baltasa
z innym greckim powerowym
bandem, Emerald Sun. Tym razem
muzycy wzięli się za klasyczny,
oldschoolowy thrash metal
Torment Tool - Dawn Of War
2010 Self-Released
prosto z Ameryki lat 80-tych. Skojarzenia
z wczesnym Exodus, Testament,
Megadeth czy Annihilator,
jak najbardziej wskazane.
Gitarowo jest bardziej niż wyśmienicie,
a solówki mają wręcz "skolnikowy"
charakter, zaś wokal Mano,
to takie skrzyżowanie Zetro z
Blitzem. Utwory mają odpowiednią
dawkę energii i charakteru, a
także chwytliwe refreny oraz świetne
instrumentalne aranżacje.
Wszyscy zafascynowani wspomnianą
epoką będą wniebowzięci,
bowiem nawiązanie jest wręcz namacalne.
Kawałki są różnorodne
wpadające w ucho, chociażby taki
rytmiczny "Nothing from You" z
gitarą w klimacie country, z pewnymi
heavy metalowymi naleciałościami
oraz bardziej surowy "Roll
Of Dice", czy z pewną nutka nowoczesności
"Get a Job". Zresztą
każdy kawałek może być czyimś
hitem, to zależy od gustu. Niemniej
jestem pewny, że każdemu
"micha" będzie cieszyła się przez
cały czas trwania krążka. Kolejny
niezły CD dysk wśród młodych
thrasherów do wyboru. I w sumie,
bardzo zazdroszczę tym, którzy
stwierdzili, że ta cała nowa fala
thrashu jest do bani, dzięki czemu
nie mają problemu, który band i album
umieścić w gronie tych najlepszych.
(4)
\m/\m/
Torment Tool to niemiecka formacja
z południowych Niemiec,
która istnieje od 2005 roku. Od
tamtej pory śmiało kroczą drogą
wyznaczoną przez thrash metal. W
2008 roku wydają trzy-utworowe
demo "Fuel of Hate", a w 2010 roku
możemy już słuchać pierwszej
dużej płyty "Dawn Of War".
Wspomniałem o demo, bowiem
wszystkie jego kawałki znalazły się
również na debiucie. Od samego
początku kapela prezentuje dość
dojrzały thrash metal, który oparty
był i jest na amerykańskim odłamie
tego stylu. W wypadku "Dawn
Of War" głównie słyszymy odniesienia
do Exodusa, Testamentu,
Slayera, a nawet Metalliki. Choć
w muzyce Torment Tool niepodzielnie
króluje thrash metal, to od
czasu do czasu przemknie jakaś inspiracja
tradycyjnym heavy metalem.
Niemcy kompozycyjnie
przedstawiają się bardzo dobrze,
potrafią przygotować różnorodny
repertuar, zbudowany w bardzo
fajny i ciekawy sposób. Mnie najbardziej
pasują w tych najbardziej
rozpędzonych kompozycjach, chociażby
w takich, jak "Silent Death"
czy "Dark Reckoning". Instrumentaliści
od początku dają radę. Na
uwagę zasługują gitarzyści, którzy
pod początku atakują swoimi rytmicznymi
tyradami, a także potrafią
zabłysnąć niezłym solem. Całkiem
nieźle wypada również perkusista,
który ciągle uwija się jak w
ukropie. Wrzask wokalisty jest
również rasowy, także każdy wakat
jest obsadzony odpowiednio.
"Dawn Of War" brzmi nieźle, ale
już czuć lekkie liźnięcie czasem.
Teraz thrash nagrywa się bardziej
soczyście. Jednak nie ma co utyskiwać
nad tym tematem i na silę szukać
problemów. Dobry start i już.
(4)
Torment Tool - Under Friendly
Attack
2012 Gegentrend
Dwa lata po "Dawn Of War" pojawia
się drugi album Niemców,
"Under Friendly Attack". Muzycy
prawie niczego nie zmieniają, ciągle
jest to thrash o amerykańskich
korzeniach, ale muzycznie jest już
trochę bardziej wyrafinowanie oraz
wokalista drze się jeszcze z większym
przekonaniem. Dodatkowo,
dotychczasowe tradycyjne heavymetalowe
ornamenty, nie tylko
gdzieś tam przemykają, ale przerodziły
się w konkretny kawałek o
"motorhedowskich" inklinacjach, a
Tokyo Blade - Dark Revolution
2020 Dissonance
Tokyo Blade nie próżnuje. Ledwie
dwa lata minęły od ich ostatniego
wydawnictwa pt. "Unbroken", a
legendarni wojownicy wschodzącego
słońca prosto z Wielkiej Brytanii
raczą nas nowym albumem.
"Dark Revolution" to płyta prosta,
bez wielkich fajerwerków ale też
bez żadnej większej wtopy. Słychać
kunszt muzyków i masę świetnych
melodii, czy to w otwierającym,
ostrym "Story of a Nobody",
czy w riffowanym "Fastest Gun In
The Town" Gdzieniegdzie pobrzmiewają
echa takich hitów jak
"Night of the Blade" czy "Heaven Is
Hell", ale ten kto liczy na garść
samurajskich opowieści podlanych
Sake, raczej się rozczaruje. Z drugiej
strony Alan Marsh i koledzy
nie silą się na oryginalność, starając
się przenieść własny, wypracowany
przez lata heavy metalowy styl do
nowożytności. Muszę przyznać, że
nie zawsze ich brzmienie wydaje
mi się być odpowiednie, ale to już
chyba standard że stare zespoły z
jest nim "Partycrushers". Jest też na
"Under Friendly Attack" więcej
dostojności i... dyscypliny. To ostatnie
odbija się na szaleństwie, które
w thrashu musi być. Z tego powodu
wydaje mi się, że ten album jest
ciut gorszy od swojego poprzednika.
Wykonanie ciągle jest na wysokim
poziomie, choć brzmienie
wciąż jest mało esencjonalne, w porównaniu
do dzisiejszych produkcji.
Niemniej ciągle umyka przeciętności.
Zanim Niemcy wydadzą
kolejny krążek, w między czasie,
biorą udział w wypuszczeniu kompilacji
"Southern Devastation"
(2014), na której grupa znalazła
się obok Total Annihilation i
Traitor. Umieszczono na niej cztery
nagrania, po dwa z dotychczas
wydanych albumu, ale i tak nie
zdołały umilić długiego, bo sześcioletniego
czekania na kolejny krążek.
Fani Torment Tool i tak kupią
tę płytę, inni kolekcjonerzy nad
jej zakupem już się zastanowią.
Płyta bez większego szaleństwa, i
to właśnie zaważyło. (3,7)
\m/\m/
lat 80-tych starają się unowocześnić
swoje albumy od strony produkcyjnej,
a młode zespoły z kolei
starają się zabrzmieć tak jak ich
idole na swoich klasycznych płytach.
"Dark Revolution" brzmi
więc czysto i klarownie, choć mnie
akurat ta "sterylność" i ciągnąca się
za nią cyfra, miejscami trochę drażnią.
Pomijając to, nowy album
Tokyo Blade to solidny heavy metal,
który na pewno zadowoli
wszystkich fanów legendarnej brytyjskiej
formacji.
Marcin Jakub
Toledo Steel - The First Strike Of
Steel
2020 Dissonance
Brytyjczycy z Toledo Steel grają
tradycyjny heavy metal: chemicznie
czysty, niczym nie skażony,
taki jak we wczesnych latach 80.
Są klasyfikowani jako reprezentant
nurtu The New Wave Of Traditional
Heavy Metal i pasują do tego
szyldu doskonale, grając z werwą i
niebywałym serduchem. "The Fir-
RECENZJE 219
st Strike Of Steel" jest ich drugim
albumem, ale to tak naprawdę remanenty,
przypomnienie EP-ek
"Toledo Steel" i "Zero Hour" -
podtytuł "The Early Years Anthology"
wyjaśnia wszystko. Nie ma
jednak mowy o jakimś naprędce
odgrzanym kotlecie wątpliwej
świeżości, bowiem już na początku
istnienia Toledo Steel cięła idealnie
i z ogromną precyzją. Może
czasem za bardzo są zapatrzeni
Iron Maiden z czasów debiutu czy
"Killers" ("Flames Arise" i "Black
Widow" to najbardziej reprezentatywne
przykłady), ale nadrabiają
to z nawiązką w nośnym jak diabli
openerze "Alcatrazz", jeszcze bardziej
dynamicznym, a przy tym
równie melodyjnym "Fallen Empire"
czy surowym, mrocznym "Children
Of The Sun". Świetny jest też
"Speed Killer", istna petarda, a
finałowy "Toledo Steel" to znowu
maidenowa galopada - trzeba przyznać,
że chłopaki są nad wyraz pojętnymi
uczniami Steve'a Harrisa
i spółki. Może to więc i archiwalna
kompilacja, ale w żadnym razie nie
jakaś zapchajdziura, dlatego: (4,5).
Torrefy - Life Is Bad
2020 Self-Released
Wojciech Chamryk
Thrash metal? Nie do końca. Co
prawda Kanadyjczycy z Torrefy
faktycznie bazują na siarczystym
łojeniu, ale na swym trzecim już
albumie nader dobitnie pokazują,
że stylistycznie czysty thrash nie
jest ich jedyną fascynacją, a jedynie
jednym z elementów ich stylistyki
oraz brzmienia. Są więc zespołem
thrashowym w bardzo szerokim
ujęciu, gdzie w zależności od
utworu można mówić o nich jako o
grupie black/thrash, death/thrash,
crossover/thrash czy nawet heavy/
thrashmetalowej. Najwięcej tu w
sumie czarnego metalu: blasty,
blackowa intensywność i opętańczy
skrzek Johna Fergusona dodają
poszczególnym utworom mnóstwa
dynamiki, na czym takie
"Sarcophony" czy singlowy "Plague
Of Empires" zdecydowanie zyskują.
Z death metalem już nie jest im tak
po drodze (słabszy jako całość,
chaotyczny "Torn Apart By Machinery").
Ale z kolei "Arborequiem" z
mocarnym, surowym wstępem
spod znaku doom metalu to już
utwór zdecydowanie z wyższej półki,
a punkowo-crossoverowo zadziorny
"GFYD" też może się podobać.
Mocna płyta, robiąca wrażenie.
(5)
Wojciech Chamryk
Traumhaus - In Oculis Meis
2020 Progressive Promotion
Grubo ponad 20 lat temu Alexander
Weyland, klawiszowiec, także
producent, songwriter, aranżer,
wraz z kilkoma szkolnymi kolegami
założył rockowy zespół pod
nazwą Zweeback. Jego repertuar,
prezentowany na muzycznych imprezach
"live" składał się głównie z
coverów, chociaż grupa zdołała
także zarejestrować własnymi siłami
nagrania demo, które jednakże
oficjalnie nie ujrzały światła dziennego.
Po przesunięciach personalnych,
dosyć radykalnym zmianom
poddany został także styl wykonywanej
muzy, wkraczając na tereny
rocka progresywnego. Zrywając w
pewnym sensie z przeszłością przekształcono
także nazwę składu na
Traumhaus, a takim muzycznym
łącznikiem pomiędzy starym a nowym
wcieleniem formacji pozostał
album "Ausgeliefert", który w roku
2014 doczekał się profesjonalnej
edycji pod szyldem Progressive
Promotion Records. Jednak fonograficzna
historia Traumhaus toczy
się od roku 2001, obejmując
cztery wydawnictwa studyjne, licząc
z premierowym materiałem z
kwietnia 2020, opatrzonym łacińskim
tytułem "In Oculis Meis",
którego oficjalne tłumaczenie na
język polski brzmi "w moich
oczach", ale autor muzyki, Alexander
Weyland, skłania się raczej ku
interpretacji "Otwórz oczy!" ("Bądź
czujny/ baczny!"). Tytuł longplaya
jest adekwatny do poruszonej w
songach problematyki, gdyż Weyland
na podstawie swoich doświadczeń
z ostatnich lat, zdarzeń,
które w skali globalnej miały miejsce
na świecie, podjął wyzwanie
wygłoszenia poglądów w ważnych
kwestiach politycznych i społecznych,
wśród nich tzw. kryzysu
uchodźczego, głównie w państwach
europejskich, zjawiska zwanego
trumpizmem, czyli stylu rządzenia
mocarstwem, rządów autokratycznych,
braku więzi społecznych.
Wszystkie te zjawiska mają
charakter globalny, na pewno
nie należą do łatwo akceptowalnych
i nie sprzyjają ludzkości,
wpływając raczej negatywnie na
życie milionów ludzi. Stąd także
muzyka wypełniająca album w
wymiarze niespełna 50 minut zawiera
wiele negatywnych emocji,
wyrażanych między pewną agresją
obserwowaną w przekazie muzycznym,
surowym brzmieniem, ostrym
i momentami wściekłym riffingiem.
Z tego też między innymi
powodu wiodącą rolę odgrywa gitara
Tobiasa Hampla, zadziorna,
chwilami drapieżna, wojownicza i
zawiadacka oraz dynamika i moc
sekcji rytmicznej bas (Till Ottinger)
- perkusja (Ray Gattner), która
znacząco wpływa na posępny i
pesymistyczny nastrój, przynajmniej
ja tak odczytuję te zamiary.
Tym razem, w odróżnieniu od poprzednich
albumów Traumhaus
lider zespołu Alexander Weyland
usunął się nieco w cień z brzmieniem
instrumentów klawiszowych,
chociaż w utworach bez trudu znajdziemy
także liczne fragmenty,
gdy o kształcie przekazu decydują
klawisze, często te analogowe, melotron,
pięknie brzmiące organy
czy fortepian. Muzyka wyróżnia
się krótkimi, soczystymi partiami
solowymi, kunsztownymi aranżacjami,
przestrzennym brzmieniem,
precyzją konstruowania struktur
rytmicznych i kapitalnymi melodiami,
obecnymi praktycznie w każdym
utworze. Osiem utworów
tworzących program albumu zaprojektowanych
zostało w formie
konceptu, zarówno w kontekście
przekazywanych treści, jak też w
zakresie priorytetów instrumentalnych,
dlatego materiał należy traktować
raczej całościowo, jako formę
muzycznej "dyskusji" o ważnych
dla ludzkości tematach. Żeby
treść wypowiedzi w poszczególnych
kompozycjach uczynić bardziej
klarowną i zrozumiałą album
wydano w dwóch wersjach językowych,
niemieckiej i angielskiej. Zespół
podostrzył także brzmienie,
rezygnując, tak miał przedtem w
zwyczaju, z dwucyfrowych kompozycji.
Formy krótsze, "napakowane"
często mrocznymi emocjami,
łatwiej trafiają do słuchacza,
czyniąc całą muzykę twardą, dosadną
i mniej subtelną. "In Oculis
Meis" zapewnia słuchaczom wiele
przeżyć, epickich uniesień, wspaniałych
rozwiązań melodycznych,
dojrzałego i w pełni profesjonalnego
warsztatu wykonawczego w
sferze instrumentalnej, oraz sceptycznych
argumentów, kontestatorskich
poglądów w warstwie tekstowej.
Świetna, klasowa płyta z
przemyślanym konceptem muzycznym.
(5)
Włodek Kucharek
Trick Or Treat - The Legend Of
The XII Saints
2020 Scarlet
Po słabiutkim "Rabbits Hill Pt. 2"
i jajcarskim "Re-animated" z przeróbkami
i udziałem licznych gości
Trick Or Treat wracają z poważniejszą
płytą, kolejnym albumem
koncepcyjnym. "The Legend Of
The XII Saints" traktuje o znakach
Zodiaku, co wydaje się niezgorszym
tematem w kontekście
metalowej płyty. Jest tylko jeden
problem: Trick Or Treat to power
metal we włoskim, typowo współczesnym
wydaniu. Posłuchałem
całości tylko ze względu na świetnego
wokalistę Alessandro Conti
(o ile zapomnimy, że Michael
Kiske jest tylko jeden), ale cała reszta
to niestrawny gniot. Owszem,
lubię Helloween, Gamma Ray
czy Masterplan, ale Włosi za bardzo
przesadzają w nachalnym
wręcz kopiowaniu stylu tych zespołów,
nie proponując nic od siebie
poza mdłymi melodyjkami.
Rok 1998 minął już dawno, ale oni
nadal tkwią w powermetalowym
skansenie. Ożywiłem się przy
czwartym z kolei "Gemini: Another
Dimension", mocniejszym, z mocnym,
drapieżnejszym śpiewem -
czyżby symptomy poprawy? Guzik,
bo muzycznie Trick Or Treat
szybko ponownie ugrzązł w koleinach
przeciętności, a wokalistą
okazał się Yannis z Beast In
Black, co też o czymś świadczy.
Może jakby poszli ciut zdecydowaniej
w mocniejszym, typowo
metalowym kierunku jak w "Cancer:
Underworld Wave" coś by z
nich było, a tak pozostaną już chyba
powermetalowym reliktem... (2)
Tyrant - Hereafter
2020 Shadow Kingdom
Wojciech Chamryk
Thomas Cole jest wziętym twórcą
okładek. Widzieliście jego dzieło
na pewnie na płytach Candlemass
czy Exxplorer. Co prawda pewnie
gdyby usłyszał muzykę, jaką dekoruje
swoimi obrazami, odpadłyby
mu uszy, ale trudno o bardziej kultowego
XIX-wiecznego malarza w
świecie heavy metalu. Tyrant na
swojej reunionowej płycie także
sięgnął po obraz Cole, przypuszczam,
że nie bez kozery. Ten
heavymetalowy zespół coraz chętniej
skręcał na doomową ścieżkę,
aż w końcu znalazł się na samym
jej środku, a "Hereafter" przypieczętowała
tę stylistykę wyborem
wokalisty. Tak, "Hereafter" nie
tylko brzmi jak mieszanka US
heavy metalu i tradycyjnego
doomu, ale też śpiewa na niej sam
Robert Lowe, wokalista Solitude
Aeternus i mający epizod w Candlemass.
Co więcej, okładka nie
tylko niemal bliźniaczo odzwierciedla
"Nightfall" Candlemass, ale
i nakierowuje słuchacza na odbiór
płyty. Rzeczywiście, przez "Hereafter"
przetaczają się wolniejsze
220
RECENZJE
kawałki takie jak numer tytułowy
czy "Fire Burns" lub "Until the
Day". Jeśli nie mieliście okazji usłyszeć
Roberta Lowe'a w heavymetalowej
stylistyce, macie okazję.
Takie utwory jak "Dancing on Graves"
i "The Darkness Comes" nie
tylko brzmią jak z nurtu amerykańskiego
epic metalu lat 80., ale
prezentują inny, właśnie heavymetalowy
sposób śpiewania Lowe.
Choć są na płycie także kawałki
bliższe muzycznie heavymetalowi,
ale wokalnie ubrane w typowe dla
Solitude Aeternus snujące się,
narracyjne wokale Lowe'a - słychać
je w "Pieces of Mine" czy "Beacon
the Light". Ta koncepcja na Tyrant
wyszła Gregowi May'owi na
dobre, bo płyta naprawdę dobrze
brzmi. Docenią to zwłaszcza ci,
którzy lubią muzykę Tyrant, ale
nigdy nie byli fanami brzmienia tej
amerykańskiej ekipy. (4,5)
Tzimani - Tzimani
2020 Bonita Steel /Diabolic Might
Strati
Dobrze, że metalowy duch w amerykańskim
narodzie nie ginie. Bracia
Vazquez: perkusista Sebastian
i odpowiadający za całą resztę
Eddie, hołdują starej szkole metalu
z przełomu lat 70. i 80. "Tzimani"
to reedycja ich minialbumu
sprzed dwóch lat, z nowymi utworami
i bonusami, w tym coverami.
Materiał podstawowy to sześć szybkich,
ostrych i melodyjnych utworów,
potwierdzających, że chłopaki
uwielbiają Judas Priest, Iron Maiden
czy Riot. Dobra robota gitarowe,
zadziorne, wysokie wokale -
jest konkret, jest moc. Singlowy
"Carry On", dostępny wcześniej na
kasetowej kompilacji, pokazuje, że
zespół idzie w jeszcze bardziej
archetypowo-korzennym kierunku
początków nurtu NWOBHM, co
brzmi nader stylowo i jeszcze bardziej
obiecująco. No i covery: w
100 % gitarowa, siarczysta wersja
"Night People" Dio oraz równie
udany "Doctor Rockter" W.A.S.P.
- Eddie Vazquez to bardzo sprawny,
uniwersalny wokalista. Trzy
ostatnie utwory to zawartość demo
2017; nowe wersje są na pewno
bardziej dopracowane, ale te surowsze
też mają swój urok, zresztą w
żadnym razie nie brzmią źle. (5)
Vandenberg - 2020
2020 Mascot
Wojciech Chamryk
Holenderski zespół hardrockowy
Vandenberg nazwany na cześć
gitarzysty Adriaana "Adje" van
Unscarred - Brutality 14
2014 Brutal
Unscarred to amerykański zespół
thrash metalowy, który działał w
Luizjanie w latach 1989-1995 bez
większych sukcesów. W tym czasie,
w 1994 wydali jedynie debiutancki
album, "Brutality Thru
Heaviness". Zdecydowanie za późno,
wtedy thrash to już przebrzmiała
pieśń. W 1995 roku próbowali
działać jeszcze pod szyldem
Atomic God, grając brutalniej, ale
oczywiście nic z tego nie wyszło.
Grunge rządziło niepodzielnie. W
2005 roku byli muzycy Unscarred,
gitarzysta, Mike Deranger
oraz drugi gitarzysta i wokalista
Vinnie Bullara postanowili reaktywować
formację. Wraz z nowymi
muzykami Shadow Dugasem
(bas) i Brianem Snellingiem (perkusja)
ponownie pochylili się nad
materiałem z "Brutality Thru
Heaviness", wprowadzili zmiany
w muzyce i tekstach a rezultat zarejestrowali
w studio. Nowe adaptacje
były dość poważne, przez co,
w zasadzie powstał nowy materiał,
dlatego albumowi nadali nowy
den Berga znanego również jako
Adrian Vandenberg, był aktywny
w latach 80-tych i wydał wówczas
trzy albumy studyjne: "Vandenberg"
(1982r.), "Heading for a
Storm" (1983r.), "Alibi" (1985r.).
Grupa milczała przez ostatnie 35
lat! W międzyczasie Adrian Vandenberg
współpracował m.in. z
Whitesnake, a także w 2013r.
uformował zespół Vandenberg's
MoonKings. 29 maja br. Vandenberg
powrócił z nowym albumem
zatytułowanym "2020" w
zupełnie nowym składzie. Ze "starej"
gwardii pozostał jedynie Adrian,
który do współpracy zaprosił
Ronalda Romero od 2015r. śpiewającego
w Rainbow Ritchiego
Blackmore'a oraz, tworzących sekcję
rytmiczną, basistę Randy'ego
van der Elsena (Tank) i perkusistę
Koena Herfsta (Bobby Kimball,
Epica, Doro). Ponadto pojawiają
się również specjalni goście - na basie
możemy usłyszeć Rudy'ego
Sarzo (Quiet Riot, Ozzy Osbourne,
Whitesnake, Dio, Blu Öyster
tytuł, "Brutality 14". Płytę wydali
własnym sumptem na drukowanym
CD-rze. Pod względem produkcji
jest nieźle a nawet dobrze.
Na pewno dużo lepiej niż na
wspomnianym debiucie, bowiem
jego słaba jakość, była główną
przyczyną ponownego opracowania
tego materiału. Muzycznie to
nawiązanie do czołówki amerykańskiego
thrash metalu z lat
osiemdziesiątych, ale największe
podobieństwo załogi z Luizjany
jest do starszych kolegów z Sacred
Reich. Przez cały czas słuchania
"Brutality 14" miałem wrażenie,
że trafiłem zagubiony krążek surferów
z Arizony. Każdy z dziesięciu
kawałków jest faktycznie dopracowany,
obdarzony ciekawym i ciężkim
riffem oraz niezłym tematem
przewodnim, także fani thrashu
nie będą nimi rozczarowani, ale z
drugiej strony nie ma w nich czegoś
porywającego. Po prostu bardzo
rzetelny i solidny thrash. (3,7)
Unscarred - Brutality Reborn
2019 Brutal
Pod koniec roku 2018 muzycy
Unscarred już z nowym bębniarzem,
niejakim Taskmasterem,
przystąpili do pracy nad kolejnym
studyjnym albumem. Efektem tego
wysiłku jest świeżutki krążek "Brutality
Reborn". Generalnie jest to
ten sam thrash co na "Brutality
14" ale jeszcze w lepszym wydaniu,
pod względem kompozycji, wykonania
i brzmienia. Ciągle w nim
Cult, Queensryche), a na perkusji
Briana Tichy'ego (Whitesnake,
Billy Idol, Foreigner, Ozzy Osbourne).
Producentem "2020" został
Bob Marlette (Black Sabbath,
Alice Cooper, Marilyn Manson,
Rob Zombie). Album, wbrew nazwie,
utrzymany jest w klimacie lat
70-tych i 80-tych, mocno inspirowany
twórczością Deep Purple z
okresu, gdy ich wokalistą był
David Coverdale, a także Whitesnake.
Słuchając "Shadows Of The
Night" od razu nasuwa nam się
skojarzenie z "Burn" Deep Purple,
natomiast riffy ze "Skyfall" przywodzą
na myśl utwór "Stormbringer"
Purpli. Zupełnie nietrafionym
pomysłem było odświeżenie "Burning
Heart" - hitu z pierwszej płyty
zespołu. Nowa wersja tak naprawdę
niczego nie wnosi, a wręcz
psuje to, co wcześniej było dobrze
zrobione. Ja zdecydowanie wolę
"Burnig Heart", gdzie możemy
usłyszeć Berta Heerinka. Najbardziej
przypadły mi do gustu
utwory: chwytliwy "Light Up The
Sky", który rzeczywiście jest przyjemnym
powiewem nowości, jak
również szybszy i mocniejszy "Freight
Train" ze świetnym gitarowym
solo. Pomimo, iż "2020" jest dość
przewidywalny i raczej mało oryginalny,
ponieważ stanowi swego
rodzaju mieszankę dźwięków
Deep Purple, Whitesnake i Rainbow,
to przyjemnie się go słucha i
sporo odniesień do Metalliki,
Anthraxa, Megadeth, Exodusa i
Sacred Reich. Jednak to lepsze
brzmienie pozwala też na pewne
skojarzenia z Panterą czy Exhorder.
Poszczególne kawałki oparte
są na miażdżących riffach, niezłych
głównych pomysłach oraz
mocarnej sekcji rytmicznej. Dodatkowo
ozdobione są wysmakowanymi
solami a przewodnikiem jest
wrzaskliwy i skandowany wokal.
Ogólnie są na tyle pomysłowe i
bezpośrednie, że potrafią przykuć
uwagę i utrzymać to skupienie
przez cały album. W rezultacie dało
to dość klasowy album. Także
jak ktoś nie ma dość tych wszystkich
niezłych i dobrych albumów
starych i młodych kapel thrashowych,
to może śmiało do nich dołożyć
również "Brutality Reborn".
Szkoda tylko, że nadal jest
to wydrukowany CD-r, dobrze byłoby
aby Unscarred trafił pod
skrzydła jakiejś solidnej wytwórni
wydawniczej. Tego im bardzo życzę.
(4)
\m/\m/
dobrze wpasowuje się w klasyczne
hard rockowe granie. (4)
Simona Dworska
Verbal Razors - By Thunder And
Lightning
2020 Deadlight Entertainment
O takich płytach mawiało się kiedyś:
krótko, konkretnie i na temat.
Verbal Razors udowadniają, że
crossover/thrash metal można również
grać na poziomie będąc mieszkańcem
Tours we Francji, niekoniecznie
Nowego Jorku. "By Thunder
And Lightning" to ich trzeci
album i faktycznie grzmocą na nim
bez litości. Od razu daje się zauważyć,
że poza klasykami siarczystego
grzania miały na nich wpływ
również punkowe zespoły, co słychać
nie tylko w aranżacjach, ale
też śpiewie Simona - to crossover
w najwcześniejszej, najbardziej surowej
postaci z wczesnych lat 80.
Surowo nie znaczy jednak na jedno
kopyto: sporo tu również melodii,
krótkich solówek, chwilowych
RECENZJE 221
zwolnień. Fakt, zespół najfajniej
wypada w tych krótkich, intensywnych
strzałach jak "Jump Into
Dead End" lub "Lazer", ale nie można
też nie docenić ich starań o
urozmaicenie tej wściekle intensywnej
całości (singlowy "We Are
Rats", "Water Drop"). Tylko bonusowy
"Alcohol" tak średnio im wyszedł,
mogli bardziej dopracować
to intro.... (4)
Victoria K - Essentia
2020 Rockshots
Wojciech Chamryk
"Essentia" to album, który miał
być solową płytą artystki kryjącej
się pod pseudonimem Viktoria K.
Jednak z czasem projekt rozwinął
się i aktualnie stanowi kompletną
formację. Muzycznie nawiązuje on
do dokonań Evanescence, Within
Temptation, Nightwish i Kamelot,
czyli do melodyjnego power
metalu z orkiestracjami i kobiecym
głosem. Generalnie na "Essentia"
jest melodyjnie, ambitnie oraz ciekawie.
Z całą pewnością muzycy
zostawili na niej serducho, zdrowie
i talent. Niestety dla mnie brzmi to
jak wiele innych zespołów z tej sceny.
Raptem może trzy fragmenciki
mnie jakoś ruszyły, orientalne motywy
w "Surreal" oraz znakomite,
bardzo subtelne orkiestracje w
"Shroud of Solitude" i "Humanity".
To za mało aby napisać coś dobrego
o całości. Tak jak wspomniałem
reszta, w większy lub mniejszy sposób,
przypominała mi to co słyszałem
w dziesiątkach innych kapel.
Nie pomaga nawet kreatywność
muzyków bowiem za blisko jest
pomysłów innych. Nie wyróżniają
się ani dynamiczne ani te bardziej
subtelne fragmenty. Tak samo jak
głos liderki Viktorii, który zlewa
się z innymi podobnymi wokalami.
No chyba, że ktoś kieruje się
urodą. Niczym nowym jest wspomaganie
głównego a la operowego
głosu, growlem, nawet wykonanym
przez inną kobietę (Sheri Vengeance).
No cóż, żaden element, który
miał być atutem, dla mnie nie jest
nim. Mojego podejścia do tego albumu
nie zmieniają również znakomite
brzmienia i produkcja. Po
prostu Viktoria K i ich duży debiut
"Essentia" trafiły na moje złe
dni. Zwolenników melodyjnych
brzmień z mieszanką symfoniki i
kobiecego wokalu niech nie zniechęca
moja opinia. Posłuchajcie
tego albumu, może w od różnieniu
mojej osoby wam się spodoba. (3)
\m/\m/
Wallop - Alps On Fire
2020 Pure Steel
Wallop powrócił do życia i wydał
kolejną płytę. Takiego ciągu zdarzeń
pewnie jeszcze parę lat temu
sami członkowie tej wesołej kapeli
się nie spodziewali. A jednak czasem
życie potrafi zaskoczyć. Większość
utworów z "Alps On Fire"
to nagrane na nowo kawałki z debiutanckiej
i do niedawna jedynej
w dyskografii Wallop płyty "Metallic
Alps". Rozumiem jednak ten
krok, gdyż tamta płyta nie jest obecnie
zbytnio dostępna, a myślę, że
sam zespół miał niezłą frajdę nagrywając
jeszcze raz te kawałki.
Jestem przekonany, że myślami cofnęli
się do czasów młodości i
momentu nagrywania swojego debiutu.
Jeżeli chodzi o zawartość
muzyczną, to Wallop gra muzykę
charakterystyczną dla ówczesnych
niemieckich zespołów heavymetalowych.
Melodyjną, ale nie pozbawioną
zadziorności. Kiczowatą,
ale dającą się słuchać bez zażenowania.
Grupę tą można spokojnie
postawić obok Stormwitch, Grave
Digger (perkusista Wallop, Stefan
Arnold później przez wiele lat
udzielał się w tym zespole) czy
Running Wild (co ciekawe taki
jest też tytuł otwierającego kawałka).
Czy znajdziemy tu jakieś
niespodzianki? A owszem. Weźmy
chociażby wstęp do kawałka "Metallic
Alps", który najpierw brzmi
bardzo jazzowo, potem przechodzi
(a jakże) w jodłowanie, po którym
nagle wchodzi ostry riff i dalej wiadomo
co. Inną ciekawostką jest
cover grupy Raven pod tytułem
"Crash, Bang, Wallop", od którego
to zespół zaczerpnął swoją nazwę.
Cóż, jeśli jakiś laik zapyta Was jak
powinien brzmieć prawdziwy "ejtisowy"
niemiecki heavy, możecie
mu z czystym sumieniem jako
przykład włączyć "Alps On Fire"
(4).
Bartek Kuczak
Warbringer - Weapons Of Tomorrow
2020 Napalm
Trzeba przyznać, że thrasherzy z
Warbringer tytułem swej szóstej
płyty idealnie trafili w sytuacje na
świecie, która miała miejsce w
momencie premiery tego krążka.
Nie muszę chyba tłumaczyć, że
broń biologiczna, w tym rozmaite
wirusy, jest nazywana bronią przyszłości.
Czyżby skurczybyki miały
jakąś moc do przewidywania
przyszłości i wiedzieli w jakich
okolicznościach się ten album ukaże?
No dobra, nie odlatujmy za
bardzo od rzeczywistości, skupmy
się na zawartości "Weapons Of
Tomorrow". A jest na czym, mimo
iż Warbringer zdaje się być zespołem
tak mocno zakorzenionym w
swoim stylu i swojej niszy, że raczej
nikt specjalnie od niego eksperymentów
nie oczekuje. Powiem
nawet więcej. Śmiem twierdzić, że
gdyby chłopaki jakimś cudem się
na takie eksperymenty odważyli,
byłoby to w środowisku postrzegane
jako zdrada, a sami główni
zainteresowani zostaliby odarci z
czci i wiary przez swoich własnych
fanów. Zatem po nowym krążku
Warbringer możemy spodziewać
się mówiąc kolokwialnie młócki i
konkretnego pierdolnięcia. Sugeruje
to już otwierający album znany z
singla "Firepower Burns". No możez
tą młócką od początku do końca
trochę przesadziłem, bo dostajemy
też tu coś na kształt thrashowej
ballady, mianowicie "Defiance Of
Fate". Myślę, że Metallica mogłaby
to swego czasu nagrać na swoją
modłę i mogłoby to brzmieć naprawdę
interesująco. Na "Weapons
Of Tomorrow" słychać jednak też
inne inspiracje. Posłuchajcie sobie
riffu "Heart Of Darkness" i powiedzcie,
że nie macie skojarzeń z
black metalem, a konkretnie twórczością
Immortal. Z black metalem
(tyle, że bardziej z Darkthrone)
kojarzy mi się także kawałek "Notre
Dame (King Of Fools)". Mimo
wszystko nawet w tych utworach,
pomimo tego co napisałem nie da
się zapomnieć, że mamy do czynienia
z zespołem thrashowym. I
chwała im za to. Życzyłbym sobie
więcej takich krążków. (5)
Bartek Kuczak
War Thrones - Conflict In Creation
2018 MVD
Dawno, bo w 2003 roku mieliśmy
okazje przesłuchać płytę gitarzysty
Ricka Renstroma "Until the
Bitter End". Muzyka i styl grania
Ricka oparty w był o to, co robił
Yngwie Malmsteen. Nie byłoby w
tym niczego nienaturalnego, gdyby
nie okazało się, że Mr. Renstrom
był człowiekiem chromym z niewykształconymi
rękoma i dłońmi.
Jego kalectwo nie było dla niego
przeszkodą w opanowaniu instrumentu
w stopniu mistrzowskim.
Niemniej Rick nie postawił na solową
działalność, zdecydowanie
wolał pracować zespołowo. Próbował
z Leash Law i w kapeli Roba
Rocka oraz w kilku innych. Niestety
z żadną z nich, jak do tej pory,
nie udało mu się zaistnieć na
dłużej. Trochę to dziwne, bo sam
Rick gra na gitarze wyśmienicie, a
grupy, z którymi grał raczej słabymi
nie były. Bardzo fajna jest też
płyta "Conflict In Creation" kapeli
War Thrones. Na albumie
znalazło się aż dwanaście kompozycji,
czyli ponad pięćdziesiąt minut
mocnego, motorycznego, mrocznego,
klasycznego heavy metalu
z domieszką amerykańskiego power
metalu oraz neoklasyki. Większość
kompozycja utrzymana jest
w średnich tempach, choć muzycy
potrafią przyśpieszyć (rozpędzony
"Aftermath") czy też zwolnić
(rozpoczynający, walcowaty "Ascending").
Są to udane, znakomicie
zaaranżowane, różnorodne, ciekawe
i melodyjne utwory, które mogą
sprostać wymaganiom fanów takiego
grania. Muzycy War Thrones
potrafili wykreować też potencjalne
przeboje, mowa tu o niezłym
"Damnation" czy łatwo wpadającym
w ucho "Creation". Oprócz
niezgorszego repertuaru album
charakteryzuje się niczego sobie
grą muzyków. O Renstromie już
coś nie coś wiemy, jedynie dodam,
że do świetnych riffów i wysmakowanych
popisów solowych na
plus trzeba mu zaliczyć, że nie wybiega
przed szereg, a jego udział w
kapeli jest bardziej niż wywarzony.
Wyśmienicie pracuje na tym krążku
sekcja rytmiczna, bardzo pomysłowa,
potrafiąca zaistnieć indywidualnie
(szczególnie bas) i wyśmienicie
brzmiąca. Od czasu do
czasu przemknie gdzieś pasaż klawiszy,
ale to instrument ledwie słyszalny
i jedynie uzupełniający.
Nad instrumentami panuje głos
niejakiego Wade Blacka, znakomi-tego
wokalisty, który współpracował
z wieloma artystami i formacjami.
Zresztą Wade już parę razy
współpracował z Rickiem, chociażby
we wspomnianym Leash
Law. Cały album brzmi klasycznie
choć z wyraźną nutą współczesności.
Daje to obraz naprawdę udanej
płyty. Jednak obawiam się, że podzieli
ona losy innych ekip, w których
brał udział Rick Renstrom.
Obym, się mylił, bo udało się zebrać
utalentowanych muzyków,
którzy ewidentnie wspólnie potrafią
wykreować kawał wyśmienitej
muzy. Na pewno ucieszę się następcą
"Conflict In Creation".
(4,7)
\m/\m/
Winter Owl - Cursed Sanctuary
2019 Self-Released
Winter Owl to projekt włoskiego
multiinstrumentalisty Luigi Iamundo.
"Cursed Sanctuary" powstawało
w latach 2016 - 2017, a
222
RECENZJE
jego premierę planowano na rok
2018, by w końcu światło dzienne
ujrzało na początku roku 2019.
Muzyka, która znalazła się na tej
EPce to mieszanka muzyki progresywnej,
rockowej i metalowej, melodyjnego
power metalu oraz znacznych
elementów znanych z solowych
produkcji gitarzystów wirtuozów.
Te pięć kawałków ogólnie
zawierają niezłe pomysły, które
zgrabnie koegzystują obok siebie i
dość płynnie przechodzą jeden w
drugi. W sumie przypomina to
mieszankę wpływów Ayreon,
Symphony X oraz Dream Theater
z wpadającymi w ucho melodiami.
Niemniej niekiedy sprawiają
wrażenie nie do końca dopracowanych.
Szczególnie słychać to w
kwestii brzmień. Najbardziej jeśli
chodzi o klawisze, które czasami
traktują nas soundem od czapy.
Generalnie czuć, że materiał powstał
w domowym studio i, że Luigi
nie do końca ogarniał kwestie produkcji,
czy to z braku wiedzy o
nagrywaniu czy też z braku odpowiedniego
osprzętowania. Coś w
tym wypadku nie zadziałało. Pan
Luigi Iamundo zagrał na wszystkich
instrumentach, na tyle sprawnie,
że nie odnosi się wrażenia, iż
gra to jeden człowiek. Wspomaga
go jedynie wokalista Marco Vantini,
z resztą całkiem niezły śpiewak.
Jedynie w ostatnim utworze
oddaje on pole uroczym paniom
Alice Benedetti i Valentina Boscaini.
"Cursed Sanctuary" jest
niezłe, a raczej bardzo solidne,
gdyby nie kwestie brzmień i produkcji,
być może zrobiłoby lepsze
wrażenie. W tej chwili jest na prawdę
bardzo wiele dobrych progresywnych
propozycji, więc panu
Iamundo będzie ciężko wybić się z
tą płytą. Czas pokazać się z czymś
nowym i lepszym. (3)
\m/\m/
Wishbone Ash - Coat Of Arms
2020 Steamhammer/SPV
Ponad 50 lat na scenie - coś takiego
zdarza się nielicznym, tym
bardziej, że Wishbone Ash nie
zanotowali w tym czasie żadnej
przerwy, regularnie wydając kolejne
albumy. Nie ma co ukrywać, że
już od wczesnych lat 80. różnie
było z ich poziomem, ale nikt o
zdrowych zmysłach nie zakwestionuje
faktu, że cztery pierwsze z
początku lat 70. i podwójny "Live
Dates" to niezaprzeczalna klasyka
rocka. Trwają co prawda dyskusje
czy to rock progresywny, hard
rock, a może jeszcze coś innego, ale
takie teoretyczne rozważania wydają
mi się pozbawione większego
sensu - lepiej włączyć "Pilgrimage",
"Argus" albo "There's The
Rub", z tak uwielbianym u nas
utworem "Persephone". Niestety, na
premierowym "Coat Of Arms" o
takim poziomie nie ma mowy, trudno
tu też szukać utworów, które
za 40-50 lat wciąż będą wzbudzać
emocje fanów rocka. Album jest
jednak solidny i na pewno ucieszy
zwolenników zespołu. Niezły opener
"We Stand As One" od razu
pokazuje, że Andy Powell, jedyny
członek oryginalnego składu Ash,
jest w wokalnej formie, a co do gry
wiadomo - wymiata. Zwłaszcza w
przepięknym, typowym dla stylu
grupy "It's Only You I See", z
unisonami gitar, charakterystycznym
klimatem i dostojeństwem,
ale chyba z niepotrzebie wyciszoną
solówką. Śliczny jest również balladowy
"Empty Man" z akustycznym
solem czy "Floreana", kolejna
ballada, ale z organowym tłem,
zresztą w tej dziedzinie zespół od
zawsze był mistrzem. Są też akcenty
bluesowe w utworze tytułowym,
a "Too Cool For AC" jest już
bardziej dynamiczny, hardrockowy.
Są też niestety wypełniacze:
nijaki "Back In The Day" oraz "Personal
Halloween", popowo/funkowy
numer z dęciakami, ale jako całość
"Coat Of Arms" trzyma poziom.
(4)
Wolftooth - Valhalla
2020 Ripple Music
Wojciech Chamryk
Okładka z wojownikiem w estetyce
szlachetnych ilustracji do powieści
Howarda, jednoznaczny tytuł i
pierwsze zasłyszane riffy. Tyle mi
wystarczyło, żeby napalić się na
Wolftooth. Na płytę, która z pewnością
będzie potężnym epic
metalowym uderzeniem nawiązującym
do Visigoth i Manowar.
Oczekiwania spełzły na panewce,
gdy posłuchałam nieco więcej.
Wolftooth to zespół, który zdecydował
się na epic metalowy anturaż,
choć bazuje na silnym doom i
stonerowym korzeniu. Odmienność
potęguje fakt, że śpiew Chrisa
uderza w tony Ozzy'ego Osbourna.
Onieśmielona takim zaskoczeniem
słuchałam dalej, zrobiłam
wywiad i wyszło, na to, że
moje pierwotne oczekiwania rzeczywiście
były zupełnie nietrafione.
I Wasze pewnie też będą. Sami
muzycy zdają sobie sprawę, że w
ich muzycznej estetyce mitologiczna
tematyka nie jest chlebem powszednim,
więc na tym mogą
śmiało zasadzić swoją oryginalność.
Zwłaszcza że pod mityczną
przykrywką czeka na Was garść
kawałków o mocy i odwadze - zarówno
tej z minionych wieków, jak
i tej codziennej, która przydaje się
do pokonywania zwykłych słabości
(takim numerem łączącym obie
tematyki jest choćby "Scylla &
Charybdis"). Choć z pewnością
znajdziecie na "Valhalli" znajomo
brzmiące riffy kojarzące się z Visigoth
i Grand Magus, będą one
ubrane w inną, bardziej doom stonerową.
To wrażenie potęguje fakt,
że brzmienie płyty, choć mocne i
soczyste, nie jest typową heavymetalową
produkcją. Jest to jednak na
tyle solidna i profesjonalna robota,
że słuchanie "Valhalli" naprawdę
sprawia przyjemność. (4)
Xenos - Filthgrinder
2020 Club Inferno Entertainment
Strati
Ten włoski zespół równie dobrze
mógłby nosić nazwę Xeros, bo
thrash w jego wykonaniu nie ma w
sobie niczego własnego. Aż dziwne,
że doświadczonych przecież
muzyków nie stać na nic lepszego
niż zżynanie, bo inaczej tego
określić nie można, od Slayera czy
Megadeth (nawiasem mówiąc ich
wersja "Peace Sells" to najsłabszy
numer na tej debiutanckiej płycie,
klasyczny przykład akcji pod tytułem
"jak zamordować znany numer").
Oczywiście jeśli komuś nie
przeszkadzają takie "drobiazgi", to
znajdzie na "Filthgrinder" sporo
nieźle wykonanej muzyki, w dodatku
zaśpiewanej przez Ignazio
Nicastro tak, jaby nazywał się
Tom Araya. Już jednak fakt, że
najciekawszy na "Filthgrinder" jest
"Of Magma And War" z gościnnym
udziałem Simona Cobba z
Anihilated jest nader dobitnym
potwierdzeniem tego, że oryginalność
to podstawa, bo Amerykanin
wychodzi z tej wokalnej konfrontacji
niczym prawdziwy mistrz.
Ciekawostką jest też "Birth Of A
Tyrant" z solówką Mantasa, ale to
tylko dodatki, gdy cała reszta jest
po prostu przeciętna. (2)
Wojciech Chamryk
Zatyr - Ornament Of Proposition
2020 Dying Victims
W ubiegłym roku opublikowali
"Ornament Of Proposition" w
sieci, ale zbyt dobry był to materiał,
by trafić do nielicznych zainteresowanych
i pozostać tylko na
Bandcampie zespołu. Szybko położyła
więc na nim ręce firma Dying
Victims Productions, specjalizująca
się ostatnio w krótszych wydawnictwach
młodych, perspektywicznych
grup. Zatyr pasuje do jej
katalogu, bowiem młodzi Szwedzi
grają heavy starej szkoły, żywcem
przeniesiony w nasze czasy z początku
lat 80. Fakt, czasem słychać,
że wykonują go muzycy
ukształtowani współcześnie, znający
choćby black metal drugiej fali -
stąd blasty w "Forbidden Rites", ale
już cała reszta mogłaby spokojnie
trafić na którąś z płyt Venom,
Mercyful Fate czy MLP "Evil's
Message" duńskiego Evil. "Fire
Prophecy" jest jeszcze bardziej archetypowy:
to taki mocniejszy Venom
z wrzaskliwo-skrzekliwym
wokalem Seta, ale też sporą dozą
melodii, do tego zwieńczony unisonem.
"I Hear Her Calling" jest
ciut lżejszy, ale i zarazem całkiem
mroczny, a dopełniający całość,
najnowszy "Heart And Vision" kojarzy
mi się z Accept, tak więc z
kolejnym, nader zacnym wzorem.
Wyszedł im ten MLP, warto więc
podtrzymać dobre wrażenie debiutanckim
albumem - oby jak najszybciej.
(4,5)
Wojciech Chamryk
RECENZJE 223
Crystal Eyes - World Of Black
And Silver
1999 Heavy Fidelity
Crystal Eyes przed debiutem istnieli
około siedmiu lat i nagrali
cztery dema. Zanim światło dzienne
ujrzał ich debiutancki krążek
"World Of Black And Silver",
Hammerfall był już po wydaniu
dwóch albumów. Co moim
zdaniem otworzyło drogę do oficjalnej
sceny wielu młodym kapelom,
grającym w starym stylu,
melodyjny heavy lub power metal.
Ogólnie dzięki nim nastąpiła
rewolta i stare, tradycyjne granie
heavy metalu wróciło do łask.
Skorzystali z tego właśnie Szwedzi
z Crystal Eyes. Cały album
muzycznie to nawiązanie do dokonań
Running Wild, Helloween
oraz Gamma Ray. Oprócz
tego sporo jest odnośników do
klasyki, czyli do tego, co grało
Iron Maiden, Judas Priest czy
Accept. W każdym razie ekipa
dowodzona przez Mikaela Dahla
przygotowała ją w sposób jeszcze
bardziej melodyjny. Przypomina
to debiutancki album
Freedom Call, wydany w tym
samym czasie, który nawiązywał
do ekipy Kaia Hansena, Gamma
Ray ale właśnie w stylu zdecydowanie
bardziej melodyjnym.
Niemniej w odróżnieniu do wymienionych
kolegów, Crystal
Eyes został wierny raz obranej
estetyce i nie poszedł w bardziej
komercyjne rejony. Większość
kompozycji na "World Of Black
And Silver" jest bardzo szybka i
charakteryzuje się, wyśmienitymi
szarżami dość mocnych rytmicznych
gitar. Partie solowe też
są solidne. Niemniej każdy kawałek
ma swój temat i melodię
przewodnią, bardzo śpiewną i
mocno podkreśloną ale podaną
na modę hymnicznych heavy
metalowych refrenów, podobnych
do tych, które wymyślał
Rock'n'Rolf. Muzycy Crystal
Eyes potrafią też lekko zwolnić,
czy też stworzyć klimat. Dla
przykładu znacznie zwalniają w
"Victims of the Frozen Hate",
który również ma klimat i dość
mocny epicki rys. Owe epickie
elementy pojawiają się również w
innych utworach chociażby w
"The Power Behind the Throne" i
"World of Black and Silver". Ten
ostatni jest oparty na gitarach
akustycznych i klimacie nadawanym
przez klawisze. Owszem
syntezatory są wykorzystywane
przez Mikaela ale są bardzo
rzadko słyszane i stanowią jedynie
aranżacyjny ozdobnik. W
utworze tytułowym wykorzystano
je w maksymalny sposób ale
nie wyszły poza muzyczny podkład.
Po prostu w muzyce Crystal
Eyes rządzą gitary. Nie
wspominałem jeszcze o sekcji
rytmicznej i o wokalu. Pierwsza,
daje pole do popisu wspomnianym
gitarowym tyradom i solówkom,
melodyjnym refrenom i
śpiewnemu wokalowi. Mikael
Dahl ma specyficzny głos niemniej
bardzo swobodnie prześlizguje
się po mknących melodiach.
Sporo jest w nim wpływów
Kaia Hansena i Rock'n'
Rolfa. Aczkolwiek potrafi zakrzyknąć
wrzaskliwie i wysoko, a
także wykreować odpowiednią
atmosferę, tak jak w wymienionym
już tytułowym "World of
Black and Silver", który w pewnym
momencie przywołał na
myśl Kinga Dimoinda. Mikael
Dahl nie lubi tego porównania,
ale w tym wypadku jest coś na
rzeczy. Niestety, a może i stety,
tematycznie kompozycje oparte
są na opowiadaniach fantazy, co
też jest charakterystyczne dla
melodyjnego power metalu.
Przez lata Crystal Eyes traktowałem
właśnie jako przedstawiciela
tego nurtu. Teraz jednak
myślę, że powinni stać w szeregu
z Running Wild, Helloween,
Gamma Ray czy Blind Guardian.
No, może ciut za nimi. No,
może jeszcze trochę dalej... Z
całą pewnością jest to melodyjna
power metalowa grupa ale bazująca
na ciężkich i rozbrykanych
gitarach. Nie powiem, był to bardzo
miły powrót do przeszłości i
myślę, że warto pamiętać o tej
ekipie ze Szwecji, a na pewno o
ich debiucie "World of Black
and Silver". (4,5)
Crystal Eyes - In Silence They
March
2000 Heavy Fidelity
Mikael Dahl idzie za ciosem, po
roku na rynku pojawia się krążek
"In Silence They March". Jak
już wspomniałem ten zespół w
trakcie swej kariery z raz obranej
drogi nie zszedł, więc ciągle mamy
do czynienia z melodyjnym
europejskim power metalem ale
z jego wersją gitarową. Także
kompozycje rozbijają się między
inspiracjami od Running Wild
po przez Helloween i Gamma
Ray aż po Blind Guardian. Generalnie
utwory są szybkie ale
nie tak szybkie jak na debiucie.
Dzięki temu, więcej słyszymy
niuansów w melodiach oraz w
aranżacjach, a także w muzykę
wkrada się więcej klimatu. Z
rzadka do wywołania odpowiedniej
atmosfery Mikael wykorzystuje
gitary akustyczne. Najwięcej
jest ich w niespełna dwu minutowej
miniaturze "The Undead
King" i kilku atmosferycznych
kompozycjach zawartych w drugiej
części krążka. Niemniej
utwory na "In Silence They
March" nie są aż tak dobre jak
na debiucie. Zawsze im troszkę
brakuje. Jedynie "The Rising" i
"Knights Of Prey" dorównują klasie
songom ze wspomnianego co
albumu. Niemniej pojawiają się
dwie kompozycje w wolniejszych
tempach, z mocnymi epickimi i
klasycznymi sygnaturami, są to
"Witch Hunter" oraz "Somewhere
Over The Sun". Natomiast całość
płyty wieńczy równie klimatyczny
"Winternight", co ostatni
utwór na "World of Black and
Silver" (zresztą tytułowy). I
właśnie te wyróżniające się kompozycje
nadają charakterowi całej
płycie. Niestety zespołowi
przytrafiła się też wpadka, jest
nią dla mnie pieśń "In Silence
They March", której pod względem
muzycznym rozmył się styl
i charakter. Trochę to dziwne,
tym bardziej, że to tytułowy kawałek,
więc z pewnością każdy
na niego zwróci uwagę. Za to cały
czas mamy do czynienia, że
świetną rytmiczną współpracą
dwóch gitar, plus niezłe sola. Sekcja
pracuje na chwałę owych
wyczynów plus na podkład dla
śpiewnych linii melodyjnych. A
tu prym wiedzie śpiewny głos
Mikaela Dahla, który zawsze
stara się wyśpiewać porywający i
melodyjny hymn. Także "In Silence
They March" jest ciągle na
poziomie, choć leciutko jakościowo
odbiega od swojego pierwowzoru.
(3,7)
Crystal Eyes - Vengeance Descending
2003 Heavy Fidelity
Utarło się, że trzeci krążek w dyskografii
zespołu to płyta przełomowa.
Dla mnie na "Vengeance
Descending" żadnego przełamania
nie zauważyłem, za to mogłem
usłyszeć ponad godzinę
bardzo solidnego melodyjnego
power metalowego grania. Album
otwierają trzy kompozycje,
które wzorem z poprzedniej płyty
są trochę wolniejsze, a przy
okazji słyszymy w nich więcej
elementów tradycyjnego heavy
metalu. Ogólnie brzmią bardziej
klasowo i chyba przeważają w
nich inspiracje Gamma Ray.
Czwarty w kolejności "Mr. Failure"
jest równie szybki i w miarę
dobry co te z debiutu. Oprócz
tempa wyróżnia się typową melodią,
która zachęca do wspólnego
śpiewania. Kolejnym podobnym
utworem jest "The Wizard's
Apprentice", choć jego struktura
posiada też wolniejsze fragmenty,
to jednak to co go wyróżnia,
to wokal zaśpiewany tym razem
przez Daniela Heimana. Nie
ma co dywagować, jest to wzorcowa
współpraca, która przyniosła
dobre efekty. Mimo tych
szybszych kawałów, pozostały
utwory utrzymane są w wolniejszej
formie, choć oczywiście
muzycy wykorzystują też i zwolnienia
i przyspieszenia. Za to
głównie przemawiają do nas wyraźnymi
akcentami heavy metalowymi.
I chyba to jest sednem
całego "Vengeance Descending",
a jego zwieńczeniem jest
praktycznie tradycyjnie heavy
metalowy, przebojowy i hymniczny
"Metal Crusade". Każdy z
poprzednich krążków kończył
specyficzny kawałek, głównie ze
względu na jego klimat. Tym razem
zespół postanowił zakończyć
potężną i wolną kompozycją
wręcz o balladowym charakterze
"Oblivion In The Visionary
World". Oczywiście w głównej
roli jest też gitara akustyczna.
Wykonanie tej płyty jest niewątpliwie
wzorowe i utrzymane w
konwencji. Jak zawsze zwraca
uwagę praca gitar, ta zespołowa i
indywidualna. Sekcja równie
wzorcowa choć wydaje się, że
jakby bas lekko próbuje swawolić
indywidualnie, wymykając się
czasami z narzuconej mu roli.
Ogółem "Vengeance Descending"
to bardzo solidny album. Jeszcze
jedna uwaga. Mimo, że odnośniki
w dokonaniach Crystal Eyes
są czytelne to po raz pierwszy
można napisać, że kapela na tyle
okrzepła, że ta muzyka i ogólnie
jej przekaz jest naprawdę tylko
ich. I może to ten przełom, o
którym wspominałem na początku.
(4)
Crystal Eyes - Confessions Of
The Maker
2005 Heavy Fidelity
Na poprzednim albumie swoje
224
RECENZJE
miejsce znalazł kawałek "The
Wizard's Apprentice". Śpiewał na
nim Daniel Heiman. Ogólnie
współpraca była udana i być może
z tego powodu Mikael Dahl
postanowił zaprosić Daniela do
zespołu na stałe. Wspomniany
utwór był tym szybszym oraz z
pewnymi zwolnieniami ale za to
troszkę bardziej melodyjny. Na
"Confessions Of The Maker"
kompozycje mają też ciut więcej
melodii ale wzorcem ostatnich
albumów muzyka jest wolniejsza
i bardziej urozmaicona. Co nie
znaczy, że zupełnie pozbyto się
szybszych fragmentów. I jeszcze
jedna rzecz, utwory są bardziej
skondensowane czyli krótsze w
porównaniu z tymi z poprzednich
tytułów Crystal Eyes. Słowem
tym razem fani z łatwością
powinni przyswoić "Confessions
Of The Maker". Jednak
coś nie poszło tak jak trzeba.
Przede wszystkim bardzo słabo
wypadł Heiman. Ogólnie to znakomity
wokalista ale na tej płycie
nie sprawdził się. Śpiewa on
bez przekonania i pasji. Być może,
jak plotki niosą, linie wokale
ułożył Dahl i to zaważyło, że
Heineman tak słabo wypadł.
Niemniej jakby go nie tłumaczyć
trudno wyjaśnić jego brak zaangażowania.
Przynajmniej tak jego
głos dla mnie brzmi na tej
płycie. To nie jedyna wpadka na
tym wydawnictwie. Generalnie
słabo wypadają tu wszystkie
kompozycje, choć nie można odmówić
Mikaelowi Dahlowi entuzjazmu.
Wytoczył wszystko co
miał w swoim arsenale, ale mimo
wszystko nic z tego nie wypaliło.
Niestety nie pomogło dobre wykonanie.
Po prostu nic w pomyśle
na "Confessions Of The Maker"
nie zadziałało. No może poza
kawałkiem "White Wolves",
który wywołał u mnie jakąś reakcję.
Resztę płyty słuchałem raczej
bez zainteresowania. Słowem
bardzo przeciętnie to wypadło.
(3)
Crystal Eyes - Dead City
Dreaming
2006 Heavy Fidelity
Nie wyszło z Danielem Heimanem
to Mikael Dahl dogadał się
z Sorenem "Nico" Adamsenem.
Mikael ma charakterystyczny
głos ale bardzo trudny do ulokowania
go wśród innych wokalistów.
Za to śpiewa już w znany
sposób, bo kojarzący się z tym co
robił Rock'n'Rolf, Kai Hansen
oraz Ralf Scheepers. Natomiast
Niko ma znacznie mocniejszy i
bardziej wyrazistszy głos. Dzięki
czemu bardzo dobrze sprawdził
się w muzyce, która znalazła się
na "Dead City Dreaming". Przede
wszystkim dodał muzyce i
melodiom klasy. Ogólnie muzyka
jakby zeszlachetniała. Wzorem
wcześniejszych dokonań
utrzymała trochę wolniejsze
tempo, co nie znaczy, że kapela
zrezygnowała w ogóle ze szybszych
temp. Niemniej w wypadku
tego albumu muzyka wyróżnia
się słyszalnymi inspiracjami
tradycyjnym heavy metalem. Jest
też kilka odniesień do hard
rocka. W sumie zachowuje swoją
melodyjność ale także zaznacza
swoją moc i ostrość. Przez co
Crystal Eyes jeszcze bardziej
zbliża się do niemieckich kapel
typu Running Wild, Helloween
i Gamma Ray. Świetnie
"gadają" na tym krążku gitary,
które potrafią też wysmażyć niezłe
solo. Mikael jak zawsze chętnie
korzysta też z gitar akustycznych,
choć w wywarzony sposób.
Po prostu lubi dobrze zaaranżować
swoją muzykę. Sekcja
jak zawsze służy gitarom i wokalowi
do podkreślania ich walorów.
Po prostu Mikaelowi i kolegom
wyszedł dobry i solidny album,
a każda jego kompozycja
ma swoje miejsce i jest równie
dobra co pozostałe.(4)
\m/\m/
Bitches Sin - Predator
2016 Dissonance
Domowa izolacja sprzyja częstszemu
sięganiu po muzykę. Jak wiadomo
to właśnie muzyka łagodzi
obyczaje. Także może dzięki dźwiękom
to całe światowe zamieszanie
troszkę szybciej się skończy.
Niesiony więc takim pozytywnym
przeświadczeniem spędziłem paręnaście
dobrych chwil z reedycją
debiutu Bitches Sin - "Predator".
Wydany przez niezawodne Dissonance
Productions zawiera oryginalny
zestaw utworów i na szczęście
nikogo nie kusiło, żeby grzebać
przy okładce. Pierwotnie album
został przedstawiony światu w
1982 roku a sama grupa zaliczała
się do nurtu NWOBHM. Dziś w
sumie może być traktowana w kontekście
ciekawostki, bo "Predator"
to po prostu jedna z tych przyjemnych
i niekoniecznie rzucających
na kolana płyt. Materiał, który trafił
do publikacji oscyluje według jasno
sprecyzowanego klimatu.
Kompozycje zanurzone są dość
głęboko w dość melodyjnym sosie.
Takie klasyczne, można powiedzieć,
brytyjskie podejście do grania
heavy metalu. No bo mamy tutaj
wpadające w ucho piosenki (jak
choćby u Praying Mantis) czy też
melodyjne, ale zagrane z pazurem
utwory (niczym Diamond Head).
Początek płyty może trochę zbić z
tropu, bo zaserwowany jest nam
taki niby-blues. Szczerze, to "Predator"
rozkręca się gdzieś od trzeciego-czwartego
numeru. Tak jak
pisałem wcześniej, ten krążek to
całkiem przyjemne pół godziny
muzyki. Naturalnie nie jest to jakieś
wiekopomne dzieło, ale znam
sporo gorszych pozycji. Możliwe,
że "Predator", dzięki swojej melodyjności,
nie będzie ulubionym
krążkiem spragnionych szybkich i
motorycznych dźwięków fanów
heavy metalu, ale każdy, kto choć
trochę lubi specyficzne, brytyjskie
granie z początku lat 80. powinien
przynajmniej się z tym materiałem
zapoznać.
Adam Widełka
Dark Arena - Alien Factor
2020/2006 Pure Steel
Co prawda powyżej widnieje rok
jak najbardziej bieżący, ale "Alien
Factor" to album sprzed kilkunastu
lat, który dopiero teraz doczekał
się pierwszej, oficjalnej edycji. W
roku 2006 zespół wydał go samodzielnie
i w niewielkim nakładzie,
ale materiał zniósł próbę czasu.
Może poza brzmieniem: cyfrowym,
dziwnie zduszonym, wyraźnie
niskobudżetowym. Muzycznie
jest jednak naprawdę zacnie, bo
Dark Arena, zespół pechowy, po
licznych perturbacjach, tragediach
i zmianach składu, grać potrafi. Jednak
startując w pierwszej połowie
lat 90. wybrali sobie nieszczególnie
modną stylistykę, progresywny metal
z powerowymi i thrashowymi
naleciałościami, nie mając wtedy
szans na cokolwiek - szerzej wydawniczo
zaistnieli więc dopiero po
kilkunastu latach, wypuszczając
samodzielnie cztery albumy, w tym
kompilację. Otwiera tę serię "Alien
Factor" z roku 2006, materiał dynamiczny,
urozmaicony i na pewno
mający w sobie to coś - teraz
brzmi klasycznie, wręcz ponadczasowo,
wtedy przeszedł bez echa,
poza amerykańskim podziemiem
lokalnej sceny w Ohio. Tymczasem
chłopaki i grająca na klawiszach
Rhiannon Wisniewski nie są
wcale gorsi od takich Fates Warning
czy Lethal, a świetny wokalista
Juan Ricardo sprawia, że można
też porównać Dark Arena do
jego macierzystego Ritual, poruszającego
się przecież w podobnych
rejonach muzycznych. Dlatego
"Alien Factor" jest na pewno
płytą wartą uwagi, chociaż nie można
jej też w żadnym razie zakwalifikować
do muzycznych obajawień.
Wojciech Chamryk
Faust - Sen, Król Moru i Perła
2020 Narcoleptica Productions
Prawdopodobnie gdy piszę te słowa
płytka ta nie jest już osiągalna.
Została wydana w bardzo małym
nakładzie i nie wiadomo czy ją ponownie
wznowią. Ci, co śledzą polską
scenę heavy i thrash z pewnością
znają nazwę Faust, a część zna
nawet zawartość ich albumów
"Misantropic Supremacy" (2004)
i zeszłorocznego "Wspólnota brudnych
sumień". Pierwszy był bardziej
heavy/thrashowy, drugi
thrash/death metalowy ale to nie
jedyne inspiracje wykorzystywane
przez muzyków tego zespołu. Ich
pochodzenie wyjaśniają właśnie
demo "Sen" (1998) oraz pierwszy
oficjalny album "Król Moru i Perła"
(2000), które znalazły swoje
RECENZJE 225
miejsce na dysku CD wydanym
przez małą niezależną wytwórnię
Narcoleptica. Demo "Sen" to trzy
utwory utrzymane w konwencji
melodyjnego death metalu z elementami
takiegoż black metalu.
Nie jest to moja bajka ale tak tę
muzykę odczytuję. Także wyjaśnia
się skąd wzięły się ozdobniki black
metalowe na wspominanych krążkach,
"Misantropic Supremacy" i
"Wspólnota brudnych sumień".
Demo jest także wskazówką, gdzie
zaczęła się fascynacja muzyków
death metalem. "Król Moru i Perła"
jest kontynuacją tego, co działo
się we "Śnie", ale muzycy rozpoczynają
już wędrówkę ku tradycyjnemu
heavy metalu ale także
dość znacznie zahaczają o neoklasykę,
melodyjny power metal, coś
co można nazwać gotycki metal, a
także thrash metal. Przez to "mieszanie"
wypada także wspomnieć o
wpływach progresywnego grania.
Czyli wszystko czego echa można
było znaleźć na późniejszych wydawnictwach
Fausta. Ciekawostką
jest brzmienie i produkcja obu wydawnictw.
Demo brzmi jak dobre
demo ale klasy ewidentnie mu brakuje.
Niemniej właśnie to brzmienie
wyraziściej podkreśla styl, w
którym poruszał się wtedy zespół.
Jednak wręcz namacalna jest chęć
uzyskania jak najlepszej jego wartości.
Natomiast jakością "Król
Moru i Perła" jestem zaskoczony.
Trochę różni się od tego, co dzisiaj
ogólnie obowiązuje, ale brzmi to
ciągle znakomicie. Co ogólnie daje
taki efekt, że tę część katowałem
aż do bólu. Nie tylko ze względu
na produkcje ale na muzykę, a w
szczególnie dla partii gitar. Niesamowita
robota. Te dwa przypomniane
tytuły uzupełniają utwory
bonusowe, instrumentalne wersje
kawałków "Smak Zemsty", "Mirror"
i "Horus Destroyers", zaś na koniec
wylądowały covery "Króla Moru" i
"MaddaS" w wykonaniu Intrate.
"Sen, Król Moru i Perła" to znakomite
uzupełnienie dyskografii
Fausta i każdy ich fan powinien ją
mieć.
Foghat - Family Joules
2020 Metalville
\m/\m/
Foghat to grupa pochodząca z Anglii,
dokładnie z Londynu, której
początki datowane są na rok 1971.
Znana była z tego, że z powodzeniem
użyła w swojej muzyce gitary
slide. Działalność fonograficzna
rozpoczęła się rok po sformowaniu
pierwszego składu. Niestety,
współcześnie jedynym, który z oryginalnego
składu został przy życiu
i w Foghat, to perkusista Roger
Earl. Reszty - w tym rozpoznawalnego
wokalisty i gitarzysty Dave'a
Peverett - już nie ma z nami od
dobrych kilkunastu lat. Jednak nie
jest tutaj miejsce do roztrząsania
dość obszernej historii tej brytyjskiej
grupy. Po bogaty zasób informacji
odsyłam chociażby do angielskiej
Wikipedii. Znaleźć można
tam sporo faktów i szeroko rozpisaną
dyskografię. Mnie natomiast
przypadła do zrecenzowania płyta,
która nosi numer czternaście i ukazała
się w 2003 roku. Mowa tutaj
o "Family Joules". Krążek ten był
pierwszym po reaktywacji po
śmierci wspomnianego założyciela
trzy lata wcześniej. Złożyło się
również tak, że Foghat nie był mi
zespołem znanym. Wcześniej nie
miałem przyjemności w jakikolwiek
sposób zgłębić się w ich dokonania.
Z taką czystą kartką więc
postanowiłem wcisnąć przycisk
"play". Dwanaście kompozycji jakie
trafiły na "Family Joules" to brzmiący
dość amerykańsko bluesrock.
Słychać w tych piosenkach
nawet trochę Roda Stewarda, a i
panowie pozwalają sobie momentami
pograć w klimacie AC/DC.
Utwory cechuje duża dawka melodii
i sympatycznie zaaranżowanych
wokali. Co ciekawe, mimo
prawie godziny materiału, album
nie nuży, choć nie jest to jakaś wybitnie
odkrywcza i intrygująca muzyka.
Zachęca jednak do wycieczki
w przeszłość i sprawdzenia poczynań
Foghat chociażby z lat 70.
Wtedy na pewno wyglądało to trochę
inaczej. Na "Family Joules"
słychać, że za Rogerem Earlem
przemawia doświadczenie, a towarzyszący
mu muzycy - Tony Stevens
(bas), Bryan Bassett (gitara)
i Charlie Huhn (wokal i gitara) -
zdecydowanie potrafią grać.
Gdzieś w połowie krążka pojawiają
się pierwsze ejsidisowskie rytmy.
Żwawe rockowe kawałki o australijskim
zabarwieniu traktowałem z
dystansem i wyrozumiałością. Nie
można porównywać ich do twórczości
braci Young, natomiast mają
w sobie dostatecznie dużo luzu,
żeby nie wypaść komicznie. Można
"Family Joules" stanowczo zaliczyć
do tych płyt, które mają
przynieść frajdę ze słuchania muzyki.
W dużej mierze grupa Foghat
wychodzi z tego zadania
obronną ręką, choć spod ich palców
nie płyną tutaj żadne rewolucyjne
dźwięki. Ot, po prostu bardzo
pozytywna dawka dobrze zagranego
i harmonicznie zaśpiewanego
rocka z domieszką bluesa.
Adam Widełka
Hellhammer - Apocalyptic Raids
2020 BMG/Sanctuary/Noise
W tym roku światło dzienne ujrzała
kolejna reedycja kultowego już
materiału Hellhammer "Apocalyptic
Raids" popełniona przez
BMG. Bez zmienionej szaty graficznej
i bez żadnych dodatkowych
utworów poza tymi, które już
wcześniej zostały przyklejone w
1990 roku przy okazji "Apocalyptic
Raids 1990 A.D.". Bardzo dobrze,
że nie kombinowano z tym
tytułem za mocno bo też zwyczajnie
nie ma to sensu. Ta mała płytka
szwajcarskiej legendy thrash/
black metalu po trzydziestu sześciu
latach nadal wywołuje ciarki na
plecach. Słuchanie "Apocalyptic
Raids" to jak chodzenie po spleśniałej
piwnicy bez latarki. Smród
zgnilizny, chropowatość ścian i
wszechobecny niepokój. Tom G.
Warrior, Martin E. Ain i Denial
Fiend z iście szatańską precyzją
nagrali kilka utworów, które ukształtowały
tak naprawdę późniejsze
oblicze ekstremalnego metalu. Sami
czerpiąc z klasyki stworzyli solidny
fundament dla, mającego dopiero
nadejść, norweskiego black
metalu. Ten mini album to oprócz
absolutnie bezbłędnego klimatu
jeszcze złowieszcze brzmienie podkreślające
walory kompozycji. Bo
na "Apocalyptic Raids" są właśnie
kompozycje. To nie jest prostacka
muzyka rodem z opętanej i opuszczonej
katedry popełniona przez
jakichś szaleńców. Hellhammer
tworzyli muzycy mający wizję i orientację
na przekaz. Wszystko było
przemyślane i na pewno nie można
powiedzieć, że zespół był dziurawy
jak szwajcarski ser. Mimo, że Hellhammer
nie nagrał nic więcej i na
jego zgliszczach niedługo powstał
niemniej znaczący Celtic Frost, to
właśnie te kilka utworów z 1984
roku nie bez kozery określa się
wpływowymi. To absolutnie ważny
materiał, nie tylko z punktu historycznego,
ale także dający do zrozumienia,
że śmiało może konkurować
z współcześnie nagranymi
krążkami. I nie jest na straconej
pozycji.
Adam Widełka
Helvetets Port - Exodus To Hell
2019/2009 High Roller
Lista zespołów, które nie zmienią
w sposób znaczący mojego życia
właśnie wydłużyła się o kolejną nazwę.
Złowieszczo brzmiąca Helvetets
Port znacząca tyle co "brama
piekła" kryje pod sobą szwedzki
twór powołany do życia w 2001 roku.
W zeszłym roku High Roller
Records przygotował reedycję ich
debiutanckiego materiału "Exodus
To Hell" wzbogaconą o singiel
"Metal Strike" oraz EP "Man
With The Chains". No i to są
właśnie takie piosenki, z którymi
nie wiadomo do końca co począć.
Brzmi to wszystko jakbyśmy obcowali
z legendą węgierskiego metalu,
na przykład Pokolgep, na co
składa się pewnie akcent śpiewającego
gitarzysty Tomasa Ericsona.
Z ciekawszych postaci wspierających
go w tym projekcie wymienić
warto śpiewającego basistę Phillipa
Svennefelta, który wcześniej
z powodzeniem naśladował Diamentowego
Króla w grupie Portrait.
Natomiast skupia się on tutaj
tylko na wspomaganiu, a po jego
możliwościach wokalnych nie ma
śladu. Helvetets Port to też zupełnie
inne podejście do heavy metalu.
Trochę bardziej "kwadratowe"
niż mięsiste. Cały czas ma się wrażenie,
że kawałki grane są dość
wolno z nieznacznymi przyspieszeniami
gitar. Bywają żwawsze fragmenty,
ale całościowo "Exodus To
Hell" nie należy do krążków mknących
na złamanie karku. Absolutnie
nie jest to zła płyta. Jednak po
tym jak się skończy, ciężko
przemóc się by włączyć ją raz jeszcze.
Nie ma w niej nic porywającego,
nic, po czym nasze serce zaczyna
bić jak zwariowane. Takie
rzeczy się czuje już od pierwszych
sekund krążka. Często pierwsze
wrażenie jest kluczowe. Dla mnie
Helvetets Port to przyzwoite granie
ale, niestety, nic ponadto. Proszę
się jednak nie zniechęcać -
wszakże może komuś akurat "Exo-
226
RECENZJE
dus To Hell" sprawi dużą radość.
Adam Widełka
Hydra - Hydra-Land Of Money-
Rock The World
2020 BGO
Hydra to amerykański zespół
rockowy, założony pod koniec lat
60. zeszłego wieku. Jego założycielami
byli muzycy Spencer Kirkpatrick
(gitara), Wayne Bruce
(wokal i gitara) oraz Steve Pace
(perkusja). Wszyscy trzej wcześniej
grali w różnych kapelach, a
także wspólnie tworzyli kilka formacji,
które były forpocztą dla Hydry.
Ostatecznie w 1971 roku
basistą grupy został Orville Davis.
Panowie nagrali trzy albumy "Hydra"
(1974), "Land of Money"
(1975) oraz "Rock the World"
(1977). Na krążkach znalazła się
muzyka, która określa się jako
southern rock. Generalnie to muzyka
rockowa w amerykańskim
odcieniu, czyli mieszanka bluesa,
country, folku, rocka i hard rocka.
Jednak mimo podobieństw do np.
Allman Brothers Band to zdecydowanie
bardziej Hydrze było bliżej
do Molly Hatchet czy Blackfoot.
Słuchając tych płyt jestem
zdziwiony, że wcześniej ich nie słyszałem.
Co prawda nie są tak dobrzy
jak dopiero co wymienione
formacje, ale nie wiele im ustępują.
Kawałki są bardziej niż zgrabne,
gra muzyków jest wyborna, z klimat
nie do podrobienia. Na debiutanckiej
płycie usłyszymy dęciaki
(np. "Glitter Queen"), dość charakterystyczne
dla ego stylu, w dodatku
świetnie zaaranżowane. Niemniej,
jak plotka niesie, ich ówczesny
producent po kryjomu zaangażował
kilku muzyków, którzy
dograli mu wspomniane trąbki.
Muzycy ponoć dowiedzieli się o
fakcie dopiero, gdy odsłuchali swoje
egzemplarze autorskie. Musi być
coś na rzeczy, bowiem na kolejnych
krążkach instrumentów dętych
już nie było. Tak czy siak
"Hydra" jawi się jako bardzo solidny
start. Jak dla mnie na "Land of
Money" następuje lekkie wahnięcie
formy. Choć nadal jest wiele
atutów, w tym duch rockowej muzy
lat 70. Najlepszy z całej trójki
albumów studyjnych wydaje się
ten ostatni, trzeci w kolejności
"Rock the World". Znalazły się na
nim konkretne kompozycje w mocnej
rockowej i hard rockowej
oprawie. A taki "Shame" to wręcz
hard rock w heavy metalowej oprawie.
Fani rocka lat 70. southern
rocka i hard rocka powinni znać
ten zespół, a ich ostatni album powinien
być w kolekcji każdego. Nie
jest to łatwe, gdyż płyty tej kapeli
są stosunkowo trudne do zdobycia.
Teraz będzie ciut łatwiej, bowiem
BGO Records wydała zbiór wszystkich
trzech wydawnictw na podwójnym
kompakcie. Z nieźle opisaną
historią Hydry w książeczce
tworzą takie małe kompendium o
formacji. Amerykanie mimo znakomitego
trzeciego albumu przetrwali
tylko do 1977 roku. W 2005
roku skrzyknęli się jedynie na dwa
koncerty. Z tego wydarzenia pozostała
pamiątka w postaci dysku
"Live After All These Years".
Ponoć muzycy snuli plany o nagraniu
kolejnego albumu. Niestety nic
z tego nie wyszło. Mimo wszystko
pozostawili nam sporo bardzo dobrej
muzy.
\m/\m/
Marquis De Sade - Somewhere
Up In The Mountains
2020 High Roller
W zasadzie kiedy dostaję materiał
do recenzji i widzę, że pochodzi on
od High Roller Records, to już
wiem, że będzie to ciekawych kilka
dni z czymś nowym i ekscytującym.
Wszakże wszystkich zespołów
świata nie znam i, cytując klasyka,
wciąż się uczę to z niekłamaną
chęcią odpaliłem pierwsze z
brzegu "Somewhere Up In The
Mountains". Jest to kompilacja
nagrań zapomnianego dziś w sumie
zespołu, działającego w latach
1979-1982, a od 2019 reaktywowanego.
Wydana została pierwotnie
w 2012 roku przez HRR na winylu,
potem trzy lata później na
kompakcie. Teraz, pewnie w związku
z ponownym działaniem grupy,
firma postanowiła przypomnieć
archiwalne nagrania. Zresztą
Marquis De Sade potwierdzili
swój występ na słynnym festiwalu
Keep It True w następnym roku,
więc okazja jest pierwszorzędna.
Mamy sześć utworów i raptem
około trzydziestu dwóch minut
muzyki. Mało? Być może. Za to
jednak bardzo treściwie. Od pierwszych
sekund czuć, że grupa miała
wielki potencjał. Utwory porywają
i urzekają swoim unikalnym
klimatem. Są dość rozbudowane i,
jak na swój wiek, nieźle brzmiące.
To typowe angielskie heavy metalowe
granie, z harmoniami gitar i
wyraźnym, bardzo melodyjnym
wokalem. Gdzieniegdzie pojawiają
się nawet klawiszowe pasaże, mające
może więcej wspólnego z jakimś
progrockiem, ale dublowane
przez zadziorne solówki i cementowane
przez motoryczną sekcję
utwierdzają w przekonaniu, że
warto zostać z Markizem na dłużej.
I nie będzie to żaden sadyzm.
Muszę przyznać, że te numery
trafiły w mój gust. Lubię taki sposób
ekspresji i czerpania z klasycznego
hard rocka, co, może nawet
nieświadomie, Marquis De Sade
do swoich utworów przemycali. Na
pewno "Somewhere Up In The
Mountains" spodoba się wielbicielom
klasycznego grania, ale i ci,
którzy wolą troszkę bardziej ekstremalne
odmiany metalu, powinni
być chociażby pozytywnie zaskoczeni.
Adam Widełka
Marshall Law - Marshall Law
2017 Dissonance
Dzięki zwiększonej ilości wolnego
czasu mogłem ostatnio przysiąść i
odkurzyć trochę dawno nie słuchanych
pozycji i poznać nowe. Zawsze
świeża partia muzyki działa
dobrze na układ krwionośny, więc
ucieszyłem się, gdy redaktor naczelny
przydzielił kolejne krążki
do recenzji. Wśród nowej partii
znalazł się między innymi, nie znany
wcześniej przeze mnie, debiut
Marshall Law w ciekawej reedycji.
Ta angielska grupa widocznie dotychczas
umknęła moim uszom. Nie
powiem, żebym z tego powodu
strasznie rozpaczał, ale jak pokazały
godziny spędzone z "Marshall
Law", krążek okazał się naprawdę
rzetelny. Ukazał się w 1989 roku i
oryginalnie zawierał jedenaście
kompozycji dające równo czterdzieści
minut energetycznego
heavy/power metalu. Choć kapela
pochodzi z robotniczego Birmingham,
gdzie Rog Davis (bas), Andy
Pike (wokal), Mick Donovan
(perkusja), Dave Martin oraz Andy
Southwell (gitary) oddychali
tym samym powietrzem co niegdyś
chociażby Black Sabbath czy Judas
Priest, to brzmią na swoim debiucie
bardzo amerykańsko. Można
odnieść wrażenie, że dźwięk na
"Marshall Law" jest dobrze wypolerowany
i świeci się jak maska
Cadillaca. To też nie znaczy, że
mamy do czynienia z jakimś zniewieściałym
hair metalem. Co to, to
nie. Mimo, że pojawiają się na tym
krążku znacznie melodyjne fragmenty,
to całość utrzymana jest w
odpowiednich ryzach. Jedne uszy
lżejsze momenty mogą uwierać, dla
innych będą doskonałą przeciwwagą
dla ostrzejszych riffów, ale
sumując wszelkie za i przeciw,
"Marshall Law" to album przyzwoity
i dający się lubić. Reedycja
jaką wypuściło na rynek Dissonance
Productions zawiera dodatkowo
EP "Power Crazy". Materiał
ten, liczący sobie cztery utwory,
ukazał się dwa lata po pierwszym
długograju. Można potraktować
ten mały album jako swoiste
uzupełnienie debiutu. Nagrany został
w sumie w tym samym składzie
(zmiana nastąpiła tylko na
stanowisku garowego - nowym
okazał się Lee Morris), więc brzmi
dość spójnie i w dużej mierze nawiązuje
do klimatu "Marshall
Law". W sumie lubię takie albumy.
Może nie mają w sobie aż takiej
zawartości intelektu, ale są na tyle
dobrze zagrane, że przynoszą sporo
radości. Nawet jeśli jest cała
moc lepszych i bardziej odkrywczych
krążków od "Marshall Law"
to i tak co jakiś czas chętnie do
niego wrócę. Czasem potrzeba
wpuścić do krwi trochę mało zobowiązującej
muzyki.
Adam Widełka
Memory Garden - Forever
2020/1995 BlackBeard/Jolly Roger
Ciekawa i żwawa to płytka. Mini
album a zawiera w sobie tyle mocy
i energii, że naprawdę słucha się
tego z wypiekami na twarzy.
Nawet po dwudziestu pięciu latach
od wydania. Ponadczasowość to
domena nielicznych. Wszystko
wskazuje, że Memory Garden jest
do tego bardzo blisko. Materiał
pierwotnie ukazał się w 1995 roku
obok dwóch innych EP - jedną w
tym samym roku i, liczącą sobie
tylko dwa utwory, w poprzednim.
Teraz dzięki najnowszej edycji
winylowej BlackBeard możemy
mieć dwa w jednym - kompozycje z
"Blessed Are The Dead" zostały
dołączone do oryginalnych czterech
i jeszcze, żeby tego było mało,
uzupełnione nagraniami demo. Ale
spokojnie, całość nie jest przesadzona
i dodatkowe kawałki są na
stronie B, więc ortodoksi mogą
odetchnąć. Zresztą słucha się tego
dobrze. Nie ma co przesadzać. Też
nie lubię zbędnych bonusów ale
tutaj wszystko wyszło z głową. W
sumie jest to ten sam okres Memory
Garden także kierunek
obrany przez Szwedów jest ten
sam. Sam materiał przez to jest
spójny - cztery numery z "Forever"
to soczysty doom metal łączony
momentami z nienarzucającym się
power metalem. Gęste brzmienie,
powolna narracja i będący jasnym
punktem wokal to podstawa konstrukcji.
Czasem jednak pojawia
się przyspieszenie, wtrącone zostają
w kontrze melodie, nadające całości
kolorytu. Śmiało mogę po-
RECENZJE 227
Heavy Pettin' - zespół, który
miał pecha... niedoceniony... z
niewykorzystanym potencjałem...
to określenia, które często
można usłyszeć, gdy ktoś wspomina
Heavy Pettin'. Czy aby na
pewno?!
Zespół należący do nurtu NWO
BHM powstał w 1981 roku w
Glasgow (Szkocja), a rozpadł się
w 1988. Jego nazwa pochodzi od
wydanego w 1976 roku albumu
zespołu UFO zatytułowanego
"No Heavy Petting". Do grupy
należeli: Stephen "Hamie" Hayman
(wokal), Gordon Bonnar
(gitara), Punky Mendoza (gitara),
Brian Waugh (bas), Gary
Moat (perkusja). Działalność
Heavy Pettin' zaowocowała
trzema albumami studyjnymi -
"Lettin' Loose" (1983r.), "Rock
Ain't Dead" (1985r.) oraz "Big
Bang" (1989r.).
Od 2017 roku zespół znów jest
aktywny - swój pierwszy występ
po bardzo długiej przerwie dał
na Festiwalu WinterStorm, a
14 lutego br. wydał minialbum
pt. "4 Play". Z oryginalnego składu
w grupie pozostali jedynie
wokalista Stephen "Hamie"
Hayman oraz gitarzysta Gordon
Bonnar.
Jednak powróćmy do Heavy
Pettin' z lat 80-tych i przyjrzyjmy
się ich albumom z tamtego
okresu.
"Lettin' Loose" to debiutancki
album zespołu wydany w 1983
roku przez wytwórnię Polydor.
Jego producentami byli Brian
May (gitarzysta Queen) oraz
Reinhold Mack.
Album składa się z jedenastu napędzanych
dwiema gitarami melodyjnych,
hard rockowych
utworów. Większość z nich jest
bardziej "delikatna", o glamowych
refrenach i może kojarzyć
się z wczesną twórczością Def
Leppard. Natomiast głos wokalisty
można porównać do brzmienia
Petera Rodneya "Biffa"
Byforda (wokalisty zespołu Saxon).
Na wyróżnienie zasługuje
"Love On The Run" i "Hell is
Beautiful", czyli metalowe klasyki
z ostrzejszymi gitarowymi riffami.
Mnie osobiście spodobały
się utwory: "Victims Of The
Night" z mocnym intro oraz
chwytliwy "Devil In Her Eyes".
(3,5/6)
"Rock Ain't Dead" - drugi album
grupy wydany w 1985 roku możemy
zaliczyć do formatu AOR.
Co odróżnia to wydanie od "Lettin'
Loose", to lepsza produkcja,
utwory są bardziej dopracowane
i "wygładzone", a Stephen "Hamie"
Hayman zaczął śpiewać
zdecydowanie wyżej, chociaż dla
niektórych jego "wrzaski" mogą
momentami być drażniące. Jedenaście
utworów "Rock Ain't
Dead" opiera się na tych samych
atrakcyjnych chwytach i rytmicznych
wzorach, które można
znaleźć na albumie "Pyromania"
Def Leppard, brzmienie bębna i
gitary jest niemal identyczne.
Tytułowy utwór "Rock Ain't
Dead" jest utrzymany w średnim
tempie, oferuje miłe dla ucha
współdziałanie gitar. Tempo zostaje
trochę podkręcone w
"Heart Attack", które obok
"Angel" (gdzie Heavy Pettin'
wziął przykład z brytyjskich
glam rockowców i połączył romantyzm
ze sprośnym erotyzmem)
podobają mi się najbardziej
z całego albumu. Ogólnie
płyta mnie nie przekonała. Większość
utworów choć dobrze
skomponowanych jest nieco nudna.
(3/6)
"Big Bang" to trzeci, również
AORowy album Heavy Pettin',
który ukazał się w 1989 roku już
po rozpadzie zespołu.
Heavy Pettin' miał zupełnie inną
wizję, jak powinien wyglądać
ich kolejny album niż wytwórnia
Polydor. Według Gordona
Bonnara wytwórnia nie poparła
ich pomysłów kierując grupę w
bardziej komercyjną stronę, dodając
do miksu klawisze i całkowicie
zmieniając styl Heavy Pettin',
czego konsekwencją był rozpad
zespołu. Duet Gordon Bonnar
i Stephen "Hamie" Hayman
nie stracił umiejętności
pisania utworów, które mają
potencjał, jednak zostały całkowicie
pozbawione ostrości, gitarowe
riffy po prostu nie potrafią
wyjść poza produkcję, przez co
pasują bardziej do konwencji popowo-rockowej.
Płytę "otwiera",
według mnie, najlepszy "Born To
Burn". Na uwagę zasługują również:
"Don't Call It Love", "Heaven
Sent" oraz ballada "Two
Hearts". Zdecydowanie najgorszym
utworem na płycie jest
"Romeo", który został zgłoszony
do udziału w Konkursie Piosenki
Eurowizji w 1987 roku i kojarzy
mi się z jakimś tanim romansidłem.
Na nieszczęście, jak wszystkie
złe i kiczowate piosenki,
najszybciej "zagnieżdża się" w
mózgu i nie chce wyjść z głowy.
(2,5/6)
Podsumowując zespół rzeczywiście
miał potencjał, pomimo, że
jego twórczość raczej mnie nie
zachwyciła, to znalazłam kilka
naprawdę fajnych utworów.
Heavy Pettin', choć uważany za
grupę NWOBHM, prezentował
brzmienie bardziej pasujące do
amerykańskiego AOR i glam metalu
niż brytyjskiego heavy metalu.
Fanom melodyjnego brzmienia
mogę polecić pierwszy
album zespołu "Lettin' Loose",
który najbardziej przypadł mi do
gustu.
Simona Dworska
wiedzieć, że "Forever" to idealne
preludium do "pełnej" twórczości
Memory Garden. Być może nie
pokazali tu jeszcze wszystkiego, ale
wprowadzenie do LP "Tides" mającego
ukazać się rok później zostało
poczynione i na pewno mogło zaostrzyć
apetyt na więcej.
Memory Garden - Tides
2020/1996 BlackBeard/Jolly Roger
Adam Widełka
Raptem rok po obiecujących EP
szwedzki Memory Garden uderzył
z pełnym albumem "Tides".
Właśnie mija mu dwadzieścia sześć
lat i tę, cytując klasyka, okrągłą rocznicę
postanowiło uhonorować
BlackBeard wydając ten materiał
na dostępnym w dwóch kolorach
winylu. Bez zbędnych dodatków i
zmian w grafice. Tylko to, co pierwotnie
znalazło się na krążku -
osiem kompozycji i prawie 45
minut muzyki. Memory Garden
na "Tides" postanowili iść za ciosem.
Natomiast przygotowali dla
słuchaczy dźwięki zdecydowanie
mocniejsze w wyrazie. Brzmieniowo
na pewno jest bardziej plastycznie,
a numery odegrane są z, wydaje
się, większą swobodą. Wiadomo
- małe płytki to były takie, jak
to się mówi, pierwsze koty za płoty.
Właśnie "Tides" to pełny debiut
Szwedów i, jeśli EP były dobre,
to longplay pokazuje ich 110%
możliwości na ówczesny okres.
Najważniejsze, że to wciąż ten sam
zespół. Widać progres, ale nie tracą
tutaj nic ze swojego charakteru.
Starają się iść jasno wytyczoną
ścieżką bez jakichkolwiek niekontrolowanych
wychyleń. Pomogło
temu na pewno to, że w szeregach
Memory Garden nie odbyły się
żadne roszady. Zarówno EPki jak i
"Tides" nagrywali ci sami panowie:
Tom Johansson (perkusja i pianino),
Anders Loostrom (gitara),
Rick Gustafsson (gitara), Ken
Johansson (bas) oraz dysponujący
hipnotyzującym śpiewem Stefan
Berglund. Co ważne, materiał
"Tides" w żaden sposób nie męczy.
Ta iskierka energii jaką Szwedzi
zaprószyli przy "Forever" rok później
zmieniła się w żywy ogień.
Naturalnie cały czas poruszamy się
w doom metalu, ale jak na ten gatunek
to muzyka Memory Garden
posiada sporo przestrzeni.
Oczywiście - to specyficzne pole i
tutaj esencją jest ślimacze tempo i
dołujący klimat, ale na "Tides"
znajdziemy sporo wycieczek w
stronę chociażby zgrabnie włączonego
power metalu. To dobry album.
Po latach brzmi świeżo i nadal
potrafi zaciekawić. Co ważne
skupia uwagę również osób, dla
których doom metal nie jest priorytetem.
Tak jak dla autora tej recenzji.
Adam Widełka
Metal Inquisitor - Unconditional
Absolution
2019/2010 Massacre
Są na świecie zespoły, które specjalnie
nie kryją się ze swoimi inspiracjami.
Hołdując swoim idolom
z lat 80. grają muzykę jakby
zatrzymaną w czasie. Działając
według sprawdzonych wzorców
228
RECENZJE
proponują podaną współcześnie
porcję mało unikalnych dźwięków.
Powstają więc dzieła skierowane
do tych, którym absolutnie nie
przeszkadza odgrzewanie w kółko
tego samego kotleta. Zdarzają się
jednak wyjątki. Takim jest chociażby
niemiecki Metal Inquisitor.
Słuchając dokonań tego pochodzącego
z miasta Koblenz zespołu
można dojść do wniosku, że
brzmią bardzo świeżo. Godzinny
materiał ich trzeciej płyty "Unconditional
Absolution" w zeszłym
roku poddany został reedycji przez
Massacre Records. Duży plus za,
po prostu, odświeżone wydawnictwo.
Bez majstrowania, dodawania,
cudowania. Mimo, że muzyka Metalowego
Inkwizytora wręcz od razu
nasuwa skojarzenia z najlepszymi
latami dla Judas Priest czy
Iron Maiden to, przynajmniej na
początku, w żaden sposób do siebie
nie zniechęca. Ich granie jest
głęboko osadzone w klasyce i podane
dość wyrafinowanie. Nie mamy
wrażenia obcowania z marną
kopią Gigantów, tylko z grupą zapaleńców,
którzy postanowili walczyć
w imię heavy metalu do ostatniej
nuty. Jedną z ważniejszych postaci
jest gitarzysta Blumi, który
udzielał się również w słynnym japońskim
bastionie Metalucifer.
To być może jego zasługa, że Metal
Inquisitor brzmi spójnie i
przynosi sporo frajdy ze słuchania.
Jednak "Unconditional Absolution"
mogłoby być trochę krótsze.
Szkoda, że krążek pod względem
długości nie został przygotowany
według czasu jaki obowiązywał w
latach 80. kiedy twórców "ograniczała"
pojemność płyty winylowej.
Gdyby liczył sobie gdzieś czterdzieści
minut, jego odbiór byłby
zdecydowanie lepszy. Bo, niestety,
pomijając wartość jaką Metal Inquisitor
reprezentuje w warsztacie,
to w tych dźwiękach mamy siłą
rzeczy mało oryginalności, co prowadzi
do lekkiego znużenia. Na
początku danie jest gorące, lecz potem
powoli stygnie, tracąc trochę
smak i ogólne wrażenie.
Adam Widełka
Poison Asp - Beyond The Walls
Of Sleep - The Complete Work
2020 Golden Core
Poison Asp to niemiecki zespół
thrash metalowy, który istniał w
latach 1984 - 1991. Niestety nigdy
nie zdołał się przebić na oficjalny
rynek tak, jak koledzy z Kreator,
Sodom czy Destruction, a nawet,
jak Tankard, Darkness, Deathrow,
Exumer i inni. Przez swoją
karierę działali w podziemiu i wydali
jedynie demo "Schizoid
Nightmares" (1987), oficjalną
EPkę "Beyond The Walls Of
Sleep'" (1990) oraz dwa kawałki
znalazły się na kompilacji "German
Metal Fighters No. II"
(1988). Wszystkie te nagrania,
plus kilka innych umieszczono na
tegorocznym wydaniu Golden Core
Records, "Beyond The Walls
Of Sleep - The Complete Work".
A, że firmuje je Neudi to wiadomo,
iż brzmieniowo jest przyzwoicie.
Niemniej nie da się ukryć, że propozycje
Poison Asp pod względem
produkcji nie mają porównania do
powyżej wspomnianych formacji.
Szorstkie, surowe to słowa, które
najbardziej pasują do pisania brzmienia
tych nagrań. Niemniej
wszystko słyszymy wyraźnie i selektywnie.
Bardziej przypomina mi
to, co działo się w polskim podziemiu
w porównywalnym czasie.
U nas wtedy nie było odpowiednich
miejsc do nagrywania metalu,
a i kapele nie było stać na te lepsze
studia nagraniowe i dokonywały
cudów aby ich nagrania brzmiały
jako-tako. Niemniej muzyka Poison
Asp jest bardzo przyzwoita,
jest to thrash z odnośnikami do
Destruction, Tankart, a czasami
nawet do Vendetta. Sporo w tym
jest też speed metalu. Kompozycje
napisane są również z wyobraźnią,
także przyciągają uwagę. Najbardziej
w tym niemieckim zespole
podoba się praca gitarzystów, ta z
kolei kojarzy się trochę z polską
parą gitarzystów z Pascala (Robert
Wieczorek - Krzysiek Ostrowski).
Trochę, bo wiadomo nasi są lepsi.
Całkiem niezły jest też wokalista
Tosse Basler. Także Niemcy mają
swoją pierwszą i druga ligę thrashową,
a także znakomite podziemie,
do którego warto również zaglądać.
"Beyond The Walls Of Sleep -
The Complete Work" oraz Poison
Asp to propozycja dla oddanych
fanów thrash i speed metalu
oraz oldschoolowego muzycznego
podziemia.
Portrait - Portrait
2018/2008 High Roller
\m/\m/
Jak jestem daleki od ekscytowania
się jakąś kopią, to słuchanie
szwedzkiego Portrait przyniosło
trochę frajdy. Mimo, że momentami
brzmi to naprawdę jak solowy
King Diamond, a jak wiadomo
Król jest tylko jeden. I kropka. Debiut
tej założonej w 2005 roku kapeli
- "Portrait" ujrzał światło dzienne
trzy lata później. Trzeba
przyznać, że muzycy tworzący ten
skład to prawdziwi zapaleńcy klasycznego
heavy metalu i wspomnianego
Kima Petersena. Słynny
Duńczyk wywarł wielki wpływ nie
tylko na tych młodych chłopaków
ze Szwecji, więc przebicie się przez
jakąś tam liczbę podobnie grających
kapel wymagało niezłych
umiejętności. I fakt, słucha się
"Portrait" nieźle. Czasem wręcz
zapomnieć można, że to, mimo
wszystko, pewna kopia. Podobieństwa
są ogromne, więc nie będę się
silić na przekonywanie samego
siebie, że Portrait gra w zupełnie
innym stylu co Diamond. Nie.
Mamy do czynienia z kopią ale
zrealizowaną z dużą szczerością.
Bije z tej muzyki spory entuzjazm.
Złowieszczy klimat, jakiego nie powstydziłby
się Król, budowany jest
w sumie od pierwszych sekund
krążka. No i współgrająca z dźwiękami
okładka. Taka w starym stylu,
rysowana, z naprawdę dobrym
logo. Całość może się podobać.
Muzycznie chłopaki pozwalają
sobie na fajne rozwiązania i nie
zawsze jest typowa galopada. Kilka
niezłych solówek, w tym nawet
perkusyjna, stawia instrumentalistów
Portrait w jasnym świetle.
Wokalnie płyta to w sumie imitacja
Petersena. Phillip Svennefelt
dysponuje, wydawałoby się, wręcz
identycznym głosem ale obcując z
tym materiałem wystarczającą
ilość razy, jednak znajdziemy minimalne
różnice. Ale to absolutnie
nie zarzut. Mnie się tam śpiew na
tym albumie podoba i nie ma co
szukać na siłę jakichś haków. Można
potraktować "Portrait" jako
swego rodzaju aperitif przed słuchaniem
nowego albumu Kinga
Diamonda lub też postawić jako
pewne uzupełnienie jego dyskografii
o dźwięki, jakich po prostu nie
nagrał. Zawsze to jakieś wyjście z
sytuacji, bo Portrait grają solidny
heavy metal i szkoda by było skreślać
ich tak szybko. Trzeba mieć jednak
na uwadze, że choć smaczny
jest to kotlet, to odgrzewany, co
nie każdy lubi.
Adam Widełka
Ritual - Surrounded By Death
2020 High Roller
Firma High Roller Records tradycyjnie
wychodzi naprzeciw poszukiwaczom
i koneserom ciężkich
brzmień. Poza dość znanymi nazwami
stara się również wznawiać
swego rodzaju muzyczne wykopaliska.
I chwała im za to, bo dzięki
ich uporowi można cieszyć się
wspaniałymi, dawno niedostępnymi,
publikacjami. Tak jak chociażby
twórczością belgijskiej grupy
Ritual. Ten pochodzący z Brukseli
kwartet działał od roku 1982, w
połowie lat osiemdziesiątych nagrał
demo i EP pod tytułem "Ritual".
Później powrócił już w zmienionym
składzie (śmierć dwóch
członków pierwotnego składu pod
koniec lat 90.) dopiero w 2000 roku,
wypuszczając demo, zatytułowane
po raz kolejny po prostu nazwą
zespołu. A dwadzieścia lat
później, dzięki wspomnianej High
Roller Records, w marcu 2020 roku
możemy słuchać wszystkich
oficjalnych i nieoficjalnych nagrań
Ritual na kompilacji "Surrounded
By Death". Materiał to jedenaście
utworów ułożonych chronologicznie
i poddanych oczyszczeniu.
Tradycyjnie jednak HRR nie majstrowali
zbyt dużo, więc całość brzmi
świeżo, ale bez straty odpowiedniego
klimatu. Muzycznie Ritual
to doom metal w którym odnaleźć
można bardzo duże wpływy wczesnego
Black Sabbath. Wokal Alaina
Vandenberghe potrafi momentami
do złudzenia przypomnieć
charakterystyczną barwę Ozzy'
ego, a sekcja tłoczy dźwięk niczym
złowieszcza fabryka. Gitara H.H.
Del Rio, mimo, że wypuszcza posępne
riffy, nie stara się być kopią
Tony Iommiego. Muszę szczerze
przyznać, że belgijski zespół zaliczę
do jednego z ciekawszych odkryć
ostatniego czasu. Ritual nie
tylko skupia się na klimacie, ale też
stara się równoważyć go z warstwą
instrumentalną. Grają być może
nie odkrywczo, ale przekonująco i
co ważne - wypada to dobrze.
Całość muzyki zawartej na "Surrounded
By Death" liczy sobie
blisko godzinę. W żadnym wypadku
nie nuży ani nie wydaje się złożony
na siłę. Tak jak wspomniałem,
kompozycje ułożone są chronologiczne,
co tylko ułatwia doświadczenie
procesu jakim poddany
był zespół. Można też porównać
sobie pracę sekcji rytmicznej,
która w roku 2000 była tworzona
przez Xaviera D oraz Eddy De
Logi, zastępujących zmarłych odpowiednio
Raymonda Roobaerta
(bas) i Erica De Boecka (perkusja).
Dzięki dwóm muzykom z oryginalnego
składu droga obrana
przez grupę nie stała się zbytnio
poskręcana, choć Ritual milczy i
nie wiadomo czy w ogóle doczekamy
się jakichś premierowych
nagrań. Po przesłuchaniu "Surrounded
By Death" zostawi nas z
uczuciem zadowolenia i, nawet,
niedosytu. Niestety to, czym dysponujemy
w tej chwili, musi wy-
RECENZJE 229
starczyć…
Adam Wideka
Saints Anger - Danger Metal
2020/1985 Golden Core/ZYX
Muzykę powinniśmy dzielić na tę,
którą poznaliśmy i na tę, której
jeszcze z jakichś względów nie
zdążyliśmy. Dopiero potem można
iść dalej i zrobić podział na dobrą i
złą. Bo - słuchając właśnie reedycji
Saints Anger popełnionej przez
Golden Core Records - takie
wnioski nasuwają się same. Jedyna
pozycja tej niemieckiej grupy doczekała
się dwupłytowego
wznowienia. Album "Danger Metal"
to solidne heavy metalowe granie
spod znaku Accept czy Tyran'
Pace. I wcale, jak głosi tytuł, nie
jest niebezpieczne. To pozycja
bardzo miła dla każdego maniaka
gatunku i w sumie dziś trochę zapomniana,
co nie znaczy, że to zła
płyta. Moim zdaniem muzyka tego
niemieckiego kwartetu broni się po
latach i brzmi świeżo. Spokojnie
można postawić ją obok wspomnianych
grup i nawet, poszedłbym o
krok dalej, mogłaby nawiązać jakąś
walkę z przedstawicielami wyspiarskiego
metalu. Momentami taki
Judas Priest, Saxon czy Raven
mógłby poczuć gorący oddech
Saints Anger. Te słowa nie są na
wyrost. Dziewięć utworów, jakie w
1985 roku trafiły na "Danger Metal"
to ociekające klasycznym sosem,
mknące niczym pocisk heavy
metalowe numery, na których po
latach nie osiadł gram kurzu.
Słychać, że chłopaki mocno inspirowali
się tak zwaną czołówką, ale
przemycają trochę swoich pomysłów.
Heralt Reiter (perkusja), Joachim
Walter (bas), Jurgen Knief
(gitara) i towarzysz sześciu strun
tego ostatniego, pełniący jeszcze
obowiązki wokalisty Harald Piller
stworzyli album, który swoją
chwytliwością potrafi dość mocno
chwycić słuchacza nie dając możliwości
oswobodzenia. To ta klasyczna
szkoła grania, opierająca się
na energii, szczerości i bezpośredniości,
niosąca za sobą moc, melodie
i umiejętne nawiązania do konkurencji.
Dla jednych "Danger
Metal" to pewnie jedna z wielu średnich
kopii tych "lepszych" kapel,
dla innych znów może okazać się
pozycją godną regularnego odsłuchu.
Moim zdaniem "Danger Metal"
nic nie brakuje. Tym bardziej
teraz label Golden Core Records
przygotował upchaną po brzegi
dwóch dysków reedycję, która zadowoli
nie tylko zagorzałego szperacza
zakurzonych heavy metalowych
płyt. Oprócz właściwego materiału
znajdziemy na niej moc nagrań
live, demo i innych ciekawostek.
Krótko mówiąc - solidna robota.
Adam Widełka
Schismatic - Circle Of Evolution/
Egregor
2020 Thrashing Madness
W pierwszej połowie lat 90. winylowe
longplaye odeszły już w Polsce
do lamusa, a na kompaktach w
żadnym razie nie ukazywało się
wszystko - ten drogi jeszcze wówczas
nośnik był zarezerwowany
dla majorsów i największych
gwiazd. Na rynku rządziły więc
poczciwe kasety magnetofonowe i
to na nich była dostępna większość
metalowych produkcji. Schismatic
nie był tu żadnym wyjątkiem,
wydając dwa albumy wyłącznie w
kasetowej wersji. Trzeba było poczekać
ponad ćwierć wieku na ich
kompaktowe odpowiedniki, a stało
się tak dzięki niestrudzonemu
Leszkowi Wojniczowi-Sianożęckiemu,
człowiekowi, dzięki któremu
perełki naszego podziemia
zyskują po latach szansę na drugie
życie. "Circle Of Evolution"
(1993) to niby z jednej strony typowy
debiut: surowy, klasyczny
death metal, inspirowany dokonaniami
Morbid Angel, Vader czy
Pestilence z pierwszych płyt, ale
już niejednoznaczny, sugerujący
spory potencjał. Słychać to zwłaszcza
w mocarnym "Spiritual Epilepsy",
technicznym "Viva Apodistra"
czy wspaniale napędzanym perfekcyjną
sekcją Gerard Niemczyk-
Tomasz Cehak (ten klang basu!)
"Inheritnace Of Hate". Więcej tu
zresztą fragmentów świadczących
o tym, że muzycy w żadnym razie
nie chcieli tylko okopać się na bezpiecznych
pozycjach wypracowanych
już przez innych rozwiązań -
z perspektywy czasu można śmiało
powiedzieć, że "Circle Of Evolution"
była swoistym wstępem do
"Egregor". Zanim jednak doszło do
jej nagrania Schismatic zmienił
wokalistę - Dariusza Biłosa zastąpił
Sebastian Napora, znany z
Necrobiosis, ale reszta składu pozostała
bez zmian, w studio pojawili
się też goście. Przypomnę, że to
już rok 1994, tak więc eksperymentalne,
jak na death metal, płyty
wydali już Atheist, Cynic,
Death, Pestilence czy Sadist.
Tarnowianom było do nich bardzo
blisko, ale też w obrębie deathmetalowej
konwencji stworzyli
nową jakość. Inna sprawa czy ówcześni
słuchacze byli na taką propozycję
gotowi: doskonale pamiętam
jak co bardziej ortodoksyjni
fani death metalu mówili o "Egregor"
dość pogardliwie "jazz metal".
Teraz takie połączenia nie szokują,
jest post-rock, post-black i wiele
innych muzycznych hybryd, ale w
pierwszej połowie lat 90. kapela
deathmetalowa miała przede
wszystkim brutalnie łoić, twórcze
eksperymenty nie były w cenie -
dla zwolenników surowizny były
zbyt trudne i niezrozumiałe, z
kolei dla fanów jazzu zbyt brutalne
i nie do przyjęcia. W rezultacie za
sprawą "Egregor" Schismatic trafił
w próżnię, by rozpaść się wkrótce
po wydaniu tej kasety - świetne recenzje
niewiele tu pomogły. Tymczasem
to fenomenalny, wciąż robiący
ogromne wrażenie, materiał.
Już "Emotions" pokazuje, że jazz
stał się znaczącą składową kompozycji
Schismatic, co znajduje rozwinięcie
w "The State Of Doubt".
Są też bardziej konwencjonalne
utwory deathmetalowe, jak choćby
tytułowy czy ultrabrutalny, chociaż
z aranżacyjnymi smaczkami,
"God Is An Atheist", ale zespół znowu
szybko zaczyna kombinować.
Perfekcyjnym przykładem takiego
podejścia jest "Slippery Cheek", dla
mnie najpiękniejszy utwór na tej
płycie. Klimatyczne otwarcie z klawiszami,
piękne, jazzowe solo
Grzegorza Smołońskiego na tle
klangującego basu i perkusyjnego
tła - normalnie czystej wody fusion
z lat 70., żaden death. Albo - jazzowy,
później brutalny "The Shame",
łączący klimatyczne, synkopowane
partie z bezlitosnym wyziewem
i rykiem wokalisty, ponad siedem
minut muzycznej wyprawy w
nieznane czy równie efektowny
"Bad Apperiance" - w sumie każdemu
z tych tych utworów można by
poświęcić w recenzji więcej miejsca.
No i cover, słynne "Summertime".
Pamiętam, że gdy słuchałem
go pierwszy raz byłem przekonany,
że zespół zdoła się dzięki temu
utworowi przebić, dotrzeć do fanów
takiego Pata Metheny'ego.
Myliłem się, ale i tak słucha się tej
wersji wspaniale, bo to jazz czystej
wody, z piękną solówką nie tylko
gitary, ale też trębacza Tomasza
Hernika. Dobrze więc, że te świetne
płyty doczekały się w końcu
kompaktowych, niezwykle starannie
wydanych, wersji, bo to dwa
oblicza Schismatic: każdy słuchacz
musi już samodzielnie wybrać,
które z nich jest dla niego
ciekawsze.
Wojciech Chamryk
Sir Lord Baltimore - The Complete
Recordings 1970-2006
2020HNE
Mam z tym zespołem spory problem.
Bowiem w ostatnich czasach
- bardziej dekadach niż latach -
wskazuje się na nich, jako na pierwszą
heavy metalową kapelę w
ogóle, co ciężko jest mi zaakceptować.
Ale zacznijmy od początku.
Sir Lord Baltimore to amerykańskie
trio wywodzące się z kręgów
rocka psychodelicznego. Formacja
działała bez komercyjnego powodzenia
od roku 1967 do 1976. W
tych latach nagrali dwa albumy
"Kingdom Come" (1970) oraz
"Sir Lord Baltimore" (1971). Nieoczekiwana
reaktywacja nastąpiła
w roku 2006, prawdopodobnie
pod wpływem opinii, którą zaznaczyłem
na początku, co zaowocowało
wydaniem krążka "III: Raw"
(2006). Brzmienie zespołu na
dwóch pierwszych płytach charakteryzują
gitary inspirowane stylem
Hendrixa oraz Claptona (z okresu
supergrupy Cream), które wyróżniają
się na tamte czasy ciężkimi
riffami z użyciem przesteru,
wymyślonymi przez Louisa Dambra,
oraz szorstkim głosem perkusisty,
Johna Garnera. Na basie towarzyszył
obu panom Gary Justin.
Teksty utworów to głównie
mroczne i surrealistyczne przedstawienie
odmiennych stanów świadomości
przesycone antyczną symboliką.
Jednak nie są to propozycje,
które jakoś szczególnie wyróżniają
się na tle ówczesnych krążków
Hendrixa, Cream, Blue
Cheer, Humble Pie, a nawet Mountain.
Pod względem mocy również...
przynajmniej dla mnie. Ba,
płyty Hendrixa i Cream cenię sobie
zdecydowanie bardziej niż pierwsze
dwa albumy rzeczonego Sir
Lord Baltimore. Poza tym istnieją
wcześniejsze udokumentowane pisane
materiały, gdzie po raz pierwszy
użyto określenia "heavy metal"
do opisania muzyki, a była to
m.in. recenzja płyty "As Safe as
Yesterday Is" Humble Pie z roku
1969 w magazynie Rolling Stone
(''Here Humble Pie were a noisy,
unmelodic, heavy metal-leaden
shit-rock band, with the loud and
noisy parts beyond doubt."). To
sam spotkało "Kingdom Come"
ale recenzja ukazała się w roku
1971 w innym cenionym magazynie
nomen-omen Cream ("...Sir
Lord Baltimore seems to have
down pat most all the best heavy
metal tricks in the book"). Ogólnie
takich opisów jest chyba więcej i
kiedyś trzeba byłoby je zebrać do
kupy. Z pewnością stanowiłby niezłą
ciekawostkę. Gremialnie teraz
głosi się, że ojcami heavy metalu
jest Black Sabbath. Mnie uczono,
że były to Led Zeppelin, Deep
Purple i Black Sabbath. Jednak
istnieje szersze grono grup, które
przy okazji poruszania tematu początków
heavy metalu są wywoły-
230
RECENZJE
wane, należą do nich m.in wymienieni
trochę wcześniej przeze mnie
artyści. Niemniej są jeszcze mniej
znane kapele podobnie do Sir
Lord Baltimore typu Horse, Lucifer's
Friend, Buffalo, czy Night
Sun. Także jest to czubek, góry lodowej,
której jak do tej pory w
Polsce nie udało się ogarnąć. Może
kiedyś znajdzie się jakiś odważny.
Odcinając się od tego tematu powróćmy
do tegorocznego wydania
"The Complete Recordings
1970-2006", które zawiera wszystkie
albumy Sir Lord Baltimore.
Ich pierwszy album "Kingdom Come"
kryje dziesięć kompozycji
utrzymanych w typowym klimacie
ówczesnych lat, czyli ciężkiego
bluesa, psychodelicznego rocka i
hard rocka. Każda z nich jest pocięta
ostrymi i surowymi jak na
tamte czasy gitarowymi riffami,
poszarpana rozimprowizowanymi
solami oraz wsparta dynamiczną i
ciągle pulsującą sekcją rytmiczną.
Zaś nad wszystkim bryluje szorstki,
wrzaskliwy i nieco szalony wokal.
Każda też ma swój indywidualny
charakter. W tym rockowym
hałasie i chaosie mamy też akustyczny
przerywnik, jest nim "Lake
Isle Of Innersfree". Aczkolwiek
ogólnie na tym krążku brylują te
gwałtowne i dynamiczne utwory, a
wśród nich najbardziej wyróżnia
się "Lady Of Fire". "Kingdom Come"
to naprawdę udana propozycja,
która nie przynosi wstydu tamtej
epoce i warta jest wyeksponowania
i ustawienia obok innych
znaczących tytułów tej ery. Bardzo
dobrze się stało, że wyciągnięto tę
płytę z zapomnienia. Jak dla mnie
wcale nie jest tak źle, że wśród
ojców heavy metalu wymienia się
też ten zespół. Kolejny album, zatytułowany
po prostu "Sir Lord
Baltimore" przynosi zmiany. Do
zespołu dołączył drugi gitarzysta
Joey Dambra. A krążek rozpoczyna
kolos, ponad dziesięciominutowy
"Man From Manhatan". Zajmuje
on trzecią część całej płyty i
jest utrzymany w konwencji psychodelicznego
i progresywnego
rocka. Niesie ze sobą bardzo mroczny
i niepokojący klimat i jak dla
mnie jest świetny w swoim rodzaju.
Pozostałe kawałki to już rockowe
wcielenie Sir Lord Baltimore.
Pulsujące, żywe i niekiedy porywające,
na wzór ówczesnej mody grania
ciężkiego rocka, czyli jak już
pisałem mieszanki ciężkiego bluesa,
psychodelicznego rocka i hard
rocka. Niemniej w porównaniu do
debiutu ten rock jest zdecydowanie
bardziej stonowany. Jednak jestem
pewien, że dla fanów tamtej epoki
każdy z tych pięciu kawałków jest
równie ekscytujący. Tak jak w wypadku
"Kingdom Come" tak samo
teraz zaakcentuję, że dobrze się
stało, że przypomniano ten amerykański
zespół, bo jest on wart zapamiętania
nie tylko pod kontem
powstawania i rozwoju heavy metalu
ale tak ogólnie pod względem
dobrej muzyki. Tak przy okazji, o
Snowy White - Lucky Star - An
Anthology 1983-1994
2020 Cherry Red Rec./Esoteric Recordings
Snowy White, brytyjski wirtuoz
gitary, znany ze współpracy z
Alem Stewartem, Thin Lizzy
czy Pink Floyd, doczekał się
przekrojowego wydawnictwa.
Box "Lucky Star - An Anthology
1983-1994" zawiera sześć albumów
studyjnych artysty: zremasterowanych,
wzbogaconych
18 utworami dodatkowymi ze
stron B singli i maksisingli oraz
dotąd niepublikowanymi. Dla
wielu magnesem będzie tu pewnie
udział Davida Gilmoura,
Gary'ego Moore'a czy Chrisa
Rea, ale White broni się sam,
nie tylko wirtuozerią, ale też poziomem
autorskich kompozycji.
Najsłynniejszą z nich "Bird Of
Paradise", pochodzącą z debiutanckiej
"White Flames" z roku
1983, znają chyba wszyscy, nawet
jeśli nie dorastali na początku
lat 80., bo to nieśmiertelny
evergreen, utwór zbliżony stylistycznie
do dokonań Pink
Floyd. Nie jest to jednak w żadnym
razie jedyny mocny punkt
LP "White Flames", bo mamy tu
jeszcze dwuczęściowy instrumental
"The Journey", kojarzący
się z Dire Straits "Don't Turn
Back", fajny instrumental "Open
Carefully" czy szlachetny pop w
krótkich, przebojowych numerach
"Lucky Star" i "It's No
Secret". Bonusy to "Broken Promises",
strona B singla "Peace On
Earth" z 1984 roku, klimatyczny
utwór kojarzący się ze stylem
Gabora Szabo oraz koncertową
wersję "For The Rest Of My Life",
stronę B 12" EP "It's No Secret".
"Snowy White" (1984) utrzymany
jest w podobnej stylistyce.
Wpływy Pink Floyd, Dire
Straits mieszają się tu z większą
dawką muzyki pop: pojawiły się
kobiece chórki, a brzmienie jest
typowe dla dekady 80. ("Long
Summer Days", "So Breathless").
Na szczęście White solówki wymiata
jak natchniony, proponując
do tego piękny, Floydowy w
klimacie "Land Of Freedom",
ognisty instrumental w stylu
fusion "Chinese Burn" czy bardziej
klimatyczny "When I
Arise". Bonusów jest aż siedem,
ale wyróżniają się tylko niektóre:
Floydowa strona B "Good Question",
"Rush Hour", kolejny istrumental
w stylu fusion czy
"Muddy Fingers" z kliamtyczną
solówką. Album "That Certain
Thing" (1987) jest z tych trzech
zdecydowanie najsłabszy. Pamiętam,
że gdy ukazał się bardzo
mnie rozczarował, bo to w większości
słabiutki, schematyczny i
totalnie komercyjny pop, taki
znacznie słabszy Chris Rea. Kobiece
chórki w niemal każdym
utworze, a czasem nawet wokalistka
na pierwszym planie ("Voices
In The Rain"), mnóstwo lukru,
tyle, że solówki wciąż wyśmienite
- gitarowe i saksofonu,
co jest nowością. Jest też próba
napisania kolejnego "Bird Of
Paradise", ale "This Heart Of
Mine" nie ma do niego żadnego
startu. Co gorsza pięć utworów
bonusowych przebija poziomem
materiał podstawowy! Większość
tych utworów, z fenomenalnym
"Snow Blues" - zwróćcie
uwagę na długie, rozbudowane
solo - na czele zapowiada już
stylistyczny zwrot muzyka w
kierunku bluesa: najwyraźniej
White nie czuł się dobrze w
charakterze gwiazdki pop music.
Sformował więc Snowy White's
Blues Agency i nagrał z tą grupą
dwa albumy. Pierwszy to "Change
My Life" (1988), wypełniony
soczystym bluesem i blues rockiem
- White zrobił to na dwa
lata przed ogromnym sukcesem
"Still Got The Blues" Gary'ego
Moore'a, tyle, że nie odniósł
takiego komercyjnego sukcesu co
jego były kolega z Thin Lizzy.
"Change My Life" to jednak
świetna płyta: stylowa, bez zbędnych
popisów. White zyskał tu
świetne wsparcie wokalisty i harmonijkarza
Grahama Bella, a
materiał podzielił po połowie,
nie tylko komponując porywające
utwory w rodzaju "The Agency
Blues" i "Judgement Day", ale sięgając
też po bluesowe standardy
"Woke Up This Morning" (B.B.
King), "The Thrill Is Gone"
(Hawkins), "Ooh-Wee Baby"
(Dixon) czy tradycyjny "Another
Man". Bonus jest tu tylko jeden,
"No Place To Go", który w eopce
nie zmieścił się na winylowy LP.
Może gdyby wydawcą tej płyty
była większa firma niż Bellaphon
odniosła by większy sukces?
W każdym razie w roku
1989 Snowy White's Blues
Agency wydali kolejny album
"Open For Business". To już w
całości materiał autorski, komponowany
oddzielnie przez
Bella i White'a i nie tak porywający
jak na wcześniejszej płycie.
Słychać tu średnio udane
próby stworzenia przeboju ("I
Can't Help Myself" z kobiecym
chórkiem) czy wzmocnienia
bluesa solidniejszym riffowaniem
("Blues On Me"), co też nie
wychodzi mu na zdrowie. Są tu
też rzecz jasna udane utwory, jak
choćby dynamiczny "Out Of
Order" ze świetną harmonijką,
stylowy "When You Broke Your
Promise" czy "Out Of My
Dreams" z dynamiczną solówką,
ale całość - nawet mimo dwóch
bonusów, "Twister" i "Cat Flea
Jump", niczym szczególnym nie
porywa. Na szczęście White
odzyskał formę na solowym
"Highway To The Sun" (1994).
Ze składu Snowy White's Blues
Agency ostał się tu tylko gitarzysta
Kuma Harada, ale lider
gości zwerbował znakomitych.
Na Hammondach i syntezatorach
gra więc John Rabbit Bundrick,
w "Burning Love", którego
jest współautorem, śpiewa Paul
Carrack, a w utworze tytułowym,
"Love, Pain And Sorrow" i
"Keep On Working" słychać grę,
odpowiednio: Chrisa Rea, Davida
Gilmoura i Gary'ego
Moore'a. Szczególnie ten ostatni
gra jak natchniony, aż szkoda, że
nie zdołali nagrać z White'm
czegoś więcej, a jego ognsite solo
zostało wyciszone. Materiał, poza
wspomnianym już "Burning
Love" i "I Loved Another Woman"
Petera Greena (co za piękna
wersja!) napisał w całości White
i jest tu czego słuchać. Jest też
utwór dodatkowy, "All My Money",
przypominająca "Black
Magic Woman" wisienka na torcie
tej udanej płyty. Jak więc widać
"Lucky Star - An
Anthology 1983-1994" nie jest
pozbawiona pewnym minusów,
ale w 4/6 to materiał na bardzo
wysokim poziomie, na pewno
też wart posiadania z racji wartościowych
dodatków. (5)
Wojciech Chamryk
RECENZJE 231
muzyce Sir Lord Baltimore nie
tylko mówi się w kontekście heavy
metalu, bowiem co niektórzy reprezentują
pogląd iż są również
prekursorami stoner rocka. Za to
zupełnie niewielu wskazuje na ich
możliwy wpływ na rozwój epickiego
metalu. Natomiast ja z łatwością
mogę wyobrazić sobie zasłuchanego
Marka Sheltona w obu albumach
Sir Lord Baltimore. Na
deser pozostaje nam album "III:
Raw" z 2006 roku. Płyta pojawiła
się niespodziewanie i bez większej
promocji. Dlatego myślę, że niewielu
zna także i tę płytę. John
Garner i Louis Dambra dobrali
sobie nowego basistę Tony Franklina,
wygrzebali utwory z 1976
roku, które miały być podstawą
ówczesnego nigdy nie wydanego
trzeciego albumu i dali im nowe
współczesne życie. Powiem szczerze,
że na początku byłem mocno
rozczarowany tym krążkiem.
Atmosfery a tym bardziej takiej
fantazji z dwóch pierwszych płytach
nie odnalazłem. Niemniej te
sześć kompozycji to muzyka początku
lat 70. zaklęta we współczesnym
pełnym i soczystym brzmieniu.
Takie trochę przekleństwo
ale pomysły na nie są naprawdę
przednie. Teraz tak się nie myśli
ani nie gra. Te wszystkie współczesne
retro czy proto metalowe
zespoliki jedynie mogą z zazdrością
spoglądać na materiał z "III:
Raw". Każdy kawałek ma na siebie
pomysł, świetne riffy, prosto z
tamtej epoki, bardzo dynamiczną i
pulsującą sekcję oraz odjechane i
świdrujące sola gitarowe, stawiające
na improwizację a nie wydumaną
wirtuozerię. John również znakomicie
śpiewa, może nawet najlepiej
jak do tej pory, ale nie ma w
nim tego wrzasku i szaleństwa,
które znamy z ich debiutanckiej
płyty. Utwory niezłe ale i tak najbardziej
przemówił do mnie "Wild
White Horses", taki kawałek akustyczno
- elektryczny w stylu najlepszych
dokonań Led Zeppelin.
Gdybym nie słyszał pierwszych
krążków Amerykanów, to byłbym
kupiony od razu "III: Raw", a tak
dopadły mnie zwątpienia wspomniane
na początku. Niestety już
nigdy więcej nie usłyszymy muzyki
z pod szyldu Sir Lord Baltimore,
bowiem w 2015 roku zmarł wokalista
i perkusista John Garner.
Ogólnie rzecz biorąc "The Complete
Recordings 1970-2006" to
wydawnictwo dla fanów lat 70. zeszłego
wieku, ciekawych korzeni
heavy metalu i generalnie dobrej
ciężkiej rockowej muzyki.
\m/\m/
State Of Mind - Mass Persecution
2019 Divebomb
Historia takich zespołów jak State
Of Mind pokazuje, jaki potencjał
drzemał w wielu adeptach sztuki
thrash metalu. Co prawda, wiele
faktów z ich działalności nie jest
jasnych, ale wiadomo, że pochodzili
z Ameryki. Wydali dwa dema
i album "Mass Persecution". Krążki
te ukazały się na przełomie lat
80. i 90. Nakładem Divebomb
Records w końcówce 2019 roku
pojawiło się obszerne wznowienie
zawierające również późniejsze
demo - "Mainroom Wanna-be's".
Proponowany przez Sloana Helepololei
(bas), Matta i Mike'a
Valle (perkusja i gitara, wokal)
thrash metal zbudowany jest na
szybkich riffach i sporych pokładach
muzycznej agresji. Bliżej jest
im do, powiedzmy, Slayera niż późnego
Megadeth. Raczej trio inspirowało
się mało technicznym
graniem, choć i o "Mass Persecution"
nie można powiedzieć, że panowie
tłuką bezsensu. W gąszczu
ekspresyjnego wyrazu instrumentów
można wychwycić parę fajnych
momentów. W sumie taki
powinien być thrash - ostry, prędki
i bezlitosny. State Of Mind to
muzyka skierowana dla wszystkich
tych, którzy wolą biegać w mosh
pit niż kontemplować układ kompozycji.
Albumy takie jak "Mass
Persecution" są jak huragan. Kiedy
jesteśmy na niego przygotowani,
znosimy to zjawisko w miarę dobrze.
Zaskoczeni jednak nie czujemy
się komfortowo, ba, w popłochu
szukamy jakiegoś schronienia.
Przelatuje nam ta muzyka przez
uszy, zostawiając w głowie spory
rozgardiasz. Być może odpowiedź
na pytanie o dalszą egzystencję
zespołu jest bardzo prosta. Nie
zawsze jednak musimy znać, a tym
bardziej poszukiwać odpowiedzi.
Wystarczy, że akurat w pewnym
momencie mamy najzwyklejszą w
świecie ochotę na takie dźwięki.
Wtedy śmiało "Mass Persecution"
może powędrować do odtwarzacza.
Adam Widełka
Stygian Shore - Stygian Shore
2020/1984 High Roller
Zetknąłem się w swoim życiu z
kilkoma EP, które deklasowały niejeden
pełny album. To fenomenalne
zjawisko. Kilka utworów mających
większe jaja niż parędziesiąt
minut lub nawet ponad godzina
materiału. Co ciekawsze, słucha mi
się ich zdecydowanie lepiej. Być
może przez to, że przemawia za
nimi spójność i jasne ukierunkowanie.
Tak jak w przypadku debiutanckiego
mini albumu Stygian
Shore z 1984 roku. Cztery utwory
i zaledwie kwadrans muzyki. Muzyki,
która wyrywa z kapci. Stygian
Shore to świetnie zagrany,
klasyczny heavy metal. Bardzo
energetyczny i nie pozbawiony melodii.
Mimo, że zespół pochodzi z
Wichita w Kansas, to momentami
brzmi trochę po angielsku. Głównie
jednak próbuje nas "nabrać" na
podobieństwo do Manilla Road. I
faktycznie, gdyby wokal brzmiał
trochę inaczej, niejeden ze słuchaczy
mógłby mieć problem czy to
aby nie gra ekipa Marka Sheltona.
Bo, tak jak ich bardziej znani
koledzy z podwórka, Stygian Shore
również tworzy trio. Dalej aktywni
na polu heavy metalu pozostają
Greg Marshall (bas i wokal),
Peter Dawson (bębny) i śpiewający
gitarzysta Mike Palmer. W żadnym
wypadku jednak nie można
mówić o jakichś plagiatach ale widać,
że oddychanie tym samym
powietrzem wpłynęło pozytywnie
na Stygian Shore. Gorąco polecam
"Stygian Shore" bo to naprawdę
piętnaście minut czystego szaleństwa.
Ciężko tutaj nawet cokolwiek
więcej pisać, żeby nie silić się
na jakieś dyrdymały. Mnie ta płytka
kupiła od pierwszych sekund i
trudno się od niej uwolnić. To strasznie
zaraźliwa i szczera muzyka.
Szkoda tylko, że pełny album grupa
wydała dopiero w 2007 roku…
Adam Widełka
Troyen - Anthology 1981-2019
2019 Classic Metal
Najnowsze wydawnictwo Troyen
zatytułowane wymownie "Anthology
1981-2019" to nic innego jak
cała dyskografia w pigułce. Świetna
sprawa dla nowych fanów NW
OBHM, jak i starych wyjadaczy.
Tym bardziej, że oprócz datowanego
na 1981 rok nagrania demo,
znajdziemy tutaj także obie wydawane
współcześnie EPki. Ktoś pomyślał
i zgrabnie podsumował
twórczość jednego z bardziej zakurzonych
zespołów brytyjskiej muzyki
metalowej. Antologię podzielono
na dwa dyski. Pierwszy zawiera
wspomniane demo oraz jeden
niepublikowany utwór z roku późniejszego.
Dodatkowo możemy
posłuchać materiału pod tytułem
"Finish What You Started". Są to
cztery utwory nagrane w 2014 roku,
a więc już w momencie, kiedy
po długim niebycie Troyen powrócił
do, przynajmniej na razie, czynnego
wydawania. Druga płytka to
czasy współczesne. Mamy zebrane
do "kupy" dwie EP z lat 2017 i
2019 - "Storm Child" oraz "A
New Dawn" - i na deser kawałek
koncertowy z 2015 roku. Tyle suchych
faktów. Muzyka Troyen to
do bólu klasyczny heavy metal.
Ten typowy, angielski heavy, który
charakteryzuje się zgrabnym połączeniem
chwytliwych melodii i żrących
riffów. Motoryczny, aczkolwiek
niesamowicie czytelny, z
górującym nad wszystkim charyzmatycznym
wokalem. Ich demo z
1981 roku miało, według mnie,
świetny potencjał. Muzycy pozwalali
sobie nawet na drobny flirt z
rock'n'rollem, co wypadło przekonująco.
Krążek numer jeden to parędziesiąt
minut podróży w czasie,
kiedy NWOBHM było w natarciu
a niemal każdy zespół obfitował w
kapitalne pomysły. Troyen nie odstawał,
powiem szczerze, od jakiegoś
Saxon czy Angel Witch. Szkoda
więc, że nie doczekali się, chociaż
pełnego debiutu w latach
1981-1985. Być może ich kariera
potoczyłaby się zupełnie inaczej.
Niejako kontynuacją poczynań
grupy są małe krążki z lat 2017-
2019. Materiał na obu z nich
brzmi może współcześnie, lecz
kompozycje utrzymane są w klimacie
początku lat 80. W prostej linii
można rzec grupa nie zamierzała
składać broni i zaproponowała premierowe
kawałki z nagranymi na
nowo utworami z przeszłości.
Słucha się tego nieźle i absolutnie
nie powiedziałbym, że Troyen stracił
coś ze swojej pierwotnej energii,
mimo kilku zmian w składzie na
przestrzeni lat. Wszystko jest poprawnie
zrealizowane. Grzech byłoby
się do czegoś przyczepić - natomiast
namówić warto. Sięgnijcie
po "Anthology 1981-2019" nie
tylko z obowiązku. Przede wszystkim
dla niekłamanej przyjemności.
Uncle Slam - Say Uncle
2020 Divebombe
Adam Widełka
Trzeba lubić taką muzykę. Crossover
to dość specyficzne poletko.
Jednak jeśli już uda nam się przekonać
do tych dźwięków to jednego
możemy być pewni - nasz
tapczan jest w niebezpieczeństwie.
Takie granie to multum energii.
Od pierwszych sekund rytm nie
daje odpocząć. Czym dłużej chłoniemy
tą muzykę, tym bardziej
chcemy być jej częścią. Pomijamy
232
RECENZJE
analizy, nie rozkładamy zagrywek
na części pierwsze - po prostu dajemy
porwać się szaleńczemu tempu
poszczególnych utworów. Wystarczy
35 minut z tym krążkiem, żeby
upaść wyczerpanym na łóżko, o ile
oczywiście nie zarwaliśmy go
skacząc z niego wyobrażając sobie,
że uprawiamy stage diving. Album
"Say Uncle" to pełny debiut amerykańskiego
Uncle Slam. Po latach
kopie dość mocno, więc można
uznać, że czas obszedł się z
tym materiałem łaskawie. Zresztą,
jak zaznaczyłem na początku, trzeba
lubić taki sposób wyrazu. Zakładając,
że jest to nam bliskie, możemy
poczuć się jak ryba w wodzie.
To jedna z tych płyt, które mogą
pomóc nawet zdefiniować ten odłam
metalu. Również warto odnotować,
że niektórzy muzycy działający
w Uncle Slam mieli swoje
epizody w jednej ze słynniejszych
formacji crossoverowej jaką jest
niewątpliwie Suicidal Tendencies.
Już mniej więcej można sobie
uzmysłowić, z czym mamy do czynienia.
Todd Moyer (gitara, wokal),
Simon Oliver (bas) i Amery
AWOL Smith (perkusja) na "Say
Uncle" starają się w bezkompromisowy
i niezwykle żywiołowy
sposób przekazać swoje pomysły.
Sekcja pracuje szybko, wystukując
nie tylko proste, ale i momentami
ciekawe, rytmy. Naturalnie obracamy
się w danym stylu, więc nie
należy spodziewać się jakiejś wirtuozerii
czy popisów instrumentalnych.
Gitara szatkuje powietrze niczym
wprawny kucharz marchewkę,
nakładając porcję smakowitych
riffów. Co prawda, nie są to
jakieś motywy, które będzie łatwo
zanucić, ale idealnie współgrają z
całością i dają tej muzyce potężną
moc. W sumie pisanie o takiej muzyce
w sposób wyrafinowany jest
dość trudne. To jest trochę jak
tworzenie poematu o brutalnym
bokserskim nokaucie. Pewne rzeczy
powinny być nazywane po
imieniu - bez zbędnych ceregieli.
Krążek "Say Uncle" to dobry technicznie
ale bardziej intrygujący
szybkością zawodnik, który każdą
kompozycją stara się wyprowadzić
ten kończący cios.
Adam Widełka
Venom - Sons Of Satan: Rare
And Unreleased
2020 BMG
Venom to legenda. Bez Venom w
muzyce metalowej nic nie byłoby
takie samo. Można się zgodzić lub
nie, ale wpływu na kształt heavy
metalu tej pochodzącej z Newcastle
kapeli odmówić nie można. Mimo,
że ich muzyka była dzika, wulgarna
i, dla malkontentów zupełnie
pozbawiona walorów artystycznych,
to trio Cronos, Mantas i
Abaddon zyskało rzesze fanów i
do dziś popularność nie spada. W
roku 2019 ukazał się na rynku limitowany
boks "In Nomine Satanas"
zawierający albumy grupy
od "Welcome To Hell" z 1981 do
koncertu "Eine kleine Nachtmusik"
(1986) wzbogacony o "Bloodlust"
oraz osobny zbiór samych rarytasów
w postaci "Sons Of Satan".
Właśnie ten ostatni krążek
został wydany osobno, co, nie
ukrywam, jest niemałym wydarzeniem.
Na pewno jest taniej i powszechnie
dostępny. Kompilacja
"Sons Of Satan" to 70 minut podróży
do samych początków Venom.
Mamy więc okazję usłyszeć
prehistoryczne nagrania z Church
Hall datowane na 1979 rok, potem
dwie sesje demo z Impulse
Studios z 1980 roku oraz jeden
kawałek z tego samego miejsca ale
rejestrowany trzy lata później. Już
samo to, że słuchamy czteroosobowego
składu Venom, gdzie wokalistą
był jeszcze Clive Archer posługujący
się pseudonimem Jesus
Christ, to sprawa przyprawiająca
ciarki na ciele. Te wczesne numery
o piwnicznej jakości ale zawierające
potężną dawkę diabelstwa, zaśpiewane
zupełnie inaczej niż parę
lat później przez ówczesnego basistę
Cronosa (Conrad Lant). Dema
ze studia Impulse słucha się
już jednak dużo przyjemniej. Przede
wszystkim brzmienie jest czytelne
i, jak na tamten czas, grupa brzmi
soczyście. Naturalnie Ve-nom
nie przestaje pachnieć siarką, ale
też notuje duży progres. No i te
smaczki w postaci rozmów pomiędzy
muzykami. Jeśli Curch Hall
można traktować wyłącznie jako
sprawę historyczną, to sesje z Impulse
Studios dają również przyjemność
z słuchania brzmiącego
jak stary spychacz basu Cronosa,
pracującej jak piła tarczowa gitary
Mantasa (Jeff Dunn) i dudniącej
jak echo czeluści perkusji Abaddona
(Tony Bray). To wielki zaszczyt
móc uczestniczyć podczas tych,
ważnych dla rozwoju Venom, wydarzeniach.
To również niesamowita
zabawa, kiedy porównujemy
te taśmy z tym, jak ostatecznie wyglądały
na albumach pojedyncze
utwory. Z wypiekami na twarzy będziecie
je śledzić, minuta po minucie,
aż nie wybrzmi ostatni dźwięk.
Wydawnictwo "Sons Of Satan" to
zupełnie inna, bardzo mało znana,
twarz Venom. W żadnym wypadku
nie jest to jednak Venom mniej
dziki i wulgarny niż ten, jaki kojarzymy
z oficjalnych krążków. Powiedziałbym
nawet, że to czteroosobowe,
wczesne wcielenie grupy
z Newcastle może spowodować
momentami większą ekscytację…
A dla kontrastu cztery ostatnie kawałki
grają panowie w trzech, będąc
o krok od sławy i piekielnych
płomieni palących się na wieczność.
W imię kozła w katanie
niosącego siatkę browarów - polecam!!!
Adam Widełka
Wildfire - Brute Force And Ignorance
/Summer Lightning
2020 Golden Core
Dwa w jednym. Magiczna formuła.
Kupujesz dwa a płacisz raz. Nie,
nie, to nie reklama proszku do prania
a od lat znana działalność przemysłu
muzycznego. I, szczerze mówiąc,
czasem przynosi ona dużo
dobrego. Nakładem Golden Core
Records w maju ukazała się kompilacja
dwóch albumów brytyjskiego
Wildfire. Krążki "Brute Force
And Ignorance" i "Summer
Lightning" znalazły się w jednym
opakowaniu, ale co ważne na osobnych
nośnikach i bez zbędnych
dodatków. Zważywszy na to, że
nakład ostatniej reedycji (Mausoleum
2012) został już pewnie wyczerpany
to nie ma się nad czym zastanawiać.
A przynajmniej kontemplować
za długo nie powinien ktoś,
kto lubi melodyjny heavy metal.
Muzycznie albumy są do siebie
bardzo podobne. Na obu dominuje
duża dawka pozytywnych melodii,
połączonych z charakterystycznymi
motywami gitar. Pełnymi garściami
Wildfire czerpie też z klasyki
hard rocka pokroju Thin Lizzy.
Są takie momenty, gdzie grupa
zahacza o bardzo rozśpiewany klimat.
Wręcz, można powiedzieć,
rozmarzony. Na pewno "Brute
Force And Ignorance" i "Summer
Lightning" to nie są pozycje dla
kogoś, kto oczekuje agresji w heavy
metalu. Nawet jeśli pojawia się motoryka
to refren staje w opozycji i
gdzieś umyka ta iskra, która mogłaby
zmienić się w prawdziwy
"dziki ogień". Raczej Wildfire kierowali
swoją muzykę do fanów bardziej
ułożonej formy tego gatunku.
No i jeden album jest kontynuacją
drugiego. Zmian stylistycznych nie
uświadczymy, więc nie należy się
nastawiać na jakieś niespodzianki.
Wildfire to takie bezpieczne granie.
Jest w tym jakiś ogień ale znacząco
okiełznany. Nazwa grupy
brzmi dość humorystycznie bo słuchając
tych albumów czułem się
bardziej jakbym siedział przed
domowym kominkiem niżli oglądając
gwałtowny pożar.
Adam Widełka
Witchfynde - Lords Of Sin - 35th
Anniversary
2020 Golden Core
Jeszcze nie tak dawno miałem
przyjemność napisać parę słów o
wydawnictwie Hear No Evil, zawierającym
trzy pierwsze albumy
brytyjskiej grupy Witchfynde, a w
moje ręce trafia rocznicowe
wydanie kolejnego krążka - "Lords
Of Sin". To już 35 lat! Jak z bicza
strzelił! Tym razem jest troszkę
skromniej. Firma Golden Core
Records zafundowała nam w postaci
bonusu tylko (albo i aż) cztery
utwory pochodzące z mini trasy
Witchfynde z roku 1984. Z uwagi
na bardzo słabą dostępność (przynajmniej
oficjalną) koncertówek
Witchfynde to każdy materiał live
zasługuje na uwagę. Może nawet
przykuje ją mocniej niż "Lords Of
Sin". To wszakże ostatnia płyta
przez wieloletnim milczeniem grupy.
I nie było to pożegnanie z przytupem.
Naturalnie, że rozpadu zespołu
nie można do końca przewidzieć.
Jednak pewne przesłanki co
do złagodzenia oblicza Witchfynde
zawarło już na "Cloak And
Dagger" z 1983 roku. Słuchając
"Lords Of Sin" można odnieść
wrażenie pewnej kontynuacji. Cały
czas jest to muzyka na pewnym
poziomie, chociaż spoglądając
wstecz, nie sposób upewnić się, że
najlepszy okres dla załogi z Mansfield
to absolutnie dwa pierwsze albumy.
Materiał jaki znalazł się na
czwartym krążku okazał się być już
bardzo melodyjny. Jeśli ktoś nastawiałby
się na ostre i szybkie granie
spod znaku NWOBHM to niestety
Witchfynde na "Lords Of Sin" nie
jest dobrym tropem. Nawet
momentami ten złowieszczy klimat,
z jakiego znana była formacja,
ucieka gdzieś kosztem troszkę rozśpiewanych
partii. Nawet ciężko
mi się tutaj jakoś specjalnie nad
tym pochylać. Trudno ten album
zmieszać z błotem ale niewiele jest
na nim dźwięków przyciągających
na dłużej. Ot, po prostu kolejna
pozycja z zakurzonych annałów
NWOBHM. Warto - oczywiście -
sięgnąć po reedycję "Lords Of
Sin". Chociażby z względu na to,
że wspomniane utwory z poprzednich
krążków w wersjach live są tutaj
naprawdę mocnym punktem.
Adam Widełka
RECENZJE 233