Korporacja kościół. Wyznania księdza
Create successful ePaper yourself
Turn your PDF publications into a flip-book with our unique Google optimized e-Paper software.
PIOTR BABIŃSKI
KORPORACJA
KOŚCIÓł
WYZNANIA
KSIĘDZA
Wstęp
Siedzę w galerii handlowej. Z głośników płynie muzyka od
czasu do czasu przerywana reklamami. Wokół obojętni ludzie,
jeszcze nie tłum, bo za wcześnie. A ja siedzę i zaczynam pisać
być może najważniejszą książkę mojego życia. Odpowiada
mi ta obojętność. Nikogo nie obchodzi, kim jestem ani co tu
robię. Mogę sobie siedzieć i klikać w klawiaturę. Robię swoje
i nikomu nie przeszkadzam. W jakimś sensie tak jak w czasach,
które nazywam „ poprzednimi''. Choć wtedy w niektórych momentach
wydawało mi się, że jestem naprawdę potrzebny. I to
mnie - między innymi - w księżostwie trzymało. Pamiętam
taką sytuację, kiedy jechałem sam do Warszawy. Byłem bardzo
zmęczony, choć jeszcze nie przysypiałem. Zacząłem myśleć, co
by było, gdybym się teraz zabił. Spróbowałem sobie wyobrazić
swój pogrzeb. Zobaczyłem twarze osób, które wtedy wydawały
mi się bliskie. I nagle zacząłem się modlić, żeby wrócić
bezpiecznie, bo przecież „tylu ludziom jestem potrzebny''. To
złudzenie, które wtedy we mnie zakiełkowało, trwało potem
bardzo długo i bardzo długo nie pozwalało mi się uwolnić.
Dawało mi wyjątkowo silną potrzebę bycia lojalnym wobec
korporacji, której poświęciłem życie. Korporacji, która to życie
prawie zniszczyła. Korporacji, której wtedy bym tym słowem
raczej nie określił. Którą wszyscy znają. Korporacji „Kościół
rzymskokatolicki".
Wstęp 5
Pisząc, często zastanawiam się, jak ten czy ów zareaguje
na to, co przeczyta. To się po prostu tak jakoś samo narzuca.
Zaraz potem jednak dociera do mnie, że w większości wypadków
reakcją będzie po prostu wyparcie lub zlekceważenie,
może trochę agresji. Ale nie łudzę się, że ta książka wywoła
jakieś gwałtowne przemiany lub rewolucję w KRK. Chrystus
podsumował tę kwestię następująco: „Jeśli Mojżesza i Proroków
nie słuchają, to choćby ktoś zmartwychwstał, nie uwierzą"
(ł:.k 16:31) . To prawda, że w ostatnim czasie pojawia się coraz
więcej książek i artykułów na ten temat. A to o księżach i ich
przewinieniach, a to o cicho odchodzących zakonnicach (niezła
książka), a to o celibacie (za i przeciw). Są też paszkwile,
typu Byłem księdzem, które poza obrzydzeniem i gniewem nic
nie wnoszą. Tak, im więcej czytam, tym bardziej dochodzę do
wniosku, że łatwo mówić o objawach, piętnować przestępstwa.
Łatwo pisać sensacyjnie. Ale jakoś nie wydaje mi się, żeby ktoś
w ogóle chciał dotrzeć do przyczyn. Tych prawdziwych. Albo
zatrzymujemy się na moralnym potępieniu księży gwałcących
dzieci (i to potępienie jest jak najbardziej słuszne), albo analizujemy
(ostatnio często na podstawie anonimowych ankiet),
ilu z duchownych ma „babę': oburzamy się, dyskutujemy na
temat wierności (bądź niewierności) złożonym przysięgom,
a tutaj trzeba by dojść do sedna i wreszcie nazwać przyczyny.
Dlaczego? Ano dlatego, że trzeba by powiedzieć, że przyczyną
problemów KRK jest on sam. Zanegować wszystko od podstaw,
a raczej do podstaw i stwierdzić, że KRK to w ogóle nie
jest Kościół, a z chrześcijaństwem takim, jakiego chciał Jezus
Chrystus, łączą go tylko pozory. Czytałem na ten temat sporo
artykułów, przede wszystkim z kręgu Kościołów protestanckich
czy ewangelikalnych, ale tam podchodzi się do tematu religij-
6 Wstęp
nie, udowadniając na przykład, że Kościół rzymskokatolicki
to ,,Wielka Nierządnica", „Wielki Babilon". I pewnie jest to po
części prawda, choć zazwyczaj ogrom trudnych emocji zaburza
logikę. Ja jestem przekonany, że KRK to sprawnie funkcjonująca
korporacja i wszystko, co się tam dzieje, podlega regułom
korporacyjnym. Chciałbym tego w swojej książce dowieść.
Kim jestem, żeby tak mówić? Byłym katolikiem, byłym
księdzem, byłym zakonnikiem. Byłym kościelnym prawnikiem.
Wiem, że gdybym to napisał na FB, to serwery by im siadły
od hejtu. Że robię do własnego gniazda, że jestem zdrajcą, że
odreagowuję jakieś swoje problemy itd. Dlatego nie piszę na
FB, nie zakładam forów ani grup dyskusyjnych. To nic nie da,
niczego nie zmieni. Zresztą zmiana KRK od wewnątrz nie jest
możliwa. Wielu próbowało ... Ta zmiana nie jest możliwa, bo nie
jest potrzebna. KRK jest od początku swojego istnienia (czyli od
czasów cesarza rzymskiego Konstantyna) błędem i nadużyciem.
Nie ma czego tu zmieniać, trzeba się uwalniać. Ale żeby
się uwalniać, człowiek musi wiedzieć, od czego i dlaczego.
I o to mi najbardziej chodzi. W tej książce być może jest
trochę informacji wyglądających na sensacyjne, ale raczej
niewiele. Jeśli ktoś szuka thrillera, pewnie się zawiedzie. Piszę
ze swojego punktu widzenia. I ze swojego punktu odczuwania.
Człowieka, który w tym siedział od wczesnej młodości, który
ofiarował KRK najbardziej twórcze lata życia, który zostawił
tam zdrowie. I który nie żałuje(!). Taka jest po prostu moja
życiowa droga. Taką przyszło mi zapłacić cenę za wolność
i bliskość Boga. Życie ...
Nie mam zatem poczucia jakiejś wielkiej misji. Nie będę
się też wypróżniał literacko na KRK. Ani moralizował. Piszę
o własnych (głównie) doświadczeniach, o tym, co widziałem,
Wstęp 7
co słyszałem, co przeżyłem, a mam o czym opowiadać. Za to
nie mam już złudzeń. Nic już nie wypieram. Choć momentami
brzmi to może brutalnie, piszę prawdę. Wszystkie przywołane
w książce wydarzenia są prawdziwe, choć jasne, że ukrywam
nazwiska, zmieniam imiona, bo nie mam pieniędzy na procesy.
Formułuję też własne oceny. Mam prawo.
Odwołuję się do dokumentów własnych korporacji KRK, do
Katechizmu Kościoła Katolickiego, do Kodeksu Prawa Kanonicznego
i do kilku innych. Ale to nie jest praca naukowa, więc
będę dobierał teksty źródłowe oszczędnie. Bo to jest książka
z kluczem, a jej celem jest - jeszcze raz powtórzę - ukazanie,
że Kościół rzymskokatolicki to nastawiona na władzę korporacja,
myśląca, działająca właśnie na zasadach korporacyjnych.
Chcę też sprowokować czytelników do myślenia. Do dyskusji
raczej niekoniecznie, bo szczerze mówiąc nie spodziewam się
merytorycznej dyskusji z korporacją. Jeśli już jakaś dyskusja, to
przede wszystkim czytelnika z samym sobą. Czyli zmierzenie
się z problemem. Oczywiście, że można napisać książkę o pieniądzach
i seksie w KRK. Ale pieniądze i seks tylko towarzyszą
władzy, one są środkami do celu lub gratyfikacjami niższego
rzędu. Władza jest na topie. Zdecydowanie!
„Die Sache Jesu braucht Begeisterte" - to tytuł i jednocześnie
początek refrenu jednej z bardziej znanych i popularnych
niemieckich piosenek religijnych. Nie wiem, czy katolickiej,
ale bardzo chętnie przez katolików w Niemczech śpiewanej
(przynajmniej jakieś piętnaście lat temu). W tłumaczeniu na
język polski słowa te znaczą: „Sprawa Jezusa potrzebuje zachwyconych
I oddanych I zaangażowanych''. Według autora
tekstu istnieje jakaś „sprawa Jezusa" w sensie Jego idei, pomysłu,
projektu. I ten projekt potrzebuje grupy zaangażowa-
8 Wstęp
nych wykonawców. Podobnie jak idea I projekt Steve'a Jobsa
potrzebował zaangażowanych wykonawców. Jest lider, on
jest autorem i właścicielem rewolucyjnego, wspaniałego, ba!
genialnego projektu, a wszyscy, którym się ten projekt podoba,
mają go wspierać wszystkimi swoimi zasobami, poświęcić się
mu. W wypadku Steve'a Jobsa to projekt Apple. W wypadku
Jezusa Chrystusa to projekt „zbawienie świata". I teraz: naśladowcy
i współpracownicy Jobsa mają oddać swoje życie jego
projektowi, a naśladowcy Chrystusa mają oddać swoje życie
jego pomysłowi. To jest schemat korporacyjny. Całkowicie i doskonale
odpowiedni, jeśli chodzi o projekt Apple, całkowicie
i doskonale nieodpowiedni, wręcz obraźliwy i nieadekwatny,
jeżeli chodzi o projekt „zbawienie świata''. Bo ten ostatni został
w całkowicie doskonały, wystarczający i pełny sposób
zrealizowany przez Chrystusa. I niczego więcej zrobić się nie
da ani robić nie trzeba. Bo zbawienie jest darem, który albo
ktoś przyjmuje, albo nie. Niczego się nie da tu dodać, rozwinąć,
ulepszyć. Nie da się też poświęcić życia jego realizacji, bo już
wszystko jest zrealizowane. Można to po prostu wziąć i z tego
skorzystać. Lub nie.
Budowanie korporacyjnych schematów wokół zbawienia
jako projektu genialnego fundatora oznacza, że da się ten projekt
rozwijać, ulepszać, poprawiać i wciąż sprzedawać w coraz
lepszych i nowocześniejszych wersjach, dlatego właśnie w korporacji
KRK oprócz Biblii musi funkcjonować tradycja, która
poprzez dogmaty rozwija projekt źródłowy.
Czytanie tej książki (jak i wszystkich innych) to wolna
decyzja czytelnika. Nie biorę odpowiedzialności za emocje
odbiorcy. I za skutki w postaci ewentualnych decyzji. Czy zachęcam
do czytania? Oczywiście!
Wstęp 9
Wdycham kadzidło, ale się nie zaciągam
Leżę sobie w wózeczku i przysypiam. Wokół mnie sporo
dźwięków i zapachów, których jeszcze nie rozumiem ani nie
umiem nazwać. Ale już je znam. I niezależnie od tego niezrozu -
mienia są już moje. Pieśni kościelne, wypowiadane modlitwy,
zapach kadzidła. Wdycham, ale się nie zaciągam. Jeszcze nie.
Ale to wszystko, ta atmosfera jest już częścią mnie. I będzie
mnie kształtować. Będzie sprawiać, że naturalne dla mnie
będzie środowisko kościelne. Nie środowisko wiary, relacji
z Bogiem, ale środowisko kościelne. Kiedy ktoś mnie zapyta,
w którym momencie życia wsiąkłem w KRK, powiem: w żadnym.
To było we mnie od zawsze. Wdychałem kadzidło już
z wózka dziecięcego. To nie były sprawy wymagające tłumaczenia.
To nie ja wsiąkłem w KRK, to on we mnie wsiąknął.
Zawsze był obecny. Mało tego, dobrze się kojarzył. W ogóle
we wczesnym dzieciństwie, które już świadomie pamiętam,
Kościół to były kolędy, zapach ogromnej choinki w domu mojej
babci, śnieg iskrzący się w świetle ulicznych lamp po drodze
na pasterkę, a po powrocie smak szynki, którą tradycyjnie jedliśmy
plasterkami, bo już wolno. A w dodatku ta szynka, jak to
w latach siedemdziesiątych minionego stulecia, była tylko na
święta, więc dzięki ci, KRK (albo może i dzięki, Jezu), bo to ty
sprawiłeś, że mam szyneczkę ... Nigdy nie pytałem o nic, bo
po co pytać, skoro to wszystkie takie przyjemne, takie ciepłe,
10 Wdycham kadzidło, ale się nie zaciągam
takie rodzinne. No i były prezenty. Można było też zjeść banana
lub pomarańczę. W końcu to święta.
Zastanawiałem się kiedyś, dlaczego tak wielu ludzi w Polsce
kompletnie bezkrytycznie łyka wszystko, co wiąże się z Kościołem.
Dochodzę do wniosku, że właśnie dlatego. On w nich
wsiąknął zanim byli w stanie cokolwiek ocenić, wpływa na ich
sposób życia i myślenia, nawet kiedy o tym nie wiedzą. Tak, my
nie wsiąkamy w KRK, to on wsiąka w nas. I nie chodzi mi o tę
warstwę świadomą, warstwę zwyczajów, przekonań, kryteriów.
Dużo wcześniej przesiąkamy zapachami, dźwiękami, klimatem
... One siedzą w nas głęboko i nami kierują. Często bez
naszej wiedzy. Kiedy czytam artykuły bądź wypowiedzi różnych
osób nieszczególnie przychylnych Kościołowi rzymskokatolickiemu,
widzę jak mimo swojej niechęci myślą i mówią
z tego samego poziomu co katolicy określający się jako głęboko
wierzący. Myślą tak i mówią, bo zostali tak wychowani, i to nie
w warstwie świadomej - powtarzam - a w warstwie wrażeń
i doznań. I to w nich tkwi bardzo głęboko. Mają to w genach.
Kościelność. I jej konieczność. Może dlatego KRK po 1989 roku
tak świetnie dogadywał się właśnie z komunistami? Bo przecież
to właśnie za rządów s LD Kościół był w stanie wywalczyć
dla siebie najwięcej wymiernych korzyści. Jak to działa? Ano
tak na przykład jak w szkole. Teoretycznie rzecz biorąc szkoła
polska jest neutralna światopoglądowo (o ile to w ogóle jest
możliwe ...). W praktyce, nawet jeżeli zapisano to w ustawach,
nawet jeżeli w podstawie programowej nie ma zbyt wielu akcentów
religijnych (czytaj: katolickich), to w grudniu dzieci
w młodszych klasach, ucząc się matematyki, liczą choinki
lub mikołajów. Teksty w nauczaniu języków obcych zawierają
odwołania do Christmas lub Easter. Jak się to usprawiedliwia?
Wdycham kadzidło, ale się nie zaciągam 11
Ano mówi się, że to przecież polska tradycja narodowa. I to
niby ma załatwiać sprawę. Ale nie załatwia. I nie piszę tego
jako ateista, ale jako chrześcijanin, który stara się żyć według
tego (i tylko tego), co zawarte w Biblii. A tam nie ma ani Bożego
Narodzenia, ani Wielkanocy jako okazji do świętowania.
Nic takiego Chrystus nie nakazywał. Mam zatem prawo, by
mi takich tradycji nie narzucano. Jasne, że nie da się (i nie ma
takiej potrzeby, bo zrobiłoby to wielu osobom krzywdę) usuwać
takich symboli z przestrzeni publicznej. Ale mam prawo,
by moje dzieci nie musiały odrabiać zadań domowych o takiej
tematyce. Takie samo prawo, jakie mają na przykład żydzi czy
buddyści. A to prawo w praktyce szkolnej szanowane nie jest.
Nauczyciele za to dziwią się bezmiernie, jak to możliwe, że nie
ma w domu choinki, że dzieci nie piszą listów do Mikołaja itp.
I nie dociera do nich, że to jest po prostu prawo tych, którzy
nie podzielają katolickiej symboliki i obrzędowości. Wdychaliśmy
wszyscy kadzidło od niemowlęctwa i zostało to w nas
praktycznie zakodowane. Może gdybym deklarował się jako
świadek Jehowy, buddysta czy muzułmanin, to jeszcze zostałoby
to (głównie z obawy przed konsekwencjami prawnymi)
uszanowane, ale skoro mówię, że jestem chrześcijaninem, to
o co chodzi?
Powołujemy się na tak zwane wartości chrześcijańskie w życiu
publicznym. No to może warto by je zdefiniować. A może
nie? Może wreszcie zobaczyć, że słowo „wartość" nie ma nic
wspólnego z chrześcijaństwem? Sformułowanie „wartość" jest
terminem filozoficznym, obojętnie, czy przypiszemy je do
metafizyki czy etyki, jest to filozofia. I to wcale nieposiadająca
długiej tradycji, bo pojęcie wartości do filozofii w sensie ścisłym
wprowadził dopiero Max Scheler w pierwszej połowie
12 Wdycham kadzidło, ale się nie zaciągam
xx wieku. Potem do katolickiej teologii jego myśl wprowadzał
między innymi Karol Wojtyła. A Biblia z jakąkolwiek filozofią
nie ma nic wspólnego. Ani też żadnej nie tworzy. Biblia mówi
tylko i wyłącznie, jak żyć w relacji z Bogiem, a raczej zaprasza
do osobistego nawiązania tej relacji. Wkurza mnie, kiedy słyszę
o „wartościach chrześcijańskich': których nikt nie umie
do końca zdefiniować ani powiedzieć, czym się różni miłość
od miłości chrześcijańskiej, szacunek od szacunku chrześcijańskiego,
dobroć od dobroci chrześcijańskiej itd. Podobno
Luter powiedział (a przynajmniej taki widziałem mem), że
„chrześcijański szewc nie ma robić chrześcijańskich butów, on
ma robić dobre buty''. Białej gorączki dostaję, kiedy słyszę, że
„Chrystus jest dla chrześcijanina największą wartością". Jest
osobą, a osoba nie jest wartością. I kropka. Nie mogę mieć
relacji z wartością, bo to pojęcie abstrakcyjne i teoretyczne.
Mogę natomiast mieć relację z osobą. I do tego, według Biblii,
zaprasza mnie Chrystus. Mówi: „Jestem Nauczycielem, Panem,
Mistrzem': mówi: „Towarzysz mi''. Dygresja: w większości
przekładów Biblii pojawiają się słowa „ pójdź za mną''. Jednak
tłumaczenie interlinearne zawsze przekłada te fragmenty jako
„towarzysz mi". A to są zupełnie inne relacje: albo jestem
tylko naśladowcą, albo jako towarzysz (doli i niedoli) biorę
również odpowiedzialność. I uważam, że do takiej zdrowej
relacji, w której biorę pełną odpowiedzialność za moje osobiste
decyzje, zaprasza chrześcijanina Jezus Chrystus. Koniec
dygresji. Tyle że taka relacja kompletnie nie pasuje do modelu
korporacyjnego reprezentowanego przez KRK. Tu trzeba mieć
relacje z instytucjami, „wartościami': tradycją, historią. Swego
czasu w polskich mediach dziwiono się japońskim praktykom
korporacyjnym, polegającym między innymi na wspólnym
Wdycham kadzidło, ale się nie zaciągam 13
odśpiewaniu na baczność hymnu korporacji przed rozpoczęciem
pracy albo na żelaznym zwyczaju, że mężczyźni po wyjściu
z korpomordoru, zanim udadzą się do domu, muszą iść
wspólnie na piwo do pobliskiego {zawsze tego samego) baru.
A mnie się jakoś narzuciło podobieństwo pomiędzy tym a na
przykład benedyktyńskim zwyczajem, by zaraz po wstaniu
z łóżka, zanim się zacznie robić cokolwiek, biec do kaplicy,
by tam wspólnie (z pamięci) śpiewać psalm poranny. Oraz
wszystko, łącznie z odpoczynkiem i rekreacją, robić wspólnie.
To, co się dzieje pomiędzy tobą a Bogiem, to sprawa prywatna.
Moje doświadczenie mówi mi, że można w gronie księży
świetnie gadać na każdy temat, poza tym jednym. Relacja osobista
z Chrystusem jest pewnym tabu. Bo to należy do „sfery
wzniosłości'; dotyczy raczej konfesjonału czy też „kierownictwa
duchowego" ...
W mediach często odbywają się dyskusje między katolikami
a osobami reprezentującymi inne poglądy (dyskusje o aborcji,
eutanazji, legalizacji narkotyków). Ścierają się te osoby na planie
czysto filozoficznym, porównują swoje hierarchie wartości
i dochodzą do wniosku, że nigdy się nie zgodzą, bo te hierarchie
są albo sprzeczne, albo niezachodzące. A to oznacza albo wrogość,
albo obcość. Żeby zatem żyć i funkcjonować w jednym
kraju, jedni muszą narzucić innym swoją hierarchię wartości.
Ale ci inni nie chcą, więc nici z porozumienia. I tak dyskutują,
czasem nawet krzyczą na siebie. I nic pozytywnego z tego nie
wynika, bo wyniknąć nie może. Bo to walka międzykorpora -
cyjna. Ostatecznie to po prostu jest walka o władzę.
Podduszam się, czyli to miał być
początek drogi
Nie ma mowy o spaniu. Ekscytacja jest tak wielka, że nasila
się kaszel alergiczny. Trochę się podduszam. Potem otwieram
okno. Błąd. Parujące na trawniku pod blokiem rośliny nie
pomagają. Rodzice też nie śpią. Dziś jedziemy do postulatu.
Walizki spakowane. Ręczniki obeschły już z łez wylanych
przez mamę, kiedy wyszywała na nich moje inicjały. W jakimś
sensie stracimy się nawzajem. Jeszcze nie wiemy jak bardzo.
Ale na pewno jest to moment odcięcia pępowiny, a to boli. Ja
nie myślę o tym. Jestem już tam, w zakonie. Kilka godzin jazdy
pociągiem, udajemy, że wszystko jest w porządku. Ale wiemy
dobrze, że Kościół jest dużo bardziej zazdrosny niż kobieta.
I zaborczy. Na wiele lat się stracimy. I niektóre z łączących nas
nici zostaną zerwane bezpowrotnie. Ale teraz jeszcze się łudzimy.
I przeżywamy ekscytację pomieszaną z lękiem. To znaczy
ja ten lęk silnie wypieram. Dla mnie to przygoda. O uczuciach
moich rodziców nie myślę. Ja mam już nową matkę - Kościół
i nowego ojca - ZET. Poświęcę mu sporo miejsca w tej książce.
Poznałem go w sumie niewiele wcześniej, bo niecałe cztery
lata. Kolega ministrant podsunął mi książki o Świętym Założycielu,
o Duchowości, o Zgromadzeniu. A potem zaproszenie
na rekolekcje w Częstochowie. I złapałem haczyk. Byłem już
wcześniej podatny na takie zachęty, bo korporacja KRK od
Podduszam się, czyli to miał być początek drogi 15
paru lat poprzez katechezę (wtedy jeszcze przy parafii) i ministranturę
mieliła mnie w swoich młynach. Byłem świetnie
przygotowanym narybkiem. Trzeba było mnie tylko odłowić
i wpuścić do właściwego stawu. I właśnie to zrobił ZET. Był
postacią niesamowicie atrakcyjną. Przede wszystkim był cudzoziemcem.
Ponadto starał się mówić po polsku i nieźle mu
to wychodziło. Co więcej - mówił o Biblii i tłumaczył Biblię
prawie bez przerwy. To była ta nowość i świeżość, która mnie
uwiodła. Wyglądało na to, że ta duchowość, w którą się zaangażowałem,
jest bardzo biblijna (dopiero później miało wyj ść,
że jednak nie do końca). Chłonąłem wszystko, co ZET mówił
i pisał, a było tego dużo, odkrywałem nowy, nieznany świat
i - jak mi się wtedy wydawało - Boga. Dlatego nie miałem
żadnych wątpliwości, kiedy przyszło podejmować decyzję.
Nie polonistyka, o której wcześniej marzyłem, nie Agnieszka,
w której się kochałem, nawet nie seminarium diecezjalne,
w którym widział mnie mój proboszcz. Ale zgromadzenie
ZET, w Polsce obecne od niedawna, prawie nieznane {choć
powstałe we Włoszech w 1815 roku). „Młode, niesprawdzone
szeregi" - jak napisał mój proboszcz w opinii, której nie miałem
prawa znać, ale mi ją przeczytał.
Rekolekcje zamknięte dla młodzieży męskiej - jeździłem na
nie przez całe liceum dwa razy do roku. Świetna okazja, by się
podszkolić w duchowości, pogłębić ją, naładować akumulatory.
A przy okazji spotkać się w gronie znajomych. To były
przecież jeszcze te błogosławione czasy bez internetu! Jeździliśmy
zazwyczaj całą ekipą. Rekolekcje uważaliśmy za wymagające,
bo od kolacji pierwszego dnia aż do śniadania w dniu
wyjazdu obowiązywało pełne milczenie poza przewidziany-
16 Podduszam się, czyli to miał być początek drogi
mi w programie „rozmowami duchowymi" na spacerach, na
które chodziliśmy po dwóch. Trzeba przyznać, że poza pewnymi
wyjątkami zachowywaliśmy te wymagania, bo było to
dla nas wtedy jakieś wyzwanie. Codziennie dwa kazania (na
mszy i na nabożeństwie), konferencja, godzina pytań, grupowe
rozważanie Biblii, adoracja godzinna w kaplicy, wymiana
doświadczeń w grupie na temat „jak dzisiaj żyłem Ewangelią''.
Sporo tego i czas był intensywny, ale lubiliśmy to bardzo, bo
czuliśmy, że się rozwijamy. Odkrywaliśmy wielkość KRK, jego
duchową głębię, jego historię i nauczanie. Tak oto odbywał się
przez kilka lat kolejny etap wsiąkania KRK w moje myślenie,
emocje, pamięć, tożsamość. Stawałem się idealnym kandydatem
na księdza, sam o tym nie wiedząc.
Rekolekcje odbywały się w wakacje oraz w czasie ferii zimowych.
A poza tym raz w miesiącu w pobliskim domu Zgromadzenia
można było wziąć udział w weekendowym dniu
skupienia, takich minirekolekcjach, odbywających się na identycznych
zasadach. Tak więc zapewnione było całoroczne szkolenie
i rozwój, bo oprócz tego raz w tygodniu spotykaliśmy
się w grupie we własnej parafii. A jeszcze raz w miesiącu jako
parafialny animator jeździłem na spotkania informacyjne do
animatora diecezjalnego. Nie miałem zatem żadnych szans,
musiałem prędzej czy później poczuć powołanie.
Był w tym wszystkim jeszcze dodatkowy smaczek - konspiracja.
Mówimy o latach 1985-89. Władze wtedy nie pozwalały
na rejestrację żadnych nowych zgromadzeń zakonnych, więc
moje działało w podziemiu, praktycznie nielegalnie. Kiedy
do niego wstąpiłem, zostałem oficjalnie zapisany do innego
legalnie działającego zakonu, żeby nie pójść do wojska. Obowiązywało
konspiracyjne milczenie, nawet zakaz opowiadania
Podduszam się, czyli to miał być początek drogi 17
kawałów politycznych. Wszystko było takie bohaterskie, takie
surowe i mocne zarazem. Głębokie i porywające. Można powiedzieć,
że nawet wzniosłe.
Galaktyczny wojownik
Wychowywano nas po żołniersku. I to w dwóch aspektach.
Po pierwsze co do pewnej surowości życia, a po drugie w men -
talności bycia oddziałem. I to raczej frontowym. Teraz wiele
osób zgłasza się do Wojsk O brony Terytorialnej. Przy tej okazji
podkreśla się potrzebę przygotowania do walki i obrony ojczyzny
przed wrogiem, który może zaatakować. Ideę tę uważam
za słuszną i uzasadnioną. Osoby, które się zgłaszają, podają
motywację patriotyczną. I bardzo dobrze.
Nas jednak formowano do obrony Boga i Kościoła rzymskokatolickiego.
To pierwsze to w ogóle nonsens - Boga nie trzeba
bronić, bo każdy, kto przeciwko Niemu występuje, jest po prostu
w żałosnym błędzie i w żałosnym położeniu. Bogu żaden
człowiek nic nie może zrobić ani w żaden sposób zaszkodzić.
KRK jako instytucja natomiast z całą pewnością obrony potrzebuje.
Nie tylko dlatego, że jest po prostu ludzkiej produkcji
korporacją, która musi walczyć o swoje interesy, ale również ze
względu na swój sposób funkcjonowania, który przysparza jej
wielu jak najbardziej zasłużonych wrogów.
Przywołam tutaj pewien tekst, który funkcjonuje w kręgach
katolickich od dawna, czasem jako starożytna modlitwa, cza -
sem jako zapisek z 11 wojny światowej, czasem jako współczesny
wiersz: „Chrystus nie ma rąk, ma tylko nasze ręce, aby dzisiaj
pracować. Nie ma nóg, ma tylko nasze nogi, aby prowadzić
Galaktyczny woiownik 19
ludzi Swoją drogą. Chrystus nie ma ust, ma tylko nasze usta,
aby mówić o Sobie ludziom. Nie ma pomocy, ma tylko naszą
pomoc, aby przyciągać ludzi do Siebie. Jesteśmy jedyną Biblią,
jaką ludzie jeszcze czytają. Jesteśmy ostatnim orędziem Boga
spisanym w czynach i słowach". Jest to oczywiście wierutna
bzdura, świadcząca o braku wiary we wszechmoc Boga i moc
Jego Słowa, ale świetnie sformułowana, w sposób chwytający za
serce, bo odwołujący się do pięknych uczuć i do chęci poświęcenia
się dla jakiejś lepszej, wyższej, wzniosłej sprawy. Ten tekst
dobrze ilustruje sposób, w jaki byliśmy jako młodzi mężczyźni
werbowani do korporacji. Bazowano na tym, co w nas było najlepsze.
Najlepsze uczucia, najwrażliwsze struny w sercu. Bóg -
Jezus Chrystus czeka na ciebie, musisz Go bronić przed złym
światem, przed złymi ludźmi, przed Szatanem! To całkowite
zaprzeczenie chrześcijaństwa, które głosi, że to my jesteśmy
zbawieni, czyli uratowani przez Chrystusa ... I co z tego, i tak
daliśmy się na to złapać. Na wizję Boga, który jest potrzebujący.
Niewszechmogący. Na ten majstersztyk PR: jeśli wstąpisz do
Jego armii, staniesz się żołnierzem Chrystusa, to On sam będzie
twoim dowódcą. I On ze swojego sztabu w niebie pokieruje
walką. Twoje życie będzie walką. A On będzie cię umacniał.
A na końcu, w niebie, nagrodzi twoją walkę w Jego obronie.
No i oczywiście w obronie Jego Kościoła. „You're in the army
now. Stand up and fight!" - jak mówią słowa znanej piosenki
zespołu Status Quo.
Co ważne, mamy tu do czynienia z kwestią bycia wybra -
nym. W prawdziwej wersji chrześcijaństwa wybranym przez
Boga jest ten, kto przyjmuje zbawienie. Powołani są wszyscy,
ale wybrani tylko ci, którzy sami wybierają. Ale nie wybierają
„zaciągnięcia się do armii Boga''. Wybierają to, że chcą uznać
20 Galaktyczny wojownik
swoją grzeszność i przyjąć zbawienie od Jezusa Chrystusa,
ponieważ sami zbawić się nie mogą. Nam tłumaczono natomiast,
że Bóg spośród już zbawionych wybrał nas w jakiś
szczególny, niezasłużony przez nas samych sposób, tak jak
w słowach jednej z powołaniowych piosenek: „Boże, powołałeś
mnie, Boże, Ty wezwałeś mnie. Ty pragniesz mnie posłać,
bym głosił słowa Twe. Boże, na wezwanie Twoje daję Tobie
serce me. Boże, nie mogę zrozumieć miłości, którą dałeś mi.
Panie, skąd ta hojność Twoja? Panie, czemu właśnie ja? Wcale
nie zasłużyłem na miłość, którą dałeś mi. Dziękuję Tobie,
o Panie, dziękuję za miłość Twą, dziękuję za powołanie, które
dałeś mi. To będzie dla mnie szczęśliwy dzień, gdy włożysz
na mnie swe ręce. To ze szczęścia dusza ma śpiewa słowa te".
No, powiem wam, że do dzisiaj odzywają się we mnie pewne
emocje, jak słyszę te słowa ... Mimo że dawno już odkryłem,
że są kłamstwem ... Siła indoktrynacji jest ogromna. A indoktrynacja
przez wspólne śpiewanie pieśni działa niesamowicie
mocno. Wbija się w świadomość (i pewnie w podświadomość
także) dzięki emocjom, które temu towarzyszą. Śpiewaliśmy
dużo i chętnie, większość z nas miała za sobą doświadczenia
pielgrzymkowe, graliśmy na gitarach, czuliśmy moc ... Poza
momentami wspólnego śpiewu w kaplicy czy podczas świętowania
przy stole były też ogniska z ich wyjątkową atmosferą,
śpiewanie „misyjne" podczas rekolekcji itp. Lubiliśmy to, bo dawało
poczucie wspólnoty myśli i dążeń, jakiejś wspólnej drogi.
I tu zaczyna się też coś, co nazywam „zjawiskiem podwójnego
transparentu''. To z pewnego rysunku satyrycznego przedstawiającego
transparent z napisem z przodu „Serdecznie witamy':
a z tyłu „I już was mamy". Konkretnie chodzi mi o to, że
Galaktyczny wojownik 21
tu zaczynała się ta ogromna jazda na uczuciach: wstępujesz
do armii Boga, jesteś Jego wybranym wojownikiem, walczysz
o sprawę, zostałeś niezasłużenie wyróżniony, On cię kocha,
chce, żebyś dla Niego walczył, nie możesz mu odmówić ... A jeżeli
się już zaciągniesz, no to pozamiatane. Nie wolno się cofnąć,
zawahać, trzeba wszystko pozostawić i porzucić. Przypomina
mi się film Soldier z 1998 roku (w Polsce wyświetlany pod
durnym tytułem Galaktyczny wojownik). Generalnie główny
bohater jest wybranym jeszcze w niemowlęctwie i całe życie
szkolonym żołnierzem. Walczy w kolejnych wojnach, jednej
po drugiej. Zdobywa doświadczenie, jest twardy jak stal. Jest
wspaniałym, niezwyciężonym wojownikiem. Stan „pomiędzy
wojnami'; jak to ujmuje jeden z napisów w filmie, jest dla
niego stanem nienaturalnym, powodującym frustrację, stres
i tęsknotę za walką. Dawno już nie wie, o co walczy, w końcu
każda wojna była o co innego i gdzie indziej. Ale walczy i chce
walczyć. Żaden z moich wychowawców i formatorów nie przyznałby
się, że chce ze mnie zrobić maszynę do walki w armii
Boga. Ale czym mieliśmy być my, którym za przykład dawano
takich ludzi jak pewien zakonnik ze zgromadzenia braci szkolnych,
który całe życie pilnował, żeby nie opuszczać ramion,
nawet kiedy taki nakaz został zniesiony? Tak, formowano nas
na wojowników walczących za wiarę. I nam to odpowiadało.
Dawało poczucie siły. Przynależności, i to nie byle jakiej! Czu -
liśmy się niezniszczalni i nie widzieliśmy takich zadań, którym
byśmy nie podołali. W moim zgromadzeniu funkcjonowało
powiedzenie: „Jeśli chcesz zostać przełożonym domu, musisz
sobie go zbudować''. I tak było! Ja sam prowadziłem budowę
przez pewien czas, a potem zostałem przełożonym. Wszyscy,
my klerycy, czuliśmy się wyjątkowo, bo nie tylko byliśmy na
22 Galaktyczny wojownik
szkoleniu armii kościelnej, ale byliśmy zakonnikami i misjonarzami,
a to przecież „siły specjalne"!
Przykład: pierwsza noc w „nowym domu nowicjatu': a w zasadzie
w starej ruderze stojącej na terenie, gdzie w przyszłości
miał się wznosić dumnie dom prowincjalny. Jest nas trzech.
Wyprowadziła się już mieszkająca tu rodzina, więc możemy
jako oddział rozpoznawczy przygotować kwaterę dla pozostałych.
Mamy łóżka piętrowe, więc je sobie skręcamy, ale okazuje
się, że nie ma materacy. Będziemy zatem spać we trzech na
starym, przeraźliwie wielkim i przeraźliwie zdezelowanym
tapczanie. Warunki polowe, ale to nic. Kombinujemy jakąś kolację
- udaje się zrobić jajecznicę. Dokonujemy odkrycia w ubikacji
- poprzedni lokatorzy wyprowadzając się, zabrali ze sobą
rurę odpływową od sedesu, żeby więc nie zanieczyścić piwnicy,
musimy korzystać z ledwo stojącej sławojki na zewnątrz. Ale to
też nic, bo przecież to wielka przygoda i wszystko jest częścią
naszej służby Bogu. Dom nie ma prawdziwych podłóg, tylko
szalunki z desek, pod którymi jest piwnica. Po pewnym czasie,
kiedy już jesteśmy w komplecie, budzi nas w nocy zimno.
Piec się wypalił, a na ścianach szron. Od podłogi ciągnie, więc
w środku nocy przebudowa sypialni. Szukamy wszystkich
możliwych folii i dywanów, na nie kładziemy materace, teraz
warstwa koców, do śpiworów wchodzimy w kurtkach i przykrywamy
się kołdrami. Do rana jakoś przetrwaliśmy.
Piąta piętnaście. Prawie jak u Stachury „godzina słynna
piąta pięć''. A dalej już raczej Siekierezada. Zaraz po pobudce
zaprawa, bo akurat ktoś z młodych przełożonych jest fanem
wojskowego wychowania. Zaprawa to zazwyczaj piętnaście minut
niezbyt forsownej gimnastyki. Chyba że akurat budowlańcy
potrzebują piachu do betoniarki. Ooo, wtedy zaprawa to już jak
Galaktyczny wojownik 23
najbardziej forsowne ładowanie sporej przyczepy, co trwa koło
czterdziestu minut. A potem z uśmiechami godnymi sowieckich
pionierów idziemy na śniadanie. A nie, nie na śniadanie.
Na modlitwę do kaplicy. Kaplica jest cokolwiek prowizoryczna,
ale ktoś wstał o piątej, żeby w niej napalić. Na dworze zimno,
a jak człowiek z piżamy wskoczył od razu w drelichy, to teraz
w cieple prawie natychmiast zasypia. Walczę z sennością, zmu -
szam się do czytania, w końcu klękam, bo na siedząco zaraz
zasnę, a chwilę potem„. budzi mnie śmiech kolegów, których
rozbawiło to, że śpię, klęcząc z głową opartą o ołtarz. Teraz
już jesteśmy wszyscy dobudzeni. A ponieważ dyżurny zrobił
już śniadanie, możemy iść do jadalni. Tu dołączają do nas robotnicy
i atmosfera robi się coraz bardziej męska. Nie chodzi
tylko o przepocone drelichy i zdjęte w przedsionku buty. To też.
Ale bardziej o napięcie z powodu długotrwałego niewyspania
i przemęczenia. Wsuwamy ile się da chleba z dżemem, bo wędliny
jak na lekarstwo, za to dżemu sporo, śliwkowy i truskawkowy.
Siostry niechętnie go wydawały, zorganizowałem więc
kilka dni wcześniej akcję dywersyjną. Po aprowizację jeździmy
raz w tygodniu do domu głównego w mieście i pod czujnym
okiem siostry przełożonej pobieramy zapasy na kolejny tydzień.
Do sióstr nie dotarło, że pracujemy naprawdę ciężko, trudno
więc wynegocjować większą ilość jedzenia. W końcu dwunastu
chłopa musi zjeść. No, ale co my za chłopy ... My zakonnicy ...
Co robić, jak się po dobroci nie da? Razem z dwoma braćmi
podłączamy przyczepkę do samochodu i korzystając z tego, że
siostry pobożnie śpiewają nieszpory w kaplicy, otwieramy po
cichutku bramę, wpychamy ręcznie przyczepkę i ładujemy, ile
wlezie. W kaplicy w oknach witraże, siostry nie widzą. Weszło
sporo słoików dżemu. Szybciutko (cała akcja trwała z piętnaście
24 Galaktyczny wojownik
minut) cofamy samochód, podpinamy przyczepkę i uciekamy.
Zdobyliśmy prowiant, a ja stałem się bohaterem w swoim domu
zakonnym na długo zanim to było modne. O dziwo ojciec
ZET nas nie opieprzył, kiedy pod wieczór przyjechał na mszę.
Za to wcześniej opieprzył siostry za skąpstwo, bo „pszeczesz
chłop muszy jeszcz': Zadziwiające. Łaska pańska na pstrym
koniu jeździ„.
A wracając do naszej codzienności. Jedno jest w niej stałe:
mnóstwo ciężkiej fizycznej pracy, mało odpoczynku, zero prywatności.
Jeden moment zapadł mi głęboko w pamięć. Otóż
kiedy rozpoczynaliśmy nowicjat, trafiliśmy do gospodarstwa
rolnego i trzeba się było zmierzyć ze zbiorami z pól (bladego
pojęcia nie miałem o tym rodzaju pracy). Ktoś w pewnym
momencie zaniedbał sprawę odpowiedniego zeskładowania
brukwi zebranej z półtora hektara pola. Została zrzucona na
blisko półtorametrową kupę bez oczyszczenia. Ta hałda leżała
na środku podwórka od początku września prawie do końca
listopada i przez cały ten czas zawsze znajdowały się pilniejsze
roboty, a brukiew musiała czekać. Więc czekała i powoli gniła,
bo nie została oczyszczona z liści i zakopcowana. Nastał listopad,
a wraz z nim przymrozki. Ostatni moment, by ratować to,
co miało być pożywieniem dla dwóch krów na całą zimę. Tak
że niewesoło. Rozpoczynamy „akcję brukiew''. Została ona
zaplanowana jak prawdziwa kampania: był „oddział transportowy';
który z narażeniem zdrowia na solidnym już mrozie
wykopywał te bulwy z kupy na podwórzu i przewoził taczkami
do niedawno ukończonego (nieogrzewanego) wielkiego garażu
na ciągnik. Tu już czekała „grupa uderzeniowa" ustawiona
w krąg z nożykami w rękach wokół niemożebnie śmierdzącej
brukwi. I tymi nożykami osiem godzin na mrozie ratowaliśmy
Galaktyczny wojownik 25
bulwy. Oślizgłe, po wierzchu gnijące i bardzo cuchnące. Byliśmy
po pewnym czasie lekko przymuleni ze smrodu i początków
hipotermii. Trzeba było coś zrobić, żeby nie oszaleć. I tu ktoś
wpadł na świetny pomysł: będziemy śpiewać! Zmienialiśmy
się więc jako szantymeni i śpiewaliśmy po kolei wszystkie
pieśni i piosenki ze śpiewnika. Czyli: adwentowe, kolędy, wielkopostne,
wielkanocne, maryjne, mszalne, pielgrzymkowe,
turystyczne, dziecięce. A potem znów od początku. A potem
„koncert życzeń''. Odbijało nam ze zmęczenia. A w podświadomość
wbijała się w międzyczasie informacja, że jesteśmy
zwartym, sprawnym oddziałem, który właśnie przeszedł kolejną
próbę bojową. I to z pieśnią na ustach! Wytrzymaliśmy
mróz, smród, monotonię. Odmroziliśmy dłonie i stopy. Wypiliśmy
litry herbaty. Zdarliśmy gardła od śpiewu. Ale oto my!
Komandosi Kościoła rzymskiego.
Były także inne momenty próby. Na przykład rozładunki
transportu przywożonych materiałów budowlanych. Mieliśmy
budować nowy dom zakonny. Była to duża inwestycja i trzeba
było zgromadzić sporo materiałów, które były organizowane,
jak się tylko dało (mówimy o roku 1990). Obowiązywała
zasada niezaglądania w zęby darowanemu koniowi, nawet
jeśli okazywał się on dychawiczną szkapą. Transporty przyjeżdżały
o każdej porze dnia i nocy. Mnie w pamięć wryła się
szczególnie jedna sytuacja. Otóż mieliśmy znajomego, pana
Mirka, który miał solidnego kamaza z przyczepą. I przywoził
nam wszystko, co się dało na tę ciężarówkę zapakować. Organizował
też niektóre towary. Między innymi udało mu się
wydębić w jakiejś cegielni dość kiepską cegłę po bardzo niskiej
cenie. Cegielnia chciała się tego chłamu pozbyć i chętnie zgodziła
się na groszową transakcję. Ale był warunek: pan Mirek
26 Galaktyczny wojownik
wywiezie to cholerstwo jak najszybciej. No oczywiście pan
Mirek się zgodził, my też. Cegły było sporo, dziesięć tysięcy
sztuk oficjalnie, nieoficjalnie chyba co najmniej drugie tyle.
Ustaliliśmy, że w ciągu dnia będą dwie tury, które rozładujemy,
a potem będziemy odpoczywać, bo koło dwudziestej ma
przyjechać transport z drewnem - belki, krokwie, deski, cały
dach przyszłego budynku. Nie baliśmy się tego, ponieważ
wiedzieliśmy, że przyjadą również robotnicy, którzy pomogą
nam to rozładować. Pan Mirek zaczął wozić od rana. Jedna
tura rozładowana. Potem druga. Szło to szybko i sprawnie, bo
było nas ośmiu. Koło obiadu bez zapowiedzi przywiózł trzecią.
Wkurzyliśmy się solidnie, bo przecież mieliśmy odpoczywać.
Zjedliśmy spóźniony obiad, a za godzinę przyjechała czwarta
tura cegieł (przypominam: kamaz z przyczepą) . W cegielni ła -
dowali to wózkami widłowymi na paletach, więc szło migiem.
Pamiętam, że zaczęliśmy się drzeć na pana Mirka i przełożony
musiał nas uspokajać. Ale nie było wyjścia, cegły nie mogły
zostać na samochodzie. O dwudziestej transport z drewnem
jednak nie przyjechał. Czekaliśmy do dwudziestej trzeciej
i poszliśmy spać. Nie było wtedy komórek, więc żadnych wieści,
transport zaginął w akcji. O trzeciej w nocy zbudziło nas
ujadanie psa. Jest transport! Ubraliśmy się szybciutko. Od razu
okazało się, że sytuacja wygląda słabo. Wielka ciężarówka
z wielką przyczepą nie podjedzie pod górkę, bo mokro i się zakopie.
Musimy po trochu przerzucać drewno na wóz i zrzucać
na podwórku. Robotnicy nam nie pomogą, bo są kompletnie
pijani i musimy ich zanieść do domu i położyć spać. Po tym
samarytańskim geście (i uspokojeniu kierowcy, który przeszedł
gehennę podczas drogi, bo panowie robotnicy już przy załadunku
w pięciu obalili pół skrzynki wódki i dopijali się potem
Galaktyczny wojownik 27
w szoferce, bili się w trakcie jazdy, chcieli wyrzucać jednego
w biegu z auta, w końcu podczas postoju jeden z nich poszedł za
stację benzynową siusiać, zgubił się w lasku i szukali go półtorej
godziny) koło czwartej nad ranem rozpoczęliśmy rozładunek
dwunastometrowych belek, z których każdą trzeba było nieść
w pięciu. Potem krokwie i deski. I tak do siódmej rano. Sam
nie wiem, jak myśmy to zrobili w takim tempie. Kierowca pojechał,
my zjedliśmy śniadanie i snuliśmy się po obejściu, bo
spać już się nie za bardzo chciało. Kiedy o jedenastej pan Mirek
przyjechał z kolejną turą cegieł, nie wyszedł już z szoferki do
końca rozładunku, bo się nas bał. Wściekli rozładowaliśmy ...
A po południu ku naszemu osłupieniu znowu cegły! I tu już coś
puściło, została przekroczona granica wytrzymałości, zaczęliśmy
się śmiać i mieliśmy już wszystko gdzieś. Poczuliśmy się
mocni, nic nas nie złamie. Byliśmy jak po treningu Navy Seals.
Od jakiegoś czasu zaczęliśmy zaniedbywać modlitwę, bo
pojawiła się niespodziewana atrakcja: nocne czuwania w lesie.
Nie, nie była to jakaś dziwaczna praktyka religijna. Zaczęliśmy
grodzić las. A że od lat był on ogólnodostępny, ludzie organi -
zowali tam ogniska i pijatyki, a zalane przez nas pracowicie
w ciągu dnia betonem słupki ogrodzeniowe były wyrywane
z ziemi. Trzeba więc było lasu pilnować. Rozpisaliśmy trzygodzinne
wachty i podzieleni na trzyosobowe grupki zawalaliśmy
noce, łażąc po lesie. Trochę strach, ale nikt się nie przyzna. No
bo wstyd. Udajemy, że to super przygoda. Ale niewyspani jesteśmy
bardzo. Dlatego z radością przyjmujemy zawieszenie
porannych rozmyślań w kaplicy. I tak je całe przesypialiśmy.
Tyle że rozmyślania nie po to zawieszono, żebyśmy mogli dłu -
żej pospać, a dlatego, że robotnicy potrzebowali pomocników
wcześniej (oni do kaplicy nie chodzą). Nasz dzień wyglądał
28 Galaktyczny wojownik
więc następująco: pobudka, ładowanie piachu, krótka modlitwa,
śniadanie w biegu (zazdrościmy robotnikom, oni mogą
się napić kawy, nam wolno tylko w niedzielę po południu),
robota, obiad, robota, msza (w drelichach), kolacja, zazwyczaj
dokończenie roboty, mycie i spanie (no nie do końca, zależy
o której masz dyżur w lesie). I tak przez trzy miesiące. Od czasu
do czasu atrakcje specjalne, na przykład przez dwa tygodnie
zamiast ładować piach, jeździmy kraść gruz na fundamenty.
Po tym czasie mózg jest już tak zlasowany, że zasadniczo
łyknie wszystko ... I łyka. Teraz z perspektywy wielu lat widzę, że
urabiano nas metodami sekciarska-wojskowymi. Ale wtedy ...
Pomiędzy tym wszystkim jeszcze studiujemy. Tak!! Co drugi
weekend siedzimy na uczelni na wykładach i próbujemy się
przebić przez chrześcijańską filozofię. Cudnie! Na pewno jest
to odskocznia od codziennej pracy. Są jacyś ludzie, jakieś inne
otoczenie. Ale też przysypianie na wykładach i strach, jak to
będzie podczas sesji. Dobrze, że sesja w styczniu, to przynajmniej
dostajemy przedpołudnia na naukę. Kiepsko, bo spać
się chce okrutnie. Ale udaje się zdać egzaminy. Jedziemy na
trójach, rzadko trafiają się nam czwórki. Trochę wstyd, ale co
zrobić. „Nauka nie jest najważniejsza''. To hasło jest zmienne,
zależnie do tego, co zdaniem ZET jest istotne na teraz, taka mądrość
etapu. Za jakiś czas na jakiś czas będzie to hasło „Praca
nie jest najważniejsza". I tak w kółko. Po pewnym czasie zupełnie
podświadomie przestajesz myśleć, układać priorytety,
porządkować hierarchie. Nie ma sensu. ZET powie ci, co w danym
momencie stoi na szczycie hierarchii. I lepiej nie polemizować.
To znaczy można, ale umiejętnie i na pewno nie przy
wszystkich i nie w momencie ogłaszania aktualnych „prawd
wiary''. W rozmowie prywatnej coś zasugerować, tak żeby ZET
Galaktyczny wojownik 29
myślał, że sam to odkrył, to i owszem. Z czasem okazało się, że
to bardzo skuteczna metoda. Jak każdy przywódca sekty ZET
był podatny na manipulację, pod warunkiem że podkreślała
jego wielkość i nieomylność. Kto tę metodę opanował, miał
raczej z górki. Ale też dzięki niej realizowaliśmy mnóstwo
dziwacznych pomysłów i pojawiało się mnóstwo dziwacznych
ludzi - kandydatów na zakonników. Część z nich to były wyraźnie
osoby niezrównoważone i chore psychicznie.
Przykład: T. Pojawił się jako osoba wymagająca pomocy.
Upośledzenie ewidentne. Ale minęło pół roku i musiały się
wydarzyć naprawdę trudne i niebezpieczne sytuacje, by odwieść
ZET od przyjęcia T. do zakonu, dania mu sutanny i dopuszczenia
do przyrzeczeń. Decydujący moment: pracujemy
wspólnie w kilku na budowie. Do ciągnika założona jest paleta
na podnośnik, sypiemy na nią piach, żeby przewieźć go w pobliże
betoniarki. Pomiędzy paletą a drzewem stoi Sz. Nagle
podchodzi do ciągnika T., wsiada i chce go odpalić. Krzyczymy,
żeby przestał, ale to do niego nie dociera. Odpala traktor bez
sprzęgła, a ten od razu szarpie i rusza, bo był zostawiony na
wstecznym biegu. Sz. instynktownie wskakuje na paletę, co
ratuje go przed obcięciem obu nóg trochę powyżej kostek. Paleta
uderza o drzewo, łamie się, piach wysypuje się na ziemię.
Ktoś wciska sprzęgło w ciągniku i wyciąga kluczyk. T. ucieka
z krzykiem. My stoimy jak zaczarowani, Sz. ciężko oddycha,
a po chwili zaczyna rzucać kurwami. Pomału dochodzimy do
siebie. Nagle patrzymy, a tu od strony budynków nadbiega T.
z obłędem w oczach i siekierą w ręce. Skamienieliśmy. Dotarło
do nas, że oszalał i będzie nas teraz zabijał. Nikt się nie ruszył.
T. dobiegł i na szczęście zamiast nas zaczął rąbać połamaną
paletę - po prostu w szale poczuł przymus „naprawienia" jej.
30 Galaktyczny wojownik
Jakoś udało się go uspokoić i zabrać mu siekierę, a ZET wreszcie
przyznał, że T. jednak zakonnikiem nie będzie.
I tak ta moja - i moich współbraci - formacja zakonna wyglądała.
Ta wstępna. Byliśmy po niej wytrzymali fizycznie, dość
twardzi psychicznie (ci, którzy nie uzyskali tej twardości, pękali
i po prostu odchodzili, a ja przyznam, że myśleliśmy o nich
jeśli nie z pogardą, to na pewno z wyższością i politowaniem)
i kompletnie niezakonni w klasycznym rozumieniu tego słowa.
Prawie od samego początku naszej formacji zajmowaliśmy się
ludźmi uzależnionymi. Na początku byli to narkomani z pobliskiego
ośrodka, potem także alkoholicy. Bardzo szybko za -
cząłem odnosić wrażenie, że społeczność narkomanów, jakkolwiek
obarczona zrozumiałymi problemami, była odrobinę
normalniejsza niż ta zakonna. Wiele rzeczy było tam podobnych:
plan dnia, surowe zasady, odpowiedzialność, ponoszenie
konsekwencji (to już w zakonie mniej, ale o tym później).
W ośrodku te rzeczy w sposób oczywisty czemuś służyły i były
nie wynikiem czyjegoś widzimisię, ale wspólnie wypracowanym,
przestrzeganym i chronionym dobrem - sposobem funkcjonowania
dającym bezpieczeństwo. Dawało mi to poczucie
sensu, czułem się tam komfortowo, nawet jeżeli w codziennym
funkcjonowaniu wychodziły ludzkie wady bądź ktoś okazywał
się wredny. Mówię „w codziennym'; bo udało nam się, mnie
i drugiemu nowicjuszowi, uzyskać zgodę na tygodniowy pobyt
w ośrodku na prawach osoby leczącej się. To było jak objawienie.
Nie tylko okazało się, że nie istnieje żadna różnica
w człowieczeństwie pomiędzy mną, prawie świętym we własnym
mniemaniu zakonnikiem, a Ćpunami. Więcej, w wielu
kwestiach byli lepsi, mądrzejsi, dojrzalsi, choć może słabsi
Galaktyczny wojownik 31
psychicznie. Runęły - i to na szczęście na zawsze - złudzenia
co do wyższości duchownych nad świeckimi. Co ciekawe,
nie było to potem dla mnie korzystne, nie potrafiłem czuć się
członkiem nadzwyczajnej kasty. Miałem porównanie, zyskałem
kryteria nieobecne w formacji zakonnej i seminaryjnej.
Tam zakłada się z góry, że formujemy coś w rodzaju elity - intelektualnej,
duchowej, duszpasterskiej, teologicznej, w każdym
razie elity. A że to często pożal się Boże elita ... Nieważne.
I tak patrzymy na innych z góry. Bo przecież deklarujemy, że
Kościół to - uwaga! - nie tylko duchowni, zatem tak czy inaczej,
nawet jeśli nie mówimy tego otwartym tekstem, świeccy
są także Kościołem. Otóż nowy Kodeks Prawa Kanonicznego
potwierdził i zafiksował jedną podstawową zasadę: władza
w KRK należy tylko i wyłącznie do duchownych. Żaden świecki
nigdy nie będzie miał zwyczajnej władzy rządzenia w Kościele.
I koniec. Mało tego, żeby kwestię ostatecznie pozamiatać,
zdefiniowano duchownego jako co najmniej diakona. Czyli od
1983 roku tak naprawdę zgodnie z prawem w KRK duchownymi
nie są: klerycy, bracia zakonni, siostry zakonne. Nastąpiło
zwarcie szeregów. Wiadomo, kto rządzi, a kto nigdy rządzić
nie będzie. Nawet matki generalne zakonów nie mają tak naprawdę
władzy w swoich zgromadzeniach, im się tej władzy
łaskawie użycza. Koniec dygresji. Była mi ona potrzebna, żeby
pokazać, jak mnie kształtowano od początku: jesteś kimś wyjątkowym,
niezależnie od tego, kim jesteś jako człowiek, jaki
jest twój poziom moralny, intelektualny. Rządzisz i nie podskoczy
ci żaden świecki, żadna zakonnica. I koniec. Jeśli ktoś
jest tak trenowany przez lata, raczej nie będzie potrafił myśleć
inaczej. Chyba że, tak jak w moim przypadku, doświadczy czegoś,
co nieodwracalnie zburzy to szkodliwe, groźne złudzenie.
32 Galaktyczny wojownik
Dziękuję zatem Bogu, że dał mi taką okazję. Po tygodniu spędzonym
w ośrodku wyszedłem jako inny człowiek. I od tego
momentu zawsze pojawiał się we mnie opór przed pełnym
wejściem w myślenie korporacyjne w KRK. Zawsze jakoś nie
pasowałem.
A tak na bieżąco: wizyty w ośrodku stały się najistotniejszymi
momentami w tygodniu. Odskocznią od życia w zakonie.
Bo w zakonie też było wiele zasad, reguł, dużo przymusu. Ale
one nie były tak jasne, celowe, logiczne. To znaczy tak myślałem
wtedy. One były celowe, miały ociosać mnie na dobrego
kleryka, a później na sprawnego funkcjonariusza korporacji.
Tyle że tego wtedy nie dostrzegałem. Podporządkowywałem
się im oczywiście, ale się nie zaciągałem. Nie chciałem zostać
wydalony, zasadniczo mieściłem się więc w ramach, ale w środku
zrobiłem to, co robią zasadniczo wszyscy klerycy: zszedłem
do podziemia, zasmakowałem drugiego obiegu. Zresztą drugi
obieg w formie light pojawiał się już w czasie ministrantury.
Podjadanie komunikantów, podmienianie się dyżurami, kombinowanie,
jak tu się dostać na więcej wyjść kolędowych ... Ale
na zewnątrz wizerunek bezinteresownego, zaangażowanego
ministranta C'ZJ lektora. „N a przód, przebojem, młodzi rycerze ... "
Nie pamiętam dokładnie daty pierwszej wizyty w przytulisku
dla bezdomnych. Pamiętam natomiast przedziwne wrażenie.
Otóż panował tam specyficzny zapach: wyziewy kuchenne
w pomieszaniu z wonią nie zawsze domytych ciał i nie do końca
dopranych ubrań pensjonariuszy, taniej kawy i tanich papierosów
gaszonych w słoikach z wodą. Myślę, że dla większości
ludzi posiadających domy i w miarę normalne życie to był
po prostu smród. Dla mnie też przez pierwszych kilka minut.
Galaktyczny wojownik 33
Ale potem, po spotkaniu z kadrą ośrodka i po pierwszej mszy,
nagle to się zmieniło. Zacząłem to wszystko odbierać jako coś
normalnego. Tak samo jak normalne wydawało mi się to, że
założyciel przytuliska chodzi w habicie, który sam wymyślił,
i każe mówić do siebie brat Pio. Na pewno jego poświęcenie
dla tych ludzi było ogromne. Zamieszkał z nimi. Jadł to, co
oni, zajmował się codzienną obsługą domu i rozwiązywaniem
problemów podopiecznych. I wtedy zakiełkowała w moim
sercu pewna myśl, a w zasadzie stworzyłem sobie własną teologię
celibatu. Otóż powiedziałem sobie, że mój celibat to
taka forma bezdomności z wyboru. Nie mam żony ani dzieci,
ani własnego domu na stałe, i to wszystko jest moją ofiarą dla
Chrystusa. Sam mam się stać domem. W tym sensie, że wokół
mnie ma powstawać dom dla tych, którzy w jakikolwiek
sposób są bezdomni, albo rzeczywiście, albo emocjonalnie ...
Bardzo mi to odpowiadało. Świetnie uzupełniało omawianą
w trakcie formacji ideologię celibatu, a przede wszystkim
jeszcze bardziej czyniło mnie bohaterem we własnych oczach.
I w chwilach wątpliwości było dość skutecznym hamulcem
przed odejściem z zakonu. A kiedy opowiadałem o tym świeckim,
no to już wtedy byłem „bohaterem w swoim domu", by
zacytować klasyka. I nie zachwiało tej teologii nawet to, że brat
Pio związał się z jedną z wolontariuszek, zrzucił habit i opuścił
przytulisko. We mnie to już było mocne: mam być domem dla
innych, nie ma miejsca dla mnie samego i nigdy nie będzie ...
Tak zrobiłem sobie moralną krzywdę, z której skutkami zmagałem
się długie lata.
Święty Francis,
czyli mój duchowy przewodnik
Fascynujący. To moja pierwsza myśl na temat głównego
bohatera serialu House of Cards. Frank Underwood jest z całą
pewnością jedną z najbardziej odrażających postaci filmowych,
za którą jednak podążamy z zapartym tchem, czekając,
co też zdarzy się w kolejnym odcinku. Frank jest perfekcyjny
w swoim cynizmie i pociągający za sprawą swojej żelaznej
konsekwencji w dążeniu do celu, który jest wyjątkowo jasno
zdefiniowany. Jest nim władza. Można się bawić w jakieś dywagacje
pseudopsychologiczne na temat jego dzieciństwa i tym
podobnych czynników, które sprawiły, że jest, jaki jest. Ale jego
niewątpliwą wybitnie mocną stroną jest to, że wie, o co mu
chodzi w życiu, i realizuje swoje dążenie bezwzględnie, gdyż
jest mu bezwzględnie oddany. Tacy ludzie fascynują otoczenie
i naukowców opisujących ich życie i dokonania. Nie tylko
fascynują, ale także pociągają za sobą innych i wykorzystują
ich jako narzędzia do realizacji swojego celu, wielkiego i porywającego,
kuszącego i uwodzącego: zdobycia, utrzymania
i wykorzystywania władzy. Zgadzam się w pełni ze stwierdzeniem,
że istnieją trzy główne ludzkie pokusy: seks, pieniądze
i władza. Pierwsze dwie są wybitnie uzależniające, ale ta trzecia
jest najgorsza. Ostatecznie deprawuje człowieka, skutecznie
i trwale zmieniając jego osobowość, niszcząc w nim uczucia
Święty Francis, czyli mój duchowy przewodnik 35
wyższe. Władza podporządkowuje sobie wszystko, a na końcu
człowieka zdradza, bo nikt jej ze sobą poza grób nie zabiera ...
Kiedy oglądałem House of Cards, odżyły we mnie stare wspomnienia.
Stwierdziłem, że przecież ja znam takiego człowieka,
podążałem za nim przez parę lat w głębokiej fascynacji,
pozwalając, by zawładnął moim myśleniem i sumieniem, by
kształtował mnie według swojej woli i według niej wykorzystywał.
Mój idol, mój bożek, mój duchowy ojciec i powiernik,
mój spowiednik. z ET. Wspominałem już o nim. Tak nazywam
go w tej książce. Jeszcze żyje i dalej realizuje się w identyczny
sposób. Nie chcę robić mu reklamy, stąd ten akronim. Na
samym początku naszej relacji nie byłbym w stanie precyzyjnie
określić, co mnie w nim pociągało. To znaczy byłbym,
ale tylko w bardzo zewnętrznych kwestiach. Był postawnym,
lekko siwiejącym mężczyzną, od którego biło niezachwiane
przekonanie, że poświęcił swoje życie właściwej sprawie, że
walczy o nią całym sobą, że nic innego się dla niego nie liczy,
że jest gotów wszystko dla niej poświęcić. Byłem przekonany,
że tą sprawą jest Bóg, służenie Mu. Bo tak to wyglądało. Wydawał
się wzorem wierności we wszystkim. Ponieważ byłem
wtedy tylko naiwnym młodzieńcem, łatwo dałem się omotać.
Patrzyłem, jak się zachowuje, jak wszędzie pojawia się w su -
tannie, jak zawsze jest w kaplicy na czas, jak bez granic oddany
jest uczestnikom rekolekcji. Jak potrafi przesiedzieć całą noc
w konfesjonale do ostatniego penitenta, a potem od rana znów
na pełnych obrotach czuwać nad programem, mówić dziennie
dwa kazania, prowadzić konferencję, odpowiadać na dziesiątki
pytań ... Ideał księdza. Tak wówczas widziałem go ja i wielu
innych. Nie żebym miał jakiegoś wielkiego pecha do księży
w mojej rodzinnej parafii, ale ZET był wybitny. Bardzo takiego
36 Święty Francis, czyli mój duchowy przewodnik
kogoś w tym wieku potrzebowałem. A on potrzebował takich
jak ja, młodych, pełnych pasji, nieskażonych dorosłością, bez
doświadczenia, za to gotowych oddać życie dla tego, co ważne.
Z całą pewnością ZET miał niesamowitą umiejętność
wzbudzania zapału do swoich projektów. Sprawiał, że tysiące
ludzi angażowały się fizycznie, czasowo i finansowo w budowanie
swego rodzaju małego imperium, na czele którego stał.
Podstawowym pomysłem ZET było zbudowanie, rozwinięcie
i stabilizacja tego, co sam nazywał Dziełem (Bożym oczywiście
... ). Odwoływał się do pewnych praktyk założyciela
swojego zakonu, który w XIX wieku dość ściśle współpracował
z żeńskim zgromadzeniem zakonnym i zakładał setki
świeckich stowarzyszeń. Funkcjonowały one niezależnie,
ale pod tym samym szyldem. Dawnemu założycielowi nie
udało się stworzyć wewnątrz KRK takiej trwałej mikrokorporacji,
ale Z ET uważał, że jemu się to musi udać. Wystartował
w Polsce w 1981 roku, praktycznie początki przypadły na
czas stanu wojennego. Udało mu się włączyć do współpracy
część sióstr z pokrewnego zgromadzenia. Kupił dom, zaczął
prowadzić rekolekcje, nawiązywać kontakty z biskupami,
gromadzić wokół swojego projektu świeckich. Był więcej niż
skuteczny. Jako dobry dyplomata, często odwołujący się do
tak zwanych wartości duchowych, zjednywał ludzi bez większych
problemów. Mnie osobiście ujął narracją o potrzebie,
chęci i planie odnowienia Zgromadzenia, które - jego zdaniem
- przeżywa prawie na całym świecie kryzys spowodowany
odejściem od pierwotnego projektu założyciela. A on,
ZET, ten projekt zna dobrze, bo go studiował przez wiele lat,
i teraz, kiedy zgromadzenie wysłało go do Polski, ma szansę
go zrealizować. Zgromadzenie miało więc być w Polsce
Święty Francis, czyli mój duchowy przewodnik 37
bardzo misyjne, zajmować się prowadzeniem misji i rekolekcji
parafialnych we współpracy z siostrami zakonnymi i osobami
świeckimi, a oprócz tego - głównie podczas wakacji i fe
rii zimowych - rekolekcjami zamkniętymi w domach zgromadzenia.
Miało być świeżo, z mocą, dynamicznie, mobilnie
i z poświęceniem. Walka o dusze ludzkie na chwalebnym polu
misyjnym. Trudne, pracowite, ale i święte życie. Oczy świeciły
mi się na myśl o tym, że mógłbym być częścią czegoś takiego.
I serce rwało się do takiego życia. Byłem gotów na przekór
wszystkiemu i wszystkim pójść za tym człowiekiem. Stał się
moim guru. Stopniowo. Był świetnym obserwatorem, a dodatkowo
przez spowiedź i tak zwane duchowe rozmowy czy
też duchowe kierownictwo mógł przejąć kontrolę nad moim
myśleniem, uformować mnie. I potrafił to zrobić tak, że nawet
nie zauważyłem, jak owija mnie wokół palca. Zdobył moje zaufanie,
ponieważ mi się zwierzał, dawał „dostęp do swojego
serca''. Wydawało mi się, że jestem dla niego kimś szczególnym.
Że wiem więcej niż inni, że znam go lepiej niż inni. W końcu
zacząłem myśleć, że mam na niego wpływ. Że moje słowa
się liczą, że mogę nim manipulować. Zdawało mi się, że to
potrafię i w związku z tym na przykład mogę kogoś obronić
przed wyrzuceniem bądź marginalizacją. Albo po prostu przed
błędnymi decyzjami w napadzie złości, które ZET zdarzały się
całkiem nierzadko. Wtedy łagodziłem ten gniew, oferowałem
ciche zakulisowe sprawdzanie sytuacji. Miałem wrażenie, że
wielu ludzi wybroniłem. Ano może i wybroniłem, ale to nie był
efekt mojego wpływu, a po prostu tego, że ZET, kiedy opanował
emocje, zaczynał widzieć, że gwałtowne ruchy nie są w jego
interesie. Wiedziałem też dobrze, że ZET zasadniczo zgadza się
na wiele pomysłów, jeśli uwierzy, że są jego własne. Co cieka-
38 Święty Francis, czyli mój duchowy przewodnik
we, inni współbracia zakonni też zauważyli, że można przeze
mnie różne rzeczy załatwić, często więc z tego korzystali. A ja
naiwnie się udzielałem po obu stronach, sądząc że buduję sobie
jakiś kapitał polityczny na przyszłość. ZET kilkakrotnie (dwa
razy wprost w prywatnej rozmowie) stwierdzał, że widzi mnie
jako swojego następcę. Jakże ja chciałem to usłyszeć. I jakże
naiwnie pragnąłem w to wierzyć. Bo też i czułem się w tych
politycznych rozgrywkach dobrze. Był to mój żywioł. Ale byłem
za młody, za mało bezwzględny, nie chciałem niszczyć ludzi,
a poza tym - co najbardziej dyskwalifikujące - nie chciałem
kłamać. Nie że nie umiałem, ale brakowało mi determinacji,
nie zostałem przez pokusę władzy jeszcze dostatecznie rozmiękczony.
Nie umiałem okłamać kogoś, patrząc mu w oczy.
Bałem się, że będę potem musiał pamiętać mnóstwo takich
kłamstw, żeby ogarniać sytuację. Zabrakło mi determinacji, żeby
stać się prawdziwym politykiem. Polityka przegrała z chęcią
pomagania ludziom. Wolałem przesiadywać w przytulisku dla
bezdomnych czy ośrodku dla narkomanów niż w gabinetach
przełożonych. Wśród żuli i ćpunów czułem się wolny. Tam
nic nie trzeba było udawać, tam nie musiałem być politykiem,
uważać na słowa. Tam było życie.
ZET miał tę ciekawą właściwość, że był w stanie przyjąć i zaadaptować
w zasadzie wszystko, o ile widział w tym dla siebie jakąś
konkretną korzyść. Aha, no i tą konkretną korzyścią musiało
być utrzymanie lub wzmocnienie jego władzy i kontroli nad
podwładnymi. Ale potem musiało to „coś" zostać przez niego
przekształcone w taki sposób, żeby stawało się częścią „jego
charyzmatu': którego to poprzez jego osobę Bóg miał udzielać
Zgromadzeniu, Kościołowi i światu. A potem następowało
Święty Francis, czyli mój duchowy przewodnik 39
powolne wygaszanie lub ostre odcięcie takiej zewnętrznej
idei, po to, aby pozostawał „ZET wczoraj i dziś, ten sam także
i na wieki". I aby kolejne pokolenia braci i sióstr myślały,
że to jemu właśnie zawdzięczają ową ideę. Kilka przykładów.
Kiedy trafiłem do Zgromadzenia, moi starsi współbracia
(nie wszyscy byli tu entuzjastami) przebąkiwali coś o Focolare,
czyli Dziele Maryi. Jest to włoski ruch katolicki, założony pod
koniec II wojny światowej we Włoszech przez Chiarę Lubich.
Jego ideą przewodnią jest idea jedności. Promuje jedność najpierw
wewnątrz KRK, potem między chrześcijanami, w końcu
między religiami. Taki ruch o charakterze panekumenicznym,
mający spore wpływy wśród decydentów wielu religii. Założycielka
spotykała się z papieżami, patriarchami, prezydentami,
Dalajlamą i innymi możnymi tego świata. Wielu z moich braci
w zakonie bywało już wcześniej na spotkaniach tego ruchu,
śpiewali ich piosenki i byli głęboko nim zafascynowani. W domu
mojego Zgromadzenia odbywały się doroczne spotkania
zakonników należących do tego ruchu. ZET deklarował się jako
ostrożny entuzjasta, ale było widać, że wykorzystuje to mocno
instrumentalnie. Przejął niektóre zwyczaje i praktyki z tego
ruchu, bardzo szybko nadając im nowe nazwy i pewien szczególny
rys, zgodny z ideologią Zgromadzenia. Mówiąc prosto:
przerabiał na swoje kopyto to, co wydawało mu się przydatne
do kontrolowania braci i sióstr. A robił to bardzo sprytnie, stopniowo.
Po jakimś czasie spotkania Focolare przestały odbywać
się w naszym domu, po kolejnych dwóch latach ZET ograniczył
możliwości udziału w takich spotkaniach na zewnątrz, a potem
sprawa zagasła już sama. Trochę hobbystycznie kilku z nas
jeździło raz do roku na jakieś kongresy (ja sam byłem nawet
dwa razy w Castel Gandolfo) , ale to tyle.
40 Święty Francis, czyli mój duchowy przewodnik
Drugą dużą tego typu sytuacją była sprawa charyzmatów.
Niektórzy chrześcijanie wierzą, że Bóg daje im pewne szczególne
dary duchowe, tak jak w początkach chrześcijaństwa.
Są to między innymi dar języków, proroctwo, uzdrawianie itp.
ZET był od zawsze zdecydowanym wrogiem tego typu zjawisk
i tak nas formował. Więc i my byliśmy ich wrogami. Do czasu.
ZET bowiem poznał pewnego księdza egzorcystę, który „posługiwał
charyzmatami" i dużo mu o tym opowiadał, a także
pokazywał, jak się to robi. z ET poczuł krew i wkręcił się w temat.
Ponieważ jednak nie chciał brać na siebie odpowiedzialności
za tę sytuację, spowodował, że kilku z nas zainteresowało się
tematem. Nie przyznał się, że dużo już o tym wie, i pozwolił
nam myśleć, że to my jesteśmy odkrywcami. I tak w końcu na
naszą prośbę zgodził się, by tamten egzorcysta razem ze swoją
wspólnotą poprowadził dla nas doroczne rekolekcje wielkopostne.
Dla Zgromadzenia był to szok i powiew świeżego powietrza.
Zachwyciliśmy się charyzmatami, otworzyliśmy się
na nie i nastąpił wysyp darów duchowych. ZET twierdził, że on
ma własną antenę na Ducha Świętego i nie musi mieć charyzmatów.
Będzie je natomiast jako przełożony rozeznawał i kontrolował.
W ten sposób stał się obercharyzmatykiem. Ksiądz
egzorcysta na pół roku zamieszkał w naszym domu. Wszyscy
cieszyli się niezmiernie. Ale już po krótkim czasie ZET wyczuł,
że ma konkurencję. Bo teraz tłumy waliły do tamtego księdza,
a nie do niego. Mało tego, tamten miał śmiałość zwracać mu
uwagę, jeśli widział, że coś idzie nie tak. Szybko więc przestał
mieszkać w naszym domu, a ZET znów miał pełną - jeszcze
większą - kontrolę nad nami, bo zyskał ją na kolejnym polu.
I znów, jak to miał w zwyczaju, przerobił charyzmaty i związany
z nimi styl modlitwy na własny. Po prostu mistrz. Włączył
Święty Francis. czyli mój duchowy przewodnik 41
do swojej duchowości to, co uważał za słuszne (użyteczne),
a resztę lekceważył.
Dokładnie to samo stało się z naszym zaangażowaniem
w pomoc uzależnionym. Najpierw zachwyt, potem mnóstwo
pracy tego typu, w końcu własna wersja, nad którą kontrolę
sprawował on, ZET. A że niefachowo, że to zaszkodziło wielu ludziom
... oj tam, oj tam ... Zaczęło się od kontaktu z ośrodkiem
dla narkomanów, o czym wspominam też w innych miejscach
tej książki. Jeździliśmy tam dość często i przyglądaliśmy się
sposobom pracy terapeutów. Było to naprawdę bardzo wartościowe.
W pewnym momencie ZET stwierdził, że przecież
sami możemy robić to równie dobrze, a może i lepiej, więc
zamiast tam jeździć, powinniśmy sami zacząć przyjmować
uzależnionych do naszych domów zakonnych, bo ich obecność
w zdrowej wspólnocie będzie z pożytkiem i dla nich, bo
się wyleczą z nałogu, i dla nas, bo będziemy się rozwijać. I zaczęliśmy
to robić. Nie mając praktycznie nic oprócz dobrej
woli i dobrych chęci. Bo ani nasze wspólnoty tak naprawdę
nie były zbyt zdrowe, ani nie mieliśmy kwalifikacji terapeutycznych.
Ale tu obowiązywała zasada „nie matura, lecz chęć
szczera" oraz wiara, że „Bóg zaradzi''. W naszych domach zakonnych
pojawiły się zatem osoby uzależnione - narkomani
i alkoholicy, czasem po kilku naraz w jednej wspólnocie. Nie
wiem, jakiego słowa najlepiej użyć, by podsumować tę sytuację.
W niektórych wspólnotach było jeszcze w miarę, tam, gdzie
byli starsi bracia zakonni. Ale na przykład w nowicjacie bądź
postulacie to była tragedia. Niektórzy z uzależnionych rewelacyjnie
oszukiwali wszystkich i dochodziło do ćpania i picia
w naszych domach, niektórzy odchodzili, tracąc tym samym
szansę na wyleczenie. Skalę problemu niech pokaże fakt, że
42 Święty Francis, czyli mój duchowy przewodnik
jedna z przebywających na „leczeniu" narkomanek hodowała
w swoim pokoju marihuanę. Kiedy odkryłem ten proceder,
krzaczek był już całkiem spory i rozwijał się pięknie, bo siostry
zakonne, nie mając pojęcia, co to takiego, skrupulatnie go
podlewały, dbały, by miał dużo światła ... A wtedy akurat obowiązywała
ustawa penalizująca posiadanie nawet drobnych
ilości narkotyków na własny użytek.
Kiedy przyszło mi mieszkać w jednym pokoju z ciężko uzależnionym
wieloletnim alkoholikiem, nieraz interweniowałem
u przełożonych, że on gdzieś pokątnie pije. Żadnych reakcji.
A nie, była jedna: oskarżono mnie o to, że skarżę się na niego,
bo go nie lubię. Człowiek ten po ucieczce z naszego domu zapił
się na śmierć.
Przyjmowaliśmy ludzi z różnymi zaburzeniami psychicznymi,
niejednokrotnie w sytuacjach interwencyjnych, nie licząc
się z naszymi wspólnotami, które często nie mogły normalnie
funkcjonować, bo skupione były na generujących ciągłe problemy
gościach. Bywaliśmy często okradani. Albo narażaliśmy
się na poważne kłopoty. Jedna z naszych podopiecznych trafiła
do nas jako ofiara swojego wujka, u którego zamieszkała,
kiedy podjęła pracę zaraz po zdaniu matury. Wujek najpierw
ją uwiódł, potem upił, a następnie z nią współżył. Poczęło
się dziecko. Wujek po znajomości załatwił aborcję, podczas
której stała się rzecz, która stać się teoretycznie nie powinna -
dziewczyna zobaczyła poaborcyjne szczątki swojego dziecka.
To wszystko sprawiło, że popadła w ciężką depresję. Próbowaliśmy
jej pomóc, stając do walki z jej rodziną. Wujek był
bogatym biznesmenem z rozległymi kontaktami i znajomościami.
Ojciec dziewczyny - jego brat - na początku nie chciał
wierzyć, potem w napadzie wściekłości chciał zamordować
Święty Francis, czyli mój duchowy przewodnik 43
sprawcę. Dziewczyna podjęła próbę samobójczą, trzeba było ją
umieścić w szpitalu psychiatrycznym. Nigdy nie zapomnę jej
wzroku i walenia pięścią w szybę, kiedy ją tam zostawialiśmy.
Ale udało się jakoś pomóc. Z tego, co wiem, wyszła na prostą.
Niemniej jednak po drodze popełniliśmy mnóstwo błędów
i pewnie ryzykowała przez to wiele ... Nie wiem, czy dobra
wola nas tłumaczy ...
ZET był niezmiennie z siebie zadowolony, a takie sytuacje
traktował jako drobne wypadki przy pracy. I wpadł na pomysł
otwarcia własnego ośrodka dla takich osób. Pomysł ten zrea -
lizował, tworząc coś, co nazwał Miasteczkiem. Idea była taka,
że w Miasteczku będą mieszkać rodziny, które oprócz własnych
dzieci będą przyjmować pod swój dach dzieci z rozbitych
rodzin, dzieci młodych narkomanów, a także osoby dorosłe
(przybrana babcia, dziadek). Finansowo miało się do tego dokładać
Zgromadzenie. Miasteczko powstało. Pierwszą rodziną,
która tam zamieszkała, byli rodzice jednego z moich współbraci.
Wybudowali domek, zaczęli życie z dziećmi przyjętymi z ośrodka
adopcyjnego. I do pewnego czasu funkcjonowało wszystko
zupełnie nieźle, ale w końcu ZET zauważył, że nie do końca
kontroluje inicjatywę. Więc powierzył zarząd nad Miasteczkiem
jednej z sióstr stworzonego przez siebie Zgromadzenia.
Próby ręcznego sterowania życiem rodzinnym skończyły się
odejściem rodziny z Miasteczka. W całości przejęły je siostry.
I teraz one jako wspólnota zakonna były rodziną zastępczą dla
wszystkich przybranych dzieci, dziadków, babć, cioć i wujków.
I zaczęły się problemy. Siostry nie miały żadnych kwalifikacji
do opieki nad takimi ludźmi ani prowadzenia terapii. Nie miały
bladego pojęcia, jak im pomagać, nie były też w stanie emocjonalnie
udźwignąć tej sytuacji. Powstała dziwna sytuacja ciągłej
44 Święty Francis, czyli mój duchowy przewodnik
walki, chaosu i bezradności, opisywana pięknymi, wzniosłymi
słowami. Masakra. Ludzie wychodzili z tego uszkodzeni emocjonalnie.
W końcu Miasteczko stało się miejscem, do którego
wysyłano braci i siostry, którzy mieli „potrzebę uzupełnienia
formacji': jak to się oficjalnie nazywało. Czyli sprawiali kłopoty
lub mieli kłopoty sami ze sobą. Kocioł powstał jeszcze
większy. Ale był to kocioł, który w każdym momencie ZET
mógł wykorzystać, na przykład zsyłając tam niewygodne osoby.
Dlatego chaos ten bez względu na krzywdę konkretnych osób
był utrzymywany latami.
Zawsze realizował się ten sam schemat, nastawiony na
uzyskanie przez ZET coraz większego wpływu na nasze życie
i funkcjonowanie. Mistrz, zdecydowanie mistrz w swoim fachu
zajmowania kolejnych obszarów, w których mógł coraz mocniej
i głębiej, a przez to skuteczniej realizować swoje sny o potędze.
Istnieje taka definicja dyplomaty: jest to ktoś, kto potrafi powiedzieć
ci „sp .... .laj!" w taki sposób, że poczujesz ekscytację
zbliżającą się podróżą. ZET potrafił tak manipulować nami, że
wciąż czuliśmy ekscytację nowymi osiągnięciami i wydawało
nam się, że cieszymy się coraz większą wolnością, a byliśmy
tylko coraz bardziej od niego zależni.
Qui si mangia, czyli włoski epizod
Wielu polskich księży ma w swoim życiorysie jakiś epizod
włoski bądź rzymski, najczęściej związany ze studiami. Ja za
granicą nie studiowałem. Pojechałem do Włoch na zastępstwo
(taka była wersja oficjalna). Wylądowałem na południu, w regionie
Puglia, jakieś czterdzieści kilometrów od Bari. Czysta
egzotyka. Ale bardzo szybko okazało się, że między moim nowym
i starym domem jest też wiele podobieństw.
Trafiłem do włoskiej części mojego Zgromadzenia, bo pewien
wikary musiał nagle zająć się chorym ojcem i nie mógł
przyjechać na placówkę, a oni zamiast niego zażyczyli sobie
koniecznie natychmiast kogoś z Polski. Już po przyjeździe
dowiedziałem się, oczywiście nieoficjalnie, że przyjechać to
on mógł, ale nie chciał. Nikt nie chciał być na jednej parafii
z tamtejszym proboszczem. Poprzedni kandydaci uparli się
i koniec. Nie zmusisz. Ale za to można było ściągnąć Polaka.
Niezorientowanego w sytuacji. A w Polsce w Zgromadzeniu
aż przebierali nogami, żebym pojechał. Ale o tym dowiedziałem
się dużo później. Tak więc koniec końców 31 października
wprowadzałem się do mieszkania na plebanii. Był w sumie
tylko jeden mały problem - słabo mówiłem po włosku. Rozumiałem
większość, ale z mówieniem było krucho. To był
czwartek, a w niedzielę miałem już sam odprawiać msze. To
jeszcze było względnie proste, bo czytać prawidłowo potrafi-
46 Qui si mangia, czyli włoski epizod
łem. Ale już tydzień później trzeba było powiedzieć kazanie. Na
szczęście Włosi to naród bardzo pomocny i kiedy tylko zauwa -
żyli, że chcę mówić w ich języku, okazali mnóstwo cierpliwości
i życzliwości. Znalazł się ktoś, kto korygował napisane przeze
mnie kazania, a gdy zapomniałem jakiegoś słówka, wierni
podpowiadali. Tak że w tym zakresie było bardzo miło. Ale im
dalej w las, tym więcej drzew. Im lepiej mówiłem po włosku,
tym bardziej rzeczywistość przestawała być taka sielankowa.
To znaczy pod pewnymi względami była. Miałem wielu
bliskich znajomych, mogłem przesiadywać u nich w domach,
jeść wspaniałe rzeczy. Od parafian usłyszałem: „Don Tommaso,
qui non si mangia per vivere, qui si vive per mangiare" - tu się
nie je, żeby żyć, tu się żyje, żeby jeść. I to była prawda. Przytyłem
dwanaście kilo, ale byłem uwielbiany przez gospodynie, bo
umiałem docenić ich gościnność. Bardzo lubiłem rozmawiać
z ludźmi, miałem poczucie, że się rozwijam, zmieniam. I była
to w jakimś sensie prawda.
Ale w tym samym czasie okazało się, że mnie oszukano,
bo życie codzienne z proboszczem, który parafię traktował
po macoszemu i kiedy mógł, uciekał z niej na różne wyjazdy,
a większość czasu wolał spędzać ze swoją kobietą (o czym
wszyscy wiedzieli), stawało się coraz cięższe. Po roku był to
już otwarty konflikt. Byłem stale okłamywany i oszukiwany,
od kiedy się przekonał, że nie da się mnie kupić. Kiedy wyjeżdżałem
do Polski, nie podałem mu ręki na pożegnanie. Smutne
to, ale uczciwe ...
A wracając do przebierania nogami. Otóż okazało się po
pewnym czasie, chyba podczas mojego pierwszego urlopu
w kraju, że kiedy wyjechałem, ZET zaczął powoli, wykorzystując
do tego kontekst spowiedzi i „rozmów duchowych'; przejmować
Qui si mangia, czyli włoski epizod 47
moich podopiecznych i namawiać ich do zerwania kontaktów
ze mną, podobno dla dobra mojego (mam dużo nowych zadań
i wielu ludzi pod opieką) i ich (jestem uwodzicielem dziewcząt).
Wyobraźcie sobie, że ZET potrafił użyć obu tych argumentów
w jednej rozmowie z tą samą osobą i ludzie to jakoś łykali!
Część z nich w to naprawdę uwierzyła. To wyjaśniło mi nagły
spadek liczby maili w pewnym momencie. Na szczęście nie
wszyscy dali się nabrać ...
Na spotkaniu podczas tego urlopu ZET był dla mnie za to
bardzo milutki i oznajmił, że jak za dwa lata skończy mi się
kontrakt we Włoszech, to on mnie widzi jako pioniera zakładającego
misje w Bośni, a jeszcze lepiej w Kazachstanie. Ugryzłem
się w język, ale pomyślałem sobie: „Sam se, durniu, jedź
do Kazachstanu!''. Dotarło do mnie, że dopóki on będzie szefem
w Polsce, to ja do Polski na stałe nie wrócę. Wtedy zacząłem
myśleć poważnie o przejściu do diecezji, z której pochodzę,
i opuszczeniu Zgromadzenia. Dałem sobie czas na przemyślenie
sprawy, a po pół roku sfinalizowałem transfer. Nie było
to trudne, bo w międzyczasie ZET został w wyniku aksamitnego
puczu odsunięty od władzy, a Zgromadzenie znalazło
się w wielkim chaosie. Dziwnym trafem biskupowi w diecezji
również spadłem z nieba, bo akurat wysłał na studia księdza,
który już miał przydział na parafię, co rozwścieczyło biskupa
pomocniczego, który układał siatkę zmian. Dzięki mnie można
było sytuację załagodzić. I tak zostałem księdzem diecezjalnym.
Na długie trzynaście lat. A przez te lata powoli dojrzewała we
mnie myśl, że odejście ze Zgromadzenia nie doprowadziło
mnie do wolności. Że pozostając funkcjonariuszem korporacji,
nigdy nie będę wolny ani w mojej relacji z Bogiem, ani
z ludźmi. Nie będę sobą.
„Hotel robotniczy Białowieża"
„Hotel robotniczy Białowieża': Taki miał być w moim zamyśle
(dość już dawnym) tytuł książki o życiu księdza z perspektywy
własnych doświadczeń. Już wyjaśniam, o co chodzi.
Otóż w mojej ostatniej parafii obok kościoła stała wieża.
Zupełnie okrągła. I biała. A „hotel robotniczy" to oczywiście
plebania, mieszkanie księży. Mieszkałem w swojej karierze
na pięciu różnych plebaniach. Każda z nich była inna, i jako
budynek, i jako środowisko. Ale jedną cechę miały wspólną:
żadna z nich nie była prawdziwym domem. Nie mogła być.
I to z wielu powodów. Owszem, prawie każdy proboszcz mówi
o swojej plebanii jak o domu, ale to nieprawda. Proboszcz
na plebanii jest zawsze najbardziej stabilnym mieszkańcem,
w wielu diecezjach praktycznie dożywotnim. I pewnie dlatego
czuje się jak u siebie. Zawsze proboszcz ma najlepsze i największe
mieszkanie. W skrajnych przypadkach, szczególnie na
wsiach, proboszczowie mający wikariuszy (musi to być spora
wieś lub parafia obejmująca kilka okolicznych miejscowości)
budują dla nich osobny domek, tak zwaną wikaryjkę, i mają
dzięki temu święty spokój. Nie muszą razem mieszkać ani się
specjalnie widywać poza posiłkami (też czasem spożywanymi
osobno) i zajęciami duszpasterskimi. Choć i te można tak
ustawić, żeby się zanadto nie zazębiały. W takich przypadkach
zazwyczaj nikt nie mówi o plebanii jako o domu księży, a o nich
„Hotel robotniczy Białowieża" 49
samych jako o rodzinie. W mieście sytuacja najczęściej jest inna.
Księża chcąc nie chcąc muszą mieszkać pod jednym dachem.
Są proboszczowie, którzy nie przywiązują do tego wielkiej
wagi, zależy im tylko na bezkolizyjnej współpracy i na tym,
żeby każdy robił swoje, a to, czy razem spożywa się posiłki lub
spędza czas jest dla nich nieistotne. Machina organizacyjna
duszpasterstwa ma się kręcić i tyle. Są i inni (na takiego raz
trafiłem), którzy nie wiedzieć czemu mają silne pragnienie
„tworzenia wspólnoty kapłańskiej czy braterskiej". W moim
przypadku przez pewien czas - półtora roku - na parafii był
proboszcz, którego nazywaliśmy alienem, bo nie za bardzo
wiedział, co się dzieje na plebanii i na parafii. Przykład dość
konkretny: jest Wielki Czwartek, my jako wikariusze (było nas
pięciu, ale pracowało czterech, bo jeden miał wylane i był, jak
sam to podkreślał, przyjacielem proboszcza) przygotowujemy
poszczególne liturgie Wielkiego Tygodnia. Proboszcz się nie
wtrąca, nie pyta, czytaj: cieszy się, że robota zrobiona, a on może
przychodzić na gotowe. Atmosfera zatem Średnia. Ale właśnie
w Wielki Czwartek podczas liturgii jest moment, kiedy można
(choć nie jest to obowiązkowe) przeprowadzić obrzęd umywania
nóg, zazwyczaj starszym mężczyznom. No i mój kolega,
który organizował tę liturgię, na jakieś pół godziny przed jej
rozpoczęciem dzwoni do proboszcza (dzieliło ich jakieś dziesięć
metrów przez korytarz) z pytaniem: „Księże proboszczu,
kto będzie umywał nogi? Proboszcz czy ja?''. „Ale nie będzie
umywania nóg!" „Proboszczu, ja nie pytam, czy będzie, czy
nie, bo będzie. Ale pytam, kto to ma zrobić". „To już ty zrób ... "
Szczerze powiem, że nam to odpowiadało. Nie wtrącał się,
pozwalał działać. Każdy z nas żył własnym życiem. Co prawda
rodziło to też pewne problemy i niedogodności. Na przykład
50 „Hotel robotniczy Białowieża"
wtedy, gdy w dzień rocznicy pierwszej komunii okazało się,
że proboszcza nie ma, bo sobie z kolegą wikarym pojechali na
żużel, do Wrocławia bodajże. Albo kiedy w dzień rozpoczęcia
rekolekcji parafialnych przyszedł do mnie proboszcz z prośbą,
żebym te rekolekcje poprowadził, bo on nikogo nie znalazł.
Nie znalazł, bo nie szukał. Kiedy indziej znowu nagle okazało
się, że musimy zwalniać się ze swoich lekcji i prowadzić katechezy
w szkole w zastępstwie rekolekcjonisty, który został
załatwiony w ostatni wieczór koło dwudziestej trzeciej, bo
proboszczowi się przypomniało ... Tak przeżyliśmy półtora
roku. I wtedy zmienił się proboszcz. Dotychczasowy podpadł
biskupowi i wylądował na małej wiejskiej parafijce - taka
korporacyjna kara, degradacja. A po nim nastał nowy, młody,
energiczny, z doświadczeniem budowania kościoła. I z tym
nieszczęsnym pomysłem tworzenia na siłę rodziny z korporacyjnego
zespołu współpracowników, których biskup wysyła
na parafię, nie kierując się żadnymi względami braterstwa.
Deleguje wikarych jako współpracowników do pomocy proboszczowi
w wykonywaniu zadań korporacyjnych. I z założenia
jest to tymczasowe i techniczne. Mają się nie kłócić, a robota
ma być zrobiona, tak że kiedy biskup przyjedzie na wizytację,
ma być miło, uroczyście i koperta ma się nie przewracać. No
ale ten proboszcz, myślę, że w dobrej wierze, chciał nas na siłę
urodzinniać. Przyznam, że było to trudne i generowało wiele
napięć. Nie każdy miał ochotę przesiadywać na rodzinnych
posiłkach, podczas których nie za bardzo było o czym rozmawiać.
Masakra. Uciekaliśmy, jak się tylko dało. Nawet obowiązki
ustalaliśmy tak, żeby się omijać. Źle to wspominam, bo było to
tworzenie fasadowych pseudorelacji. Prawdziwe były zupełnie
inne i wcale nie tak sielankowe. Ale to osobny temat.
Wyr ... any przez biskupa
Moje pozadiecezjalne (zakonne) pochodzenie ciągnęło się
za mną praktycznie przez cały czas funkcjonowania w diecezji.
Jeden z przypadków ilustruje to bardzo dobitnie. Otóż mam
kościelne wykształcenie prawnicze w stopniu, który uprawnia
mnie do zajmowania nawet stanowisk kierowniczych w sądach
biskupich. Kiedy przyszedłem do diecezji z zakonu, bisku -
pi wiedzieli doskonale, że mógłbym pracować w sądzie. Nie
było to wykorzystywane aż do momentu, kiedy trzeba było
w sposób nagły ratować trybunał diecezjalny przed zapaścią.
Mianowicie mój poprzednik na stanowisku obrońcy węzła
małżeńskiego (brzmi dumnie, prawda?) był już wiekowym
księdzem i - oględnie mówiąc - miał spory dystans do wykonywanej
przez siebie pracy. To owocowało dość drastycznymi,
bo liczonymi w miesiącach, a nawet latach opóźnieniami
w prowadzonych przez trybunał sprawach o nieważność małżeństwa.
Ludzie czekali na wyjaśnienie swojej życiowej sytuacji,
zwlekali z decyzjami, tracili cierpliwość, często czuli się
oszukani i zranieni przez KRK, no ale szacownemu księdzu
kanonikowi nie można było za bardzo zwrócić uwagi, nawet
jeśli jego opinia, bez której nie można było kontynuować procesu,
blokowała pracę sądu. Sytuacja pogorszyła się znacznie,
kiedy ksiądz ten zachorował na nowotwór, co sprawiło, że
w ogóle przestał robić cokolwiek. Nie oddał jednak spraw, któ-
52 Wyr ... any przez biskupa
rych dokumenty zalegały w jego mieszkaniu, tak że nawet nie
dało się zlecić tej pracy komu innemu. Wszyscy musieli czekać,
aż wielebny po prostu raczy umrzeć. Kiedy to już nastąpiło,
odzyskano teczki i na gwałt szukano jelenia, który nadrobi
ogromne zaległości. Raczej jasne było, że żaden z dotychczasowych
pracowników sądu się za to nie weźmie, trzeba było
szukać kogoś z zewnątrz. Wtedy przypomniano sobie o mnie.
Zostałem zaproszony na herbatę przez Ówczesnego biskupa
pomocniczego, który zaproponował mi tę pracę, twierdząc,
że „jest trochę do nadrobienia, koło czterdziestu spraw", ale
że mogę się tym spokojnie zajmować. Nie ukrywam, że odebrałem
tę propozycję (o święta naiwności!) jako pewną formę
awansu. Wiedziałem, że sam fakt bycia pracownikiem sądu
da mi pewniejszą pozycję względem proboszcza, a poza tym
miały być z tego pieniądze. Jednocześnie dawało to możliwość
bycia blisko kręgów decyzyjnych w diecezji, a więc w jakiejś
dalszej perspektywie również kariery lub choćby probostwa.
Zgodziłem się zatem z radością. Już w samym sądzie, po odebraniu
dekretu i złożeniu przysięgi, pokazano mi, ile naprawdę
jest tych zaległych spraw. Okazało się, że przede mną leży ich
ponad sto czterdzieści. Nie przeraziło mnie to, chociaż przez
chwilę miałem nieprzyjemne wrażenie, że zostałem oszukany.
Wyparłem je jednak, bo pomyślałem, że przecież biskup
nie mógł mnie świadomie okłamać ... Zabrałem się ostro do
roboty. Opanowanie warsztatu przyszło mi z łatwością. Cza -
su - jak to w wakacje - też nie brakowało. Do końca sierpnia
uporałem się z większością zaległości, a na czysto byłem już
pod koniec października. Oficjalnie nie zatrudniono mnie
w sądzie diecezjalnym, pieniądze w kwocie 800 złotych miesięcznie
otrzymywałem do ręki. Kuria nie płaciła mi zus-u ani
Wyr„ .any przez biskupa 53
podatków, bo przecież jednocześnie pracowałem w szkole i na
parafii ... Kiedy już się przyzwyczaiłem do sytuacji, czyli po jakichś
dwóch latach, o ile dobrze pamiętam, znowu otrzymałem
zaproszenie do tego samego biskupa, żeby usłyszeć od niego
kolejną propozycję. Otóż okazało się, że właśnie wrócił ze studióww
Rzymie świeżo upieczony ksiądz doktor i oczywiste się
stało, że to on (diecezjalny), a nie ja (niby też diecezjalny, ale
w sumie przecież były zakonnik) powinien zostać zatrudniony
w sądzie. W tej sytuacji biskup „zaproponował" mi (specjalnie
piszę to w cudzysłowie) przejście na pozycję wolnego strzelca.
Miałem nadal pracować w sądzie, ale teraz już dorywczo. Co
do rozliczenia, to od każdej sprawy miałem dostawać 50 złotych.
Ponieważ warunki finansowe były satysfakcjonujące,
zgodziłem się bez komentarza. Wiedziałem, że jeśli się nie
zgodzę, to i tak biskup załatwi sprawę po swojemu, a ja zostanę
z niczym. Z goryczą pomyślałem tylko, że potraktowano mnie
jak zapchajdziurę. Gdybym od początku miał takie warunki,
to na samych zaległych sprawach zarobiłbym 7000, podczas
gdy na pensji w tym samym czasie zarobiłem 4800. A kiedy
już można było się mnie pozbyć, to stawka wzrosła, bo wiedziano,
że i tak nie będę miał zbyt wielu spraw, skoro doszedł
jeszcze jeden etatowy obrońca węzła małżeńskiego. Kiedy
zrelacjonowałem tę sytuację jednemu z moich kolegów, który
był wtedy sędzią w tym samym sądzie, usłyszałem od niego
komentarz: „No to cię biskup wyr „.ał!''. Cóż, nie da się ukryć,
tak było. Zauważyłem potem, że zostałem w sądzie w ogóle
odsunięty na boczny tor. Przez pewien czas na przykład mia -
łem do dyspozycji własny klucz i mogłem przyjeżdżać do sądu
poza godzinami oficjalnymi, żeby w spokoju i w samotności
pracować nad sprawami. Było mi to bardzo na rękę, ponieważ
54 Wyr„.any przez biskupa
nie musiałem pracować w domu i mogłem się bardziej skupić.
Pewnego razu na imieninach szefa sądu sekretarka publicznie
wobec innych gości poprosiła mnie o zwrot klucza, tłumacząc to
w bardzo durny sposób. Poczułem się upokorzony (klucz oczywiście
oddałem) i od tego czasu do sądu przyjeżdżałem tylko
oddać gotowe sprawy i pobrać kolejne (jeśli były) . Unikałem
towarzystwa ekipy sądowej, a po pewnym czasie wygasiłem
współpracę, ponieważ pojawił się kolejny obrońca węzła, oczywiście
diecezjalny, z doktoratem. Wydawało się, że to koniec
współpracy. Minął jednak niecały rok i nastąpiła zmiana na
stanowisku szefa sądu. W międzyczasie jeden z „doktorów
rzymskich" odszedł z hukiem z kapłaństwa, a drugi okazał się
niezbyt pracowity i sąd zaczął znowu mieć zaległości. I co się
stało? Nowy szef zadzwonił do mnie z prośbą, żebym może
zaczął znowu pracować w sądzie. Od razu powiedziałem, że
zgodzę się pod warunkiem, że pozostanę freelancerem. Absolutnie
nie chciałem już wchodzić w żadne bliskie relacje z tym
środowiskiem.
Nieudane małżeństwa,
czyli o kościelnych rozwodach
Nie, nie ma kościelnych rozwodów. Nie może być. Przecież
na podstawie kościelnych dokumentów KRK małżeństwo jest
dziełem Boga i własnością korporacji. Nie podlega zatem rozwodom,
tak potępianym przez katechizm 1• Coś jednak można
zrobić. Tak, sąd kościelny może po zbadaniu sprawy stwierdzić,
że w momencie zawierania małżeństwa pomiędzy narzeczonymi
istniała taka prawna przeszkoda, która sprawiła, że ich
małżeństwo, choć zewnętrznie zawarte, nigdy nie zaistniało,
po prostu Bóg nie połączył tych ludzi w małżeństwo, ich wyrażona
zgoda nie miała żadnej wartości, a błogosławieństwo
KRK zawisło w próżni. Korporacyjne prawo dość precyzyjnie
określa te przeszkody. Po pierwsze jest to wiek. Niech czytelnika
nie dziwią tak niskie granice, są kraje, w których jest to
normalne: „Nie może zawrzeć ważnego małżeństwa mężczyzna
przed ukończeniem szesnastego roku życia i kobieta przed
ukończeniem czternastego roku"2• Po drugie - impotencja.
O ile KRK uważa, że niepłodność nie jest przeszkodą, bo uderza
tylko w drugorzędny cel małżeństwa (zrodzenie i wychowanie
potomstwa), to impotencja wyklucza dobro współmałżonków
polegające na prawie do współżycia. Niedozwolona w KRK jest
poligamia. Przeszkodą jest różnica religii, a także święcenia
kapłańskie i śluby zakonne. Kolejne przeszkody to uprowa-
56 Nieudane małżeństwa, czyli o kościelnych rozwodach
dzenie oraz mężo- lub żonobójstwo. Bliskie pokrewieństwo
czy powinowactwo także uniemożliwiają małżeństwo katolickie,
choć tu jest pewien ciekawy wątek. Otóż pokrewieństwo
w linii bocznej liczy się według prawa rzymskiego, prowadząc
linię do wspólnego przodka i od niego w dół, tak że ostatecznie
możliwe jest (choć za zgodą biskupa) katolickie małżeństwo
pomiędzy najbliższymi kuzynami. Chyba kiedyś w przeszłości
służyło to kwestiom dynastycznym.
Korporacja określa także inne okoliczności, które sprawiają.
że małżeństwo katolików może być nieważne. Chciałbym
je skomentować, ponieważ stanowiły podstawę mojej siedmioletniej
pracy w sądzie biskupim. Otóż aby orzec, że dana
para narzeczonych zawarła małżeństwo nieważnie, a więc tak
naprawdę są stanu wolnego, sędzia kościelny musi w trakcie
procesu udowodnić, że istniała przeszkoda lub niezdolność
w momencie wyrażania zgody małżeńskiej. Czasami nie jest to
łatwe. W ostatnich latach liczba spraw o nieważność małżeństwa
w polskich sądach kościelnych bardzo poważnie wzrosła.
Po pierwsze dlatego, że katolicy mają większą świadomość takiej
możliwości, a po drugie dlatego, że bardzo wiele małżeństw
katolickich po prostu się rozpada. W moim sądzie rocznie
przyjmowano ponad sto spraw. To naprawdę dużo. Wyjątkowo
rzadko zdarzały się sprawy ciekawe, nietypowe. Ogromna
większość „szła z trójki': czyli rozstrzygana była na podstawie
kanonu 1095 nr 3: „[Niezdolni do zawarcia małżeństwa są ci,
którzy) z przyczyn natury psychicznej nie są zdolni podjąć
istotnych obowiązków małżeńskich''. Szczerze: to jest worek bez
dna, do którego wrzucić można prawie wszystko. Niedojrzałość,
uzależnienia, choroby psychiczne, zaburzenia emocjonalne
czy osobowościowe, psychopatie, socjopatie, charakteropatie.
Nieudane małżeństwa, czyli o kościelnych rozwodach 57
Dodatkowo ten paragraf ma jedną bardzo wygodną dla sądu
kościelnego właściwość: można skorzystać z opinii biegłych
psychologów i na niej oprzeć uzasadnienie wyroku. Trudno
mi powiedzieć, jaki konkretnie odsetek spraw o nieważność
małżeństwa prowadzi się z tego paragrafu, ale chyba ponad
połowę. Drugi w kolejności {i pod względem częstotliwości
stosowania) paragraf to kanon 1101 § 2, czyli tak zwana całkowita
lub częściowa symulacja małżeństwa. Tu zakłada się, że
jedno ze współmałżonków podczas zawierania małżeństwa,
wbrew publicznie składanym deklaracjom podczas obrzędu,
świadomie wykluczało albo jedność małżeństwa, albo jego nierozerwalność,
albo wierność, albo potomstwo, albo wszystko
naraz. Jest to trudniejsze do udowodnienia, aczkolwiek zdarzają
się sytuacje, kiedy zeznania świadków są jednoznaczne.
KRK twierdzi, że takie prawne ustawienie spraw małżeńskich
ma służyć ochronie wolności wiernych. Jest tu jednak pewien
haczyk. Otóż warunkiem orzeczenia nieważności małżeństwa
jest uzyskanie przez sędziego kościelnego „moralnej pewności"
na podstawie zgromadzonych dowodów. A to dlatego, że wydaje
wyrok w imię Trójcy Świętej {kolejny przykład na wzniosłość).
Decydujące o orzeczeniu jest zatem nie to, co sędzia
wie, ale to, co potrafi udowodnić. Tak więc możliwe są - i to
wcale nierzadko - sytuacje, kiedy co prawda jest jasne, że małżeństwo
było nieważne, nie da się tego natomiast udowodnić,
choćby tylko dlatego, że druga strona odmawia poddania się
badaniu psychologicznemu. Znam sporo takich przypadków,
kiedy oczywista była psychiczna niezdolność małżonka, ale
ponieważ nie udało się zebrać dowodów, wyrok był negatywny.
I nie pomogło odwoływanie się do kolejnych instancji. Bo
58 Nieudane małżeństwa, czyli o kościelnych rozwodach
liczy się nie to, co jest, ale to, co da się udowodnić. Trochę jak
w amerykańskich dramatach sądowych.
Sprawy o nieważność małżeństwa trwają. Standardowo, jeśli
nie było opóźnień, potrzeba było koło półtora roku w pierwszej
instancji, a potem kolejnego roku w drugiej, do niedawna
obowiązkowej. W sytuacji ludzi często w nowych związkach to
oczekiwanie było bardzo uciążliwe - oni przecież chcieli być
w porządku wobec Boga i KRK. Dlatego kiedy papież Franciszek
wprowadził zmiany upraszczające proces (zniesienie obowiązku
dwuinstancyjności), radość była wielka. Ale jednocześnie
liczba spraw wzrosła na tyle, że czas oczekiwania w praktyce
się nie zmienił. Jest za to trochę taniej, bo nie trzeba za tę drugą
instancję płacić. A koszt takiego procesu to około dwóch tysięcy
złotych. Do tego dochodzą opłaty za opinie biegłego psychologa
w granicach dwustu pięćdziesięciu -trzystu złotych oraz opłata
za wydanie wyroku - sto pięćdziesiąt złotych. Można to rozłożyć
na raty, ale i tak dla gorzej sytuowanych wiernych to spory
wydatek, w dodatku niegwarantujący pozytywnego wyroku ...
Jedno jest natomiast jasne: korporacja w ten sposób utrwala
swoją władzę i kontrolę nad klientami. Otrzymują oni jasny
przekaz: to, czy będziesz mógł I mogła po nieudanym małżeństwie
wrócić do zwykłego pobożnego życia, do sakramentów,
do czystego katolickiego sumienia, zależy wyłącznie od in -
stytucji i jej sprawnego działania, za które trzeba będzie konkretnie
zapłacić, bo tu już nie ma „co łaska''. Wielokrotnie rozmawiałem
z wiernymi, którzy byli w trakcie takich procesów,
i słyszałem o ich żalu i poczuciu zniewolenia instytucjonalnymi
ramami korporacji KRK. Ale czuli, że nie mają wyjścia, nie
Nieudane małżeństwa, czyli o kościelnych rozwodach 59
mają innej drogi. Dlatego negatywne wyroki były dla nich -
i tak już mocno znękanych - doświadczeniem traumatycznym.
Bo musieli pozostać w korporacji, która wymaga od nich
pełnego przestrzegania zasad (co jest warunkiem dostania
się do nieba), a jednocześnie stwierdza, że nie będą tych za -
sad mogli przestrzegać, chyba że porzucą nowych partnerów.
W sytuacji kiedy poprzednie małżeństwo było nieważne, ale
nie dało się tego udowodnić, była to potworna trauma psychiczna.
Dla wielu również mocne nieprzyjemne otrzeźwienie
co do funkcjonowania samej korporacji ...
Osobną rzeczywistością jest w KRK środowisko prawników.
Jakby korporacja wewnątrz korporacji. Elita, posiadająca (teoretycznie
przynajmniej) niedostępną innym wiedzę, dysponująca
możliwością prowadzenia spraw i procesów, wydawa -
nia wyroków, decydowania o życiu poszczególnych wiernych.
Grupa uważająca się za mądrzejszą od innych, podkreślająca
powagę urzędu oraz wagę swojej pracy i swoich decyzji. Mająca
świadomość swojej wyższości. Byłem członkiem tej grupy,
wiem, co mówię. To miłe uczucie mieć świadomość, że czyjeś
życie, losy, a nawet zbawienie (!) zależą od tego, co napiszesz
w swojej opinii lub wyroku. Bardzo podnosi to samoocenę.
I pozwala z wyższością patrzeć na tych, którzy jako interesanci
przychodzą do sądu („A to pospólstwo, które nie zna prawa,
jest przeklęte" - J T49). Do takiej pychy trudno się przyznać
nawet przed sobą samym ...
Prawo
Praw KRK ma bardzo dużo. I mają one bardzo ciekawą historię.
Otóż na samym początku prawdziwego Kościoła Jezusa
Chrystusa apostoł Paweł pisał wyraźnie, że prawo Starego
Testamentu skończyło się, straciło ważność i nie obowiązuje
chrześcijan. Warto zdać sobie sprawę z tego, że chrześcijaństwo
nie było wówczas religią. Było społecznością ludzi, którzy
uwierzyli w Jezusa Chrystusa i zostali zbawieni. Ich życie było
bardzo proste. Nie potrzebowali teologii, skomplikowanych za -
sad, jakichkolwiek instytucji. Po prostu żyli swoim normalnym
życiem w normalnych warunkach, ale w inny sposób odbierając
rzeczywistość i reagując na nią. Wiedzieli, że zgodnie ze
słowami Jezusa „nie są z tego świata': bo zostali wybrani. Że są
tylko przechodniami, że nie mają tu stałego miejsca, że nie mają
się tu zakorzeniać. Że nie mają też zmieniać tego świata, który,
jak uczy Biblia, jest przeznaczony do zużycia, bo się skończy.
Byli zatem wolni. Sam Jezus stwierdził, że mają oddawać cześć
Bogu „w duchu i w prawdzie". Apostoł Paweł mówił: „Trwajcie
więc w tej wolności, którą nas Chrystus wyzwolił, i nie poddawajcie
się na nowo pod jarzmo niewoli. Oto ja, Paweł, mówię
wam, że jeśli dacie się obrzezać, Chrystus na nic wam się nie
przyda. A oświadczam raz jeszcze każdemu człowiekowi, który
daje się obrzezać, że jest zobowiązany wypełnić całe prawo. Pozbawiliście
się Chrystusa wszyscy, którzy usprawiedliwiacie się
Prawo 61
przez prawo; wypadliście z łaski. ( ... ) Bo wy, bracia, zostaliście
powołani do wolności, tylko pod pozorem tej wolności nie pobłażajcie
ciału, ale z miłości służcie jedni drugim. Całe bowiem
prawo wypełnia się w tym jednym słowie, mianowicie: Będziesz
miłował swego bliźniego jak samego siebie" (Ga s;i-4,13-14).
W tak - biblijnie - widzianym chrześcijaństwie niepotrzebne
jest jakiekolwiek skodyfikowane prawo. I nie było go
przez długie lata. Zaczęło się rozwijać dopiero, kiedy powstała
państwowa chrześcijańska religia (czasy Konstantyna), a z nią
instytucje. Wymyślono wtedy, że Biblia nie jest jedynym autorytetem,
że Kościół jako instytucja ma prawo podawać to,
w co chrześcijanin (a właściwie już wtedy katolik) ma wierzyć.
To otworzyło drogę między innymi do tworzenia kościelnego
prawa. Powstawało ono podobnie jak w brytyjskiej tradycji jako
common law, czyli w dużym uproszczeniu na podstawie wielu
precedensów tworzono przepisy, które na podstawie kolejnych
przypadków ewoluowały. Ciekawe, że pierwsze kodyfikacje
miały miejsce w x -XI wieku. Można zauważyć, że w miarę jak
KRK coraz bardziej stawał się korporacją, obrastał w prawa regulujące
jego funkcjonowanie i coraz bardziej szukał uzasadnień
dla konieczności istnienia setek, a w końcu tysięcy przepisów.
W rezultacie obecnie KRK ma Kodeks Prawa Kanonicznego liczący
1752 artykuły. Poprzedni, pochodzący z 1917 roku, miał ich
jeszcze więcej (2414). Porównując to z prawem Starego Testamentu
w Biblii, które zawierało 613 przepisów, można powiedzieć,
że korporacja KRK znacznie przewyższyła starotestamentową
korporację kapłańską. Tyle że nie jest to powód do dumy ...
Nie chcę tu referować całości prawa KRK, chciałbym tylko zwrócić
uwagę na pewne jego fragmenty, które jasno pokazują, jak
62 Prawo
korporacja ta samą siebie definiuje i co z tego wynika dla należących
do niej osób. Jeszcze raz pojawi się temat władzy, która jest
spoiwem i napędem korporacji KRK. I jest to władza wyjątkowo
precyzyjnie zdefiniowana. Tylko i wyłącznie wyświęceni funkcjonariusze
są w KRK podmiotem władzy, tak zwani świeccy
{nieduchowni) mogą tylko współpracować w jej wykonywaniu,
nie mają natomiast żadnej realnej mocy decyzyjnej3• A z tego
wynika, że tylko duchowni mogą swoją władzą tworzyć urzędy
dla duchownych i tylko spośród duchownych rekrutują osoby,
które te urzędy mogą piastować. Koniec i kropka. Ta sfera działania
korporacji jest ekskluzywna. Innymi słowy: jeśli chcesz mieć
cokolwiek do powiedzenia w KRK, musisz być księdzem. Nie ma
się co oburzać na przykład na księdza Józefa Tischnera, kiedy
mówi, że został księdzem, bo tylko w taki sposób mógł być filozofem.
Inaczej musiałby być filozofem marksistowskim, a tego
nie chciał. Kodeks wprowadza pewien bezpiecznik antykorupcyjny
przeciwko tak zwanej symonii, czyli kupowaniu urzędów:
„Powierzenie urzędu dokonane symoniacko jest nieważne z mocy
samego prawa"4. Wygląda to pięknie na papierze. W rzeczywistości
po prostu nie działa. Stanowiska są kupowane. W znanym
mi przypadku tak zwana dobra parafia kosztowała równowartość
ośmiu hektarów ziemi, które sprzedała matka przyszłego
proboszcza. Osobnik ten jest też znany jako donosiciel, który
bez zmrużenia oka gotów jest zaszkodzić kolegom księżom, których
nie lubi lub którzy mu podpadli. W niektórych diecezjach
na pytanie, ile należy dać w kopercie biskupowi na przykład
za tytuł kanonika, pada albo od razu konkretna kwota (około
dziesięciu tysięcy złotych), albo odpowiedź: „Koperta ma się nie
przewracać". Za parafie uchodzące w diecezji za gówniane tak
zwana wdzięczność wynosi od dwóch do trzech tysięcy złotych.
Nie zakładamy niewinności,
czyli korporacja ukarała
Teraz powinno się zrobić mrocznie i groźnie: korporacja
może cię {jeśli do niej należysz) ukarać, jeśli uzna, że złamałeś
jej reguły. Może to zrobić niezależnie od przepisów państwowych.
I może to zrobić na różne sposoby. Bo ma prawo. Jakie?
Oczywiście wrodzone, cokolwiek to określenie miałoby oznaczać5.
Jak zatem można ukarać członka KRK? Szczegółowo o tym
za chwilę. Teraz zaś o jedynym na świecie zjawisku nieobecnym
w żadnym innym prawodawstwie: o karach automatycznych.
Tak, są takie. Polega to na tym, że istnieje ściśle określona lista
przestępstw, które są karane właśnie automatycznie - sam fakt
popełnienia przestępstwa w stanie tak zwanej ciężkiej poczytalności
(to pojęcie również nie występuje w innych systemach
prawnych) powoduje „zaciągnięcie kary''. Czyli: popełniasz
czyn i automatycznie jesteś „w stanie ukarania''. Dotyczy to
najcięższych przestępstw i najcięższych kar. I zabezpiecza najistotniejsze
dla KRK wartości. Przy okazji warto wiedzieć (patrz
paragraf 3 kanonu 13 21), że w prawodawstwie KRK nie istnieje
domniemanie niewinności. Istnieje natomiast domniemanie
poczytalności (a więc także i winy), żeby oczyścić się z zarzutów,
należy zatem dowieść, że ta ciężka poczytalność nie zachodziła
w momencie popełniania czynu. Sprytny układ, jeśli już chce
się kogoś skazać ... Co to jest zatem ta „ciężka poczytalność"?
64 Nie zakładamy niewinności, czyli korporacja ukarała
Zachodzi ona, jeśli spełnione są jednocześnie trzy warunki -
przestępca musi: 1) wiedzieć, że popełniany przez niego czyn
jest grzechem, i to ciężkim; 2) wiedzieć, że jest to przestępstwo
przeciw prawu kościelnemu i znać grożącą karę; 3) świadomie
i dobrowolnie to przestępstwo popełnić. Ale jest też sporo wyłączeń
samej winy, a także odpowiedzialności za przestępstwa.
Z tego też da się sprytnie skorzystać w razie potrzeby6•
Najcięższe kary w korporacji KRK to ekskomunika, interdykt
i suspensa {ta ostatnia dotyczy wyłącznie funkcjonariuszy
duchownych) . Ekskomunika (wyłączenie ze społeczności) jest
pozbawieniem absolutnie wszystkich uprawnień, także finansowych.
Ale kluczowe jest tu zastraszenie piekłem. Ekskomunikowany
nie może się spowiadać, jeśli zatem umrze w grzechu
ciężkim, idzie do piekła i nawet Bóg mu nie pomoże. Nie będzie
rozgrzeszenia, nie będzie namaszczenia, nie będzie pogrzebu,
będzie piekło. W dawniejszych czasach działało to piorunująco
- patrz na przykład przypadek Canossy. Interdykt to zakaz
sprawowania sakramentów i innych obrzędów oraz korzystania
z nich, dotyczący osoby lub miejsca (na przykład biskup może
tak zdyscyplinować niepokornych parafian, którzy nie chcą
zaakceptować mianowanego dla nich proboszcza i się buntują
- bywały w Polsce takie przypadki) . Na koniec suspensa,
czyli zawieszenie w pełnieniu obowiązków funkcjonariusza korporacji,
które zabrania: „1) wszystkich lub tylko niektórych aktów
władzy święceń; 2) wszystkich lub tylko niektórych aktów
władzy rządzenia; 3) wykonywania wszystkich lub niektórych
uprawnień lub zadań związanych z urzędem { ... ) pobierania
dochodów, stypendium, pensji czy innych podobnych, zawiera
w sobie obowiązek zwrócenia wszystkiego, co zostało
bezprawnie przyjęte, nawet w dobrej wierze"7• Powyższe kary
Nie zakładamy niewinności, czyli korporacja ukarała 65
nazywane są w KRK poprawczymi, mają zatem jasny cel: wymuszenie
zmiany postępowania. I jako takie stanowią bardzo
przydatne narzędzie sprawowania władzy w korporacji. Samo
ich istnienie mówi funkcjonariuszom i klientom: KRK może
z tobą zrobić, co chce, może cię wykluczyć, pozbawić uprawnień,
dochodów itp. Ale może cię też przywrócić do łask, bo kary te
są odwracalne. Musisz być tylko bardzo grzeczny i musisz się
upokorzyć przed władzą KRK.
Są też inne kary, nazywane ekspiacyjnymi, czyli wynagradzającymi.
Bardzo zręczna nazwa, żeby nie powiedzieć, że
chodzi o zwykłą zemstę społeczności na przestępcy.
Kary te są najczęściej stosowane wobec funkcjonariuszy,
zwłaszcza tych, którzy popełniają przestępstwa finansowe
lub pedofilskie. Przykładem może być sprawa arcybiskupa
VVesołowskiego.
O korporelacjach
Czy w korporacji w ogóle istnieją jakieś prawdziwe relacje?
Obserwowałem tę rzeczywistość przez lata. Przyglądałem się
relacjom między samymi księżmi, między księżmi a braćmi zakonnymi,
między księżmi a siostrami zakonnymi, także między
biskupami a szeregowymi duchownymi. Ogólna konstatacja
jest taka, że nic tam nie jest normalne. I ta nienormalność ma
wiele twarzy. O tym chcę napisać. Najpierw krótka wzmianka
o normalności. Otóż tak, są możliwe sensowne relacje między
duchownymi, ale tylko wtedy, kiedy nie są związane z samym
funkcjonowaniem w korporacji. W niektórych wypadkach
oznacza to naprawdę trwałe i głębokie przyjaźnie, pielęgnowane
przez lata. Dla wielu księży bywają one jedynymi relacjami,
w których mogą być sobą, przerywać nieustanną grę
i udawanie. Jeżdżą wspólnie na wakacje zagraniczne, często są
to kilkuosobowe grupki, które trzymają się razem przez lata.
I są te relacje poddawane bardzo ciężkim próbom przez samą
korporację, ale o tym później.
W przypadku księży urabianie do relacji wewnątrzkorporacyjnych
zaczyna się bardzo wcześnie. W Polsce ogromna
większość księży to byli ministranci lub lektorzy, związani
z instytucjonalną częścią KRK od wczesnej młodości. Zazwyczaj
rekrutacja do służby liturgicznej zaczyna się od momentu
przygotowania do pierwszej komunii. Wtedy od razu startuje
O korporelacjach 67
wychowywanie chłopców w kierunku kapłaństwa, nawet jeżeli
się o tym nie mówi głośno, ponieważ ministranci są uznawani
do dziś za główne źródło potencjalnych powołań. Wychowanie
to jest klasyczne: lojalność grupowa i służba instytucji.
Jasne, że nie wszyscy opiekunowie grup ministranckich traktują
swoją pracę serio, ale w większości wypadków ministranci są
dopilnowani. Muszą wywiązywać się z obowiązkowych dyżurów,
wprowadza się systemy nagród i kar, w niektórych parafiach
ministranci mogą też zarabiać, na przykład na kolędach.
Generalnie przygotowuje się ich do sprawnego, można nawet
powiedzieć profesjonalnego obsługiwania księży i do całych
celebracji liturgicznych. Mają się w tym orientować i sprawnie
poruszać. Nacisk kładzie się też na moralną stronę życia. Chodzi
tu o niekorzystanie z używek, odpowiedni, czyli przyzwoity
strój, brak konfliktów z prawem (w przypadku starszych lektorów)
itp. Wiedza liturgiczna jest na różnym poziomie, zależy to
od diecezji, ale też od rozłożenia akcentów przez konkretnego
księdza opiekuna. Bywa, że mocny nacisk jest kładziony na
sport, co wychowuje również do współzawodnictwa. Po kilku
latach takiego formowania powstaje naprawdę dobry materiał
na kleryka - osoba umiejąca się poruszać w systemie, znająca
(przynajmniej do pewnego stopnia) życie księdza, jego funkcjonowanie
i pracę.
A w seminarium zaczyna się nowa rzeczywistość. Tutaj
wpada się już zdecydowanie w tryby korporacyjne. Pierwsze
miesiące bywają trudne, i to z kilku powodów. Po pierwsze
jednak są to studia wyższe, zatem okazuje się, że trzeba zmierzyć
się z dość trudną materią filozofii, i to filozofii katolickiej.
Nowe pojęcia, nowy styl myślenia, który będzie potem potrzebny,
by przyswoić sobie teologię. Dla wielu kleryków jest
68 O korporelacjach
to bardzo trudne. Ale też ich bardzo zmienia. Zauważają, że
zyskali dostęp do hermetycznej wiedzy, która daje im inne
spojrzenie na wszystko. Nie stają się wybitnymi filozofami,
ale jasne jest dla nich, że inaczej niż zwykli ludzie oceniają,
wartościują i decydują. To daje poczucie bycia wyróżnionym,
często nawet lepszym i mądrzejszym. Na pewno sprawia, że
kleryk czuje się częścią korporacji (choć nigdy by jej tak nie
nazwał) i ona powoli staje się jego naturalnym środowiskiem.
Ta identyfikacja jest bardzo wzmacniana koniecznością obrony
przed „wrogami Kościoła, atakującymi zewsząd". Syndrom oblężonej
twierdzy lub po prostu doi;trzeganie wspólnego wroga
bądź zagrożenia jest świetnym czynnikiem konsolidującym
środowisko. Komunikaty o różnych zagrożeniach docierają do
kleryków, a system stwarza warunki, żeby mogli te zagrożenia
dostrzegać i na nie reagować.
.o, cześć wam, panowie, książęta, prałaci•
Nie wiem, czy w jakiejkolwiek innej korporacji hierarchia
i wzajemne relacje są tak ściśle określone jak w KRK. No ale
tam, w innych korporacjach, funkcjonariusze po pracy idą do
domu. A funkcjonariusze KRK praktycznie mieszkają w pracy ...
Zależności te dotyczą zatem praktycznie wszystkich dziedzin
życia przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Dlatego granice
kompetencji są wręcz betonowe. Zaczniemy od samej góry,
a więc od papieża: „Biskup Kościoła Rzymskiego ( ... ) posiada
najwyższą, pełną, bezpośrednią i powszechną władzę zwyczajną
w Kościele, którą może wykonywać zawsze w sposób nieskrępowany.
( ... ) nie tylko posiada władzę nad całym Kościołem,
lecz również otrzymuje nad wszystkimi Kościołami partykularnymi
oraz ich zespołami naczelną władzę zwyczajną ( ... ) .
Przeciwko wyrokowi lub dekretowi Biskupa Rzymskiego nie
ma apelacji lub rekursu (odwołania) "8• I koniec. A przecież biskup
Rzymu podobno jest nieomylny tylko w kwestiach wiary
i moralności, kiedy uroczyście określa zasady w tym zakresie.
Więc w poszczególnych decyzjach dyscyplinarnych czy innych
może się mylić. Ale to nic. Nie ma apelacji. To jest władza absolutna.
To jest władza absolutna sprawowana w imieniu samego
Boga. A zatem jest to władza boska. Jak dobrze jest być
szefem korporacji takiej właśnie! Historia świata, a szczególnie
Europy pokazuje, że papieże potrafili sprawnie z tej władzy ko -
70 . . O. cześć wam, panowie, książęta, prałaci"
rzystać. I to właśnie korporacja z takimi umocowaniami staje
się partnerem dla państw i rządów, podpisuje z nimi umowy
i konkordaty, domagając się przywilejów ... Stopień niżej mamy
kardynałów i biskupów. Czytając kanony Kodeksu Prawa Kanonicznego,
które dotyczą papieża, kardynałów czy biskupów
właśnie, łatwo dostrzec, że mówi się tylko o jednym - o wła -
dzy. I określa się jej precyzyjne granice, zakresy uprawnień.
Władza, władza, władza ... Papież ma ją absolutną, a biskupi
mu tylko pomagają. Żeby mogli ją wykonywać, muszą z nim
współdziałać, a bez jego podpisu nic nie mogą zrobić9• Dalej
będzie to samo - coś tam o uświęcaniu i nauczaniu, głównie
jednak o rządzeniu: „Biskupi (...) są ustanawiani w Kościele
pasterzami, ażeby byli nauczycielami, kapłanami świętego kultu
i sprawującymi posługę rządzenia. Przez samą konsekrację
biskupią otrzymują (...) także zadanie nauczania i rządzenia,
które z natury swojej mogą być wykonywane tylko w hierarchicznej
wspólnocie z Głową Kolegium i jego członkami"10.
A kto mianuje biskupów? Tyko papież, i to w sposób niezależny
od nikogo. To naprawdę jest pełnia kontroli! No i żeby
było jasne: nikt z zewnątrz nie ma i nie będzie tu miał nic do
gadania!!!11 Kto może być biskupem? Ano ten może, kto odznacza
się „niezachwianą wiarą, dobrymi obyczajami, pobożnością,
gorliwością duszy, pasterską mądrością, roztropnością i ludzkimi
cnotami, jak również pozostałymi przymiotami, które
czynią go odpowiednim do wypełniania zleconego mu urzędu",
a także dobrą opinią; ma przynajmniej trzydzieści pięć lat;
przynajmniej pięć lat kapłaństwa; doktorat lub przynajmniej
licencjat z Pisma Świętego, teologii lub prawa kanonicznego
(...) lub „prawdziwą biegłość w tych dyscyplinach"12• A oceniać
to będzie i tak ostatecznie papież. Jasne, ma on od tego ludzi.
„O, cześć wam, panowie, książęta, prałaci" 71
Sam by nie ogarnął takiej liczby nominacji. Ale tu właśnie otwiera
się gigantyczne pole do korupcji i kumoterstwa. A pole
to żyzne i intensywnie uprawiane ...
Dobór kandydatów musi być skrupulatny, ponieważ w miejscu
swojego urzędowania biskup jest takim „małym papieżem':
czy też, jak mówią księża, „papieżem miejsca': któremu
„przysługuje wszelka władza zwyczajna, własna i bezpośrednia
(...) z wyłączeniem tych spraw, które na mocy prawa lub
dekretu Papieża są zarezerwowane najwyższej lub innej władzy
kościelnej"13• Mamy następnie kilka kanonów na temat tego,
jak to biskup ma dbać o swoich podopiecznych pod każdym
względem. A zaraz potem następuje powrót do tematu przewodniego,
czyli władzy: „Obowiązkiem biskupa diecezjalnego
jest rządzić powierzonym mu Kościołem partykularnym;
z władzą ustawodawczą, wykonawczą i sądowniczą, zgodnie
z przepisami prawa"14• Władza, władza, rządzenie, dyscyplina
kościelna, karność, przestrzeganie przepisów. To są najważniejsze
tematy. W ramach sprawowania tej władzy biskup ma
regularnie wizytować każdą parafię 15, przynajmniej raz na pięć
lat. Czyli kontrola ma być regularna i nieunikniona. A potem
sprawozdania w takim samym pięcioletnim cyklu wędrują
w górę, do centrum dowodzenia 16• A to wszystko do czasu, kiedy
już zazwyczaj zaczyna brakować energii i zdrowia, by rządzić,
czyli do ukończenia siedemdziesiątego piątego roku życia, bo
wtedy każdy biskup diecezjalny „jest proszony" o złożenie na
ręce papieża rezygnacji z urzędu 17. I tutaj tak naprawdę kończy
się temat prawdziwej, realnej władzy w KRK.
A jak to wygląda w praktyce? Zdarzyło się razu pewnego, że kilku
proboszczów jednej z polskich diecezji podpadło swojemu
72 „O, cześć wam, panowie, książęta, prałaci"
biskupowi, byli zatem w niełasce. Postanowili jakoś odkupić
swoje przewinienia i zorganizowali swojemu szefowi wielką
uroczystość. Polegała ona na wmurowaniu w ścianę kościoła
marmurowej tablicy pamiątkowej z okazji - uwaga - sześćdziesiątej
piątej rocznicy jego chrztu! Było zaproszonych jeszcze
dwóch innych biskupów, mnóstwo duchownych, dygnitarzy,
prasa lokalna itp. Wydano z tej okazji także księgę pamiątkową
z licznymi zdjęciami na kredowym papierze. Jedno ze zdjęć
ukazuje w zbliżeniu upierścienioną rękę rzeczonego biskupa,
wskazującą w parafialnej księdze adnotację o jego chrzcie.
Podpis pod zdjęciem brzmi: „Palec Jego Ekscelencji Księdza
Biskupa". Sam nie wiem, czy to bardziej śmieszne, czy żałosne.
Na pewno wskazuje na jeden z podstawowych problemów
KRK w Polsce: feudalizm mentalny. Otóż ogromna większość
polskich biskupów diecezjalnych to książęta, posiadający swoje
dwory. Gdyby ktoś chciał studiować strukturę, funkcjonowanie
i mentalność dworskiej elity feudalnej, nie musi wcale
sięgać do źródeł historycznych, wystarczy przyjrzeć się bliżej
polskim kuriom biskupim. To są po prostu dwory, tworzące się
zazwyczaj od czasu mianowania nowego biskupa. Zaczynają
się pielgrzymki, prezenty, przychylanie nieba nowemu władcy.
I nie są to prezenty z dolnej półki: biskupie pierścienie za
dziesięć tysięcy złotych, pastorały (rekordowy w pewnej diecezji
za niemal sto tysięcy, ale tu składały się parafie) . I tak cały
czas, dopóki biskup nie pójdzie na emeryturę, wtedy wszystko
się kończy . . . I najczęściej zaczyna się samotność. Dopóki
jednak piastuje swój urząd, to, biorąc pod uwagę zakres władzy,
jaką posiada, może rządzić niepodzielnie. W jego rękach
są wszystkie kije i marchewki. Papieża czy innych biskupów
lub kardynałów nie obchodzą sprawy wewnątrz konkretnej
„O, cześć wam, panowie, książęta, prałaci" 73
diecezji. Tu biskup menedżer może dowolnie kształtować sytuację.
Odpowiedzialny jest w gruncie rzeczy przed Bogiem
i historią. Otwiera się zatem w pełni pole do korporacyjnych
gierek, rozgrywek, podchodów, intryg i tym podobnych.
Konkretny przykład - prawdziwy! W diecezji nastaje nowy
biskup. Kompletne przeciwieństwo poprzednika - otwartego,
medialnego. Natychmiast tworzy się nowy dwór, złożony
z co sprytniejszych, ambitniejszych, politycznie bardziej
utalentowanych księży. Myślą oni, że podobnie jak za czasów
poprzednika stworzyli stałą i trwałą ekipę, która teraz będzie
rządzić diecezją tak długo, jak długo urzędować będzie obecny
biskup. Te złudzenia trwają kilka miesięcy. Po nich następuje
rewolucja - wszystkie urzędy w kurii diecezjalnej są obsadzane
na nowo, i to raczej dość młodymi księżmi, sypią się tytuły ka -
noników i prałatów. Szok! A to po prostu bardzo przemyślane
działanie biskupa. Na początku dopuścił do siebie tych, od których
mógł się najwięcej dowiedzieć o funkcjonowaniu diecezji
i poszczególnych osób, a kiedy uznał, że wie już wystarczająco
dużo, pozbył się tych zbyt pewnie się czujących starszych księży
(kilku bardziej zewnątrz sterownych pozostawił), a stanowiska
obsadził takimi, którzy teraz zawdzięczają mu karierę i awans,
więc będą posłuszni. Takiego młodego jest też łatwiej wymienić
niż kogoś z zasługami. I odtąd w tej diecezji karuzela stanowisk
będzie się kręcić bez przerwy. Majstersztyk władcy, który
zachowuje pełną kontrolę i może dowolnie sterować swoimi
dworzanami, nad którymi sprawuje niepodzielną władzę metodą
dużego kija i skromniejszej nieco marchewki. Można by
było na tej podstawie zbudować kurs profesjonalny dla menedżerów.
Byłby on wybitnie skuteczny, choć może zakazano
by go z powodu bezwzględności ...
74 „O, cześć wam, panowie, książęta, prałaci "
Kiedy przyglądamy się czasem tak zwanej warszawce lub
światkowi celebrytów względnie polityków, zauważamy ich
oderwanie się, albo - jak to się teraz mówi - odklejenie od
rzeczywistości. Zamknięty krąg przyjaciół, zainteresowań,
tematyki rozmów, odwiedzanych sklepów, kin czy restaura -
cji, oglądanie wyłącznie „naszych" telewizji, słuchanie „naszych"
rozgłośni radiowych oraz poczucie wyjątkowości, bycia
grupą wybitnych, niezwykłych ludzi, którzy osiągnęli sukces
w swoich dziedzinach. Są to grupy składające się z osób, które
często odcięły się od swojego pochodzenia (z którego nie są
dumne) , rodzin, tradycji. Oczywiście są w takich grupach też
mocno trzymające się razem rodziny. Ale są to grupy bardzo
hermetyczne, wypracowujące własny język, kody zachowań
czy ubierania się. I ludzie z tego światka stają się nieufui wobec
ludzi spoza grupy. W swoim pojęciu stanowią jakiś rodzaj
współczesnej szlachty czy magnaterii, która zamiast herbem
legitymuje się poziomem zysków i standardem życia. A co
ciekawe, z czasem zaczyna tęsknić do prawdziwych herbów,
a nawet sobie takie wymyśla. Jasne, że te parę zdań nie wyczerpuje
problemu, który jest niezwykle złożony, wskazuje
natomiast na niektóre przejawy funkcjonowania takich grup.
Nie podejmuję się oceny tego, czy to dobrze, czy źle, bo to praca
na sporą książkę (a coś mi mówi, że takie socjologiczne analizy
już istnieją) . Tak po prostu jest. Uderzająco podobna do
tej właśnie elity jest kasta rządząca w KRK, czyli biskupi. To
tak naprawdę jest elita w elicie, czyli creme de la creme. Już
księża stanowią zamkniętą grupę tego typu, a teraz ci z nich,
którzy zdołali zrobić karierę, formują jeszcze wewnętrzną
grupę połączoną wspólnymi interesami, które nie są nawet
interesami korporacji jako takiej. Co prawda biskupi są kadrą
„O, cześć wam, panowie, książęta, prałaci" 75
zarządzającą korporacji, ale ze względu na jej ustrój są także
w praktyce władcami na swoim terenie. Przecież poza pewną
drobną częścią uprawnień, które zostały zarezerwowane dla
Watykanu, biskup na terenie swojej diecezji może praktycznie
wszystko. Decyduje o wszystkim, a ci, którzy na jego terenie
sprawują jakąkolwiek władzę, nie czynią tego w swoim
imieniu, a tylko i wyłącznie w imieniu biskupa. Znaczy to, że
każda decyzja przez nich podjęta może zostać przez biskupa
zmieniona lub anulowana bez pytania, konsultacji, a nawet
bez podania powodu. Żeby to zilustrować: w jednej z diecezji
biskup (nieżyjący już dziś) wszedł w układ z architektem, który
bardzo chętnie projektował kościoły. Architekt był zdolny,
doświadczony, ba, nawet utytułowany. Kościoły projektował
z rozmachem, fantazją i zamiłowaniem. Co nie znaczyło jednak
wcale, że jego projekty były proste, tanie w wykonaniu
czy choćby spełniające wymogi liturgiczne ... Układ polegał
na tym, że architekt wykonywał projekty, które trafiały na
biurko biskupa, a ten rozdawał je przymusowo proboszczom,
którzy rozpoczynali nowe parafie i musieli zbudować kościół.
Taki proboszcz nie miał żadnej możliwości wyboru ani konsultacji
z parafianami. Nie liczyło się, w jakim miejscu miał
stanąć budynek. Trzeba było brać gotowy projekt, żeby się
nie narazić biskupowi już na samym początku proboszczowania
i nie popaść w niełaskę. No i oczywiście trzeba było za
ten projekt zapłacić architektowi z pieniędzy zebranych od
właściwie dopiero co poznanych parafian. Projekt taki był co
prawda odrobinę tańszy od robionego na zamówienie, ale i tak
dla zaczynającego pracę w nowej parafii proboszcza, który nie
miał nic i najczęściej inwestował własne pieniądze w budowę,
wydatek rzędu pięćdziesięciu do siedemdziesięciu tysięcy na
76 „O, cześć wam, panowie, książęta, prałaci"
początek to nic miłego. Ale architekt był szczęśliwy, biskup
zadowolony, proboszcz uśmiechał się przez łzy, a parafianie
o niczym nie wiedzieli.
Ktoś kiedyś określił Episkopat Polski jako „leśnych dziadków
funkcjonujących w matriksie''. Jest w tym dużo racji. Od
wielu lat najmniej prawdopodobną ścieżką do nominacji bi -
skupiej w Polsce była solidna, uczciwa praca duszpasterska.
Żaden prawdziwy duszpasterz nie miał szansy zostać biskupem.
Wyglądało to standardowo tak: kleryk prymus albo od razu po
święceniach, albo po roku szedł na studia specjalistyczne, a po
powrocie z doktoratem zostawał wykładowcą w seminarium,
później rektorem i wreszcie biskupem pomocniczym. Przy dobrych
układach po kilku lub kilkunastu latach dostawał własną
diecezję. Efekt takiej ścieżki kariery był (i jest) następujący:
większość polskich biskupów jeśli w ogóle przepracowała
choć rok na parafii (a jest sporo takich, którzy tak zwanymi
zwykłymi księżmi z ich troskami i radościami nigdy nie byli) ,
to było to bardzo dawno temu. Ich wiedza i znajomość realnego
życia i duszpasterstwa jest znikoma lub żadna. Ale to właśnie
oni stają się elitą korporacji KRK w Polsce. Mają nadzorować,
organizować i rozwijać coś, o czym nie mają zielonego pojęcia.
Żyją od lat w kościelnym matriksie, oderwani nie tylko od życia
wiernych, ale też od życia księży. Dlatego ich nie rozumieją
i proponują im kompletnie bezsensowne programy duszpa -
sterskie (przypominające komunistyczne plany pięcioletnie),
niemające nic wspólnego z ich życiem i problemami, a ponadto
totalnie obce Ewangelii Jezusa Chrystusa.
Bibamus ergo
Alkoholizm biskupów. Przypadłość nawet dość częsta.
W jednej z polskich diecezji alkoholikami są dwaj biskupi -
ordynariusz, czyli szef diecezji, oraz jeden z jego biskupów pomocniczych.
Przy czym alkoholizm tego pierwszego jest faktem
powszechnie znanym i komentowanym, ale nie słyszałem ani
nie czytałem, żeby ktokolwiek pokusił się o głębszą analizę
wpływu tego nałogu na diecezję i księży. Otóż biskup ten jest
czynnym alkoholikiem, od wielu lat słynącym z mocnej głowy.
Nie przestał pić nawet po operacyjnym usunięciu większej
części żołądka zaatakowanego przez nowotwór. Teraz tylko pije
mniej. Od czasu objęcia przez niego urzędu kuria, a potem cała
diecezja stała się wielką rodziną z problemem alkoholowym -
uzależniony ojciec i współuzależnione dzieci. Wszystko w diecezji:
decyzje, stanowiska, polityka wewnętrzna, relacje, zależy
od nałogu arcypasterza. Klasyczne objawy współuzależnienia
wykazują dokładnie wszyscy pracownicy kurii. Zachowują się
jak dzieci próbujące odnaleźć się przy ojcu pijaku. Jego humory,
chwiejność nastrojów, ataki furii i epizody depresyjne regulują
życie całej diecezji. Kiedy na przykład któryś z księży chce się
umówić na rozmowę, sekretarz biskupa potrafi powiedzieć:
„Dzisiaj nie, bo jest wkurzony''. Słowa te zazwyczaj wypowiedziane
są trwożliwym, przyciszonym głosem. Księża w diecezji
od dawna mówią, że jeśli chce się załatwić pozytywnie jakąś
78 Bibamus ergo
sprawę, to lepiej po pierwsze podjąć wysiłki w celu zjednania
sobie przychylności władcy (czytaj : pojawianie się na uroczystościach,
prezenty, chwalenie arcypasterza, przysługi itp.), a po
drugie - pod żadnym pozorem nie przychodzić w PONIEDZIA
ŁEK. Bo poniedziałki są szewskie. Wtedy można oberwać albo
nawet stracić stanowisko, mimo że przyszło się z prezentem.
Kac morderca nie ma serca. Dla nikogo.
Biskupowi niezwykle trudno byłoby podjąć terapię albo
na przykład zacząć uczęszczać na grupę AA. Przede wszystkim
dlatego, że tutaj jego anonimowość tak naprawdę graniczyłaby
z cudem. A przecież tym, czego najbardziej boją się biskupi
i inni funkcjonariusze kościelnej korporacji, jest katastrofa
wizerunkowa. Tyle że oni tak jej nie nazywają. Mówią: „Trzeba
unikać zgorszenia''. I żeby uniknąć zgorszenia, tuszuje się
różnego rodzaju skandale (w tym pedofilskie), zamiata pod
dywan afery, bo przecież zgorszenie jest większym problemem
niż los osób molestowanych, bo przecież nie wolno dopuścić do
zgorszenia, więc się nie przeprasza, nie dokonuje zadośćuczynienia,
a jeśli w ogóle, to pod stołem przekazuje się pieniądze
za milczenie. W latach osiemdziesiątych i wcześniej, jeżeli jakiś
ksiądz w Polsce miał dziecko, to matka dziecka najczęściej była
wzywana przed oblicze biskupa i tam wręcz nakazywano jej
(w imię zapobieżenia zgorszeniu oczywiście), by zgodziła się
na los tajnej utrzymanki księdza. On miał dalej pracować na
parafii, przesyłać jej pieniądze na dzieci i od czasu do czasu się
spotykać albo wyjechać (byle daleko) . Bywało, że taki ksiądz
zostawał proboszczem tylko dlatego, żeby mieć więcej pieniędzy
na alimenty. Za tak zwanej komuny dochodził też argument,
że trzeba dbać o wizerunek Kościoła atakowany i podkopywany
przez komunistów. Wszystko zatem dla dobra korporacji i jej
Bibamus ergo 79
wizerunku. Człowiek się nie liczy, o Bogu nie wspominając, bo
przecież ostatecznie w pojęciu korporacyjnych mózgów opinia
Kościoła to opinia samego Boga, więc kiedy chronimy Kościół,
chronimy Boga. Tak jakby On potrzebował ludzkiej ochrony ...
Z takich właśnie powodów biskup nie może sobie pozwolić
na normalną terapię lub grupę AA. I za wszelką cenę tuszuje
się jego alkoholowe wpadki i idzie w zaparte. Choćby nawet
w materiałach telewizyjnych było widać, że jest pijany, kiedy
poświęca pomnik papieża. Jest takie nagranie na YouTubie„.
A kiedy już dojdzie do sytuacji takiej jak ta w Warszawie, że
biskup pomocniczy rozbije prywatny samochód na latarni na
moście nad Wisłą, mając o u.oo przed południem prawie dwa
promile alkoholu we krwi, to wydaje on krótkie oświadczenie,
w którym przeprasza za niewłaściwe zachowanie, nawet coś
przebąkuje o terapii, a potem wyjeżdża do USA na kilka miesięcy,
by następnie stopniowo wrócić do obowiązków. Byle tylko nie
powiedzieć jasno: jestem alkoholikiem. Bo to szkodzi wizerunkowo
korporacji. Bo trzeba byłoby się przyznać, że przez
lata wiedziano i tuszowano nałóg biskupa. Nie przyjeżdżał na
bierzmowania i odpusty, poniżał księży w atakach pijackiej
furii i na kacu itd.
Inny, już nieżyjący polski biskup lubiący wypić stał się bohaterem
tragikomicznej sytuacji. Wyjechał do Rosji na jakieś
spotkanie i tam zaginął. Zrobiła się afera, w parafiach jego
diecezji odbywały się publiczne modły o ratunek. Odnalazł
się po kilku dniach, ale nie na skutek modlitw, tylko po prostu
skończył wreszcie pijacki ciąg i wytrzeźwiał na tyle, że mógł
wrócić do kraju ... Oficjalnie był chory i zasłabł. Próbowano
tak mówić nawet wtedy, kiedy jadąc pod wpływem alkoholu,
spowodował wypadek samochodowy. To była nieprawda, ale
Bo
Bi bam us ergo
nieważne: opinia o Kościele jest ważna. I dlatego w Polsce oficjalnie
nie mamy rzymskokatolickich biskupów alkoholików.
I pewnie ich nigdy mieć nie będziemy.
Ale powiedzmy sobie też jasno: żaden biskup nie stał się
alkoholikiem, kiedy już objął urząd. Był nim już wcześniej jako
ksiądz. Tu dotykamy bolesnego i ogromnego problemu. Wśród
księży abstynentów jest bardzo niewielu. Zasadniczo obowiązuje
pogląd „kto nie pije, ten donosi". Trzeba to powiedzieć jasno:
bardzo wielu księży w Polsce nadużywa alkoholu, bardzo
wielu jest alkoholikami. A większość z nich - alkoholikami
wysokofunkcjonującymi. Takimi, którzy przez wiele lat piją
regularnie, praktycznie codziennie, ale tylko wieczorami i tylko
tyle, żeby na drugi dzień być w stanie podjąć obowiązki. Dni
mają zaplanowane szczegółowo i precyzyjnie, często pracują
więcej, niż musieliby, zaskarbiają sobie zaufanie i szacunek parafian,
bo są dyspozycyjni. Bardzo uważają, żeby na imprezach
się nie upijać (dopijają się potem w domu), a na kolędzie nigdy
w życiu nie przyjmą zaproszenia nawet na kieliszeczek nalewki.
Można tak funkcjonować latami. I wielu tak żyje. A kiedy już
zostają proboszczami - lokalnymi papieżami - mają do picia
warunki komfortowe. Tak wygląda średnia kadra menedżerska
w korporacji KRK. Jasne, nie wszyscy, ale wystarczająco wielu,
żeby miało to destrukcyjny wpływ na środowisko.
Niższa kadra korporacji
Na następnym szczeblu - poniżej biskupów - jeśli w ogóle
mowa o jakiejś władzy, to tylko o władzy święceń. A to jest
władza duchowa, a nie realna. Czy można jej używać także jako
narzędzia kontroli? Tak, oczywiście, ale to już nie jest to samo ...
Najpierw próba definicji, czyli czym jest kapłaństwo w KRK
i jaką odgrywa rolę w korporacji. Niby jako idea dotyczy ono
wszystkich katolików, bo wszyscy oni są sobie równi. Ale niektórzy
są równiejsi. Tutaj słynne zdanie z Orwella pasuje idealnie,
bo istnieje kapłaństwo urzędowe, czyli hierarchiczne,
biskupów i prezbiterów, oraz kapłaństwo wspólne wszystkich
wiernych. Chociaż „jedno i drugie ... we właściwy sobie
sposób uczestniczy w jedynym kapłaństwie Chrystusowym';
różnią się jednak co do istoty, będąc sobie „wzajemnie
przyporządkowane"18. I jako równiejsi kapłani są członkami
szczególnego stanu, grupy, kasty (popularne dziś słowo ...) 19•
Mamy stwierdzenie - i to w tym samym artykule - że pojęcie
pochodzi z prawa rzymskiego, ale i z tradycji, i z Biblii.
Czyli zdaniem autorów katechizmu pojęcie zapożyczono z państwowego
ustroju cesarstwa, a tylko potem ochrzczono. To
w KRK nie nowość, o tym szerzej wspominam w tej książce we
fragmencie o świętach katolickich. N o i zaraz potem następuje
zawężenie pojęcia ordo już tylko do samego kapłaństwa katolickiego.
Czyli może i na początku w Kościele dotyczyło to także
82 Niższa kadra korporacji
na przykład wdów, ale teraz już nie dotyczy. Bo chodzi o władzę.
Tę władzę, przed którą ostrzegał Jezus Chrystus, której wyraźnie
sobie w swoim Kościele nie życzył. No ale to jest Katechizm
Kościoła Katolickiego, a nie Biblia. Nie jest to władza byle jaka
i w jej zdefiniowaniu posłużono się bardzo wzniosłymi sformułowaniami20.
Użyta w katechizmie KRK fraza in persona Christi
bardzo mocno podkreśla wyjątkowość księży katolickich,
a także ich zupełnie szczególną pozycję w KRK. Choćby się zarzekano
nie wiem jak, księża są po prostu „lepszym sortem".
Zwykli wierni nie reprezentują Kościoła ani Chrystusa, nie
mogą też mieć w korporacji KRK żadnej realnej władzy. Mocniej
nie da się tego powiedzieć. Świeccy w KRK są na dużo słabszej
pozycji, na pozycji pełnej i nieodwołalnej zależności od księży.
A wśród samych już księży jest jeszcze kolejny, wewnętrzny
podział. Bo tylko niektórzy kapłani KRK są kapłanami w całości,
w pełni - takimi są tylko biskupi21. Większość jest nimi tylko
częściowo22. Tu pojawia się także słowo wytrych: „sukcesja"23•
Otóż KRK twierdzi, że jako jeden z niewielu odłamów chrześcijaństwa
posiada nieprzerwany ciąg wyświęcanych biskupów
od apostołów aż do dzisiaj. Na podstawie Biblii nie da się
stwierdzić, że apostołowie traktowali ustanawianie starszych
w gminach chrześcijańskich jako sakramentalne wyświęcanie,
no ale od czego mamy tradycję? Bo chodzi tu nie tyle nawet
o sukcesję święceń jako przekazywanie łaski (co jest kompletnie
niezgodne z Biblią), ile o kontynuację władzy i kontroli (czego
w Biblii nie ma, bo, podkreślmy to jeszcze raz, Chrystus nie
chciał żadnej władzy ani instytucji w Kościele). Jeśli, jak to
właśnie robi KRK, stwierdzimy, że jest to nieprzerwana sukcesja
władzy Chrystusa - Boga - nad światem, to kto nam
podskoczy? Biskupi rządzą w imieniu Boga! Przyszedł mi do
Niższa kadra korporacji 83
głowy cytat z filmu Władysława Pasikowskiego Demony wojny
według Goi: „Stulić pysk, stanąć na baczność, bo każę cię, k ... a,
aresztować!!!''. Bogu podskoczysz??? Niby więc prawdziwi to
kapłani (ci zwykli księża), ale bez biskupów ich po prostu nie
ma i muszą im być bezwarunkowo posłuszni, co przysięgają
podczas liturgii przyjęcia święceń. Mamy tu zdefiniowaną
korporacyjną hierarchię tak sztywną i niezmienną jak w żadnej
innej firmie na świecie. Nie, no może faktycznie hinduskie
kasty jakoś tu by się dało przywołać dla porównania ... A teraz
kolejne obostrzenie: całkowicie, definitywnie i na zawsze
z jakiejkolwiek władzy w korporacji wykluczone są kobiety24•
Sprytne. I zupełnie bezceremonialne. W naszych czasach, gdy
w korporacjach ustawia się parytety w zatrudnianiu, gdy dba
się o to, by było więcej kobiet w gronach zarządów, KRK mówi
jasno: w naszej korporacji tak nie będzie, u nas kobiety są i będą
zawsze w niższej warstwie. U hinduistów to przynajmniej
jak kobieta swoją karmę dobrze wypełni w danym wcieleniu,
może awansować do kolejnych, wyższych kast (czytaj : odrodzić
się jako mężczyzna) . A w KRK nie może. Bo nie. Nie mamy
pańskiego płaszcza i co nam pan zrobi?
Kolejne zabezpieczenie. Oto w zasadzie ksiądz może być
nawet łajdakiem, złodziejem, pedofilem, ale i tak będzie w sposób
ważny sprawował sakramenty. Bo interes korporacji mu -
si być nienaruszony. Produkt (zbawienie) jest czysty, nawet
jeśli podany uświnionymi łapami. Dobrze jest tak stwierdzić,
bo wtedy unika się znacznej większości reklamacji. W sumie
taka reklamacja byłaby zasadna tylko w wypadku, gdyby ksiądz
podczas mszy lub w konfesjonale był nieprzytomny (pijany,
naćpany) , bo do pełnienia funkcji liturgicznych potrzebna jest
świadomość tego, co się robi25•
84 Niższa kadra korporacji
Myślę, że przydałby się w związku z tym też rzut oka na to, jak
sama korporacja KRK widzi przygotowanie funkcjonariusza
systemu do tej roli. A potem również - na jego funkcjonowanie.
Cała korporacja, funkcjonariusze wszystkich szczebli, a także
klienci (wierni) mają dbać o to, żeby nie zabrakło kandydatów
na funkcjonariuszy. Dotyczy to chrześcijańskich rodzin,
wychowawców kapłanów, zwłaszcza proboszczów i biskupów.
Korporacja rezerwuje sobie wyłączne prawo kształcenia i przysposabiania
tych kandydatów, bez możliwości jakiejkolwiek
ingerencji z zewnątrz26•
Tu pewna dygresja. Otóż kiedy byłem w seminarium, w KRK
w Polsce miała miejsce ciekawa akcja. Do wszystkich seminariów
przyjeżdżały trzyosobowe komisje (jeden ksiądz, jeden
biskup i jeden zakonnik). Miały one za zadanie rozmawiać
z wykładowcami i ze studentami. Wnioski z tych rozmów miały
posłużyć do przygotowania odnowionego ratio studiorum,
czyli rozkładu materiału nauczania w seminariach. Były różne
postulaty, nawet pewne ożywienie, po czym ratio zostało „odnowione"
w taki sposób, że nic się nie zmieniło. No ale korporacja
wizerunkowo dała przekaz wewnętrzny i zewnętrzny, że
się modernizuje. Jakież to korporacyjne!
Wracając do tematu. Nie każdy może być przyjęty do seminarium,
zasadniczo powinien to być - pod każdym względem -
kwiat młodzieży męskiej. Co zdaniem korporacji ma być najważniejsze
w formowaniu przyszłych funkcjonariuszy? Pokora
i posłuszeństwo, a także więzi wewnątrzkorporacyjne. „Lepsze
posłuszeństwo niż nabożeństwo". Działa tu zasada BMW - bierny,
mierny, ale wierny. Zasadniczo jeśli ktoś jest intelektualnie
Niższa kadra korporacji 85
słabiutki, ale się nie wychyla, jest widoczny w kaplicy, wypełnia
obowiązki i uda mu się nie podpaść, będzie księdzem. Jeden
z moich profesorów, nawiązując do tekstu z liturgii święceń,
mówił o swoim biskupie: „Jemu to jakby krowę podprowadzili,
a by ręce nałożył i rogów nie wyczuł, to też by spytał rektora:
czy wiesz, że jest godzien? I by wyświęcił. On święci wszystko,
co się rusza!''. Słowa te nie były dalekie od prawdy ... Rektorzy
i inny przełożeni prawie na każdym roku studiów mają odpowiedni
bat na kleryków w postaci możliwości niedopuszczenia
do przyjęcia sutanny czy też posługi lektora, a potem akolity,
a pod sam koniec pojawia się kwestia dopuszczenia najpierw
do diakonatu, a potem do samych święceń.
Studia mają być długie. Z doświadczenia wiem, że długość stu -
diów teologicznych służy bardziej urabianiu kandydatów pod
względem osobowościowym niż głębokiej edukacji teologicznej.
Gdyby pozbawić materiał dydaktyczny waty słownej oraz
gdyby profesorowie byli kompetentni i przygotowani, cztery
lata wystarczyłyby w zupełności27• Istotna jest też kolejność
studiowania - najpierw filozofia, a dopiero potem teologia.
Dlaczego tak? Ano dlatego, że teologia, a co za tym idzie - również
nauczanie KRK jest oparte na pogańskich systemach filozoficznych.
Nie na Biblii przecież. Otóż rzymskokatolicka teologia
operuje pojęciami i aparatem naukowym filozofii. Próbuje
zatem opisywać rzeczywistość samego Boga, Kościoła,
życia chrześcijańskiego na sposób filozoficzny. Cytaty z Biblii
dobierane są jako ilustracje lub w dowolnej konfiguracji jako
przesłanki w rozumowaniu28• Miesza się tu pojęcia arystotelesowskie
i pochodzące od Platona z fragmentami Biblii. Efekt -
skomplikowana, hermetyczna i zawiła nauka, niedostępna dla
86 Niższa kadra korporacji
klientów - wiernych świeckich. W pełni należy ona do funkcjonariuszy
korporacji29•
To stara historia. Pewien wiejski proboszcz, żeby zająć sobie
czas, podjął studia doktoranckie. Kiedy je skończył i obronił
tytuł, z radością i dumą w niedzielę na ogłoszeniach obwieścił
to parafianom: „Wasz proboszcz właśnie został doktorem od
teologii!''. Wiele było gratulacji, ktoś nawet zorganizował kwiaty
na sumie, gdyż po porannej mszy wiadomość rozniosła się
po parafii lotem błyskawicy. Po mszy wieczornej, kiedy gwar
już ucichł, w zakrystii pojawiła się jedna z mocno starszych
parafianek, schorowana babcia jednego z ministrantów. Proboszcz,
jako że miał dobry dzień za sobą, przywitał ją bardzo
ciepło i zapytał, czego potrzebuje. A ona na to: „Bo, proboszczu,
ja się taka chora czuję, to przyszłam, bo proboszcz tym doktorem
został, to może co zaradzi''. Na to on: „Ale ja, proszę pani,
jestem doktorem od teologii!''. „Kto wie, proboszczu, może ja
właśnie na te teologie chora jezdem?" - odpowiedziała.
W początkach Kościoła nikt nie zajmował się teologią. Chrześcijanie
zajęci byli swoim normalnym życiem. Apostołowie
głosili im Ewangelię, która jest dobrą nowiną o Królestwie
Bożym, i zachęcali do wierności Jezusowi. Czasy były złe, ta
wierność mogła mieć cenę życia, więc nikt nie zawracał sobie
głowy teoretycznymi rozważaniami. Apostoł Paweł uporządkował
to co najistotniejsze i starał się wskazać nie tyle na to,
jak rozumieć wszystko, co dotyczyło Boga, ale jak to realizować,
żeby być godnym Jezusa. Za to zyskał wśród wierzących tytuł
teologa - człowieka, który ma słowo od Boga o Bogu. Później,
w pierwszych wiekach chrześcijaństwa to miano przysługi -
wała jeszcze tylko dwóm pisarzom chrześcijańskim. Wierzący
Niższa kadra korporacji 87
mieli świadomość, że umiejętność jasnego mówienia o Bogu
i tłumaczenia Ewangelii jest rzadkim i szczególnym darem,
którego Bóg udziela według swojego zamiaru osobom, które
sam uznaje za godne i posyła do swojego Kościoła. Ale posyła
nie dlatego, że zwykli chrześcijanie nie są w stanie zrozumieć,
o co chodzi w Ewangelii, albo nią żyć. Oczywiście, że są. Dlatego
ani Paweł Apostoł, ani pozostali dwaj teologowie nie
byli żadnym pośrednikami ani niezbędnymi ogniwami między
Bogiem a ludźmi. Za życia Pawła istniały wspólnoty chrześcijańskie,
które jakoś sobie radziły, nie znając ani jego samego,
ani jego pism. Jeśli chodzi o pozostałych dwóch teologów, to
ich pisma znane były w dosyć wąskich kręgach, a nie można
zapominać, że w tamtych czasach umiejętność czytania nie
była powszechna wśród niższych klas społecznych, z których
pochodziła większość chrześcijan. A jednak sobie radzili, wierzyli,
modlili się, potrafili oddawać życie za wiarę w Jezusa, nie
mając pojęcia o teologii.
Ale później, kiedy Kościół wpadł już w pułapkę zastawioną
przez cesarza Konstantyna i stał się religią (czego akurat
Jezus nie chciał), a potem także religią państwową, cesarską,
potrzebował profesjonalnych teologów. I nastąpiła powtórka
z tego, co stało się wcześniej z religią żydowską. Tam powstawały
szkoły kształcące profesjonalnych proroków, wbrew temu,
czego życzył sobie Bóg. No bo przecież to On decydował o tym,
komu daje swoje Słowo. A tu jego naród stwierdził, że kwestię
trzeba uzawodowić, no bo przecież jak to? Jakiś tam pastuch
nie będzie gadał z Bogiem! To musi być ktoś profesjonalnie
przygotowany - zawsze takie rzeczy uzasadnia się tym, że ktoś
taki musi być godny Boga. A kryteria tej godności czy przydatności
oczywiście mają określać ludzie. I tak krok po kroku
88 Niższa kadra korporacji
powstała starotestamentalna kasta przemądrzałych i nadętych
kapłanów, która ostatecznie zaczęła negować takie rzeczy jak
zmartwychwstanie, istnienie aniołów i ogólnie wszystko co
duchowe (saduceusze). W opozycji do nich utworzyła się inna
kasta - faryzeuszy, którzy znowu przesadnie akcentowali inne
kwestie. I też uważali się za koniecznych pośredników między
Bogiem a pospólstwem, „które nie zna prawa i jest przeklęte".
A Bóg konsekwentnie wybierał na prawdziwych proroków
zupełnie innych ludzi, więc ani Jego, ani ich nie słuchano
(a często mordowano). Syna też mu zamordowano. W imię
tej właśnie religii ...
W Kościele rzymskokatolickim doszło praktycznie do tego sa -
mego. Pan Jezus nigdy nie mówił o jakichkolwiek koniecznych
czy niezbędnych pośrednikach. Absolutnie nie chciał religijnych
form: „ ( . . . ) prawdziwi czciciele będą czcić Ojca w duchu
i w prawdzie. Bo i Ojciec szuka takich, którzy będą go czcić "
(J 4:23). A już w ogóle nie widział potrzeby ekspertów czy fachowców
teologów. To On jest Mistrzem i Jego jednego trzeba
słuchać i naśladować. I tu pojawiło się wielkie AAALEEE!!! Ale
Ewangelia jest trudna. Ale przecież jest w niej wiele przenośni
i alegorii. Ale przecież jest niezrozumiała dla zwykłych ludzi.
Ale bez fachowego tłumaczenia nie da się nią żyć. Ale Objawienie
Jana Apostoła jest, jak sama nazwa „objawienie" wskazuje,
zupełnie niezrozumiałe i zaciemniające! Więc muszą być
teologowie profesjonaliści. I to dobrzy, bo jednym z głównych
ich zadań będzie tak zamieszać ludziom w głowach, żeby łyknęli
również kwestie absolutnie logicznie nie do pogodzenia
z Ewangelią. I tak powstała kasta teologów, a po nich kasta ka -
planów. A potem nastąpiła fuzja tych dwóch grup tak skuteczna,
Niższa kadra korporacji 89
że przez większość historii KRK teologami mogli być tylko księża.
Jak to zwykle bywa, nowa kasta zaczęła rozwijać wokół siebie
infrastrukturę, czyli w tym akurat wypadku uczelnie, system
tytułów naukowych, wzajemnych zależności, własny hermetyczny
żargon, tak zwany aparat naukowy itp. Na początku
przynajmniej jeszcze dbano jako tako o poziom. Teraz już tak
zwana katolicka teologia jest wężem pożerającym własny ogon.
Teologami nazywa się osoby, które ledwo wypociły magisterkę,
podobnie z biblistami. Mamy rzesze dyletantów z tytuła -
mi naukowymi, próbujących mówić (bełkotać raczej) o Bogu,
którego nie znają ani nie mają z Nim żadnej relacji. Masakra
i bluźnierstwo. Teologia pozazdrościła systemu naukom szczegółowym
i się do nich upodobniła, tracąc perspektywę całości.
Otóż żeby być prawdziwym teologiem, trzeba mieć spojrzenie
całościowe, nie wolno się rozdrobnić na poszczególne działy.
To potrafią tylko nieliczne, wybitne jednostki. A już największym,
śmiertelnym grzechem całej tej pseudonauki o Bogu jest
kompletne oderwanie od Biblii. O podejściu, w którym jest ona
jedynym i nieomylnym autorytetem, można w katolicyzmie od
razu zapomnieć, na porządku dziennym jest natomiast posługiwanie
się Biblią jedynie fragmentarycznie, o tyle, o ile dane
zdanie lub kilka zdań doraźnie potwierdzają własne przemyślenia
teologa. Według mnie wypełnia to wszelkie znamiona
bluźnierstwa. Ale okazało się bardzo przydatne, bo przecież
w ten sposób można robić doktoraty czy habilitacje na temat
kompletnie bzdurnych wymysłów, twierdząc, że to teologia.
Można zrobić karierę i zyskać uznanie, a nawet stanowisko
czy biskupstwo, władzę i pieniądze. W niektórych diecezjach
do dziś panuje zasada, że na studia doktoranckie wysyła się
tylko wybranych, żeby zapewnić kadrę do seminarium. Ale
90 Niższa kadra korporacji
coraz częściej dochodzi do sytuacji, w której biskupi zezwalają
księżom na studia zaoczne, byle oni sami je sfinansowali. Tylko
Boga tu nie ma ... Przypomina mi się tu ta złośliwa anegdota
o zebraniu Trójcy, które zwołał Bóg Ojciec, żeby ogłosić pozostałym
Osobom, że wyjeżdża na urlop. Na pytanie Syna, dokąd
jedzie, Ojciec odpowiedział, że do Watykanu. Na to Duch Święty:
„Weź mnie ze sobą, nigdy jeszcze tam nie byłem!''. Zamiast
Watykanu można tu podstawić katolickie uczelnie i seminaria,
też będzie pasować ...
Niestety kształcenie w zakresie Pisma Świętego jest w polskich
seminariach bardzo, ale to bardzo słabiutkie. Jeśli więc
potem dziwimy się, że księża z ambon opowiadają bajki, baśnie,
legendy, cytują pisarzy i poetów, a nie odnoszą się do Biblii, to
wytłumaczenie jest proste - praktycznie w ogóle jej nie znają
(poza wyjątkami). Przypominam sobie moje własne doświadczenia
ze studiowaniem Biblii w seminarium. Mój Boże ... Kilka
różnych przedmiotów biblijnych i mogłoby się wydawać, że
potem wyświęcony ksiądz jest specjalistą w temacie ... Nic
bardziej błędnego. Biblię interpretuje się powierzchownie,
w kluczu rzymskokatolickiej teologii, czyli najpierw mamy
tezę teologiczną (choćby najbardziej karkołomną, jak na przykład
„wieczne dziewictwo Maryi"), a potem ją udowadniamy,
znajdując „odpowiednie fragmenty" w Starym i Nowym Testamencie
i tłumacząc je tak, żeby pasowały. Jest to dokładnie
to samo, o co katolicy (słusznie zresztą) oskarżają świadków
Jehowy, czyli manipulowanie Biblią. Troszkę bardziej elegancko,
troszkę bardziej naukowo, czyli w lepszym opakowaniu, ale to
wciąż to samo nieuczciwe usprawiedliwianie korporacyjnej
mitologii Słowem Bożym. Jest to z pewnością pewien rodzaj
bluźnierstwa. Ja ze swoich biblijnych studiów w seminarium
Niższa kadra korporacji 91
pamiętam, jak na zajęciach poświęconych Nowemu Testamentowi
musiałem uczyć się mnóstwa kompletnie niepotrzebnych
numerków papirusów, kodeksów, redakcji, nie miałem natomiast
pojęcia, o co naprawdę tam chodzi - nie rozumiałem
Słowa Bożego, które miałem podobno głosić i wykładać innym.
Duży nacisk kładziono na Stary Testament, bo za jego pomocą
KRK przepycha uzasadnienia dla swojej korporacyjnej kapłańskiej
struktury, której nijak nie da się potwierdzić na podstawie
Nowego Testamentu. To samo dotyczy prawa, przepisów,
zobowiązań, ofiar ... Wszystko na bazie Starego Testamentu,
nawet jeżeli Nowy mówi inaczej. A poza tym jest jeszcze tradycja,
czyli ustny przekaz wiary, którym już naprawdę wszystko
można uzasadnić: „bo tak mówili Ojcowie Kościoła'; których
naukę stawia się na równi z Biblią (a czasem nawet wyżej).
Ponieważ w moim zgromadzeniu zakonnym była zasada, że
głosimy kazania wyłącznie na podstawie Biblii, to po kilku
latach treningu w zakonnej kaplicy byłem w stanie co nieco
biblijnie powiedzieć i czułem się swobodnie w posługiwaniu
się Pismem Świętym. A moi koledzy seminaryjni nie. I strasznie
się męczyli i narzekali, jak to trudno pisze się kazania,
ile to czasu i wysiłku. Nie lubili tego. I to w ogóle jest cecha
większości księży: nie lubią mówić kazań. Bo nie znają Biblii.
I męczą się niewymownie. I męczą swoich słuchaczy. Ale przez
to pogłębiają i utrwalają wśród wiernych przeświadczenie, że
Biblia jest trudna, niezrozumiała, zagadkowa, że nie warto po
nią sięgać, bo skoro nawet ksiądz nie bardzo sobie daje radę, to
co dopiero zwykły katolik. W ten sposób korporacja skutecznie
odstręcza swoich klientów od zajmowania się Biblią, której
dokładniejsze studium podważa w ogóle sens istnienia korporacji.
Kiedyś robiono to zakazami i paleniem na stosie (casus
92 Nizsza kadra korporacji
Tyndale'a, Lutra i innych) , teraz prościej - Biblia to święta księga,
zrozumiała dla nielicznych. Tak ogromna i trudna, że zwykły
katolik czasem tylko może się czegoś dowiedzieć, ale w specjalnie
przetworzonej przez funkcjonariuszy korporacji formie,
żeby w ogóle coś pojął...
Ponieważ klerycy to młodzi mężczyźni, których skoszarowano
i wciśnięto w sztywne, praktycznie zakonne ramy życia
codziennego, gdzie wszystko jest na dzwonek i obowiązuje
odgórnie narzucony plan dnia, w każdym seminarium funkcjonuje
drugi obieg. Zazwyczaj dotyczy on tego, co zakazane
(alkohol, papierosy) lub reglamentowane (telewizja, internet).
Co do alkoholu, to cały czas jest to pewna gra w kotka i myszkę
z przełożonymi. Od kiedy do seminariów zaczęli przychodzić
kandydaci, którzy od zawsze mieli dostęp do sieci i wychowali
się z komórką w kieszeni, ta rzeczywistość zaczyna się zmieniać.
Były co prawda próby ścisłej kontroli internetu czy zakazywania
komórek, ale przy dzisiejszej technologii nie ma to już większego
sensu. Klerycy często w trakcie studiów kupują sobie
samochody, nieraz za własne pieniądze zarobione podczas
wakacji. Trzymają je zazwyczaj w pewnej odległości od seminarium,
żeby nie zostać przyuważonymi podczas przechadzki,
która zmieniła się w przejażdżkę ...
Studia w seminarium są płatne. Czesne jest minimalne
{na przykład dwieście złotych) i do zwyczaju należy, że płaci
je proboszcz kandydata. Natomiast po święceniach każdy
ksiądz łoży co miesiąc podatek na seminarium {w mojej
diecezji sto złotych razy pięciuset księży) . Podatek taki płaci
również każda parafia. Z utrzymaniem seminarium zazwyczaj
więc większych problemów nie ma.
Niższa kadra korporacji 93
Wśród księży seminaria mają różne nazwy. Jedne z najczęstszych
to zawodówka dla księży, technikum pogrzebowa-ślubne.
Obie dość adekwatnie odzwierciedlają poziom tych uczelni.
Problem jest taki, że grona profesorskie w seminariach, afiliowanych
przy uczelniach prawdziwych, na przykład Uniwersytecie
kard. Stefana Wyszyńskiego w Warszawie, Papieskiej
Akademii Teologicznej w Krakowie czy Katolickim Uniwersytecie
Lubelskim, działają na zasadzie „ręka rękę myje''. Pamiętam
taką scenę: kleryk mówi do profesora: „Ale jak przekroczę
termin złożenia pracy na wydziale, to co się stanie?'; a profesor
odpowiada: „Nic się nie stanie, te stare ramole nie mają beze
mnie quorum na radzie wydziału!''. Pracę magisterską z teologii
napisać łatwo. Za moich czasów seminaryjnych mówiło się, że
jak ktoś już nic nie umiał, to pisał historię własnej parafii i też
magistrem zostawał. Na obronę pracy magisterskiej w mojej
diecezji jeździ się hurtem do Warszawy, a tam jeden po dru -
gim, po dwadzieścia minut na głowę, załatwia się formalność,
jaką jest egzamin, i wraca do domu. Nikt nie oblewa egzaminu
przed komisją (bo później to już tak).
Seminaria jako uczelnie to zamknięte środowiska, z zawsze
tymi samymi wykładowcami, którzy w ogromnej większości
się nie rozwijają, nie prowadzą działalności naukowej, zajmują
się produkowaniem magistrów w dużych ilościach i wykładają
z pożółkłych skryptów. Tak, są wyjątki. Rzadkie. Ale ogólnie
poziom jest bardzo słaby. Odbija się to na poziomie kazań
czy katechezy w szkołach. Kiedy studia się skończą, świeżo
upieczeni magistrzy z poczuciem przynależności do wyższej
sfery intelektualnej idą pracować na parafię. A tam to już jest
zupełnie inny świat, do którego formacja seminaryjna w ogóle
nie przygotowuje. Można też studiować dalej. Albo wysyła na
94 Niższa kadra korporacji
studia biskup, co może być początkiem korporacyjnej kariery,
albo można samemu, na własną prośbę dostać zgodę na studiowanie
(wtedy raczej zaocznie). Ta druga wersja jest droższa,
bo finansowana z własnej kieszeni księdza. Ale warto, bo do
dzisiaj w wielu polskich diecezjach ksiądz z doktoratem to
święta krowa i musi być albo wykładowcą, albo urzędnikiem
kurialnym, albo proboszczem.
Ja sam prawnikiem kościelnym zostałem przez przypadek.
Śmiać mi się chce na wspomnienie, jak się to rozegrało. Otóż
miałem na pieńku z jednym z moich przełożonych, konkretnie
z tak zwanym prefektem kleryków. Moje zgromadzenie było
zbyt małe, żeby prowadzić własne seminarium duchowne.
Studiowaliśmy gościnnie w różnych seminariach (ja w sumie
w trzech). Był też taki przepis, że po dwóch pierwszych latach -
tak zwanej filozofii - koniecznie musi być rok przerwy na praktykę
duszpasterską, nazywaną także odtruciem, jako że studiowanie
filozofii chrześcijańskiej miało zatruwać nasze młode,
czyste i niewinne umysły (w myśl powiedzenia, że na filozofii
traci się rozum, a na teologii wiarę). Ja pierwszy rok studiów
odbywałem zaocznie podczas nowicjatu, więc w tak zwanym
klerykacie (domu dla studentów) wylądowałem, zaczynając
drugi rok. Mój przełożony (kilka lat później odszedł ze zgromadzenia,
jest proboszczem w Niemczech) nie za bardzo mógł
mnie znieść. Częściowo na pewno dawałem mu powody, ale
była to raczej typowa niezgodność charakterów. Kiedy więc
po roku walki, a raczej wzajemnego sobie dogryzania i utrudniania
życia, nadarzyła się okazja, by się rozstać, chętnie z niej
skorzystał. Ale niestety rok później wróciłem. Czekało nas
kolejnych dziewięć miesięcy szorstkiej przyjaźni. A po nich
Niższa kadra korporacji 95
kolejne rozstanie. Tylko trzeba było dla tego rozstania znaleźć
jakieś zręczne uzasadnienie. I znalazł! Otóż zaczął sugerować,
że powinienem studiować prawo. Stwierdził, że mam takie
zdolności, więc koniecznie muszę z tego przedmiotu pisać pra -
cę magisterską. Ale że akurat w tym seminarium, do którego
uczęszczałem, nie było to możliwe, trzeba było mnie przenieść
z powrotem do domu macierzystego. Nie protestowałem.
W sumie nie miałem zielonego pojęcia, który przedmiot
mam wybrać do magisterki (wiedziałem na pewno, których
nie chcę, ale nie wiedziałem, które chcę), więc powiedziałem
sobie: „Dobrze! On ma spokój, ja mam spokój, a ja mogę z tego
prawa się specjalizować, co mi tam".
Jasne, że już z seminarium duchownego młodzi księża wychodzą
mocno ukształtowani (czy raczej mocno zdeformowani).
Wchodzą też od razu w wybitnie zhierarchizowany system, nieróżniący
się specjalnie od tego, w którym funkcjonowali przez
ostatnie sześć lat - w końcu formowano ich na kościelnych
korpoludków. I natychmiast zyskują mnóstwo benefitów (przywilejów)
. Pierwszym i podstawowym (może też najbardziej
niebezpiecznym) jest ludzki szacunek i kredyt zaufania, oparty
na samym tylko fakcie posiadania święceń kapłańskich. Już
od momentu otrzymania sutanny (na początku III roku studiów),
a więc w wieku około dwudziestu dwóch lat, tytułuje
się kleryków „księżmi'; choć tak naprawdę nie wiadomo, czy
nimi ostatecznie zostaną. I rozwija się ciekawy mechanizm: ci
młodzi mężczyźni bardzo się zazwyczaj starają spełnić pokładane
w nich nadzieje i oczekiwania. Dopasować do wymagań
związanych z zawodem zaufania publicznego. Ale też bardzo
szybko zauważają i uznają za naturalne wszystkie przywileje
96 Niższa kadra korporacji
z niego wynikające. Oni przecież oddali swoje życie Panu Bogu,
czują się przez Niego szczególnie wybrani, co jest im przypominane,
wręcz wbijane do głowy. Są Bożymi Wybrańcami. Wciąż
mówi się do nich pewnymi ciągami logiczno-teologicznymi
typu: „Kościół nie istnieje bez Eucharystii, a Eucharystii nie
ma bez kapłanów, dlatego jesteś nam koniecznie potrzebny".
Po sześciu latach takiej katechezy trudno w to nie uwierzyć.
Tym bardziej że młody człowiek poddany takiej indoktrynacji
ma niesamowicie ułatwione zadanie wchodzenia w dorosłość.
Otóż nic nie musi sobie w życiu organizować, bo życie
organizuje mu seminarium. Nie musi szukać kryteriów ani
punktów odniesienia, bo dostaje je podane na tacy przez instytucję.
Nie musi się zmagać z trudami zakładania i utrzymania
rodziny, pracę (i to świetnie płatną w porównaniu do
innych) ma zapewnioną, i to do końca życia. A to wszystko
w nimbie Bożego wybraństwa właśnie. I poczucia, że jest się
kimś innym niż reszta świata. Przywileje być muszą, bo one
przecież tylko zapewniają sługom Bożym względny komfort
działania dla zbawienia świata. Tak wielkie zadanie wymaga
stworzenia przez otoczenie odpowiednich warunków. Politycy
i biznesmeni mają sekretarzy, biura, ochroniarzy, żeby
mogli pracować skutecznie dla kasy lub władzy. A ksiądz
dla zbawienia świata. I wszystko byłoby fajnie, gdyby nie
fakt, że według Biblii zbawianie świata przez ludzi jest kompletną
bzdurą.
Przywileje? Oto przykłady praktyczne. Jakiś rok temu trafiłem
do jednego z centrów sprzedaży hurtowej. Chciałem wyrobić
sobie kartę. Aby to zrobić, musiałem pokazać dowód osobisty.
A tam zdjęcie stare, jeszcze w koloratce. Na początku
Niższa kadra korporacji 97
formalności pan, który mnie obsługiwał, traktował mnie dość
oschle (choć poprawnie). Kiedy zobaczył zdjęcie, natychmiast
zmienił ton i nawet po cichu znad klawiatury komputera dobiegło
mnie konspiracyjne „Szczęść Boże''. I już było miło.
Kilka lat temu we Wszystkich Świętych moja parafia organizowała
mszę na cmentarzu. To duży cmentarz na skraju mia -
sta, policja kierowała ruchem i nie było mowy o dojechaniu
choćby pod bramę. Jechaliśmy wszyscy razem samochodem
proboszcza. Zatrzymał nas policjant pięćset metrów od bramy
i jak wszystkim kazał zaparkować auto i dalej iść piechotą.
Proboszcz czuł się oburzony i nalegał na funkcjonariusza, żeby
nas przepuścił„, bo my przecież jedziemy na mszę świętą". Policjant
bardzo spokojnie i profesjonalnie odmówił, powołując
się na rozkazy, jakie otrzymał. I wtedy stało się coś, co mnie
wprawiło w zdumienie i poczułem się zawstydzony i zażenowany.
Otóż mój proboszcz zaczął grozić policjantowi, zażądał
jego numeru służbowego, zapowiedział skargę i szantażował
telefonem do komendanta. Na szczęście policjant nie dał się
zastraszyć i grzecznie, acz stanowczo skierował proboszcza na
parking. Dla mojego proboszcza było tak oczywiste, że MUSI
być traktowany wyjątkowo, że prawie od razu agresywnie zaczął
grozić policjantowi. Niesamowite.
Innym razem jeden z moich przełożonych (jeszcze w za -
konie) wracał skądś w niedzielne przedpołudnie i trochę za
szybko jechał w terenie zabudowanym. Kiedy zatrzymał go
patrol drogówki, zamiast przyjąć upomnienie (chyba nawet
nie chcieli mu dawać mandatu, był w sutannie), wyskoczył do
sierżanta z tekstem: „A w kościele już panowie dzisiaj byli?".
Policjant machnął ręką i kazał mu jechać.
98 Niższa kadra korporacji
Ja sam też zaoszczędziłem sporo pieniędzy na mandatach,
bo w dokumentach miałem zdjęcie w koloratce ... I wtedy uważałem,
że traktowanie mnie lepiej niż innych ludzi to w sumie
zakichany obowiązek policjantów.
W krótkim odstępie czasu przeczytałem dwie książki o Michale
Aniele. Jedna z nich to słynna Udręka i ekstaza Irvinga Stone'a.
Napisana świetnie, dobrze osadzona w realiach epoki. Rewelacyjnie
opisująca emocje, również te tytułowe. Skupiająca
się na samym twórcy. Lekko dotykająca stosunków panujących
w Kościele. Uwielbiałem tę książkę (film trochę mnie
zawiódł). Ale potem przeczytałem Kamień i cierpienie czeskiego
pisarza Karela Schulza. I poczułem się, jakby ktoś zdzielił
mnie w głowę. To było jak objawienie. Bo tu opisanie sposobu
funkcjonowania Kościoła i jego funkcjonariuszy stało na równi
z przedstawieniem życia i rozwoju Michała Anioła. A nawet
było ważniejsze. Książka jest mroczna. Zajmuje się tą gorszą
stroną człowieczeństwa. A przede wszystkim pokazuje, jak to,
co jest sednem wiary KRK (zbawienie na podstawie własnych
uczynków), splata się i uzupełnia z ludzką grzesznością, małością,
ambicją, żądzą władzy. I jak się świetnie dopełniają! Dziś
wydaje mi się to niepokojące, groźne wręcz. Wtedy natomiast
sprawiło, że pokochałem z całego serca Kościół - taki Kościół.
Kościół, w którym liczyła się skuteczność, brak zahamowań.
W którym interes korporacyjny był najważniejszy i można było
mu wszystko podporządkować. Szczególnie zafascynowała
mnie postać arcybiskupa Salviatiego. Był to ktoś, kto w imię
dobra Kościoła łamał wszelkie zasady (jak też i pieczęcie na
listach), a tak naprawdę po prostu używał ich zgodnie z celem,
który chciał osiągnąć. Postać niebezpieczna, w zasadzie szpieg.
Niższa kadra korporacji 99
Ale jednocześnie odprawiał msze, spowiadał, rozgrzeszał (również
traktując to instrumentalnie). I ten właśnie arcybiskup
zyskał mój szczery podziw. Dlaczego? Ano pewnie dlatego,
że już jakiś czas byłem ministrantem i lektorem, obracałem
się w kręgach kościelnych i podobne zachowania widywałem,
choć nie w takiej skali. Dziś mogę powiedzieć, że ta książka
doprowadziła mnie do zgody na taki Kościół. I umocniła chęć
stania się jego częścią.
Czy to znaczy, że jako nastolatek stałem się cynicznym i zepsutym
człowiekiem bez zasad? Nie. Jeszcze nie. Ale poza moją
świadomością toczył się we mnie ten proces godzenia wierności
Jezusowi Chrystusowi z lojalnością korporacyjną wobec KRK.
Czy jest to w ogóle naprawdę możliwe? Nie jest. Możliwe jest
natomiast stopniowe wypieranie wątpliwości, odnajdywanie
wytłumaczeń, wymówek, pretekstów. Żeby dojść do wniosku,
że to KRK dyktuje, w co wierzyć, kim jest Bóg, jaki On jest i co
z tego dla nas wynika. Mówi o tym jasno Kodeks Prawa Kanonicznego
w kanonie 750: „Wiarą boską i katolicką należy wierzyć
w to wszystko, co jest zawarte w słowie Bożym, pisanym lub
przekazanym, a więc w jednym depozycie wiary powierzonym
Kościołowi i co równocześnie jako przez Boga objawione podaje
do wierzenia Nauczycielski Urząd Kościoła, czy to w uroczystym
orzeczeniu, czy też w zwyczajnym i powszechnym nauczaniu;
co mianowicie ujawnia się we wspólnym uznaniu wiernych
pod kierownictwem świętego Urzędu Nauczycielskiego. Wszyscy
więc obowiązani są unikać doktryn temu przeciwnych''.
Oczywiście są wśród księży cynicy od samego początku. Większość
z nich to jednak ludzie, którzy przeszli drogę budowania
100 Niższa kadra korporacji
złudnego świata, obudowywania się teologią, relatywizacji ocen,
dodawania humanistycznych bądź „humanitarnych" usprawiedliwień.
Nieprzypadkowo im gorzej ma się KRK i im więcej
w nim grzechu i zepsucia, tym głośniej mówi o miłosierdziu ...
Kończysz zatem seminarium i masz standardowo dwadzieścia
pięć lat. Wielu mężczyzn w twoim wieku (w tym twoi koledzy
ze szkoły na przykład) ma już rodziny. Pokończyli studia, może
nie pokończyli, nieważne. Ale pracują i muszą konkretnie
zasuwać, bo są przecież wciąż jeszcze na dorobku. Być może
niektórzy już się finansowo odbili, ale pewnie nie większość.
Kredyty (i ból głowy, jak je spłacać przez następne trzydzieści
lat) to raczej prawie wszyscy mają. Może trafi się paru starych
kawalerów lub pozostających na utrzymaniu rodziców wiecznych
studentów. Ale poza nimi wszyscy muszą zapracować na
swoje utrzymanie, a często utrzymać dzieci i żonę na urlopie
macierzyńskim. Właśnie uczą się życia. Często boleśnie. Może
walczą z kryzysami małżeńskimi. Najogólniej łatwo nie mają.
Harują i hartują się, nie mają wyjścia. Niektórzy z nich narzekają,
szczególnie przy piwie ... Bo trzeba zdobyć i utrzymać pracę, co
nierzadko wiąże się ze sporymi poświęceniami i wewnętrznymi
konfliktami, zwłaszcza w korporacjach. Ale są jeszcze młodzi
i zdrowi, mają siły, jeszcze nie zmęczyli się życiem. Ciągną wózek.
A ty? Właśnie cię wypuścili z sześcioletniego zamknięcia.
Życie stoi przed tobą otworem. Dostałeś się na pierwszą parafię.
Masz zapewnione mieszkanie, wyżywienie, a przede wszystkim
pracę. I wiesz, że tak będzie do końca życia. Jedyne, co może ci
się trafić niedobrego, to kiepska (czytaj kiepsko płatna) parafia ...
Nie zapomnę, jak kiedyś jeden z moich znajomych księży
powiedział, że świeżo wyświęcony ksiądz jest jak niemowlę:
Niższa kadra korporacji 101
jest jeszcze nikim, nic jeszcze nie zrobił ani dla ludzi, ani dla
Kościoła, a wszyscy tacy nim zachwyceni jak dzidzią w wózeczku.
Nawet jak taka dzidzia kupkę zrobi, to będą się nią
zachwycać ... Zaczynają cię nazywać ojcem, którym nie jesteś.
Ale kogo to obchodzi?
Wśród zwykłych wiernych często księża są czczeni, hołubieni,
szanowani, a nawet rozpieszczani. To prawda. Ale kiedy przyjrzymy
się temu, co o nich mówi Kodeks Prawa Kanonicznego,
to okazuje się, że dużo więcej tu obowiązków i zależności niż
czegokolwiek innego. Dlatego muszą szukać innych sposobów
utrzymania władzy, kontroli i wpływu. W ogóle zaczyna się od
przypomnienia, że ksiądz to ma przede wszystkim być posłuszny
biskupowi3°. Potem coś na osłodę - o urzędach. Ale te urzędy
oznaczają tak naprawdę sprawowanie władzy nie w swoim
imieniu, a w imieniu biskupa jako jego delegat31• Ten paragraf
ma wśród księży nazwę „biskupowi się nie odmawia''. Bardzo
niedawno pewien biskup zaproponował dość młodemu księdzu,
spełniającemu dotychczas jakieś mniej istotne zadania
w kurii, by został jego kapelanem. Oznacza to w praktyce pozycję
technicznego sekretarza i obowiązek liturgicznej obsługi biskupa
na wszystkich uroczystościach. Wielu marzy o takiej posadzie,
bo jest to prosta droga do probostwa na dobrej parafii.
Ten jednak odmówił. Za karę został zesłany na wiejską parafię
jako wikariusz, oczywiście „z zachowaniem dotychczasowych
obowiązków''. Ale za to zyskał w oczach innych księży opinię
tego, który postawił się biskupowi ... Sukces ... Mój Boże ...
A teraz lista obowiązków księżowskich, najpierw te podstawowe:
budowanie Chrystusowego Ciała, złączenie ze sobą
węzłem braterstwa i modlitwy oraz współpraca, uznanie i po-
102 Niższa kadra korporacji
pieranie misji świeckich, dążenie do świętości, wierne i niestrudzone
wypełnianie obowiązków, codzienne sprawowanie
Ofiary eucharystycznej, codzienne odmawianie liturgii godzin
(brewiarz) , odprawianie rekolekcji (raz w roku), regularne
(najlepiej codzienne) oddawanie się rozmyślaniu, częste przystępowanie
do sakramentu pokuty, oddawanie szczególnej
czci Bogurodzicy Dziewicy i praktykowanie innych środków
uświęcenia32• Powinni, powinni, powinni! Nie ma tu już nic
o władzy, są praktycznie same obowiązki. Jakie to różne od rozdziału
Kodeksu Prawa Kanonicznego mówiącego o biskupach.
Tam uprawnienia, tutaj powinności. Warto się przyjrzeć, jakie
one są: po pierwsze mają się ciągle uczyć33• Po drugie - mają
prowadzić jakieś życie wspólne (quasi-zakonne? tego nikt nie
definiuje)34• Po trzecie - mają być idealnymi funkcjonariuszami
korporacji35. Po czwarte - mają dopłacać do korporacji36• Po
piąte - oprócz wakacji mają siedzieć na miejscu i nie ruszać
się bez pozwolenia37• Po szóste - mają obowiązkowo nosić
uniform korporacyjny38• Po siódme - mają świecić przykładem
wszystkim wokóP9• Po ósme - nie wolno im w żaden
sposób uczestniczyć w innych korporacjach, chyba że na zlecenie40.
Po dziewiąte - bez zgody i kontroli biskupa nie wolno
im prowadzić działalności gospodarczej"1• Po dziesiąte - nie
wolno im brać udziału w partiach politycznych ani związkach
zawodowych, bo to też przecież inne korporacje1i2. Po jedenaste -
nie wolno im zaciągać się do wojska (to też korporacja)43• Po
dwunaste - muszą zachować celibat, gwarantujący mobilność
i dyspozycyjność44• Następny punkt - gotowość do znoszenia
trudów45• „Będziesz żył w celi, bracie!" - właśnie tak miało
naprawdę brzmieć źle zrozumiane („będziesz żył w celibacie")
przez pewnego duchownego zdanie, które poskutkowało
Niższa kadra korporacji 103
wprowadzeniem obowiązkowego bezżeństwa duchownych.
Inna interpretacja pochodzi natomiast od jednego z polskich
proboszczów i też odzwierciedla pewne spojrzenie na celibat -
zakazuje on przecież posiadania żony, a nie kobiety ... Na temat
celibatu napisano już tak wiele stron, że szkoda na następne
wycinanych drzew. Nie chcę pisać kolejnego elaboratu zawierającego
te same dane czy te same mity. Chcę natomiast napisać
o własnym odbiorze tego, co stanowiło część mojego życia
przez wiele lat. Nie, nie będę pisał o moim życiu seksualnym.
Z dwóch powodów: po pierwsze bo nie, po drugie - bo to nie
jest istota celibatu, który zakłada raczej pewną aseksualność
życia duchownych. W popularnym podejściu, w najczęstszych
komentarzach w internecie zazwyczaj mówi się wyłącznie
o sferze seksualnej. Spowodowane jest to pewnie nagłośnieniem
afer pedofilskich w ostatnich kilku latach w Polsce.
W zasadzie trzeba byłoby powiedzieć, że ksiądz katolicki to
jakaś inna płeć. Niby mężczyzna, ale nie do końca. Jest takie
słynne powiedzenie, że „ksiądz i niewiasta z jednego są ciasta''.
I coś w tym jest. Z jednej strony podkreśla się, że ksiądz ma być
ojcem (duchowym oczywiście), że ma sprawować ojcowską
posługę wobec wiernych, że reprezentuje „ojcostwo samego
Boga". Mówi się do księży, szczególnie zakonnych, „ojcze':
zresztą wbrew bezpośredniemu zakazowi Jezusa z Ewangelii.
Wszystko pięknie, ale z drugiej strony jest to męskość jakoś
wykastrowana. Pozbawiona agresji, siły, przesadnie złagodzona.
Tak, by odpowiadała głównemu targetowi parafialnemu,
czyli Średnio rzecz biorąc kobietom 60+.
Zatem: męski - tak, ale nie za bardzo. Wygląd: maksymalnie
uporządkowany, uładzony. Najlepiej byłoby, gdyby poza
104 Niższa kadra korporacji
swoim pokojem nie zdejmował sutanny. No i musi być łagodny.
„Przecież księdzu nie wolno się denerwować!!!" - usłyszałem
kiedyś od jednej z parafianek. Po prostu nie wolno. Masz być
idealnym odwzorowaniem. Czego? Jakiegoś właśnie nie do
końca określonego ideału. Być może w odbiorze tych parafianek
to niezrealizowany, a wytęskniony ideał ich własnego męża
lub ojca? Bo na pewno takim wzorem nie jest Jezus Chrystus.
Często pod adresem księży wysuwa się zastrzeżenie, że
przecież oni nie mają pojęcia o prawdziwym życiu, bo nie mają
rodziny. I nie wiedzą, jak to jest. Prawda. Ale też bywało, że
proszono mnie o pomoc w sprawach rodzinnych właśnie dla -
tego, że sam żony ani dzieci nie miałem, więc uważano mnie
za bezstronnego, obiektywnego obserwatora. I coś w tym jest.
Nie znając pewnych emocji i zależności, wypowiadałem się
może nie zawsze trafnie, ale często właśnie bezstronnie. I pewnie
moje sądy nie były jakąś wielką pomocą, ale brak emocji
i dystans mogły powodować zastanowienie się i choćby próbę
spojrzenia z innej perspektywy. Czyli odgrywałem rolę schładzacza
emocji, rozszerzacza perspektywy itp. Muszę przyznać,
że przez lata był to dla mnie argument za celibatem. Dopóki
nie zrozumiałem, że pomagać w ten sposób można także nie
będąc księdzem i nie żyjąc w celibacie.
Bardzo istotne jest to, że celibat powoduje zmianę mentalności
człowieka, zmianę sposobu postrzegania świata i reagowania
na niego, także na ludzi. Zmianę sposobu budowania relacji
w ogóle. A poza tym ta nowa (niekoniecznie lepsza) mentalność
jest budulcem relacji pomiędzy poszczególnymi księżmi.
Nie, nie sugeruję homoseksualizmu. On jest w KRK z różnych
względów problemem, ale nie o tym chcę teraz pisać. Homo-
Niższa kadra korporacji 105
seksualiści wewnątrz korporacji trzymają się razem na boku
i raczej nie afiszują się ze swoją orientacją. Bywają wyjątki, jak
w jednej z polskich diecezji, gdzie władze seminaryjne świadomie
dopuściły do wyświęcenia wielu homoseksualistów,
a oni w pewien sposób potem opanowali instytucje diecezjalne.
Ciekawy to był dla mnie moment, bo będąc na jakiejś
imprezie w restauracji (chyba był to pogrzeb matki księdza
z tamtej diecezji, nie pamiętam dokładnie), pozwoliłem sobie
podczas posiłku na uwagę na temat księży gejów. Uciszono
mnie natychmiast, informując, że sąsiadujące z nami dwa stoliki
(dwunastu księży na wysokich stanowiskach) to właśnie
geje. Kolejny biskup tej diecezji w dość bezceremonialny sposób
zajął się tą sprawą, a mianowicie nie przydzielał młodych
księży na parafie, gdzie proboszczami byli geje, a samym tym
proboszczom wysłał pisemne dekrety zabraniające fizycznego
wstępu do diecezjalnego seminarium duchownego. Lobby zostało
rozproszone. W mojej diecezji kwestia homoseksualizmu
była raczej wyciszana. Tak więc, ponieważ nie mam konkretnej
wiedzy na ten temat, nie będę się nim szerzej zajmował.
Wracając do sedna: nade wszystko nowa mentalność. Nigdy
nie wolno zapomnieć, że celibat nie jest odizolowanym
zjawiskiem. On nie jest sam dla siebie, on czemuś służy. KRK
mówi, że chodzi o służenie Bogu niepodzielnym sercem, o stu -
procentową dyspozycyjność dla wiernych (i dla władz kościelnych)
, o wolność, mobilność, psychiczną elastyczność i rozwój.
Brzmi nieźle, ale to nie do końca tak jest. Przede wszystkim od
bardzo dawna na skutek błędnej interpretacji słów Apostoła
Pawła lansowano w KRK teorię o wyższości dziewictwa nad
małżeństwem. W dużym uproszczeniu celibatariusz jest po
prostu świętszy (kompletnie niechrześcijańska bzdura). I na-
106 Niższa kadra korporacji
wet jeśli w oficjalnych wypowiedziach tego już nie usłyszymy,
nadal funkcjonuje wśród duchownych pewne poczucie wyższości
nad małżonkami. Nawet jeśli nie dotyczy to wszystkich,
to wciąż jest mocno rozpowszechnione, głównie w pokoleniu
obecnych starszych proboszczów ( 60+). I właśnie w ten sposób
celibat (co ciekawe, nawet nie do końca przestrzegany) staje
się elementem tej księżowskiej wyższości i protekcjonalności,
której wielu wiernych tak często doświadcza. Aha, no i jeszcze
ten ciekawy element, który można by streścić w następujący
sposób: „To ja jestem lepszy, bo już tyle lat wytrzymuję bez baby
i jakoś żyję''. Czyli wielką zasługą i powodem do dumy staje
się wytrzymanie bez„baby". No dobrze, ale przecież z drugiej
strony też jest takie podejście. To znaczy ze strony wiernych.
Tutaj anegdotka mała. Otóż katechetka - siostra zakonna -
poprowadziła lekcję religii dla dzieci z pierwszej klasy podstawówki
na temat „Kim jest biskup''. Zmobilizowała całą swoją
teologię i roztoczyła przed dziećmi obraz człowieka świętego,
wspaniałego, praktycznie jedną nogą przebywającego w niebie.
Po ognistej przemowie nagle zgłasza się jeden z uczniów i zadaje
pytanie: „A czy ksiądz biskup też chodzi siusiu?''. Siostra,
cała spłoniona i skonfundowana: „Yyyy ... , eeee ... , nno ttaak,
aaale nie tak często jak my!". Nieraz zdarzało mi się słyszeć
komentarze targetu 60+ typu: „Ja sobie nie wyobrażam, jak to
możliwe, gdyby ksiądz w nocy dotykał jakiejś baby, a potem by
mi tymi samymi rękami komunię dawał". Czyli krótko: seks
to brud, w którym może my zwykli wierni musimy jakoś się
babrać, ale nie ksiądz! Byłem świadkiem sytuacji, kiedy po
takiej właśnie tyradzie żony mąż przytomnie zapytał, cytuję:
„A nie przeszkadza ci, że sobie tą ręką może przed samą mszą
dupę w kiblu podcierał?''. Żona wyszła, trzaskając drzwiami ...
Niższa kadra korporacji 107
Tak więc po tylu wiekach popyt spotkał się z podażą i celibatu
chcą zarówno księża, jak i wierni. Ale księża chcą go według
pewnego szczególnego schematu, który znów można zilustrować
pewną anegdotą: sondażownia zrobiła anonimową ankietę
wśród księży na temat celibatu - czy go znieść, czy zachować.
Jedna trzecia księży napisała, żeby koniecznie zachować, kolejna
jedna trzecia - żeby koniecznie znieść, a pozostali - żeby
zostawić tak, jak było dotychczas. Czyli jak? Ano tak, że obowiązek
jest, a jak któremuś zdarzy się go nie przestrzegać, to
niech się spowiada i tyle.
Wracając do wpływu celibatu na psychikę, chciałbym na
moment odwołać się do podobnych zjawisk niezwiązanych
bezpośrednio z KRK. Nie da się ukryć, że w podobnym celu
w tradycjach wschodnich używa się abstynencji seksualnej
stałej lub czasowej (patrz buddyjskie klasztory, w których można
być mnichem na pewien czas). I nikt nie podaje w wątpliwość
faktu, że abstynencja seksualna ma na celu wytworzenie
w człowieku specyficznej otwartości na to, co duchowe. A to
pozostawia trwały odcisk na psychice, często nieodwracalny.
Dokładnie tak samo jest z celibatem katolickich księży, on
też odciska się na ich psychice, emocjonalności i relacjach.
Oni (czy im się to podoba, czy nie) są inni. I piszę to jako ktoś,
kto obecnie mozolnie i dość boleśnie uczy się normalnego
funkcjonowania w relacjach z najbliższymi i w ogóle z ludźmi.
No dobrze, ale konkretnie jakie to są zmiany w psychice czy
emocjach? Chociażby pewien rodzaj zamknięcia się. Nie, nie
chcę powiedzieć, że księża to zamknięci ludzie. Często mają
wielu znajomych, szczególne w ostatnich czasach angażują
się w wiele działań, które nie są stricte katolickie czy nawet
religijne. Ale zawsze jakoś nie do końca.
108 Niższa kadra korporacji
Księżom wolno się zrzeszać, ale tylko po to, żeby byli lepszymi
i bardziej skutecznymi funkcjonariuszami korporacji,
która zresztą przez biskupów sprawuje pełną kontrolę nad
tymi stowarzyszeniami46•
Jeśli zastanawia nas czasem styl funkcjonowania poszczególnych
proboszczów, ich tendencja do absolutyzowania (nawet
w wersji miękkiej) swojej władzy na swoim terenie (patrz
na przykład U Pana Boga za pźecern, Ranczo), to tu właśnie jest
źródło: zwykli duchowni w korporacji KRK są ludźmi nie za
dużego formatu. Mało władzy i uprawnień, dużo obowiązków
i powinności. Trzeba zatem innych sposobów, żeby czuć się
kimś ważnym, żeby mieć poczucie władzy, kontroli, decydowania
...
Można też przestać być księdzem! Zasadniczo za karę, i nie
jest to utrata samych święceń (celibat pozostaje!), które są niezbywalne.
To jest utrata „stanu duchownego': degradacja, czy
jak to określa korporacja KRK: „redukcja do stanu świeckiego''.
Taki duchowny „zredukowany" pozbawiany jest wszystkiego,
łącznie ze źródłem utrzyrnania47• Dlatego każdy wahający się
ksiądz zastanowi się dziesięć razy, zanim odejdzie z korporacji.
Bo oznacza to wypchnięcie na margines. Na pewno w obrębie
KRK, ale także i w społeczeństwie. Wystarczy wziąć pod
uwagę, że z posiadanym wykształceniem i umiejętnościami
znalezienie pracy jest dla niego zazwyczaj bardzo trudne. Niby
wyższe wykształcenie jest, magisterka jest, ale w szkole nie
bardzo zatrudnią, bo co będzie, jak się ktoś dowie, że „u nas
uczy były ksiądz". Poza tym wielu innych pracodawców też
nie kwapi się do zatrudniania byłych księży. Bo do zwykłych
prac wykształcenie za wysokie, a poza tym pracownicy mogą
dziwnie się czuć w towarzystwie byłego ...
Walka klas w korporacji
Jaka jest hierarchia na polskiej parafii? Najpierw proboszcz,
potem gospodyni, potem długo, długo nic, w końcu wikariusz.
To reguła numer jeden. A reguła numer dwa: w każdej parafii
jest reprezentowany „Kościół Cierpiący" (proboszcz), „Kościół
Triumfujący" (gospodyni) i „Kościół Walczący" (wikary). Reguła
numer trzy: kiedy jakiegoś wikariusza biskup mianuje proboszczem,
to takiego księdza biorą do kurii na operację: wycinają
mu serce, a w to miejsce wszywają worek na pieniądze. Reguła
numer cztery: czym się różni kanonik od zwykłego księdza?
Niczym, tylko kanonik o tym nie wie!
Jasne, że to tylko anegdoty, ale klasowy podział duchowieństwa
jest faktem, smutnym i boleśnie niszczącym konkretnych
księży jako osoby i całą ich społeczność. Z jednej strony, jak
to już wcześniej pisałem, księża w ogóle są uważani w KRK za
grupę słusznie uprzywilejowaną - a i sami się za takich uważają
- ponieważ oni „oddali życie Bogu" (cokolwiek by to miało
znaczyć). Z tego względu wszelkiego rodzaju przywileje im się
po prostu jako sługom Bożym należą jak psu buda. Z drugiej
strony wewnątrz tej uprzywilejowanej kasty też następuje
swego rodzaju stratyfikacja. Istnieją różne kategorie księży,
zależnie od stanu majątkowego, poziomu wpływów w diecezji
oraz stopnia tak zwanego upolitycznienia. Spróbujmy się
temu teraz przyjrzeć.
110 Walka klas w korporacji
W jednej z polskich diecezji pracował ksiądz o ksywie „Janosik''.
Otóż trafił mu się wyjątkowo trudny proboszcz. Na parafii
byli we dwóch. Janosik główkował, jak by tu sobie proboszcza
zjednać. Przyszedł mu do głowy bardzo oryginalny pomysł.
Pewnej niedzieli wieczorem w przebraniu napadł na swojego
przełożonego, zaskoczył go podczas liczenia pieniędzy z tacy.
Zarzucił mu na głowę worek, związał go i zabrał pieniądze.
Chwilę później, już w sutannie, przybiega, ratuje proboszcza
i z dumą pokazuje worek z kasą, którą rzekomo odebrał
włamywaczom. Całą resztę swojego pobytu na tej parafii był
oczkiem w głowie, pupilkiem proboszcza i żył sobie jak pączek
w maśle. Można i tak. Ale zazwyczaj relacje proboszcz-wikary
nie należą do szczególnie przyjaznych.
Po pierwsze: konkurencja. Wiadomo, że poza nielicznymi
wyjątkami, takimi jak na przykład diecezja, gdzie biskup lubi
przestawiać proboszczów jak pionki na planszy, rzeczywistość
jest taka, że wikarzy przychodzą i odchodzą, a proboszcz zostaje.
Dlatego wikariusz jest traktowany jako przejściowy z natury.
Oczywiście może, a nawet powinien ciężko pracować, dużo
organizować, może sobie nawet czasem pozwolić na jakąś
niszową samodzielną inicjatywę, ale nie powinien naruszać
miejscowego ekosystemu stworzonego przez proboszcza i osoby
mu bliskie. Bardzo mocne jest to zjawisko w parafiach, gdzie
proboszczowie razem ze swoimi wiernymi budowali kościoły.
Odwieczne, niezmienialne rady parafialne, zwyczaje stuletnie
lub niepamiętne (to złośliwość oczywiście), wszystko idzie
dawno ustalonymi koleinami, a wikary (łub wikarzy) mają
przede wszystkim nie zepsuć tego dzieła życia proboszcza
i znaleźć sobie na czas pracy w takiej parafii jakieś nieszkodliwe
poletko, na którym mogą się wyżyć duszpastersko, ale
Walka klas w korporacji 111
które niekoniecznie będzie wymagało kontynuacji. Przyjdzie
następny, znów coś tam podłubie i pójdzie. Może młodzież go
polubi, zobaczy się. Ale nic dużego i trwałego. A jeśli już okaże
się, że coś przetrwa, to należy to zawłaszczyć i dołączyć do
ekosystemu. Byłem na parafii, gdzie proboszcz założyciel został
odwołany przez biskupa za pewne przewinienia natury finan -
sowej, ale jego wierny fanklub i tak na parafii rządził. Przyszedł
nowy proboszcz, a ponieważ nie miał siły wywalczyć sobie
autonomii, poddał się, a jego poprzednik sterował wszystkim
z tylnego siedzenia. Dlatego parafia miała długi, kościół po
dwudziestu z górą latach był niewykończony i nieotynkowany
i nikt nie wiedział, o co chodzi. Po pięciu latach nowy biskup
pomocniczy zrobił porządek. Mianowano nowego proboszcza,
który przeszedł jak burza, niszcząc stare układy, wymiótł
nieprawidłowości razem z ich sprawcami, wykończył pięknie
budynki, przywrócił majątkowi parafialnemu rentowność
i pozbył się całej starej gwardii parafialnej. Był w tym równie
sprawny i skuteczny, co bezlitosny. I nie znosił konkurencji.
Bardzo często zwracał mi uwagę, że co prawda moje kazania są
dobre i ludzie je chwalą (dostawał taki feedback podczas kolędy
i drażniło go to, że kazania jego wikariusza są bardziej cenione
niż jego własne osiągnięcia budowlane, choć to nie było prawdą,
bo był na parafii bardzo doceniany) , ale źle ustawiam sobie
mikrofon i słabo mnie słychać. Najpierw zacząłem walczyć
z mikrofonem, a w końcu popytałem ludzi z parafii. Twierdzili,
że słychać dobrze (poza tymi, którzy w ogóle nic nie słyszeli ze
starości), ale proboszcz dalej mówił, że źle słychać. Trudno
mu było znieść, że nie jest numerem jeden na każdym froncie.
Inny przykład. Moi dwaj koledzy wikariusze wymyślili pewną
inicjatywę modlitewną na Wielki Post: wspólne z wiernymi
112 Walka klas w korporacji
odmawianie porannego brewiarza pół godziny przed pierwszą
mszą. Od początku stwierdzili, że poprowadzą to sami i nie chcą
innych księży zmuszać do udziału. Ponieważ inicjatywa cieszyła
się dużym zainteresowaniem, została bardzo szybko przejęta
przez proboszcza i ustanowiona praktyką parafialną. Sam
wyznaczał dyżury i zażyczył sobie, by wszyscy księża byli na
niej obecni. Popukałem się w głowę na myśl, że w dni, kiedy
nie mam wyznaczonej porannej mszy, mam wstawać o 5.30 na
dziesięć minut modlitwy, i odmówiłem udziału, argumentując,
że wspólny brewiarz miałem przez czternaście lat w zakonie
i bardzo dziękuję. Było niemiło, ale jakoś to przełknął.
Jest też problem konkurencji finansowej. Zasadniczo proboszcz
na parafii jest papieżem miejsca, to znaczy posiada
pełnię władzy, również nad kasą. Zdarzają się przypadki dyskryminacji
ekonomicznej wikariuszy, wszystkich bądź niektórych
(„podpadniętych"). Ostatnio jednak przyjęły się nowe zasady
dzielenia pieniędzy za intencje mszalne, co znacząco utrudnia
taką dyskryminację.
Inne zagadnienie: księżowskie imieniny i urodziny. To
temat ciekawy, bo też ukazujący podziały wewnątrz środowiska.
W mojej diecezji jest zwyczaj, że organizuje się kolacje,
o których informuje się kolegów z tego samego rocznika
i przyjaciół. Nie zaprasza, tylko informuje, od której do której
godziny można przyjechać. Ważne, bo czasem wypadają bardziej
popularne imieniny i trzeba objechać kilka miejsc. Są
to imprezy zarezerwowane dla księży. Nie ma tam wstępu
żaden świecki (chyba że rodzina księdza obstawia kuchnię).
Zasadniczo proboszczowie jeżdżą do proboszczów, a wikarzy
do wikarych. Znam przypadki organizowania dwóch imprez:
na jedną proboszcz zaprasza kolegów proboszczów (byłem
Walka klas w korporacji 113
raz na takiej jako jedyny wikary, brrrr!), a na drugą - swoich
wikarych i znajomych świeckich. Kiedy zdarzy się, że któryś
ksiądz zaprosi proboszczów i wikariuszy na tę samą imprezę,
bardzo szybko przy stole następuje podział, powstają dwie
grupy i rozmawiają każda we własnym gronie, ignorując innych.
Czasem przez stół fruną w obie strony złośliwości i kąśliwe
uwagi. Szczególnie po pewnej ilości wypitego alkoholu.
Awantur i bijatyk na takich imprezach nie ma. Jest natomiast
bardzo skrupulatne ocenianie gospodarza: czy było dobre
jedzenie, czy było go dużo, jaki był alkohol itp. Raczej nie jest
w dobrym stylu skąpić na taką imprezę. Łatki skąpca trudno
się potem pozbyć. Bywa, że trzeba wydać na takie imieniny
nawet do kilku tysięcy, zwłaszcza kiedy jest się proboszczem.
Wikary może wszystko opędzić taniej.
Małe żuczki, czyli kto jest na dole
W tym rozdziale przedstawię sytuację i pozycję świeckich
w KRK. Są oni raczej klientami niż właściwymi członkami
korporacji i ona sama poprzez odpowiednie uregulowania
prawne dopilnowała, by nie mieli zbyt wiele do powiedzenia,
by nie mogli wyjść ze swojej roli podporządkowanych pasterzom
owiec. Na początek mamy piękne ogólne sformułowanie
o tak zwanej równości wszystkich wiernych „z racji odrodzenia
w Chrystusie"48• A zaraz potem zaczyna się dłuuuuuga
lista samych tylko zobowiązań: „zachować zawsze wspólnotę
z Kościołem; wypełniać obowiązki, którymi są związani; sta -
rać się prowadzić życie święte, przyczyniać się do wzrostu
Kościoła i ustawicznie wspierać rozwój jego świętości; obowiązek
i prawo współpracy w tym, aby Boże przepowiadanie
zbawienia rozszerzało się''. No i zobowiązanie podstawowe,
które zasadniczo reguluje wszystko: „To, co święci pasterze
jako reprezentanci Chrystusa wyjaśniają jako nauczyciele wiary
albo postanawiają jako kierujący Kościołem, wierni, świadomi
własnej odpowiedzialności, obowiązani są wypełniać z chrześcijańskim
posłuszeństwem"49• Tak, to w praktyce oznacza, że
wierni świeccy mają okazywać pasterzom, czyli duchownym,
po prostu ślepe posłuszeństwo. Mają ich szanować i wypełniać
wszystko, co tamci nakazują. Jasne, wolno im powiedzieć, co
myślą (w granicach szacunku), wolno wyrażać życzenia, ale
Małe żuczki, czyli kto jest na dole 115
nie mają absolutnie żadnej mocy decyzyjnej - KRK kierują
tylko i wyłącznie duchowni. Jest to granica nieprzekraczalna
i niezmienna. Dlatego właśnie twierdzę, że świeccy wierni
w KRK są w sumie tylko klientami mającymi kreować popyt
na ściśle określone usługi wyliczone w katalogu: „Wierni mają
prawo otrzymywać pomoce od swoich pasterzy z duchowych
dóbr Kościoła, zwłaszcza zaś słowa Bożego i sakramentów.
( ... ) prawo sprawowania kultu Bożego, ( ... ) jak również podążania
własną drogą życia duchowego, zgodną jednak z doktryną
Kościoła"50• Duchowni mają w tym samym zakresie zapewnić
obsługę klientów na przyzwoitym poziomie. Przy czym poziom
ten jest praktycznie niesprawdzalny, bo nie da się złożyć
reklamacji na przykład na źle poprowadzoną spowiedź, jest
przecież objęta tajemnicą! Duchowni mają zatem ściśle określony
zakres usług, które świadczą, a wierni mogą domagać się
tylko i wyłącznie usług z tego zakresu, zasadniczo nie mając
wpływu na ich jakość. Przykładem takiej sytuacji są wiejskie
parafie, na których niepodzielnie rządzi nieusuwalny proboszcz,
przyjaciel biskupa. Kazania fatalne, msze odprawiane niedbale,
ochrzanianie ludzi w konfesjonale i wygórowane „co łaska" za
obrzędy. I nic się nie da zrobić, można sobie pogadać. Żadna,
powtarzam, żadna korporacja na świecie nie ma takiej sytuacji:
nie dość, że jest monopolistą, to może robić, co chce, bo nie
istnieje żadna zewnętrzna kontrola, a klienci nie mają uprawnień
ani wpływu na jakość usług. Najwięksi biznesmeni świata
mogą tylko śnić o takich warunkach prowadzenia interesów!
A teraz co nieco o prawach. Z ich opisu wynika, że wierni
mają prawo do tego, co służy dobru korporacji, i o tyle, o ile mu
służy: „prawo swobodnego zakładania stowarzyszeń i kierowania
nimi dla celów miłości lub pobożności albo dla ożywiania
116 Małe żuczki, czyli kto jest na dole
chrześcijańskiego powołania w świecie, a także odbywania
zebrań dla wspólnego osiągnięcia tych celów. ( ... ) prawo do
wychowania chrześcijańskiego"51• Prawo regulujące działalność
stowarzyszeń świeckich w KRK stanowi bowiem, że i tak
są one pod pełną kontrolą duchownych. Wiernym KRK wolno
też być naukowcami, ale w granicach posłuszeństwa Urzędowi
Nauczycielskiemu, który wie lepiej52• Narzuca się przykład
Galileusza, i choć może teraz sytuacje nie są tak skrajne jak
w jego wypadku, zasada pozostała niezmieniona.
A teraz najlepsze. Klienci mają obowiązek kupować produkty
korporacji. Obowiązek, a nie prawo! Jakkolwiek pięknie by się
to oficjalnie nazywało, o to właśnie chodzi: „mają obowiązek
zaradzić potrzebom Kościoła, aby posiadał środki konieczne
do sprawowania kultu, prowadzenia dzieł apostolstwa oraz
miłości, a także do tego, co jest konieczne do godziwego utrzymania
szafarzy ( ... ) do udzielania pomocy biednym z własnych
dochodów"53• Tutaj żadnych ograniczeń nie ma, wzywa się natomiast
klientów usilnie do samoograniczania się w dziedzinie
korzystania z uprawnień54•
Przejdźmy do innych szczególnych zobowiązań nałożonych
na wiernych świeckich. Zasadniczo jeśli chodzi o rozprzestrzenianie
doktryny katolickiej, jest to prawo duchownych. Świeccy
natomiast mają im w tym służyć wszelaką pomocą - finansową,
organizacyjną, modlitewną (byle nie pchali się do zarządzania)55•
Drugi paragraf kanonu 255 nawiązuje do tendencji w KRK
do maksymalizowania wpływów na całym świecie. Jest to
czynione na różne sposoby. Tu wskazano na wersję oddolną,
polegającą na uczynieniu jak największej liczby osób klientami
korporacji poprzez propagowanie korporacji w rodzinach,
Małe żuczki, czyli kto jest na dole 117
miejscach pracy, szkołach itp. Teoretycznie instytucje państwowe
są we współczesnym świecie areligijne i neutralne
światopoglądowo, niemniej jednak w praktyce - w Polsce i nie
tylko - są przesiąknięte katolicyzmem. Msze na rozpoczęcie
cey zakończenie roku szkolnego, rekolekcje szkolne, katolicka
(głównie) katecheza w szkołach państwowych, państwowe
uroceystości z elementami religijnymi (prawie wyłącznie katolickimi).
Katolickie tradycje w firmach, również państwowych„.
Można by tu wyliczać i wyliczać. W innym miejscu podkreśliłem,
że w pojęciu korporacyjnym małżeński związek klientów
jest swoistym obiektywnym dobrem korporacji. Dlaczego?
Ano przede wseystkim dlatego, że zapewnia kolejne pokolenia
lojalnych i zależnych klientów, wprowadzonych w relacje
z korporacją od kołyski aż po grób. W pewnych szczególnych
okolicznościach pozwala się klientom pełnić pewne urzędy, te
służebne i techniczne, niezwiązane z możliwością rządzenia,
bo władza jest zarezerwowana dla funkcjonariusey56•
Podsumowując, warto jeszcze raz podkreślić perfekcyjną (bo
doskonaloną przez wieki) strukturę organizacyjną korporacji
KRK. Widzimy wyraźny i bardzo ostry podział na kastę rządzącą
(biskupi i papież), warstwę techniczną (pozostali duchowni)
oraz klientelę (wierni świeccy) . Te trzy części są spasowane jak
w najlepseych markach samochodów, nie zachodzą na siebie
wzajemnie, nie dochodzi do żadnego wymieszania funkcji ani
uprawnień. Klasa najniższa nie ma żadnej możliwości decydowania
o jakichkolwiek istotnych aspektach korporacji, ma
natomiast mnóstwo zobowiązań. Jest pozbawiona możliwości
wyboru funkcjonariusey, ma nikły wpływ na ich życie czy funkcjonowanie
w ramach korporacji, musi ich natomiast utrzy-
118 Małe żuczki, czyli kto jest na dole
mywać. Kluczem jest tu produkt oferowany klientom. A jest
nim jakoby dostęp do życia wiecznego i do pewnych zasobów,
które rzekomo Bóg powierzył w administrowanie funkcjonariuszom.
Produkt jest ukazywany jako niezbędny i nie do zastąpienia.
Oraz oczywiście święty i wzniosły.
Korporacja KRK rozwijała się przez siedemnaście stuleci
i uczyła się na błędach, dziś jest więc najlepiej funkcjonującą
ze wszystkich światowych korporacji, ma największy zasięg,
najlepsze kanały dystrybucyjne i największą niezależność. Poza
tym jest bezkonkurencyjna ze względu na produkt, przedstawia
się przy tym jako jedyny dostarczyciel produktu w formie
czystej i bez domieszek, najlepiej na świecie dopracowanego.
Nie ma sobie zatem równych.
Duchowość jako zarządzanie -
Kościół niebiblijny
Słyszałem wiele zarzutów i uwag skierowanych do chrześcijan
(nie do katolików!), że to wielka zuchwałość twierdzić, że
zbawienie jest czymś pewnym. Że tak nie można, że przecież
my tacy grzeszni. To ja się pytam, jaka to zuchwałość brać słowa
z Biblii na poważnie! Które? Ano te: „Za sprawą tej woli jesteśmy
uświęceni przez ofiarę ciała Jezusa Chrystusa raz na
zawsze. A każdy kapłan staje codziennie do wykonywania
służby Bożej, wiele razy składając te same ofiary, które nigdy
nie mogą zgładzić grzechów. Lecz ten, gdy złożył jedną ofiarę
za grzechy na zawsze, zasiadł po prawicy Boga; Oczekując
odtąd, aż jego nieprzyjaciele będą położeni jako podnóżek
pod jego stopy. Jedną bowiem ofiarą uczynił doskonałymi
na zawsze tych, którzy są uświęceni. A poświadcza nam to
także Duch Święty" (Hbr 10:10 -15). Tyle że jeśli to wziąć na
poważnie, to odpada składanie jakichkolwiek rytualnych ofiar
religijnych. Za tym idzie kompletna zbędność jakichkolwiek
kapłanów (w tekście Listu do Hebrajczyków mowa jest tylko
o tych starotestamentalnych). Także i instytucje już tu nie są
potrzebne. Ale na to korporacja KRK nie może pozwolić, więc
należy katolików odpowiednio poinstruować i poinformować.
Najlepiej więc na początku delikatnie postraszyć. Proszę bardzo
zatem: „Jeśli chodzi o dzieci zmarłe bez chrztu, Kościół może
120 Duchowość jako zarządzanie - Kościół niebiblijny
tylko polecać je miłosierdziu Bożemu ( . .. ) mieć nadzieję, że
istnieje jakaś droga zbawienia dla dzieci zmarłych bez chrztu"57•
Pokazujemy tutaj dość ciekawy obraz Boga. Takiego, który
w kwestii niewinnych dzieci (to znaczy takich, które żadnego
grzechu nie popełniły) , pozwala tylko mieć nadzieję, że jakoś
tam może nie skończą w piekle. A propos piekła. W średniowieczu
teologowie katoliccy proponowali jako rozwiązanie
tego problemu tak zwane limbus puerorum, czyli jakiś obszar
nienależący do nieba (no bo jak to z grzechem pierworodnym
do nieba wpuszczać) ani niebędący czyśćcem (bo nie
ma z czego takich nieświadomych dzieci oczyszczać). Takie
nie wiadomo co. Jak mnie się to kojarzy z wypieraniem niechcianych
problemów do podświadomości ... Aha, a wiecie, jak
w języku polskim brzmiało tłumaczenie tego limbusa? Otóż
następująco: „przedpiekle noworodków". Obraz to całkiem okrutny,
szczególnie dla setek tysięcy lub może milionów matek,
którym dzieci zmarły przed chrztem .. . A to, że Biblia uważa
inaczej? Tym gorzej dla Biblii: „Mąż niewierzący bowiem jest
uświęcony przez żonę, a żona niewierząca uświęcona jest przez
męża. Inaczej wasze dzieci byłyby nieczyste, teraz zaś są święte"
(1 Kor T14).A pisał to Paweł wczasach,kiedy do głowy by
nikomu nie przyszło chrzczenie małych dzieci ...
Podążajmy drogą wielkiego Alfreda Hitchcocka, który
twierdził, że na samym początku powinno być trzęsienie ziemi,
a potem napięcie ma stopniowo rosnąć. Bo jeśli nieświadome
dzieci będą kończyć w przedpieklu, to co dopiero stanie
się z nami, świadomymi grzesznikami? Ale powoli, najpierw
wzbudźmy nadzieję, że „Chrzest odpuszcza wszystkie grzechy,
grzech pierworodny i wszystkie grzechy osobiste, a także
wszelkie kary za grzech"58. Aha, czyli teoretycznie jak już ktoś
Duchowość jako zarządzanie - Kościół niebiblijny 121
jest ochrzczony, to jest w pełni wolny. Całkowicie, totalnie!
No to jest jakaś dobra nowina. A swoja drogą sformułowanie,
że to chrzest (który niewątpliwie jest jakimś uczynkiem) odpuszcza
grzechy (a nie Bóg), to już typowo katolickie, teologiczne
przegięcie. Ale wróćmy do naszego thrillera. Bo oto już
w następnym artykule katechizmu następuje niespodziewany
zwrot akcji: „W ochrzczonym pozostają jednak pewne doczesne
konsekwencje grzechu, takie jak cierpienie, choroba, śmierć czy
nieodłączne od życia ułomności, takie jak słabości charakteru,
a także skłonność do grzechu ( ... ) Pożądliwość jest nam pozostawiona
dla walki ( „. )"59• No żelazna logika. Bo trzeba wam
wiedzieć, że skutki to nie to samo co konsekwencje. Bo skutki
grzechu to chrzest usuwa, ale konsekwencji już nie. A w ogóle
to Bóg to zrobił celowo, po prostu dał nam taką sposobność
do tego, żeby jednak, jak ktoś bardzo chce, to jednak dopchał
się do piekła„. To ta cała „pożądliwość". Tak na wszelki wypadek,
żeby nie było, że coś ten ... No dobra, to drążmy dalej.
Jak już cię ochrzczą w KRK, to twierdzą co prawda, że żaden
grzech popełniony po chrzcie nie może zniszczyć twojej przynależności
do Chrystusa60, ale to wcale jeszcze nie oznacza, że
nie pójdziesz do piekła. Bo co prawda masz pieczęć, która cię
oznacza jako własność Boga, ale możesz, człowieku, tę pieczęć
złamać I zniszczyć I zlekceważyć I zmarnować itp. itd. 61 A teraz
grand finale, czyli podsumowanie: KRK twierdzi, że jak jesteś
katolikiem, to chrzest odpuszcza ci wszystkie grzechy popełnione
przed nim. Czyli jesteś zbawiony i oczyszczony do tego
momentu. A potem to możesz, jak się uprzesz, to zbawienie
dokonane przez Chrystusa po prostu zniweczyć. Taki jesteś
mocny, taki jesteś wielki. A co tam, że Biblia - jeszcze raz zacytujmy
- mówi: „Jedną bowiem ofiarą uczynił doskonałymi na
122 Duchowość jako zarządzanie - Kościół niebiblijny
zawsze tych, którzy są uświęceni. A poświadcza nam to także
Duch Święty''. Oj tam, oj tam, po co drążyć temat.
W ogóle sposób, w jaki KRK traktuje Biblię, którą sam uważa za
Słowo Boże, jest przedziwny. Bo oto KRK uznaje, że wszystkie
słowa i zdania w Biblii są natchnione przez Boga. Wszystkie,
więc także i te, które wyraźnie zabraniają ujmowania bądź dodawania
czegokolwiek. Nie przeszkadza mu to jednak twierdzić,
że część słów Biblii to baśnie, bajki, przenośnie czy też
opowiadania pouczające. Zgoda, Jezus Chrystus mówił w przypowieściach.
Ale zawsze kiedy miał mówić w przypowieściach,
to mówił, że będzie mówił w przypowieściach. Czyli wyraźnie
oddzielał przenośnie i barwne porównania od mówienia
wprost. Tak jest zresztą już w Starym Testamencie - wyraźnie
widać różnice pomiędzy poezją i przypowieściami a prostym
przekazem nauczania. A co na to KRK? Otóż twierdzi na
przykład, że zawartego w Księdze Rodzaju opisu stworzenia
świata nie można traktować dosłownie, że to rodzaj opowiadania
dydaktycznego, podającego tylko pewne idee w obrazowy
sposób. Kto decyduje, co w Biblii jest dosłowne, a co nie?
Urząd Nauczycielski Kościoła. Arbitralnie i nieodwołalnie. No
i nieomylnie. Urząd Nauczycielski uznał kiedyś, że słowa Biblii
o „tysiącletnim królestwie"62 to pewna przenośnia o niewiadomym
w sumie znaczeniu. A każdego, kto weźmie na poważnie
te słowa Biblii, nazwał po prostu heretykiem, a jego herezję -
millenaryzmem63. Zabawne, prawda? Nie, wcale niezabawne.
Po prostu KRK arbitralnie zdecydował, że akurat te zdania Biblii
weźmie w cudzysłów, a każdego, komu się ten cudzysłów nie
podoba, po prostu się oskarży o herezję. I pozamiatane. Zatem
całe biblijne nauczanie o pewnym procesie zmierzającym do
Duchowość jako zarządzanie - Kościół niebiblijny 123
końca świata poszło się czesać. A na to miejsce można było
wcisnąć totalnie niebiblijne nauczanie o czyśćcu, a także o konieczności
chrzczenia nieświadomych dzieci ...
Nie zapomnę, jak w seminarium uczyliśmy się eschatologii,
czyli teologii czasów i rzeczy ostatecznych. Używaliśmy do
tego mocno już wtedy przestarzałego podręcznika Michaela
Schmausa. Trzeba było wyryć wiedzę z ponad dwustu pięćdziesięciu
stron. Po każdym rozdziale następowało tam krótkie
podsumowanie stwierdzające, że tak naprawdę to dokładnie
nie wiemy, jak to będzie, bo „ teologowie dyskutują''. I po każdym
rozdziale miałem wrażenie, jakbym czytał Ferdydurke Gombrowicza:
„Koniec i bomba, a kto czytał, ten trąba"!
A teraz o „duchowości" w korporacji na przykładzie. Jak to na
tak zwanej mszy dziecinnej bywa (swoją drogą jakież to celne
i precyzyjne nazwanie rzeczywistości: „dziecinna msza"), trwa
kazanie dialogowane. W pewnym momencie ksiądz pyta dzieci:
„Z czego składa się człowiek?''. Cisza. No to jeszcze raz, tym
razem ze wspomaganiem: „Człowiek składa się z ciała i du ...
i du ... ''. Mikrofon wędruje przed usta małego chłopca, który
z dumą dokańcza: „ .. .i dupy!". Ogólny śmiech, a po zmieniających
się w szybkim tempie kolorach na twarzy można bez
trudu namierzyć rodziców delikwenta. Ta historia to nie tylko
anegdotka kościelna. Potwierdza ona lekceważenie autorytetu
Biblii oraz opieranie się - przynajmniej teraz - prawie wyłącznie
na tak zwanej tradycji. Jasne, istnieją bibliści katoliccy,
ale jak sama nazwa wskazuje, są oni katoliccy, interpretują
zatem Biblię tak, aby potwierdzać ustalone dogmaty. I nawet
jeżeli Biblia mówi im co innego niż Magisterium Kościoła, to
choć prywatnie chętnie o tym opowiedzą, publicznie tego nie
124 Duchowość jako zarządzanie - Kościół niebiblijny
przyznają (przynajmniej w Polsce), bo straciliby katedrę na
uczelni lub etat w seminarium.
Dokumenty korporacyjne KRK, czyli Katechizm Kościoła Katolickiego,
Kodeks Prawa Kanonicznego i dokumenty papieskie,
mają jedną ciekawą cechę. Zawsze tak przedstawiają sprawy,
jakby KRK był jedynym istniejącym naprawdę Kościołem. Tym,
który jako jedyny ma pełnię prawdy, bezdyskusyjnie jest właścicielem
i dystrybutorem zbawienia ludzkiego. Innymi słowy:
KRK mówi głosem nieznoszącym sprzeciwu. Czyli z wielką butą,
pewnością siebie i w sumie raczej z pogardą dla inaczej myślących.
A w najlepszym razie z pewnym politowaniem. Tak czy
inaczej jest to ton poniżający i wykluczający wszelki prawdziwy
dialog. Ogłosimy, że jesteśmy jedyni, niepowtarzalni, wyjątkowi,
wspaniali i wzniośli, więc nie wolno nas atakować, nie wolno się
sprzeciwiać. Taki był pomysł i co ciekawe - okazał się wyjątkowo
skuteczny ... Można dyskutować, nawet miło, merytorycznie
i konstruktywnie, ale z pojedynczymi funkcjonariuszami KRK,
i to raczej off the record. Oficjalnie dyskusja jest niemożliwa,
bo KRK ma swoje dogmaty, niepodważalne, nieomylne i niedyskutowalne.
Więc pogadać możemy, owszem, ale w sumie
tylko po to, żeby ostatecznie podporządkować się korporacji.
Jak w starym sformułowaniu: „Kto przychodzi na katechezę ze
swoimi poglądami, wychodzi z poglądami katechety". A jeśli nie,
to wiesz, piekło już czeka ... Te podstawowe zasady funkcjonowania
KRK jasno pokazują, że nie jest on Kościołem opartym
na Biblii i że nie ona jest dla niego ostatecznym i nieomylnym
autorytetem. To nie Słowo Boże ma kierować całością Kościoła
i poszczególnymi jego członkami, ale Urząd Nauczycielski.
Tylko on powie ci, katoliku, w co masz wierzyć i jak masz żyć.
Duchowość jako zarządzanie - Kościół niebiblijny 125
A Biblia - no cóż, Biblię zostawmy fachowcom, bo tylko oni
wiedzą, co tam naprawdę jest napisane ... Co ciekawe, przez
wieki KRK bardzo chronił swoich członków przed bezpośrednim
kontaktem z Biblią. Tłumaczenia na języki narodowe były
surowo zakazane, a kto się na nie odważył, ryzykował życiem
(patrz: William Tyndale64). Zamiast Biblii oferowano natomiast
coś, co zwano duchowością lub duchowościami. Były i są ich
setki. A stanowią one jakąś formę pośrednictwa między człowiekiem
a Biblią. Skoro ta ostatnia jest za trudna dla zwykłych
ludzi (jasne, bo przecież Bóg specjalnie Biblię tak podał, żeby
ci, do których się zwraca, mieli problem ze zrozumieniem, o co
mu chodzi), którzy żyjąc nią, mogliby się pomylić, a raczej na
pewno by się pomylili, to trzeba wymyślić jakąś uproszczoną
formę dla prostaczków, no i oczywiście to my musimy to zrobić,
my księża. I tak oto stajemy się niezbędnymi, koniecznymi
pośrednikami, kapłańską kastą wybranych, których Jezus nigdy
sobie nie życzył. Ale skoro to my i tylko my interpretujemy jego
słowa, to jakoś przecież udowodnimy, że sobie jednak życzył.
A udowodnimy to nie na podstawie Biblii, bo ona twierdzi, że
jedynym pośrednikiem jest On. Udowodnimy na podstawie
tradycji, bo tam da się wcisnąć wszystko, czego dusza zapragnie,
i kto nam podskoczy, jeśli na początku już zdefiniowaliśmy, że
ta tradycja to też Słowo Boże przekazane przez Ducha Świętego?
A jak nie uwierzysz, to nie możesz być katolikiem. I kółko
się zamknęło. Trzeba przyznać, że katolickie duchowości to
produkt bardzo dobrze dopasowany do ludzkiego emocjonalnego
i religijnego popytu. Zaspokaja potrzeby, łechce próżność,
powoduje komfort psychiczny i pewność, że zadowala się Boga.
A z drugiej strony zapewnia funkcjonariuszom oddanie i lojalność
klientów - czyli grupy docelowej.
126 Duchowość jako zarządzanie - Kościół niebiblijny
No dobra, ale czego ja się tak czepiam? Ano tego, że jeśli w sprawach
kluczowych, najważniejszych dla człowieka wierzącego,
w korporacji KRK serwują ci dobrą nowinę o ograniczonym
czasowo zbawieniu, które co prawda jest pełne i skuteczne, ale
w sumie nie jest, bo można je skutecznie zniweczyć zwykłymi
ludzkimi decyzjami, bo co prawda skutki grzechu likwiduje, ale
konsekwencji grzechu już nie, to naprawdę nieodparcie kojarzy
mi się to z korporacyjnymi praktykami pisania drobnym
druczkiem. A po co korporacje stosują drobny druczek? Żeby
zachować pełną kontrolę nad klientem. I nad swoim biznesem.
Ale zachować też atrakcyjność dla klienta. A w razie problemów
umyć ręce od wszelkiej odpowiedzialności. A ponieważ
KRK jest korporacją oferującą ubezpieczenia na wieczność, to -
mając taki produkt - musi sporo drobnych druczków i disclaimerów
stosować.
Święta
Dotykanie tematu świąt religijnych jest raczej działaniem
niebezpiecznym. Dlaczego? Ano dlatego, że jak powiedziała
zdumiona nauczycielka jednego z moich synów: „Jak to dziecko
nie miało święconki i pisanek, przecież nawet ateiści chodzą
ze święconką" (sic!). No tak, nawet ateiści. Aż się narzuca
scena komunistycznej wigilii z filmu Rozmowy kontrolowane,
podczas której komuniści właśnie przy choince i wódce śpiewają
„Podmoskownyje wieczera': bo na wigilii się przecież
śpiewa ... To tłumaczy, dlaczego choć to zupełnie niezgodne
z Biblią, chrześcijanie najróżniejszych wyznań i denominacji
obchodzą Wielkanoc i Boże Narodzenie. Wbrew temu, czego
życzył sobie Chrystus {„Jezus powiedział do niej: Kobieto,
wierz mi, że nadchodzi godzina, gdy ani na tej górze, ani
w Jerozolimie nie będziecie czcić Ojca. ( „ .) Ale nadchodzi
godzina, i teraz jest, gdy prawdziwi czciciele będą czcić Ojca
w duchu i w prawdzie. Bo i Ojciec szuka takich, którzy będą
go czcić': J 4:20,23), koniecznie chcą mieć święta tak jak żydzi
czy poganie. Koniecznie chcą zamieniać relację osobistą z Bogiem
na pseudorelację kolektywną z wartościami, czyli religię.
I ponieważ jest to tak zwana uświęcona tradycja, są w stanie
bronić jej jak zbawienia, a jeśli ktoś spróbuje cokolwiek tutaj
podać w wątpliwość, jest zwalczany (sam tego doświadczałem,
choćby w internecie).
128 Święta
W KRK kwestie świąt obrosły takim ładunkiem tradycji,
emocji, również teologii, że trudno już w ogóle zrozumieć, o co
naprawdę chodzi. Bo z jednej strony KRK nazywa Chrystusa
Zbawicielem, a z drugiej wszystko, co związane jest z tak zwanym
Wielkim Postem, każe myśleć zupełnie odwrotnie. Konkretny
przykład z kazania dla dzieci {autentyk) : „Każdy nasz
grzech to cierń wbity w głowę Pana Jezusa. Kiedy powstrzymujesz
się od grzechów, to jakbyś wyjmował cierń z Jego głowy.
Jezusowi jest wtedy lżej". Jest to drastyczna i groźna herezja,
a to wcale nie jakiś margines. Jezus Chrystus jako biedna ofiara,
którą trzeba ratować (czyli zbawiać). To ja, powstrzymując się
od grzechów, ratuję Jezusa. Ja zbawiam Jego, siebie i cały świat.
Jest to obecne w wielkopostnych nabożeństwach {szczególnie
ostro widoczne w Gorzkich Żalach i Drodze Krzyżowej), pieśniach
czy zwyczajach, na przykład procesjach z figurą zmarłego
Jezusa, przeżywaniu swego rodzaju żałoby po Nim od Wielkiego
Piątku do wielkanocnego poranka.
Drugim z wielkich nietykalnych tematów katolickich jest
Boże Narodzenie. Trochę to jak świnka morska - ani świnka,
ani morska. Narodzenie nie bardzo, bo nijak nie pasuje według
faktów, by Jezus urodził się w grudniu. Boże też nie bardzo, bo
według Biblii Jezus jako Syn Boga został zrodzony przed wiekami.
Podczas urodzenia się ziemskiego Jezusa nie nastąpiło
narodzenie Boga, ale jego wcielenie, a to nie to samo. No ale jak
by powiedział pan Wołodyjowski: „Nic to, Baśka, nic to!". Święta
mają być. Magia świąt ma być, mają być symbole. Dlaczego
tak się dzieje? Skąd ta typowa dla korporacji KRK sprzeczność
między tym, co teoretycznie jest nauczane w prawidłowej
teologii, a powszechnymi praktykami, które niby są tylko tolerowane
jako tak zwana pobożność ludowa? Dlaczego normą
Święta 129
w powszechnym życiu KRK jest kierowanie się objawieniami,
obietnicami, praktykami typu „dziewięć pierwszych piątków
miesiąca"? (Niezorientowanym wyjaśniam: w jednym z zaakceptowanych
przez KRK „objawień" Jezusa miał On obiecać, że
kto w kolejne dziewięć pierwszych piątków przyjmie komunię,
na pewno nie umrze bez rozgrzeszenia, to znaczy Jezus załatwi
mu na czas księdza i spowiedź i będzie to zasadniczo niezależne
od postępowania tego człowieka) . Odpowiedź jest, jak mi się
wydaje, dość prosta: jest to powszechnie znane prawo popytu
i podaży. Od samego początku w KRK tak było. Większość nawracających
się na chrześcijaństwo ludzi w pierwszych wiekach
pochodziła z pogaństwa. Byli więc od wieków przywiązani do
tradycji, praktyk i obrzędów religijno-magicznych. Dlatego KRK,
gdy katolicyzm stał się religią państwową Cesarstwa Rzymskiego
(a tym samym przestał być chrześcijaństwem), żeby nie
wywoływać buntów podczas przechodzenia prowincji cesarstwa
na nową religię, dokonał adaptacji mnóstwa pogańskich
obrzędów i symboli, nadając im tylko nowe chrześcijańskie
znaczenie. Stąd Wielkanoc, Boże Narodzenie, niepokalane
poczęcie, nazywanie Maryi Bogarodzicą, symbolika pisanek,
choinki i mnóstwo innych rzeczy. Stąd budowanie kościołów
pod wezwaniem Maryi na świątyniach pogańskich bogiń (na
przykład Panteon czy Santa Maria Sopra Minerva w Rzymie).
Wszystko to są elementy religii pogańskich. Ponieważ ten temat
jest bardzo dobrze opracowany i można wiele informacji
znaleźć w internecie, nie będę się zagłębiał w analizowanie
poszczególnych symboli. Kiedy zaspokojono pierwsze potrzeby,
pojawiła się konieczność teologicznego uzasadnienia takich
zabiegów. Dlatego w tamtych czasach ( m -v wiek) teologia
rozkwitła, szczególnie na wschodzie. Jakość jej uzasadnień
130 Święta
była zazwyczaj bardzo kiepska. Albo są to wywody potwornie
skomplikowane (a miało być: „tak - tak, nie - nie"), albo mocno
naciągane. Przykład: w samych początkach chrześcijaństwa
wierni spotykali się w domach, w małych grupach. A potem,
kiedy nawracało się całe państwo, nagle, jak to celnie określił
jeden z polskich chrześcijan: „domy im się pokończyły''. I trzeba
było budować świątynie. Jakby nadal nie dało się spotykać
w mniejszych grupach w domach. Jasne, że się dało, ale ... Ale
wtedy istniała już i właśnie umacniała swoją przewodnią rolę
hierarchia. A hierarchia jako sprawująca władzę (czego wyraźnie
nie życzył sobie Chrystus: „Nie tak będzie między wami")
musiała mieć kontrolę nad wiernymi. A nie dałoby się skutecznie
tej korporacyjnej kontroli sprawować bez klarownego
zhierarchizowania całej wspólnoty. Małe domowe kościoły nie
miały więc szans. Trzeba było stworzyć podatny na zarządzanie
ład korporacyjny z jego funkcjonariuszami. I tak się stało.
Zaadaptowano cywilny podział cesarstwa na diecezje i tak
podzielono korporację. Ustanowiono poszczególne szczeble
urzędników. I tak jest do dzisiaj.
A teraz szybki powrót do świąt i ich znaczenia w tym korporacyjnym
układzie. Otóż poszczególni wierni są na samym dole
społecznej hierarchii KRK. I trzeba było stworzyć narzędzia
manipulacji w taki sposób, żeby oddziałując na podświadomość
i zaspokajając emocjonalne potrzeby klientów, utrzymać ich
w korporacji. Jak widać po stanie współczesnym KRK, udało się
to znakomicie. Z różnych badań wynika, że katolicy mają dość
bladozielone pojęcie o swojej religii i łagodnie mówiąc średnio
się przejmują jej moralnymi wskazaniami, co nic a nic nie
przeszkadza im czuć się mocno przywiązanymi do tradycji, atmosfery,
magii świąt. Od pokoleń po prostu wdychali kadzidło ...
Święta 131
Dlatego teraz są podatni na różne akcje, hasła, slogany. Myślałem
o tym dość rozpowszechnionym bzdurnym, ale za to jakże
chwytającym za serce (i kieszeń) tekście: „Jezus dziś nie ma rąk,
tylko nasze ręce, nie ma nóg, tylko nasze nogi" itp. Tekst ten
często opatrywany był ilustracją w formie zdjęcia pozbawionej
rąk i nóg oderwanej od krzyża figurki Jezusa. Chwyta za serce.
Bezbronny Jezus, który nic nie może, teraz ty musisz za niego
wszystko zrobić. Szantaż emocjonalny w wersji hard oraz
herezja w wersji „ekspert" na temat bezsilnego Boga, czasem
tylko przypadkowo nazywanego wszechmogącym ... Ale na
takie rzeczy jest popyt, a „ciemny katolicki lud" (słowa jednego
z proboszczów) potrzebuje takich gadżetów, więc musi je dostać.
Jest to warunek przetrwania i prosperowania korporacji,
wszystkie chwyty zatem dozwolone. Nic nie zapewni wierności
korporacji lepiej niż emocjonalne, kulinarne i wypoczynkowe
gratyfikacje rodzinnych świąt. Jedną z takich gratyfikacji jest
pojednanie przy opłatku i „z serca płynące życzenia''. Tu przypomina
mi się, a wręcz narzuca tekst znanej piosenki: „Choć tyle
żalu w nas i gniew uśpiony trwa, przekażmy sobie znak pokoju,
przekażmy sobie znak". Nie twierdzę, że wszystkie pojednania
i życzenia świąteczne są nieszczere. Wiele osób sensownie podchodzi
do takich momentów, ale nie jest to większość. Znana
jest mi dobrze historia pewnej osoby, która nawróciwszy się
z katolicyzmu na chrześcijaństwo, zrozumiała, że obchodzenie
Bożego Narodzenia nie ma nic wspólnego z tym, czego
życzył sobie Jezus Chrystus. A że chodziła wtedy na terapię,
przedłożyła na spotkaniu ten temat, opowiadając o swoich
obawach co do reakcji bliskich. Otrzymała odpowiedź, że to
będzie faktyczny test na to, co naprawdę łączy jej rodzinę: czy to
są prawdziwe relacje, czy tylko udawanie przy wigilijnym stole,
132 Święta
jak bardzo się kochają. Obwieszczenie rodzinie, że osoba ta nie
obchodzi już świąt, spowodowało, że nagle wszystkie relacje
jakby rozpłynęły się w powietrzu. Bo nie dało się już schować za
tradycjami świątecznymi, a na zmierzenie się z autentycznymi
problemami w tych relacjach nikt nie miał najmniejszej ochoty.
Poudawać podczas świąt to jeszcze, ale usiąść do prawdziwej
rozmowy, nawiązać rzeczywisty dialog - to było absolutnie
poza obszarem zainteresowań. Skoro już nie było możliwości
schowania się za magią świąt, to nie było żadnych możliwości.
Bolesne, ale bardzo uwalniające doświadczenie. Jeszcze raz:
nie twierdzę, że katolicy w ogóle nie jednają się i nie rozwiązują
problemów w swoich relacjach. Twierdzę natomiast, że
świąteczne udawanie jest zbyt dużą pokusą dla większości
z nich. Ja sam również doświadczałem takich sytuacji podczas
księżowskich wigilii na plebaniach. Dobre, ba, świetne jedzenie,
od którego uginał się stół, zazwyczaj pięknie przystrojony,
piękna choinka, nieźle zaśpiewane kolędy, czytanie fragmentu
Biblii, opłatek i życzenia, co do których było wiadomo, że nie
zmienią nic we wzajemnych relacjach, bo nikt nie chce nic
zmieniać. I patrzenie na zegarek, kiedy się to wreszcie skończy,
bo przecież zaraz po tej szopce jedziemy do swoich rodzin na
prawdziwą wigilię ...
Wzniosłość
Są w katolicyzmie (jak zresztą i w każdej religii) słowa klucze,
ale są i słowa wytrychy. Wytrych jest sprzętem, który służy
zasadniczo nie do uprawnionego otwierania zamków, ale do
włamywania się. Tak samo rzecz się ma ze słowami wytrycha -
mi. Służą do włamywania się do ludzkich sumień, by w sposób
nieuprawniony i niesprawiedliwy manipulować i sterować
wyznawcami. Z drugiej strony jeśli wytrychem można coś otworzyć,
nawet w sposób nieuprawniony, to można nim także
zamknąć. Zamknąć usta, zamknąć dyskusję, uniemożliwić
dotarcie do prawdy. Można też obronić przed niepowołanymi
uszami czy oczami te treści, które mogłyby być dla korporacji
niebezpieczne.
Słowa wytrychy zazwyczaj są słowami mającymi pozór
szlachetności, ale używane są w sposób, który odbiera ludziom
wolność. Jednym z takich słów jest „wzniosłość': Jeśli chce się
zabezpieczyć coś przed zakwestionowaniem czy podaniem
w wątpliwość albo po prostu uniemożliwić dyskusję, nazywa
się tę rzecz lub zjawisko wzniosłym. A przecież nie wypada
w jakikolwiek sposób spierać się z tym, co wzniosłe. Stąd
w KRK tyle patosu w wypowiedziach duchownych i o duchownych
- to tłumi w zarodku jakąkolwiek dyskusję. A kto mimo
wszystko chce dalej dyskutować, wychodzi na gbura i osobę
albo niekulturalną, pozbawioną wyczucia, albo wrogą. Jakoś
134 Wzniosłość
zawsze patos mnie irytował - patrzyłem na sposób mówienia
i postępowania Jezusa i nigdy nie zauważyłem u Niego patosu
ani napuszenia. Dlatego uważałem (i nadal tak sądzę), że patos
i tak zwana wzniosłość są w życiu chrześcijańskim chorobą, i to
jedną z najbardziej niebezpiecznych. Mam nieodparte skojarzenie
z angielskim słowem pathetic, czyli żałosny.
Inną formą takiej samej działalności jest religijny podział
rzeczywistości na tak zwane sfery, czyli znane nam wszystkim
sacrum i profanum. Bardzo ciekawym zjawiskiem jest to, że
w religii żydowskiej, w Starym Testamencie, taki podział był
wykluczony. „Twoja, Panie, jest wielkość, moc, chwała, zwycięstwo
i majestat. Wszystko bowiem, co jest na niebie i na ziemi,
jest Twoje. Do Ciebie należy królestwo, a Ty jako głowa jesteś
wyniesiony ponad wszystko. I bogactwo, i sława pochodzą
od Ciebie i Ty panujesz nad wszystkimi; w Twoich rękach jest
moc i siła i w Twojej ręce jest to, aby wywyższyć i umocnić
wszystko"(1 Krn 29:11-12). W religiach pogańskich ten podział
sfer wpływu był bardzo wyraźny, a w religii żydowskiej miało
go nie być. Było jasne, że cały świat i wszystkie istoty żyjące
należą do Boga, są Jego własnością, a On w sposób suwerenny
o nich decyduje. Jest w Biblii w Starym Testamencie bardzo
wiele fragmentów, które o tym mówią. Również prawo religijne
Izraelitów odzwierciedlało ten brak podziału - obejmowało
wszystkie aspekty życia człowieka, od postępowania w życiu
domowym począwszy, poprzez relacje publiczne, na kulcie
świątynnym skończywszy. I chociaż różna była ranga poszczególnych
przepisów, to pozostawała mocna świadomość, że kto
przekroczył jeden z przepisów Prawa, winny jest wobec całego
Prawa. W świadomości biblijnie wierzących Żydów istniał zatem
jeden świat i jedna rzeczywistość, suwerennie rządzona
Wzniosłość 135
przez jedynego Boga, któremu bez wyjątku wszystko podlegało.
Mieli też prawo o tak zwanej nieczystości rytualnej, które chroniło
pewne aspekty życia, nawet bardzo intymne. Na przykład
nieczysta rytualnie była kobieta podczas miesiączki, ale nie dla -
tego, że była brudna religijnie czy grzeszna, ale ponieważ chroniło
ją to w tym trudnym dla niej momencie przed mężowskim
żądaniem współżycia. Podobnie było z czasem połogu. Prawo
to chroniło też przedmioty i miejsca poświęcone Bogu. Idea
nieczystości była zatem ochronną ideą nietykalności ze względu
na Boga i szacunek dla Niego i dotyczyła każdej sfery życia.
Nie było żadnego sacrum i profanum, bo to są pojęcia pogańskie,
nie do pogodzenia z judaizmem ani z chrześcijaństwem.
Może i nie do pogodzenia, ale to akurat katolickim teologom
nigdy specjalnie nie przeszkadzało. Skoro u początków
KRK można było zaadaptować pogańskie elementy i symbolikę
różnych religii, to czemu nie zaadaptować też tego rozrywającego
życie, serce i myślenie podziału, tego „dwuobiegowego
stylu życia''. Tym bardziej, że jest on tak bardzo przydatny do
sterowania ludźmi ...
Po pierwsze zatem: sacrum, czyli wydzielona i zdefiniowana
suwerennie przez ludzi przestrzeń, w której Bóg może sobie
funkcjonować, a my musimy Go tam uszanować, bo w końcu
sami Go tam wsadziliśmy. Mało tego, nie będziemy żałować pieniędzy
na budowanie i przyozdabianie domów Bożych, świątyń,
sanktuariów. Będziemy je czcić - dzieła naszych rąk - szanować,
zachowywać się grzecznie i cichutko. Sprawimy, że staną się
nietykalnymi miejscami świętymi, w których (i tylko w nich)
pozwolimy Bogu przebywać i rządzić. Ale tylko do progu, bo
poza progiem to już nie Jego teren. Pamiętam mój włoski epizod,
kiedy zagorzałe parafianki przyszły do kościoła podczas
136 Wzniosłość
adoracji tak zwanego Najświętszego Sakramentu. I jak zawsze,
zaczęły dość głośno gadać. Zwróciłem im uwagę, że jest przecież
Jezus wystawiony w monstrancji. Przeprosiły i zaczęły każdą
kolejną wchodzącą do kościoła koleżankę uciszać i upominać
ostrym i nieprzyjemnym tonem, wskazując palcem na mon -
strancję i scenicznym szeptem mówiąc: „Gesu Sacramentato".
Po polsku znaczy to mniej więcej: „Jezus usakramencony''. No
właśnie - usakramencony, czyli zamknięty w kawałku wafelka.
I tam ma zostać. Albo go zjemy w tak zwanej komunii. I tak
zawsze to my nad Nim panujemy. Będziemy mu oddawać hołd
po naszemu, tak jak my chcemy. I będziemy się z tym świetnie
czuli. Nawet nie myśląc o tym, że popełniamy ten sam grzech
co Kain, zanim jeszcze zabił swojego brata. Pan Bóg nie przyjął
ofiary Kaina, ponieważ ten samowolnie zdecydował, że będzie
ją składał z roślin, a nie ze zwierząt, jak życzył sobie Bóg. Kain
nawet dziwił się, jakim cudem Bóg nie zaakceptował tej samowolki,
i chodził obrażony. A kiedy została mu zwrócona uwaga,
zamknął się w swojej zuchwałości i ostatecznie zabił brata. Wymyślił
sobie swoje własne sacrum i to był najgroźniejszy przejaw
buntu i nieposłuszeństwa Bogu. Dlaczego? Bo tak właśnie robią
poganie: czczą po swojemu dzieła swoich rąk, uznając je za
bogów. W języku Biblii nazywa się to bałwochwalstwem. Bóg
życzy sobie nie tylko, by czcić wyłącznie Jego, ale też by robić
to wyłącznie w sposób, jakiego On chce. No ale korporacja KRK
zawsze będzie musiała mieć sacrum swojej własnej produkcji,
bo ono spełnia dwie bardzo ważne funkcje: pozwala mocno,
emocjonalnie i psychicznie przywiązywać wiernych do KRK
i korzystać z ich zasobów finansowych.
Po drugie: profanum, czyli nasza własna przestrzeń, którą
również suwerennie sobie wyznaczyliśmy, w której możemy
Wzniosłość 137
odetchnąć, a wiążą nas zasadniczo tylko przykazania, których
nijak nie da się ominąć, bo trzeba przecież ostatecznie jakoś do
tego nieba się wcisnąć. Ale te przykazania to my chcemy mieć
naprawdę bardzo jasno i klarownie napisane, żeby je załatwić,
odbębnić i móc czuć się swobodnie. Inaczej mówiąc, te przykazania
Boga są Jego nieprzyjemną, ale konieczną ingerencją
w naszą sferę profanum, więc dobrze, określmy je jasno i przestrzegajmy
ich, a co poza tym, to nasze i niech Bóg się raczej
nie wtrąca. Niech siedzi sobie w sacrum i będzie zadowolony,
że my w profanum przestrzeganiem tych przepisów płacimy
mu swego rodzaju czynsz, względnie zaliczkę za niebo, które
będzie się nam ostatecznie należało jak psu kość, bośmy za
nie zapłacili. Ale jeszcze raz: co poza tym, to nasze, i nikomu,
nawet Bogu, nic do tego.
I teraz już tylko trzeba to jakoś połączyć - sacrum z wzniosłością,
a profanum ze zwyczajnością. A ponieważ instynktownie
czujemy, że i w sferze profanum są elementy jakoś wzniosłe, bo
emocjonujemy się pięknem, to tworzy się gdzieś taki obszar
graniczny trochę Boga, a trochę nasz. Stąd już tylko krok, by
estetyczne, emocjonalne doznania związane ze sztuką, malarstwem,
rzeźbą, architekturą, muzyką, nazwać duchowymi. Co
jest oczywistą nieprawdą, jeśli trzymamy się Biblii.
Tutaj korporacja KRK musiała zapomnieć o bardzo klarownym
określeniu przekazanym przez Pawła Apostoła w Biblii.
Mówi on o „duchu, duszy i ciele" jako trzech poziomach funkcjonowania
człowieka. Ciało (gr. sarx, sama) to fizyczność z jej
ograniczeniami i możliwościami oraz podstawowe instynkty
i popędy, dusza (psyche) to psychika i emocjonalność, a duch
(pneuma) to niepowtarzalna tożsamość danej osoby jako jedynego
i wyjątkowego Bożego stworzenia, dająca możliwość
138 Wzniosłość
komunikowania się z Bogiem. A w takim spojrzeniu sprawy
natury estetycznej i etycznej, czyli doznania, wrażenia, emocje,
uczucia, absolutnie nie są duchowe. Są psychiczne. Tylko
i wyłącznie. A w pojęciu Pawłowym to, co psychiczne, nie
jest żadnym sacrum, nie jest jakoś szczególnie wartościowe.
Jest raczej częścią tego, co zniszczalne i tymczasowe, a więc
zawsze drugoplanowe i mniej ważne.
Tyle że biblij nie patrząc, nie można się zgodzić ani na sacrum,
ani na profanum. Więc nie wolno tak biblijnie patrzeć, przynaj
mniej nie w KRK.
Relikwie i odpusty
Podręczniki liturgiki katolickiej czy też historii KRK bez żenady
mówią, skąd się kult relikwii wziął u katolików. A wziął się
z pogaństwa, i to bezpośrednio. Poganie często zostawiali sobie
na pamiątkę części uzbrojenia bądź inne przedmioty należące
do zabitych wrogów (w skrajnych przypadkach zjadali fragmenty
ich ciała), aby w magiczny sposób przejąć ich siłę, moc
czy mądrość. Albo by zyskać panowanie nad sprzyjającymi im
duchami. Chrześcijanie w pewnym momencie zaczęli robić to
samo ze swoimi męczennikami, tyle że ich nie zjadali. Bez problemu
natomiast cięli ich ciała na kawałki i dzielili się szczątkami.
Oto fragment autentycznej wypowiedzi katolickiego
teologa na ten temat: „Chrześcijanie już od pierwszych wieków
odnosili się z wielką czcią do osób zmarłych. Wiele elementów
kultu zostało przejętych z judaizmu, mitologii rzymskiej czy
egipskiej. Kiedy umierał chrześcijanin, jak podają źródła, jego
ciało było myte i namaszczane. Tym czynnościom towarzyszył
śpiew psalmów, które zastępowały lamentacje znane w kulturze
rzymskiej. Podobnym zwyczajem, który przejęli chrześcijanie,
było spożywanie posiłku po zakończeniu obrzędów pogrzebowych
w pobliżu grobu zmarłego. (...) Oprócz czci, z jaką
od samego początku odnoszono się do miejsca pochówku
zmarłych męczenników, wyznawców czy dziewic, rozwijał się
stopniowo kult relikwii. ( ...) dzielenie ciała zmarłego, otacza -
140 Relikwie i odpusty
nego szczególną czcią, na mniejsze fragmenty, umożliwiało, by
choć jego część znalazła się w innych, czasem bardzo odległych
miejscach"65. Nikomu tu jak widać nie przeszkadza pogański
charakter tego kultu, nikomu nie przeszkadza krojenie zwłok na
kawałki (dramatycznie obrzydliwa praktyka) . W średniowieczu
wokół relikwii działy się rzeczy niewiarygodne. W opactwie
cystersów w Fossanuova niedaleko Rzymu zmarł na przykład
Tomasz z Akwinu, najznamienitszy katolicki teolog, który
uprawiał katolicką teologię aparatem pojęciowym i narzędziami
wziętymi z pogańskiej filozofii starożytnej. Ale Tomasz
był dominikaninem, a cystersi wyczuli, że na jego relikwiach,
kiedy zostanie kanonizowany, da się zrobić świetny biznes.
Oficjalnie handel relikwiami był zabroniony, ale ... Dominika -
nie zażądali zwrotu zwłok. Na co cystersi najpierw odmówili,
ale potem ponagleni przez Watykan - uwaga - wygotowali te
zwłoki i wypreparowali z nich szkielet. Po czym wysłali dominikanom
czaszkę, ale inną. Ostatecznie oddali zmasakrowane
szczątki Tomasza dopiero po tym, jak Watykan zagroził
mnichom kasatą klasztoru i klątwą. Taka sytuacja. Albo inna,
pochodząca z Niemiec. Tamtejsza parafia bardzo chciała mieć
relikwie męczennika, by złożyć je w ołtarzu głównym kościoła
(w Niemczech i Austrii bardzo często można zobaczyć
ciała różnych świętych pod ołtarzami w szklanych trumnach,
błeee ... ) . Ale parafia była biedna, a relikwie męczenników to
raczej wyższa półka cenowa. Zrodził się więc pomysł następujący:
kiedy przez tę miejscowość przechodził zdążający do
Ziemi Ś więtej pielgrzym, obywatele poprosili go, by w drodze
powrotnej wstąpił do nich opowiedzieć o swojej pielgrzymce
i o Jerozolimie. Ten się zgodził. Za rok czy dwa wracał i pojawił
się w owej miejscowości. Jej mieszkańcy wypytali go
Relikwie i odpusty 141
dokładnie o wszystkie szczegóły, upewnili się, że pokutował za
grzechy, że odbył spowiedź generalną i uzyskał odpusty, a więc
że zasadniczo jest święty. Następnie ... zamordowali go i już
mieli relikwie męczennika, i to prawie bezkosztowo, bo wystarczyło
się wyspowiadać z grzechu zabójstwa. Ciekawe, że
ten kult relikwii jest w KRK wciąż podtrzymywany, w Polsce
bardzo mocno. W obiegu są teraz między innymi relikwie Jana
Pawła n, Faustyny Kowalskiej, księdza Popiełuszki. Wystawia
się je do adoracji, podaje wiernym relikwiarze do całowania,
błogosławi nimi. Sam musiałem to wielokrotnie robić i czułem
się z tym wyjątkowo nieswojo. Często zastanawiałem się
nie dlaczego, bo to wiedziałem ze studiów, ale po co. Szczególnie
mocno to pytanie zaczęło mnie dręczyć po usłyszeniu
autentycznej historii od mojego kolegi pracującego we Włoszech
w szpitalu sanatoryjnym. Otóż dnia pewnego, a była to
niedziela, kolega zgodnie z wymogami prawa liturgicznego
odprawił mszę według formularza niedzielnego. W dniu tym
przypadało też wspomnienie Świętej Rity, mocno czczonej
w słonecznej Italii. Ale że w kalendarzu liturgicznym Święta
Rita przegrywa z niedzielą, więc o niej nie wspominał. Zaraz po
zakończonej mszy, kiedy mój kolega przebierał się w zakrystii,
wpadł tam rozwścieczony pacjent, krzycząc: „Jakim prawem nie
było mszy o Świętej Ricie????!!!! Przecież dzisiaj jest Świętej
Rity, ja jestem czcicielem Świętej Rity!!!!!!''. Kolega próbował się
wytłumaczyć i nieopatrznie użył stwierdzenia, że w niedzielę
czcimy Pana Jezusa jako naszego Zbawiciela, a On jest ważniej
szy od Świętej Rity. Na co jeszcze bardziej rozjuszony wierny
zakrzyknął: „W dupie mam Pana Jezusa, ja jestem czcicielem
Świętej Rity, a ty jesteś gówniany ksiądz!!!'; po czym trzasnął
drzwiami tak, że prawie wyleciały z zawiasów, i poszedł sobie.
142 Relikwie i odpusty
Mój kolega długo dochodził do siebie. Ja natomiast rozważałem
tę sytuację potem już na spokojnie i doszedłem do wniosku, że
kult relikwii czy też świętych, który jest drastycznie niezgodny
z Biblią, korporacja utrzymuje jako odpowiedź na popyt. Skoro
bowiem klientela ma w dupie Pana Jezusa, chętnie zaś złoży
ofiarę w sanktuarium świętego lub wrzuci grosz do koszyka
przy okazji błogosławieństwa kością jakiejś świętej, to proszę
bardzo. Klient nasz pan. I tyle. Dramatycznie to proste. Inny
przykład na tę samą zasadę to zbieranie datków przy okazji tak
zwanej adoracji krzyża w Wielki Piątek. Zdarzali się proboszczowie,
którzy dla usprawnienia liturgii rozkładali w kościele
po kilka, a nawet kilkanaście krzyży, żeby przy każdym móc
postawić koszyk ... Sam widziałem. Nic to, że Chrystus mówił
o oddawaniu czci Bogu w duchu i prawdzie. Na takie rzeczy
nie ma popytu. Jest natomiast popyt na konkrety i KRK bez
mrugnięcia okiem - dla korzyści korporacji - nie tylko godzi
się na takie sytuacje, ale wręcz je tworzy bądź promuje. I znów
korzyść jest podwójna, tak jak i w przypadku wzniosłego sacrum
i szarej rzeczywistości profanum: związanie emocjonalne
z korporacją i otwartość portfeli wiernych na potrzeby KRK
instytucjonalnego.
„Produkty lecznicze homeopatyczne, określone w ust. 1 i 4, nie
wymagają dowodów skuteczności terapeutycznej" {art. 21 ust.
7 ustawy Prawo farmaceutyczne)66• Ten zabawny przepis, na
podstawie dyrektywy unijnej umieszczony w aktualnie obowiązującym
w Polsce prawie pokazuje, że wszystko jest w naszym
pięknym świecie możliwe. Ale to jeszcze nic wobec tego,
co głosi korporacja KRK na temat odpustów. I nie będę się tutaj
odnosił do tych historycznych bezczelnych nadużyć, które
Relikwie i odpusty 143
doprowadziły Marcina Lutra do podniesienia głosu i rozpoczęcia
Reformacji 500 lat temu. Wtedy jasne było, że chodzi o pieniądze
na rzymskie budowy i remonty, bo papieże wszystko
wydali na wojny i politykę.
Właśnie, czy naprawdę o pieniądze? Przyjrzyjmy się temu.
Bo przecież kwestia odpustów pozostała aktualna w KRK,
chociaż teraz nie jest związana z jakimiś szczególnymi zyskami
ekonomicznymi. Już się nie zdobywa odpustów przez
składanie ofiar. Idzie się na mszę albo na adorację, albo na
cmentarz i odmawia określone modlitwy. I tyle, nic nie płacisz.
Czasem, jeśli odpust jest przywiązany do określonego
miejsca, na przykład do jakiegoś sanktuarium, można tam
napotkać jakąś skarbonkę czy koszyk, ale jej wzbogacenie nie
jest warunkiem koniecznym uzyskania odpustu. Pytam zatem:
po co KRK utrzymało coś, z czego mogło się po cichu dyplomatycznie
wycofać?
Na potrzeby tego rozdziału ponownie przeczytałem dokument
papieża Pawła VI na temat odpustów Indulgentiarum
doctrina, który wykłada aktualne (z roku 1967) nauczanie KRK
na ten temat. Jest to spora skarbnica kompletnie antybiblijnych
twierdzeń. Chciałem się tym dokumentem zająć, bo w kilku
kolejnych artykułach pokazuje on skalę uzurpacji i uporu KRK
w całej jego historii. Pierwszy z punktów jest w świetle Biblii
otwartą herezją, jakąś katolicką formą deizmu. Oto Chrystus
dokonał dzieła zbawienia (jak się zaraz okaże - niekompletnego),
a następnie poszedł na wieczny odpoczynek w niebie.
A gospodarowanie wypracowanymi przez Siebie dobrami (?)
powierzył korporacji KRK, a ściślej jej funkcjonariuszom, jak
to się okaże za chwilę. Wnioski z tego są dwa: po pierwsze taki,
że Bóg w zasadzie już się nie interesuje za bardzo tymi, których
144 Relikwie i odpusty
podobno zbawił, a po drugie - to KRK ma teraz pełnię władzy
nad zbawieniem ludzi i może arbitralnie i autorytatywnie nim
zarządzać. Następne punkty idą jeszcze dalej. Otóż okazuje
się, że zbawienie dokonane przez ofiarę Jezusa Chrystusa jest
niepełne, bo musi być uzupełniane przez składanie dobrych
uczynków w ofierze Bogu, a KRK ma zgoła świadomość, że wykonuje
dzieło zbawcze. Czyli jest zbawicielem - pomocniczym,
bo pomocniczym, ale zbawicielem. Jeszcze raz, drukowanymi
literami: KRK uważa się za zbawiciela rodzaju ludzkiego. I jako
taki dokonuje dwóch rzeczy: uzupełnia niedoskonałą ofiarę
Chrystusa oraz rozdziela skarb przez Niego zdobyty. Dlatego
jasny się staje kolejny punkt: KRK wyklucza karnie spośród
siebie tych, którzy mają czelność myśleć i uważać inaczej,
szczególnie tych, którzy podważają jego władzę. „Prawomocną"
(na jakiej podstawie?), jak głosi jeden z kolejnych punktów67•
KRK za warunek konieczny uzyskania odpustu uważa „wykluczenie
jakiegokolwiek przywiązania do grzechu, nawet powszedniego".
Tu najpierw przypomina mi się historia wschodniego
mędrca - kpiarza Hodży Nasreddina. Pewnego razu
obiecał on miejscowemu władcy, że w trzy dni nauczy jego
osła mówić. Ale był jeden warunek: władca przez te trzy dni
nie mógł ani razu, pod żadnym pozorem, pomyśleć o małpie.
I tu Hodża był bardzo dokładny w określeniu, o jakiej to małpie
myśleć nie wolno: o małpie skaczącej po drzewach, o małpie
jedzącej banana, o małpie drapiącej się po tyłku ... Jak można
się spodziewać, Hodża bez problemu wziął pieniądze od
władcy, a po trzech dniach wrócił z nadal niemówiącym po
ludzku osłem, wyrzucając jego właścicielowi, iż storpedował
jego ciężki trud, myśląc o małpie ... Tak, nigdy nie ma żadnej
gwarancji, czy katolik na pewno uzyskał odpust. Wydaje się, że
Relikwie i odpusty 145
chyba tylko sam Jezus Chrystus jako jedyny z ludzi naprawdę
nigdy nie był przywiązany do żadnego grzechu i zdołał takie
przywiązanie wykluczyć. Wszyscy ludzie z takim przywiązaniem
mają do czynienia i mogą z nim co prawda walczyć,
ale walka ta niekoniecznie musi zakończyć się zwycięstwem.
Można zatem powiedzieć, że na podobnej zasadzie jak środki
homeopatyczne, odpust „nie wymaga dowodów skuteczności
zbawczej''.
W różnych miejscach tej książki powtarzam, że głównym
problemem KRK jest jego nienasycone pragnienie absolutnej
władzy nad ludzkością i światem. Władzy niby w imieniu
Boga, ale tak naprawdę zamiast Niego. Dlatego nie ma się co
dziwić, że na wystąpienie Lutra KRK zareagował tak nerwowo
i brutalnie. Tu nie chodziło tak naprawdę o pieniądze za
odpusty. Te dałoby się wycisnąć z ludzi na dziesiątki różnych
sposobów. KRK miał w tym względzie już wtedy ogromne wielowiekowe
doświadczenie. Korporacja wyczuła, że zagrożona
jest jej władza, i zrobiła wszystko, by ją zachować. W wymienionym
wyżej dokumencie są wzmianki o pewnych nadużyciach
w kwestii odpustów, ale zasadniczo KRK idzie w zaparte i broni
swoich podstawowych praw. I to broni agresywnie, grożąc
ekskomuniką {!) tym, którzy, uwaga: podważają jego władzę.
Indoktrynacja
Wyłączność na dystrybucję produktu (wiara, bilet do nieba
...) przypisana jest zarządcom oraz funkcjonariuszom korporacji,
klientom (wiernym) wyznacza się najwyżej rolę pomocniczą
o charakterze marketingowym: „zadanie głoszenia
Ewangelii zostało powierzone głównie Biskupowi Rzymskiemu
i Kolegium Biskupów. ( ...) Do własnych zadań prezbiterów,
którzy są współpracownikami biskupów, należy głoszenie
Ewangelii Bożej. ( „ .) Wierni świeccy na mocy chrztu i bierzmowania
są świadkami ewangelicznego orędzia przez słowo
i przykład życia chrześcijańskiego. Mogą być też powoływani
na współpracowników"68•
Korporacja przyznaje sobie nieograniczone prawa do korzystania
ze wszystkich możliwych - istniejących i przyszłych -
kanałów sprzedażowych dla rozpowszechniania swojego produktu:
„ przepowiadanie i nauczanie katechetyczne, ( ...) przedstawianie
nauki w szkołach, w akademiach, na konferencjach
i różnego rodzaju zebraniach; upowszechnianie jej przez publiczne
deklaracje dokonywane przez kompetentną władzę
z okazji pewnych wydarzeń, nadto przez słowo drukowane
oraz inne środki społecznego przekazu. ( . . .) Biskupi mają
prawo przepowiadać wszędzie słowo Boże"69•
Indoktrynacja 147
Wyznaczeni specjaliści ds. sprzedaży (księża) mają się ściśle
trzymać planów sprzedażowych, a szczególnie uważać, by oferować
jak najszerszą gamę produktów, i to wszystkim, mają to
czynić w celu pozyskania nowych klientów i utrzymania już
posiadanych: „ ( ... ) powinni przedstawiać wiernym przede
wszystkim to, w co należy wierzyć i co trzeba czynić dla chwały
Bożej i zbawienia ludzi. Niech także przekazują wiernym naukę,
jaką Urząd Nauczycielski Kościoła głosi o godności i wolności
osoby ludzkiej, o jedności i trwałości rodziny oraz o jej zadaniach,
o obowiązkach ludzi żyjących w społeczeństwie, jak
również o układaniu spraw doczesnych zgodnie z porządkiem
ustanowionym przez Boga"70• Mają też zadbać o to, by ewangeliczne
orędzie docierało do niewierzących mieszkających na
danym terytorium, ponieważ również ich, tak samo jak wiernych,
trzeba objąć duszpasterstwem.
Świeccy wierni - klienci korporacji - mają bardzo dbać o przygotowanie
kolejnego pokolenia do tej roli71• A korporacja, nie
oglądając się na państwo czy inne konkurencyjne korporacje,
zapewnia ze swojej strony miejsca takiego przygotowania
(finansowane oczywiście przez klientów, a zarządzane przez
funkcjonariuszy) n.
Korporacja wyklucza jakąkolwiek zewnętrzną, państwową
kontrolę nad treściami przekazywanymi we własnych placówkach
edukacyjnych. To jeszcze jest logiczne. Ale przecież zapis
ten odbiera możliwości kontrolne państwu, które udostępnia
szkoły katechezie katolickiej. Mało tego, tylko kasta zarządza -
jąca korporacji może decydować o tym, kto będzie uczył religii,
również w szkołach państwowych. Przyznam, że kiedyś spra -
148 Indoktrynacja
wiało mi to pewną złośliwą satysfakcję, że nienawidząca mnie
dyrektorka szkoły (pracowałem uczciwie, ale kontestowałem
kuriozalne i kapryśne zachowania, pomysły i zarządzenia tej
pani) zgrzytała zębami, nie mogąc mnie zwolnić.
Idźmy dalej - szkolnictwo wyższe na poziomie uniwersyteckim.
To prawda, że uniwersytety europejskie mają kościelno
-katolickie korzenie. A korporacja wie, że uchwycenie klientów
z wykształconej warstwy społeczeństwa to prawdziwy skarb,
należy więc stworzyć sieć takich placówek73•
Teraz jeden z największych smaczków - przepisy dotyczące
kościelnej cenzury. Tak, KRK bez żenady i bez żadnych oporów
mówi, że ma prawo do recenzowania i cenzurowania treści docierających
do klientów. Bo klient to nie nasz pan, ale nasz poddany,
i kasta rządząca zdecyduje, co mu oficjalnie wolno obejrzeć,
wysłuchać czy przeczytać, a czego nie wolno: „1. Dla zachowania
nieskazitelności wiary i obyczajów pasterze Kościoła
posiadają prawo i są zobowiązani czuwać, by wiara i obyczaje
wiernych nie doznały uszczerbku przez słowo pisane lub użycie
środków społecznego przekazu. Przysługuje im również prawo
domagania się, aby przedkładano do wcześniejszej oceny to,
co ma być wydane przez wiernych na piśmie, a dotyczy wiary
lub obyczajów, a także odrzucania pism przynoszących szkodę
prawdziwej wierze lub dobrym obyczajom"74• Zatem pełna
cenzura. I właściwie, choć tego się wprost nie pisze, to przecież
na zasadzie wcześniej jasno określonego posłuszeństwa
wierni klienci mają prawo oglądać, słuchać i czytać tylko to,
na co pozwala im korporacja. Jeśli robią inaczej, to popełniają
grzech nieposłuszeństwa i w zasadzie powinni się z niego spowiadać.
Różnica między czasami dawniejszymi a dzisiejszymi
Indoktrynacja 149
w tym zakresie polega chyba tylko na tym, że obecnie nie ściga
się aktywnie przestępców, a heretyckich ksiąg, płyt itp. się
publicznie nie pali. Tyle o wolności wiernych w KRK. Myli się
głęboko, kto myśli, że w inkwizycji kościelnej chodziło o pieniądze
(to w tej państwowej, hiszpańskiej głównie) albo o treść
nauczania. Naiwność!! Zawsze szło o władzę ...
O władzę nad nowymi pokoleniami klientów idzie też w kwestiach
tak zwanego katolickiego wychowania. Czyli jakiego?
Ano wychowania do posłuszeństwa kaście i funkcjonariuszom,
wychowania do bycia lojalnymi klientami korporacji, a obowiązek
pomagania w tym dziele ma również świeckie państwo
(dobre, nie?): „Rodzice katoliccy mają ponadto obowiązek
i prawo dobrania takich środków i instytucji, przy pomocy
których, uwzględniając miejscowe warunki, mogliby lepiej
zadbać o katolickie wychowanie swoich dzieci. Rodzice mają
również prawo otrzymania od państwa pomocy potrzebnych
do katolickiego wychowania dzieci. (...) Ze szczególnej racji
prawo i obowiązek wychowania należy do Kościoła"75• Księża
katoliccy w Polsce bardzo mocno czują te uprawnienia, stawiając
wymagania dyrektorom szkół państwowych, i dziwią
się, a w zasadzie bulwersują, kiedy jakiś dyrektor broni swojej
niezależności i nie spełnia wymagań proboszcza co do planu
lekcji prowadzonych przez jego księży bądź katechetów. Sam
słyszałem często nieprzychylne lub obraźliwe komentarze
proboszczów na temat głupoty „tej baby" (dyrektorki szkoły) ,
która nie poszła na rękę proboszczowi przy uldadaniu planu
lekcji bądź przydzielaniu etatów dla wikariuszy. Oni naprawdę
uważają, że szkoła powinna się w tym zakresie podporządkować
parafii.
150 Indoktrynacja
Teraz nieco o misjach katolickich. Kodeks określa KRK jako
z natury misyjny, co oznacza, iż ta korporacja jest nastawiona
na zdobywanie coraz większej bazy klientów. I tu wszyscy - od
kasty zarządzającej przez funkcjonariuszy aż po samych klientów
- mają obowiązek nad tym pracować, choć oczywiście
wszelka decyzyjność pozostaje na poziomie kasty, reszta ma
robić swoją robotę76• Widać to między innymi, kiedy spojrzy się
na historię zlikwidowanych w osiemnastym wieku „redukcji
jezuickich" w Paragwaju. Krwawo zdemolowane mini państewka,
w których rządzili jezuici, ale też Indianie mieli jakąś część
władzy. I o władzę poszło. Nie chcieli jej katoliccy Hiszpanie
i Portugalczycy (tracili niewolników) , nie chciał Rzym, który
w jezuitach zobaczył konkurentów do władzy na nowych terenach.
I za zgodą Rzymu ponownie zredukowano Indian do
niewolników, ale u katolickich panów. I władza wróciła we
właściwe ręce ...
Trochę o katechezie w szkołach. Tak naprawdę katechetą
stałem się przez przypadek. Otóż byłem właśnie w trakcie
obowiązkowej dla wszystkich kleryków zgromadzenia przerwy
w studiach po filozofii (na tak zwaną praktykę duszpasterską).
Wylądowałem w centralnym domu, gdzie przełożonym
był ZET. Trafił tam również po kilkuletnim wygnaniu za granicę
Wojtek, od zawsze z ZET skonfliktowany. Najpierw musiałem
przez dwa miesiące codziennie podczas posiłków być świadkiem
ich kłótni i sporów ideologicznych na doniosłe tematy:
noszenia brody (ZET tego zakazywał), chodzenia na basen (z ET
nie był entuzjastą) czy też obecności na stole serwetek papierowych
(z ET nie chciał - bez podania powodów - za to kilka
lat później wprowadził obowiązkowe, ale płócienne, chyba
Indoktrynacja 151
w swoim zakompleksieniu uznał je za szlachetniejsze). Mówię
„ideologiczne spory': bo za każdym razem dyskusja prowadziła
do starć na polu teologii czy też duchowości. Takie tematy:
broda a duchowość ... Miałem już powoli dość, kiedy okazało
się, że Wojtek wybrał wolność i znów wyjechał za granicę.
Odetchnąłem z ulgą, by za moment dowiedzieć się, że muszę
przejąć po nim pół etatu katechezy w szkole. Był kwiecień, więc
zostały dwa miesiące. Była to szkoła średnia, technikum odzieżowe.
Jako kleryk po filozofii miałem wówczas 21 lat (i znikomą
jeszcze wiedzę o teologii, której miałem nauczać) . Technikum
było wtedy pięcioletnie, moje najstarsze uczennice miały zatem
lat dwadzieścia i były ledwie rok młodsze ode mnie. Cóż,
specyficzna sytuacja. Oczywiście nie zapytano mnie o zdanie,
a ja taki rozwój wydarzeń uznałem za oczywisty. Trzeba było
się poświęcić. Wyparłem wszystkie swoje lęki i niepewności
i poszedłem uczyć przedmiotu, w którym nie byłem specjalistą.
Szybko zrozumiałem, że to nic nie szkodzi, bo moi uczniowie
w przedmiocie religia orientowali się zazwyczaj słabo.
Bawiły mnie sytuacje, kiedy na pytanie o przykazania boskie
uczniowie odpowiadali, że czwarte z nich brzmi „chrzcij ojca
swego i matkę swoją'; albo kiedy siedem grzechów głównych
próbowali odtworzyć przez odwołanie do wyświetlanego właśnie
filmu Siedem, cytuję: „Grzechy główne? Chwila, proszę księdza,
zaraz, pycha ..., chci ..., kurwa, zaraz, ja widziałem ten film,
przypomnę sobie''. Sympatyczne było również prowadzenie
lekcji na temat strojów duchownych na przestrzeni dziejów, jako
że większość moich uczennic (w całej szkole 520 dziewcząt
i 18 chłopców) kształciła się w zawodzie technik krawiectwa.
Czy uczyłem ich jakichś wartościowych rzeczy? Starałem
się, przygotowywałem lekcje bardzo rzetelnie. Nie miałem do
152 Indoktrynacja
dyspozycji Google'a ani Wikipedii. Ale dawało mi to możliwość
grzebania w książkach, co uwielbiałem. Jak to możliwe,
że taki jak ja kleryk bez właściwego wykształcenia mógł uczyć
w szkole? Ano w zasadzie każdy wtedy mógł. Katecheza weszła
właśnie do szkół i panował ogólny chaos. Był on spowodowany
jednym z największych strategicznych błędów katolickiego Episkopatu
Polski po 1989 roku. O co tu chodzi? Otóż w tamtym
czasie episkopat za wszelką cenę dążył do wciśnięcia religii
do szkół (żeby było jak przed wojną) . W moim pojęciu to gigantyczny
błąd strategiczny. Po wojnie krótko religia katolicka
była nauczana w szkołach. Ale ze względu na panującą sowietyzację
kraju władze komunistyczne wyrzuciły katechizację ze
szkoły, robiąc Kościołowi katolickiemu największą przysługę
w historii. Religia była nauczana przy parafiach. Po pierwsze
władze straciły całkowicie kontrolę nad katechezą i katechetami,
dając Kościołowi możliwość nieskrępowanego nauczania
czego chciał i jak chciał. Po drugie - parafie z czasem rozwinęły
ogromną infrastrukturę salek parafialnych, skupiając dzieci
i młodzież od najwcześniejszych lat przy swoim parafialnym
kościele. W salkach czuły się jak u siebie, dobrze znały swoich
księży. Były z rzeczywistością parafialną i w ogóle kościelną
po prostu oswojone. To było ich miejsce. Nie ma się zatem co
dziwić, że w naturalny sposób zasilane były szeregi ministrantów
czy lektorów, a potem scholek czy zespołów parafialnych.
Skutkowało to także sporą liczbą dobrze przygotowanych (w rozumieniu
korporacyjnym) powołań kapłańskich i zakonnych.
Z drugiej strony taki układ pozytywnie wpływał na życie
i funkcjonowanie samych księży, którzy byli obecni prawie cały
czas na parafii, mogli dostosowywać lekcje do różnych potrzeb,
na przykład odwołać je, gdy wypadł pogrzeb, zawiesić na czas
Indoktrynacja 153
kolędy itp. Dawało im to poczucie bycia na własnym terenie,
co szczególnie podczas lekcji z młodzieżą było fundamentalne.
Ogromny kapitał. I tego kapitału episkopat pozbył się jednym
podpisem pod umową z rządem. W imię czego? Jakichś sentymentów
i chęci odbudowy przedwojennej pozycji Kościoła.
Jak na wejście księży do szkół zareagowała młodzież? Różnie.
Zazwyczaj niechętnie, bo słusznie uważano, że coś tu nie
gra. Zdarzały się incydenty z podpalaniem księżom sutann,
choć nieliczne. Dużo było na początku pyskowania i kłótni
z księżmi, jako że teraz to oni byli na terenie szkoły, który młodzież
uważała za swój (stąd mocne dążenie księży i katechetów
do tego, żeby w szkołach były klasopracownie religii urządzane
jak salki katechetyczne przy kościołach, czyli malutka enklawa,
na terenie której znowu ksiądz byłby u siebie). Ale krótko
potem młodzież uodporniła się na katechezę, traktując ją jako
mało istotny przedmiot, bo była nieobowiązkowa (wszyscy
chodzili i tak, no bo gdzie się podziać podczas tej lekcji pośrodku
dnia), ocena nie liczyła się do średniej. Czyli żadnych kłótni
z księdzem, żadnej dyskusji, obojętność po prostu.
A księża? Moim zdaniem wyłącznie na tym wszystkim stra -
cili. Po pierwsze nagle okazało się, że mają mnóstwo godzin katechezy
w szkołach, bo teraz prawie wszyscy uczniowie chodzą
na religię. Były sytuacje, że uczyli po trzydzieści godzin tygo
dniowo, a poza tym mieli wszystkie inne obowiązki parafialne
jak dotychczas. No dobrze, a katecheci? Nie było ich prawie
wcale, bo do tej pory lekcje religii na parafiach prowadzili prawie
wyłącznie księża i siostry zakonne. Katechetów świeckich
w skali kraju była garstka, bo nie było na nich zapotrzebowania.
A ci, którzy pracowali, to w większości hobbyści bez prawdziwego
wykształcenia teologicznego. Tak że decyzja o wprowadze-
154 Indoktrynacja
niu katechezy do szkół spadła na proboszczów jak grom z jasnego
nieba (nieomylny Episkopat swoich działań z plebsem
kościelnym przecież nie konsultuje) . Nagle musieli obsadzić
monstrualną liczbę godzin w szkołach. I nie mieli kim. W mojej
rodzinnej parafii proboszcz wydzwaniał do nauczycieli emerytów
- przedmiot nie grał roli - byle tylko obsadzić etaty.
Ciekawostka: świeccy katecheci i siostry oraz bracia zakonni
dostawali w tych pierwszych latach wynagrodzenie, a księża nie.
Na parafiach trzeba było teraz wszystko dostosować do planów
lekcji, i to zazwyczaj (przynajmniej w miastach) w kilku szkołach.
Plebania przestała być domem dla księży. Nawet godziny
pogrzebów ustala się często według planu lekcji. Wszystkie
grupy parafialne zostały przesunięte na wieczory lub weekendy.
Skończyły się wspólne obiady księży, no bo nie da się tego
czasowo zgrać. Czas kolędy stał się gigantycznym wysiłkiem,
ponieważ nie można było zawiesić katechezy. Najpierw do
szkoły, potem (jeśli się zdąży) na obiad, a następnie kilka godzin
kolędy, i tak przez miesiąc, a często i dłużej. Po takim czasie jako
księża byliśmy w dziwnym stanie, zazwyczaj mocno skołowani.
Tak zwana wspólnota między księżmi mocno ucierpiała.
A katecheci? To osobna historia, bez happy endu zresztą. Na
samym początku katechizacji katolickiej w polskich szkołach
zaczął się gigantyczny wręcz popyt na osoby świeckie, które
mogłyby uczyć religii. Jak grzyby po deszczu zaczęły więc powstawać
tak zwane kolegia katechetyczne - trzyletnie szkoły
wyższe zawodowe na poziomie licencjatu. Były one filiami różnych
katolickich uczelni, a kadrę stanowili zazwyczaj nauczyciele
z seminariów diecezjalnych. O ich poziomie wspominam
w innym miejscu. I tak oto całe rzesze młodych (a czasami
Indoktrynacja 155
i starszych) ludzi rozpoczęły naukę katolickiej filozofii i teologii.
Wieczorowo oczywiście, bo w tygodniu już pracowali w szkołach
- była taka możliwość. Kolegia te stały naukowo na niskim
poziomie, a wykładowcy często traktowali je jako zło
konieczne. Niemniej jednak w ten sposób przygotowano do
pracy całą rzeszę oddanych sprawie katolików. Kilka lat później
na skutek zmiany przepisów prawa edukacyjnego katecheci
musieli uzupełnić swoje wykształcenie do magisterskiego.
I znów robili to wieczorowo, pracując w tygodniu. Ludzie ci
zainwestowali sporo własnego czasu i pieniędzy, a zwłaszcza
serca w pracę i przygotowanie się do niej. Co nie oznacza, że
są dobrymi teologami. Nie mieli żadnej szansy nimi zostać. Po
pierwsze zbyt mało zajęć, po drugie bardzo słaby ich poziom,
a po trzecie i tak zawsze byli traktowani przez księży jako gorszy
gatunek, bo nie kończyli normalnej sześcioletniej teologii.
Ale pracowali, robili, co mogli, poświęcali się, niektórzy z nich
douczali się dodatkowo. Często niestety (doświadczałem tego
sam w mojej praktyce szkolnej) robili zamieszanie z powodu
swojego szczerego zaangażowania i ambicji, które nie
zawsze szły w parze z solidną wiedzą i rozsądkiem. Celowały
w tym siostry zakonne. Dla sprawiedliwości muszę dodać, że
księża również mieszali uczniom w głowach. Ale wracając do
katechetów, sytuacja ich - ta zawodowa - w końcu stała się
znośna. Wielu z nich stało się ważnymi postaciami w swoich
szkołach i miało pozytywny wpływ na grona pedagogiczne.
Po latach katechetów zaczęto postrzegać jako takich samych
nauczycieli jak inni. Z drugiej strony stopniowo (choć nie we
wszystkich diecezjach) wydziały katechetyczne kurii biskupich
zaczęły kontrolować katechetów, wyznaczać im cykliczne
obowiązkowe spotkania, wykłady, rekolekcje, wszystko pod
156 Indoktrynacja
hasłem tak zwanej permanentnej formacji. Zazwyczaj były
to spotkania bezwartościowe, wykłady na masakrycznie niskim
poziomie, ale katecheci szybko nauczyli się radzić sobie
z tym lub obchodzić przepisy. Nastąpiła normalizacja. Aż do
momentu, kiedy w polskie szkoły uderzył kryzys demogra -
ficzny. Uczniów drastycznie ubyło, odpadały kolejne godziny.
Zaczęła się walka o etaty. Sam musiałem zmienić szkołę,
w której uczyłem, bo nastąpiło jej połączenie z inną i mój etat
po prostu zniknął. Ale nie musiałem się martwić, ja godziny
miałem zapewnione. A katecheci nie. Bo jeśli znikały etaty,
to oni właśnie w wydziale katechetycznym kurii dowiadywali
się, że po prostu nie ma dla nich godzin. Bo musiało ich
wystarczyć dla księży. Jeśli ktoś tracił pracę, to był to właśnie
katecheta. Wielokrotnie byłem świadkiem sytuacji, kiedy zrozpaczeni
katecheci, mający na utrzymaniu rodziny i zasadniczo
żadnych możliwości innego zatrudnienia, dowiadywali się od
funkcjonariuszy kurialnych, że pracy dla nich nie ma. I odchodzili
ze łzami w oczach. Bo - jeszcze raz - dla księży godziny
być muszą (tego oczywiście katecheci nie słyszeli oficjalnie).
I tak oto rzesze specjalnie przygotowanych katechetów zasilały
szeregi bezrobotnych. Osobiście uważam, że traktowano
ich i traktuje się nieuczciwie. Oni zaufali Kościołowi katolickiemu.
I zostali na lodzie. Po przepracowaniu czasem nawet
i dwudziestu lat nagle okazali się niepotrzebni. Co obrotniejsi
zawczasu starali się o uprawnienia do uczenia drugiego przedmiotu,
na przykład informatyki, edukacji dla bezpieczeństwa,
etyki czy innych. Ale to była mniejszość.
No właśnie, a dlaczego dla księży muszą być godziny i etaty?
Ano dlatego, że uzależnili się od pieniędzy zarabianych
w szkole Od kiedy zaczęli otrzymywać pensję i być normalnie
Indoktrynacja 157
zatrudnieni, potraktowali te pieniądze jako standardową skła -
dową swoich wpływów. I skoro były to dochody pewne (przypominam
- dla księdza etat być musi), to zaczęli mieć też zdolność
kredytową. A to oznaczało, że można było sobie pozwolić
na lepszy samochód, niektórzy nawet zainwestowali w mieszkania.
A na raty kredytów trzeba mieć środki. Zwłaszcza młodzi
księża stali się zatem takimi samymi niewolnikami banków jak
reszta społeczeństwa. Jasne, że nie wszyscy. Ale im młodsi, tym
bardziej. Czy to źle? Nie wiem. Z punktu widzenia katolickiej
teologii i wzniosłych ideałów kapłańskich na pewno to średni
pomysł. Ale dzięki temu młodzi księża lepiej rozumieją, co to
znaczy być na dorobku w korporacji.
A jak ja wspominam swoją katechetyczną karierę? Hmm ...
Kiedy rozpoczynałem tę pracę, miałem wojowniczy nastrój.
Widziałem siebie jako walczącego na froncie ewangelizacji.
Ano właśnie. Bo według definicji katechizacja to dostarczanie,
poszerzanie i porządkowanie wiedzy religijnej u osób zewangelizowanych,
które już są świadomymi chrześcijanami. I teoretycznie
tak miało być - moi uczniowie byli już dawno po pierwszej
komunii, powinni też - jako bierzmowani - mieć Ducha
Świętego. Nic z tych rzeczy. Miałem w znakomitej większości
do czynienia z religijnymi analfabetami lub gorzej - wtórnymi
analfabetami, których głowy pełne były zafałszowanych pojęć
i skojarzeń. A więc orka na ugorze, prostowanie błędów, uczenie
rzeczy najprostszych, w wielu wypadkach ewangelizacja. Była
ona zresztą w warunkach szkolnych praktycznie niemożliwa.
To wtedy po raz pierwszy zderzyłem się nieprzyjemnie z bezsensownymi
pomysłami KRK na katechizację. I pojawiły się
pierwsze frustracje. Na przykład ta dotycząca podręczników.
Na samym początku na poziomie szkół Średnich istniał tylko
158 Indoktrynacja
jeden, Teologia dla szkół Średnich. Gruba książka, zawierająca
w praktyce kompendium biblistyki oraz różnych działów teologii,
z której katecheci mogli wybierać dość dowolnie to, co
było im potrzebne. I to jeszcze jakoś się trzymało kupy. Potem
nastąpił tak zwany rozwój i stworzono nowe podręczniki.
„N owe" w cudzysłowie, bo tak naprawdę były to podrasowane
wersje tego, co istniało dotychczas. Napisane na początku lat
siedemdziesiątych, wielokrotnie poprawiane, ale w zasadniczym
zakresie te same, tyle że teraz wydane na ładniejszym
papierze i z kolorowymi zdjęciami. Jednak co do treści (zresztą
często i języka) dość archaiczne. Trafiono z nimi na czasy, kiedy
w Polsce zmieniało się bardzo dużo, i to w sposób gwałtowny.
Nowa rzeczywistość społeczna i ekonomiczna zaskakiwała
ludzi i często nie potrafili się oni odnaleźć w tym wszystkim.
A katechizacja (podręczniki także) nie dawała odpowiedzi na
pytania, które się pojawiały. Nie pomagała w odnalezieniu
się, ustawieniu, reagowaniu i życiu po chrześcijańsku w tych
nowych warunkach. Wracając do katechezy: szybko doszedłem
do wniosku, że muszę odpuścić kwestię książek, zeszytów
itp. i zająć się tym, co jest naprawdę potrzebne, czyli rozmową
o tym, jak można po chrześcijańsku przeżywać aktualne
wydarzenia, jak orientować się w życiu jako osoba wierząca.
I od razu okazało się, że jest to jedyna sensowna droga. Ale
też równie szybko zaczęły się pewne kłopoty: bo jak to nie
ma zeszytów, jak to nie ma kontroli udziału we mszach czy
różańcach, jak to nie ma naciskania na uzupełnienie bierzmowania.
Jak to nie mają podręczników???!!! Jako że byłem
wtedy zakonnikiem, nie do końca podlegałem władzy kurii,
miałem zatem względny spokój - nie czepiano się mnie specjalnie.
Inni koledzy - diecezjalni - bardzo boleśnie przeżywali
Indoktrynacja 159
krępujący ich gorset durnych programów i podręczników oraz
nacisków kurialnych.
Zawsze natomiast bardzo ciążyło mi to, że byłem przez
moich uczniów odbierany jako funkcjonariusz opresywnego
reżimu. Każda nowa klasa, z którą przyszło mi pracować,
wystawiała mnie na próbę. Nie tylko jak każdego innego na -
uczyciela, czyli sprawdzając, na ile da się przesunąć granice
tego, co dozwolone.
Gorzej, jeżeli musiałem w ogóle udowadniać, że jestem
człowiekiem. Mnóstwo energii, czasu i serca zmarnowanych
na zbudowanie w ogóle jakiejś sensownej relacji. Dlaczego?
Właśnie dlatego, że byłem w ich oczach funkcjonariuszem,
jakimś robocopem kościelnym z założenia. Teraz czasem na
niektórych stronach logowania można spotkać żądanie: „Udowodnij,
że nie jesteś robotem'; „Udowodnij, że jesteś człowiekiem''.
Ja to robiłem, zanim stało się modne ... A bolało mnie
to i denerwowało, bo nigdy się funkcjonariuszem nie czułem.
Dla tego w prawie każdej szkole (a uczyłem w dziewięciu) byłem
w świetnych relacjach z uczniami i bardzo kiepskich z dyrekcją.
Nie byłem i nie jestem anarchistą, zawsze natomiast lekceważyłem
zasady, które były jawnie głupie. I nie chodzi mi tu
o zasady podstawowe, nie jestem socjopatą. Chodzi o dziwne
wymysły dyrektorów, rad pedagogicznych czy przełożonych
kościelnych mające na celu wyłącznie zaznaczenie, kto tu rządzi.
Te zarządzenia łamałem i często odczuwałem złośliwą satysfakcję,
kiedy już okazywało się, że miałem słuszność.
Sakramenty
Jak to jest z tymi sakramentami? O co w ogóle chodzi?
W praktyce jest to świetne narzędzie korporacyjnej kontroli nad
życiem wiernych. I to od kołyski do grobowej deski. Spróbujmy
to teraz pokazać.
U początków chrześcijaństwa nikt nie zawracał sobie głowy
czymś takim. Wiadomo było z nauki apostołów, a potem z Pisma
Świętego, że aby stać się chrześcijaninem, trzeba w sercu uwierzyć
i ustami wyznać, że Jezus jest Panem. A potem się ochrzcić.
Czyli zanurzyć w wodzie, co miało być zewnętrznym znakiem
poświadczającym wewnętrznie podjętą decyzję, znakiem widocznym
dla innych wierzących. W ogóle jakoś nie dociera do
współczesnej świadomości, że słowo tłumaczone jako „chrzest"
jest greckim pospolitym słowem oznaczającym „zanurzenie''.
„Chrzest" ma w naszym rozumieniu znaczenie religijne, „zanurzenie"
nie ma takiej konotacji. Ponieważ rozumiemy to słowo
religijnie, nadajemy temu gestowi znaczenie, którego on nie
posiada. Owo zanurzanie w wodzie nie było pomyślane jako
moment, który coś sprawia, zmienia, tworzy nową rzeczywistość.
Było tylko zewnętrznym znakiem dla samego zainteresowanego
i ewentualnych świadków, że już wcześniej dokonało się
to, co istotne. To chrześcijanin, który już uwierzył, wchodził do
wody, nie poganin czy żyd. Woda nie obmywa serca człowieka,
to - powtórzmy raz jeszcze - zewnętrzny gest zaświadczający
Sakramenty 161
o dokonanym wewnętrznym odrodzeniu człowieka. Jeśli wewnętrzna
przemiana się zatem dokona, ten zewnętrzny znak
jest przydatny, ale na pewno niekonieczny. Proste to jak budowa
cepa, nieobudowane ani żadną obrzędowością, ani teologią.
Bazuje na decyzji osoby i na jej odpowiedzialności za tę decyzję.
Odpowiedzialności wyłącznie przed Bogiem. I zakłada, że Duch
Święty naprawdę działa w sercu osoby ochrzczonej. Nie musi
więc takiemu komuś wisieć nad głową żadna instytucja, żaden
proboszcz ani pastor. Żaden pośrednik. I co ciekawe, chrześcijanie
tak funkcjonujący - bez tej całej obstawy - świetnie sobie
radzili i potrafili bez problemu oddać życie za swoją wiarę. Tu
mała dygresja: często można się spotkać ze sformułowaniami
typu „oddać życie za Chrystusa''. A jest to dość durna herezja.
Skoro to On oddał życie za nas, to my możemy, owszem, oddać
życie za nasze przekonania i za to, w co wierzymy, ale nie
za Chrystusa. Jezusa nie trzeba bronić ani się za Nim ujmować.
Jest Bogiem w końcu czy nie? To na pewno jest decyzja
godna szacunku i świadcząca o osobistej wielkości tego, kto ją
podejmuje. Ale gdy mowa o zbawieniu, nie ma żadnego znaczenia.
Bo ono ostatecznie już się w pełni dokonało i nie jesteśmy
w stanie na to wpływać naszymi decyzjami ani czynami.
Jezus swoim uczniom nakazał, by na Jego pamiątkę spożywali
wieczerzę, z akcentem na wspólne spożywanie chleba
i wina. Nie obarczał tego gestu osobistej bliskości żadnymi
rytuałami, nie wymagał żadnych uprawnień do sprawowania
tego momentu. Było to bardzo proste. I osobiste. I normalne.
W nauczaniu apostołów nie da się znaleźć żadnych wskazań
liturgicznych, żadnych jednolitych norm, które regulowałyby
sposób odbywania chrztu ani wieczerzy Pańskiej. Po prostu
zrobił to sam i powiedział: „Teraz wy tak to róbcie". I koniec.
162 Sakramenty
A teraz: co na to KRK? Od samego początku proponuje
układ nazywany ekonomią sakramentalną. Zerknijmy na moment
do katechizmu. Pierwszy z odnośnych artykułów brzmi
nieco bełkotliwie, ale zawiera fundamenty korpokościelnej
władzy nad klientem - świeckim katolikiem: „Chrystus żyje
oraz działa teraz w Kościele ( . .. ) przez sakramenty; ( ... ) Tradycja
nazywa to działanie «ekonomią sakramentalną», która
polega na udzielaniu (czy «rozdzielaniu») owoców Misterium
Paschalnego Chrystusa w celebracji liturgii «sakramentalnej»
Kościoła"n. Czyli stwierdza się tu arbitralnie, iż Chrystus co
prawda zbawił świat, ale to nie koniec! Bo oto, można powiedzieć,
załatwił to zbawienie jako pewien zasób dóbr duchowych
(cokolwiek to miałoby oznaczać), a teraz je ukazuje
i przekazuje, ale przez liturgię. To ma być ten nowy sposób Jego
działania. Przez liturgię, którą w KRK z konieczności sprawują
tylko funkcjonariusze - kapłani. Innymi słowy: zbawienie jest
dostępne, ale w całości reglamentowane przez powołaną do
tego instytucję - korporację KRK, która jest w dodatku monopolistą78.
Uzasadnienie takiego funkcjonowania wywodzi się
z tradycji oczywiście, bo przecież w Biblii o czymś takim nie
ma ani słowa. Jaką to sytuację tworzy dla świeckich? Ano sytuację
totalnej zależności i braku innych opcji. Albo przyjmiesz
zbawienie w naszej korporacji, na naszych warunkach, naszymi
sposobami, albo - zasadniczo - idziesz do piekła„. (Extra
Ecclesiam nulla salus - poza Kościołem, rzymskokatolickim
ocście, nie ma zbawienia). Nie ma na świecie firmy, która
miałaby takie warunki prowadzenia biznesu. Po prostu the best.
Jest taki fragment w Ewangelii: „Jezus powiedział do niej:
Kobieto, wierz mi, że nadchodzi godzina, gdy ani na tej górze,
ani w Jerozolimie nie będziecie czcić Ojca. ( ... ) Ale nadchodzi
Sakramenty 163
godzina, i teraz jest, gdy prawdziwi czciciele będą czcić Ojca
w duchu i w prawdzie. Bo i Ojciec szuka takich, którzy będą go
czcić. Bóg jest duchem, więc ci, którzy go czczą, powinni go czcić
w duchu i w prawdzie" (J 4:21,23- 24). Jeśli to weźmiemy na
poważnie i uczciwie, to wniosek jest jeden: żadnych świątyń,
żadnych rytuałów. Tylko życie w prawdzie i modlitwa - rozmowa
z Bogiem. A jeśli weźmiemy to na korporacyjnie, to
w sumie trzeba ten fragment odrobinę przemilczeć, bo inaczej
nie dojdziemy do stwierdzeń takich jak te: „Chrystus działa
obecnie przez sakramenty ustanowione przez Niego w celu
przekazywania łaski"79• Artykuły powyższe jasno stwierdzają,
że zewnętrzne, uczynkowe rytuały, sprawowane według
sztywno narzuconych i kontrolowanych przez korporację reguł,
są jedynym sposobem na uzyskanie tak zwanych owoców
Misterium Paschalnego (cokolwiek to jest).
Jak każdy monopolista, KRK nie tylko ma zatem pełną władzę
nad dystrybucją produktu, ale też sztywno określa warunki,
jakie musi spełnić klient (świeccy) , czyli znane „płać i płacz".
A co do płacenia, to też mamy bardzo konkretne uregulowa -
nie, zawarte w Kodeksie Prawa Kanonicznego, które mówi:
„płacić trzeba'; ostrzegając tylko funkcjonariuszy, by nie byli
zdziercami80•
Ale w żadnym wypadku nie wolno dopuścić, by ktoś z klien -
tów pomyślał, że te środki kontrolne, jakimi są sakramenty, są
wymysłem ludzkim. To podminowywałoby pozycję korporacji.
Musimy zatem autorytatywnie stwierdzić, że wszystkie sakramenty
Nowego Przymierza zostały ustanowione przez Jezusa
Chrystusa. Wypadałoby także dobitnie stwierdzić, że nasz
produkt jest najlepszy na rynku. Aż się prosi, żeby wspomnieć
telezakupowe reklamy cudownych samosprzątających mopów,
164 Sakramenty
samogotujących garnków, samowszystkorobiących supergadżetów
... Tu muszę zacytować odnośny artykuł w całości:
„Sakramenty (...) są skuteczne, ponieważ działa w nich sam
Chrystus: to On chrzci, to On działa w sakramentach, aby udzielać
łaski, jaką oznacza sakrament. Ojciec zawsze wysłuchuje
modlitwy Kościoła swego Syna, który to Kościół w epiklezie
każdego sakramentu wyraża swoją wiarę w moc Ducha Świętego.
Jak ogień przemienia w siebie wszystko, czego dotknie,
tak Duch Święty przekształca w życie Boże to, co jest poddane
Jego mocy"81• Koniecznie trzeba jeszcze wspomnieć o tym, że
poprzez sakramenty korporacja rozciąga swoją kontrolę nad
każdym praktycznie okresem życia klienta i każdą sferą jego
życia. W końcu to niby ubezpieczenie na wieczność ...
Wreszcie zawsze przychodzi pora na disclaimery, czyli wyłączenia
odpowiedzialności. Tu korporacja KRK jest wybitnie
sprytna. Najpierw stwierdza, że skuteczność produktu jest
niezależna od funkcjonariusza, który sprawuje dany obrzęd,
co znaczy w języku biznesowym: „Nasz produkt zawsze działa,
nawet jeśli obsługujący go pracownik nie jest wystarczająco
dysponowany''. Zaraz potem jednak dodaje (troszkę jakby
małym druczkiem), że dyspozycja klienta jest w sumie decydująca.„
I nie ma jak złożyć reklamacji! Bo nie udowodnisz
(niby jak?), że miałeś w stu procentach właściwą dyspozycję82 •
A w ogóle to są to swego rodzaju supermoce (będące mocami,
które wychodzą z zawsze żywego i ożywiającego Ciała
Chrystusa, oraz działaniami Ducha Świętego urzeczywistnianymi
w Jego Ciele ... )83, tak że można mieć pewność, że na
takiej samej zasadzie jak magia będą zawsze skuteczne. Wedle
Wikipedii magia to „ogół wierzeń i praktyk opartych na
Sakramenty 165
przekonaniu o istnieniu sił nadprzyrodzonych, które można
opanować za pomocą odpowiednich zaklęć i określonych czynności.
Osoba zajmująca się magią (mag, czarownik, szaman)
stosuje różnorakie gesty, wypowiada zaklęcia (inkantacje)
i wykonuje czynności o cechach rytuału mające dać [jej] wła -
dzę nad siłami nadprzyrodzonymi, które w [jej] przekonaniu
umożliwiają [jej] kształtowanie rzeczywistości. Brak możliwości
stwierdzenia powiązania między zastosowanym środkiem
a ewentualnym efektem powoduje, że skuteczność działań
magicznych i istnienie postulowanych przez nią sił nadprzyrodzonych
pozostają jedynie w sferze wiary"84•
Katolicka teologia sakramentalna mówi o materii sakramentu
(konkretny przedmiot) oraz formie (wypowiadane
konkretne słowa, a w zasadzie sztywna formuła). Przykład: ma -
terią sakramentalną chrztu jest woda, a formą sakramentalną
słowa „N., ja ciebie chrzczę w Imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego".
A skoro „Chrzest odpuszcza wszystkie grzechy, grzech
pierworodny i wszystkie grzechy osobiste, a także wszelkie
kary za grzech"85, wydaje się, że mamy tutaj klasyczny pogański
schemat magiczny. No niestety. Czyli wychodzi na to, że
produktem korporacji KRK jest zbawienie, natomiast formą
dostawy do klienta są pogańskie magiczne rytuały niemające
nic wspólnego z zamysłem Jezusa Chrystusa opisanym w Biblii.
Chrzest
W naszych niespokojnych czasach, pełnych obaw i często
uzasadnionej nieufności wobec instytucji, szczególnie państwowych
czy finansowych, kładziemy wielki nacisk na to, by
te instytucje dostarczały wszystkich możliwych informacji,
166 Sakramenty
byśmy mogli ważne decyzje podejmować w sposób świadomy,
a dzięki temu bezpieczny. Skandalami nazywamy ukrywanie
istotnych haczyków w dopiskach drobnym drukiem lub ogólnych
regulaminach, których nikt nie czyta. Orzeka się coraz
więcej kar dla firm, które oszukują w reklamach, na przykład
leków. Właśnie dziś czytałem, jak to polski UOKiK nałożył na
jedną z firm farmaceutycznych karę za spoty reklamowe, w których
przedstawiano suplement diety tak, jakby był on lekiem.
Kwota kary była ośmiocyfrowa. Chcemy wiedzieć, na co się
naprawdę decydujemy, czy to kiedy coś kupujemy, czy kiedy
bierzemy kredyt. Bo zależą od tego nasze życie, nasze pieniądze,
nasz dobrostan, nasz spokój ... Jasne. A co w kwestii podejmowania
decyzji, od których podobno zależy nasze życie wieczne?
O, tu już korporacja KRK uczy zupełnie innego podejścia. Przypomnijmy
sobie, że tak zwana ekonomia sakramentalna ma
objąć kontrolą całe nasze życie i powoli nas urabiać w ramach
„duchowego rozwoju''. A chrzest jest na pewno wprowadzeniem
człowieka pod władzę tej ekonomii.
U samych początków, kiedy jeszcze wśród chrześcijan przeważało
zdroworozsądkowe podejście do rzeczywistości, jasne
było, że chrzest może dotyczyć wyłącznie osób dorosłych.
Było to oczywiste, ponieważ warunek osiągnięcia zbawienia
stanowiło uwierzenie w Jezusa Chrystusa jako Zbawiciela
i wyznanie tego, poświadczone właśnie gestem zanurzenia
w wodzie. A w pełni skutecznie i sensownie (bo świadomie)
uwierzyć i wyznać może tylko osoba dorosła, bo przyjęcie
zbawienia wymaga świadomego uznania swojej grzeszności
oraz wewnętrznej pokuty i żalu. Świadoma rewizja własnego
życia połączona z uznaniem dokonanego przez siebie zła
nie jest procesem, którego pod względem merytorycznym
Sakramenty 167
i emocjonalnym można wymagać od małego dziecka. Potrzebna
jest stabilność emocjonalna i zdolność do podejmowania
kluczowych życiowych decyzji oraz przyjęcia i znoszenia konsekwencji
tych decyzji. Jasne, że to nie dla dzieci. I na początku
tak właśnie wśród chrześcijan było. Ale potem, w miarę rozwoju
teologii, zaczęto chrzcić małe dzieci. Jakie uzasadnienie
odnajdujemy w katechizmie? Pokrętne. Najpierw twierdzi
się, że chrzest dorosłych jest związany z ewangelizacją pogan
(czytaj: dotyc:ey krajów misyjnych, gdzie KRK dopiero zdobywa
wyznawców i wpływy) 86•
A potem - muszę to powiedzieć tak, jak to mówili starzy
Polacy: ni z gruszki, ni z pietruszki mamy arbitralne stwierdzenie,
że dzieci po prostu potrzebują chrztu, bo rodzą się niezbawione.
To prawda, że rodzą się niezbawione, ale przecież, jak
już napisaliśmy, nie spełniają warunków przyjęcia zbawienia,
a poza tym są święte dzięki rodzicom (to uzasadnienie z Biblii).
Ale co tam Biblia, co tam uczciwa logika. Napiszmy najpierw
coś takiego: „Zdolny do przyjęcia chrztu jest każdy człowiek
jeszcze nie ochrzczony"87• Nawet jeśli na razie robi w pieluchy
i nie ma bladozielonego pojęcia, po co mu leją wodę na główkę
w jakimś dziwnym miejscu. I teraz już możemy kontynuować:
„Dzieci, rodząc się z upadłą i skażoną grzechem pierworodnym
naturą, również potrzebują nowego narodzenia w chrzcie ( ... ).
Gdyby Kościół i rodzice nie dopuszczali dziecka do chrztu zaraz
po urodzeniu, pozbawialiby je bezcennej łaski stania się dzieckiem
Bożym"88• Zauważcie ten emocjonalny szantaż. „Rodzicu!
Ochrzczenie dziecka jest twoim zakichanym obowiązkiem,
a jak go nie spełnisz, to jesteś wyrodną matką I wyrodnym
ojcem (niepotrzebne skreślić) i narażasz swoje ukochane dzieciątko
na piekło!!!". Teraz jeszcze zaprzeczmy samym sobie
168 Sakramenty
w taki sposób: sam Pan potwierdza, że chrzest jest konieczny
do zbawienia. Dlatego też polecił On swoim uczniom głosić
Ewangelię i chrzcić wszystkie narody. „Chrzest jest konieczny
do zbawienia dla tych, którym była głoszona Ewangelia
i którzy mieli możliwość proszenia o ten sakrament"89• Bo
oczywiście niemowlaki już wysłuchały świadomie głoszenia
Ewangelii i podjęły głęboko przemyślaną decyzję, by zwrócić
się do proboszcza o udzielenie sakramentu ...
A teraz takie stwierdzenie: „Praktyka chrztu dzieci od niepamiętnych
czasów należy do tradycji Kościoła; wyraźne jej
świadectwa pochodzą z II wieku. Jest jednak bardzo możliwe,
że od początku przepowiadania apostolskiego, gdy całe «domy»
przyjmowały chrzest, chrzczono także dzieci"90• To jest
już po prostu nieprawda. W czasach starożytnych dzieci jako
nieposiadające praw publicznych, szczególnie w Cesarstwie
Rzymskim, nie były traktowane jak osoby zdolne do decydowania
o sobie, nie były podmiotem praw ani obowiązków,
poza obowiązkiem posłuszeństwa rodzicom. Dlatego same nie
mogły podjąć decyzji o własnym chrzcie. A rodzice też tego nie
robili, bo dzieci nie mogły zaciągać zobowiązań jako prawnie
niezdolne. Więc taka decyzja rodzica, która nakładałaby na
dziecko zobowiązanie, była z mocy prawa nieważna. Głowa
rodziny mogła natomiast zdecydować, by cały dom, wszyscy
dorośli (zdolni do czynności prawnych) takie zobowiązania
podjęli. No cóż, pomińmy milczeniem tę „historyczną nieprecyzyjność"
i brnijmy dalej. Możemy przecież odwrócić (w zasadzie
wywrócić) logikę i powiedzieć: zamiast przygotowywać
i chrzcić dorosłych katechumenów, ochrzcijmy dzieci, a potem
zróbmy im katechumenat. Potem, to znaczy jak zaczną już cokolwiek
rozumieć. No, przynajmniej mówić niech się nauczą.
Sakramenty 169
Przepuścimy je przez maszynkę katechizacji, przekupimy prezentami
przy okazji pierwszej komunii i dopchniemy kolanem
do bierzmowania. Wtedy niech decydują. Nie ma tu miejsca
na cackanie się. Krótka piłka: nie będziesz decydował. I koniec.
Zanim w ogóle zdążyłeś pomyśleć, zadecydowali za ciebie.
Zapytali twoich rodziców. To rodzice podczas katolickiego
rytuału chrztu w imieniu swoich dzieci wyznają wiarę. Czy
można wyznać wiarę innego człowieka, kiedy nie otrzymało
się od niego żadnej deklaracji woli, bo nie jest on w stanie tej
woli sobie uświadomić, rozeznać, sformułować i zadeklarować?
Czy w związku z tym można za kogoś przyjąć zbawienie?
„W sercu uwierzyć i ustami wyznać?" Otóż można - w KRK to
się da zrobić bez problemu.
Nie pamiętam dokładnie, ile dzieci sam ochrzciłem, pewnie
ponad dwieście. I bardzo, ale to bardzo często - tak podczas
spotkań przygotowawczych, jak i podczas samych obrzędów -
moją podstawową obawą i problemem było to, iż widziałem,
że rodzice i chrzestni zazwyczaj „nie wiedzą, co mówią'; wypowiadając
powyższe deklaracje. Czyli że nawet gdyby zmusić się
do myślenia według pokrętnej korporacyjnej logiki i praktyki
KRK - sakrament chrztu udzielany dzieciom w KRK jest pustym
gestem, absolutnie nieskutecznym i bezsensownym. Co nie
zmienia faktu, iż korporacja od tego momentu uważa, że ma
nad tobą pełną władzę, a ty masz poddać się innym i być posłusznym
i uległym wobec jej funkcjonariuszy. Masz obowiązki
i prawo do tego, by pomagano ci wypełniać te obowiązki. Skoro
zatem ochrzczono cię, kiedyś był jeszcze w beciku, nigdy nie
byłeś wolny. Zawsze byłeś katolickim korpoludkiem. Przykro
mi ... Przypomnij sobie, jak w filmie Matrix Neo zareagował
na podobną wiadomość ...
170 Sakramenty
Bierzmowanie
O co korporacji KRK chodzi z sakramentem bierzmowania?
Otóż punktem wyjścia jest swoista katolicka interpretacja za -
pisów Nowotestamentalnych, która każe oddzielać otrzymanie
Ducha Świętego przez chrześcijanina od samego momentu
chrztu. Raczej jest to skutkiem zakorzenionego błędnego
zwyczaju chrzczenia małych dzieci, ale zostało obudowane
dość sporą ilością teologii91• No właśnie, wystarczy napisać,
że biblijne nakładanie rąk to po prostu bierzmowanie. I tyle.
Katolicka teologia jest głęboko religijna (czyli magiczna)
i praktycznie we wszystkich gestach apostołów widzi obrzędy.
Szczerze mówiąc nie da się stwierdzić na podstawie Biblii, że
apostołowie (doskonale pamiętający o tym, że Jezus nie chciał
obrzędowości - „w duchu i w prawdzie") chcieli tworzyć i odprawiać
jakieś quasi-magiczne rytuały. Ale nic to. Istotne jest,
że korporacja na podstawie tradycji uważa, iż podczas bierzmowania
katolik otrzymuje jakieś „specjalne wylanie" Ducha
Świętego. Absolutnie niebiblijne i fałszywe przekonanie, ale
przecież KRK nie wyprowadza go z Biblii, ale - uwaga - z sa -
mej celebracji {!). Czyli z obrzędu, a nie ze Słowa Bożego się
dowiadujemy, jak działa Bóg92•
Do bierzmowania przygotowywałem młodzież osiem razy.
Czyli przez osiem lat prowadziłem cotygodniowe zajęcia. Jakiś
czas temu Episkopat Polski zażyczył sobie, żeby księża przez
dwa lata spotykali się z młodzieżą przed bierzmowaniem. Bo
biskupi myślą, że jak się zrobi mnóstwo spotkań, to młodzież
będzie dużo lepiej przygotowana. Nic bardziej mylnego, będzie
dużo bardziej znużona. Nie wiem, czy wszędzie to jest przestrzegane,
ale w mojej diecezji trochę tę kwestię obchodziliśmy
Sakramenty 171
bokiem. Nigdy nie były to dwa lata. Dużo zależy od tego, kiedy
tego bierzmowania się udziela. Jeśli dana parafia miała termin
na przykład majowy albo czerwcowy, to spokojnie wystarczało
zacząć we wrześniu. Dla zaspokojenia pragnienia biskupów
zaczynaliśmy już przed wakacjami (to niby miał być ten drugi
rok) i były to może dwa, trzy spotkania, głównie zapisy i kwestie
wstępno-organizacyjne. Bo od września licząc sześć miesięcy
razy cztery tygodnie to dwadzieścia cztery spotkania, po odjęciu
terminów, które wypadały, zostawało koło dwudziestu. Aż
nadto czasu. W końcu to całe przygotowanie miało na celu, by
młodzież świadomie i sensownie przeżyła niecałe dwie godziny
samej uroczystości. Jak ktoś miał termin bierzmowania wcześniejszy,
to odpowiednio wcześniej zaczynał. Ale nigdy nie były
to dwa lata. Jeden z biskupów kiedyś wpadł na pomysł, żeby tak
jak po pierwszej komunii robić rocznice bierzmowania. Księża
skwitowali to cierpkim uśmiechem„. No jakoś się nie przyjęło„.
Była to próba dopracowania rozwiązań systemowych,
które miały mocniej związać młodzież z korporacją. Tyle że -
jak się za chwilę okaże - efekt był raczej odwrotny. Niewiele
ma KRK do zaproponowania dzisiejszej młodzieży. Skończyły
się czasy komunistyczne, kiedy młodzi ludzie zasadniczo poza
KRK nie mieli wiele do wyboru. To znaczy mieli - przeciwną
korporację partyjno-państwową. I często na zasadzie przekory
wybierali KRK. Miało to posmak buntu i przygody. I poprzednie
dwa pokolenia mocno związały się z korporacją. Dzisiaj trzeba
powiedzieć, że nie jest ona w ogóle atrakcyjna dla młodzieży
(poza pewnym marginesem). Dlatego trwają poszukiwania
nowych sposobów ściągnięcia młodych do parafii, zwłaszcza
że korporacja KRK wyprowadziła katechizację z salek parafialnych,
podcinając gałąź, na której siedzi.
172 Sakramenty
Różne więc były pomysły poszczególnych księży, jak przeprowadzić
te przygotowania. Jak zwykle były dwie szkoły, no,
przynajmniej dwie, ale w skrócie opiszę te podstawowe. Jedni
uważali, że trzeba koniecznie co tydzień długo trzymać młodzież
w jednej dużej grupie w kościele (gdzie akustyka była
tak kiepska, że nic nie było można zrozumieć, więc młodzież
zajmowała się gadaniem i komórkami), a inni - ja także - że
lepiej podzielić ich na mniejsze grupy, spotykać się w salce
i prowadzić krótsze, ale ciekawe i dynamiczne spotkania. Co
bardziej charyzmatyczni duchowni wykorzystywali ten czas
jako okazję, by młodzież wciągnąć do swoich wspólnot. Jedyne,
co w tym było dobre, to podejmowane przez niektórych próby
ewangelizowania tej młodzieży. No bo trzecia klasa gimna -
zjum to dość trudny wiek, szczególnie emocjonalnie (już nie
dzieci, ale prawdziwa młodzież też nie), no i w praktyce ich
zainteresowanie sprawami religijno-kościelnymi bliskie było
zeru. Dla większości młodych ten rok ,,łażenia do kościoła"
był więc dość traumatycznym przeżyciem. Czuli się zmusza -
ni - przez rodziców i księży - do rzeczy, które były kompletnie
poza światem ich zainteresowań i funkcjonowania. Po prostu
ciało obce. Dlatego nie ma się co dziwić, że większość z nich na
bierzmowaniu kończyło swoją przygodę z KRK, co potwierdza
funkcjonujące w środowisku księżowskim określenie bierzmowania
jako „sakramentu pożegnania z Kościołem''. Wiedziałem,
że zasadniczo jako ksiądz jestem u młodzieży na słabej pozycji.
Nie widziałem możliwości przetrzymywania ich godzinami
w kościele, dzieliłem ich zatem na tyle grup, ile było trzeba,
i spotykałem się w salce, ograniczając się do tematów biblijnych
związanych z Duchem Świętym, spowiedzią i mszą. Działało
nieźle do samego końca. Tyle że w ostatnim roku to ja czułem
Sakramenty 173
się dość niekomfortowo, widząc, jak to, co mówię na podstawie
Biblii, nijak nie chce się zgrać z tezami głoszonymi przez KRK.
Młodzi natomiast bez problemu przyjmowali to, co w Słowie
Bożym się zawierało. Problemy miałem tylko ja. Szczególnie
że inni księża nie bardzo mogli zrozumieć, jakim cudem moi
bierzmowani nie muszą zbierać pieczątek za udział w mszach
niedzielnych, październikowych różańcach, wielkopostnych
drogach krzyżowych i comiesięcznych pierwszopiątkowych
spowiedziach. Ten ostatni temat był szczególnie wrażliwy. Dla
młodych dlatego, że wielu z nich zarzuciło spowiadanie się już
kilka lat wcześniej. Coraz częściej zdarzają się sytuacje, kiedy
pierwsza spowiedź - ta komunijna - jest też ostatnią przed
przygotowaniem do bierzmowania. Ale i dla księży, bo jak to
bierzmowani nie mają co miesiąc do spowiedzi chodzić? Jako
ksiądz przez lata uważałem, że zmuszanie do praktyk religijnych
jest przeciwskuteczne. Teraz uważam, że powinno być karalne
jako łamanie sumienia człowieka. Nie mówiąc już o tym, że jest
totalnie przeciwne zamysłowi Chrystusa wyrażonemu w Biblii.
Spowiedź
Teoretycznie KRK twierdzi, że wierzy według Biblii w to, że
Jezus Chrystus swoją śmiercią na krzyżu i zmartwychwstaniem
zgładził wszystkie grzechy świata. Wyznaje też, że jest„jeden
chrzest na odpuszczenie grzechów''. Ale, jak już wcześniej pokazaliśmy,
zbawienie przez Boga działa tylko do chrztu. Potem
katolik zbawiać musi się już sam. Bo w KRK ofiara Jezusa Chrystusa
nie obejmuje automatycznie grzechów popełnionych po
chrzcie, więc korporacja musiała stworzyć jakieś narzędzia
tego samozbawienia. Dla tego korporacja twierdzi, że „ Chrystus
174 Sakramenty
ustanowił sakrament pokuty dla wszystkich grzeszników
w Kościele, a przede wszystkim dla tych, którzy po chrzcie popełnili
grzech ciężki i w ten sposób utracili łaskę chrztu oraz
zadali ranę komunii kościelnej"93• Zwróćcie proszę uwagę na
te słowa: KRK naprawdę twierdzi, że łaska chrztu (zbawienie,
oczyszczenie z grzechów, włączenie w Kościół) jest utracalna.
Podstawowym zaś narzędziem jej odzyskania jest sakrament
pojednania I pokuty, popularnie nazywany spowiedzią (choć
jest ona tylko jego częścią, w czym też tkwi pewien haczyk, ale
o tym później). Najpierw otrzymujemy prawdziwe stwierdzenie,
że tylko Bóg przebacza grzechy94, ale zaraz potem słyszymy, iż
robi to przez pośredników: „Udzielając Apostołom swojej mocy
przebaczania grzechów, Pan daje im również władzę jednania
grzeszników z Kościołem (. ..)"95 oraz że czyni to wyłącznie
obrzędowo - tylko przez sakrament: „Ci zaś, którzy przystępują
do sakramentu pokuty, otrzymują od miłosierdzia Bożego
przebaczenie zniewagi wyrządzonej Bogu i równocześnie dostępują
pojednania z Kościołem, któremu, grzesząc, zadali ranę,
a który przyczynia się do ich nawrócenia miłością, przykładem
i modlitwą"96• No właśnie - bez pośredników, czyli kapłanów
(księży - funkcjonariuszy korporacji) nie ma bladej szansy pojednania
się z Bogiem. Musisz się sam oskarżyć, a potem Bóg
cię rozgrzeszy, ale nie bezpośrednio, zrobi to przez słowa wypowiadane
przez pośrednika. I to pod warunkiem, że do końca
powiesz mu wszystko, co złego udało ci się zrobić. Bo przecież
bezpośrednie wyznanie grzechów Bogu byłoby za łatwe, ponieważ
przez sakramentalne rozgrzeszenie wypowiedziane
słowami kapłana Bóg udziela penitentowi „ przebaczenia i pokoju"
(...).A oprócz tych najgorszych rzeczy, najbardziej wstydliwych,
warto byłoby powiedzieć także te mniej istotne, no, niby
Sakramenty 175
nie musisz, ale w sumie ...„Wyznawanie codziennych win (grzechów
powszednich) nie jest ściśle konieczne, niemniej jest
przez Kościół gorąco zalecane"97• I nie, nie chodzi tutaj o to, że
dzięki wiedzy o twoich grzechach ksiądz będzie miał kontrolę
nad twoim życiem. Jemu nie wolno w ogóle skorzystać z tej
wiedzy ani osobiście, ani korporacyjnie. A ponieważ Prawo
Kanoniczne karze ekskomuniką i bezpowrotnym wydaleniem
ze stanu kapłańskiego tych, którzy zdradzili tajemnicę spowiedzi,
księża zupełnie wyjątkowo się tutaj pilnują. Nie, mój
drogi. To byłoby zbyt prymitywne, gdyby ta kontrola miała
polegać po prostu na tym, że wiedzą o tobie. Spowiadałem
przez dziewiętnaście lat. Tak długo, jak długo byłem księdzem.
I muszę powiedzieć, że poza nielicznymi wyjątkami, spowiedzi
są do siebie bardzo podobne. Nie jest łatwo zapamiętać konkretny
zestaw grzechów danej osoby. Księża też we własnym
gronie - jeśli już coś o spowiedziach mówią - to narzekają na
nieprzygotowanych penitentów, długie kolejki lub po prostu
śmieją się z przejęzyczeń lub głupich tekstów wygłaszanych
przez spowiadające się osoby, na przykład: „Mam czterdzieści
dwa lata, żonę, dwoje dzieci, więcej grzechów nie pamiętam";
„Byłem samowystarczalny seksualnie (chodzi o masturbację)";
„Popełniłem jednocześnie grzech przeciwko piątemu
i szóstemu przykazaniu - tak długo siusiałem na robaczka,
aż zdechł" lub podobnych. Przez całe dziewiętnaście lat bycia
księdzem nigdy nie byłem świadkiem zdrady tajemnicy
spowiedzi, nawet wtedy, gdy koledzy księża bywali już mocno
pijani. Tak jakoś się to wbija w mózg, że nie wolno o tym mówić
i już. Przecież to właśnie dotrzymywanie tej tajemnicy jest
gwarancją prawdziwej kontroli. Bo skoro spowiadający się
mają stuprocentową pewność, że nikt ich nie zdradzi, to nie
176 Sakramenty
czują się kontrolowani przez korporację. Sami się kontrolują
przez poczucie wstydu (głównie kobiety) lub też przez ambicję
(raczej mężczyźni). Kobiety myślą: „Co ten ksiądz sobie o mnie
pomyśli'; a mężczyźni nie chcą po raz kolejny przyznawać się do
tej samej porażki. A więc oczywiście spowiedź jest narzędziem
kontroli nad wiernymi, ale narzędziem bardzo wyrafinowanym,
bo to wierni nakładają na siebie tę kontrolę. Robią to sami i robią
to bardzo skutecznie. No chyba że ktoś w ogóle zrezygnuje
ze spowiadania się. Ale wtedy z mocy prawa popełnia grzech
śmiertelny, łamiąc przykazanie kościelne nakazujące spowiadanie
się przynajmniej raz w roku, nawet gdyby nie popełnił
żadnych innych grzechów śmiertelnych (co - umówmy się -
jest całkiem możliwe u dojrzałego i mądrego człowieka). Tylko
jeśli się ten raz w roku spowiada, bo musi ze względu na przykazanie
kościelne, to co ma wyznać, jeśli nie ma grzechów śmiertelnych?
Ano te pozostałe. Których na mocy przykazania nie
musi wyznawać, ale w sumie i tak musi, bo nie ma innych, a jak
nie wyzna tych, których nie musi, to będzie miał grzech śmiertelny
... Czyli gdyby nie musiał, to i tak musi. Majstersztyk!!!
A teraz obiecany haczyk. Otóż według definicji katechizmowej
sakrament pokuty to nie jest sama tylko spowiedź. Trzeba
wypełnić pięć warunków, aby sakrament jako całość był ważny
i skuteczny. Najpierw należy dokonać rachunku sumienia,
czyli zlokalizować swoje grzechy, szczególnie śmiertelne. Potem
należy żałować. I tu są dwie możliwości - możesz to zrobić
z miłości do Boga (to będzie żal doskonały) albo ze strachu
przed piekłem (niedoskonały, ale wystarczający). Żal ten należy
w sobie wzbudzić (czyli wygenerować) . Potem czas na decyzję
o niegrzeszeniu w przyszłości (nie obietnica, ale decyzja, że nie
Sakramenty 1n
chcę już więcej tak grzeszyć, ale ma to być decyzja stanowcza, co
na mój gust raczej wyklucza na przykład nałogowców) . Dopiero
teraz przychodzi spowiedź, czyli wyznanie grzechów funkcjo na -
riuszowi korporacji. A na koniec jeszcze zadośćuczynienie, i to
podwójne: Panu Bogu (to da się zazwyczaj opędzić modlitwami
bądź uczynkami „zadanymi za pokutę") i ludziom (oddaj ukra -
dzione, przeproś, napraw itp. - w miarę możliwości z klauzulą,
że nie musisz tego robić za cenę zniesławienia się). Po odbyciu
w pełni takiego procesu możesz stwierdzić, że Bóg ci prze ba -
czył. W bardzo wielu wypadkach nie da się takiej procedury
zachować na sto procent. Czyli nie ma przebaczenia? A któż to
wie? Trochę to podobne jak przy odpustach. Nigdy nie wiesz do
końca. A zresztą nawet gdyby ci się udało tak na sto procent, to
i tak słyszysz taką perełkę: „Przebaczenie grzechu i przywrócenie
komunii z Bogiem pociągają za sobą odpuszczenie wiecznej
kary za grzech. Pozostają jednak kary doczesne"98• Tak że ten ...
Chcę jeszcze tylko napisać parę słów o tak zwanej pierwszej
spowiedzi. Praktyką korporacji jest aplikowanie tego mechanizmu
samokontroli bardzo wcześnie. Przygotowanie do spowiadania
zaczyna się, kiedy dzieci mają siedem lub osiem lat.
Miałem nieprzyjemność przez cztery lata zmagać się z problemem,
jak sprzedać spowiedź dzieciom tak, by ich nie skrzywdzić.
Jak pokazać im dość abstrakcyjne pojęcie grzechu, skoro
mają bardzo mgliste pojęcie Boga, zbawienia, Kościoła. Jak
nie wywołać w nich traumy, jak nie wpędzić w poczucie winy?
Jak w końcu nie nauczyć ich konkretnych grzechów, których
jeszcze nie znały? Sam pamiętam, jak podczas przygotowania
się do pierwszej komunii zdałem sobie sprawę, że na przykład
można kogoś podglądać w kąpieli albo bawić się siusiakiem.
178 Sakramenty
Podrzucił te pomysły ksiądz proboszcz, który nas uczył przykazań
... Jest taki kawał mówiący o spowiadającym się chłopaku,
którego ksiądz w konfesjonale wypytuje: „A byłeś u tej Anki na
Krakowskiej? a u tej Zośki na Warszawskiej? a u Danki na Krótkiej?''.
Po spowiedzi na pytanie kolegi, czy dostał rozgrzeszenie,
chłopak odpowiada: „No, a oprócz tego kilka fajnych adresów!''.
KRK nie był zresztą w tych kwestiach konsekwentny. Na początku
xx wieku istniała praktyka tak zwanej wczesnej komunii, do
której dopuszczano nawet dzieci pięcioletnie, bez spowiedzi,
wychodząc z założenia, że ciężko nie grzeszą. Za to siedmiolatki
to już tak. Niech się uczą kontrolować ... Do dziś nie wiem, czy
wybrnąłem wystarczająco dobrze. Mam wątpliwości. I trochę
też wyrzuty sumienia. Zachodzę w głowę, jak bardzo zaćmiony
miałem umysł, że udało mi się wyprzeć te oczywiste sprzeczności.
Może oparłem się o kwestię wzniosłości? Nie jestem
w stanie tego sobie teraz uzmysłowić. Pamiętam, że mnie to
drażniło, że wkurzałem się na własną niemoc w znalezieniu
sposobów jasnego przekazania tych nauk dzieciom. Myślałem,
że może po prostu nie nadaję się do pracy z dziećmi w tym wieku.
Że jak będą starsi, to da się im to wytłumaczyć, bo teraz nie
potrafią jeszcze abstrakcyjnie myśleć. No ale to dlaczego nie
czekamy z tłumaczeniem i komunią do tego czasu?
- A dlaczego nie poczekaliśmy z chrztem?
- No bo nie można pozwolić, żeby dzieci nasiąkły czym
innym do pełnoletniości. Jak nasiąkną tym światem, to na
pewno nie wybiorą chrztu ani KRK.
- A czemu nie wybiorą?
- Bo diabeł przemieni ich serca.
- A co, to nie umiemy ich wychować i przygotować do chrztu?
Sakramenty 179
- Nie, no niby umiemy, ale diabeł ...
- A co, to Pan Bóg nie działa?
- No działa, ale diabeł...
- A jak będzie ochrzczony jako niemowlę nieświadome
niczego, to diabeł już nie?
- No już nie tak bardzo, bo wtedy Bóg poprzez łaskę obroni.
- Czyli działanie Boga zależy od obrzędu, a działanie diabła
nie zależy?
- Y yyy, lepiej nie ryzykujmy i chrzcijmy.
Naprawdę takie jest myślenie KRK: musi być obrzęd, żeby Bóg
zadziałał, bo to On tak zarządził, że w sumie teraz nic nie zależy
od Niego bezpośrednio, tylko od tego, czy my mu to umożliwimy.
No brawo, brawo !
No właśnie, a ja bardzo lubiłem spowiadać. I to od samego początku.
W zasadzie już na długo przed święceniami kapłańskimi
marzyłem o tym, żeby móc usiąść w konfesjonale i rozgrzeszać.
I wiedziałem, że będę w tym dobry. Atmosfera pewnej tajemniczości,
spotkanie jeden na jeden, ja wyposażony we władzę
odpuszczania grzechów. Naprawdę zawsze mnie ciągnęło do
pomagania ludziom w ten sposób. Czułem, że poprzez rozmowy
mogę pomagać w rozwiązywaniu konkretnych problemów,
wskazywać drogę, uczyć życia, kierować ludzkim rozwojem,
a może nawet czasem niektórych ratować ... I tak było. Od
samego początku. Jakoś zupełnie nie docierało do mnie, że
mam zaledwie dwadzieścia siedem lat i niezbyt wiele wiem
o życiu. Znałem dobrze teologię i prawo kościelne, pracowałem
już kilka lat z uzależnionymi, a przede wszystkim byłem przekonany,
że występuję nie we własnym imieniu, ale w imieniu
180 Sakramenty
Boga i Kościoła, czyli że mam szczególną łaskę do takiej pracy.
Czy kierowałem się poczuciem władzy nad tymi ludźmi, którzy
przychodzili się spowiadać? Pewnie tak, chociaż wtedy ani
by mi to przez myśl nie przeszło. W ogóle nie widziałem tego
w takich kategoriach. Istniała tylko chęć pomocy, przynajmniej
w warstwie świadomej. Jasne, że odczuwałem wielką satysfakcję
za każdym razem, kiedy ktoś odchodził od konfesjonału
pocieszony, wzmocniony albo z poczuciem, że otwierają się
przed nim nowe możliwości czy rozwiązania. Ale nie odbierałem
tego jako władzy nad ludźmi. Nigdy nie nakazywałem
ani nie rozkazywałem. Starałem się rozmawiać, ewentualnie
naprowadzać, inspirować do myślenia.
W moim zakonie spowiadało się dużo i często, na rekolekcjach,
dniach skupienia mieliśmy wielu stałych penitentów,
byliśmy kierownikami duchowymi. Trzeba przyznać, że ksiądz
w konfesjonale może odczuwać naprawdę ogromną satysfakcję,
kiedy widzi, jak jego penitent mu ufa, słucha go, a przez to jakoś
zmienia się jego życie. My wtedy nie spowiadaliśmy tak jak
księża diecezjalni, czyli nie mieliśmy stałych codziennych dyżurów
w konfesjonale. Do nas trafiały przypadki szczególne, były
to spowiedzi rekolekcyjne, czasem z całego życia, czasem w bardzo
trudnych i skomplikowanych sytuacjach. Ludzie na parafiach
korzystali z okazji, że mieli do dyspozycji spowiedników
spoza parafii, niejednokrotnie słyszeliśmy więc więcej niż miejscowi
księża. Takie spowiedzi były co prawda męczące, zwłaszcza
że wysiadywaliśmy godzinami w konfesjonałach (mój rekord
to 8,5 godziny, o ile dobrze pamiętam). No ale było w tym
nie tylko poczucie lepiej niż dobrze spełnionego obowiązku.
Była również ogromna satysfakcja ze zmierzenia się z wyzwaniem
walki o człowieka, o jego serce, duszę, o zbawienie ...
Sakramenty 181
Trzeba przyznać, że to bardzo podnosi samoocenę i sprawia, że
po paru latach ksiądz czuje się (nie znaczy to, że tak jest) specjalistą
od ludzkiej duszy, takim lepszym psychologiem. Lepszym,
bo psycholog może przecież tylko wysłuchać i doradzić,
a ja mogę jeszcze rozgrzeszyć, co przecież jest najważniejsze ...
Bardzo wielu księży nie lubi spowiadać, niektórzy wręcz
unikają siadania w konfesjonale, jak tylko się da. Znam przypadek
proboszcza, który tak ustawiał dyżury spowiedzi, że
nigdy nie mógł w nich uczestniczyć ze względu na rozliczne
obowiązki. A jak już musiał, bo na przykład wypadał pierwszy
piątek miesiąca, to wytrzymywał tylko kilkanaście minut,
a zaraz potem uciekał z kościoła.
Ja natomiast lubiłem siedzieć w konfesjonale, choć oczywiście
przeszkadzało mi, kiedy musiałem wysłuchiwać serii nieprzygotowanych
penitentów, szczególnie właśnie w pierwsze
piątki miesiąca. Kilkadziesiąt prawie identycznych spowiedzi
w wykonaniu osób, które nie były w stanie zdefiniować swoich
grzechów i spowiadały się nie z tego, co trzeba, z jednej strony
niepotrzebnie obciążały sumienie mało istotnymi szczegółami,
a z drugiej nie dostrzegały istotnych, niszczących ich życie grzechów
... Nie, nie piszę tego z wyższością ani z pogardą. Męczyło
mnie przez lata przekonanie, że to my, księża jesteśmy winni
tej sytuacji. I starałem się jak mogłem tłumaczyć, wyjaśniać,
katechizować, tak w konfesjonale, jak i na ambonie. Skutek
był bardzo nikły. To znaczy, że tylko od czasu do czasu komuś
chciało się zrewidować swoje zapatrywania. I były to głównie
młodsze osoby, które same męczyły się z bezskutecznymi i nieefektywnymi
spowiedziami, które od lat nic nie zmieniały w ich
życiu. No ale to był margines. Bo ogólnie nie dało się nic zmienić.
Sam fakt istnienia tak zwanej spowiedzi pierwszopiątkowej
182 Sakramenty
jest najlepszym przykładem. Przykazania kościelne nakazują
bowiem spowiadać się przynajmniej raz w roku, i jest to osobny
przepis od tego, który nakazuje - również przynajmniej raz
w roku, ale w okresie wielkanocnym - przyjmować komunię.
W historii KRK były różne okresy (mody) w odniesieniu do
sakramentów (kiedy je już ostatecznie na Soborze Trydenckim
zdefiniowano w liczbie siedmiu). Czasami unikano częstego
przystępowania do komunii (ograniczenia te dotyczyły wyłącznie
świeckich, nigdy duchownych), przesadnie podkreślając
małość i grzeszność człowieka w kontraście do nieskończonej
świętości Boga, innymi czasy zachęcano do jak najczęstszego
korzystania z sakramentów. Takie trendy w duchowości. Być
może miało to jakieś podłoże o charakterze ekonomicznym, ale
tego nie jestem w stanie wyśledzić. Byłby to interesujący temat
na doktorat z socjologii religii. Dziś znajdujemy się w każdym
razie w okresie „ propagandy sakramentalnej'; który rozpoczął
się na przełomie XIX i xx wieku. Ma to związek (choć coraz
luźniejszy) z objawieniami Najświętszego Serca Pana Jezusa
uznanymi przez KRK. W objawieniach tych zawarte są obietnice,
że jeśli ktoś odprawi te dziewięć pierwszych piątków miesiąca,
to na pewno zostanie zbawiony (a więc jednak istnieje pewność
zbawienia w KRK, tyle że wynikająca nie ze Zmartwychwstania
Chrystusa, a z wypełnienia procedury, która została przez Niego
ponoć zaoferowana dopiero i8oo lat po założeniu Kościoła„.
ciekawa wybiórczość swoją drogą) . W objawieniu tym przedstawiono
zatem procedurę zbawczą w sposób następujący:
przez dziewięć kolejnych pierwszych piątków miesiąca należy
być w stanie łaski uświęcającej i przyjąć komunię. Nic tam
o spowiedzi nie było. Bo przecież mógł ktoś przez te dziewięć
miesięcy nie popełnić grzechu ciężkiego i po prostu chodzić
Sakramenty 183
sobie do komunii {w końcu obowiązkowa spowiedź jest tylko
raz w roku) . Po pewnym czasie od tych objawień ukształtowała
się jednak w KRK praktyka pierwszopiątkowej spowiedzi,
pewnie żeby zapewnić i wiernym nie tak mocnym w zachowywaniu
przykazań zbawienie . .. A z upływem lat ta spowiedź
pierwszopiątkowa stała się prawie obowiązkiem, przynajmniej
w Polsce. Pamiętam, jak wdrażano nas przy okazji pierwszej
komunii w tę praktykę. Otrzymywaliśmy specjalne obrazki
(teraz to zazwyczaj dość estetyczne - imienne!!! - karneciki ze
słodziutkim obrazeczkiem serca Jezusa) i staliśmy w długich kolejkach,
podzieleni godzinowo na grupy wiekowe, żeby od pykać
tę procedurę. Czy zostało to wymyślone przez księży, żeby skomasować
penitentów jednego dnia w miesiącu, a potem mieć
spokój w konfesjonałach? Czy chodziło o kasę {poza niedzielą
tacę zazwyczaj zbiera się tylko w pierwsze piątki oraz w każdą
środę, dzień nowenny do Matki Bożej Nieustającej Pomocy)?
Nie wiem. Może tak, może nie. Wiem natomiast, że teraz to już
nie działa, przynajmniej nie działało w mojej diecezji. I księża,
szczególnie proboszczowie, mocno nad tym ubolewali. Mając
na głowie takie starodawne praktyki, bardzo trudno było uczyć
przyszłe pokolenia katolików świadomego podchodzenia do
spowiedzi jako do pewnego rodzaju kierownictwa duchowego,
psychoterapii, rozwoju osobistego, duchowego. Oczywiście
w różnego rodzaju wspólnotach tak się dzieje, ale to jednak
jest margines. Dominują te stare zwyczaje, które skutecznie
niwelują wysiłki bardziej świadomych i zaangażowanych duszpasterzy,
by ze spowiedzi uczynić coś więcej niż nadawanie
paczki z grzechami na poczcie parafialnej do nieba ...
Była jedna kategoria osób, których nie lubiłem spowiadać -
księża. Nie dlatego, żeby od nich się słyszało jakieś straszne
184 Sakramenty
grzechy (przynajmniej mnie się takie spowiedzi nie trafiły) .
Księża spowiadali się z pozycji specjalistów, nieledwie zażenowanych,
że oni również muszą zmagać się z grzechami, skoro
tak dobrze się na nich znają i tak potrafią pomagać innym
w tej materii. Jakby byli zdziwieni, że sami też jeszcze grzeszą.
Jakby przeżywali bardziej urażoną ambicję czy zranioną męską
dumę niż autentyczny żal. Ja także czułem to zażenowanie, że
mój kolega, który mówi takie piękne kazania i tak wspaniale
się modli przy ołtarzu, ma takie zwyczajne i mało spektaku -
larne grzechy ... I jaką pokutę można księdzu dać? Ciekawe,
że nigdy nie zdarzyło mi się spowiadać żadnego proboszcza.
Oni chyba raczej nie korzystają z posługi wikariuszy. Kwestia
honoru i zachowania starodawnego podziału pomiędzy tymi
klasami duchowieństwa. Jednak i tu mechanizmy korporacyjne
działają mocno i sprawnie.
Zupełnie inną rzeczywistością jest spowiadanie sióstr zakonnych.
Wspominam to z dużą przykrością. Nie dlatego, żeby
siostry jakoś szczególnie grzeszyły, przynosiły natomiast do
konfesjonału olbrzymi ciężar swojego życia. W trakcie spowiedzi
sióstr często chciało mi się płakać lub przeklinać albo jedno
i drugie. Tyle krzywdy, bólu, dezorientacji, zwątpienia, kobiet
złamanych moralnie i duchowo, a często i psychicznie ... Do dziś
odczuwam żal, kiedy o tym myślę. Siostry zasłużyły na osobny
rozdział. A w zasadzie książkę, która może kiedyś powstanie.
Eucharystia
Minęło pięćset lat od wystąpienia Marcina Lutra. Można się
spierać o wiele rzeczy. Ale jedno na pewno przez te pięćset lat
się nie zmieniło - wzajemna niechęć (momentami nienawiść)
Sakramenty 185
i pogarda katolików i protestantów. Były wojny, rzezie, niszczenie
się nawzajem (korporacja KRK ma tu znacznie więcej
na sumieniu niż druga strona). Ponieważ dla protestantów,
zwłaszcza tych bardziej trzymających się Biblii, cała katolicka
nauka i praktyka tak zwanej Eucharystii jest herezją i nadużyciem,
to pogardliwie nazywają katolicką komunię waflem
i wyśmiewają KRK, że swoim wiernym wciska takie pogańsko
-magiczne dyrdymały.
A korporacja twardo trzyma się swoich teologicznie wypracowanych
tez i używa magicznie brzmiących słów, których
znaczenia nikt nie potrafi do końca wytłumaczyć (w Biblii ich
nie uświadczysz), na przykład słowa „uobecnienie"99• Co to
znaczy, że coś (w tym wypadku podobno ofiara Chrystusa) się
uobecnia? Że dawny fakt historyczny się nie powtarza, a jednak
jest teraz obecny? Pętla czasu? Wieczność jako wymiar
równoległy do czasu? Raczej to drugie bliższe jest katolickiej
nauce o uobecnianiu się. Tak czy siak, pachnie magią (i dlatego
tak denerwuje to protestantów i biblijnych chrześcijan).
A poza tym to przecież Chrystus sam ustanowił ten sa -
krament, więc cisza tam i na mszę biegiem marsz 100• Katolicy
wierzą, iż chleb (lub wafelek, jak wolą kpić protestanci) staje
się rzeczywistym fragmentem ciała Jezusa Chrystusa, które
mamy zjeść, a wino - Jego rzeczywistą krwią, którą mamy wypić.
Z zewnątrz patrząc to naprawdę brzmi bardzo magicznie
i przypomina pogańskie obrzędy, i to te pochodzące z dość
okrutnych i krwawych wierzeń. No i tu można byłoby kontynuować
dyskusję, a w zasadzie zbijanie teologicznych argumentów
KRK. Ale nie o tym jest ta książka, dlatego chciałbym
wskazać, jak Eucharystia wykorzystywana jest jako narzędzie
kontroli nad klientami korporacji.
186 Sakramenty
Otóż po pierwsze i najważniejsze - jest ona obowiązkowa.
I to zawsze pod sankcją grzechu śmiertelnego (wyłączywszy
chorobę lub inną okoliczność uniemożliwiającą dotarcie do
kościoła). Czyli że mówimy bardzo pięknie (i wzniośle), że
to sam Jezus Chrystus chce, żebyś do Niego przyszedł, bo On
chce cię obdarować bezinteresownie samym Sobą, mówić
do ciebie ... Ale spróbuj nie przyjść! To już jesteś oddzielony
od Niego, a gdybyś w tym momencie umarł, nie żałując,
to idziesz do piekła. Czyli korporacja oferuje ci produkt za -
pewniający wejście do nieba, a sankcją za niedopełnienie
warunków jest wejście do piekła. Nie od razu może, ale jak
sobie nagrabisz kiepską frekwencją przez wiele lat ... Niezły
kontrast, co?
I znów, tak jak przy spowiedzi, kontrola jest przerzucona
na klientów. To oni muszą organizować czas swój, czas swojej
rodziny, żeby się wyrobić z mszą. A pretensje księży o niechodzenie
do kościoła i tak słyszą tylko ci, którzy akurat chodzą.
Taki drobny paradoksik. Tyle że w tym momencie księża wyłączają
swoją odpowiedzialność jako przedstawiciele korporacji:
myśmy mówili, trąbili, przypominali, napominali, tak że jakby
co, to do piekła na własne życzenie pójdziesz.
Po drugie - jest płatna. Choć niby darmowa. Ale w praktyce
bardzo rzadko się zdarza odprawianie mszy za darmo. Jakaś
ofiara powinna być, nawet mała. Konferencje biskupów krajów
europejskich swego czasu wyznaczyły średnie „co łaska" na
dziesięć euro. Przyznaję, że w parafiach, w których pracowa -
łem, odprawialiśmy nawet za dziesięć złotych. Wiem jednak,
że często kwota pięćdziesiąt złotych bywa kwotą wyjściową do
negocjacji w biurach parafialnych. Dlaczego? Ano bo to właśnie
te pieniądze stanowią trzon dochodów duchownych. Więcej
Sakramenty 187
o tym w rozdziale o finansach KRK. A ofiary są w mszalnych
księgach parafialnych notowane. Skrupulatni proboszczowie
te adnotacje umieszczają w kartotece kolędowej, wchodzą więc
na wizytę duszpasterską dobrze przygotowani do działań jako
komisja rewizyjna.
„Skutecznie naoliwił" to sformułowanie funkcjonujące pośród
katolickich księży, a oznaczające tyle, że osoba, którą
ksiądz namaścił, zmarła. W katechizmowej definicji tego sa -
kramentu mocno zaznacza się utylitarne podejście do świeckich
klientów - mają przysparzać dobra ludowi Bożemu. Jak?
Ano przez cierpienie. Stoi za tym cała dziwna dość teologia
cierpienia, oparta na teologicznym błędzie niewystarczalności
cierpienia Chrystusa, ale nie będę teraz opisywał tej kontrowersji101.
Korporacja KRK twierdzi, że zwyczaj opisany w Liście Jakuba
to już obrzęd liturgiczny. A słowa wvc; rcpw{3vn:povc; r17c;
(starszych Kościoła) tłumaczy jako kapłanów. Jest to nadużycie
i fałszerstwo. Jak też twierdzenie, że Jezus Chrystus ustanowił
namaszczenie jako sakrament. No dobrze, ale w jaki niby
sposób ten sakrament ma być narzędziem władzy czy kontroli
KRK nad wiernymi? Ano w taki, że w starości, chorobie
czy niebezpieczeństwie śmierci masz czuć oddech KRK na
swoich plecach. Masz wiedzieć, że także tam będzie chcia -
ła się poprzez swoich przedstawicieli pojawić „instytucja
zbawcza"102• Masz czuć zobowiązanie, by samemu o to prosić
dla siebie (słynne karteczki w portfelach katolików: „s.o.s.
Jestem katolikiem, w razie wypadku wezwać księdza") albo dla
innych, bliskich ci osób. Dlaczego? Bo przecież nie masz pewności
zbawienia ...
188 Sakramenty
Niewola miłości -
małżeństwo pod kontrolą korporacji
Termin „niewola miłości" to pomysł Stefana Wyszyńskiego,
rzymskokatolickiego kardynała i prymasa Polski. W czasach
zniewolenia komunistycznego zaproponował on taki właśnie
trik: zamiast przyznawać się, że jesteśmy zniewoleni przez
Związek Sowiecki, sami oddajmy się w „macierzyńską niewolę
miłości" Maryi. To podejście jest co prawda (według Biblii) heretyckie
i (według zdrowej psychologii) patologiczne, ale było
bardzo mocno przez KRK w Polsce promowane. Choćby druga
zwrotka pieśni katolickiej Serdeczna Matko: „Zasłużyliśmy, co
prawda, przez złości, by nas Bóg karał rózgą surowości. Lecz
kiedy Ojciec rozgniewany siecze, szczęśliwy, kto się do Matki
uciecze". Nie chciałbym się tu zajmować rozpracowywaniem
tego problemu (jest bardzo rozległy) , sformułowanie „niewola
miłości" wydaje mi się natomiast bardzo trafnie oddawać
rzymskokatolickie podejście do kwestii małżeństwa. Ogólna
definicja na pierwszy rzut oka wydaje się dość spokojna i bezpieczna:
„Przymierze małżeńskie, przez które mężczyzna i kobieta
tworzą ze sobą wspólnotę całego życia, skierowaną ze swej
natury na dobro małżonków oraz do zrodzenia i wychowania
potomstwa, zostało między ochrzczonymi podniesione przez
Chrystusa Pana do godności sakramentu"103• Zaraz potem jednak
dowiadujemy się, że „[ m )ałżeństwo między ochrzczonymi
jest prawdziwym sakramentem Nowego Przymierza"1°". I tu już
jest haczyk, bo okazuje się, że małżeństwo dwojga katolików
nie jest ani tylko ich własną decyzją, ani własną sprawą. Jest
dziełem Boga (to akurat prawda i nie jest to problem), ale jak
twierdzi KRK - właśnie z tego względu podlega jurysdykcji
Sakramenty 189
korporacji. Piękniej się o tym mówi, wskazując na małżeństwo
jako na dobro całej wspólnoty wierzących katolików.
Czyli zawierasz małżeństwo z miłości, owszem, korporacja
daje ci błogosławieństwo (oczywiście Boże, którym zarządza),
a ty możesz się cieszyć swoim małżeństwem, niemniej jednak
w dość ściśle określonych ramach zobowiązań. Bo - właśnie
tak - bierzesz na siebie zobowiązania nie tylko wobec małżonka
i ewentualnych dzieci, ale też wobec korporacji. A ona ma
wobec twojego małżeństwa uprawnienia - będzie cię uczyć, jak
masz w tym związku funkcjonować, co wolno, czego nie wolno,
także w łóżku. Ostatnio pewnego rodzaju gwiazdą w korporacji
KRK w Polsce jest ojciec Ksawery Knotz, kapucyn, który, jak to
się mówi, głosi odważne lub kontrowersyjne tezy dotyczące
kwestii współżycia seksualnego małżonków katolickich. Już
sam tytuł jego książki Erotyka katolika musiał wzbudzić kon -
trowersje. Korporacja nie przepada za używaniem takich słów.
Ojciec Knotz próbuje jakoś pogodzić piękne i głębokie filozoficzne
założenia katolickiej etyki seksualnej z potrzebami
ludzkimi. Czy mu się to udaje? Trudno powiedzieć. Mimo
wszystko KRK raczej widzi małżeństwo bardziej jako sposób
na powiększanie swojego stanu osobowego niż jako drogę do
rozwoju osobistego małżonków. To znaczy oficjalnie tego nie
twierdzi. Oficjalnie pierwszorzędnym celem małżeństwa jest
„wzajemne dobro i uświęcenie współmałżonków''. Ale nieoficjalnie,
czyli w praktyce, zawsze bardziej chodzi o tę drugą
stronę. Co ciekawe, KRK twierdzi, że to małżonkowie sami sobie
nawzajem udzielają sakramentu, a oficjalny przedstawiciel
korporacji tylko je błogosławi105• Korporacja nie bierze więc
za nic odpowiedzialności. Ale zyskuje uprawnienia, bo to ona
właśnie będzie kontrolowała, czy zainteresowani funkcjonują
190 Sakramenty
w tym związku po katolicku 106. Przypomina mi się tutaj stary
radziecki kawał o tym, że w Związku Sowieckim łóżka małżeńskie
są trzyosobowe, bo Lenin zawsze z nami. Korporacja może
też, jeśli pojawiają się jakieś problemy - oczywiście po stronie
małżonków - stwierdzić, że małżeństwo zostało zawarte nieważnie107.
O tym więcej w rozdziale o orzekaniu nieważności
małżeństwa. Temat poniekąd fascynujący ... Zajmowałem się
nim dobre siedem lat w praktyce, więc wiem, o czym piszę. Aha,
no i jeszcze jeśli coś się dzieje źle w małżeństwie, a nie można
uznać go za nieważne, to korporacja może łaskawie zgodzić się
na tak zwaną separację, czyli de facto zwolnić z wykonywania
obowiązków małżeńskich. Na przykład w sytuacji przemocy
to korporacja po zbadaniu sprawy może oficjalnym dekretem
łaskawie zezwolić bitej żonie na ucieczkę od męża albo
notorycznie zdradzanemu mężowi zezwolić, by zamieszkał
osobno. To korporacja może zezwolić w takich wypadkach na
niewykonywanie małżeńskiego obowiązku współżycia. Innymi
słowy: dopóki nie ma papierka od korporacji, każda odmowa
współżycia, ucieczka dla ratowania życia bądź godności jest
złamaniem przysięgi małżeńskiej. I nie ma tu znaczenia to, że
druga strona też łamie takie zobowiązania. Masz zostać i trwać
na posterunku, bo instytucja małżeństwa jest ważniejsza od
dobra jednostki. Małżeństwo jest wspólnym dobrem korporacji
i ona będzie go bronić, nawet kosztem jednostek. Jest to
oczywiście uzasadniane w sposób wzniosły. Otóż takie trwanie
wbrew oczywistej niesprawiedliwości, krzywdzie, przy ryzyku
utraty życia lub zdrowia to jest łączenie swoich cierpień z cierpieniami
Chrystusa, przez co otrzymują one wieczystą wartość
zbawczą i można je nawet ofiarować Bogu za zbawienie złego
męża lub złej żony. W korporacji gloryfikuje się osoby, które
Sakramenty 191
tak żyły, na przykład Świętą Ritę. Swoją drogą powstała jakiś
czas temu w Polsce pewna katolicka wspólnota - SYCHAR,
która ma się zajmować właśnie ratowaniem za wszelką cenę
małżeństw zagrożonych rozpadem. Bo tylko ten rozpad wi -
dziany jest jako tragedia. Wszystko inne to pikuś„. Oto dwa
cytaty z ich strony internetowej : „Charyzmatem Wspólnoty
Trudnych Małżeństw SYCHAR jest dążenie jej członków do
uzdrowienia sakramentalnego małżeństwa, które przeżywa
kryzys. Współpracując z Jezusem Chrystusem - Bogiem, w każdej
sytuacji, nawet po ludzku patrząc beznadziejnej, możliwe
jest odrodzenie małżeństwa (sic!). Dla Boga bowiem nie ma
rzeczy niemożliwych. Prawda o mocy sakramentu oznacza, że
nawet jeśli małżonkowie nie potrafią ze sobą być i odchodzą
w stan separacji, czyli oddzielnego mieszkania, to ich małżeństwo
- Sakramentalne Przymierze małżonków z Bogiem - trwa
nadal. Nadal są mężem i żoną i jako tacy staną przed Bogiem.
Sakrament małżeństwa jest darem Boga, który daje małżonkom
siłę odtwarzania wspólnoty małżeńskiej właściwie w każdej
sytuacji"108• „Czy wiecie, że występujący o rozwód przed sądem
małżonek musi dać antyświadectwo miłości, gdyż żeby
uzyskać rozwód, musi przekonać sąd, że nie kocha swojego
współmałżonka? Nawet jeśli kocha, to żeby uzyskać rozwód,
musi skłamać, mówiąc, że nie kocha. Katolicy, nie doradzajcie
i nie usprawiedliwiajcie rozwodów cywilnych, bo rozwód
cywilny sakramentalnych małżonków to wielkie zgorszenie
zarażające inne małżeństwa! W sytuacjach skrajnych separacja,
nie rozwód!"109 Szczególnie ten drugi cytat jest nieprawdziwy.
Wcale nie jest tak, że małżonkowie przede wszystkim przekonują
sądy cywilne, iż nie kochają drugiej strony. I że dają przy
tym jakieś antyświadectwo. Przecież mówią wtedy prawdę.
192 Sakramenty
Ale to nie prawda się tu liczy, liczy się „obiektywne" dobro
i wartość sakramentu, który jest przecież pod zarządem korporacji
... Aha, pierwszy cytat też jest nieprawdziwy, bo według
KRK małżeństwo trwa do śmierci jednego ze współmałżonków.
Namaszczenie chorych i pogrzeb
Jeszcze krótko po stanie wojennym jakaś polska rodzina
mieszkająca w USA chciała zaoszczędzić sobie kłopotów i sporej
sumy pieniędzy na transporcie zwłok zmarłej babci do Polski.
Prochy po kremacji przesypali więc do dużej puszki po zupie
w proszku i wysłali do kraju. Aby zmylić celników, sytuację
opisali w liście, który został wysłany osobno. Informacja telefoniczna
nie wchodziła w grę ze względu na podsłuchy. Zakła -
dali, że list przyjdzie wcześniej niż paczka, ale tak się nie stało.
Rodzina w Polsce próbowała z tego proszku zrobić zupę, ale
że nie była smaczna, odstawili puszkę i czekali na list. Kiedy
przyszedł, mieli wielki problem, nie tylko żołądkowy, ale i moralny.
Podobno od tego właśnie zdarzenia powstała tradycja,
żeby urny z prochami zmarłych nazywać „gorącym kubkiem''.
Wśród księży często padało pytanie, czy pogrzeb był normalny,
czy z gorącym kubkiem.
Nigdy jakoś nie przepadałem za pogrzebami, może dlatego,
że to bardzo dziwaczne momenty. Zaczynało się już w biurze
parafialnym, gdzie rodzina zmarłego przychodziła załatwiać
formalności. I tu następowało pewne zderzenie. Przynajmniej
dla mnie. Bo dla tych ludzi to był czas traumatyczny (z pewnymi
wyjątkami), a dla mnie jeden z wielu obowiązków do wypełnienia.
Oni przychodzili często otumanieni środkami uspokajającymi
albo alkoholem, albo jednym i drugim. A ja musiałem ich
Sakramenty 193
„ profesjonalnie obsłużyć'; czyli dopasować terminy mszy w kościele,
ewentualnego różańca, spowiedzi, do ustalonej przez firmę
pogrzebową godziny pochówku na cmentarzu. To prawda, że
przy setnym czy sto pięćdziesiątym pogrzebie człowiek obojętnieje.
I właśnie wtedy, kiedy już nie ma emocji, jest za to duży dystans,
trzeba włączyć profesjonalizm. Bo ludzie, którzy przychodzą
do księdza, oczekują jakiegoś współczucia, zaangażowania,
zrozumienia. Czyli właśnie tego, czego już nie masz. I mieć nie
możesz, bo gdybyś przeżywał każdy pogrzeb, zwariowałbyś. Ale
nie wolno tego pokazać, więc trzeba się nauczyć na zawołanie
współczuć, rozumieć, pocieszać. A tak naprawdę to trzeba się
nauczyć robić takie wrażenie. Miałem jeszcze na tyle szczęścia,
że w parafiach, gdzie pracowałem, nie było ustalonego taryfikatora
(z wyjątkiem stałych opłat dla księdza na taksówkę,
jeśli rodzina nie podwoziła na cmentarz). Dlatego przynajmniej
nie musiałem wysłuchiwać narzekań na kościelne zdzierstwo.
Często natomiast musiałem odpowiadać na męczące prośby
typu: „To niech ksiądz powie, ile normalnie ludzie dają''. A da -
wali różnie - od pięćdziesięciu złotych do nawet tysiąca. Za -
leżnie od możliwości bądź poczucia obowiązku. Ominął mnie
też cały biznes cmentarny, bo nie trafiłem nigdy na parafię,
która miałaby własny cmentarz; jeździliśmy na komunalne
lub do innych parafii.
Nie lubiłem pogrzebów także dlatego, że katolickie obrzędy
są bardzo smutne. A w zasadzie mocno schizofreniczne. Niby
teksty, które się czyta i śpiewa, są wszystkie o zmartwychwsta -
niu i życiu wiecznym, ale same te teksty i melodie są często
przeraźliwie rozpaczliwe, na przykład: „Zgromadziliśmy się,
aby pożegnać naszego brata (naszą siostrę) N. Jego (jej) śmierć
napełniła bólem jego (jej) rodzinę i wielu z nas. Wszyscy bie-
194 Sakramenty
rzemy udział w ich cierpieniu i wyrażamy im nasze współczucie.
Chcemy być z nimi w ciężkiej dla nich chwili. Wierzymy,
że śmierć jest początkiem lepszego życia, a nasza rozłąka ze
zmarłymi jest przejściowa. Ufamy, że spotkamy się znowu z N.
w domu naszego Ojca"110•
I tak to się jedno z drugim kłóci, że aż boli. Bo nie ma w tych
obrzędach zdecydowanej pewności. Nie ma spokojnego, radosnego
świętowania tego, co głosi KRK, czyli tego, że zmarły idzie
do nieba. Nie ma, bo nie może być. Dlatego, że KRK nie wierey
w pewność zbawienia przez Jezusa Chrystusa. Otóż w sporach
teologicznych z pewnymi przegięciami pierwszych reformatorów,
takich jak Luter czy Kalwin, którzy negowali wolną wolę
człowieka, KRK potwornie się usztywnił na stanowisku, że
wolność woli człowieka jest absolutna. A to oznacza, że nawet
jeżeli Jezus Chrystus cię zbawił jako Bóg, to ty jako człowiek
możesz to unicestwić przez dokonywanie innych wyborów
(grzech). I tu odwieczny problem: czy istnieje jakaś ilościowa
norma grzechów, po przekroczeniu której idzie się do piekła?
Czy może jakościowa? Przez wieki KRK tu kręcił i kluczył, oficjalna
nauka nijak się miała do tego, co mówili ludziom księża,
ostatecznie jest tak, że katolik nigdy nie wie, jak to będzie. No
bo nie wiesz, czy cię coś nie najdzie w ostatniej chwili, czy nie
zgrzeszysz ciężko i nie umrzesz nagle, nie pojednawszy się z Bogiem.
Ta fundamentalna niepewność bierze się z nieuznawania
przez KRK wystarczalności zbawienia przez Jezusa Chrystusa.
Nawet jeżeli KRK próbuje twierdzić co innego. Bo jakie to jest
wystarczające zbawienie przez samego wszechmogącego Boga,
które zwykły, bynajmniej niewszechmogący człowiek może
przekreślić? Jak zwykle wychodzi tu typowe dla KRK budowanie
teologii nie w oparciu o Biblię, ale o filozofię i ludzkie
Sakramenty 195
pragnienia. Trzeba więc jeszcze coś robić dla zmarłych, skoro
samo zbawienie może nie wystarczyć ... „Wiemy, że wskutek
ludzkiej skłonności do złego wszyscy popełniamy grzechy.
Przed Najświętszym Bogiem nikt nie jest bez winy. Dlatego
chcemy złożyć za naszego zmarłego brata (naszą zmarłą siostrę)
Ofiarę Eucharystyczną jako zadośćuczynienie za jego
(jej) grzechy. Będziemy prosili Boga, aby go (ją) oczyścił od
wszelkiej winy i dopuścił do społeczności Świętych"111 • No to
oznacza, że Bóg cię zbawił, ale do pewnego momentu twojego
życia (chrztu? nawrócenia?), a od tego momentu to już, bracie,
działasz sam, na własną odpowiedzialność, więc pewny do
końca być nie możesz.
Wokół tej niepewności narosły góry przesądów, głupich
pomysłów, dziwnych historii i kościelnych praktyk. Przykład
historii: do jednego z katolickich świętych, Jana Marii Vianneya,
który miał posiadać wiele nadprzyrodzonych darów, przyszła
raz zrozpaczona żona człowieka, który popełnił samobójstwo,
rzucając się do rzeki z mostu. W tamtych czasach (połowa
x1x wieku) KRK twierdził, że samobójcy jako zabójcy niepojednani
z Bogiem idą do piekła. Święty kazał kobiecie przyjść
na drugi dzień, a wtedy oznajmił jej, że nie musi się martwić,
bo jej mąż lecąc pomiędzy mostem a taflą rzeki, otrzymał łaskę
żalu za grzechy, więc pójdzie do czyśćca. Ufff, cóż za ulga ...
A przykładem praktyki niech będą osławione pierwsze piątki
miesiąca. Źródłowo, według jednego z oficjalnie uznanych
przez KRK objawień, właśnie o to chodziło. Otóż delikwent,
który odprawił to nabożeństwo, czyli przez kolejnych dziewięć
miesięcy w pierwszy piątek poszedł na mszę i przyjął komunię,
otrzymywał na mocy obietnicy Chrystusa pewność, że nie
umrze bez pojednania z Bogiem. A potem już zasadniczo mógł
196 Sakramenty
robić, co chce, bo przez niecały rok biegał do spowiedzi i do
komunii. Pomijając potwornie demoralizujący i mechaniczny
(czyli totalnie magiczny) charakter takich obietnic, nie mają
one nic wspólnego z Biblią i kompletnie odbierają sens pojęciu
zbawienia poprzez mękę, śmierć i zmartwychwstanie Chrystusa.
Bo możesz być łajdakiem, ale jeśli poświęcisz odrobinę
czasu na wykonanie rytuałów, to i tak do nieba wziąć cię będą
musieli. Jest to praktyczna realizacja teorii o samozbawieniu,
zawartej w żydowskiej interpretacji Starego Testamentu.
A kiedy już się życie skończy, to można nad kolejną trumną
się zadumać: „Zdążył( a) czy nie?". A jak ogólnie mamy wrażenie,
że nie zdążył(a) , to się trzeba duuużo modlić za taką osobę,
bo skoro zbawienie przez Boga nie zadziałało tak do końca, to
może zadziała jednak mnożenie paplaniny, której Jezus zakazał
swoim uczniom (zob. Mt 67)? Dużo się modlić to też zamawiać
wiele mszy, przecież nie za darmo.
Nie lubiłem pogrzebów też z innych powodów: obojętności
i gadatliwości żałobników, obojętności grabarzy, często bardzo
długo trwających konduktów na wielkich miejskich cmentarzach.
Ale najbardziej dlatego, że były one zazwyczaj magicznymi
rytuałami odprawianymi przez ludzi chcących wcisnąć
do nieba swoich bliskich.
Być czy mieć, czyli majątek korporacji
Chciałbym krótko podsumować, co korporacja KRK sama
stanowi o swojej finansowej działalności. Oczywiście zaczyna
się od zdecydowanego podkreślenia własnej stuprocentowej
niezależności od kogokolwiek, a szczególnie państwa 112 • Nie ma
tu precyzyjnie określonej listy celów KRK. Korporacja podaje
tylko, że niezależnie może w dziedzinie ekonomicznej robić
praktycznie wszystko, wymienia tylko główne cele swojej działalności.
W ten sposób otwiera sobie furtkę do finansowania
chociażby polityki i dyplomacji albo działalności o charakterze
na przykład reklamowym. Ale co warte zauważenia, KRK jednocześnie
występuje jako organizacja religijna - Kościół - oraz
korporacja (na przykład pod nazwą Konferencja Episkopatu lub
zakony), a także państwo: Watykan. Czasami można usłyszeć
lub przeczytać komentarze, że księża to agenci obcego państwa.
To tak nie działa. Księża są funkcjonariuszami korporacji.
Agentami Watykanu są nuncjusze i legaci papiescy, czyli dyplomaci.
I trzeba przyznać, że są jednymi z najskuteczniejszych
na świecie i najaktywniejszych dyplomatów. Bardzo wyraźnie
było to widać za czasów Jana Pawła II, Ronalda Reagana i Michaiła
Gorbaczowa, kiedy Watykan miał gigantyczny wpływ na
demontaż Związku Sowieckiego właśnie poprzez dyplomację.
Zawsze natomiast występował jako bezstronny mediator. Warto
wspomnieć, że KRK posiada własną Akademię Dyplomatyczną!
198 Być czy mieć. czyli majątek korporacji
Chciałbym zwrócić uwagę, że mamy tu podobną sytuację jak
w wypadku teorii Heisenberga: nie wiadomo, ccy materia
w danym momencie jest cząsteczką, ccy falą. Co do KRK też
nigdy dokładnie nie wiadomo, ccy rozmawia się z Kościołem,
korporacją ccy państwem. Bardzo inteligentne i celowe rozmycie
granic. Dlatego też zostawia się furtkę do finansowania
różnego rodzaju działalności. Dyplomacja na ten przykład sporo
kosztuje„. Następnie w kanonie na samym początku mamy
właśnie wymienione te różne „formy występowania" KRK
z zapewnieniem im pełnej niezależności. Otóż KRK ma takie
wewnętrzne regulacje, a każde państwo świata, które zgadza
się na funkcjonowanie tej korporacji u siebie, ma to przyjąć do
wiadomości. I już!113 Dalej: władzę nad dobrami KRK sprawuje
papież, a generalnie nikomu nic do tego, co się z tymi środkami
dzieje. Żadnej kontroli zewnętrznej, pełna tajemnica 114• Taka
korporacja nigdy nie zbankrutuje, nie ogłosi upadłości, zwłaszcza
że może bez ograniczeń transferować środki w dowolne
miejsce na świecie w dowolnym czasie. Jeśli gdzieś brakuje,
uzupełnia się zbiórkami czy innymi ofiarami zebranymi w odległych
częściach globu. I tutaj nie można zapomnieć o jednej
ważnej rzeczy: KRK jest największym na świecie posiadaczem
gruntów. Nawet jeśli w niektórych krajach, na prcykład we
Francji po rewolucji, zostały one korporacji odebrane, to i tak
w innych miejscach na świecie jest ich mnóstwo. A to kapitał,
który zawsze zachowuje wartość.
Korporacja KRK ma wewnętrzny system podatkowy, co ciekawe
- dotyczący głównie instytucji, z rzadka poszczególnych
wiernych, a jeśli już, to pośrednio, tak że nawet nie wiedzą, że
płacą takie daniny. W jednej z polskich diecezji biskup nałożył
Być czy mieć, czyli majątek korporacji 199
podatek miesięczny i na parafie (jeden złoty od parafianina),
i na księży (pięćdziesiąt złotych), by sfinansować kilka milionów
długu, który powstał za czasów jego poprzednika na
skutek afery finansowej115• Smaczek dodatkowy: w tym samym
czasie ten sam biskup wyremontował na swoją rezydencję zabytkowy
budynek, co kosztowało około ośmiu milionów złotych.
Potem zapraszał kolejno, dekanat po dekanacie, księży
ze swojej diecezji na zwiedzanie rezydencji połączone z poczęstunkiem
godnym biskupa. Poczęstunek ten finansowali proboszczowie
danego dekanatu z pieniędzy parafialnych, a przy
okazji odwiedzin przekazywali zebrane na sfinansowanie rezydencji
w swoich dekanatach haracze. Nieformalny podatek
został nałożony na parafie później również w celu sfinansowania
prezentu dla tegoż hierarchy - nowego pastorału za sto
tysięcy złotych ...
Przepływ pieniędzy zachodzi także pomiędzy poszczególnymi
krajowymi oddziałami korporacji, a odbywa się on za
pośrednictwem centrali watykańskiej116• KRK bierze na siebie
obowiązek respektowania państwowych uregulowań prawa
cywilnego, które dotyczą umów i zobowiązań, ale jednocześnie
rezerwuje sobie możliwość ich nierespektowania, o ile
nie są zgodne z prawem Bożym (interpretowanym niezawiśle
przez samą korporację) albo z samym prawem kanonicznym.
Czyli niby respektujemy, ale możemy też nie respektować. I to
my zdecydujemy kiedy. Pokażcie mi inną korporację, która
mogłaby mieć taką swobodę gospodarczą ... 1 1 7
Kiedy spojrzymy na tak zwany pomocniczy personel parafialny
w Polsce, to znaczy gosposie, organistów, kościelnych
itp., to zauważymy przede wszystkim emerytów i rencistów.
Nie wiem, jaki odsetek proboszczów w Polskiej gałęzi KRK
ZOO
Być czy mieć, czyli majątek korporacji
zatrudnia tych ludzi w pełni legalnie na pełny etat, z zus-em
i podatkami. Mam wrażenie, że są to rzadkie perły. Zazwyczaj
to cząstki etatów, praca na czarno lub wolontariat. KRK unika
płacenia podatków. Jasne, gruntowy czy podobne płacić musi,
natomiast w kwestiach zatrudnienia to już w pełnym tego
słowa znaczeniu szara strefa. Ponieważ jednak korporacja jest
w tej tematyce hermetyczna, a państwo nie ma możliwości
kontrolnych ani prawa do audytu, nie da się udowodnić tego
procederu. Przypominam sobie pewną rozmowę ze znajomym
na ten temat, a raczej intensywny wewnętrzny sprzeciw,
który wzbudziła we mnie jego uwaga, że KRK powinien podlegać
finansowej kontroli państwa. Wkurzyłem się na niego,
kiedy to powiedział, i próbowałem na różne sposoby przekonywać
go, że to nie byłby dobry pomysł. Poza tym instytucje
państwowe w Polsce nie pójdą na takie zwarcie z korporacją,
która dostarcza wyborców ...
Na koniec powiedzmy sobie jasno: korporacja KRK przyznaje
sobie prawo do określania wysokości ofiar za posługę.
To określanie jest uprawnieniem kasty zarządzającej118•
Czyli jednak słynne „co łaska" może być zdefiniowane bardzo
precyzyjnie. Czy to wciąż jest jeszcze naprawdę ofiara, czy już
opłata? Dobre pytanie ...
A teraz - kasa w praktyce. Zacząć wypada od tego, że faktycznie
relacja do pieniędzy w kościele jest problemem. Dostrzeganym
od samego początku. Przestrzegał przed tym Jezus,
a także Apostoł Paweł. Jednym z podstawowych kryteriów
powierzania posługi starszego w kościele był brak chciwości.
Powiedziałbym, że problem pieniędzy jest dwojaki. Po pierwsze
dotyczy poszczególnych osób i ich skłonności do ulegania
Być czy mieć, czyli majątek korporacji 201
pokusie chciwości, a po drugie - finansowego funkcjonowania
KRK jako instytucji. Czasem te dwa problemy się zazębiają czy
nakładają, tak jest na przykład w wypadku jednoosobowych
parafii, gdzie instytucją jest miejscowy proboszcz.
Możliwości zarabiania pieniędzy, kiedy jest się księdzem,
są różne. Podstawowe źródło dochodów to tak zwane intencje
mszalne. Czyli te ofiary, które wierni składają, zamawiając
mszę w swoich intencjach, za żywych bądź za zmarłych. Tu
wszystko zależy od wielkości parafii, jej położenia (wieś I miasto,
tereny biedne I bogate). Zasadniczo zakłada się, że tak
zwana normalna intencja to pięćdziesiąt złotych. W warun -
kach miejskich ksiądz przeciętnie odprawia jedną mszę w dni
powszednie, a dwie w niedziele. Daje to tygodniowo osiem
mszy po pięćdziesiąt złotych, czyli czterysta w sumie. Jasne,
że bywają intencje wyższe i niższe, zwłaszcza w parafiach
uboższych, emeryckich. Miesięcznie zatem - tysiąc sześćset.
Do tego dochodzą śluby i pogrzeby. Tu sytuacja jest bardzo
zróżnicowana, zależnie od miejscowego zwyczaju. Są parafie,
w których ksiądz odprawiający pogrzeb całą sumę złożoną
przez wiernych bierze dla siebie. I wtedy może to być solidny
zastrzyk gotówki. Ale wtedy zazwyczaj musi on zapłacić za
swoje jedzenie i media, z których korzysta na plebanii (stąd
dbałość o wysokie ofiary ślubne czy też pogrzebowe w takich
parafiach). W miejskich parafiach mojej diecezji panował
inny zwyczaj. Otóż pieniądze za ofiary pogrzebowe i ślubne
przejmował proboszcz, wypłacając księdzu odprawiającemu
standardową ofiarę mszalną (w języku kościelnym zwaną
„stypendium") w wysokości pięćdziesięciu złotych, a oprócz
tego (to już rzadziej) drugie pięćdziesiąt złotych za ceremonie
pogrzebowe na cmentarzu i na dojazd (chyba że rodzina zmar-
202 Być czy mieć, czyli majątek korporacji
lego wiozła księdza). Jeśli pogrzebów w danym miesiącu było
dużo (a są takie parafie, głównie stare miejskie blokowiska),
to do podstawowej sumy tysiąca sześciuset złotych można
dorobić powiedzmy jeszcze pięćset. To sprawia, że lądujemy
z sumą dwóch tysięcy stu złotych. Co trzeba jeszcze doliczyć?
Ano pensję szkolną. Ta będzie zależała od liczby godzin, ale
spokojnie możemy przyjąć, że średnia w mieście wyniesie
około dwóch tysięcy złotych przy mniej więcej pełnym etacie.
W niektórych przypadkach dochodzą ofiary składane przy
okazji comiesięcznych odwiedzin chorych, ale to sumy nieprzekraczające
dwustu pięćdziesięciu złotych, zazwyczaj od
stu do stu pięćdziesięciu złotych. To po dodaniu do zarobków
parafialnych daje cztery tysiące trzysta złotych. I taka będzie
średnia w dużych miastach. W tak zwanym dobrym miesiącu.
Bo są miesiące słabe (albo też parafie, gdzie zarabia się słabo).
Dlatego realnie Średnią określiłbym na trzy tysiące osiemset
złotych. Raz do roku księża otrzymują też ofiary z tak zwanych
wypominków bądź zdrowasiek. To listopadowe modlitwy za
zmarłych. Nie ma reguły co do wysokości tych ofiar. Nie ma
też reguły co do wypłacania doli wikariuszom przez proboszcza.
Niektórzy wypłacają na zasadzie 50/50, czyli pięćdziesiąt
procent na utrzymanie parafii, pięćdziesiąt procent do podziału
między księży. Wtedy w dużej parafii można nawet nieźle
zarobić (mój rekord to chyba było tysiąc pięćset złotych) . Inni
przeznaczają większość na parafię, a wikariusze dostają na
przykład po trzysta złotych. Też tak miewałem.
Osobna kwestia to kolęda. Wszystko zależy od miejsca
(miasto I wieś), zamożności mieszkańców (lub ich ubóstwa) ,
wielkości parafii. W dużej miejskiej parafii, gdzie po kolędzie
chodzi się miesiąc lub dłużej, da się zarobić w porywach nawet
Być czy mieć, czyli majątek korporacji 203
piętnaście- szesnaście tysięcy. Regułą jest tu oddawanie połowy
na parafię (czyli proboszczowi) . Gdyby ksiądz zostawił
sobie całość, miałby koło trzydziestu tysięcy. Są też parafie
małe, biedne, gdzie po kolędzie chodzi się krótko i cały urobek
dla księdza to może z tysiąc pięćset złotych. A są takie (bogate,
wiejskie zazwyczaj), gdzie samodzielny proboszcz, który nie
musi dzielić się z wikariuszami, zarobi do pięćdziesięciu tysięcy.
Ciekawą opcją jest organizowanie pielgrzymek (albo wycieczek,
które nazywają się pielgrzymkami) . Jest to dla księdza
okazja, by za darmo (bo opiekun grupy jedzie bądź leci za darmo)
zwiedzić cały świat, dorobić trochę (bo w koszta można
wrzucić zawsze jakąś kwotę dla siebie - rozkłada się ona na
wszystkich uczestników i jest przez to zazwyczaj niezauważalna),
a na dodatek zbudować wokół siebie rodzaj fanklubu
zachwyconych parafian, wdzięcznych księdzu za zorganizowanie
wyjazdu, który dla nich był wycieczką życia.
Wrzucanie w koszty często następuje także przy okazji
pierwszych komunii lub bierzmowań. Pamiętam zdziwienie
rodziców komunijnych czy też bierzmowanych, kiedy przedstawiałem
im rozliczenie kosztów uroczystości co do złotówki.
Nie byli do tego przyzwyczajeni ...
Mamy podział na tak zwane dobre parafie i parafie słabe
finansowo. Bywa, że księża opływają w pieniądze, bywa, że
klepią biedę (dotyczy to tylko niektórych diecezji) .
A teraz obciążenia - daniny, które muszą (a przynajmniej
powinni) regularnie płacić księża. W mojej byłej diecezji było
ich kilka. Po pierwsze - na seminarium diecezjalne sto złotych
miesięcznie. Po drugie - na tak zwany Fundusz Wzajemnej
Pomocy Kapłańskiej pięćdziesiąt złotych. Po trzecie na Kurię
Biskupią - piętnaście złotych. Po czwarte - na długi powstałe
204 Być czy mieć, czyli majątek korporacji
po aferze nieistniejącego już wydawnictwa (tak zwany Fundusz
Solidarnościowy) - pięćdziesiąt złotych. To daje miesięcznie
trzysta piętnaście złotych. Do tego dochodzą opłaty za kale n -
darz liturgiczny oraz różnego rodzaju diecezjalne książki itp.,
rocznie chyba około stu złotych. Poza tym każdy ksiądz musi
zapłacić co miesiąc zus (od parafii, liczony od najniższej kra -
jowej płacy), zatem obecnie koło stu siedemdziesięciu złotych.
No i podatek ryczałtowy płacony kwartalnie po odliczeniu
zus-u (niecałego). Jest on zależny od wielkości parafii, naliczany
od liczby osób (wszystkich, również niekatolików)
zamieszkujących teren parafii. Nie są to duże kwoty: dla wikariusza
zazwyczaj koło siedemdziesięciu złotych, dla proboszcza
dwa razy tyle. Ciekawostką może być to, że księża ten podatek
rozliczają osobnym PIT-em (PIT 19A). Raz zdarzyło mi się, że
spóźniłem się o jeden dzień z wysłaniem tego PIT-a do Urzędu
Skarbowego i jako sprawca wykroczenia podatkowego zostałem
ukarany mandatem w wysokości stu pięćdziesięciu złotych.
Tyle indywidualnie o księżach. KRK to jednak też instytucje -
parafie, diecezje, zakony. Wszystkie one wypracowały sobie system
finansowania mniej lub bardziej wydajny i sprawny. Jakie
tutaj mamy źródła dochodów? W parafii to przede wszystkim
ofiary wiernych, tak zwana taca. Z niej proboszcz musi utrzymać
kościół i plebanię, opłacić rachunki i wszelkie bieżące
remonty, naprawy itp. Jeśli parafia jest duża, a proboszcz o budynki
dba, to i ofiary będzie miał wystarczające. W parafiach,
w których pracowałem (koło dziesięciu tysięcy wiernych), gdzie
proboszcz ciągle coś robił przy kościele, tace tak zwane inwestycyjne
czy budowlane potrafiły wynosić jedenaście tysięcy
złotych z jednej niedzieli w miesiącu. Pozostałe oscylowały wokół
trzech tysięcy pięciuset złotych. Zatem proboszcz mając do
Być czy mieć, czyli majątek korporacji 205
dyspozycji rocznie jakieś sto trzydzieści tysięcy z takich tac plus
ponad pięćdziesiąt tysięcy z kolędy plus na przykład dziesięć
tysięcy z wypominków, może dość swobodnie podejmować inwestycje
w parafii i doskonale dbać o kościół i plebanię. Jeśli do
tego ma zmysł ekonomiczny i potrafi na przykład inwestować
te kwoty w odpowiedni sposób lub prowadzić jakiś biznes, chociażby
przedszkole, czy też znaleźć sponsorów, to parafia ma się
świetnie. A wierni kochają proboszcza, bo jest dobrym gospodarzem.
Jest takie powiedzenie, że wierni proboszczowi wybaczą
nawet to, że ma „babę'; jeśli tylko dba o parafię i kościół.
Trochę inna jest sytuacja, kiedy parafia jest nowa i musi
sobie wybudować kościół. W latach osiemdziesiątych ubiegłego
wieku takie społeczności bardzo się mobilizowały (bo
był to też wyraz buntu przeciw władzom komunistycznym)
i proboszczowie mogli bez problemu zebrać pieniądze na budowę.
Często też jeździli do Niemiec na zastępstwa za tamtejszych
proboszczów i zarobione w ten sposób marki inwestowali
w budowę. Teraz najczęściej muszą inaczej zdobywać
fundusze, na przykład jeżdżąc z kazaniami do parafii swoich
kolegów, gdzie zbierają tacę niedzielną na swoją budowę.
Ale jeśli wiernych proboszcz ma sześciuset (są takie sytuacje),
a są to mieszkańcy popegieerowskiej wsi, to niedzielna
taca wynosi dwieście-trzysta złotych. Mój przyjaciel jest proboszczem
w takiej parafii. W ciągu dwóch lat stać go było na
podstawowy remont biura parafialnego z wymianą okien. A biskup
ma do niego pretensje, że jeszcze nie zbudował kościoła ...
Każda parafia płaci określone sumy na rzecz kurii diecezjalnej
i seminarium. Są to sumy niemałe, zależne zazwyczaj od wielkości
parafii. W dużej diecezji, gdzie parafii jest na przykład
206 Być czy mieć, czyli majątek korporacji
ponad sto, oznacza to, że zarówno biskup (biskupi), jak i urzędnicy
kurialni mają się całkiem dobrze. Można bez problemu
utrzymać budynki diecezjalne i spokojnie funkcjonować. Poza
tym diecezje posiadają nieruchomości, bywa że całkiem atrakcyjne,
mogą więc czerpać zyski z dzierżawy bądź wynajmu.
Niektóre diecezje mają bardzo zdolnych ekonomów, którzy
potrafią świetnie inwestować, grać na giełdzie itp. Choć, tytułem
ciekawostki, zdarzył się w Polsce i taki ekonom diecezjalny,
który budynek kurii biskupiej przegrał w karty ...
Diecezje zrzucają się też na funkcjonowanie Komisji Episkopatu
(budynek, urzędnicy itp.) oraz na Kurię Rzymską i jej
urzędy. A że diecezji jest na całym świecie wiele, to i Watykan
zasadniczo nie bieduje, chyba że zarządcy Banku Watykańskiego
coś tam wyprowadzą bądź zdefraudują czy też wypiorą.
Ale to temat, o którym niewiele wiem, więc nie będę się
wypowiadał. Wiele na ten temat już napisano, a ostatecznie
i tak nikt dokładnie nie wie, jak to jest. Pewien człowiek, który
chciał zeznawać na ten temat, zawisł na londyńskim Blackfriars
Bridge ... Ale to było już dawno.
Czy tak przedstawione zależności dowodzą, że KRK jest piramidą
finansową, podobnie jak na przykład Świadkowie Jehowy?
Moim zdaniem nie. Raczej przez stulecia korporacja KRK wypracowała
mechanizmy, które są skuteczne, bo na każdym poziomie
funkcjonowania jej członkowie odnoszą korzyści na tyle
przekonujące, że zapewniają lojalność wobec firmy. Warto także
brać pod uwagę, że przez prawie całą historię KRK, od czasów
Konstantyna (1v wiek) do początków wieku xx, ogromną
większość duchownych wszystkich szczebli stanowili przedstawiciele
mieszczaństwa (duchowieństwo niższych szczebli),
Być czy mieć, czyli majątek korporacji 207
szlachty (szczebel Średni) i magnaterii (biskupi) . Wszyscy oni -
może z wyjątkiem szeregowych wikariuszy - dysponowali jakimiś
rodzinnymi zasobami finansowymi. Budynki kościelne
były fundowane, więc KRK je po prostu dostawał w prezencie.
Często fundatorzy zapewniali też utrzymanie tych budynków.
Przez wprowadzenie celibatu duchownych udało się obronić
majątki kościelne przed przejmowaniem ich przez rodziny
zmarłych księży. Jasno oddzielono to, co jest majątkiem KRK,
od osobistego mienia poszczególnych księży. I tak właśnie
przez ponad tysiąc sześćset lat kształtował się ekonomiczny
stan posiadania KRK na całym świecie. Bywał nadszarpywany,
na przykład przez reformację czy też rewolucje: francuską,
która odebrała KRK budynki, rewolucje komunistyczne (Hiszpania,
Meksyk), ale w sumie przetrwał prawie nienaruszony,
a przynajmniej jego większość. Przy zachowaniu pewnej
roztropności funkcjonariusze każdego szczebla tej korporacji
mogą zatem uwić sobie gniazdko i spokojnie żyć. Nie ma
skuteczniejszego sposobu na lojalność. Ani prośba, ani groźba,
ani ideały nie mają tej mocy co otwarcie dostępu do pieniędzy.
Albo władzy. Ale to temat innego rozdziału tej książki.
Nie typowa piramida finansowa więc, ale coś znacznie
bardziej skutecznego i trwałego. Sprawna korporacyjna maszyneria,
od wieków kształtująca katolickie duchowieństwo.
Jako odrębną klasę nie tylko w państwie, ale też w samym
wnętrzu KRK.
Korporacja wentyluje
Każda korporacja wentyluje, korporacja KRK także. Otóż
wszędzie zdarzają się jednostki nienormatywne. W znaczeniu
negatywnym i pozytywnym. Tacy, którzy przez jakieś wybryki
bądź niedoskonałości charakteru stanowią obciążenie dla
korporacji, ale nie da się ich usunąć, bo są czyimiś krewnymi,
znajomymi albo mają na kogoś haki itp. A druga grupa to tacy,
którzy są albo wybitni, albo superpracowici, albo superkreatywni.
Tych też nie bardzo da się usunąć, bo dla korporacji są
źródłem różnorakich korzyści, na przykład wizerunkowych.
Ale oni są dla korporacji jeszcze bardziej niebezpieczni niż ci
negatywni. Bo negatywnego można jakoś zawsze się pozbyć,
jego postępowanie jest dowodem przeciwko niemu. A pozytywnego
jak usunąć bez poważnych szkód wizerunkowych?
A zbudowana na władzy korporacja takich strat obawia się
bardziej niż finansowych. Dla takich niewygodnych, ale przynoszących
korzyści tworzy się zatem niszę, taki mały rezerwat,
w którym mogą realizować swoje pomysły, realizować siebie
samych, mieć poczucie swobody działania ... Tym się ich kupuje,
a oni często tego nawet nie zauważają.
Dziś w KRK w Polsce jest wiele takich osobowości, które
nie do końca odpowiadają linii przewodniej korporacji, pozwolono
im więc działać i wypowiadać się w ściśle określonych
niszach. Przykład pierwszy: zmarły niedawno ojciec Jan Góra,
Korporacja wentyluje 209
dominikanin. Pionier katolickiej pracy z młodzieżą w duchu
Soboru Watykańskiego II. Człowiek, który był dla tysięcy młodych
polskich katolików guru, wyrocznią, a może jeszcze bardziej
po prostu ojcem. Nie tworzył sztucznego dystansu, miał
czelność przyznawać się do bycia celebrytą, z Jana Pawła 11
uczynił markę handlową. Był specem od PR. Mówił często
rzeczy, które nijak nie dałyby się dopasować do kostycznego,
staroświeckiego i matrixowego stanowiska episkopatu. Ale
miał też wartość dodaną, która dla korporacji była bardzo, ale
to bardzo istotna - ocieplał wizerunek. Dawał złudzenie, że
korporacja jest bliska wiernym. Dlatego był również nietykalny,
miał swego rodzaju niepisany immunitet. I to, co ciekawe, nie
tylko wewnątrz KRK, ale i na zewnątrz. Niedawno jednym z tak
zwanych gorących tematów była wojenka, którą prowadził
znany bloger Piotr Wielgucki z Jerzym Owsiakiem. Chodziło
w zasadzie o zmuszenie tego ostatniego do realnego rozliczenia
się i ukazania mechanizmów finansowych, które stworzył.
Temat przetaczał się przez media i sale sądowe. Jednocześnie
nikt, ale to nikt nigdy nie podniósł kwestii ogromnych przepływów
finansowych przez dzieła ojca Góry. Na polach Lednicy
stoją ogromne budynki, świetnie wyposażone, praktycznie jest
to mały kampus. Nikt nie wie, skąd była większość pieniędzy,
za które to miejsce powstało. Prawdopodobnie ojciec Góra
zabrał tajemnicę do grobu. Nie da się tego rozliczyć. Nie ma
też praktycznie w mediach tematu Lichenia. Co prawda paru
dziennikarzy próbowało temat drążyć, również pod kątem domniemanego
homoseksualizmu księdza Makulskiego, ale bez
sukcesów. W korporacji KRK jeśli jesteś wybitny w jakiejś dziedzinie,
to masz kilka możliwości: albo nieustanną wyniszczającą
walkę z instytucjami, albo koncesję na dość wąsko określoną
210 Korporacja wentyluje
działalność, którą kochasz, albo bycie celebrytą, księdzem medialnym
(specjalność dominikanów) . Ci, którzy decydują się
na walkę, zawsze przegrywają i odchodzą: ksiądz Polak, ojciec
Obirek, ojciec Bartoś. Każdy z nich próbował o coś walczyć.
I każdy walkę z korporacją przegrał, został z niej wypchnięty.
Jest wielu innych, którym ich własne diecezje bądź zakony
pozwoliły na osobną działalność na różnych polach. Kilku
zajmuje się uzależnionymi: ksiądz Józef Walusiak, ksiądz Andrzej
Szpak - salezjanin, ksiądz Bronisław Rosik - pallotyn
(skazany niestety za molestowanie pracownic ośrodka). Jest
też na przykład siostra Małgorzata Chmielewska, zajmująca
się samotnymi matkami i innymi ludźmi z problemami. Kiedy
trzeba się nimi pochwalić, znajduje się dla nich miejsce na
okładkach czasopism (bywa, że nawet katolickich). Ale na co
dzień nie mają tak łatwego życia. Przypomina mi się trochę
historia niedawno zmarłego księdza Szpaka. Zaczynał pracę
z hippisami i narkomanami pod koniec lat siedemdziesiątych
xx wieku. Zawsze miał pod górkę z władzami swojego zakonu.
Wiecznie przenoszony (zazwyczaj karnie), wiecznie walczący
z instytucją. Nie pasował kompletnie do KRK tamtych czasów.
Spotykałem go wielokrotnie. Przyjeżdżał co roku do Częstochowy
na doroczne spotkanie duszpasterzy osób uzależnionych.
A że był to przełom października i listopada, były to też zawsze
jego imieniny. Na imieniny te zjeżdżała się niemała grupa jego
podopiecznych, zazwyczaj koło setki młodych, naćpanych,
dziwnych ludzi. Dziwnych w pojęciu KRK. Niemożliwych do
opanowania. A Szpaku miał pewną cechę, która sprawiała,
że młodzi do niego lgnęli, a korporacja z trudem znosiła jego
obecność i działanie. Tą cechą była absolutna niechęć do panowania
nad kimkolwiek. Obserwowałem go wielokrotnie
Korporacja wentyluje 211
i zawsze, niezależnie od sytuacji, można było to zauważyć:
S7.paku nie rządził, nie panował, nie wymuszał, nie podkreślał
ani swojej obecności, ani roli, ani władzy, nie chciał tej władzy
po prostu. Był tym jednym z niewielu ludzi przeze mnie w życiu
spotkanych, którzy pozwalali czuć się naprawdę swobodnie.
Słuchało się go świetnie, kiedy mówił, obojętnie, czy chodziło
o kazanie z ambony, czy jakąś prywatną rozmowę. Mówił dużo,
szybko, chaotycznie, skacząc między tematami. Miało się
czasem wrażenie, że jedyne, o co mu chodzi, to żeby przekazać
treść, on się nie liczył. Jeszcze raz podkreślę: nie chciał władzy.
A to w korporacji KRK nie tylko niezwykłe, ale też i niepożądane.
Dlatego właśnie Szpaku nigdzie nie mógł zagrzać miejsca. Pamiętam
jedną rozmowę, kiedy mi opowiadał, jak to przełożeni
bardzo chcieli go uciszyć, więc zesłali go w Bieszczady. Tam
na jakiejś małej parafijce miał koegzystować z jakimś starym
proboszczem kanonikiem. Miał siedzieć cicho i nie mieszać.
Miał zaprzestać swojej działalności. Ale w pewnym momen -
cie w odwiedziny przyjechała jego młodzież, bo przecież nad
nimi władze zakonne nie miały żadnej władzy „ . A młodzież
ta, w większości przyćpana, urządziła na plebanii sądny dzień.
Momentem decydującym, który kanonika doprowadził na
skraj zawału, a Szpaka do szybkiego wyjazdu, było umieszczenie
rozgrzanej żarówki sodowej o mocy 500 w w zimnej
wodzie sedesu. Nastąpiła eksplozja, jak to określił Szpaku:
„Kibel wyrąbało, a tego kanonik już nie wytrzymał". Karą, którą
miał ponieść Szpaku za zachowanie swojej młodzieży, było
umieszczenie go w parafii - kołchozie na Śląsku, gdzie dano mu
za zadanie katechizowanie trudnej młodzieży (to były właśnie
początki katechezy w szkołach państwowych) . Obłożono go
tą katechezą w wymiarze koło trzydziestu godzin tygodniowo,
212 Korporacja wentyluje
i to w szkole zawodowej. Widać było po nim ogromne zmęczenie.
Ale miał swój honor, nie narzekał. Nie usłyszałem
od niego nigdy złego słowa o przełożonych. A dali mu nieźle
w kość. Dlatego kiedy przeczytałem po jego śmierci pod koniec
2017 roku łzawe teksty, jak to szanowali go jego zakonni
współbracia, pokiwałem głową ze smutkiem ... Szpaka mocno
atakowano przez całe lata za sposób, w jaki był ze swoją młodzieżą.
Właśnie - był. Normalnie w korporacji KRK mówi się,
że księża pracują. No, może niektórzy ... Ale on nie pracował,
on był. Bo dotarło do niego, że z takimi młodymi, którzy mają
gdzieś normy społeczne (nie dlatego, że są anarchistami, ale
dlatego, że uznali te zastane za słabe i niszczące), którzy nie
chcą słyszeć ani rozmawiać o Kościele, o regułach, o przykaza -
niach, o konwenansach, o strukturach i wszystkim tym, co dla
korporacji jest takie istotne, że z takim ludźmi trzeba po prostu
być. I był. Dlatego zarzucano mu na przykład, że nie panuje
nad stworzoną przez siebie Pielgrzymką Młodzieży Różnych
Dróg. No bo co to za pielgrzymka, na której piją, palą, ćpają
i spółkują??? I większość w dodatku skonfliktowana z KRK? Czy
to jest ewangelizacja? Czy można nazwać ewangelizacyjnym
działaniem śpiewanie przez Szpaka grającego na bębenku:
„Jeezus Maria, Jeezus Maria, Jeezus Jeezus Maria Mariaaa" na
melodię Hare Kriszna?? Co to w ogóle jest? Myślę, że w takich
momentach przełożeni Szpaka mieli takie „kościelne WTF " .
Ale tak naprawdę to właśnie Szpaku po prostu doszedł do
wniosku, że tym młodym ludziom nie ma sensu sprzedawać
kościelnictwa katolickiego, ale trzeba po prostu z nimi być. Być
dla nich, służyć im i liczyć na to, że dzięki autentycznej łasce
Boga zostaną odnalezieni. Nie że odnajdą, bo nie szukali, ale że
zostaną odnalezieni, bo Bóg ich na pewno szuka. Taka postawa
Korporacja wentyluje 213
w korporacji KRK, nastawionej na pomnażanie posłusznych
członków i pracowników i sprawowanie nad nimi kontroli,
nie mogła się podobać. Dlatego też Szpaku był prześladowany
i traktowany źle. Poświęcający się młodzieży, tej trudnej, był
prześladowany w zakonie, którego przyczyną powstania i racją
bytu była pomoc trudnej młodzieży ... Taak ...
Korporacja KRK zawsze będzie nosić na sztandarach takich
ludzi jak ksiądz Popiełuszko, ksiądz Zych, ksiądz Suchowolec,
prymas Wyszyński, Jan Paweł 11. Ale ani Szpaku, ani ksiądz
Walusiak nigdy nie będą mieli szansy, by stać się twarzą KRK.
Bo im zaledwie pozwolono działać i mieli być wdzięczni, że się
ich nie niszczy. Jasne też, że nigdy nie dostawali od KRK jakichś
konkretnych pieniędzy, musieli je zdobywać sami. Pisząc te
słowa, czuję wielki żal i smutek.
Czasem media kreują kościelnych celebrytów, zwracając
się do księży jako do pewnego rodzaju ekspertów, choć nie
do końca wiadomo, w jakiej dziedzinie. Niektóre telewizje
i gazety mają swoich etatowych księży. Bardzo często plotą oni
kosmiczne bzdury, ale nigdy nie byli prześladowani za ich wygadywanie.
Może z wyjątkiem księdza Lemańskiego, ale jemu
akurat dostało się raczej za to, że twardo postawił się swojemu
biskupowi. Klasą dla siebie jest ostatnio „męczennik wolności
słowa" ksiądz Boniecki, były generał zakonu marianów, były
naczelny „Tygodnika Powszechnego'; lewicującego periodyku
z zamierzchłą kościelną historią. Wciąż powołują się oni na Jana
Pawła II, choć ten pewnie przewróciłby się w grobie, gdyby
mógł tę gazetę teraz poczytać. Najpierw księdzu Bonieckiemu
zabroniono publicznych wypowiedzi, zostawiając mały wentyl
w postaci możliwości pisania wstępniaków w „Tygodniku"
(o ile dobrze pamiętam), potem go uwolniono, a teraz znów
214 Korporacja wentyluje
jest problem, bo nie wie on, kiedy ze sceny zejść, zamiast „jak
posąg pychy samotnie trwać''.
Zdarzają się, choć rzadko, osobowości typu nieżyjącego już
księdza Jana Kaczkowskiego z diecezji gdańskiej, pseudonim
wśród księży „Skaner". Miał tak słaby wzrok (zasadniczo czytał
ze strony przyłożonej prawie do nosa, stąd pseudonim) i tak
duże problemy ze zdrowiem, że jezuici pozbyli się go z zakonu,
twierdząc, że się nie nadaje. Poszedł więc do seminarium
diecezjalnego, a księdzem został dlatego, że kiedy decydowano
o dopuszczeniu go do święceń i były poważne wątpliwości
(kwestia wady wzroku na poziomie -18 /-20 dioptrii), jeden
z profesorów zapytał: „A pieniądze widzi?''. „Widzi" - padła
odpowiedź. „To święcić" - stwierdził profesor. Jan, będąc wikariuszem,
założył w Pucku hospicjum, stał się sławny. Biskup
jakoś to znosił, zostawił mu swobodę działania, bo i diecezji
przynosiło to korzyści wizerunkowe. Ale już jego następca
chciał zrobić z tym porządek. Tylko że nie bardzo mógł, bo
Jan założył hospicjum w taki sposób, że nie zależało ono od
diecezji. Dlatego potem, kiedy zachorował i stał się, jak sam
mówił, onkocelebrytą, biskup nie odwiedził go w szpitalu ani
nie udzielił żadnej pomocy. A Jan w swoim telefonie zablokował
numer biskupa.
Są też tacy, których korporacja po prostu kupuje bądź czyni
ich nieszkodliwymi. Zazwyczaj poprzez awans i posłanie
„w biskupy''. Tak zneutralizowano na przykład księdza Dajczaka
czy księdza Rysia. Kupuje się raczej na niższych szczeblach
dobrymi (czytaj bogatymi) parafiami, stanowiskami w kuriach
biskupich itp. To naprawdę bardzo skuteczny sposób zamknięcia
ust. Sam tego doświadczyłem we własnym zakonie. Kiedy
było już widać, że nie da się za bardzo zamknąć mi ust siłą ani
Korporacja wentyluje 215
zakwestionować osiągnięć, zostałem dołączony do zarządu.
Jako sekretarz zgromadzenia wiedziałem bardzo dużo i sporo
mogłem, zyskałem wpływ na ludzi i sytuacje. Ale zamknięto
mi usta. Na początku miałem takie złudzenie, że teraz, będąc
u władzy, będę mógł coś zmienić, doprowadzić do usłyszenia
przez władzę głosu szeregowych zakonników. Szybko pozbawiono
mnie tych złudzeń. Trzeba było albo zacząć być politykiem,
albo nie mieć w ogóle nic do powiedzenia. Trzeba było
stać się jednym z tych „onych'; na których zawsze się narzeka,
którzy zasadniczo są wszystkiemu winni. I nikt nie wymagał
ode mnie, żebym się jakoś drastycznie sprzedał establishmentowi.
Nie, raczej chodziło o to, żebym się tylko odrobinę ubrudził,
tak żebym nie był jakimś potworem, ale też żebym nie
mógł już liczyć na zaufanie szeregowych członków korporacji.
Taki Średni personel techniczny: niewiele znaczy, nie ma żadnej
większej władzy, ale jest już jednym z szefostwa, więc nie
wszystko mu się mówi, a to, co się mówi, jest starannie dobrane
i co do treści, i co do formy. Znalazłem się w sytuacji, kiedy obie
strony próbowały mnie rozgrywać. Bardzo źle się z tym czułem,
ponieważ nie mam zdolności płynnego kłamania. Zastana -
wiałem się, co robić. Nie chciałem odchodzić ze zgromadzenia
zakonnego, nie uśmiechało mi się też życie w kompletnej
samotności, to znaczy w takiej samotności, która była dziełem
innych. W końcu zdecydowałem, że skoro muszę być samotny,
to będzie to mój wybór, na moich warunkach. Skoro wszyscy
chcą mnie rozgrywać, to ja będę rozgrywać wszystkich. Stałem
się politykiem. Nauczyłem się kłamać, a w zasadzie nie tyle
kłamać (z tym zawsze miałem problem), ile umiejętnie ważyć
informacje - co do ilości, rodzaju, a przede wszystkim formy
podania. A ponieważ miałem dostęp do wiedzy, którą posiadał
216 Korporacja wentyluje
zarząd zgromadzenia w Polsce, i jeździłem na międzynarodowe
spotkania, miałem czym operować. Okazało się, że nie będąc
bezpośrednio osobą decyzyjną, mogę jednak mieć wpływ na
ważne decyzje. Byłem sekretarzem zarządu. Wszystkie papiery
z wyjątkiem tych zarezerwowanych przechodziły przez moje
ręce. Miałem prawo zabierać głos na spotkaniach zarządu,
przygotowywałem dokumenty, na których zarząd pracował,
mogłem przede wszystkim je formułować, a to okazało się mieć
kolosalne znaczenie. Jak i to, że prowadziłem research dla ZET
w wielu sprawach. Po pewnym czasie zarząd pracował na materiałach
wyłącznie mojej produkcji. Miałem też jedną przewagę
merytoryczną: byłem jedynym prawnikiem w zgromadzeniu.
Zacząłem zauważać, że moje działania często doprowadzają do
wyników, których oczekiwałem. Dzięki temu odzyskałem zaufanie
niektórych współbraci, którym udało mi się pomóc bądź
uchronić ich od jakichś przykrości. Dotarło do mnie w końcu,
że w całej tej sprawie nie chodzi o władzę w sensie obejmowania
jakichś eksponowanych stanowisk. Chodzi o faktyczny
wpływ na rzeczywistość, możliwość jej kształtowania. Nie
o wydawanie rozkazów, ale o sprawienie, by ludzie faktycznie
robili to, czego ja chcę. To jest prawdziwa władza. I właśnie
w tym momencie przyszedł cios. Przyznaję, w pewnym stopniu
podłożyłem się. Otóż jak w każdej sekcie, tak i w moim zgromadzeniu
czyjekolwiek odejście było jednym z najtrudniejszych
do ogarnięcia problemów. Przede wszystkim dlatego, że jasno
pokazywało możliwość życia na wolności, poza zgromadzeniem,
że odejście to nie tragedia ... Trzeba było w takich momentach
włączać zarządzanie kryzysowe, żeby zminimalizować straty
i przywrócić status quo. Otóż jeden z młodych księży, który
dwa lata wcześniej tymczasowo przeniósł się do Niemiec do
Korporacja wentyluje 217
tamtejszej prowincji, zakomunikował, że chce odejść do diecezji
w Niemczech. W ogóle trafił do Niemiec dlatego, że po święceniach
kapłańskich próbował wybić się na samodzielność jako
przełożony domu i został przez ZET sprowadzony do parteru.
Wtedy bardzo szybko z oddanego wyznawcy stał się niebezpiecznym
dysydentem. Zaproponowano mu zatem wyjazd za
granicę. Zgodził się. Wseyscy odetchnęli. N o ale teraz, po dwóch
latach, chciał ostatecznie się uwolnić. Prowincjał niemiecki
preysłał nam faksem wiadomość. Jako sekretarz odbierałem
i segregowałem całą korespondencję, więc przeczytałem tego
mejla. W przypływie nieostrożności powiedziałem o tym
jednemu ze współbraci, nie wiedząc, że bardzo ciężko to przeżyje.
On poszedł podzielić się tym z innym członkiem zarządu
i sprawa się wydała. Zostałem wezwany na posiedzenie rady
nie jako jej członek, ale jako podejrzany, a w zasadzie oskarżony.
Odbył się sąd kapturowy, po którym kazano mi czekać kilka
dni na ogłoszenie wyroku. A brzmiał on: odsunięcie święceń
diakonatu o rok. Na początku uderzyła mnie jak obuchem nieproporcjonalność
kary do winy. Jak też i fakt, że kara dotyczyła
zupełnie innej sfery niż przewinienie. Trochę na zasadzie: nie
odrobiłem lekcji, to nie dostanę kolacji ... Potrzebowałem kilku
dni na otrząśnięcie się i przeanalizowanie faktów. Przeszedłem
po kolei obie rozmowy z radą i zrozumiałem, że ci, którey
w ogóle mnie w tej radzie nie chcieli, skorzystali z okazji, żeby mi
zaszkodzić. Nie usunąć z rady - w ówczesnej sytuacji stałbym
się wśród współbraci męczennikiem, a tego moi wrogowie nie
chcieli. Zostałem w radzie, ale z łatką pewnej nieudolności cey
raczej niedojrzałości kogoś, kto nie umie utreymać tajemnicy.
Co prawda tego typu informacje już wcześniej podawałem dalej
na zlecenie rady jako przecieki, żeby wysondować postawy
218 Korporacja wentyluje
współbraci, ale tym razem zrobiłem to sam, więc na moment
wyrwałem się spod kontroli. Trzeba było mnie upokorzyć. Ale
to nie koniec. Ciekawe było samo ogłoszenie wyroku: otóż na
tym spotkaniu byliśmy tylko ja i ZET. On obwieścił mi decyzję
rady ze smutkiem w głosie i od razu dodał, że on sam wolałby
raczej mniejszą karę, ale inni radni się nie zgodzili. Pocieszał
mnie, mówiąc, że za dobre sprawowanie będę mógł liczyć na
„skrócenie odsiadki'; że może się uda za pół roku ten diakonat
przyjąć, że on mi pomoże, ale i ja muszę pomóc jemu poprzez
swoje zachowanie. I tu mnie miał. Bo na diakonacie mi
zależało bardzo. Była to kwestia również wizerunkowa. Ale
musiałem za jego przyspieszenie zapłacić lojalnością. Trzeba
przyznać, że przez kolejne miesiące ZET faktycznie pracował
nad moimi przeciwnikami i pozwolono mi diakonat przyjąć
wcześniej. Udało mu się zatem zwentylować nadmiar emocji
wokół mojej osoby, a jednocześnie mocniej zacieśnić moją od
niego zależność.
Przeczytałem dzisiaj wiadomość dla mnie bardzo przykrą. Otóż
mój kolega ksiądz został mianowany kanonikiem. Dla niego
to pewnie wielka radość i ulga. Postaram się wyjaśnić, o co
w tym wszystkim chodzi. Otóż kanoników są dwa rodzaje: tak
zwani gremialni - jest ich w każdej polskiej diecezji dwunastu
i mają dość dużo do powiedzenia, ponieważ z urzędu uczestniczą
w wielu organach decyzyjnych razem z biskupem. Z tego
tytułu nie wynikają bezpośrednio żadne obowiązki, wiąże
się z nim natomiast dość konkretna władza, zależna od tego,
w której radzie taki kanonik uczestniczy. Drugi rodzaj kanoników
to tak zwani kanonicy honorowi. Tych jest całe stado, ponieważ
dla biskupa rozdawanie tych tytułów stanowi sposób
Korporacja wentyluje 219
nagradzania bądź kupowania poszczególnych księży, a w zasa -
dzie kupowania ich wdzięczności i lojalności. Taki kanonik nie
ma żadnej władzy, ale może nosić sutannę z fioletowymi guzikami
i pelerynką, fioletowy pas, a także łańcuch z krzyżem ka -
nonickim. Superciuchy i szacunek (i niejednokrotnie zazdrość)
niżej postawionych księży. Trzeba co prawda się wykosztować
na te nowe szaty, ale można sobie po brylować w towarzystwie
korporacyjnym. No i dochodzi do tego pewna naprawdę konkretna
korzyść - przestajesz być szeregowym duchownym,
nawet jeśli nie jesteś proboszczem, a biskup raczej nie będzie
tobą pomiatał ani przerzucał cię co chwila z parafii na parafię.
Jest to jakaś forma stabilności. A dla innych także sygnał,
że jesteś w łaskach u szefa i że należy się z tobą liczyć, bo być
może jakąś karierę jeszcze zrobisz. Poza tym będą się pewnie
przy tobie liczyć ze słowami, bo skoro jesteś teraz biskupowi
winny lojalność i wdzięczność, to może lepiej uważać na to, co
się przy tobie mówi ...
Przyglądam się historii tego mojego kolegi i wspominam
dawne czasy, kiedy byliśmy na tej samej parafii i razem tworzyliśmy
opozycję przeciw proboszczom ... Wtedy mówiliśmy
często, że kanonik nie różni się niczym od zwykłego księdza,
tylko że kanonik o tym nie wie. Przywoływaliśmy jako cytaty
biblijne uzasadniające istnienie kanoników w KRK dwa fragmenty:
„na pośmiewisko ubrali go w purpurę" {J 19:2-3) oraz
„nie wołałem [cię], wróć i połóż się" (1 Sm 3:5)„. Pamiętam, że
praktycznie cały czas czuł się niedoceniany. I to z całą pewnością
była prawda. Bo jest człowiekiem pracowitym i nigdy nie
uchylał się od pracy ani w ramach katechizacji, ani na samej
parafii. Więcej, przejawiał inicjatywę, wychodził przed szereg,
potrafił szukać zagubionych owiec, a jednocześnie do wszyst-
220 Korporacja wentyluje
kiego, co robił, podchodził najzupełniej uczciwie i poważnie. Nie
organizował niczego tylko po to, żeby na tym zarobić. Szukał
duchowego dobra dla wszystkich, za których w ramach korporacji
był odpowiedzialny. Za to zawsze ceniłem go {i nadal
cenię) bardzo wysoko. Jednocześnie widziałem często jego frustrację,
co ciekawe - nie z tego się biorącą, że władze kościelne
go nie nagradzają, a z tego, że nie dają mu możliwości ani nie
stwarzają warunków, by mógł robić więcej. A on chciał robić
więcej. W pewnym momencie został kierownikiem pielgrzymki
diecezjalnej. Normalne w takim wypadku byłoby, gdyby został
proboszczem. Pielgrzymka bowiem działa trochę jak przedsięwzięcie
na kredyt: trzeba najpierw sporo pieniędzy zainwestować
w organizację i konieczne zakupy (nie tylko gadżety, ale
i paliwo do samochodów, opłaty za kursy dla porządkowych
i wiele innych rzeczy), a dopiero potem, kiedy uczestnicy wpłacą
wpisowe, te fundusze się zwracają. Jeśli kierownik pielgrzymki
jest proboszczem, korzysta na zasadzie pożyczki z pieniędzy
parafialnych i bez problemu wszystko organizuje, co jest legalne
i przyzwoite. A jeśli jest się cały czas wikariuszem tak
jak mój kolega, to nagle staje się przed wyzwaniem zdobycia
funduszy, a są to kwoty co najmniej kilkunastotysięczne. Mój
kolega męczył się tak kilka lat. Dziwnie się też czuł, jeżdżąc na
ogólnopolskie spotkania kierowników pielgrzymek, gdzie był
jedynym nieproboszczem w towarzystwie. Jedynym kierownikiem
pielgrzymki oficjalnie i otwarcie niedocenianym przez
własnego biskupa. Nie ułatwiało mu to życia, tak jak fakt, że inni
księża uczestniczący w pielgrzymce nie liczyli się z nim tak jak
z prawdziwym kierownikiem, bo przecież nie był proboszczem.
Przygotowując pielgrzymkę, trzeba też co roku razem z kwatermistrzami
objechać całą trasę, odwiedzając proboszczów,
Korporacja wentyluje 221
weryfikując noclegi itp. Robi się to za własne pieniądze. I we
własnym czasie wolnym. Proboszcz nie musi nikogo prosić
o wolne dni, a wikariusz jest zdany na łaskę swojego przełożonego
i musi za każdym razem prosić o to, co powinno mu się
należeć jak psu kość. Jasne, są tacy wikariusze, którzy potrafią
postawić proboszcza przed faktem dokonanym i z pretensjami
odesłać do biskupa, który „ przecież mianował mnie kierownikiem
pielgrzymki'; ale mój kolega nie z tych. Dlatego sporo się
nacierpiał i przeżył wiele upokorzeń. Wielokrotnie słuchałem,
jak się żalił na tę sytuację. Praktycznie co roku twierdził, że już
tym razem na pewno idzie do biskupa i oddaje pielgrzymkę. I co
roku mu przechodziło, bo przecież pielgrzymka taka piękna
i owoce duchowe takie wielkie! W końcu pozbył się pielgrzymki,
ponieważ założył świetnie funkcjonującą wspólnotę - duszpasterstwo
mężczyzn. W katolickim pojęciu wykonuje świetną
robotę. Biskup mianował go kapelanem pewnej państwowej
instytucji, co daje mu pewną niezależność od proboszcza. A dziś
się dowiedziałem, że został kanonikiem. Mam bardzo, ale to
bardzo mieszane uczucia. Bo na pewno w czysto korporacyjnym
układzie to jest w pełni zasłużona i mocno spóźniona nagroda.
Należała mu się od dawna. Ale jednocześnie wciąga go to bardzo
głęboko w korporacyjną lojalność. Nie wiem, czy mam mu
gratulować, a jeżeli tak. to jak mam to zrobić. Naprawdę boję
się, że został po prostu kupiony ... Z wentylowany i kupiony ...
Szkoda byłoby ...
Edit: rozmawiałem z nim. Twierdzi, że nie dał się kupić.
Dalej będzie robił swoje po swojemu. Teraz czuje się bardziej
niezależny. Zatem może nie kupiony, ale na pewno zwentylowany.
Teraz będzie się bardzo głęboko zakorzeniał w korporacji.
Głębiej niż dotychczas.
Syndrom Koziołka Matołka,
czyli jak odchodziłem
Swego czasu nieodżałowany Kornel Makuszyński w znanej
książce dla dzieci zamieścił znane słowa: „Westchnął cicho
nasz koziołek i znów poszedł, biedaczysko, po szerokim szukać
świecie tego, co jest bardzo blisko''. Z całych przygód słynnego
koziołka zostało mi w głowie właśnie to zdanie. Pewnie dlatego,
że sam często łapałem się na szukaniu rzeczy, rozwiązań,
możliwości, które były cały czas w zasięgu ręki. Dlaczego nie
byłem w stanie ich dostrzec i wykorzystać? Nie dlatego, że
byłem głupi, ale że żeby coś zobaczyć, trzeba mieć otwarte
oczy, a ja miałem je bardzo szeroko przymrużone, co zresztą na
pewno da się wyczytać z wcześniejszych rozdziałów. Ale jest
też jasne, że jakieś przebłyski do mnie docierały. Zazwyczaj
przez praktykę, która niezgodna była z głoszonymi wzniosłymi
ideałami. Na początku się tylko oburzałem (i to oburzenie
bardzo budowało mnie we własnych oczach, czułem się lepszy,
wrażliwszy, bardziej wyczulony, uważny, koniec końców po
prostu mądrzejszy), potem próbowałem się buntować. Ale
bunt się nie opłaca, bo można dostać po łbie od tak zwanego
establishmentu. Potem przez krótki czas próbowałem korzystać
z koncesjonowanej przez korporację KRK niszy, w której
mogłem się realizować. Ale i to nie trwało zbyt długo. Nisza
była zbyt ciasna. A poza tym widziałem, że to kropla w morzu.
Syndrom Koziołka Matołka, czyli jak odchodziłem 223
Miałem pokusy, żeby ograniczyć się do koniecznego minimum
działania, wycofać i po prostu uciec w prywatność. Bywało, że
chciałem uciekać w działalność naukową (przed tym uratowało
mnie chyba lenistwo). A w końcu zwyciężyło to, co było
prawdziwym kluczem do wolności - przestałem zajmować
się weryfikowaniem praktyki, a zabrałem się za sprawdzanie
teorii. I tu zaczęła się prawdziwa droga wyjścia z KRK.
Muszę powiedzieć, że najgłębiej się do mojego odejścia i uwolnienia
od korporacji KRK przyczynił z ET. To właśnie on w sa -
mych początkach mojego życia zakonnego zasiał we mnie zainteresowanie,
a potem wzbudził zachwyt Biblią jako księgą,
która otwiera na spotkanie z żywym i skutecznym Słowem
Bożym. Co prawda potem się temu sprzeniewierzył, popadając
w narcyzm i pseudomesjanistyczną manię wielkości, ale
we mnie to związanie z Biblią pozostało już na zawsze. I myślę,
że mnie uratowało. Bo przez cały czas Biblia nie dawała mi
spokoju, podając jasne kryteria oceny nie tylko mojego postępowania,
ale też funkcjonowania KRK. To prawda, że przez
całe lata się broniłem, odwołując się do tradycji Kościoła. Ale
mój opór słabł. Bo jeśli miałem uczciwie przygotować i powiedzieć
kazanie na temat fragmentów biblijnych przewidzianych
na dany dzień, to nie mogłem uciec przed pytaniami. Próbowałem
je wypierać, ale z upływem lat stawały się coraz bardziej
palące. Kluczowy był moment, kiedy uległem prośbom
kilku osób i zgodziłem się prowadzić cotygodniowe wykłady
biblijne. Robiłem to przez pięć i pół roku w kolejnych parafiach.
Zaobserwowałem przy tej okazji, że słuchacze bardzo
chętnie i z radością przyjmowali to, co jest zawarte w Biblii.
Nie zauważali przy tym, że wcale nie jest to do końca zgodne
224 Syndrom Koziołka Matołka, czyli jak odchodziłem
z nauczaniem katolickim. W miarę rozwoju tych spotkań głosiłem
rzeczy coraz bardziej sprzeczne z katolicką teologią. Moi
słuchacze jej nie znali, ale ja tak i dlatego odczuwałem coraz
większy dyskomfort. W końcu przyznałem się sam przed sobą,
że nauka płynąca z Biblii jest po prostu nie do pogodzenia z nauczaniem
korporacji KRK ani z jej funkcjonowaniem. Wiedziałem,
że mnie to doprowadzi do odejścia, ale ta myśl była dość
przerażająca - rozpoczynanie życia od nowa po czterdziestce
i zanegowanie większości dotychczasowego dorobku to nie
było coś, za czym bym tęsknił ... Kilka lat biłem się z myślami,
szukałem, sprawdzałem, studiowałem. Nawet próbowałem
się zmuszać do pokochania korporacji KRK. Nic z tego. Jedną
z ostatnich prób było zainteresowanie się tak zwaną katolicką
tradycją, czyli pewnym rodzajem powrotu do sytuacji sprzed
Soboru Watykańskiego 11. Msza po łacinie, ścisłe przestrzeganie
prawa i tradycyjnego nauczania wydawały mi się wtedy
atrakcyjnym Środkiem ratowania powołania. Momentem kluczowym
było pożyczenie od znajomego płyty DVD z kursem
liturgicznym odprawiania mszy łacińskiej według starego trydenckiego
rytu, który miał pozwolić bardziej przeżyć wzniosłość
i świętość liturgii. Poległem po pierwszych dziesięciu
minutach. Jednoznacznie było to szukanie świętości i bliskości
Boga w skrupulatnym wypełnianiu wszystkich najdrobniejszych
szczegółów rytuału, z których każdy miał bardzo rozbudowaną
symbolikę. Zaawansowana magia, nic więcej. Po
tym filmie miałem już problem z odprawianiem mszy według
nowego rytu, bo widziałem, że może jest tam więcej luzu i wolności,
ale w gruncie rzeczy sprowadza się to do tego samego
błędu, traktowania rytuału jako drogi do Boga. Przyznaję, że
pod koniec pobytu na parafii - mówię o ostatnim miesiącu -
Syndrom Koziołka Matołka, czyli jak odchodziłem 225
wypełnianie rytuałów było dla mnie bardzo trudne. Robiłem
to tylko w tym celu, żeby nie spowodować jakichś większych
sensacji, żeby nie krzywdzić parafian zamieszaniem i aferą, no
i żeby nie utrudnić sobie odejścia.
Wyprowadzałem się z plebanii stopniowo. Korzystałem z tego,
iż zasadniczo nie zapraszaliśmy się nawzajem specjalnie do
swoich mieszkań. Poza tym były wakacje i kolegi wikariusza
nie było, miał urlop. Mogłem więc po kolei wywozić swoje
meble i rzeczy. Nie było tego dużo (wikariusze czekają zazwyczaj
z kupowaniem trwalszych i droższych mebli na czas, kiedy
będą proboszczami, bo wtedy mniej przeprowadzek i meble
się tak nie niszczą, a poza tym można je dopasować do kon -
kretnych, zwykle większych mieszkań) . Tak więc późnymi wieczorami
i nocami znosiłem swoje rzeczy do samochodu, który
ma z tyłu ciemne szyby, więc nic nie widać. I w ciągu jakichś
dwóch tygodni opróżniłem mieszkanie. W ostatni wieczór
zamówiłem firmę przeprowadzkową, żeby przewieźć pralkę,
kanapę i fotel z masażem, bo nie dałbym rady sam tego zrobić.
Właśnie wtedy na plebanii miały być tłumy, bo proboszcz zorganizował
zebranie w sprawie pielgrzymki. Ciężarówka przyjechała
i zdążyła odjechać, kiedy wszyscy byli w zamkniętej
sali na spotkaniu. Wieczorem uporządkowałem w zakrystii te
rzeczy, które zostawiałem na parafii: albę, komżę, kielich, brewiarze
itp. Tej nocy w kompletnie pustym mieszkaniu spałem
na podłodze, na kołdrze pod kocem. Spałem krótko, bo nie
bardzo mogłem zasnąć. Przygotowałem pożegnalny podarek
dla proboszcza: butelkę niezłego wina, ikonę i list. W nim
krótko wyjaśniałem motywy mojej decyzji, a także stwierdzałem,
że nie będzie ze mną kontaktu, nie odbiorę telefonu,
226 Syndrom Koziołka Matołka, czyli jak odchodziłem
nie odpiszę na mejla itp. Napisałem też, że to nie jego wina,
że odchodzę, i że życzę mu wszystkiego najlepszego. W szafie
pozostawiłem swoje sutanny i kapłańskie koszule. Rano
wstałem jak zwykle, zebrałem, co musiałem jeszcze spakować
do samochodu, i zaniosłem do garażu. Potem pojawiłem się
w zakrystii. Ostatni raz w życiu usiadłem w konfesjonale. Przyszła
jedna osoba, więc ją wyspowiadałem. Potem odprawiłem
mszę i powiedziałem na niej krótkie, mocne kazanie. Po mszy
udałem się na śniadanie, które zjadłem z proboszczem. On
zaraz potem z księdzem gościem i klerykiem przebywającym
na wakacjach poszedł do siebie na kawę. Mnie nie zaprosili.
Skorzystałem zatem z okazji i uzupełniłem kopertę z rozliczeniem
gazetki parafialnej, włożyłem tam klucz do plebanii
i razem z prezentem w ładnej torebce postawiłem przed
drzwiami proboszcza. Ostatni raz spojrzałem na swoje byłe
już mieszkanie, a potem wyszedłem z plebanii, wsiadłem
do samochodu i odjechałem, nie oglądając się za siebie. Pojechałem
natychmiast do kurii biskupiej, gdzie zostawiłem
list skierowany do biskupa. Był na urlopie, więc list trafił do
kanclerza kurii, a raczej na jego półkę z korespondencją. Wiedziałem
więc, że kanclerz otrzyma go na pewno tego samego
dnia. Podobny list trafił na biurko mojego szefa w sądzie biskupim.
Ten przeleżał dłużej, bo szef wrócił z urlopu dopiero
dwa tygodnie później. I tyle. W sądzie wypiłem jeszcze dobrą
kawę, bo ekspres był przyzwoity. Nikt nic nie podejrzewał. Ja
zresztą w czasie poprzedzającym odejście starałem się nie dawać
żadnych sygnałów mogących takie podejrzenia wzbudzić.
Bardzo chciałem, żeby to odejście odbyło się szybko, po cichu,
bez niepotrzebnych dyskusji, dociekań. Absolutnie nie miałem
ochoty się komukolwiek tłumaczyć. Zresztą nie czułem się
Syndrom Koziołka Matołka, czyli jak odchodziłem
2'Z]
gotowy na takie tłumaczenia. Nie miałem jeszcze dość czasu,
żeby poukładać i uporządkować wiedzę i sumę doświadczeń,
które do tego odejścia doprowadziły. W zasadzie dopiero ta
książka o tym opowiada. Stara się.
„Dla mnie zawsze będzie ksiądz księdzem ...';
czyli jak wyjść z księżostwa
KRK ma taką ciekawą regułę teologiczną, że niektóre z sakramentów
(chrzest, bierzmowanie i kapłaństwo) „wyciskają
duchową pieczęć" na osobie, która je przyjmuje. Innymi słowy:
jak już cię wyświęcą, to będziesz księdzem po wiek wieków.
Małżonkowie mają łatwiej, bo małżeństwo katolickie trwa
tylko do fizycznej śmierci (jednego lub obojga) . Nawet jeżeli
odejdzie się ze służby kapłańskiej, nawet jeżeli ksiądz ma
nałożone kary kościelne, ba - nawet jeżeli jest ekskomunikowany,
to gdyby jakiś wierny znalazł się w niebezpieczeństwie
śmierci, to taki ksiądz może go wyspowiadać i rozgrzeszyć,
nawet jeśli obok jest ksiądz pełnoprawny, bo „powołanie i posłanie
otrzymane w dniu święceń naznaczyły go na zawsze"119.
Piszę o tym dlatego, że jest to chyba jeden z głównych problemów,
przez które traci się wszystkich lub większość znajomych
(tych z kręgów duszpasterskich) . Jasne, bywa, że księża
odchodzą, pociągając za sobą jakąś grupę ludzi. Ale ja odchodziłem
po cichu, bez rozgłosu, bez awantur, bez tego, co w KRK
nazywa się zgorszeniem (a co często jest po prostu niezgodą
na rzeczywistość). I dlatego nawet dzisiaj, kiedy odzywają
się do mnie osoby, które nie wiedziały, jaka jest moja obecna
sytuacja, i dopiero się o niej dowiadują, mówią lub zachowują
się jak w tytule tego rozdziału. Czyli albo chcą „ratować
„Dla mnie zawsze będzie ksiądz księdzem ... ", czyli jak wyjść z księżostwa 229
powołanie': co może być bardzo uciążliwe, albo oferują modlitwę
w tej samej intencji, co jest akurat dość irytujące w takim
momencie życia. Zdarzają się głosy potępienia, ale ja osobiście
takich na razie nie doświadczyłem. Zaczną się pewnie po
publikacji tej książki ...
Powyższa zasada jest też pewnym sposobem na ściąganie
z powrotem tych upadłych księży, którym na przykład nie udało
się przetrwać w związku z kobietą albo którzy zrozumieli, że
poza środowiskiem korporacyjnym nie są w stanie funkcjonować.
Zawsze z tyłu głowy mają to, że mogą wrócić. Będzie
to pewnie kosztowało trochę upokorzenia i pokuty, na karierę
korporacyjną nie ma co liczyć, ale spokojna starość i jakaś
tam pewna kasa to zawsze coś. Słyszałem nawet opowiadanie
o pewnym niemieckim franciszkaninie, który już zdążył zrobić
karierę, był przełożonym domu, potem mistrzem nowicjatu,
w końcu prowincjałem. I już jako prowincjał uciekł z klasztoru
z kobietą. Nie wyszło mu, więc po paru latach zapukał skruszony
do furty klasztornej. Przyjęto go z powrotem, ale musiał
razem z młodymi chłopcami odbyć ponownie nowicjat, po
którym dopiero pozwolono mu znów odprawiać mszę. Został
misjonarzem ludowym, głosił misje i rekolekcje parafialne i jak
to skomentował ZET, opowiadając tę historię, był świetny, bo
w czasie swojego odejścia nauczył się być mężem i ojcem, więc
świetnie trafiał z naukami do mężczyzn, bo wiedział, o czym
mówi. Co pośrednio przyznaje rację tym, którzy twierdzą, że
księża wypowiadając się o kwestiach małżeńskich i rodzinnych,
mówią jak ślepy o kolorach. Ostatnio rozmawiałem z pewnym
księdzem o moim obecnym życiu w rodzinie i padł z jego ust
taki komentarz: „No, w takim normalnym życiu nie jest łatwo,
co?". Pokiwałem głową potakująco, bo życie nie rozpieszcza
230 „Dla mnie zawsze będzie ksiądz księdzem.„", czyli jak wyjść z księżostwa
i jest wymagające, ale w duchu pomyślałem: „Właśnie przyznałeś,
że twoje życie nie jest normalne ...".
Najtrudniejsze jest więc często, żeby po odejściu samemu
przestać o sobie myśleć jako o księdzu. Bo potem może się
okazać (i często się okazuje), że ktoś wyszedł z księżostwa, ale
księżostwo nie wyszło z niego.
Przyznaję, w pewnym sensie było mi łatwiej niż innym
odchodzącym. Dlatego mianowicie, że odszedłem nie tylko
z kapłaństwa, ale też z korporacji KRK w ogóle. Ogromna większość
księży porzucających sutannę pozostaje w korporacji,
spadając z pozycji funkcjonariusza do klienta, i doświadcza
w praktyce, co to znaczy reductio ad laicatum, czyli redukcja
do stanu świeckiego. Stają się często pariasami w KRK jako
byli funkcjonariusze. Nasunęło mi się właśnie porównanie do
trafiających do więzienia policjantów, ale to nie do końca tak.
Na pewno jednak jest to bardzo drastyczna degradacja, forma
społecznego upadku. Bo wolno im chodzić do kościoła, ale do
sakramentów nie mogą przystąpić. Jeśli uda im się uzyskać
(a czeka się na to zazwyczaj kilka lat, choć ostatnio trochę
procedury uproszczono) zwolnienie z obowiązków celibatu,
brewiarza i posługi duszpasterskiej, jeżeli mają pozwolenie
na zawarcie związku małżeńskiego katolickiego, to zazwyczaj
są szczęśliwi. Chociaż w ogólnej opinii katolickiej nie mają
prawa do szczęścia, bo „zdradzili Chrystusa". Ba, spotkałem się
z sytuacją, w której chorobę i śmierć dziecka byłego księdza
uważano za karę Bożą (sic!).
Jeden z moich znajomych stwierdził: „Z tej mafii się nie da
wyjść''. Nie zgadzam się z tym stwierdzeniem. Pamiętam natomiast,
że od czasów seminaryjnych faszerowano mnie informacjami
tego typu. Że jak ktoś odejdzie z kapłaństwa, nie może
.Dla mnie zawsze będzie ksiądz księdzem .. .", czyli jak wyjść z księżostwa 231
być szczęśliwy, bo nie nauczy się już żyć, że będzie alkoholikiem,
że będzie złym ojcem, że nie znajdzie pracy, że nie utrzyma się
w pracy, że dzieci mu umrą, że nie zazna spokoju, że sumienie
go zeżre, że wypali go tęsknota za odprawianiem mszy i spowiadaniem
ludzi. Wszystkie te lęki dopadały mnie do pewnego
czasu. Ale przestały. Choć sam spotkałem się z byłym księdzem,
który bardzo chciał cokolwiek robić na parafii, w której wtedy
pracowałem. Nawet kiedy mógł pomagać nosić meble księżowskie
i trochę pobyć w naszym gronie, czuł się szczęśliwy.
Bardzo tęsknił za dawnym życiem, a przynajmniej takie sprawiał
wrażenie. Pamiętam, że miałem wtedy dziwne odczucia.
Bo przez moment siedzieliśmy razem i gadaliśmy tak, jakby
on cały czas pracował na innej parafii. A z tyłu głowy miałem
przecież świadomość, że od wielu lat jest mężem i ojcem (bardzo
dobrym, troskliwym i odpowiedzialnym zresztą) i że zaraz
pójdzie do domu, do rodziny ... Doprawdy dziwaczne uczucie.
Ja natomiast odchodziłem po całości. Moje serce przez pewien
czas było przepełnione smutkiem i żalem, ale nie dlatego, że
coś tracę. Raczej żałowałem, że dopiero teraz dojrzałem do
opuszczenia korporacji. Wiedziałem, że po tym, do czego doszedłem
w moich poszukiwaniach, nie będę niczego żałował,
jeśli idzie o styl życia, poglądy, możliwości finansowe itp. I nie
żałuję. Widzę teraz z perspektywy czasu, że są co najmniej dwa
etapy wychodzenia z korporacyjnej mentalności zaszczepionej
funkcjonariuszowi KRK. Pierwotny, który zaczyna się od głębokiego
uświadomienia sobie, że coś jest nie tak z korporacją,
w której się uczestniczy. I wtórny, czyli ten, który zaczyna się
już po tym uświadomieniu, czyli wtedy, kiedy już się nie umie
po staremu żyć.
232 „Dla mnie zawsze będzie ksiądz księdzem ... ", czyli jak wyjść z księżostwa
Najpierw ten pierwszy. Uważam, patrząc też na własne życie,
że jest on zazwyczaj bardzo długi. Może dlatego, że jest proporcjonalny
do drogi, którą się przechodzi, stając się częścią
korporacji? Skoro przez tyle lat (a nawet dziesięcioleci) byłem
formowany (jak to się mówi w KRK) , a właściwie urabiany, to
jasne, że nie da się później wszystkiego szybko zmienić. Bo
przecież nie chodzi tylko o zmianę myślenia. Ona nie jest jakoś
szczególnie łatwa, biorąc pod uwagę, że wypracowywane
przez lata z wydatną zewnętrzną pomocą sposoby oceniania,
wartościowania, pojmowania rzeczywistości tworzą pewną
całość i wyjęcie jej fragmentu grozi zawaleniem całej konstrukcji.
Korporacja daje też poczucie bezpieczeństwa, a jego
pozbywamy się z największą trudnością. Oprócz bezpieczeństwa
są oczywiście także konkretne korzyści. W sytuacjach
skrajnych może chodzić o naprawdę duże pieniądze. Szczególnie
w przypadku proboszczów, którzy przez lata tworzą sieć
znajomości i zależności finansowych. Nie twierdzę, że musi to
mieć charakter przestępczy (choć czasem ma) . Raczej dotyczy
to budowania miejscowych układów, na wsiach i w małych
miejscowościach szczególnie mocno zakorzeniona jest taka
tradycja. Tam proboszcz jest zazwyczaj częścią miejscowego
establishmentu, razem z wójtem, burmistrzem, szefem policji
itp. Choćby tak jak w filmie U Pana Boga za piecem. Nigdy nie
jest to układ oficjalny, zawsze zahacza o poszczególne osobiste
relacje. I dlatego taki funkcjonariusz korporacji KRK jest zasadniczo
ustawiony na całe życie, finansowo i społecznie. Jeśli przy
okazji dba o budynek kościoła i nie krzyczy na parafian zbyt
dużo na kazaniach, to staje się nietykalną i nienaruszalną in -
stytucją. W tym momencie wszelkie szanse na uwolnienie się
z korporacji zostają unicestwione.
„Dla mnie zawsze będzie ksiądz księdzem ... ", czyli jak wyjść z księżostwa 233
Mocno się też zastanawiałem jakiś czas temu nad stylem życia
i funkcjonowania kilku moich kolegów księży (teraz już
byłych kolegów) . Chodzi mi o tych „wiecznie zbuntowanych''.
I nie mam na myśli młodzieńczego, naiwnego i głupiego buntu
w imię jakiejś ideologii. Raczej chodzi mi o wieloletnią walkę
o zachowanie własnej godności. Jeden z nich wyrobił sobie
markę „młota na proboszczów" tak skutecznie, że żaden nie
chciał mieć go w swojej parafii jako wikarego, a pewien proboszcz
oferował innym pieniądze, jeśli zgodzą się tego wikarego
wziąć do siebie. Inny zachowywał się podobnie. Kwestionował
decyzje każdego ze swoich proboszczów (trochę dla
zasady) , w każdej parafii razem z innymi wikariuszami tworzył
front antyproboszczowski, na wszystkich imprezach czynnie
utrwalał podziały pomiędzy wikarymi a proboszczami poprzez
komentarze, złośliwe wrzutki i kawały. We własnych oczach
uchodził chyba za last man standing. Wyraźnie czuł się w pewnym
sensie lepszy od innych, bo miał odwagę walczyć tam,
gdzie inni wybierali święty spokój. Poznałem go, gdy mieszka -
łem razem z nim na parafii. Pracowity, twórczy, zaangażowany,
gotowy do poświęceń. Robił świetne piwo i nalewki. Jednocześnie
wprowadzał spore napięcie, bo wykorzystywał każdą
możliwą okazję, żeby dogryźć proboszczowi (a miał ku temu
naprawdę bardzo wiele powodów) . W takiej sytuacji odejście
z korporacji również nie jest możliwe, bo zbyt wiele wysiłku
zainwestowało się w jej naprawę.
Etap drugi. Jest on bardzo bolesny, bo co chwila człowiek
(jeśli jest uczciwy) staje wobec wyborów. I to nie są nowe wybory.
A w zasadzie dopiero się zaczyna widzieć, że to w ogóle
są wybory. Dotychczas mówiło się, decydowało, postępowało
234 „Dla mnie zawsze będzie ksiądz księdzem ... ", czyli jak wyjść z księżostwa
zgodnie z wyuczonymi procedurami i algorytmami. A teraz
nagle się okazuje, że bardzo wiele sytuacji staje się problematycznych,
bo już nie potrafię od razu udzielić oczywistej
odpowiedzi. Po prostu sytuacja stała się nagle nieoczywista.
Nagle mam ochotę przemyśleć, skontrolować, sprawdzić, moralnie
prześwietlić. A na to potrzeba czasu. I człowiek zaczyna
się jąkać, zastanawiać, może czerwienić ... Dyskomfort jest po
obu stronach, bo ty myślisz: „No i jak ja teraz wyglądam, kiedy
nie reaguję tak jak powinien zareagować ksiądz?': a druga
strona myśli: „Co się z nim dzieje, przecież wie, jak powinien
odpowiedzieć". A tu nic. Nagle okazuje się, że mnóstwo rzeczy,
spraw i sytuacji straciło swoją oczywistość, a może stały się
nawet moralnie wątpliwe. I wtedy pojawia się niepewność.
Czasem lęk. Szczególnie w sytuacji takiej jak moja, kiedy bardzo
wiele osób polegało na mojej wiedzy, talencie do wskazywania
drogi i wsparciu w podejmowaniu decyzji ... Bo nagle się
zacząłem łapać na tym, że nie wiem w momentach, w których
do tej pory zawsze wiedziałem, że tam, gdzie zawsze miałem
wiele (i pięknie) do powiedzenia, zaczynam ważyć każde słowo
i wypowiadać je z wielką ostrożnością, wręcz obawą. I ci,
którzy przychodzili po pomoc i na rozmowy, również zaczęli to
zauważać. Nagle zaczęło się wokół mnie robić pusto. Z dość
dużej, bo liczącej kilkadziesiąt osób grupki tak zwanych penitentów
(oryginalnie słowo oznacza spowiadających się, ale
jego znaczenie ostatnio rozszerzyło się na korzystających z kierownictwa
duchowego, coś jak odpowiednik klienta psychoterapeuty)
zostało może pięcioro. Inni po kolei znikali, rezygnowali,
oficjalnie lub nie. Po prostu przestali odnosić wrażenie,
że otrzymują ode mnie jasny i pewny przekaz, jak mają żyć, jak
rozwiązywać swoje problemy (choć gotowych recept nikomu
„Dla mnie zawsze będzie ksiądz księdzem ... ", czyli jak wyjść z księfostwa 235
nigdy nie dawałem). Stracili poczucie bezpieczeństwa, a po to
zasadniczo do mnie przychodzili. A zatem nie było sensu się
mnie trzymać, trzeba było poszukać gdzie indziej.
Jest też inny bardzo bolesny aspekt na tym etapie odchodzenia.
Zmierzenie się z prawdą o sobie. O tym, jak bardzo system
mnie samego moralnie i psychicznie zniszczył. Jak bardzo
stałem się trybikiem w machinie korporacyjnej. Jak głęboko się
zakorzeniłem, na jakie kompromisy poszedłem. Na jakie świństwa
było mnie samego stać przez te wszystkie lata. Za jakie
szkody w życiu wielu osób odpowiadam. Ile razy wykazałem
się tchórzostwem, ile razy zdradziłem samego siebie, innych
ludzi, Boga ... Żeby móc dalej funkcjonować jako funkcjonariusz
korporacji. Ile razy lojalność wobec niej była ważniejsza
niż prawda, godność. Ile razy wygoda i święty spokój kazały mi
się zgadzać na ewidentne zło, kłamstwo, oszustwo ... Jeśli ktoś
po odejściu z kapłaństwa pozostaje w korporacji, to być może
się tym nie zajmuje. Ja się zająłem, bo w świetle Biblii uczciwie
odczytanej byłem przez całe lata głęboko nieuczciwy. Jest
to powodem wstydu i bólu. Czy można sobie z tym poradzić?
Można. W tym sensie, że da się ogólnie rozliczyć z Bogiem
na modlitwie. Niektóre konkretne szkody ponaprawiać, błędy
wyprostować. Zadośćuczynić. Ale po latach co jakiś czas
przypominają się konkretne momenty i trzeba się z nimi jakoś
mierzyć. Czasem jest to psychicznie trudne. To długoletni
proces. I nie mówię tu o jakichś drastycznych kwestiach. Nikogo
świadomie i dobrowolnie nie krzywdziłem, nie kradłem,
nie gwałciłem, nie molestowałem, nie oszukiwałem. Byłem
natomiast aktywnym funkcjonariuszem systemu, który na
takie rzeczy pozwalał i stwarzał ku nim możliwości. Poza tym
korzystałem z gratyfikacji tego systemu: finansowych, socjal-
236 „Dla mnie zawsze będzie ksiądz księdzem ... ", czyli jak wyjść z księżostwa
nych, prestiżowych. I z tym będę musiał żyć i mierzyć się do
końca tego życia pewnie, w miarę jak poszczególne konkretne
sytuacje będą powracać w pamięci. Ale jestem gotowy tę cenę
zapłacić. O szczegółach nie będę się rozpisywał - to moje życie
i muszę się tym zająć sam.
Wszystkiego najlepszego na nowej
drodze życia, czyli co po odejściu
Miałem w tym czasie zaraz po odejściu wiele niepewności
i lęków, głównie wynikających z konieczności zaadaptowania
się do nowych warunków, skrajnie różnych od tego, do czego
przez lata byłem przyzwyczajony. Trzeba było znaleźć pracę,
uczyć się życia w rodzinie. Mnóstwo wyzwań i nie mogę powiedzieć,
że było mi łatwo. Ale nie byłem w tym sam i mia -
łem dużo wsparcia. Przydały się też pewne nieksiężowskie
umiejętności. Po miesiącu zacząłem pracę, przez kolejne lata
powoli dorastam do roli męża i ojca, pozbywam się przyzwyczajeń
księżowskich. To jest wykonalne.
Nie spodziewałem się natomiast tego, co odnajdę w kręgach
wierzących chrześcijan. Wielokrotnie wpadałem w głębokie
zdumienie, czytając różne publikacje z kręgów protestanckich,
oglądając filmy czy dyskutując na portalach społecznościowych.
Zdumienie wynikające z konstatacji, że chrześcijanie
(czy to definiujący się jako protestanci, reformowani, czy niedenominacyjni)
w swoich poglądach są niejednokrotnie bardzo
katoliccy. Obejrzałem na przykład film pod tytułem Luter.
Typowa laurka. Film o „protestanckim świętym, prawie męczenniku".
Zrealizowany dokładnie w taki sam sposób, jak realizuje
się filmy katolickie o świętych. Czyli że co prawda niby
238 Wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia, czyi! co po odejściu
nie uznajemy katolickiego pojęcia świętości, ale w głębi serca
myślimy tymi samymi kategoriami.
Z ciekawością przyglądałem się dyskusjom prowadzonym
przez chrześcijan w internecie. Kłócą się, bardzo często się kłócą.
Często o drobiazgi, czasem też o rzeczy ważne. No i jeśli ktoś
się ze mną nie zgadza, to najprawdopodobniej napisze, że jestem
zwiedziony. Stanowczo protestują przeciw katolickiemu
pojęciu tradycji Kościoła, ale sami opierają się na tak zwanym
historycznym Kościele. A jest to w praktyce dokładnie to samo.
Zauważyłem, że dokładnie tak samo jak katolicy mają tendencje
do tworzenia instytucji, prawa, przepisów ... Zbory protestanckie
ze swoimi pastorami bardzo często funkcjonują prawie
identycznie jak parafie katolickie, choć tego nie wiedzą, a kiedy
się to sygnalizuje, reakcją jest oburzenie. Przykład: pewna
osoba, którą skądinąd bardzo cenię (były katolik), nie może
żyć bez niedzielnych nabożeństw i pastora. Musi mieć otoczenie
kościelne w sensie instytucjonalnym oraz nabożeństwa
z pieśniami religijnymi. Kiedy po długich wahaniach odeszła ze
zboru, w którym było wiele wypaczeń, na siłę szukała miejsca,
gdzie mogłaby w niedzielę iść na nabożeństwo. Pytana o uzasadnienie,
bardzo się irytuje. Ale nie potrafi podać biblijnych
motywów takiego podejścia. Bo też i w Biblii takiego czegoś
znaleźć się nie da. No cóż, na razie człowiek ten znalazł kolejny
zbór instytucjonalny, żeby było dokąd chodzić w niedziele ...
Problem zatem jest nie tyle w katolicyzmie czy protestantyzmie
jako takim. Problemem jest religia i religijność. Korporacyjność.
Zawiodłem się w swoich oczekiwaniach, bo miałem nadzieję
na znalezienie wielu podobnie jak ja myślących osób. Ale
Wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia, czyli co po odejściu 239
najczęściej znajduję takich ludzi, którzy szukają zamiennika
korporacji KRK na inną korporację kościelną. A ja już nie chcę
religii, korporacji, walki o władzę, dominacji, całego niepokoju,
który z tego wynika. Dlatego w końcu się od tego wszystkiego
odciąłem. Wystarczy mi Biblia. I uczciwe, jak najprostsze życie.
Bez tej otoczki korporacyjnej, prawniczej, instytucjonalnej.
I powoli jednak znajdują się podobnie myślące i czujące osoby.
Ale bardzo powoli.
Trochę z innej beczki. Kiedy odszedłem, odezwał się do mnie
jeden {słownie: jeden) z moich kolegów księży. Nagle zrobiło
się wokół mnie pusto. Nikt poza nim się nie zatroszczył, nikt
się nie zainteresował, nie zadzwonił, nie napisał. Zero reakcji.
Na początku było to dość nieprzyjemne, ale przynajmniej
stało się jasne, co nas łączyło przez te wszystkie lata (nic, co
mogłoby przetrwać). Zatem dobrze, przynajmniej sytuacja
jest jasna. Poza tym nie muszę się tłumaczyć. Ta jedna, jedyna
relacja dotąd przetrwała. Dla mnie jest to bardzo symptomatyczne.
Mam kontakt - i to bardzo dobry - z jeszcze jednym
księdzem, ale to jest mój były współbrat zakonny ze zgromadzenia,
który kilka lat przede mną przeszedł do tej samej diecezji.
Chociaż on też niewiele rozumie z tego, co się ze mną
teraz dzieje. I to by było na tyle, jeśli chodzi o jakość i trwałość
relacji w diecezji ...
W każdym razie przede mną nowe życie, nowa sytuacja. Jestem
poza korporacją! Po raz pierwszy czuję się wolnym człowiekiem,
mojej relacji z Bogiem nie zaciemniają już ani nie zakłócają
niepotrzebne instytucje, zależności. Jest czysto i świeżo,
choć może trochę jeszcze chłodno ...
Przypisy
1 Zob. Katechizm Kościoła Katolickiego (KKK) nr 1650.
2 Kodeks Prawa Kanonicznego, kan. io83.
3 Zob. tamże, kan. 129.
4 Tamże, kan. 149.
5 Zob. tamże, kan. 1311.
6 Zob. tamże, kan. 1323.
7 Tamże, kan. 1333.
8 Ta mże, kan. 331, 333.
9 Zob. tamże. kan. 341.
10 Tamże, kan. 375.
11 Zob. tamże, kan. 377.
12 Tamże, kan. 378.
13 Tamże. kan. 381.
14 Tamże, kan. 391.
15 Zob. tamże, kan. 396.
16 Zob. tamże, kan. 399.
17 Zob. tamże, kan. 401.
18 KKK, nr 1547.
19 Zob. tamże, nr 1537.
20 Zob. tamże, nr 1548nn.
21 Zob. tamże, nr 1555.
22 Zob. tamże, nr 1564.
23 Tamże.
24 Zob. tamże. nr 15n
25 Zob. tamże, nr 1584.
26 Zob. Kodeks Prawa Kanonicznego. ka n. 232.
27 Zob. tamże, kan. 250.
28 Zob. tamże, kan. 251.
29 Zob. tamże, kan. 252.
30 Zob. tamże, kan. 273.
31 Zob. tamże, kan. 274.
Przypisy 241
32 Zob. tamże, kan. 275-276.
33 Zob. tamże, kan. 279.
34 Zob. tamże, kan. 280.
35 Zob. tamże, kan. 282.
36 Zob. tamze.
37 Zob. tamże, kan. 283.
38 Zob. tamże, kan. 284.
39 Zob. tamże, kan. 285.
40 Zob. tamże.
41 Zob. tamże, kan. 286.
42 Zob. tamże, kan. 287.
43 Zob. tamże, kan. 289.
44 Zob. tamże, kan. 277.
45 Zob. tamże, kan. 247-
46 Zob. tamże, kan. 278.
47 Tamże, kan. 292.
48 Ta mże, kan. 208.
49 Tamże, kan. 212.
50 Tamże, kan. 213, 214.
51 Ta mże, kan. 215-217.
52 Zob. tamże, kan. 218.
53 Zob. tamże, kan. 222.
54 Tamże, kan. 223.
55 Zob. tamże, kan. 225.
56 Zob. tamże, kan. 228.
57 KKK, nr 1261.
58 Ta mże, nr 1263.
59 Ta mze, nr 1264.
60 Tamże, nr 1273.
61 Ta mże, nr 1274.
62 Zob. Obj 20.
63 Zob. KKK, nr 676.
64 Zob. np.: http://oblubienica.eu/czytelnia/biografie/william-tyndale, dostęp
z dn. 04.03.2018.
65 http://rnedziela.pl/artykul/25459/0-kulcie-swietych-i-relikwii, dostęp z dn.
25.01.2018.
66 http://prawo.sejm.gov.pl/isap.nsf/DocDetails.xsp7id=wdu20011261381, dostęp
z dn. 30.01.2018.
67 lndulgentiarum doctrina rozdz. 1v https://opoka.org.pl/biblioteka/W/WP/pawel_
vi/konstytucje/indulgentiarum_doctrina_o1011967.html dostęp z dn.12.11.2019.
242 Przypisy
68 Kodeks Prawa Kanonicznego, kan. 756 -759.
69 Tamże, kan. 761, 763.
70 Tamże, kan. 768, 771.
71 Zob. tamże, kan. 798.
72 Zob. tamże, kan. 800
73 Zob. tamże, kan. 807-815.
74 Ta mże, kan. 823-830.
75 Tamże, kan. 793.
76 Tamże, kan. 781.
77 KKK, nr 1076.
78 Zob. tamże, nr 1087.
79 Ta mże, nr 1087.
80 Zob. Kodeks Prawa Kanonicznego, kan. 848.
81 KKK, nr 1127.
82 Tamże, nr 1128.
83 Ta mże, nr 1116.
84 https://pl.wikipedia.org/wiki/Magia, dostęp z dn. 11.02.2018.
85 KKK, nr 1263.
86 Zob. tamże, nr 1247.
87 Tamże, nr 1246.
88 Tamże, nr 1250.
89 Tamże, nr 1257.
90 Tamże, nr 1252.
91 Zob. tamże, nr 1287, 1288.
92 Zob. tamże, nr 1302.
93 Tamże, nr 1446.
94 Tamże, nr 1441.
95 Tamże, nr 1444.
96 Tamże, nr 1422.
97 Tamże, nr 1458.
98 Tamże, nr 1473.
99 Zob. tamże, nr 545, 1357.
100 Zob. tamże, nr 1323.
101 Zob. tamże, nr 1499.
102 Tamże, nr1516.
103 Tamże, nr, 1601.
104 Tamże, nr 1602.
105 Zob. tamże, nr 1623.
106 Zob. tamże, nr 1631.
107 Zob. tamże, nr 1629.
Przypisy 243
108 http://sychar.org/, dostęp z dnia 26.02.2018.
109 Tamże.
110 Obrzędy pogrzebu chrześcijańskiego, Katowice 1998.
111 Ta mże.
112 Kodeks Prawa Kanonicznego, kan. 1254.
113 Zob. tamże, kan. 1255.
114 Zob. tamże, kan. 1256, 1257, 1273.
115 Wyliczenie orientacyjne: liczba wiernych około 983000 • izł + liczba księży
około 580 d iecezjalnych x 50 zł = 1 012 ooo zł miesięcznie przy pełnej ściągalności.
Ponieważ nigdy nie bywa to 100%, założyć trzeba wpływy około 850 ooo zł
miesięcznie. Przy tym kilkunastomilionowy dług diecezji jest całkowicie
do ogarnięcia.
116 Zob. Kodeks Prawa Kanonicznego, kan.1271.
117 Zob. tamże, kan.1290.
118 Zob. tamże, kan.1264
119 Tamże , kan.1583.
Spis treści
Wstęp 5
Wdycham kadzidło, ale się nie zaciągam 10
Podduszam się, czyli to miał być początek drogi 15
Galaktyczny wojownik 19
Święty Francis, czyli mój duchowy przewodnik 35
Qui si mangia, czyli włoski epizod 46
„Hotel robotniczy Białowieża" 49
Wyr.„any przez biskupa 52
Nieudane małżeństwa, czyli o kościelnych rozwodach
56
Prawo 61
Nie zakładamy niewinności, czyli korporacja ukarała 64
O korporelacjach 67
„O, cześć wam, panowie, książęta, prałaci" 70
Biba mus ergo 78
Niższa kadra korporacji 82
Walka klas w korporacji 110
Małe żuczki, czyli kto jest na dole 115
Duchowość jako zarządzanie - Kościół niebiblijny 120
Święta 128
Wzniosłość 134
Relikwie i odpusty 140
Indoktrynacja 147
Sakramenty 161
Być czy mieć, czyli majątek korporacji 198
Korporacja wentyluje 209
Syndrom Koziołka Matołka, czyli jak odchodziłem 223
„Dla mnie zawsze będzie ksiądz księdzem ...';
czyli jak wyjść z księżostwa 229
Wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia,
czyli co po odejściu 238
Przypisy 241