26.04.2020 Views

Korporacja kościół. Wyznania księdza

Create successful ePaper yourself

Turn your PDF publications into a flip-book with our unique Google optimized e-Paper software.



PIOTR BABIŃSKI

KORPORACJA

KOŚCIÓł

WYZNANIA

KSIĘDZA



Wstęp

Siedzę w galerii handlowej. Z głośników płynie muzyka od

czasu do czasu przerywana reklamami. Wokół obojętni ludzie,

jeszcze nie tłum, bo za wcześnie. A ja siedzę i zaczynam pisać

być może najważniejszą książkę mojego życia. Odpowiada

mi ta obojętność. Nikogo nie obchodzi, kim jestem ani co tu

robię. Mogę sobie siedzieć i klikać w klawiaturę. Robię swoje

i nikomu nie przeszkadzam. W jakimś sensie tak jak w czasach,

które nazywam „ poprzednimi''. Choć wtedy w niektórych momentach

wydawało mi się, że jestem naprawdę potrzebny. I to

mnie - między innymi - w księżostwie trzymało. Pamiętam

taką sytuację, kiedy jechałem sam do Warszawy. Byłem bardzo

zmęczony, choć jeszcze nie przysypiałem. Zacząłem myśleć, co

by było, gdybym się teraz zabił. Spróbowałem sobie wyobrazić

swój pogrzeb. Zobaczyłem twarze osób, które wtedy wydawały

mi się bliskie. I nagle zacząłem się modlić, żeby wrócić

bezpiecznie, bo przecież „tylu ludziom jestem potrzebny''. To

złudzenie, które wtedy we mnie zakiełkowało, trwało potem

bardzo długo i bardzo długo nie pozwalało mi się uwolnić.

Dawało mi wyjątkowo silną potrzebę bycia lojalnym wobec

korporacji, której poświęciłem życie. Korporacji, która to życie

prawie zniszczyła. Korporacji, której wtedy bym tym słowem

raczej nie określił. Którą wszyscy znają. Korporacji „Kościół

rzymskokatolicki".

Wstęp 5


Pisząc, często zastanawiam się, jak ten czy ów zareaguje

na to, co przeczyta. To się po prostu tak jakoś samo narzuca.

Zaraz potem jednak dociera do mnie, że w większości wypadków

reakcją będzie po prostu wyparcie lub zlekceważenie,

może trochę agresji. Ale nie łudzę się, że ta książka wywoła

jakieś gwałtowne przemiany lub rewolucję w KRK. Chrystus

podsumował tę kwestię następująco: „Jeśli Mojżesza i Proroków

nie słuchają, to choćby ktoś zmartwychwstał, nie uwierzą"

(ł:.k 16:31) . To prawda, że w ostatnim czasie pojawia się coraz

więcej książek i artykułów na ten temat. A to o księżach i ich

przewinieniach, a to o cicho odchodzących zakonnicach (niezła

książka), a to o celibacie (za i przeciw). Są też paszkwile,

typu Byłem księdzem, które poza obrzydzeniem i gniewem nic

nie wnoszą. Tak, im więcej czytam, tym bardziej dochodzę do

wniosku, że łatwo mówić o objawach, piętnować przestępstwa.

Łatwo pisać sensacyjnie. Ale jakoś nie wydaje mi się, żeby ktoś

w ogóle chciał dotrzeć do przyczyn. Tych prawdziwych. Albo

zatrzymujemy się na moralnym potępieniu księży gwałcących

dzieci (i to potępienie jest jak najbardziej słuszne), albo analizujemy

(ostatnio często na podstawie anonimowych ankiet),

ilu z duchownych ma „babę': oburzamy się, dyskutujemy na

temat wierności (bądź niewierności) złożonym przysięgom,

a tutaj trzeba by dojść do sedna i wreszcie nazwać przyczyny.

Dlaczego? Ano dlatego, że trzeba by powiedzieć, że przyczyną

problemów KRK jest on sam. Zanegować wszystko od podstaw,

a raczej do podstaw i stwierdzić, że KRK to w ogóle nie

jest Kościół, a z chrześcijaństwem takim, jakiego chciał Jezus

Chrystus, łączą go tylko pozory. Czytałem na ten temat sporo

artykułów, przede wszystkim z kręgu Kościołów protestanckich

czy ewangelikalnych, ale tam podchodzi się do tematu religij-

6 Wstęp


nie, udowadniając na przykład, że Kościół rzymskokatolicki

to ,,Wielka Nierządnica", „Wielki Babilon". I pewnie jest to po

części prawda, choć zazwyczaj ogrom trudnych emocji zaburza

logikę. Ja jestem przekonany, że KRK to sprawnie funkcjonująca

korporacja i wszystko, co się tam dzieje, podlega regułom

korporacyjnym. Chciałbym tego w swojej książce dowieść.

Kim jestem, żeby tak mówić? Byłym katolikiem, byłym

księdzem, byłym zakonnikiem. Byłym kościelnym prawnikiem.

Wiem, że gdybym to napisał na FB, to serwery by im siadły

od hejtu. Że robię do własnego gniazda, że jestem zdrajcą, że

odreagowuję jakieś swoje problemy itd. Dlatego nie piszę na

FB, nie zakładam forów ani grup dyskusyjnych. To nic nie da,

niczego nie zmieni. Zresztą zmiana KRK od wewnątrz nie jest

możliwa. Wielu próbowało ... Ta zmiana nie jest możliwa, bo nie

jest potrzebna. KRK jest od początku swojego istnienia (czyli od

czasów cesarza rzymskiego Konstantyna) błędem i nadużyciem.

Nie ma czego tu zmieniać, trzeba się uwalniać. Ale żeby

się uwalniać, człowiek musi wiedzieć, od czego i dlaczego.

I o to mi najbardziej chodzi. W tej książce być może jest

trochę informacji wyglądających na sensacyjne, ale raczej

niewiele. Jeśli ktoś szuka thrillera, pewnie się zawiedzie. Piszę

ze swojego punktu widzenia. I ze swojego punktu odczuwania.

Człowieka, który w tym siedział od wczesnej młodości, który

ofiarował KRK najbardziej twórcze lata życia, który zostawił

tam zdrowie. I który nie żałuje(!). Taka jest po prostu moja

życiowa droga. Taką przyszło mi zapłacić cenę za wolność

i bliskość Boga. Życie ...

Nie mam zatem poczucia jakiejś wielkiej misji. Nie będę

się też wypróżniał literacko na KRK. Ani moralizował. Piszę

o własnych (głównie) doświadczeniach, o tym, co widziałem,

Wstęp 7


co słyszałem, co przeżyłem, a mam o czym opowiadać. Za to

nie mam już złudzeń. Nic już nie wypieram. Choć momentami

brzmi to może brutalnie, piszę prawdę. Wszystkie przywołane

w książce wydarzenia są prawdziwe, choć jasne, że ukrywam

nazwiska, zmieniam imiona, bo nie mam pieniędzy na procesy.

Formułuję też własne oceny. Mam prawo.

Odwołuję się do dokumentów własnych korporacji KRK, do

Katechizmu Kościoła Katolickiego, do Kodeksu Prawa Kanonicznego

i do kilku innych. Ale to nie jest praca naukowa, więc

będę dobierał teksty źródłowe oszczędnie. Bo to jest książka

z kluczem, a jej celem jest - jeszcze raz powtórzę - ukazanie,

że Kościół rzymskokatolicki to nastawiona na władzę korporacja,

myśląca, działająca właśnie na zasadach korporacyjnych.

Chcę też sprowokować czytelników do myślenia. Do dyskusji

raczej niekoniecznie, bo szczerze mówiąc nie spodziewam się

merytorycznej dyskusji z korporacją. Jeśli już jakaś dyskusja, to

przede wszystkim czytelnika z samym sobą. Czyli zmierzenie

się z problemem. Oczywiście, że można napisać książkę o pieniądzach

i seksie w KRK. Ale pieniądze i seks tylko towarzyszą

władzy, one są środkami do celu lub gratyfikacjami niższego

rzędu. Władza jest na topie. Zdecydowanie!

„Die Sache Jesu braucht Begeisterte" - to tytuł i jednocześnie

początek refrenu jednej z bardziej znanych i popularnych

niemieckich piosenek religijnych. Nie wiem, czy katolickiej,

ale bardzo chętnie przez katolików w Niemczech śpiewanej

(przynajmniej jakieś piętnaście lat temu). W tłumaczeniu na

język polski słowa te znaczą: „Sprawa Jezusa potrzebuje zachwyconych

I oddanych I zaangażowanych''. Według autora

tekstu istnieje jakaś „sprawa Jezusa" w sensie Jego idei, pomysłu,

projektu. I ten projekt potrzebuje grupy zaangażowa-

8 Wstęp


nych wykonawców. Podobnie jak idea I projekt Steve'a Jobsa

potrzebował zaangażowanych wykonawców. Jest lider, on

jest autorem i właścicielem rewolucyjnego, wspaniałego, ba!

genialnego projektu, a wszyscy, którym się ten projekt podoba,

mają go wspierać wszystkimi swoimi zasobami, poświęcić się

mu. W wypadku Steve'a Jobsa to projekt Apple. W wypadku

Jezusa Chrystusa to projekt „zbawienie świata". I teraz: naśladowcy

i współpracownicy Jobsa mają oddać swoje życie jego

projektowi, a naśladowcy Chrystusa mają oddać swoje życie

jego pomysłowi. To jest schemat korporacyjny. Całkowicie i doskonale

odpowiedni, jeśli chodzi o projekt Apple, całkowicie

i doskonale nieodpowiedni, wręcz obraźliwy i nieadekwatny,

jeżeli chodzi o projekt „zbawienie świata''. Bo ten ostatni został

w całkowicie doskonały, wystarczający i pełny sposób

zrealizowany przez Chrystusa. I niczego więcej zrobić się nie

da ani robić nie trzeba. Bo zbawienie jest darem, który albo

ktoś przyjmuje, albo nie. Niczego się nie da tu dodać, rozwinąć,

ulepszyć. Nie da się też poświęcić życia jego realizacji, bo już

wszystko jest zrealizowane. Można to po prostu wziąć i z tego

skorzystać. Lub nie.

Budowanie korporacyjnych schematów wokół zbawienia

jako projektu genialnego fundatora oznacza, że da się ten projekt

rozwijać, ulepszać, poprawiać i wciąż sprzedawać w coraz

lepszych i nowocześniejszych wersjach, dlatego właśnie w korporacji

KRK oprócz Biblii musi funkcjonować tradycja, która

poprzez dogmaty rozwija projekt źródłowy.

Czytanie tej książki (jak i wszystkich innych) to wolna

decyzja czytelnika. Nie biorę odpowiedzialności za emocje

odbiorcy. I za skutki w postaci ewentualnych decyzji. Czy zachęcam

do czytania? Oczywiście!

Wstęp 9


Wdycham kadzidło, ale się nie zaciągam

Leżę sobie w wózeczku i przysypiam. Wokół mnie sporo

dźwięków i zapachów, których jeszcze nie rozumiem ani nie

umiem nazwać. Ale już je znam. I niezależnie od tego niezrozu -

mienia są już moje. Pieśni kościelne, wypowiadane modlitwy,

zapach kadzidła. Wdycham, ale się nie zaciągam. Jeszcze nie.

Ale to wszystko, ta atmosfera jest już częścią mnie. I będzie

mnie kształtować. Będzie sprawiać, że naturalne dla mnie

będzie środowisko kościelne. Nie środowisko wiary, relacji

z Bogiem, ale środowisko kościelne. Kiedy ktoś mnie zapyta,

w którym momencie życia wsiąkłem w KRK, powiem: w żadnym.

To było we mnie od zawsze. Wdychałem kadzidło już

z wózka dziecięcego. To nie były sprawy wymagające tłumaczenia.

To nie ja wsiąkłem w KRK, to on we mnie wsiąknął.

Zawsze był obecny. Mało tego, dobrze się kojarzył. W ogóle

we wczesnym dzieciństwie, które już świadomie pamiętam,

Kościół to były kolędy, zapach ogromnej choinki w domu mojej

babci, śnieg iskrzący się w świetle ulicznych lamp po drodze

na pasterkę, a po powrocie smak szynki, którą tradycyjnie jedliśmy

plasterkami, bo już wolno. A w dodatku ta szynka, jak to

w latach siedemdziesiątych minionego stulecia, była tylko na

święta, więc dzięki ci, KRK (albo może i dzięki, Jezu), bo to ty

sprawiłeś, że mam szyneczkę ... Nigdy nie pytałem o nic, bo

po co pytać, skoro to wszystkie takie przyjemne, takie ciepłe,

10 Wdycham kadzidło, ale się nie zaciągam


takie rodzinne. No i były prezenty. Można było też zjeść banana

lub pomarańczę. W końcu to święta.

Zastanawiałem się kiedyś, dlaczego tak wielu ludzi w Polsce

kompletnie bezkrytycznie łyka wszystko, co wiąże się z Kościołem.

Dochodzę do wniosku, że właśnie dlatego. On w nich

wsiąknął zanim byli w stanie cokolwiek ocenić, wpływa na ich

sposób życia i myślenia, nawet kiedy o tym nie wiedzą. Tak, my

nie wsiąkamy w KRK, to on wsiąka w nas. I nie chodzi mi o tę

warstwę świadomą, warstwę zwyczajów, przekonań, kryteriów.

Dużo wcześniej przesiąkamy zapachami, dźwiękami, klimatem

... One siedzą w nas głęboko i nami kierują. Często bez

naszej wiedzy. Kiedy czytam artykuły bądź wypowiedzi różnych

osób nieszczególnie przychylnych Kościołowi rzymskokatolickiemu,

widzę jak mimo swojej niechęci myślą i mówią

z tego samego poziomu co katolicy określający się jako głęboko

wierzący. Myślą tak i mówią, bo zostali tak wychowani, i to nie

w warstwie świadomej - powtarzam - a w warstwie wrażeń

i doznań. I to w nich tkwi bardzo głęboko. Mają to w genach.

Kościelność. I jej konieczność. Może dlatego KRK po 1989 roku

tak świetnie dogadywał się właśnie z komunistami? Bo przecież

to właśnie za rządów s LD Kościół był w stanie wywalczyć

dla siebie najwięcej wymiernych korzyści. Jak to działa? Ano

tak na przykład jak w szkole. Teoretycznie rzecz biorąc szkoła

polska jest neutralna światopoglądowo (o ile to w ogóle jest

możliwe ...). W praktyce, nawet jeżeli zapisano to w ustawach,

nawet jeżeli w podstawie programowej nie ma zbyt wielu akcentów

religijnych (czytaj: katolickich), to w grudniu dzieci

w młodszych klasach, ucząc się matematyki, liczą choinki

lub mikołajów. Teksty w nauczaniu języków obcych zawierają

odwołania do Christmas lub Easter. Jak się to usprawiedliwia?

Wdycham kadzidło, ale się nie zaciągam 11


Ano mówi się, że to przecież polska tradycja narodowa. I to

niby ma załatwiać sprawę. Ale nie załatwia. I nie piszę tego

jako ateista, ale jako chrześcijanin, który stara się żyć według

tego (i tylko tego), co zawarte w Biblii. A tam nie ma ani Bożego

Narodzenia, ani Wielkanocy jako okazji do świętowania.

Nic takiego Chrystus nie nakazywał. Mam zatem prawo, by

mi takich tradycji nie narzucano. Jasne, że nie da się (i nie ma

takiej potrzeby, bo zrobiłoby to wielu osobom krzywdę) usuwać

takich symboli z przestrzeni publicznej. Ale mam prawo,

by moje dzieci nie musiały odrabiać zadań domowych o takiej

tematyce. Takie samo prawo, jakie mają na przykład żydzi czy

buddyści. A to prawo w praktyce szkolnej szanowane nie jest.

Nauczyciele za to dziwią się bezmiernie, jak to możliwe, że nie

ma w domu choinki, że dzieci nie piszą listów do Mikołaja itp.

I nie dociera do nich, że to jest po prostu prawo tych, którzy

nie podzielają katolickiej symboliki i obrzędowości. Wdychaliśmy

wszyscy kadzidło od niemowlęctwa i zostało to w nas

praktycznie zakodowane. Może gdybym deklarował się jako

świadek Jehowy, buddysta czy muzułmanin, to jeszcze zostałoby

to (głównie z obawy przed konsekwencjami prawnymi)

uszanowane, ale skoro mówię, że jestem chrześcijaninem, to

o co chodzi?

Powołujemy się na tak zwane wartości chrześcijańskie w życiu

publicznym. No to może warto by je zdefiniować. A może

nie? Może wreszcie zobaczyć, że słowo „wartość" nie ma nic

wspólnego z chrześcijaństwem? Sformułowanie „wartość" jest

terminem filozoficznym, obojętnie, czy przypiszemy je do

metafizyki czy etyki, jest to filozofia. I to wcale nieposiadająca

długiej tradycji, bo pojęcie wartości do filozofii w sensie ścisłym

wprowadził dopiero Max Scheler w pierwszej połowie

12 Wdycham kadzidło, ale się nie zaciągam


xx wieku. Potem do katolickiej teologii jego myśl wprowadzał

między innymi Karol Wojtyła. A Biblia z jakąkolwiek filozofią

nie ma nic wspólnego. Ani też żadnej nie tworzy. Biblia mówi

tylko i wyłącznie, jak żyć w relacji z Bogiem, a raczej zaprasza

do osobistego nawiązania tej relacji. Wkurza mnie, kiedy słyszę

o „wartościach chrześcijańskich': których nikt nie umie

do końca zdefiniować ani powiedzieć, czym się różni miłość

od miłości chrześcijańskiej, szacunek od szacunku chrześcijańskiego,

dobroć od dobroci chrześcijańskiej itd. Podobno

Luter powiedział (a przynajmniej taki widziałem mem), że

„chrześcijański szewc nie ma robić chrześcijańskich butów, on

ma robić dobre buty''. Białej gorączki dostaję, kiedy słyszę, że

„Chrystus jest dla chrześcijanina największą wartością". Jest

osobą, a osoba nie jest wartością. I kropka. Nie mogę mieć

relacji z wartością, bo to pojęcie abstrakcyjne i teoretyczne.

Mogę natomiast mieć relację z osobą. I do tego, według Biblii,

zaprasza mnie Chrystus. Mówi: „Jestem Nauczycielem, Panem,

Mistrzem': mówi: „Towarzysz mi''. Dygresja: w większości

przekładów Biblii pojawiają się słowa „ pójdź za mną''. Jednak

tłumaczenie interlinearne zawsze przekłada te fragmenty jako

„towarzysz mi". A to są zupełnie inne relacje: albo jestem

tylko naśladowcą, albo jako towarzysz (doli i niedoli) biorę

również odpowiedzialność. I uważam, że do takiej zdrowej

relacji, w której biorę pełną odpowiedzialność za moje osobiste

decyzje, zaprasza chrześcijanina Jezus Chrystus. Koniec

dygresji. Tyle że taka relacja kompletnie nie pasuje do modelu

korporacyjnego reprezentowanego przez KRK. Tu trzeba mieć

relacje z instytucjami, „wartościami': tradycją, historią. Swego

czasu w polskich mediach dziwiono się japońskim praktykom

korporacyjnym, polegającym między innymi na wspólnym

Wdycham kadzidło, ale się nie zaciągam 13


odśpiewaniu na baczność hymnu korporacji przed rozpoczęciem

pracy albo na żelaznym zwyczaju, że mężczyźni po wyjściu

z korpomordoru, zanim udadzą się do domu, muszą iść

wspólnie na piwo do pobliskiego {zawsze tego samego) baru.

A mnie się jakoś narzuciło podobieństwo pomiędzy tym a na

przykład benedyktyńskim zwyczajem, by zaraz po wstaniu

z łóżka, zanim się zacznie robić cokolwiek, biec do kaplicy,

by tam wspólnie (z pamięci) śpiewać psalm poranny. Oraz

wszystko, łącznie z odpoczynkiem i rekreacją, robić wspólnie.

To, co się dzieje pomiędzy tobą a Bogiem, to sprawa prywatna.

Moje doświadczenie mówi mi, że można w gronie księży

świetnie gadać na każdy temat, poza tym jednym. Relacja osobista

z Chrystusem jest pewnym tabu. Bo to należy do „sfery

wzniosłości'; dotyczy raczej konfesjonału czy też „kierownictwa

duchowego" ...

W mediach często odbywają się dyskusje między katolikami

a osobami reprezentującymi inne poglądy (dyskusje o aborcji,

eutanazji, legalizacji narkotyków). Ścierają się te osoby na planie

czysto filozoficznym, porównują swoje hierarchie wartości

i dochodzą do wniosku, że nigdy się nie zgodzą, bo te hierarchie

są albo sprzeczne, albo niezachodzące. A to oznacza albo wrogość,

albo obcość. Żeby zatem żyć i funkcjonować w jednym

kraju, jedni muszą narzucić innym swoją hierarchię wartości.

Ale ci inni nie chcą, więc nici z porozumienia. I tak dyskutują,

czasem nawet krzyczą na siebie. I nic pozytywnego z tego nie

wynika, bo wyniknąć nie może. Bo to walka międzykorpora -

cyjna. Ostatecznie to po prostu jest walka o władzę.


Podduszam się, czyli to miał być

początek drogi

Nie ma mowy o spaniu. Ekscytacja jest tak wielka, że nasila

się kaszel alergiczny. Trochę się podduszam. Potem otwieram

okno. Błąd. Parujące na trawniku pod blokiem rośliny nie

pomagają. Rodzice też nie śpią. Dziś jedziemy do postulatu.

Walizki spakowane. Ręczniki obeschły już z łez wylanych

przez mamę, kiedy wyszywała na nich moje inicjały. W jakimś

sensie stracimy się nawzajem. Jeszcze nie wiemy jak bardzo.

Ale na pewno jest to moment odcięcia pępowiny, a to boli. Ja

nie myślę o tym. Jestem już tam, w zakonie. Kilka godzin jazdy

pociągiem, udajemy, że wszystko jest w porządku. Ale wiemy

dobrze, że Kościół jest dużo bardziej zazdrosny niż kobieta.

I zaborczy. Na wiele lat się stracimy. I niektóre z łączących nas

nici zostaną zerwane bezpowrotnie. Ale teraz jeszcze się łudzimy.

I przeżywamy ekscytację pomieszaną z lękiem. To znaczy

ja ten lęk silnie wypieram. Dla mnie to przygoda. O uczuciach

moich rodziców nie myślę. Ja mam już nową matkę - Kościół

i nowego ojca - ZET. Poświęcę mu sporo miejsca w tej książce.

Poznałem go w sumie niewiele wcześniej, bo niecałe cztery

lata. Kolega ministrant podsunął mi książki o Świętym Założycielu,

o Duchowości, o Zgromadzeniu. A potem zaproszenie

na rekolekcje w Częstochowie. I złapałem haczyk. Byłem już

wcześniej podatny na takie zachęty, bo korporacja KRK od

Podduszam się, czyli to miał być początek drogi 15


paru lat poprzez katechezę (wtedy jeszcze przy parafii) i ministranturę

mieliła mnie w swoich młynach. Byłem świetnie

przygotowanym narybkiem. Trzeba było mnie tylko odłowić

i wpuścić do właściwego stawu. I właśnie to zrobił ZET. Był

postacią niesamowicie atrakcyjną. Przede wszystkim był cudzoziemcem.

Ponadto starał się mówić po polsku i nieźle mu

to wychodziło. Co więcej - mówił o Biblii i tłumaczył Biblię

prawie bez przerwy. To była ta nowość i świeżość, która mnie

uwiodła. Wyglądało na to, że ta duchowość, w którą się zaangażowałem,

jest bardzo biblijna (dopiero później miało wyj ść,

że jednak nie do końca). Chłonąłem wszystko, co ZET mówił

i pisał, a było tego dużo, odkrywałem nowy, nieznany świat

i - jak mi się wtedy wydawało - Boga. Dlatego nie miałem

żadnych wątpliwości, kiedy przyszło podejmować decyzję.

Nie polonistyka, o której wcześniej marzyłem, nie Agnieszka,

w której się kochałem, nawet nie seminarium diecezjalne,

w którym widział mnie mój proboszcz. Ale zgromadzenie

ZET, w Polsce obecne od niedawna, prawie nieznane {choć

powstałe we Włoszech w 1815 roku). „Młode, niesprawdzone

szeregi" - jak napisał mój proboszcz w opinii, której nie miałem

prawa znać, ale mi ją przeczytał.

Rekolekcje zamknięte dla młodzieży męskiej - jeździłem na

nie przez całe liceum dwa razy do roku. Świetna okazja, by się

podszkolić w duchowości, pogłębić ją, naładować akumulatory.

A przy okazji spotkać się w gronie znajomych. To były

przecież jeszcze te błogosławione czasy bez internetu! Jeździliśmy

zazwyczaj całą ekipą. Rekolekcje uważaliśmy za wymagające,

bo od kolacji pierwszego dnia aż do śniadania w dniu

wyjazdu obowiązywało pełne milczenie poza przewidziany-

16 Podduszam się, czyli to miał być początek drogi


mi w programie „rozmowami duchowymi" na spacerach, na

które chodziliśmy po dwóch. Trzeba przyznać, że poza pewnymi

wyjątkami zachowywaliśmy te wymagania, bo było to

dla nas wtedy jakieś wyzwanie. Codziennie dwa kazania (na

mszy i na nabożeństwie), konferencja, godzina pytań, grupowe

rozważanie Biblii, adoracja godzinna w kaplicy, wymiana

doświadczeń w grupie na temat „jak dzisiaj żyłem Ewangelią''.

Sporo tego i czas był intensywny, ale lubiliśmy to bardzo, bo

czuliśmy, że się rozwijamy. Odkrywaliśmy wielkość KRK, jego

duchową głębię, jego historię i nauczanie. Tak oto odbywał się

przez kilka lat kolejny etap wsiąkania KRK w moje myślenie,

emocje, pamięć, tożsamość. Stawałem się idealnym kandydatem

na księdza, sam o tym nie wiedząc.

Rekolekcje odbywały się w wakacje oraz w czasie ferii zimowych.

A poza tym raz w miesiącu w pobliskim domu Zgromadzenia

można było wziąć udział w weekendowym dniu

skupienia, takich minirekolekcjach, odbywających się na identycznych

zasadach. Tak więc zapewnione było całoroczne szkolenie

i rozwój, bo oprócz tego raz w tygodniu spotykaliśmy

się w grupie we własnej parafii. A jeszcze raz w miesiącu jako

parafialny animator jeździłem na spotkania informacyjne do

animatora diecezjalnego. Nie miałem zatem żadnych szans,

musiałem prędzej czy później poczuć powołanie.

Był w tym wszystkim jeszcze dodatkowy smaczek - konspiracja.

Mówimy o latach 1985-89. Władze wtedy nie pozwalały

na rejestrację żadnych nowych zgromadzeń zakonnych, więc

moje działało w podziemiu, praktycznie nielegalnie. Kiedy

do niego wstąpiłem, zostałem oficjalnie zapisany do innego

legalnie działającego zakonu, żeby nie pójść do wojska. Obowiązywało

konspiracyjne milczenie, nawet zakaz opowiadania

Podduszam się, czyli to miał być początek drogi 17


kawałów politycznych. Wszystko było takie bohaterskie, takie

surowe i mocne zarazem. Głębokie i porywające. Można powiedzieć,

że nawet wzniosłe.


Galaktyczny wojownik

Wychowywano nas po żołniersku. I to w dwóch aspektach.

Po pierwsze co do pewnej surowości życia, a po drugie w men -

talności bycia oddziałem. I to raczej frontowym. Teraz wiele

osób zgłasza się do Wojsk O brony Terytorialnej. Przy tej okazji

podkreśla się potrzebę przygotowania do walki i obrony ojczyzny

przed wrogiem, który może zaatakować. Ideę tę uważam

za słuszną i uzasadnioną. Osoby, które się zgłaszają, podają

motywację patriotyczną. I bardzo dobrze.

Nas jednak formowano do obrony Boga i Kościoła rzymskokatolickiego.

To pierwsze to w ogóle nonsens - Boga nie trzeba

bronić, bo każdy, kto przeciwko Niemu występuje, jest po prostu

w żałosnym błędzie i w żałosnym położeniu. Bogu żaden

człowiek nic nie może zrobić ani w żaden sposób zaszkodzić.

KRK jako instytucja natomiast z całą pewnością obrony potrzebuje.

Nie tylko dlatego, że jest po prostu ludzkiej produkcji

korporacją, która musi walczyć o swoje interesy, ale również ze

względu na swój sposób funkcjonowania, który przysparza jej

wielu jak najbardziej zasłużonych wrogów.

Przywołam tutaj pewien tekst, który funkcjonuje w kręgach

katolickich od dawna, czasem jako starożytna modlitwa, cza -

sem jako zapisek z 11 wojny światowej, czasem jako współczesny

wiersz: „Chrystus nie ma rąk, ma tylko nasze ręce, aby dzisiaj

pracować. Nie ma nóg, ma tylko nasze nogi, aby prowadzić

Galaktyczny woiownik 19


ludzi Swoją drogą. Chrystus nie ma ust, ma tylko nasze usta,

aby mówić o Sobie ludziom. Nie ma pomocy, ma tylko naszą

pomoc, aby przyciągać ludzi do Siebie. Jesteśmy jedyną Biblią,

jaką ludzie jeszcze czytają. Jesteśmy ostatnim orędziem Boga

spisanym w czynach i słowach". Jest to oczywiście wierutna

bzdura, świadcząca o braku wiary we wszechmoc Boga i moc

Jego Słowa, ale świetnie sformułowana, w sposób chwytający za

serce, bo odwołujący się do pięknych uczuć i do chęci poświęcenia

się dla jakiejś lepszej, wyższej, wzniosłej sprawy. Ten tekst

dobrze ilustruje sposób, w jaki byliśmy jako młodzi mężczyźni

werbowani do korporacji. Bazowano na tym, co w nas było najlepsze.

Najlepsze uczucia, najwrażliwsze struny w sercu. Bóg -

Jezus Chrystus czeka na ciebie, musisz Go bronić przed złym

światem, przed złymi ludźmi, przed Szatanem! To całkowite

zaprzeczenie chrześcijaństwa, które głosi, że to my jesteśmy

zbawieni, czyli uratowani przez Chrystusa ... I co z tego, i tak

daliśmy się na to złapać. Na wizję Boga, który jest potrzebujący.

Niewszechmogący. Na ten majstersztyk PR: jeśli wstąpisz do

Jego armii, staniesz się żołnierzem Chrystusa, to On sam będzie

twoim dowódcą. I On ze swojego sztabu w niebie pokieruje

walką. Twoje życie będzie walką. A On będzie cię umacniał.

A na końcu, w niebie, nagrodzi twoją walkę w Jego obronie.

No i oczywiście w obronie Jego Kościoła. „You're in the army

now. Stand up and fight!" - jak mówią słowa znanej piosenki

zespołu Status Quo.

Co ważne, mamy tu do czynienia z kwestią bycia wybra -

nym. W prawdziwej wersji chrześcijaństwa wybranym przez

Boga jest ten, kto przyjmuje zbawienie. Powołani są wszyscy,

ale wybrani tylko ci, którzy sami wybierają. Ale nie wybierają

„zaciągnięcia się do armii Boga''. Wybierają to, że chcą uznać

20 Galaktyczny wojownik


swoją grzeszność i przyjąć zbawienie od Jezusa Chrystusa,

ponieważ sami zbawić się nie mogą. Nam tłumaczono natomiast,

że Bóg spośród już zbawionych wybrał nas w jakiś

szczególny, niezasłużony przez nas samych sposób, tak jak

w słowach jednej z powołaniowych piosenek: „Boże, powołałeś

mnie, Boże, Ty wezwałeś mnie. Ty pragniesz mnie posłać,

bym głosił słowa Twe. Boże, na wezwanie Twoje daję Tobie

serce me. Boże, nie mogę zrozumieć miłości, którą dałeś mi.

Panie, skąd ta hojność Twoja? Panie, czemu właśnie ja? Wcale

nie zasłużyłem na miłość, którą dałeś mi. Dziękuję Tobie,

o Panie, dziękuję za miłość Twą, dziękuję za powołanie, które

dałeś mi. To będzie dla mnie szczęśliwy dzień, gdy włożysz

na mnie swe ręce. To ze szczęścia dusza ma śpiewa słowa te".

No, powiem wam, że do dzisiaj odzywają się we mnie pewne

emocje, jak słyszę te słowa ... Mimo że dawno już odkryłem,

że są kłamstwem ... Siła indoktrynacji jest ogromna. A indoktrynacja

przez wspólne śpiewanie pieśni działa niesamowicie

mocno. Wbija się w świadomość (i pewnie w podświadomość

także) dzięki emocjom, które temu towarzyszą. Śpiewaliśmy

dużo i chętnie, większość z nas miała za sobą doświadczenia

pielgrzymkowe, graliśmy na gitarach, czuliśmy moc ... Poza

momentami wspólnego śpiewu w kaplicy czy podczas świętowania

przy stole były też ogniska z ich wyjątkową atmosferą,

śpiewanie „misyjne" podczas rekolekcji itp. Lubiliśmy to, bo dawało

poczucie wspólnoty myśli i dążeń, jakiejś wspólnej drogi.

I tu zaczyna się też coś, co nazywam „zjawiskiem podwójnego

transparentu''. To z pewnego rysunku satyrycznego przedstawiającego

transparent z napisem z przodu „Serdecznie witamy':

a z tyłu „I już was mamy". Konkretnie chodzi mi o to, że

Galaktyczny wojownik 21


tu zaczynała się ta ogromna jazda na uczuciach: wstępujesz

do armii Boga, jesteś Jego wybranym wojownikiem, walczysz

o sprawę, zostałeś niezasłużenie wyróżniony, On cię kocha,

chce, żebyś dla Niego walczył, nie możesz mu odmówić ... A jeżeli

się już zaciągniesz, no to pozamiatane. Nie wolno się cofnąć,

zawahać, trzeba wszystko pozostawić i porzucić. Przypomina

mi się film Soldier z 1998 roku (w Polsce wyświetlany pod

durnym tytułem Galaktyczny wojownik). Generalnie główny

bohater jest wybranym jeszcze w niemowlęctwie i całe życie

szkolonym żołnierzem. Walczy w kolejnych wojnach, jednej

po drugiej. Zdobywa doświadczenie, jest twardy jak stal. Jest

wspaniałym, niezwyciężonym wojownikiem. Stan „pomiędzy

wojnami'; jak to ujmuje jeden z napisów w filmie, jest dla

niego stanem nienaturalnym, powodującym frustrację, stres

i tęsknotę za walką. Dawno już nie wie, o co walczy, w końcu

każda wojna była o co innego i gdzie indziej. Ale walczy i chce

walczyć. Żaden z moich wychowawców i formatorów nie przyznałby

się, że chce ze mnie zrobić maszynę do walki w armii

Boga. Ale czym mieliśmy być my, którym za przykład dawano

takich ludzi jak pewien zakonnik ze zgromadzenia braci szkolnych,

który całe życie pilnował, żeby nie opuszczać ramion,

nawet kiedy taki nakaz został zniesiony? Tak, formowano nas

na wojowników walczących za wiarę. I nam to odpowiadało.

Dawało poczucie siły. Przynależności, i to nie byle jakiej! Czu -

liśmy się niezniszczalni i nie widzieliśmy takich zadań, którym

byśmy nie podołali. W moim zgromadzeniu funkcjonowało

powiedzenie: „Jeśli chcesz zostać przełożonym domu, musisz

sobie go zbudować''. I tak było! Ja sam prowadziłem budowę

przez pewien czas, a potem zostałem przełożonym. Wszyscy,

my klerycy, czuliśmy się wyjątkowo, bo nie tylko byliśmy na

22 Galaktyczny wojownik


szkoleniu armii kościelnej, ale byliśmy zakonnikami i misjonarzami,

a to przecież „siły specjalne"!

Przykład: pierwsza noc w „nowym domu nowicjatu': a w zasadzie

w starej ruderze stojącej na terenie, gdzie w przyszłości

miał się wznosić dumnie dom prowincjalny. Jest nas trzech.

Wyprowadziła się już mieszkająca tu rodzina, więc możemy

jako oddział rozpoznawczy przygotować kwaterę dla pozostałych.

Mamy łóżka piętrowe, więc je sobie skręcamy, ale okazuje

się, że nie ma materacy. Będziemy zatem spać we trzech na

starym, przeraźliwie wielkim i przeraźliwie zdezelowanym

tapczanie. Warunki polowe, ale to nic. Kombinujemy jakąś kolację

- udaje się zrobić jajecznicę. Dokonujemy odkrycia w ubikacji

- poprzedni lokatorzy wyprowadzając się, zabrali ze sobą

rurę odpływową od sedesu, żeby więc nie zanieczyścić piwnicy,

musimy korzystać z ledwo stojącej sławojki na zewnątrz. Ale to

też nic, bo przecież to wielka przygoda i wszystko jest częścią

naszej służby Bogu. Dom nie ma prawdziwych podłóg, tylko

szalunki z desek, pod którymi jest piwnica. Po pewnym czasie,

kiedy już jesteśmy w komplecie, budzi nas w nocy zimno.

Piec się wypalił, a na ścianach szron. Od podłogi ciągnie, więc

w środku nocy przebudowa sypialni. Szukamy wszystkich

możliwych folii i dywanów, na nie kładziemy materace, teraz

warstwa koców, do śpiworów wchodzimy w kurtkach i przykrywamy

się kołdrami. Do rana jakoś przetrwaliśmy.

Piąta piętnaście. Prawie jak u Stachury „godzina słynna

piąta pięć''. A dalej już raczej Siekierezada. Zaraz po pobudce

zaprawa, bo akurat ktoś z młodych przełożonych jest fanem

wojskowego wychowania. Zaprawa to zazwyczaj piętnaście minut

niezbyt forsownej gimnastyki. Chyba że akurat budowlańcy

potrzebują piachu do betoniarki. Ooo, wtedy zaprawa to już jak

Galaktyczny wojownik 23


najbardziej forsowne ładowanie sporej przyczepy, co trwa koło

czterdziestu minut. A potem z uśmiechami godnymi sowieckich

pionierów idziemy na śniadanie. A nie, nie na śniadanie.

Na modlitwę do kaplicy. Kaplica jest cokolwiek prowizoryczna,

ale ktoś wstał o piątej, żeby w niej napalić. Na dworze zimno,

a jak człowiek z piżamy wskoczył od razu w drelichy, to teraz

w cieple prawie natychmiast zasypia. Walczę z sennością, zmu -

szam się do czytania, w końcu klękam, bo na siedząco zaraz

zasnę, a chwilę potem„. budzi mnie śmiech kolegów, których

rozbawiło to, że śpię, klęcząc z głową opartą o ołtarz. Teraz

już jesteśmy wszyscy dobudzeni. A ponieważ dyżurny zrobił

już śniadanie, możemy iść do jadalni. Tu dołączają do nas robotnicy

i atmosfera robi się coraz bardziej męska. Nie chodzi

tylko o przepocone drelichy i zdjęte w przedsionku buty. To też.

Ale bardziej o napięcie z powodu długotrwałego niewyspania

i przemęczenia. Wsuwamy ile się da chleba z dżemem, bo wędliny

jak na lekarstwo, za to dżemu sporo, śliwkowy i truskawkowy.

Siostry niechętnie go wydawały, zorganizowałem więc

kilka dni wcześniej akcję dywersyjną. Po aprowizację jeździmy

raz w tygodniu do domu głównego w mieście i pod czujnym

okiem siostry przełożonej pobieramy zapasy na kolejny tydzień.

Do sióstr nie dotarło, że pracujemy naprawdę ciężko, trudno

więc wynegocjować większą ilość jedzenia. W końcu dwunastu

chłopa musi zjeść. No, ale co my za chłopy ... My zakonnicy ...

Co robić, jak się po dobroci nie da? Razem z dwoma braćmi

podłączamy przyczepkę do samochodu i korzystając z tego, że

siostry pobożnie śpiewają nieszpory w kaplicy, otwieramy po

cichutku bramę, wpychamy ręcznie przyczepkę i ładujemy, ile

wlezie. W kaplicy w oknach witraże, siostry nie widzą. Weszło

sporo słoików dżemu. Szybciutko (cała akcja trwała z piętnaście

24 Galaktyczny wojownik


minut) cofamy samochód, podpinamy przyczepkę i uciekamy.

Zdobyliśmy prowiant, a ja stałem się bohaterem w swoim domu

zakonnym na długo zanim to było modne. O dziwo ojciec

ZET nas nie opieprzył, kiedy pod wieczór przyjechał na mszę.

Za to wcześniej opieprzył siostry za skąpstwo, bo „pszeczesz

chłop muszy jeszcz': Zadziwiające. Łaska pańska na pstrym

koniu jeździ„.

A wracając do naszej codzienności. Jedno jest w niej stałe:

mnóstwo ciężkiej fizycznej pracy, mało odpoczynku, zero prywatności.

Jeden moment zapadł mi głęboko w pamięć. Otóż

kiedy rozpoczynaliśmy nowicjat, trafiliśmy do gospodarstwa

rolnego i trzeba się było zmierzyć ze zbiorami z pól (bladego

pojęcia nie miałem o tym rodzaju pracy). Ktoś w pewnym

momencie zaniedbał sprawę odpowiedniego zeskładowania

brukwi zebranej z półtora hektara pola. Została zrzucona na

blisko półtorametrową kupę bez oczyszczenia. Ta hałda leżała

na środku podwórka od początku września prawie do końca

listopada i przez cały ten czas zawsze znajdowały się pilniejsze

roboty, a brukiew musiała czekać. Więc czekała i powoli gniła,

bo nie została oczyszczona z liści i zakopcowana. Nastał listopad,

a wraz z nim przymrozki. Ostatni moment, by ratować to,

co miało być pożywieniem dla dwóch krów na całą zimę. Tak

że niewesoło. Rozpoczynamy „akcję brukiew''. Została ona

zaplanowana jak prawdziwa kampania: był „oddział transportowy';

który z narażeniem zdrowia na solidnym już mrozie

wykopywał te bulwy z kupy na podwórzu i przewoził taczkami

do niedawno ukończonego (nieogrzewanego) wielkiego garażu

na ciągnik. Tu już czekała „grupa uderzeniowa" ustawiona

w krąg z nożykami w rękach wokół niemożebnie śmierdzącej

brukwi. I tymi nożykami osiem godzin na mrozie ratowaliśmy

Galaktyczny wojownik 25


bulwy. Oślizgłe, po wierzchu gnijące i bardzo cuchnące. Byliśmy

po pewnym czasie lekko przymuleni ze smrodu i początków

hipotermii. Trzeba było coś zrobić, żeby nie oszaleć. I tu ktoś

wpadł na świetny pomysł: będziemy śpiewać! Zmienialiśmy

się więc jako szantymeni i śpiewaliśmy po kolei wszystkie

pieśni i piosenki ze śpiewnika. Czyli: adwentowe, kolędy, wielkopostne,

wielkanocne, maryjne, mszalne, pielgrzymkowe,

turystyczne, dziecięce. A potem znów od początku. A potem

„koncert życzeń''. Odbijało nam ze zmęczenia. A w podświadomość

wbijała się w międzyczasie informacja, że jesteśmy

zwartym, sprawnym oddziałem, który właśnie przeszedł kolejną

próbę bojową. I to z pieśnią na ustach! Wytrzymaliśmy

mróz, smród, monotonię. Odmroziliśmy dłonie i stopy. Wypiliśmy

litry herbaty. Zdarliśmy gardła od śpiewu. Ale oto my!

Komandosi Kościoła rzymskiego.

Były także inne momenty próby. Na przykład rozładunki

transportu przywożonych materiałów budowlanych. Mieliśmy

budować nowy dom zakonny. Była to duża inwestycja i trzeba

było zgromadzić sporo materiałów, które były organizowane,

jak się tylko dało (mówimy o roku 1990). Obowiązywała

zasada niezaglądania w zęby darowanemu koniowi, nawet

jeśli okazywał się on dychawiczną szkapą. Transporty przyjeżdżały

o każdej porze dnia i nocy. Mnie w pamięć wryła się

szczególnie jedna sytuacja. Otóż mieliśmy znajomego, pana

Mirka, który miał solidnego kamaza z przyczepą. I przywoził

nam wszystko, co się dało na tę ciężarówkę zapakować. Organizował

też niektóre towary. Między innymi udało mu się

wydębić w jakiejś cegielni dość kiepską cegłę po bardzo niskiej

cenie. Cegielnia chciała się tego chłamu pozbyć i chętnie zgodziła

się na groszową transakcję. Ale był warunek: pan Mirek

26 Galaktyczny wojownik


wywiezie to cholerstwo jak najszybciej. No oczywiście pan

Mirek się zgodził, my też. Cegły było sporo, dziesięć tysięcy

sztuk oficjalnie, nieoficjalnie chyba co najmniej drugie tyle.

Ustaliliśmy, że w ciągu dnia będą dwie tury, które rozładujemy,

a potem będziemy odpoczywać, bo koło dwudziestej ma

przyjechać transport z drewnem - belki, krokwie, deski, cały

dach przyszłego budynku. Nie baliśmy się tego, ponieważ

wiedzieliśmy, że przyjadą również robotnicy, którzy pomogą

nam to rozładować. Pan Mirek zaczął wozić od rana. Jedna

tura rozładowana. Potem druga. Szło to szybko i sprawnie, bo

było nas ośmiu. Koło obiadu bez zapowiedzi przywiózł trzecią.

Wkurzyliśmy się solidnie, bo przecież mieliśmy odpoczywać.

Zjedliśmy spóźniony obiad, a za godzinę przyjechała czwarta

tura cegieł (przypominam: kamaz z przyczepą) . W cegielni ła -

dowali to wózkami widłowymi na paletach, więc szło migiem.

Pamiętam, że zaczęliśmy się drzeć na pana Mirka i przełożony

musiał nas uspokajać. Ale nie było wyjścia, cegły nie mogły

zostać na samochodzie. O dwudziestej transport z drewnem

jednak nie przyjechał. Czekaliśmy do dwudziestej trzeciej

i poszliśmy spać. Nie było wtedy komórek, więc żadnych wieści,

transport zaginął w akcji. O trzeciej w nocy zbudziło nas

ujadanie psa. Jest transport! Ubraliśmy się szybciutko. Od razu

okazało się, że sytuacja wygląda słabo. Wielka ciężarówka

z wielką przyczepą nie podjedzie pod górkę, bo mokro i się zakopie.

Musimy po trochu przerzucać drewno na wóz i zrzucać

na podwórku. Robotnicy nam nie pomogą, bo są kompletnie

pijani i musimy ich zanieść do domu i położyć spać. Po tym

samarytańskim geście (i uspokojeniu kierowcy, który przeszedł

gehennę podczas drogi, bo panowie robotnicy już przy załadunku

w pięciu obalili pół skrzynki wódki i dopijali się potem

Galaktyczny wojownik 27


w szoferce, bili się w trakcie jazdy, chcieli wyrzucać jednego

w biegu z auta, w końcu podczas postoju jeden z nich poszedł za

stację benzynową siusiać, zgubił się w lasku i szukali go półtorej

godziny) koło czwartej nad ranem rozpoczęliśmy rozładunek

dwunastometrowych belek, z których każdą trzeba było nieść

w pięciu. Potem krokwie i deski. I tak do siódmej rano. Sam

nie wiem, jak myśmy to zrobili w takim tempie. Kierowca pojechał,

my zjedliśmy śniadanie i snuliśmy się po obejściu, bo

spać już się nie za bardzo chciało. Kiedy o jedenastej pan Mirek

przyjechał z kolejną turą cegieł, nie wyszedł już z szoferki do

końca rozładunku, bo się nas bał. Wściekli rozładowaliśmy ...

A po południu ku naszemu osłupieniu znowu cegły! I tu już coś

puściło, została przekroczona granica wytrzymałości, zaczęliśmy

się śmiać i mieliśmy już wszystko gdzieś. Poczuliśmy się

mocni, nic nas nie złamie. Byliśmy jak po treningu Navy Seals.

Od jakiegoś czasu zaczęliśmy zaniedbywać modlitwę, bo

pojawiła się niespodziewana atrakcja: nocne czuwania w lesie.

Nie, nie była to jakaś dziwaczna praktyka religijna. Zaczęliśmy

grodzić las. A że od lat był on ogólnodostępny, ludzie organi -

zowali tam ogniska i pijatyki, a zalane przez nas pracowicie

w ciągu dnia betonem słupki ogrodzeniowe były wyrywane

z ziemi. Trzeba więc było lasu pilnować. Rozpisaliśmy trzygodzinne

wachty i podzieleni na trzyosobowe grupki zawalaliśmy

noce, łażąc po lesie. Trochę strach, ale nikt się nie przyzna. No

bo wstyd. Udajemy, że to super przygoda. Ale niewyspani jesteśmy

bardzo. Dlatego z radością przyjmujemy zawieszenie

porannych rozmyślań w kaplicy. I tak je całe przesypialiśmy.

Tyle że rozmyślania nie po to zawieszono, żebyśmy mogli dłu -

żej pospać, a dlatego, że robotnicy potrzebowali pomocników

wcześniej (oni do kaplicy nie chodzą). Nasz dzień wyglądał

28 Galaktyczny wojownik


więc następująco: pobudka, ładowanie piachu, krótka modlitwa,

śniadanie w biegu (zazdrościmy robotnikom, oni mogą

się napić kawy, nam wolno tylko w niedzielę po południu),

robota, obiad, robota, msza (w drelichach), kolacja, zazwyczaj

dokończenie roboty, mycie i spanie (no nie do końca, zależy

o której masz dyżur w lesie). I tak przez trzy miesiące. Od czasu

do czasu atrakcje specjalne, na przykład przez dwa tygodnie

zamiast ładować piach, jeździmy kraść gruz na fundamenty.

Po tym czasie mózg jest już tak zlasowany, że zasadniczo

łyknie wszystko ... I łyka. Teraz z perspektywy wielu lat widzę, że

urabiano nas metodami sekciarska-wojskowymi. Ale wtedy ...

Pomiędzy tym wszystkim jeszcze studiujemy. Tak!! Co drugi

weekend siedzimy na uczelni na wykładach i próbujemy się

przebić przez chrześcijańską filozofię. Cudnie! Na pewno jest

to odskocznia od codziennej pracy. Są jacyś ludzie, jakieś inne

otoczenie. Ale też przysypianie na wykładach i strach, jak to

będzie podczas sesji. Dobrze, że sesja w styczniu, to przynajmniej

dostajemy przedpołudnia na naukę. Kiepsko, bo spać

się chce okrutnie. Ale udaje się zdać egzaminy. Jedziemy na

trójach, rzadko trafiają się nam czwórki. Trochę wstyd, ale co

zrobić. „Nauka nie jest najważniejsza''. To hasło jest zmienne,

zależnie do tego, co zdaniem ZET jest istotne na teraz, taka mądrość

etapu. Za jakiś czas na jakiś czas będzie to hasło „Praca

nie jest najważniejsza". I tak w kółko. Po pewnym czasie zupełnie

podświadomie przestajesz myśleć, układać priorytety,

porządkować hierarchie. Nie ma sensu. ZET powie ci, co w danym

momencie stoi na szczycie hierarchii. I lepiej nie polemizować.

To znaczy można, ale umiejętnie i na pewno nie przy

wszystkich i nie w momencie ogłaszania aktualnych „prawd

wiary''. W rozmowie prywatnej coś zasugerować, tak żeby ZET

Galaktyczny wojownik 29


myślał, że sam to odkrył, to i owszem. Z czasem okazało się, że

to bardzo skuteczna metoda. Jak każdy przywódca sekty ZET

był podatny na manipulację, pod warunkiem że podkreślała

jego wielkość i nieomylność. Kto tę metodę opanował, miał

raczej z górki. Ale też dzięki niej realizowaliśmy mnóstwo

dziwacznych pomysłów i pojawiało się mnóstwo dziwacznych

ludzi - kandydatów na zakonników. Część z nich to były wyraźnie

osoby niezrównoważone i chore psychicznie.

Przykład: T. Pojawił się jako osoba wymagająca pomocy.

Upośledzenie ewidentne. Ale minęło pół roku i musiały się

wydarzyć naprawdę trudne i niebezpieczne sytuacje, by odwieść

ZET od przyjęcia T. do zakonu, dania mu sutanny i dopuszczenia

do przyrzeczeń. Decydujący moment: pracujemy

wspólnie w kilku na budowie. Do ciągnika założona jest paleta

na podnośnik, sypiemy na nią piach, żeby przewieźć go w pobliże

betoniarki. Pomiędzy paletą a drzewem stoi Sz. Nagle

podchodzi do ciągnika T., wsiada i chce go odpalić. Krzyczymy,

żeby przestał, ale to do niego nie dociera. Odpala traktor bez

sprzęgła, a ten od razu szarpie i rusza, bo był zostawiony na

wstecznym biegu. Sz. instynktownie wskakuje na paletę, co

ratuje go przed obcięciem obu nóg trochę powyżej kostek. Paleta

uderza o drzewo, łamie się, piach wysypuje się na ziemię.

Ktoś wciska sprzęgło w ciągniku i wyciąga kluczyk. T. ucieka

z krzykiem. My stoimy jak zaczarowani, Sz. ciężko oddycha,

a po chwili zaczyna rzucać kurwami. Pomału dochodzimy do

siebie. Nagle patrzymy, a tu od strony budynków nadbiega T.

z obłędem w oczach i siekierą w ręce. Skamienieliśmy. Dotarło

do nas, że oszalał i będzie nas teraz zabijał. Nikt się nie ruszył.

T. dobiegł i na szczęście zamiast nas zaczął rąbać połamaną

paletę - po prostu w szale poczuł przymus „naprawienia" jej.

30 Galaktyczny wojownik


Jakoś udało się go uspokoić i zabrać mu siekierę, a ZET wreszcie

przyznał, że T. jednak zakonnikiem nie będzie.

I tak ta moja - i moich współbraci - formacja zakonna wyglądała.

Ta wstępna. Byliśmy po niej wytrzymali fizycznie, dość

twardzi psychicznie (ci, którzy nie uzyskali tej twardości, pękali

i po prostu odchodzili, a ja przyznam, że myśleliśmy o nich

jeśli nie z pogardą, to na pewno z wyższością i politowaniem)

i kompletnie niezakonni w klasycznym rozumieniu tego słowa.

Prawie od samego początku naszej formacji zajmowaliśmy się

ludźmi uzależnionymi. Na początku byli to narkomani z pobliskiego

ośrodka, potem także alkoholicy. Bardzo szybko za -

cząłem odnosić wrażenie, że społeczność narkomanów, jakkolwiek

obarczona zrozumiałymi problemami, była odrobinę

normalniejsza niż ta zakonna. Wiele rzeczy było tam podobnych:

plan dnia, surowe zasady, odpowiedzialność, ponoszenie

konsekwencji (to już w zakonie mniej, ale o tym później).

W ośrodku te rzeczy w sposób oczywisty czemuś służyły i były

nie wynikiem czyjegoś widzimisię, ale wspólnie wypracowanym,

przestrzeganym i chronionym dobrem - sposobem funkcjonowania

dającym bezpieczeństwo. Dawało mi to poczucie

sensu, czułem się tam komfortowo, nawet jeżeli w codziennym

funkcjonowaniu wychodziły ludzkie wady bądź ktoś okazywał

się wredny. Mówię „w codziennym'; bo udało nam się, mnie

i drugiemu nowicjuszowi, uzyskać zgodę na tygodniowy pobyt

w ośrodku na prawach osoby leczącej się. To było jak objawienie.

Nie tylko okazało się, że nie istnieje żadna różnica

w człowieczeństwie pomiędzy mną, prawie świętym we własnym

mniemaniu zakonnikiem, a Ćpunami. Więcej, w wielu

kwestiach byli lepsi, mądrzejsi, dojrzalsi, choć może słabsi

Galaktyczny wojownik 31


psychicznie. Runęły - i to na szczęście na zawsze - złudzenia

co do wyższości duchownych nad świeckimi. Co ciekawe,

nie było to potem dla mnie korzystne, nie potrafiłem czuć się

członkiem nadzwyczajnej kasty. Miałem porównanie, zyskałem

kryteria nieobecne w formacji zakonnej i seminaryjnej.

Tam zakłada się z góry, że formujemy coś w rodzaju elity - intelektualnej,

duchowej, duszpasterskiej, teologicznej, w każdym

razie elity. A że to często pożal się Boże elita ... Nieważne.

I tak patrzymy na innych z góry. Bo przecież deklarujemy, że

Kościół to - uwaga! - nie tylko duchowni, zatem tak czy inaczej,

nawet jeśli nie mówimy tego otwartym tekstem, świeccy

są także Kościołem. Otóż nowy Kodeks Prawa Kanonicznego

potwierdził i zafiksował jedną podstawową zasadę: władza

w KRK należy tylko i wyłącznie do duchownych. Żaden świecki

nigdy nie będzie miał zwyczajnej władzy rządzenia w Kościele.

I koniec. Mało tego, żeby kwestię ostatecznie pozamiatać,

zdefiniowano duchownego jako co najmniej diakona. Czyli od

1983 roku tak naprawdę zgodnie z prawem w KRK duchownymi

nie są: klerycy, bracia zakonni, siostry zakonne. Nastąpiło

zwarcie szeregów. Wiadomo, kto rządzi, a kto nigdy rządzić

nie będzie. Nawet matki generalne zakonów nie mają tak naprawdę

władzy w swoich zgromadzeniach, im się tej władzy

łaskawie użycza. Koniec dygresji. Była mi ona potrzebna, żeby

pokazać, jak mnie kształtowano od początku: jesteś kimś wyjątkowym,

niezależnie od tego, kim jesteś jako człowiek, jaki

jest twój poziom moralny, intelektualny. Rządzisz i nie podskoczy

ci żaden świecki, żadna zakonnica. I koniec. Jeśli ktoś

jest tak trenowany przez lata, raczej nie będzie potrafił myśleć

inaczej. Chyba że, tak jak w moim przypadku, doświadczy czegoś,

co nieodwracalnie zburzy to szkodliwe, groźne złudzenie.

32 Galaktyczny wojownik


Dziękuję zatem Bogu, że dał mi taką okazję. Po tygodniu spędzonym

w ośrodku wyszedłem jako inny człowiek. I od tego

momentu zawsze pojawiał się we mnie opór przed pełnym

wejściem w myślenie korporacyjne w KRK. Zawsze jakoś nie

pasowałem.

A tak na bieżąco: wizyty w ośrodku stały się najistotniejszymi

momentami w tygodniu. Odskocznią od życia w zakonie.

Bo w zakonie też było wiele zasad, reguł, dużo przymusu. Ale

one nie były tak jasne, celowe, logiczne. To znaczy tak myślałem

wtedy. One były celowe, miały ociosać mnie na dobrego

kleryka, a później na sprawnego funkcjonariusza korporacji.

Tyle że tego wtedy nie dostrzegałem. Podporządkowywałem

się im oczywiście, ale się nie zaciągałem. Nie chciałem zostać

wydalony, zasadniczo mieściłem się więc w ramach, ale w środku

zrobiłem to, co robią zasadniczo wszyscy klerycy: zszedłem

do podziemia, zasmakowałem drugiego obiegu. Zresztą drugi

obieg w formie light pojawiał się już w czasie ministrantury.

Podjadanie komunikantów, podmienianie się dyżurami, kombinowanie,

jak tu się dostać na więcej wyjść kolędowych ... Ale

na zewnątrz wizerunek bezinteresownego, zaangażowanego

ministranta C'ZJ lektora. „N a przód, przebojem, młodzi rycerze ... "

Nie pamiętam dokładnie daty pierwszej wizyty w przytulisku

dla bezdomnych. Pamiętam natomiast przedziwne wrażenie.

Otóż panował tam specyficzny zapach: wyziewy kuchenne

w pomieszaniu z wonią nie zawsze domytych ciał i nie do końca

dopranych ubrań pensjonariuszy, taniej kawy i tanich papierosów

gaszonych w słoikach z wodą. Myślę, że dla większości

ludzi posiadających domy i w miarę normalne życie to był

po prostu smród. Dla mnie też przez pierwszych kilka minut.

Galaktyczny wojownik 33


Ale potem, po spotkaniu z kadrą ośrodka i po pierwszej mszy,

nagle to się zmieniło. Zacząłem to wszystko odbierać jako coś

normalnego. Tak samo jak normalne wydawało mi się to, że

założyciel przytuliska chodzi w habicie, który sam wymyślił,

i każe mówić do siebie brat Pio. Na pewno jego poświęcenie

dla tych ludzi było ogromne. Zamieszkał z nimi. Jadł to, co

oni, zajmował się codzienną obsługą domu i rozwiązywaniem

problemów podopiecznych. I wtedy zakiełkowała w moim

sercu pewna myśl, a w zasadzie stworzyłem sobie własną teologię

celibatu. Otóż powiedziałem sobie, że mój celibat to

taka forma bezdomności z wyboru. Nie mam żony ani dzieci,

ani własnego domu na stałe, i to wszystko jest moją ofiarą dla

Chrystusa. Sam mam się stać domem. W tym sensie, że wokół

mnie ma powstawać dom dla tych, którzy w jakikolwiek

sposób są bezdomni, albo rzeczywiście, albo emocjonalnie ...

Bardzo mi to odpowiadało. Świetnie uzupełniało omawianą

w trakcie formacji ideologię celibatu, a przede wszystkim

jeszcze bardziej czyniło mnie bohaterem we własnych oczach.

I w chwilach wątpliwości było dość skutecznym hamulcem

przed odejściem z zakonu. A kiedy opowiadałem o tym świeckim,

no to już wtedy byłem „bohaterem w swoim domu", by

zacytować klasyka. I nie zachwiało tej teologii nawet to, że brat

Pio związał się z jedną z wolontariuszek, zrzucił habit i opuścił

przytulisko. We mnie to już było mocne: mam być domem dla

innych, nie ma miejsca dla mnie samego i nigdy nie będzie ...

Tak zrobiłem sobie moralną krzywdę, z której skutkami zmagałem

się długie lata.


Święty Francis,

czyli mój duchowy przewodnik

Fascynujący. To moja pierwsza myśl na temat głównego

bohatera serialu House of Cards. Frank Underwood jest z całą

pewnością jedną z najbardziej odrażających postaci filmowych,

za którą jednak podążamy z zapartym tchem, czekając,

co też zdarzy się w kolejnym odcinku. Frank jest perfekcyjny

w swoim cynizmie i pociągający za sprawą swojej żelaznej

konsekwencji w dążeniu do celu, który jest wyjątkowo jasno

zdefiniowany. Jest nim władza. Można się bawić w jakieś dywagacje

pseudopsychologiczne na temat jego dzieciństwa i tym

podobnych czynników, które sprawiły, że jest, jaki jest. Ale jego

niewątpliwą wybitnie mocną stroną jest to, że wie, o co mu

chodzi w życiu, i realizuje swoje dążenie bezwzględnie, gdyż

jest mu bezwzględnie oddany. Tacy ludzie fascynują otoczenie

i naukowców opisujących ich życie i dokonania. Nie tylko

fascynują, ale także pociągają za sobą innych i wykorzystują

ich jako narzędzia do realizacji swojego celu, wielkiego i porywającego,

kuszącego i uwodzącego: zdobycia, utrzymania

i wykorzystywania władzy. Zgadzam się w pełni ze stwierdzeniem,

że istnieją trzy główne ludzkie pokusy: seks, pieniądze

i władza. Pierwsze dwie są wybitnie uzależniające, ale ta trzecia

jest najgorsza. Ostatecznie deprawuje człowieka, skutecznie

i trwale zmieniając jego osobowość, niszcząc w nim uczucia

Święty Francis, czyli mój duchowy przewodnik 35


wyższe. Władza podporządkowuje sobie wszystko, a na końcu

człowieka zdradza, bo nikt jej ze sobą poza grób nie zabiera ...

Kiedy oglądałem House of Cards, odżyły we mnie stare wspomnienia.

Stwierdziłem, że przecież ja znam takiego człowieka,

podążałem za nim przez parę lat w głębokiej fascynacji,

pozwalając, by zawładnął moim myśleniem i sumieniem, by

kształtował mnie według swojej woli i według niej wykorzystywał.

Mój idol, mój bożek, mój duchowy ojciec i powiernik,

mój spowiednik. z ET. Wspominałem już o nim. Tak nazywam

go w tej książce. Jeszcze żyje i dalej realizuje się w identyczny

sposób. Nie chcę robić mu reklamy, stąd ten akronim. Na

samym początku naszej relacji nie byłbym w stanie precyzyjnie

określić, co mnie w nim pociągało. To znaczy byłbym,

ale tylko w bardzo zewnętrznych kwestiach. Był postawnym,

lekko siwiejącym mężczyzną, od którego biło niezachwiane

przekonanie, że poświęcił swoje życie właściwej sprawie, że

walczy o nią całym sobą, że nic innego się dla niego nie liczy,

że jest gotów wszystko dla niej poświęcić. Byłem przekonany,

że tą sprawą jest Bóg, służenie Mu. Bo tak to wyglądało. Wydawał

się wzorem wierności we wszystkim. Ponieważ byłem

wtedy tylko naiwnym młodzieńcem, łatwo dałem się omotać.

Patrzyłem, jak się zachowuje, jak wszędzie pojawia się w su -

tannie, jak zawsze jest w kaplicy na czas, jak bez granic oddany

jest uczestnikom rekolekcji. Jak potrafi przesiedzieć całą noc

w konfesjonale do ostatniego penitenta, a potem od rana znów

na pełnych obrotach czuwać nad programem, mówić dziennie

dwa kazania, prowadzić konferencję, odpowiadać na dziesiątki

pytań ... Ideał księdza. Tak wówczas widziałem go ja i wielu

innych. Nie żebym miał jakiegoś wielkiego pecha do księży

w mojej rodzinnej parafii, ale ZET był wybitny. Bardzo takiego

36 Święty Francis, czyli mój duchowy przewodnik


kogoś w tym wieku potrzebowałem. A on potrzebował takich

jak ja, młodych, pełnych pasji, nieskażonych dorosłością, bez

doświadczenia, za to gotowych oddać życie dla tego, co ważne.

Z całą pewnością ZET miał niesamowitą umiejętność

wzbudzania zapału do swoich projektów. Sprawiał, że tysiące

ludzi angażowały się fizycznie, czasowo i finansowo w budowanie

swego rodzaju małego imperium, na czele którego stał.

Podstawowym pomysłem ZET było zbudowanie, rozwinięcie

i stabilizacja tego, co sam nazywał Dziełem (Bożym oczywiście

... ). Odwoływał się do pewnych praktyk założyciela

swojego zakonu, który w XIX wieku dość ściśle współpracował

z żeńskim zgromadzeniem zakonnym i zakładał setki

świeckich stowarzyszeń. Funkcjonowały one niezależnie,

ale pod tym samym szyldem. Dawnemu założycielowi nie

udało się stworzyć wewnątrz KRK takiej trwałej mikrokorporacji,

ale Z ET uważał, że jemu się to musi udać. Wystartował

w Polsce w 1981 roku, praktycznie początki przypadły na

czas stanu wojennego. Udało mu się włączyć do współpracy

część sióstr z pokrewnego zgromadzenia. Kupił dom, zaczął

prowadzić rekolekcje, nawiązywać kontakty z biskupami,

gromadzić wokół swojego projektu świeckich. Był więcej niż

skuteczny. Jako dobry dyplomata, często odwołujący się do

tak zwanych wartości duchowych, zjednywał ludzi bez większych

problemów. Mnie osobiście ujął narracją o potrzebie,

chęci i planie odnowienia Zgromadzenia, które - jego zdaniem

- przeżywa prawie na całym świecie kryzys spowodowany

odejściem od pierwotnego projektu założyciela. A on,

ZET, ten projekt zna dobrze, bo go studiował przez wiele lat,

i teraz, kiedy zgromadzenie wysłało go do Polski, ma szansę

go zrealizować. Zgromadzenie miało więc być w Polsce

Święty Francis, czyli mój duchowy przewodnik 37


bardzo misyjne, zajmować się prowadzeniem misji i rekolekcji

parafialnych we współpracy z siostrami zakonnymi i osobami

świeckimi, a oprócz tego - głównie podczas wakacji i fe ­

rii zimowych - rekolekcjami zamkniętymi w domach zgromadzenia.

Miało być świeżo, z mocą, dynamicznie, mobilnie

i z poświęceniem. Walka o dusze ludzkie na chwalebnym polu

misyjnym. Trudne, pracowite, ale i święte życie. Oczy świeciły

mi się na myśl o tym, że mógłbym być częścią czegoś takiego.

I serce rwało się do takiego życia. Byłem gotów na przekór

wszystkiemu i wszystkim pójść za tym człowiekiem. Stał się

moim guru. Stopniowo. Był świetnym obserwatorem, a dodatkowo

przez spowiedź i tak zwane duchowe rozmowy czy

też duchowe kierownictwo mógł przejąć kontrolę nad moim

myśleniem, uformować mnie. I potrafił to zrobić tak, że nawet

nie zauważyłem, jak owija mnie wokół palca. Zdobył moje zaufanie,

ponieważ mi się zwierzał, dawał „dostęp do swojego

serca''. Wydawało mi się, że jestem dla niego kimś szczególnym.

Że wiem więcej niż inni, że znam go lepiej niż inni. W końcu

zacząłem myśleć, że mam na niego wpływ. Że moje słowa

się liczą, że mogę nim manipulować. Zdawało mi się, że to

potrafię i w związku z tym na przykład mogę kogoś obronić

przed wyrzuceniem bądź marginalizacją. Albo po prostu przed

błędnymi decyzjami w napadzie złości, które ZET zdarzały się

całkiem nierzadko. Wtedy łagodziłem ten gniew, oferowałem

ciche zakulisowe sprawdzanie sytuacji. Miałem wrażenie, że

wielu ludzi wybroniłem. Ano może i wybroniłem, ale to nie był

efekt mojego wpływu, a po prostu tego, że ZET, kiedy opanował

emocje, zaczynał widzieć, że gwałtowne ruchy nie są w jego

interesie. Wiedziałem też dobrze, że ZET zasadniczo zgadza się

na wiele pomysłów, jeśli uwierzy, że są jego własne. Co cieka-

38 Święty Francis, czyli mój duchowy przewodnik


we, inni współbracia zakonni też zauważyli, że można przeze

mnie różne rzeczy załatwić, często więc z tego korzystali. A ja

naiwnie się udzielałem po obu stronach, sądząc że buduję sobie

jakiś kapitał polityczny na przyszłość. ZET kilkakrotnie (dwa

razy wprost w prywatnej rozmowie) stwierdzał, że widzi mnie

jako swojego następcę. Jakże ja chciałem to usłyszeć. I jakże

naiwnie pragnąłem w to wierzyć. Bo też i czułem się w tych

politycznych rozgrywkach dobrze. Był to mój żywioł. Ale byłem

za młody, za mało bezwzględny, nie chciałem niszczyć ludzi,

a poza tym - co najbardziej dyskwalifikujące - nie chciałem

kłamać. Nie że nie umiałem, ale brakowało mi determinacji,

nie zostałem przez pokusę władzy jeszcze dostatecznie rozmiękczony.

Nie umiałem okłamać kogoś, patrząc mu w oczy.

Bałem się, że będę potem musiał pamiętać mnóstwo takich

kłamstw, żeby ogarniać sytuację. Zabrakło mi determinacji, żeby

stać się prawdziwym politykiem. Polityka przegrała z chęcią

pomagania ludziom. Wolałem przesiadywać w przytulisku dla

bezdomnych czy ośrodku dla narkomanów niż w gabinetach

przełożonych. Wśród żuli i ćpunów czułem się wolny. Tam

nic nie trzeba było udawać, tam nie musiałem być politykiem,

uważać na słowa. Tam było życie.

ZET miał tę ciekawą właściwość, że był w stanie przyjąć i zaadaptować

w zasadzie wszystko, o ile widział w tym dla siebie jakąś

konkretną korzyść. Aha, no i tą konkretną korzyścią musiało

być utrzymanie lub wzmocnienie jego władzy i kontroli nad

podwładnymi. Ale potem musiało to „coś" zostać przez niego

przekształcone w taki sposób, żeby stawało się częścią „jego

charyzmatu': którego to poprzez jego osobę Bóg miał udzielać

Zgromadzeniu, Kościołowi i światu. A potem następowało

Święty Francis, czyli mój duchowy przewodnik 39


powolne wygaszanie lub ostre odcięcie takiej zewnętrznej

idei, po to, aby pozostawał „ZET wczoraj i dziś, ten sam także

i na wieki". I aby kolejne pokolenia braci i sióstr myślały,

że to jemu właśnie zawdzięczają ową ideę. Kilka przykładów.

Kiedy trafiłem do Zgromadzenia, moi starsi współbracia

(nie wszyscy byli tu entuzjastami) przebąkiwali coś o Focolare,

czyli Dziele Maryi. Jest to włoski ruch katolicki, założony pod

koniec II wojny światowej we Włoszech przez Chiarę Lubich.

Jego ideą przewodnią jest idea jedności. Promuje jedność najpierw

wewnątrz KRK, potem między chrześcijanami, w końcu

między religiami. Taki ruch o charakterze panekumenicznym,

mający spore wpływy wśród decydentów wielu religii. Założycielka

spotykała się z papieżami, patriarchami, prezydentami,

Dalajlamą i innymi możnymi tego świata. Wielu z moich braci

w zakonie bywało już wcześniej na spotkaniach tego ruchu,

śpiewali ich piosenki i byli głęboko nim zafascynowani. W domu

mojego Zgromadzenia odbywały się doroczne spotkania

zakonników należących do tego ruchu. ZET deklarował się jako

ostrożny entuzjasta, ale było widać, że wykorzystuje to mocno

instrumentalnie. Przejął niektóre zwyczaje i praktyki z tego

ruchu, bardzo szybko nadając im nowe nazwy i pewien szczególny

rys, zgodny z ideologią Zgromadzenia. Mówiąc prosto:

przerabiał na swoje kopyto to, co wydawało mu się przydatne

do kontrolowania braci i sióstr. A robił to bardzo sprytnie, stopniowo.

Po jakimś czasie spotkania Focolare przestały odbywać

się w naszym domu, po kolejnych dwóch latach ZET ograniczył

możliwości udziału w takich spotkaniach na zewnątrz, a potem

sprawa zagasła już sama. Trochę hobbystycznie kilku z nas

jeździło raz do roku na jakieś kongresy (ja sam byłem nawet

dwa razy w Castel Gandolfo) , ale to tyle.

40 Święty Francis, czyli mój duchowy przewodnik


Drugą dużą tego typu sytuacją była sprawa charyzmatów.

Niektórzy chrześcijanie wierzą, że Bóg daje im pewne szczególne

dary duchowe, tak jak w początkach chrześcijaństwa.

Są to między innymi dar języków, proroctwo, uzdrawianie itp.

ZET był od zawsze zdecydowanym wrogiem tego typu zjawisk

i tak nas formował. Więc i my byliśmy ich wrogami. Do czasu.

ZET bowiem poznał pewnego księdza egzorcystę, który „posługiwał

charyzmatami" i dużo mu o tym opowiadał, a także

pokazywał, jak się to robi. z ET poczuł krew i wkręcił się w temat.

Ponieważ jednak nie chciał brać na siebie odpowiedzialności

za tę sytuację, spowodował, że kilku z nas zainteresowało się

tematem. Nie przyznał się, że dużo już o tym wie, i pozwolił

nam myśleć, że to my jesteśmy odkrywcami. I tak w końcu na

naszą prośbę zgodził się, by tamten egzorcysta razem ze swoją

wspólnotą poprowadził dla nas doroczne rekolekcje wielkopostne.

Dla Zgromadzenia był to szok i powiew świeżego powietrza.

Zachwyciliśmy się charyzmatami, otworzyliśmy się

na nie i nastąpił wysyp darów duchowych. ZET twierdził, że on

ma własną antenę na Ducha Świętego i nie musi mieć charyzmatów.

Będzie je natomiast jako przełożony rozeznawał i kontrolował.

W ten sposób stał się obercharyzmatykiem. Ksiądz

egzorcysta na pół roku zamieszkał w naszym domu. Wszyscy

cieszyli się niezmiernie. Ale już po krótkim czasie ZET wyczuł,

że ma konkurencję. Bo teraz tłumy waliły do tamtego księdza,

a nie do niego. Mało tego, tamten miał śmiałość zwracać mu

uwagę, jeśli widział, że coś idzie nie tak. Szybko więc przestał

mieszkać w naszym domu, a ZET znów miał pełną - jeszcze

większą - kontrolę nad nami, bo zyskał ją na kolejnym polu.

I znów, jak to miał w zwyczaju, przerobił charyzmaty i związany

z nimi styl modlitwy na własny. Po prostu mistrz. Włączył

Święty Francis. czyli mój duchowy przewodnik 41


do swojej duchowości to, co uważał za słuszne (użyteczne),

a resztę lekceważył.

Dokładnie to samo stało się z naszym zaangażowaniem

w pomoc uzależnionym. Najpierw zachwyt, potem mnóstwo

pracy tego typu, w końcu własna wersja, nad którą kontrolę

sprawował on, ZET. A że niefachowo, że to zaszkodziło wielu ludziom

... oj tam, oj tam ... Zaczęło się od kontaktu z ośrodkiem

dla narkomanów, o czym wspominam też w innych miejscach

tej książki. Jeździliśmy tam dość często i przyglądaliśmy się

sposobom pracy terapeutów. Było to naprawdę bardzo wartościowe.

W pewnym momencie ZET stwierdził, że przecież

sami możemy robić to równie dobrze, a może i lepiej, więc

zamiast tam jeździć, powinniśmy sami zacząć przyjmować

uzależnionych do naszych domów zakonnych, bo ich obecność

w zdrowej wspólnocie będzie z pożytkiem i dla nich, bo

się wyleczą z nałogu, i dla nas, bo będziemy się rozwijać. I zaczęliśmy

to robić. Nie mając praktycznie nic oprócz dobrej

woli i dobrych chęci. Bo ani nasze wspólnoty tak naprawdę

nie były zbyt zdrowe, ani nie mieliśmy kwalifikacji terapeutycznych.

Ale tu obowiązywała zasada „nie matura, lecz chęć

szczera" oraz wiara, że „Bóg zaradzi''. W naszych domach zakonnych

pojawiły się zatem osoby uzależnione - narkomani

i alkoholicy, czasem po kilku naraz w jednej wspólnocie. Nie

wiem, jakiego słowa najlepiej użyć, by podsumować tę sytuację.

W niektórych wspólnotach było jeszcze w miarę, tam, gdzie

byli starsi bracia zakonni. Ale na przykład w nowicjacie bądź

postulacie to była tragedia. Niektórzy z uzależnionych rewelacyjnie

oszukiwali wszystkich i dochodziło do ćpania i picia

w naszych domach, niektórzy odchodzili, tracąc tym samym

szansę na wyleczenie. Skalę problemu niech pokaże fakt, że

42 Święty Francis, czyli mój duchowy przewodnik


jedna z przebywających na „leczeniu" narkomanek hodowała

w swoim pokoju marihuanę. Kiedy odkryłem ten proceder,

krzaczek był już całkiem spory i rozwijał się pięknie, bo siostry

zakonne, nie mając pojęcia, co to takiego, skrupulatnie go

podlewały, dbały, by miał dużo światła ... A wtedy akurat obowiązywała

ustawa penalizująca posiadanie nawet drobnych

ilości narkotyków na własny użytek.

Kiedy przyszło mi mieszkać w jednym pokoju z ciężko uzależnionym

wieloletnim alkoholikiem, nieraz interweniowałem

u przełożonych, że on gdzieś pokątnie pije. Żadnych reakcji.

A nie, była jedna: oskarżono mnie o to, że skarżę się na niego,

bo go nie lubię. Człowiek ten po ucieczce z naszego domu zapił

się na śmierć.

Przyjmowaliśmy ludzi z różnymi zaburzeniami psychicznymi,

niejednokrotnie w sytuacjach interwencyjnych, nie licząc

się z naszymi wspólnotami, które często nie mogły normalnie

funkcjonować, bo skupione były na generujących ciągłe problemy

gościach. Bywaliśmy często okradani. Albo narażaliśmy

się na poważne kłopoty. Jedna z naszych podopiecznych trafiła

do nas jako ofiara swojego wujka, u którego zamieszkała,

kiedy podjęła pracę zaraz po zdaniu matury. Wujek najpierw

ją uwiódł, potem upił, a następnie z nią współżył. Poczęło

się dziecko. Wujek po znajomości załatwił aborcję, podczas

której stała się rzecz, która stać się teoretycznie nie powinna -

dziewczyna zobaczyła poaborcyjne szczątki swojego dziecka.

To wszystko sprawiło, że popadła w ciężką depresję. Próbowaliśmy

jej pomóc, stając do walki z jej rodziną. Wujek był

bogatym biznesmenem z rozległymi kontaktami i znajomościami.

Ojciec dziewczyny - jego brat - na początku nie chciał

wierzyć, potem w napadzie wściekłości chciał zamordować

Święty Francis, czyli mój duchowy przewodnik 43


sprawcę. Dziewczyna podjęła próbę samobójczą, trzeba było ją

umieścić w szpitalu psychiatrycznym. Nigdy nie zapomnę jej

wzroku i walenia pięścią w szybę, kiedy ją tam zostawialiśmy.

Ale udało się jakoś pomóc. Z tego, co wiem, wyszła na prostą.

Niemniej jednak po drodze popełniliśmy mnóstwo błędów

i pewnie ryzykowała przez to wiele ... Nie wiem, czy dobra

wola nas tłumaczy ...

ZET był niezmiennie z siebie zadowolony, a takie sytuacje

traktował jako drobne wypadki przy pracy. I wpadł na pomysł

otwarcia własnego ośrodka dla takich osób. Pomysł ten zrea -

lizował, tworząc coś, co nazwał Miasteczkiem. Idea była taka,

że w Miasteczku będą mieszkać rodziny, które oprócz własnych

dzieci będą przyjmować pod swój dach dzieci z rozbitych

rodzin, dzieci młodych narkomanów, a także osoby dorosłe

(przybrana babcia, dziadek). Finansowo miało się do tego dokładać

Zgromadzenie. Miasteczko powstało. Pierwszą rodziną,

która tam zamieszkała, byli rodzice jednego z moich współbraci.

Wybudowali domek, zaczęli życie z dziećmi przyjętymi z ośrodka

adopcyjnego. I do pewnego czasu funkcjonowało wszystko

zupełnie nieźle, ale w końcu ZET zauważył, że nie do końca

kontroluje inicjatywę. Więc powierzył zarząd nad Miasteczkiem

jednej z sióstr stworzonego przez siebie Zgromadzenia.

Próby ręcznego sterowania życiem rodzinnym skończyły się

odejściem rodziny z Miasteczka. W całości przejęły je siostry.

I teraz one jako wspólnota zakonna były rodziną zastępczą dla

wszystkich przybranych dzieci, dziadków, babć, cioć i wujków.

I zaczęły się problemy. Siostry nie miały żadnych kwalifikacji

do opieki nad takimi ludźmi ani prowadzenia terapii. Nie miały

bladego pojęcia, jak im pomagać, nie były też w stanie emocjonalnie

udźwignąć tej sytuacji. Powstała dziwna sytuacja ciągłej

44 Święty Francis, czyli mój duchowy przewodnik


walki, chaosu i bezradności, opisywana pięknymi, wzniosłymi

słowami. Masakra. Ludzie wychodzili z tego uszkodzeni emocjonalnie.

W końcu Miasteczko stało się miejscem, do którego

wysyłano braci i siostry, którzy mieli „potrzebę uzupełnienia

formacji': jak to się oficjalnie nazywało. Czyli sprawiali kłopoty

lub mieli kłopoty sami ze sobą. Kocioł powstał jeszcze

większy. Ale był to kocioł, który w każdym momencie ZET

mógł wykorzystać, na przykład zsyłając tam niewygodne osoby.

Dlatego chaos ten bez względu na krzywdę konkretnych osób

był utrzymywany latami.

Zawsze realizował się ten sam schemat, nastawiony na

uzyskanie przez ZET coraz większego wpływu na nasze życie

i funkcjonowanie. Mistrz, zdecydowanie mistrz w swoim fachu

zajmowania kolejnych obszarów, w których mógł coraz mocniej

i głębiej, a przez to skuteczniej realizować swoje sny o potędze.

Istnieje taka definicja dyplomaty: jest to ktoś, kto potrafi powiedzieć

ci „sp .... .laj!" w taki sposób, że poczujesz ekscytację

zbliżającą się podróżą. ZET potrafił tak manipulować nami, że

wciąż czuliśmy ekscytację nowymi osiągnięciami i wydawało

nam się, że cieszymy się coraz większą wolnością, a byliśmy

tylko coraz bardziej od niego zależni.


Qui si mangia, czyli włoski epizod

Wielu polskich księży ma w swoim życiorysie jakiś epizod

włoski bądź rzymski, najczęściej związany ze studiami. Ja za

granicą nie studiowałem. Pojechałem do Włoch na zastępstwo

(taka była wersja oficjalna). Wylądowałem na południu, w regionie

Puglia, jakieś czterdzieści kilometrów od Bari. Czysta

egzotyka. Ale bardzo szybko okazało się, że między moim nowym

i starym domem jest też wiele podobieństw.

Trafiłem do włoskiej części mojego Zgromadzenia, bo pewien

wikary musiał nagle zająć się chorym ojcem i nie mógł

przyjechać na placówkę, a oni zamiast niego zażyczyli sobie

koniecznie natychmiast kogoś z Polski. Już po przyjeździe

dowiedziałem się, oczywiście nieoficjalnie, że przyjechać to

on mógł, ale nie chciał. Nikt nie chciał być na jednej parafii

z tamtejszym proboszczem. Poprzedni kandydaci uparli się

i koniec. Nie zmusisz. Ale za to można było ściągnąć Polaka.

Niezorientowanego w sytuacji. A w Polsce w Zgromadzeniu

aż przebierali nogami, żebym pojechał. Ale o tym dowiedziałem

się dużo później. Tak więc koniec końców 31 października

wprowadzałem się do mieszkania na plebanii. Był w sumie

tylko jeden mały problem - słabo mówiłem po włosku. Rozumiałem

większość, ale z mówieniem było krucho. To był

czwartek, a w niedzielę miałem już sam odprawiać msze. To

jeszcze było względnie proste, bo czytać prawidłowo potrafi-

46 Qui si mangia, czyli włoski epizod


łem. Ale już tydzień później trzeba było powiedzieć kazanie. Na

szczęście Włosi to naród bardzo pomocny i kiedy tylko zauwa -

żyli, że chcę mówić w ich języku, okazali mnóstwo cierpliwości

i życzliwości. Znalazł się ktoś, kto korygował napisane przeze

mnie kazania, a gdy zapomniałem jakiegoś słówka, wierni

podpowiadali. Tak że w tym zakresie było bardzo miło. Ale im

dalej w las, tym więcej drzew. Im lepiej mówiłem po włosku,

tym bardziej rzeczywistość przestawała być taka sielankowa.

To znaczy pod pewnymi względami była. Miałem wielu

bliskich znajomych, mogłem przesiadywać u nich w domach,

jeść wspaniałe rzeczy. Od parafian usłyszałem: „Don Tommaso,

qui non si mangia per vivere, qui si vive per mangiare" - tu się

nie je, żeby żyć, tu się żyje, żeby jeść. I to była prawda. Przytyłem

dwanaście kilo, ale byłem uwielbiany przez gospodynie, bo

umiałem docenić ich gościnność. Bardzo lubiłem rozmawiać

z ludźmi, miałem poczucie, że się rozwijam, zmieniam. I była

to w jakimś sensie prawda.

Ale w tym samym czasie okazało się, że mnie oszukano,

bo życie codzienne z proboszczem, który parafię traktował

po macoszemu i kiedy mógł, uciekał z niej na różne wyjazdy,

a większość czasu wolał spędzać ze swoją kobietą (o czym

wszyscy wiedzieli), stawało się coraz cięższe. Po roku był to

już otwarty konflikt. Byłem stale okłamywany i oszukiwany,

od kiedy się przekonał, że nie da się mnie kupić. Kiedy wyjeżdżałem

do Polski, nie podałem mu ręki na pożegnanie. Smutne

to, ale uczciwe ...

A wracając do przebierania nogami. Otóż okazało się po

pewnym czasie, chyba podczas mojego pierwszego urlopu

w kraju, że kiedy wyjechałem, ZET zaczął powoli, wykorzystując

do tego kontekst spowiedzi i „rozmów duchowych'; przejmować

Qui si mangia, czyli włoski epizod 47


moich podopiecznych i namawiać ich do zerwania kontaktów

ze mną, podobno dla dobra mojego (mam dużo nowych zadań

i wielu ludzi pod opieką) i ich (jestem uwodzicielem dziewcząt).

Wyobraźcie sobie, że ZET potrafił użyć obu tych argumentów

w jednej rozmowie z tą samą osobą i ludzie to jakoś łykali!

Część z nich w to naprawdę uwierzyła. To wyjaśniło mi nagły

spadek liczby maili w pewnym momencie. Na szczęście nie

wszyscy dali się nabrać ...

Na spotkaniu podczas tego urlopu ZET był dla mnie za to

bardzo milutki i oznajmił, że jak za dwa lata skończy mi się

kontrakt we Włoszech, to on mnie widzi jako pioniera zakładającego

misje w Bośni, a jeszcze lepiej w Kazachstanie. Ugryzłem

się w język, ale pomyślałem sobie: „Sam se, durniu, jedź

do Kazachstanu!''. Dotarło do mnie, że dopóki on będzie szefem

w Polsce, to ja do Polski na stałe nie wrócę. Wtedy zacząłem

myśleć poważnie o przejściu do diecezji, z której pochodzę,

i opuszczeniu Zgromadzenia. Dałem sobie czas na przemyślenie

sprawy, a po pół roku sfinalizowałem transfer. Nie było

to trudne, bo w międzyczasie ZET został w wyniku aksamitnego

puczu odsunięty od władzy, a Zgromadzenie znalazło

się w wielkim chaosie. Dziwnym trafem biskupowi w diecezji

również spadłem z nieba, bo akurat wysłał na studia księdza,

który już miał przydział na parafię, co rozwścieczyło biskupa

pomocniczego, który układał siatkę zmian. Dzięki mnie można

było sytuację załagodzić. I tak zostałem księdzem diecezjalnym.

Na długie trzynaście lat. A przez te lata powoli dojrzewała we

mnie myśl, że odejście ze Zgromadzenia nie doprowadziło

mnie do wolności. Że pozostając funkcjonariuszem korporacji,

nigdy nie będę wolny ani w mojej relacji z Bogiem, ani

z ludźmi. Nie będę sobą.


„Hotel robotniczy Białowieża"

„Hotel robotniczy Białowieża': Taki miał być w moim zamyśle

(dość już dawnym) tytuł książki o życiu księdza z perspektywy

własnych doświadczeń. Już wyjaśniam, o co chodzi.

Otóż w mojej ostatniej parafii obok kościoła stała wieża.

Zupełnie okrągła. I biała. A „hotel robotniczy" to oczywiście

plebania, mieszkanie księży. Mieszkałem w swojej karierze

na pięciu różnych plebaniach. Każda z nich była inna, i jako

budynek, i jako środowisko. Ale jedną cechę miały wspólną:

żadna z nich nie była prawdziwym domem. Nie mogła być.

I to z wielu powodów. Owszem, prawie każdy proboszcz mówi

o swojej plebanii jak o domu, ale to nieprawda. Proboszcz

na plebanii jest zawsze najbardziej stabilnym mieszkańcem,

w wielu diecezjach praktycznie dożywotnim. I pewnie dlatego

czuje się jak u siebie. Zawsze proboszcz ma najlepsze i największe

mieszkanie. W skrajnych przypadkach, szczególnie na

wsiach, proboszczowie mający wikariuszy (musi to być spora

wieś lub parafia obejmująca kilka okolicznych miejscowości)

budują dla nich osobny domek, tak zwaną wikaryjkę, i mają

dzięki temu święty spokój. Nie muszą razem mieszkać ani się

specjalnie widywać poza posiłkami (też czasem spożywanymi

osobno) i zajęciami duszpasterskimi. Choć i te można tak

ustawić, żeby się zanadto nie zazębiały. W takich przypadkach

zazwyczaj nikt nie mówi o plebanii jako o domu księży, a o nich

„Hotel robotniczy Białowieża" 49


samych jako o rodzinie. W mieście sytuacja najczęściej jest inna.

Księża chcąc nie chcąc muszą mieszkać pod jednym dachem.

Są proboszczowie, którzy nie przywiązują do tego wielkiej

wagi, zależy im tylko na bezkolizyjnej współpracy i na tym,

żeby każdy robił swoje, a to, czy razem spożywa się posiłki lub

spędza czas jest dla nich nieistotne. Machina organizacyjna

duszpasterstwa ma się kręcić i tyle. Są i inni (na takiego raz

trafiłem), którzy nie wiedzieć czemu mają silne pragnienie

„tworzenia wspólnoty kapłańskiej czy braterskiej". W moim

przypadku przez pewien czas - półtora roku - na parafii był

proboszcz, którego nazywaliśmy alienem, bo nie za bardzo

wiedział, co się dzieje na plebanii i na parafii. Przykład dość

konkretny: jest Wielki Czwartek, my jako wikariusze (było nas

pięciu, ale pracowało czterech, bo jeden miał wylane i był, jak

sam to podkreślał, przyjacielem proboszcza) przygotowujemy

poszczególne liturgie Wielkiego Tygodnia. Proboszcz się nie

wtrąca, nie pyta, czytaj: cieszy się, że robota zrobiona, a on może

przychodzić na gotowe. Atmosfera zatem Średnia. Ale właśnie

w Wielki Czwartek podczas liturgii jest moment, kiedy można

(choć nie jest to obowiązkowe) przeprowadzić obrzęd umywania

nóg, zazwyczaj starszym mężczyznom. No i mój kolega,

który organizował tę liturgię, na jakieś pół godziny przed jej

rozpoczęciem dzwoni do proboszcza (dzieliło ich jakieś dziesięć

metrów przez korytarz) z pytaniem: „Księże proboszczu,

kto będzie umywał nogi? Proboszcz czy ja?''. „Ale nie będzie

umywania nóg!" „Proboszczu, ja nie pytam, czy będzie, czy

nie, bo będzie. Ale pytam, kto to ma zrobić". „To już ty zrób ... "

Szczerze powiem, że nam to odpowiadało. Nie wtrącał się,

pozwalał działać. Każdy z nas żył własnym życiem. Co prawda

rodziło to też pewne problemy i niedogodności. Na przykład

50 „Hotel robotniczy Białowieża"


wtedy, gdy w dzień rocznicy pierwszej komunii okazało się,

że proboszcza nie ma, bo sobie z kolegą wikarym pojechali na

żużel, do Wrocławia bodajże. Albo kiedy w dzień rozpoczęcia

rekolekcji parafialnych przyszedł do mnie proboszcz z prośbą,

żebym te rekolekcje poprowadził, bo on nikogo nie znalazł.

Nie znalazł, bo nie szukał. Kiedy indziej znowu nagle okazało

się, że musimy zwalniać się ze swoich lekcji i prowadzić katechezy

w szkole w zastępstwie rekolekcjonisty, który został

załatwiony w ostatni wieczór koło dwudziestej trzeciej, bo

proboszczowi się przypomniało ... Tak przeżyliśmy półtora

roku. I wtedy zmienił się proboszcz. Dotychczasowy podpadł

biskupowi i wylądował na małej wiejskiej parafijce - taka

korporacyjna kara, degradacja. A po nim nastał nowy, młody,

energiczny, z doświadczeniem budowania kościoła. I z tym

nieszczęsnym pomysłem tworzenia na siłę rodziny z korporacyjnego

zespołu współpracowników, których biskup wysyła

na parafię, nie kierując się żadnymi względami braterstwa.

Deleguje wikarych jako współpracowników do pomocy proboszczowi

w wykonywaniu zadań korporacyjnych. I z założenia

jest to tymczasowe i techniczne. Mają się nie kłócić, a robota

ma być zrobiona, tak że kiedy biskup przyjedzie na wizytację,

ma być miło, uroczyście i koperta ma się nie przewracać. No

ale ten proboszcz, myślę, że w dobrej wierze, chciał nas na siłę

urodzinniać. Przyznam, że było to trudne i generowało wiele

napięć. Nie każdy miał ochotę przesiadywać na rodzinnych

posiłkach, podczas których nie za bardzo było o czym rozmawiać.

Masakra. Uciekaliśmy, jak się tylko dało. Nawet obowiązki

ustalaliśmy tak, żeby się omijać. Źle to wspominam, bo było to

tworzenie fasadowych pseudorelacji. Prawdziwe były zupełnie

inne i wcale nie tak sielankowe. Ale to osobny temat.


Wyr ... any przez biskupa

Moje pozadiecezjalne (zakonne) pochodzenie ciągnęło się

za mną praktycznie przez cały czas funkcjonowania w diecezji.

Jeden z przypadków ilustruje to bardzo dobitnie. Otóż mam

kościelne wykształcenie prawnicze w stopniu, który uprawnia

mnie do zajmowania nawet stanowisk kierowniczych w sądach

biskupich. Kiedy przyszedłem do diecezji z zakonu, bisku -

pi wiedzieli doskonale, że mógłbym pracować w sądzie. Nie

było to wykorzystywane aż do momentu, kiedy trzeba było

w sposób nagły ratować trybunał diecezjalny przed zapaścią.

Mianowicie mój poprzednik na stanowisku obrońcy węzła

małżeńskiego (brzmi dumnie, prawda?) był już wiekowym

księdzem i - oględnie mówiąc - miał spory dystans do wykonywanej

przez siebie pracy. To owocowało dość drastycznymi,

bo liczonymi w miesiącach, a nawet latach opóźnieniami

w prowadzonych przez trybunał sprawach o nieważność małżeństwa.

Ludzie czekali na wyjaśnienie swojej życiowej sytuacji,

zwlekali z decyzjami, tracili cierpliwość, często czuli się

oszukani i zranieni przez KRK, no ale szacownemu księdzu

kanonikowi nie można było za bardzo zwrócić uwagi, nawet

jeśli jego opinia, bez której nie można było kontynuować procesu,

blokowała pracę sądu. Sytuacja pogorszyła się znacznie,

kiedy ksiądz ten zachorował na nowotwór, co sprawiło, że

w ogóle przestał robić cokolwiek. Nie oddał jednak spraw, któ-

52 Wyr ... any przez biskupa


rych dokumenty zalegały w jego mieszkaniu, tak że nawet nie

dało się zlecić tej pracy komu innemu. Wszyscy musieli czekać,

aż wielebny po prostu raczy umrzeć. Kiedy to już nastąpiło,

odzyskano teczki i na gwałt szukano jelenia, który nadrobi

ogromne zaległości. Raczej jasne było, że żaden z dotychczasowych

pracowników sądu się za to nie weźmie, trzeba było

szukać kogoś z zewnątrz. Wtedy przypomniano sobie o mnie.

Zostałem zaproszony na herbatę przez Ówczesnego biskupa

pomocniczego, który zaproponował mi tę pracę, twierdząc,

że „jest trochę do nadrobienia, koło czterdziestu spraw", ale

że mogę się tym spokojnie zajmować. Nie ukrywam, że odebrałem

tę propozycję (o święta naiwności!) jako pewną formę

awansu. Wiedziałem, że sam fakt bycia pracownikiem sądu

da mi pewniejszą pozycję względem proboszcza, a poza tym

miały być z tego pieniądze. Jednocześnie dawało to możliwość

bycia blisko kręgów decyzyjnych w diecezji, a więc w jakiejś

dalszej perspektywie również kariery lub choćby probostwa.

Zgodziłem się zatem z radością. Już w samym sądzie, po odebraniu

dekretu i złożeniu przysięgi, pokazano mi, ile naprawdę

jest tych zaległych spraw. Okazało się, że przede mną leży ich

ponad sto czterdzieści. Nie przeraziło mnie to, chociaż przez

chwilę miałem nieprzyjemne wrażenie, że zostałem oszukany.

Wyparłem je jednak, bo pomyślałem, że przecież biskup

nie mógł mnie świadomie okłamać ... Zabrałem się ostro do

roboty. Opanowanie warsztatu przyszło mi z łatwością. Cza -

su - jak to w wakacje - też nie brakowało. Do końca sierpnia

uporałem się z większością zaległości, a na czysto byłem już

pod koniec października. Oficjalnie nie zatrudniono mnie

w sądzie diecezjalnym, pieniądze w kwocie 800 złotych miesięcznie

otrzymywałem do ręki. Kuria nie płaciła mi zus-u ani

Wyr„ .any przez biskupa 53


podatków, bo przecież jednocześnie pracowałem w szkole i na

parafii ... Kiedy już się przyzwyczaiłem do sytuacji, czyli po jakichś

dwóch latach, o ile dobrze pamiętam, znowu otrzymałem

zaproszenie do tego samego biskupa, żeby usłyszeć od niego

kolejną propozycję. Otóż okazało się, że właśnie wrócił ze studióww

Rzymie świeżo upieczony ksiądz doktor i oczywiste się

stało, że to on (diecezjalny), a nie ja (niby też diecezjalny, ale

w sumie przecież były zakonnik) powinien zostać zatrudniony

w sądzie. W tej sytuacji biskup „zaproponował" mi (specjalnie

piszę to w cudzysłowie) przejście na pozycję wolnego strzelca.

Miałem nadal pracować w sądzie, ale teraz już dorywczo. Co

do rozliczenia, to od każdej sprawy miałem dostawać 50 złotych.

Ponieważ warunki finansowe były satysfakcjonujące,

zgodziłem się bez komentarza. Wiedziałem, że jeśli się nie

zgodzę, to i tak biskup załatwi sprawę po swojemu, a ja zostanę

z niczym. Z goryczą pomyślałem tylko, że potraktowano mnie

jak zapchajdziurę. Gdybym od początku miał takie warunki,

to na samych zaległych sprawach zarobiłbym 7000, podczas

gdy na pensji w tym samym czasie zarobiłem 4800. A kiedy

już można było się mnie pozbyć, to stawka wzrosła, bo wiedziano,

że i tak nie będę miał zbyt wielu spraw, skoro doszedł

jeszcze jeden etatowy obrońca węzła małżeńskiego. Kiedy

zrelacjonowałem tę sytuację jednemu z moich kolegów, który

był wtedy sędzią w tym samym sądzie, usłyszałem od niego

komentarz: „No to cię biskup wyr „.ał!''. Cóż, nie da się ukryć,

tak było. Zauważyłem potem, że zostałem w sądzie w ogóle

odsunięty na boczny tor. Przez pewien czas na przykład mia -

łem do dyspozycji własny klucz i mogłem przyjeżdżać do sądu

poza godzinami oficjalnymi, żeby w spokoju i w samotności

pracować nad sprawami. Było mi to bardzo na rękę, ponieważ

54 Wyr„.any przez biskupa


nie musiałem pracować w domu i mogłem się bardziej skupić.

Pewnego razu na imieninach szefa sądu sekretarka publicznie

wobec innych gości poprosiła mnie o zwrot klucza, tłumacząc to

w bardzo durny sposób. Poczułem się upokorzony (klucz oczywiście

oddałem) i od tego czasu do sądu przyjeżdżałem tylko

oddać gotowe sprawy i pobrać kolejne (jeśli były) . Unikałem

towarzystwa ekipy sądowej, a po pewnym czasie wygasiłem

współpracę, ponieważ pojawił się kolejny obrońca węzła, oczywiście

diecezjalny, z doktoratem. Wydawało się, że to koniec

współpracy. Minął jednak niecały rok i nastąpiła zmiana na

stanowisku szefa sądu. W międzyczasie jeden z „doktorów

rzymskich" odszedł z hukiem z kapłaństwa, a drugi okazał się

niezbyt pracowity i sąd zaczął znowu mieć zaległości. I co się

stało? Nowy szef zadzwonił do mnie z prośbą, żebym może

zaczął znowu pracować w sądzie. Od razu powiedziałem, że

zgodzę się pod warunkiem, że pozostanę freelancerem. Absolutnie

nie chciałem już wchodzić w żadne bliskie relacje z tym

środowiskiem.


Nieudane małżeństwa,

czyli o kościelnych rozwodach

Nie, nie ma kościelnych rozwodów. Nie może być. Przecież

na podstawie kościelnych dokumentów KRK małżeństwo jest

dziełem Boga i własnością korporacji. Nie podlega zatem rozwodom,

tak potępianym przez katechizm 1• Coś jednak można

zrobić. Tak, sąd kościelny może po zbadaniu sprawy stwierdzić,

że w momencie zawierania małżeństwa pomiędzy narzeczonymi

istniała taka prawna przeszkoda, która sprawiła, że ich

małżeństwo, choć zewnętrznie zawarte, nigdy nie zaistniało,

po prostu Bóg nie połączył tych ludzi w małżeństwo, ich wyrażona

zgoda nie miała żadnej wartości, a błogosławieństwo

KRK zawisło w próżni. Korporacyjne prawo dość precyzyjnie

określa te przeszkody. Po pierwsze jest to wiek. Niech czytelnika

nie dziwią tak niskie granice, są kraje, w których jest to

normalne: „Nie może zawrzeć ważnego małżeństwa mężczyzna

przed ukończeniem szesnastego roku życia i kobieta przed

ukończeniem czternastego roku"2• Po drugie - impotencja.

O ile KRK uważa, że niepłodność nie jest przeszkodą, bo uderza

tylko w drugorzędny cel małżeństwa (zrodzenie i wychowanie

potomstwa), to impotencja wyklucza dobro współmałżonków

polegające na prawie do współżycia. Niedozwolona w KRK jest

poligamia. Przeszkodą jest różnica religii, a także święcenia

kapłańskie i śluby zakonne. Kolejne przeszkody to uprowa-

56 Nieudane małżeństwa, czyli o kościelnych rozwodach


dzenie oraz mężo- lub żonobójstwo. Bliskie pokrewieństwo

czy powinowactwo także uniemożliwiają małżeństwo katolickie,

choć tu jest pewien ciekawy wątek. Otóż pokrewieństwo

w linii bocznej liczy się według prawa rzymskiego, prowadząc

linię do wspólnego przodka i od niego w dół, tak że ostatecznie

możliwe jest (choć za zgodą biskupa) katolickie małżeństwo

pomiędzy najbliższymi kuzynami. Chyba kiedyś w przeszłości

służyło to kwestiom dynastycznym.

Korporacja określa także inne okoliczności, które sprawiają.

że małżeństwo katolików może być nieważne. Chciałbym

je skomentować, ponieważ stanowiły podstawę mojej siedmioletniej

pracy w sądzie biskupim. Otóż aby orzec, że dana

para narzeczonych zawarła małżeństwo nieważnie, a więc tak

naprawdę są stanu wolnego, sędzia kościelny musi w trakcie

procesu udowodnić, że istniała przeszkoda lub niezdolność

w momencie wyrażania zgody małżeńskiej. Czasami nie jest to

łatwe. W ostatnich latach liczba spraw o nieważność małżeństwa

w polskich sądach kościelnych bardzo poważnie wzrosła.

Po pierwsze dlatego, że katolicy mają większą świadomość takiej

możliwości, a po drugie dlatego, że bardzo wiele małżeństw

katolickich po prostu się rozpada. W moim sądzie rocznie

przyjmowano ponad sto spraw. To naprawdę dużo. Wyjątkowo

rzadko zdarzały się sprawy ciekawe, nietypowe. Ogromna

większość „szła z trójki': czyli rozstrzygana była na podstawie

kanonu 1095 nr 3: „[Niezdolni do zawarcia małżeństwa są ci,

którzy) z przyczyn natury psychicznej nie są zdolni podjąć

istotnych obowiązków małżeńskich''. Szczerze: to jest worek bez

dna, do którego wrzucić można prawie wszystko. Niedojrzałość,

uzależnienia, choroby psychiczne, zaburzenia emocjonalne

czy osobowościowe, psychopatie, socjopatie, charakteropatie.

Nieudane małżeństwa, czyli o kościelnych rozwodach 57


Dodatkowo ten paragraf ma jedną bardzo wygodną dla sądu

kościelnego właściwość: można skorzystać z opinii biegłych

psychologów i na niej oprzeć uzasadnienie wyroku. Trudno

mi powiedzieć, jaki konkretnie odsetek spraw o nieważność

małżeństwa prowadzi się z tego paragrafu, ale chyba ponad

połowę. Drugi w kolejności {i pod względem częstotliwości

stosowania) paragraf to kanon 1101 § 2, czyli tak zwana całkowita

lub częściowa symulacja małżeństwa. Tu zakłada się, że

jedno ze współmałżonków podczas zawierania małżeństwa,

wbrew publicznie składanym deklaracjom podczas obrzędu,

świadomie wykluczało albo jedność małżeństwa, albo jego nierozerwalność,

albo wierność, albo potomstwo, albo wszystko

naraz. Jest to trudniejsze do udowodnienia, aczkolwiek zdarzają

się sytuacje, kiedy zeznania świadków są jednoznaczne.

KRK twierdzi, że takie prawne ustawienie spraw małżeńskich

ma służyć ochronie wolności wiernych. Jest tu jednak pewien

haczyk. Otóż warunkiem orzeczenia nieważności małżeństwa

jest uzyskanie przez sędziego kościelnego „moralnej pewności"

na podstawie zgromadzonych dowodów. A to dlatego, że wydaje

wyrok w imię Trójcy Świętej {kolejny przykład na wzniosłość).

Decydujące o orzeczeniu jest zatem nie to, co sędzia

wie, ale to, co potrafi udowodnić. Tak więc możliwe są - i to

wcale nierzadko - sytuacje, kiedy co prawda jest jasne, że małżeństwo

było nieważne, nie da się tego natomiast udowodnić,

choćby tylko dlatego, że druga strona odmawia poddania się

badaniu psychologicznemu. Znam sporo takich przypadków,

kiedy oczywista była psychiczna niezdolność małżonka, ale

ponieważ nie udało się zebrać dowodów, wyrok był negatywny.

I nie pomogło odwoływanie się do kolejnych instancji. Bo

58 Nieudane małżeństwa, czyli o kościelnych rozwodach


liczy się nie to, co jest, ale to, co da się udowodnić. Trochę jak

w amerykańskich dramatach sądowych.

Sprawy o nieważność małżeństwa trwają. Standardowo, jeśli

nie było opóźnień, potrzeba było koło półtora roku w pierwszej

instancji, a potem kolejnego roku w drugiej, do niedawna

obowiązkowej. W sytuacji ludzi często w nowych związkach to

oczekiwanie było bardzo uciążliwe - oni przecież chcieli być

w porządku wobec Boga i KRK. Dlatego kiedy papież Franciszek

wprowadził zmiany upraszczające proces (zniesienie obowiązku

dwuinstancyjności), radość była wielka. Ale jednocześnie

liczba spraw wzrosła na tyle, że czas oczekiwania w praktyce

się nie zmienił. Jest za to trochę taniej, bo nie trzeba za tę drugą

instancję płacić. A koszt takiego procesu to około dwóch tysięcy

złotych. Do tego dochodzą opłaty za opinie biegłego psychologa

w granicach dwustu pięćdziesięciu -trzystu złotych oraz opłata

za wydanie wyroku - sto pięćdziesiąt złotych. Można to rozłożyć

na raty, ale i tak dla gorzej sytuowanych wiernych to spory

wydatek, w dodatku niegwarantujący pozytywnego wyroku ...

Jedno jest natomiast jasne: korporacja w ten sposób utrwala

swoją władzę i kontrolę nad klientami. Otrzymują oni jasny

przekaz: to, czy będziesz mógł I mogła po nieudanym małżeństwie

wrócić do zwykłego pobożnego życia, do sakramentów,

do czystego katolickiego sumienia, zależy wyłącznie od in -

stytucji i jej sprawnego działania, za które trzeba będzie konkretnie

zapłacić, bo tu już nie ma „co łaska''. Wielokrotnie rozmawiałem

z wiernymi, którzy byli w trakcie takich procesów,

i słyszałem o ich żalu i poczuciu zniewolenia instytucjonalnymi

ramami korporacji KRK. Ale czuli, że nie mają wyjścia, nie

Nieudane małżeństwa, czyli o kościelnych rozwodach 59


mają innej drogi. Dlatego negatywne wyroki były dla nich -

i tak już mocno znękanych - doświadczeniem traumatycznym.

Bo musieli pozostać w korporacji, która wymaga od nich

pełnego przestrzegania zasad (co jest warunkiem dostania

się do nieba), a jednocześnie stwierdza, że nie będą tych za -

sad mogli przestrzegać, chyba że porzucą nowych partnerów.

W sytuacji kiedy poprzednie małżeństwo było nieważne, ale

nie dało się tego udowodnić, była to potworna trauma psychiczna.

Dla wielu również mocne nieprzyjemne otrzeźwienie

co do funkcjonowania samej korporacji ...

Osobną rzeczywistością jest w KRK środowisko prawników.

Jakby korporacja wewnątrz korporacji. Elita, posiadająca (teoretycznie

przynajmniej) niedostępną innym wiedzę, dysponująca

możliwością prowadzenia spraw i procesów, wydawa -

nia wyroków, decydowania o życiu poszczególnych wiernych.

Grupa uważająca się za mądrzejszą od innych, podkreślająca

powagę urzędu oraz wagę swojej pracy i swoich decyzji. Mająca

świadomość swojej wyższości. Byłem członkiem tej grupy,

wiem, co mówię. To miłe uczucie mieć świadomość, że czyjeś

życie, losy, a nawet zbawienie (!) zależą od tego, co napiszesz

w swojej opinii lub wyroku. Bardzo podnosi to samoocenę.

I pozwala z wyższością patrzeć na tych, którzy jako interesanci

przychodzą do sądu („A to pospólstwo, które nie zna prawa,

jest przeklęte" - J T49). Do takiej pychy trudno się przyznać

nawet przed sobą samym ...


Prawo

Praw KRK ma bardzo dużo. I mają one bardzo ciekawą historię.

Otóż na samym początku prawdziwego Kościoła Jezusa

Chrystusa apostoł Paweł pisał wyraźnie, że prawo Starego

Testamentu skończyło się, straciło ważność i nie obowiązuje

chrześcijan. Warto zdać sobie sprawę z tego, że chrześcijaństwo

nie było wówczas religią. Było społecznością ludzi, którzy

uwierzyli w Jezusa Chrystusa i zostali zbawieni. Ich życie było

bardzo proste. Nie potrzebowali teologii, skomplikowanych za -

sad, jakichkolwiek instytucji. Po prostu żyli swoim normalnym

życiem w normalnych warunkach, ale w inny sposób odbierając

rzeczywistość i reagując na nią. Wiedzieli, że zgodnie ze

słowami Jezusa „nie są z tego świata': bo zostali wybrani. Że są

tylko przechodniami, że nie mają tu stałego miejsca, że nie mają

się tu zakorzeniać. Że nie mają też zmieniać tego świata, który,

jak uczy Biblia, jest przeznaczony do zużycia, bo się skończy.

Byli zatem wolni. Sam Jezus stwierdził, że mają oddawać cześć

Bogu „w duchu i w prawdzie". Apostoł Paweł mówił: „Trwajcie

więc w tej wolności, którą nas Chrystus wyzwolił, i nie poddawajcie

się na nowo pod jarzmo niewoli. Oto ja, Paweł, mówię

wam, że jeśli dacie się obrzezać, Chrystus na nic wam się nie

przyda. A oświadczam raz jeszcze każdemu człowiekowi, który

daje się obrzezać, że jest zobowiązany wypełnić całe prawo. Pozbawiliście

się Chrystusa wszyscy, którzy usprawiedliwiacie się

Prawo 61


przez prawo; wypadliście z łaski. ( ... ) Bo wy, bracia, zostaliście

powołani do wolności, tylko pod pozorem tej wolności nie pobłażajcie

ciału, ale z miłości służcie jedni drugim. Całe bowiem

prawo wypełnia się w tym jednym słowie, mianowicie: Będziesz

miłował swego bliźniego jak samego siebie" (Ga s;i-4,13-14).

W tak - biblijnie - widzianym chrześcijaństwie niepotrzebne

jest jakiekolwiek skodyfikowane prawo. I nie było go

przez długie lata. Zaczęło się rozwijać dopiero, kiedy powstała

państwowa chrześcijańska religia (czasy Konstantyna), a z nią

instytucje. Wymyślono wtedy, że Biblia nie jest jedynym autorytetem,

że Kościół jako instytucja ma prawo podawać to,

w co chrześcijanin (a właściwie już wtedy katolik) ma wierzyć.

To otworzyło drogę między innymi do tworzenia kościelnego

prawa. Powstawało ono podobnie jak w brytyjskiej tradycji jako

common law, czyli w dużym uproszczeniu na podstawie wielu

precedensów tworzono przepisy, które na podstawie kolejnych

przypadków ewoluowały. Ciekawe, że pierwsze kodyfikacje

miały miejsce w x -XI wieku. Można zauważyć, że w miarę jak

KRK coraz bardziej stawał się korporacją, obrastał w prawa regulujące

jego funkcjonowanie i coraz bardziej szukał uzasadnień

dla konieczności istnienia setek, a w końcu tysięcy przepisów.

W rezultacie obecnie KRK ma Kodeks Prawa Kanonicznego liczący

1752 artykuły. Poprzedni, pochodzący z 1917 roku, miał ich

jeszcze więcej (2414). Porównując to z prawem Starego Testamentu

w Biblii, które zawierało 613 przepisów, można powiedzieć,

że korporacja KRK znacznie przewyższyła starotestamentową

korporację kapłańską. Tyle że nie jest to powód do dumy ...

Nie chcę tu referować całości prawa KRK, chciałbym tylko zwrócić

uwagę na pewne jego fragmenty, które jasno pokazują, jak

62 Prawo


korporacja ta samą siebie definiuje i co z tego wynika dla należących

do niej osób. Jeszcze raz pojawi się temat władzy, która jest

spoiwem i napędem korporacji KRK. I jest to władza wyjątkowo

precyzyjnie zdefiniowana. Tylko i wyłącznie wyświęceni funkcjonariusze

są w KRK podmiotem władzy, tak zwani świeccy

{nieduchowni) mogą tylko współpracować w jej wykonywaniu,

nie mają natomiast żadnej realnej mocy decyzyjnej3• A z tego

wynika, że tylko duchowni mogą swoją władzą tworzyć urzędy

dla duchownych i tylko spośród duchownych rekrutują osoby,

które te urzędy mogą piastować. Koniec i kropka. Ta sfera działania

korporacji jest ekskluzywna. Innymi słowy: jeśli chcesz mieć

cokolwiek do powiedzenia w KRK, musisz być księdzem. Nie ma

się co oburzać na przykład na księdza Józefa Tischnera, kiedy

mówi, że został księdzem, bo tylko w taki sposób mógł być filozofem.

Inaczej musiałby być filozofem marksistowskim, a tego

nie chciał. Kodeks wprowadza pewien bezpiecznik antykorupcyjny

przeciwko tak zwanej symonii, czyli kupowaniu urzędów:

„Powierzenie urzędu dokonane symoniacko jest nieważne z mocy

samego prawa"4. Wygląda to pięknie na papierze. W rzeczywistości

po prostu nie działa. Stanowiska są kupowane. W znanym

mi przypadku tak zwana dobra parafia kosztowała równowartość

ośmiu hektarów ziemi, które sprzedała matka przyszłego

proboszcza. Osobnik ten jest też znany jako donosiciel, który

bez zmrużenia oka gotów jest zaszkodzić kolegom księżom, których

nie lubi lub którzy mu podpadli. W niektórych diecezjach

na pytanie, ile należy dać w kopercie biskupowi na przykład

za tytuł kanonika, pada albo od razu konkretna kwota (około

dziesięciu tysięcy złotych), albo odpowiedź: „Koperta ma się nie

przewracać". Za parafie uchodzące w diecezji za gówniane tak

zwana wdzięczność wynosi od dwóch do trzech tysięcy złotych.


Nie zakładamy niewinności,

czyli korporacja ukarała

Teraz powinno się zrobić mrocznie i groźnie: korporacja

może cię {jeśli do niej należysz) ukarać, jeśli uzna, że złamałeś

jej reguły. Może to zrobić niezależnie od przepisów państwowych.

I może to zrobić na różne sposoby. Bo ma prawo. Jakie?

Oczywiście wrodzone, cokolwiek to określenie miałoby oznaczać5.

Jak zatem można ukarać członka KRK? Szczegółowo o tym

za chwilę. Teraz zaś o jedynym na świecie zjawisku nieobecnym

w żadnym innym prawodawstwie: o karach automatycznych.

Tak, są takie. Polega to na tym, że istnieje ściśle określona lista

przestępstw, które są karane właśnie automatycznie - sam fakt

popełnienia przestępstwa w stanie tak zwanej ciężkiej poczytalności

(to pojęcie również nie występuje w innych systemach

prawnych) powoduje „zaciągnięcie kary''. Czyli: popełniasz

czyn i automatycznie jesteś „w stanie ukarania''. Dotyczy to

najcięższych przestępstw i najcięższych kar. I zabezpiecza najistotniejsze

dla KRK wartości. Przy okazji warto wiedzieć (patrz

paragraf 3 kanonu 13 21), że w prawodawstwie KRK nie istnieje

domniemanie niewinności. Istnieje natomiast domniemanie

poczytalności (a więc także i winy), żeby oczyścić się z zarzutów,

należy zatem dowieść, że ta ciężka poczytalność nie zachodziła

w momencie popełniania czynu. Sprytny układ, jeśli już chce

się kogoś skazać ... Co to jest zatem ta „ciężka poczytalność"?

64 Nie zakładamy niewinności, czyli korporacja ukarała


Zachodzi ona, jeśli spełnione są jednocześnie trzy warunki -

przestępca musi: 1) wiedzieć, że popełniany przez niego czyn

jest grzechem, i to ciężkim; 2) wiedzieć, że jest to przestępstwo

przeciw prawu kościelnemu i znać grożącą karę; 3) świadomie

i dobrowolnie to przestępstwo popełnić. Ale jest też sporo wyłączeń

samej winy, a także odpowiedzialności za przestępstwa.

Z tego też da się sprytnie skorzystać w razie potrzeby6•

Najcięższe kary w korporacji KRK to ekskomunika, interdykt

i suspensa {ta ostatnia dotyczy wyłącznie funkcjonariuszy

duchownych) . Ekskomunika (wyłączenie ze społeczności) jest

pozbawieniem absolutnie wszystkich uprawnień, także finansowych.

Ale kluczowe jest tu zastraszenie piekłem. Ekskomunikowany

nie może się spowiadać, jeśli zatem umrze w grzechu

ciężkim, idzie do piekła i nawet Bóg mu nie pomoże. Nie będzie

rozgrzeszenia, nie będzie namaszczenia, nie będzie pogrzebu,

będzie piekło. W dawniejszych czasach działało to piorunująco

- patrz na przykład przypadek Canossy. Interdykt to zakaz

sprawowania sakramentów i innych obrzędów oraz korzystania

z nich, dotyczący osoby lub miejsca (na przykład biskup może

tak zdyscyplinować niepokornych parafian, którzy nie chcą

zaakceptować mianowanego dla nich proboszcza i się buntują

- bywały w Polsce takie przypadki) . Na koniec suspensa,

czyli zawieszenie w pełnieniu obowiązków funkcjonariusza korporacji,

które zabrania: „1) wszystkich lub tylko niektórych aktów

władzy święceń; 2) wszystkich lub tylko niektórych aktów

władzy rządzenia; 3) wykonywania wszystkich lub niektórych

uprawnień lub zadań związanych z urzędem { ... ) pobierania

dochodów, stypendium, pensji czy innych podobnych, zawiera

w sobie obowiązek zwrócenia wszystkiego, co zostało

bezprawnie przyjęte, nawet w dobrej wierze"7• Powyższe kary

Nie zakładamy niewinności, czyli korporacja ukarała 65


nazywane są w KRK poprawczymi, mają zatem jasny cel: wymuszenie

zmiany postępowania. I jako takie stanowią bardzo

przydatne narzędzie sprawowania władzy w korporacji. Samo

ich istnienie mówi funkcjonariuszom i klientom: KRK może

z tobą zrobić, co chce, może cię wykluczyć, pozbawić uprawnień,

dochodów itp. Ale może cię też przywrócić do łask, bo kary te

są odwracalne. Musisz być tylko bardzo grzeczny i musisz się

upokorzyć przed władzą KRK.

Są też inne kary, nazywane ekspiacyjnymi, czyli wynagradzającymi.

Bardzo zręczna nazwa, żeby nie powiedzieć, że

chodzi o zwykłą zemstę społeczności na przestępcy.

Kary te są najczęściej stosowane wobec funkcjonariuszy,

zwłaszcza tych, którzy popełniają przestępstwa finansowe

lub pedofilskie. Przykładem może być sprawa arcybiskupa

VVesołowskiego.


O korporelacjach

Czy w korporacji w ogóle istnieją jakieś prawdziwe relacje?

Obserwowałem tę rzeczywistość przez lata. Przyglądałem się

relacjom między samymi księżmi, między księżmi a braćmi zakonnymi,

między księżmi a siostrami zakonnymi, także między

biskupami a szeregowymi duchownymi. Ogólna konstatacja

jest taka, że nic tam nie jest normalne. I ta nienormalność ma

wiele twarzy. O tym chcę napisać. Najpierw krótka wzmianka

o normalności. Otóż tak, są możliwe sensowne relacje między

duchownymi, ale tylko wtedy, kiedy nie są związane z samym

funkcjonowaniem w korporacji. W niektórych wypadkach

oznacza to naprawdę trwałe i głębokie przyjaźnie, pielęgnowane

przez lata. Dla wielu księży bywają one jedynymi relacjami,

w których mogą być sobą, przerywać nieustanną grę

i udawanie. Jeżdżą wspólnie na wakacje zagraniczne, często są

to kilkuosobowe grupki, które trzymają się razem przez lata.

I są te relacje poddawane bardzo ciężkim próbom przez samą

korporację, ale o tym później.

W przypadku księży urabianie do relacji wewnątrzkorporacyjnych

zaczyna się bardzo wcześnie. W Polsce ogromna

większość księży to byli ministranci lub lektorzy, związani

z instytucjonalną częścią KRK od wczesnej młodości. Zazwyczaj

rekrutacja do służby liturgicznej zaczyna się od momentu

przygotowania do pierwszej komunii. Wtedy od razu startuje

O korporelacjach 67


wychowywanie chłopców w kierunku kapłaństwa, nawet jeżeli

się o tym nie mówi głośno, ponieważ ministranci są uznawani

do dziś za główne źródło potencjalnych powołań. Wychowanie

to jest klasyczne: lojalność grupowa i służba instytucji.

Jasne, że nie wszyscy opiekunowie grup ministranckich traktują

swoją pracę serio, ale w większości wypadków ministranci są

dopilnowani. Muszą wywiązywać się z obowiązkowych dyżurów,

wprowadza się systemy nagród i kar, w niektórych parafiach

ministranci mogą też zarabiać, na przykład na kolędach.

Generalnie przygotowuje się ich do sprawnego, można nawet

powiedzieć profesjonalnego obsługiwania księży i do całych

celebracji liturgicznych. Mają się w tym orientować i sprawnie

poruszać. Nacisk kładzie się też na moralną stronę życia. Chodzi

tu o niekorzystanie z używek, odpowiedni, czyli przyzwoity

strój, brak konfliktów z prawem (w przypadku starszych lektorów)

itp. Wiedza liturgiczna jest na różnym poziomie, zależy to

od diecezji, ale też od rozłożenia akcentów przez konkretnego

księdza opiekuna. Bywa, że mocny nacisk jest kładziony na

sport, co wychowuje również do współzawodnictwa. Po kilku

latach takiego formowania powstaje naprawdę dobry materiał

na kleryka - osoba umiejąca się poruszać w systemie, znająca

(przynajmniej do pewnego stopnia) życie księdza, jego funkcjonowanie

i pracę.

A w seminarium zaczyna się nowa rzeczywistość. Tutaj

wpada się już zdecydowanie w tryby korporacyjne. Pierwsze

miesiące bywają trudne, i to z kilku powodów. Po pierwsze

jednak są to studia wyższe, zatem okazuje się, że trzeba zmierzyć

się z dość trudną materią filozofii, i to filozofii katolickiej.

Nowe pojęcia, nowy styl myślenia, który będzie potem potrzebny,

by przyswoić sobie teologię. Dla wielu kleryków jest

68 O korporelacjach


to bardzo trudne. Ale też ich bardzo zmienia. Zauważają, że

zyskali dostęp do hermetycznej wiedzy, która daje im inne

spojrzenie na wszystko. Nie stają się wybitnymi filozofami,

ale jasne jest dla nich, że inaczej niż zwykli ludzie oceniają,

wartościują i decydują. To daje poczucie bycia wyróżnionym,

często nawet lepszym i mądrzejszym. Na pewno sprawia, że

kleryk czuje się częścią korporacji (choć nigdy by jej tak nie

nazwał) i ona powoli staje się jego naturalnym środowiskiem.

Ta identyfikacja jest bardzo wzmacniana koniecznością obrony

przed „wrogami Kościoła, atakującymi zewsząd". Syndrom oblężonej

twierdzy lub po prostu doi;trzeganie wspólnego wroga

bądź zagrożenia jest świetnym czynnikiem konsolidującym

środowisko. Komunikaty o różnych zagrożeniach docierają do

kleryków, a system stwarza warunki, żeby mogli te zagrożenia

dostrzegać i na nie reagować.


.o, cześć wam, panowie, książęta, prałaci•

Nie wiem, czy w jakiejkolwiek innej korporacji hierarchia

i wzajemne relacje są tak ściśle określone jak w KRK. No ale

tam, w innych korporacjach, funkcjonariusze po pracy idą do

domu. A funkcjonariusze KRK praktycznie mieszkają w pracy ...

Zależności te dotyczą zatem praktycznie wszystkich dziedzin

życia przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Dlatego granice

kompetencji są wręcz betonowe. Zaczniemy od samej góry,

a więc od papieża: „Biskup Kościoła Rzymskiego ( ... ) posiada

najwyższą, pełną, bezpośrednią i powszechną władzę zwyczajną

w Kościele, którą może wykonywać zawsze w sposób nieskrępowany.

( ... ) nie tylko posiada władzę nad całym Kościołem,

lecz również otrzymuje nad wszystkimi Kościołami partykularnymi

oraz ich zespołami naczelną władzę zwyczajną ( ... ) .

Przeciwko wyrokowi lub dekretowi Biskupa Rzymskiego nie

ma apelacji lub rekursu (odwołania) "8• I koniec. A przecież biskup

Rzymu podobno jest nieomylny tylko w kwestiach wiary

i moralności, kiedy uroczyście określa zasady w tym zakresie.

Więc w poszczególnych decyzjach dyscyplinarnych czy innych

może się mylić. Ale to nic. Nie ma apelacji. To jest władza absolutna.

To jest władza absolutna sprawowana w imieniu samego

Boga. A zatem jest to władza boska. Jak dobrze jest być

szefem korporacji takiej właśnie! Historia świata, a szczególnie

Europy pokazuje, że papieże potrafili sprawnie z tej władzy ko -

70 . . O. cześć wam, panowie, książęta, prałaci"


rzystać. I to właśnie korporacja z takimi umocowaniami staje

się partnerem dla państw i rządów, podpisuje z nimi umowy

i konkordaty, domagając się przywilejów ... Stopień niżej mamy

kardynałów i biskupów. Czytając kanony Kodeksu Prawa Kanonicznego,

które dotyczą papieża, kardynałów czy biskupów

właśnie, łatwo dostrzec, że mówi się tylko o jednym - o wła -

dzy. I określa się jej precyzyjne granice, zakresy uprawnień.

Władza, władza, władza ... Papież ma ją absolutną, a biskupi

mu tylko pomagają. Żeby mogli ją wykonywać, muszą z nim

współdziałać, a bez jego podpisu nic nie mogą zrobić9• Dalej

będzie to samo - coś tam o uświęcaniu i nauczaniu, głównie

jednak o rządzeniu: „Biskupi (...) są ustanawiani w Kościele

pasterzami, ażeby byli nauczycielami, kapłanami świętego kultu

i sprawującymi posługę rządzenia. Przez samą konsekrację

biskupią otrzymują (...) także zadanie nauczania i rządzenia,

które z natury swojej mogą być wykonywane tylko w hierarchicznej

wspólnocie z Głową Kolegium i jego członkami"10.

A kto mianuje biskupów? Tyko papież, i to w sposób niezależny

od nikogo. To naprawdę jest pełnia kontroli! No i żeby

było jasne: nikt z zewnątrz nie ma i nie będzie tu miał nic do

gadania!!!11 Kto może być biskupem? Ano ten może, kto odznacza

się „niezachwianą wiarą, dobrymi obyczajami, pobożnością,

gorliwością duszy, pasterską mądrością, roztropnością i ludzkimi

cnotami, jak również pozostałymi przymiotami, które

czynią go odpowiednim do wypełniania zleconego mu urzędu",

a także dobrą opinią; ma przynajmniej trzydzieści pięć lat;

przynajmniej pięć lat kapłaństwa; doktorat lub przynajmniej

licencjat z Pisma Świętego, teologii lub prawa kanonicznego

(...) lub „prawdziwą biegłość w tych dyscyplinach"12• A oceniać

to będzie i tak ostatecznie papież. Jasne, ma on od tego ludzi.

„O, cześć wam, panowie, książęta, prałaci" 71


Sam by nie ogarnął takiej liczby nominacji. Ale tu właśnie otwiera

się gigantyczne pole do korupcji i kumoterstwa. A pole

to żyzne i intensywnie uprawiane ...

Dobór kandydatów musi być skrupulatny, ponieważ w miejscu

swojego urzędowania biskup jest takim „małym papieżem':

czy też, jak mówią księża, „papieżem miejsca': któremu

„przysługuje wszelka władza zwyczajna, własna i bezpośrednia

(...) z wyłączeniem tych spraw, które na mocy prawa lub

dekretu Papieża są zarezerwowane najwyższej lub innej władzy

kościelnej"13• Mamy następnie kilka kanonów na temat tego,

jak to biskup ma dbać o swoich podopiecznych pod każdym

względem. A zaraz potem następuje powrót do tematu przewodniego,

czyli władzy: „Obowiązkiem biskupa diecezjalnego

jest rządzić powierzonym mu Kościołem partykularnym;

z władzą ustawodawczą, wykonawczą i sądowniczą, zgodnie

z przepisami prawa"14• Władza, władza, rządzenie, dyscyplina

kościelna, karność, przestrzeganie przepisów. To są najważniejsze

tematy. W ramach sprawowania tej władzy biskup ma

regularnie wizytować każdą parafię 15, przynajmniej raz na pięć

lat. Czyli kontrola ma być regularna i nieunikniona. A potem

sprawozdania w takim samym pięcioletnim cyklu wędrują

w górę, do centrum dowodzenia 16• A to wszystko do czasu, kiedy

już zazwyczaj zaczyna brakować energii i zdrowia, by rządzić,

czyli do ukończenia siedemdziesiątego piątego roku życia, bo

wtedy każdy biskup diecezjalny „jest proszony" o złożenie na

ręce papieża rezygnacji z urzędu 17. I tutaj tak naprawdę kończy

się temat prawdziwej, realnej władzy w KRK.

A jak to wygląda w praktyce? Zdarzyło się razu pewnego, że kilku

proboszczów jednej z polskich diecezji podpadło swojemu

72 „O, cześć wam, panowie, książęta, prałaci"


biskupowi, byli zatem w niełasce. Postanowili jakoś odkupić

swoje przewinienia i zorganizowali swojemu szefowi wielką

uroczystość. Polegała ona na wmurowaniu w ścianę kościoła

marmurowej tablicy pamiątkowej z okazji - uwaga - sześćdziesiątej

piątej rocznicy jego chrztu! Było zaproszonych jeszcze

dwóch innych biskupów, mnóstwo duchownych, dygnitarzy,

prasa lokalna itp. Wydano z tej okazji także księgę pamiątkową

z licznymi zdjęciami na kredowym papierze. Jedno ze zdjęć

ukazuje w zbliżeniu upierścienioną rękę rzeczonego biskupa,

wskazującą w parafialnej księdze adnotację o jego chrzcie.

Podpis pod zdjęciem brzmi: „Palec Jego Ekscelencji Księdza

Biskupa". Sam nie wiem, czy to bardziej śmieszne, czy żałosne.

Na pewno wskazuje na jeden z podstawowych problemów

KRK w Polsce: feudalizm mentalny. Otóż ogromna większość

polskich biskupów diecezjalnych to książęta, posiadający swoje

dwory. Gdyby ktoś chciał studiować strukturę, funkcjonowanie

i mentalność dworskiej elity feudalnej, nie musi wcale

sięgać do źródeł historycznych, wystarczy przyjrzeć się bliżej

polskim kuriom biskupim. To są po prostu dwory, tworzące się

zazwyczaj od czasu mianowania nowego biskupa. Zaczynają

się pielgrzymki, prezenty, przychylanie nieba nowemu władcy.

I nie są to prezenty z dolnej półki: biskupie pierścienie za

dziesięć tysięcy złotych, pastorały (rekordowy w pewnej diecezji

za niemal sto tysięcy, ale tu składały się parafie) . I tak cały

czas, dopóki biskup nie pójdzie na emeryturę, wtedy wszystko

się kończy . . . I najczęściej zaczyna się samotność. Dopóki

jednak piastuje swój urząd, to, biorąc pod uwagę zakres władzy,

jaką posiada, może rządzić niepodzielnie. W jego rękach

są wszystkie kije i marchewki. Papieża czy innych biskupów

lub kardynałów nie obchodzą sprawy wewnątrz konkretnej

„O, cześć wam, panowie, książęta, prałaci" 73


diecezji. Tu biskup menedżer może dowolnie kształtować sytuację.

Odpowiedzialny jest w gruncie rzeczy przed Bogiem

i historią. Otwiera się zatem w pełni pole do korporacyjnych

gierek, rozgrywek, podchodów, intryg i tym podobnych.

Konkretny przykład - prawdziwy! W diecezji nastaje nowy

biskup. Kompletne przeciwieństwo poprzednika - otwartego,

medialnego. Natychmiast tworzy się nowy dwór, złożony

z co sprytniejszych, ambitniejszych, politycznie bardziej

utalentowanych księży. Myślą oni, że podobnie jak za czasów

poprzednika stworzyli stałą i trwałą ekipę, która teraz będzie

rządzić diecezją tak długo, jak długo urzędować będzie obecny

biskup. Te złudzenia trwają kilka miesięcy. Po nich następuje

rewolucja - wszystkie urzędy w kurii diecezjalnej są obsadzane

na nowo, i to raczej dość młodymi księżmi, sypią się tytuły ka -

noników i prałatów. Szok! A to po prostu bardzo przemyślane

działanie biskupa. Na początku dopuścił do siebie tych, od których

mógł się najwięcej dowiedzieć o funkcjonowaniu diecezji

i poszczególnych osób, a kiedy uznał, że wie już wystarczająco

dużo, pozbył się tych zbyt pewnie się czujących starszych księży

(kilku bardziej zewnątrz sterownych pozostawił), a stanowiska

obsadził takimi, którzy teraz zawdzięczają mu karierę i awans,

więc będą posłuszni. Takiego młodego jest też łatwiej wymienić

niż kogoś z zasługami. I odtąd w tej diecezji karuzela stanowisk

będzie się kręcić bez przerwy. Majstersztyk władcy, który

zachowuje pełną kontrolę i może dowolnie sterować swoimi

dworzanami, nad którymi sprawuje niepodzielną władzę metodą

dużego kija i skromniejszej nieco marchewki. Można by

było na tej podstawie zbudować kurs profesjonalny dla menedżerów.

Byłby on wybitnie skuteczny, choć może zakazano

by go z powodu bezwzględności ...

74 „O, cześć wam, panowie, książęta, prałaci "


Kiedy przyglądamy się czasem tak zwanej warszawce lub

światkowi celebrytów względnie polityków, zauważamy ich

oderwanie się, albo - jak to się teraz mówi - odklejenie od

rzeczywistości. Zamknięty krąg przyjaciół, zainteresowań,

tematyki rozmów, odwiedzanych sklepów, kin czy restaura -

cji, oglądanie wyłącznie „naszych" telewizji, słuchanie „naszych"

rozgłośni radiowych oraz poczucie wyjątkowości, bycia

grupą wybitnych, niezwykłych ludzi, którzy osiągnęli sukces

w swoich dziedzinach. Są to grupy składające się z osób, które

często odcięły się od swojego pochodzenia (z którego nie są

dumne) , rodzin, tradycji. Oczywiście są w takich grupach też

mocno trzymające się razem rodziny. Ale są to grupy bardzo

hermetyczne, wypracowujące własny język, kody zachowań

czy ubierania się. I ludzie z tego światka stają się nieufui wobec

ludzi spoza grupy. W swoim pojęciu stanowią jakiś rodzaj

współczesnej szlachty czy magnaterii, która zamiast herbem

legitymuje się poziomem zysków i standardem życia. A co

ciekawe, z czasem zaczyna tęsknić do prawdziwych herbów,

a nawet sobie takie wymyśla. Jasne, że te parę zdań nie wyczerpuje

problemu, który jest niezwykle złożony, wskazuje

natomiast na niektóre przejawy funkcjonowania takich grup.

Nie podejmuję się oceny tego, czy to dobrze, czy źle, bo to praca

na sporą książkę (a coś mi mówi, że takie socjologiczne analizy

już istnieją) . Tak po prostu jest. Uderzająco podobna do

tej właśnie elity jest kasta rządząca w KRK, czyli biskupi. To

tak naprawdę jest elita w elicie, czyli creme de la creme. Już

księża stanowią zamkniętą grupę tego typu, a teraz ci z nich,

którzy zdołali zrobić karierę, formują jeszcze wewnętrzną

grupę połączoną wspólnymi interesami, które nie są nawet

interesami korporacji jako takiej. Co prawda biskupi są kadrą

„O, cześć wam, panowie, książęta, prałaci" 75


zarządzającą korporacji, ale ze względu na jej ustrój są także

w praktyce władcami na swoim terenie. Przecież poza pewną

drobną częścią uprawnień, które zostały zarezerwowane dla

Watykanu, biskup na terenie swojej diecezji może praktycznie

wszystko. Decyduje o wszystkim, a ci, którzy na jego terenie

sprawują jakąkolwiek władzę, nie czynią tego w swoim

imieniu, a tylko i wyłącznie w imieniu biskupa. Znaczy to, że

każda decyzja przez nich podjęta może zostać przez biskupa

zmieniona lub anulowana bez pytania, konsultacji, a nawet

bez podania powodu. Żeby to zilustrować: w jednej z diecezji

biskup (nieżyjący już dziś) wszedł w układ z architektem, który

bardzo chętnie projektował kościoły. Architekt był zdolny,

doświadczony, ba, nawet utytułowany. Kościoły projektował

z rozmachem, fantazją i zamiłowaniem. Co nie znaczyło jednak

wcale, że jego projekty były proste, tanie w wykonaniu

czy choćby spełniające wymogi liturgiczne ... Układ polegał

na tym, że architekt wykonywał projekty, które trafiały na

biurko biskupa, a ten rozdawał je przymusowo proboszczom,

którzy rozpoczynali nowe parafie i musieli zbudować kościół.

Taki proboszcz nie miał żadnej możliwości wyboru ani konsultacji

z parafianami. Nie liczyło się, w jakim miejscu miał

stanąć budynek. Trzeba było brać gotowy projekt, żeby się

nie narazić biskupowi już na samym początku proboszczowania

i nie popaść w niełaskę. No i oczywiście trzeba było za

ten projekt zapłacić architektowi z pieniędzy zebranych od

właściwie dopiero co poznanych parafian. Projekt taki był co

prawda odrobinę tańszy od robionego na zamówienie, ale i tak

dla zaczynającego pracę w nowej parafii proboszcza, który nie

miał nic i najczęściej inwestował własne pieniądze w budowę,

wydatek rzędu pięćdziesięciu do siedemdziesięciu tysięcy na

76 „O, cześć wam, panowie, książęta, prałaci"


początek to nic miłego. Ale architekt był szczęśliwy, biskup

zadowolony, proboszcz uśmiechał się przez łzy, a parafianie

o niczym nie wiedzieli.

Ktoś kiedyś określił Episkopat Polski jako „leśnych dziadków

funkcjonujących w matriksie''. Jest w tym dużo racji. Od

wielu lat najmniej prawdopodobną ścieżką do nominacji bi -

skupiej w Polsce była solidna, uczciwa praca duszpasterska.

Żaden prawdziwy duszpasterz nie miał szansy zostać biskupem.

Wyglądało to standardowo tak: kleryk prymus albo od razu po

święceniach, albo po roku szedł na studia specjalistyczne, a po

powrocie z doktoratem zostawał wykładowcą w seminarium,

później rektorem i wreszcie biskupem pomocniczym. Przy dobrych

układach po kilku lub kilkunastu latach dostawał własną

diecezję. Efekt takiej ścieżki kariery był (i jest) następujący:

większość polskich biskupów jeśli w ogóle przepracowała

choć rok na parafii (a jest sporo takich, którzy tak zwanymi

zwykłymi księżmi z ich troskami i radościami nigdy nie byli) ,

to było to bardzo dawno temu. Ich wiedza i znajomość realnego

życia i duszpasterstwa jest znikoma lub żadna. Ale to właśnie

oni stają się elitą korporacji KRK w Polsce. Mają nadzorować,

organizować i rozwijać coś, o czym nie mają zielonego pojęcia.

Żyją od lat w kościelnym matriksie, oderwani nie tylko od życia

wiernych, ale też od życia księży. Dlatego ich nie rozumieją

i proponują im kompletnie bezsensowne programy duszpa -

sterskie (przypominające komunistyczne plany pięcioletnie),

niemające nic wspólnego z ich życiem i problemami, a ponadto

totalnie obce Ewangelii Jezusa Chrystusa.


Bibamus ergo

Alkoholizm biskupów. Przypadłość nawet dość częsta.

W jednej z polskich diecezji alkoholikami są dwaj biskupi -

ordynariusz, czyli szef diecezji, oraz jeden z jego biskupów pomocniczych.

Przy czym alkoholizm tego pierwszego jest faktem

powszechnie znanym i komentowanym, ale nie słyszałem ani

nie czytałem, żeby ktokolwiek pokusił się o głębszą analizę

wpływu tego nałogu na diecezję i księży. Otóż biskup ten jest

czynnym alkoholikiem, od wielu lat słynącym z mocnej głowy.

Nie przestał pić nawet po operacyjnym usunięciu większej

części żołądka zaatakowanego przez nowotwór. Teraz tylko pije

mniej. Od czasu objęcia przez niego urzędu kuria, a potem cała

diecezja stała się wielką rodziną z problemem alkoholowym -

uzależniony ojciec i współuzależnione dzieci. Wszystko w diecezji:

decyzje, stanowiska, polityka wewnętrzna, relacje, zależy

od nałogu arcypasterza. Klasyczne objawy współuzależnienia

wykazują dokładnie wszyscy pracownicy kurii. Zachowują się

jak dzieci próbujące odnaleźć się przy ojcu pijaku. Jego humory,

chwiejność nastrojów, ataki furii i epizody depresyjne regulują

życie całej diecezji. Kiedy na przykład któryś z księży chce się

umówić na rozmowę, sekretarz biskupa potrafi powiedzieć:

„Dzisiaj nie, bo jest wkurzony''. Słowa te zazwyczaj wypowiedziane

są trwożliwym, przyciszonym głosem. Księża w diecezji

od dawna mówią, że jeśli chce się załatwić pozytywnie jakąś

78 Bibamus ergo


sprawę, to lepiej po pierwsze podjąć wysiłki w celu zjednania

sobie przychylności władcy (czytaj : pojawianie się na uroczystościach,

prezenty, chwalenie arcypasterza, przysługi itp.), a po

drugie - pod żadnym pozorem nie przychodzić w PONIEDZIA­

ŁEK. Bo poniedziałki są szewskie. Wtedy można oberwać albo

nawet stracić stanowisko, mimo że przyszło się z prezentem.

Kac morderca nie ma serca. Dla nikogo.

Biskupowi niezwykle trudno byłoby podjąć terapię albo

na przykład zacząć uczęszczać na grupę AA. Przede wszystkim

dlatego, że tutaj jego anonimowość tak naprawdę graniczyłaby

z cudem. A przecież tym, czego najbardziej boją się biskupi

i inni funkcjonariusze kościelnej korporacji, jest katastrofa

wizerunkowa. Tyle że oni tak jej nie nazywają. Mówią: „Trzeba

unikać zgorszenia''. I żeby uniknąć zgorszenia, tuszuje się

różnego rodzaju skandale (w tym pedofilskie), zamiata pod

dywan afery, bo przecież zgorszenie jest większym problemem

niż los osób molestowanych, bo przecież nie wolno dopuścić do

zgorszenia, więc się nie przeprasza, nie dokonuje zadośćuczynienia,

a jeśli w ogóle, to pod stołem przekazuje się pieniądze

za milczenie. W latach osiemdziesiątych i wcześniej, jeżeli jakiś

ksiądz w Polsce miał dziecko, to matka dziecka najczęściej była

wzywana przed oblicze biskupa i tam wręcz nakazywano jej

(w imię zapobieżenia zgorszeniu oczywiście), by zgodziła się

na los tajnej utrzymanki księdza. On miał dalej pracować na

parafii, przesyłać jej pieniądze na dzieci i od czasu do czasu się

spotykać albo wyjechać (byle daleko) . Bywało, że taki ksiądz

zostawał proboszczem tylko dlatego, żeby mieć więcej pieniędzy

na alimenty. Za tak zwanej komuny dochodził też argument,

że trzeba dbać o wizerunek Kościoła atakowany i podkopywany

przez komunistów. Wszystko zatem dla dobra korporacji i jej

Bibamus ergo 79


wizerunku. Człowiek się nie liczy, o Bogu nie wspominając, bo

przecież ostatecznie w pojęciu korporacyjnych mózgów opinia

Kościoła to opinia samego Boga, więc kiedy chronimy Kościół,

chronimy Boga. Tak jakby On potrzebował ludzkiej ochrony ...

Z takich właśnie powodów biskup nie może sobie pozwolić

na normalną terapię lub grupę AA. I za wszelką cenę tuszuje

się jego alkoholowe wpadki i idzie w zaparte. Choćby nawet

w materiałach telewizyjnych było widać, że jest pijany, kiedy

poświęca pomnik papieża. Jest takie nagranie na YouTubie„.

A kiedy już dojdzie do sytuacji takiej jak ta w Warszawie, że

biskup pomocniczy rozbije prywatny samochód na latarni na

moście nad Wisłą, mając o u.oo przed południem prawie dwa

promile alkoholu we krwi, to wydaje on krótkie oświadczenie,

w którym przeprasza za niewłaściwe zachowanie, nawet coś

przebąkuje o terapii, a potem wyjeżdża do USA na kilka miesięcy,

by następnie stopniowo wrócić do obowiązków. Byle tylko nie

powiedzieć jasno: jestem alkoholikiem. Bo to szkodzi wizerunkowo

korporacji. Bo trzeba byłoby się przyznać, że przez

lata wiedziano i tuszowano nałóg biskupa. Nie przyjeżdżał na

bierzmowania i odpusty, poniżał księży w atakach pijackiej

furii i na kacu itd.

Inny, już nieżyjący polski biskup lubiący wypić stał się bohaterem

tragikomicznej sytuacji. Wyjechał do Rosji na jakieś

spotkanie i tam zaginął. Zrobiła się afera, w parafiach jego

diecezji odbywały się publiczne modły o ratunek. Odnalazł

się po kilku dniach, ale nie na skutek modlitw, tylko po prostu

skończył wreszcie pijacki ciąg i wytrzeźwiał na tyle, że mógł

wrócić do kraju ... Oficjalnie był chory i zasłabł. Próbowano

tak mówić nawet wtedy, kiedy jadąc pod wpływem alkoholu,

spowodował wypadek samochodowy. To była nieprawda, ale

Bo

Bi bam us ergo


nieważne: opinia o Kościele jest ważna. I dlatego w Polsce oficjalnie

nie mamy rzymskokatolickich biskupów alkoholików.

I pewnie ich nigdy mieć nie będziemy.

Ale powiedzmy sobie też jasno: żaden biskup nie stał się

alkoholikiem, kiedy już objął urząd. Był nim już wcześniej jako

ksiądz. Tu dotykamy bolesnego i ogromnego problemu. Wśród

księży abstynentów jest bardzo niewielu. Zasadniczo obowiązuje

pogląd „kto nie pije, ten donosi". Trzeba to powiedzieć jasno:

bardzo wielu księży w Polsce nadużywa alkoholu, bardzo

wielu jest alkoholikami. A większość z nich - alkoholikami

wysokofunkcjonującymi. Takimi, którzy przez wiele lat piją

regularnie, praktycznie codziennie, ale tylko wieczorami i tylko

tyle, żeby na drugi dzień być w stanie podjąć obowiązki. Dni

mają zaplanowane szczegółowo i precyzyjnie, często pracują

więcej, niż musieliby, zaskarbiają sobie zaufanie i szacunek parafian,

bo są dyspozycyjni. Bardzo uważają, żeby na imprezach

się nie upijać (dopijają się potem w domu), a na kolędzie nigdy

w życiu nie przyjmą zaproszenia nawet na kieliszeczek nalewki.

Można tak funkcjonować latami. I wielu tak żyje. A kiedy już

zostają proboszczami - lokalnymi papieżami - mają do picia

warunki komfortowe. Tak wygląda średnia kadra menedżerska

w korporacji KRK. Jasne, nie wszyscy, ale wystarczająco wielu,

żeby miało to destrukcyjny wpływ na środowisko.


Niższa kadra korporacji

Na następnym szczeblu - poniżej biskupów - jeśli w ogóle

mowa o jakiejś władzy, to tylko o władzy święceń. A to jest

władza duchowa, a nie realna. Czy można jej używać także jako

narzędzia kontroli? Tak, oczywiście, ale to już nie jest to samo ...

Najpierw próba definicji, czyli czym jest kapłaństwo w KRK

i jaką odgrywa rolę w korporacji. Niby jako idea dotyczy ono

wszystkich katolików, bo wszyscy oni są sobie równi. Ale niektórzy

są równiejsi. Tutaj słynne zdanie z Orwella pasuje idealnie,

bo istnieje kapłaństwo urzędowe, czyli hierarchiczne,

biskupów i prezbiterów, oraz kapłaństwo wspólne wszystkich

wiernych. Chociaż „jedno i drugie ... we właściwy sobie

sposób uczestniczy w jedynym kapłaństwie Chrystusowym';

różnią się jednak co do istoty, będąc sobie „wzajemnie

przyporządkowane"18. I jako równiejsi kapłani są członkami

szczególnego stanu, grupy, kasty (popularne dziś słowo ...) 19•

Mamy stwierdzenie - i to w tym samym artykule - że pojęcie

pochodzi z prawa rzymskiego, ale i z tradycji, i z Biblii.

Czyli zdaniem autorów katechizmu pojęcie zapożyczono z państwowego

ustroju cesarstwa, a tylko potem ochrzczono. To

w KRK nie nowość, o tym szerzej wspominam w tej książce we

fragmencie o świętach katolickich. N o i zaraz potem następuje

zawężenie pojęcia ordo już tylko do samego kapłaństwa katolickiego.

Czyli może i na początku w Kościele dotyczyło to także

82 Niższa kadra korporacji


na przykład wdów, ale teraz już nie dotyczy. Bo chodzi o władzę.

Tę władzę, przed którą ostrzegał Jezus Chrystus, której wyraźnie

sobie w swoim Kościele nie życzył. No ale to jest Katechizm

Kościoła Katolickiego, a nie Biblia. Nie jest to władza byle jaka

i w jej zdefiniowaniu posłużono się bardzo wzniosłymi sformułowaniami20.

Użyta w katechizmie KRK fraza in persona Christi

bardzo mocno podkreśla wyjątkowość księży katolickich,

a także ich zupełnie szczególną pozycję w KRK. Choćby się zarzekano

nie wiem jak, księża są po prostu „lepszym sortem".

Zwykli wierni nie reprezentują Kościoła ani Chrystusa, nie

mogą też mieć w korporacji KRK żadnej realnej władzy. Mocniej

nie da się tego powiedzieć. Świeccy w KRK są na dużo słabszej

pozycji, na pozycji pełnej i nieodwołalnej zależności od księży.

A wśród samych już księży jest jeszcze kolejny, wewnętrzny

podział. Bo tylko niektórzy kapłani KRK są kapłanami w całości,

w pełni - takimi są tylko biskupi21. Większość jest nimi tylko

częściowo22. Tu pojawia się także słowo wytrych: „sukcesja"23•

Otóż KRK twierdzi, że jako jeden z niewielu odłamów chrześcijaństwa

posiada nieprzerwany ciąg wyświęcanych biskupów

od apostołów aż do dzisiaj. Na podstawie Biblii nie da się

stwierdzić, że apostołowie traktowali ustanawianie starszych

w gminach chrześcijańskich jako sakramentalne wyświęcanie,

no ale od czego mamy tradycję? Bo chodzi tu nie tyle nawet

o sukcesję święceń jako przekazywanie łaski (co jest kompletnie

niezgodne z Biblią), ile o kontynuację władzy i kontroli (czego

w Biblii nie ma, bo, podkreślmy to jeszcze raz, Chrystus nie

chciał żadnej władzy ani instytucji w Kościele). Jeśli, jak to

właśnie robi KRK, stwierdzimy, że jest to nieprzerwana sukcesja

władzy Chrystusa - Boga - nad światem, to kto nam

podskoczy? Biskupi rządzą w imieniu Boga! Przyszedł mi do

Niższa kadra korporacji 83


głowy cytat z filmu Władysława Pasikowskiego Demony wojny

według Goi: „Stulić pysk, stanąć na baczność, bo każę cię, k ... a,

aresztować!!!''. Bogu podskoczysz??? Niby więc prawdziwi to

kapłani (ci zwykli księża), ale bez biskupów ich po prostu nie

ma i muszą im być bezwarunkowo posłuszni, co przysięgają

podczas liturgii przyjęcia święceń. Mamy tu zdefiniowaną

korporacyjną hierarchię tak sztywną i niezmienną jak w żadnej

innej firmie na świecie. Nie, no może faktycznie hinduskie

kasty jakoś tu by się dało przywołać dla porównania ... A teraz

kolejne obostrzenie: całkowicie, definitywnie i na zawsze

z jakiejkolwiek władzy w korporacji wykluczone są kobiety24•

Sprytne. I zupełnie bezceremonialne. W naszych czasach, gdy

w korporacjach ustawia się parytety w zatrudnianiu, gdy dba

się o to, by było więcej kobiet w gronach zarządów, KRK mówi

jasno: w naszej korporacji tak nie będzie, u nas kobiety są i będą

zawsze w niższej warstwie. U hinduistów to przynajmniej

jak kobieta swoją karmę dobrze wypełni w danym wcieleniu,

może awansować do kolejnych, wyższych kast (czytaj : odrodzić

się jako mężczyzna) . A w KRK nie może. Bo nie. Nie mamy

pańskiego płaszcza i co nam pan zrobi?

Kolejne zabezpieczenie. Oto w zasadzie ksiądz może być

nawet łajdakiem, złodziejem, pedofilem, ale i tak będzie w sposób

ważny sprawował sakramenty. Bo interes korporacji mu -

si być nienaruszony. Produkt (zbawienie) jest czysty, nawet

jeśli podany uświnionymi łapami. Dobrze jest tak stwierdzić,

bo wtedy unika się znacznej większości reklamacji. W sumie

taka reklamacja byłaby zasadna tylko w wypadku, gdyby ksiądz

podczas mszy lub w konfesjonale był nieprzytomny (pijany,

naćpany) , bo do pełnienia funkcji liturgicznych potrzebna jest

świadomość tego, co się robi25•

84 Niższa kadra korporacji


Myślę, że przydałby się w związku z tym też rzut oka na to, jak

sama korporacja KRK widzi przygotowanie funkcjonariusza

systemu do tej roli. A potem również - na jego funkcjonowanie.

Cała korporacja, funkcjonariusze wszystkich szczebli, a także

klienci (wierni) mają dbać o to, żeby nie zabrakło kandydatów

na funkcjonariuszy. Dotyczy to chrześcijańskich rodzin,

wychowawców kapłanów, zwłaszcza proboszczów i biskupów.

Korporacja rezerwuje sobie wyłączne prawo kształcenia i przysposabiania

tych kandydatów, bez możliwości jakiejkolwiek

ingerencji z zewnątrz26•

Tu pewna dygresja. Otóż kiedy byłem w seminarium, w KRK

w Polsce miała miejsce ciekawa akcja. Do wszystkich seminariów

przyjeżdżały trzyosobowe komisje (jeden ksiądz, jeden

biskup i jeden zakonnik). Miały one za zadanie rozmawiać

z wykładowcami i ze studentami. Wnioski z tych rozmów miały

posłużyć do przygotowania odnowionego ratio studiorum,

czyli rozkładu materiału nauczania w seminariach. Były różne

postulaty, nawet pewne ożywienie, po czym ratio zostało „odnowione"

w taki sposób, że nic się nie zmieniło. No ale korporacja

wizerunkowo dała przekaz wewnętrzny i zewnętrzny, że

się modernizuje. Jakież to korporacyjne!

Wracając do tematu. Nie każdy może być przyjęty do seminarium,

zasadniczo powinien to być - pod każdym względem -

kwiat młodzieży męskiej. Co zdaniem korporacji ma być najważniejsze

w formowaniu przyszłych funkcjonariuszy? Pokora

i posłuszeństwo, a także więzi wewnątrzkorporacyjne. „Lepsze

posłuszeństwo niż nabożeństwo". Działa tu zasada BMW - bierny,

mierny, ale wierny. Zasadniczo jeśli ktoś jest intelektualnie

Niższa kadra korporacji 85


słabiutki, ale się nie wychyla, jest widoczny w kaplicy, wypełnia

obowiązki i uda mu się nie podpaść, będzie księdzem. Jeden

z moich profesorów, nawiązując do tekstu z liturgii święceń,

mówił o swoim biskupie: „Jemu to jakby krowę podprowadzili,

a by ręce nałożył i rogów nie wyczuł, to też by spytał rektora:

czy wiesz, że jest godzien? I by wyświęcił. On święci wszystko,

co się rusza!''. Słowa te nie były dalekie od prawdy ... Rektorzy

i inny przełożeni prawie na każdym roku studiów mają odpowiedni

bat na kleryków w postaci możliwości niedopuszczenia

do przyjęcia sutanny czy też posługi lektora, a potem akolity,

a pod sam koniec pojawia się kwestia dopuszczenia najpierw

do diakonatu, a potem do samych święceń.

Studia mają być długie. Z doświadczenia wiem, że długość stu -

diów teologicznych służy bardziej urabianiu kandydatów pod

względem osobowościowym niż głębokiej edukacji teologicznej.

Gdyby pozbawić materiał dydaktyczny waty słownej oraz

gdyby profesorowie byli kompetentni i przygotowani, cztery

lata wystarczyłyby w zupełności27• Istotna jest też kolejność

studiowania - najpierw filozofia, a dopiero potem teologia.

Dlaczego tak? Ano dlatego, że teologia, a co za tym idzie - również

nauczanie KRK jest oparte na pogańskich systemach filozoficznych.

Nie na Biblii przecież. Otóż rzymskokatolicka teologia

operuje pojęciami i aparatem naukowym filozofii. Próbuje

zatem opisywać rzeczywistość samego Boga, Kościoła,

życia chrześcijańskiego na sposób filozoficzny. Cytaty z Biblii

dobierane są jako ilustracje lub w dowolnej konfiguracji jako

przesłanki w rozumowaniu28• Miesza się tu pojęcia arystotelesowskie

i pochodzące od Platona z fragmentami Biblii. Efekt -

skomplikowana, hermetyczna i zawiła nauka, niedostępna dla

86 Niższa kadra korporacji


klientów - wiernych świeckich. W pełni należy ona do funkcjonariuszy

korporacji29•

To stara historia. Pewien wiejski proboszcz, żeby zająć sobie

czas, podjął studia doktoranckie. Kiedy je skończył i obronił

tytuł, z radością i dumą w niedzielę na ogłoszeniach obwieścił

to parafianom: „Wasz proboszcz właśnie został doktorem od

teologii!''. Wiele było gratulacji, ktoś nawet zorganizował kwiaty

na sumie, gdyż po porannej mszy wiadomość rozniosła się

po parafii lotem błyskawicy. Po mszy wieczornej, kiedy gwar

już ucichł, w zakrystii pojawiła się jedna z mocno starszych

parafianek, schorowana babcia jednego z ministrantów. Proboszcz,

jako że miał dobry dzień za sobą, przywitał ją bardzo

ciepło i zapytał, czego potrzebuje. A ona na to: „Bo, proboszczu,

ja się taka chora czuję, to przyszłam, bo proboszcz tym doktorem

został, to może co zaradzi''. Na to on: „Ale ja, proszę pani,

jestem doktorem od teologii!''. „Kto wie, proboszczu, może ja

właśnie na te teologie chora jezdem?" - odpowiedziała.

W początkach Kościoła nikt nie zajmował się teologią. Chrześcijanie

zajęci byli swoim normalnym życiem. Apostołowie

głosili im Ewangelię, która jest dobrą nowiną o Królestwie

Bożym, i zachęcali do wierności Jezusowi. Czasy były złe, ta

wierność mogła mieć cenę życia, więc nikt nie zawracał sobie

głowy teoretycznymi rozważaniami. Apostoł Paweł uporządkował

to co najistotniejsze i starał się wskazać nie tyle na to,

jak rozumieć wszystko, co dotyczyło Boga, ale jak to realizować,

żeby być godnym Jezusa. Za to zyskał wśród wierzących tytuł

teologa - człowieka, który ma słowo od Boga o Bogu. Później,

w pierwszych wiekach chrześcijaństwa to miano przysługi -

wała jeszcze tylko dwóm pisarzom chrześcijańskim. Wierzący

Niższa kadra korporacji 87


mieli świadomość, że umiejętność jasnego mówienia o Bogu

i tłumaczenia Ewangelii jest rzadkim i szczególnym darem,

którego Bóg udziela według swojego zamiaru osobom, które

sam uznaje za godne i posyła do swojego Kościoła. Ale posyła

nie dlatego, że zwykli chrześcijanie nie są w stanie zrozumieć,

o co chodzi w Ewangelii, albo nią żyć. Oczywiście, że są. Dlatego

ani Paweł Apostoł, ani pozostali dwaj teologowie nie

byli żadnym pośrednikami ani niezbędnymi ogniwami między

Bogiem a ludźmi. Za życia Pawła istniały wspólnoty chrześcijańskie,

które jakoś sobie radziły, nie znając ani jego samego,

ani jego pism. Jeśli chodzi o pozostałych dwóch teologów, to

ich pisma znane były w dosyć wąskich kręgach, a nie można

zapominać, że w tamtych czasach umiejętność czytania nie

była powszechna wśród niższych klas społecznych, z których

pochodziła większość chrześcijan. A jednak sobie radzili, wierzyli,

modlili się, potrafili oddawać życie za wiarę w Jezusa, nie

mając pojęcia o teologii.

Ale później, kiedy Kościół wpadł już w pułapkę zastawioną

przez cesarza Konstantyna i stał się religią (czego akurat

Jezus nie chciał), a potem także religią państwową, cesarską,

potrzebował profesjonalnych teologów. I nastąpiła powtórka

z tego, co stało się wcześniej z religią żydowską. Tam powstawały

szkoły kształcące profesjonalnych proroków, wbrew temu,

czego życzył sobie Bóg. No bo przecież to On decydował o tym,

komu daje swoje Słowo. A tu jego naród stwierdził, że kwestię

trzeba uzawodowić, no bo przecież jak to? Jakiś tam pastuch

nie będzie gadał z Bogiem! To musi być ktoś profesjonalnie

przygotowany - zawsze takie rzeczy uzasadnia się tym, że ktoś

taki musi być godny Boga. A kryteria tej godności czy przydatności

oczywiście mają określać ludzie. I tak krok po kroku

88 Niższa kadra korporacji


powstała starotestamentalna kasta przemądrzałych i nadętych

kapłanów, która ostatecznie zaczęła negować takie rzeczy jak

zmartwychwstanie, istnienie aniołów i ogólnie wszystko co

duchowe (saduceusze). W opozycji do nich utworzyła się inna

kasta - faryzeuszy, którzy znowu przesadnie akcentowali inne

kwestie. I też uważali się za koniecznych pośredników między

Bogiem a pospólstwem, „które nie zna prawa i jest przeklęte".

A Bóg konsekwentnie wybierał na prawdziwych proroków

zupełnie innych ludzi, więc ani Jego, ani ich nie słuchano

(a często mordowano). Syna też mu zamordowano. W imię

tej właśnie religii ...

W Kościele rzymskokatolickim doszło praktycznie do tego sa -

mego. Pan Jezus nigdy nie mówił o jakichkolwiek koniecznych

czy niezbędnych pośrednikach. Absolutnie nie chciał religijnych

form: „ ( . . . ) prawdziwi czciciele będą czcić Ojca w duchu

i w prawdzie. Bo i Ojciec szuka takich, którzy będą go czcić "

(J 4:23). A już w ogóle nie widział potrzeby ekspertów czy fachowców

teologów. To On jest Mistrzem i Jego jednego trzeba

słuchać i naśladować. I tu pojawiło się wielkie AAALEEE!!! Ale

Ewangelia jest trudna. Ale przecież jest w niej wiele przenośni

i alegorii. Ale przecież jest niezrozumiała dla zwykłych ludzi.

Ale bez fachowego tłumaczenia nie da się nią żyć. Ale Objawienie

Jana Apostoła jest, jak sama nazwa „objawienie" wskazuje,

zupełnie niezrozumiałe i zaciemniające! Więc muszą być

teologowie profesjonaliści. I to dobrzy, bo jednym z głównych

ich zadań będzie tak zamieszać ludziom w głowach, żeby łyknęli

również kwestie absolutnie logicznie nie do pogodzenia

z Ewangelią. I tak powstała kasta teologów, a po nich kasta ka -

planów. A potem nastąpiła fuzja tych dwóch grup tak skuteczna,

Niższa kadra korporacji 89


że przez większość historii KRK teologami mogli być tylko księża.

Jak to zwykle bywa, nowa kasta zaczęła rozwijać wokół siebie

infrastrukturę, czyli w tym akurat wypadku uczelnie, system

tytułów naukowych, wzajemnych zależności, własny hermetyczny

żargon, tak zwany aparat naukowy itp. Na początku

przynajmniej jeszcze dbano jako tako o poziom. Teraz już tak

zwana katolicka teologia jest wężem pożerającym własny ogon.

Teologami nazywa się osoby, które ledwo wypociły magisterkę,

podobnie z biblistami. Mamy rzesze dyletantów z tytuła -

mi naukowymi, próbujących mówić (bełkotać raczej) o Bogu,

którego nie znają ani nie mają z Nim żadnej relacji. Masakra

i bluźnierstwo. Teologia pozazdrościła systemu naukom szczegółowym

i się do nich upodobniła, tracąc perspektywę całości.

Otóż żeby być prawdziwym teologiem, trzeba mieć spojrzenie

całościowe, nie wolno się rozdrobnić na poszczególne działy.

To potrafią tylko nieliczne, wybitne jednostki. A już największym,

śmiertelnym grzechem całej tej pseudonauki o Bogu jest

kompletne oderwanie od Biblii. O podejściu, w którym jest ona

jedynym i nieomylnym autorytetem, można w katolicyzmie od

razu zapomnieć, na porządku dziennym jest natomiast posługiwanie

się Biblią jedynie fragmentarycznie, o tyle, o ile dane

zdanie lub kilka zdań doraźnie potwierdzają własne przemyślenia

teologa. Według mnie wypełnia to wszelkie znamiona

bluźnierstwa. Ale okazało się bardzo przydatne, bo przecież

w ten sposób można robić doktoraty czy habilitacje na temat

kompletnie bzdurnych wymysłów, twierdząc, że to teologia.

Można zrobić karierę i zyskać uznanie, a nawet stanowisko

czy biskupstwo, władzę i pieniądze. W niektórych diecezjach

do dziś panuje zasada, że na studia doktoranckie wysyła się

tylko wybranych, żeby zapewnić kadrę do seminarium. Ale

90 Niższa kadra korporacji


coraz częściej dochodzi do sytuacji, w której biskupi zezwalają

księżom na studia zaoczne, byle oni sami je sfinansowali. Tylko

Boga tu nie ma ... Przypomina mi się tu ta złośliwa anegdota

o zebraniu Trójcy, które zwołał Bóg Ojciec, żeby ogłosić pozostałym

Osobom, że wyjeżdża na urlop. Na pytanie Syna, dokąd

jedzie, Ojciec odpowiedział, że do Watykanu. Na to Duch Święty:

„Weź mnie ze sobą, nigdy jeszcze tam nie byłem!''. Zamiast

Watykanu można tu podstawić katolickie uczelnie i seminaria,

też będzie pasować ...

Niestety kształcenie w zakresie Pisma Świętego jest w polskich

seminariach bardzo, ale to bardzo słabiutkie. Jeśli więc

potem dziwimy się, że księża z ambon opowiadają bajki, baśnie,

legendy, cytują pisarzy i poetów, a nie odnoszą się do Biblii, to

wytłumaczenie jest proste - praktycznie w ogóle jej nie znają

(poza wyjątkami). Przypominam sobie moje własne doświadczenia

ze studiowaniem Biblii w seminarium. Mój Boże ... Kilka

różnych przedmiotów biblijnych i mogłoby się wydawać, że

potem wyświęcony ksiądz jest specjalistą w temacie ... Nic

bardziej błędnego. Biblię interpretuje się powierzchownie,

w kluczu rzymskokatolickiej teologii, czyli najpierw mamy

tezę teologiczną (choćby najbardziej karkołomną, jak na przykład

„wieczne dziewictwo Maryi"), a potem ją udowadniamy,

znajdując „odpowiednie fragmenty" w Starym i Nowym Testamencie

i tłumacząc je tak, żeby pasowały. Jest to dokładnie

to samo, o co katolicy (słusznie zresztą) oskarżają świadków

Jehowy, czyli manipulowanie Biblią. Troszkę bardziej elegancko,

troszkę bardziej naukowo, czyli w lepszym opakowaniu, ale to

wciąż to samo nieuczciwe usprawiedliwianie korporacyjnej

mitologii Słowem Bożym. Jest to z pewnością pewien rodzaj

bluźnierstwa. Ja ze swoich biblijnych studiów w seminarium

Niższa kadra korporacji 91


pamiętam, jak na zajęciach poświęconych Nowemu Testamentowi

musiałem uczyć się mnóstwa kompletnie niepotrzebnych

numerków papirusów, kodeksów, redakcji, nie miałem natomiast

pojęcia, o co naprawdę tam chodzi - nie rozumiałem

Słowa Bożego, które miałem podobno głosić i wykładać innym.

Duży nacisk kładziono na Stary Testament, bo za jego pomocą

KRK przepycha uzasadnienia dla swojej korporacyjnej kapłańskiej

struktury, której nijak nie da się potwierdzić na podstawie

Nowego Testamentu. To samo dotyczy prawa, przepisów,

zobowiązań, ofiar ... Wszystko na bazie Starego Testamentu,

nawet jeżeli Nowy mówi inaczej. A poza tym jest jeszcze tradycja,

czyli ustny przekaz wiary, którym już naprawdę wszystko

można uzasadnić: „bo tak mówili Ojcowie Kościoła'; których

naukę stawia się na równi z Biblią (a czasem nawet wyżej).

Ponieważ w moim zgromadzeniu zakonnym była zasada, że

głosimy kazania wyłącznie na podstawie Biblii, to po kilku

latach treningu w zakonnej kaplicy byłem w stanie co nieco

biblijnie powiedzieć i czułem się swobodnie w posługiwaniu

się Pismem Świętym. A moi koledzy seminaryjni nie. I strasznie

się męczyli i narzekali, jak to trudno pisze się kazania,

ile to czasu i wysiłku. Nie lubili tego. I to w ogóle jest cecha

większości księży: nie lubią mówić kazań. Bo nie znają Biblii.

I męczą się niewymownie. I męczą swoich słuchaczy. Ale przez

to pogłębiają i utrwalają wśród wiernych przeświadczenie, że

Biblia jest trudna, niezrozumiała, zagadkowa, że nie warto po

nią sięgać, bo skoro nawet ksiądz nie bardzo sobie daje radę, to

co dopiero zwykły katolik. W ten sposób korporacja skutecznie

odstręcza swoich klientów od zajmowania się Biblią, której

dokładniejsze studium podważa w ogóle sens istnienia korporacji.

Kiedyś robiono to zakazami i paleniem na stosie (casus

92 Nizsza kadra korporacji


Tyndale'a, Lutra i innych) , teraz prościej - Biblia to święta księga,

zrozumiała dla nielicznych. Tak ogromna i trudna, że zwykły

katolik czasem tylko może się czegoś dowiedzieć, ale w specjalnie

przetworzonej przez funkcjonariuszy korporacji formie,

żeby w ogóle coś pojął...

Ponieważ klerycy to młodzi mężczyźni, których skoszarowano

i wciśnięto w sztywne, praktycznie zakonne ramy życia

codziennego, gdzie wszystko jest na dzwonek i obowiązuje

odgórnie narzucony plan dnia, w każdym seminarium funkcjonuje

drugi obieg. Zazwyczaj dotyczy on tego, co zakazane

(alkohol, papierosy) lub reglamentowane (telewizja, internet).

Co do alkoholu, to cały czas jest to pewna gra w kotka i myszkę

z przełożonymi. Od kiedy do seminariów zaczęli przychodzić

kandydaci, którzy od zawsze mieli dostęp do sieci i wychowali

się z komórką w kieszeni, ta rzeczywistość zaczyna się zmieniać.

Były co prawda próby ścisłej kontroli internetu czy zakazywania

komórek, ale przy dzisiejszej technologii nie ma to już większego

sensu. Klerycy często w trakcie studiów kupują sobie

samochody, nieraz za własne pieniądze zarobione podczas

wakacji. Trzymają je zazwyczaj w pewnej odległości od seminarium,

żeby nie zostać przyuważonymi podczas przechadzki,

która zmieniła się w przejażdżkę ...

Studia w seminarium są płatne. Czesne jest minimalne

{na przykład dwieście złotych) i do zwyczaju należy, że płaci

je proboszcz kandydata. Natomiast po święceniach każdy

ksiądz łoży co miesiąc podatek na seminarium {w mojej

diecezji sto złotych razy pięciuset księży) . Podatek taki płaci

również każda parafia. Z utrzymaniem seminarium zazwyczaj

więc większych problemów nie ma.

Niższa kadra korporacji 93


Wśród księży seminaria mają różne nazwy. Jedne z najczęstszych

to zawodówka dla księży, technikum pogrzebowa-ślubne.

Obie dość adekwatnie odzwierciedlają poziom tych uczelni.

Problem jest taki, że grona profesorskie w seminariach, afiliowanych

przy uczelniach prawdziwych, na przykład Uniwersytecie

kard. Stefana Wyszyńskiego w Warszawie, Papieskiej

Akademii Teologicznej w Krakowie czy Katolickim Uniwersytecie

Lubelskim, działają na zasadzie „ręka rękę myje''. Pamiętam

taką scenę: kleryk mówi do profesora: „Ale jak przekroczę

termin złożenia pracy na wydziale, to co się stanie?'; a profesor

odpowiada: „Nic się nie stanie, te stare ramole nie mają beze

mnie quorum na radzie wydziału!''. Pracę magisterską z teologii

napisać łatwo. Za moich czasów seminaryjnych mówiło się, że

jak ktoś już nic nie umiał, to pisał historię własnej parafii i też

magistrem zostawał. Na obronę pracy magisterskiej w mojej

diecezji jeździ się hurtem do Warszawy, a tam jeden po dru -

gim, po dwadzieścia minut na głowę, załatwia się formalność,

jaką jest egzamin, i wraca do domu. Nikt nie oblewa egzaminu

przed komisją (bo później to już tak).

Seminaria jako uczelnie to zamknięte środowiska, z zawsze

tymi samymi wykładowcami, którzy w ogromnej większości

się nie rozwijają, nie prowadzą działalności naukowej, zajmują

się produkowaniem magistrów w dużych ilościach i wykładają

z pożółkłych skryptów. Tak, są wyjątki. Rzadkie. Ale ogólnie

poziom jest bardzo słaby. Odbija się to na poziomie kazań

czy katechezy w szkołach. Kiedy studia się skończą, świeżo

upieczeni magistrzy z poczuciem przynależności do wyższej

sfery intelektualnej idą pracować na parafię. A tam to już jest

zupełnie inny świat, do którego formacja seminaryjna w ogóle

nie przygotowuje. Można też studiować dalej. Albo wysyła na

94 Niższa kadra korporacji


studia biskup, co może być początkiem korporacyjnej kariery,

albo można samemu, na własną prośbę dostać zgodę na studiowanie

(wtedy raczej zaocznie). Ta druga wersja jest droższa,

bo finansowana z własnej kieszeni księdza. Ale warto, bo do

dzisiaj w wielu polskich diecezjach ksiądz z doktoratem to

święta krowa i musi być albo wykładowcą, albo urzędnikiem

kurialnym, albo proboszczem.

Ja sam prawnikiem kościelnym zostałem przez przypadek.

Śmiać mi się chce na wspomnienie, jak się to rozegrało. Otóż

miałem na pieńku z jednym z moich przełożonych, konkretnie

z tak zwanym prefektem kleryków. Moje zgromadzenie było

zbyt małe, żeby prowadzić własne seminarium duchowne.

Studiowaliśmy gościnnie w różnych seminariach (ja w sumie

w trzech). Był też taki przepis, że po dwóch pierwszych latach -

tak zwanej filozofii - koniecznie musi być rok przerwy na praktykę

duszpasterską, nazywaną także odtruciem, jako że studiowanie

filozofii chrześcijańskiej miało zatruwać nasze młode,

czyste i niewinne umysły (w myśl powiedzenia, że na filozofii

traci się rozum, a na teologii wiarę). Ja pierwszy rok studiów

odbywałem zaocznie podczas nowicjatu, więc w tak zwanym

klerykacie (domu dla studentów) wylądowałem, zaczynając

drugi rok. Mój przełożony (kilka lat później odszedł ze zgromadzenia,

jest proboszczem w Niemczech) nie za bardzo mógł

mnie znieść. Częściowo na pewno dawałem mu powody, ale

była to raczej typowa niezgodność charakterów. Kiedy więc

po roku walki, a raczej wzajemnego sobie dogryzania i utrudniania

życia, nadarzyła się okazja, by się rozstać, chętnie z niej

skorzystał. Ale niestety rok później wróciłem. Czekało nas

kolejnych dziewięć miesięcy szorstkiej przyjaźni. A po nich

Niższa kadra korporacji 95


kolejne rozstanie. Tylko trzeba było dla tego rozstania znaleźć

jakieś zręczne uzasadnienie. I znalazł! Otóż zaczął sugerować,

że powinienem studiować prawo. Stwierdził, że mam takie

zdolności, więc koniecznie muszę z tego przedmiotu pisać pra -

cę magisterską. Ale że akurat w tym seminarium, do którego

uczęszczałem, nie było to możliwe, trzeba było mnie przenieść

z powrotem do domu macierzystego. Nie protestowałem.

W sumie nie miałem zielonego pojęcia, który przedmiot

mam wybrać do magisterki (wiedziałem na pewno, których

nie chcę, ale nie wiedziałem, które chcę), więc powiedziałem

sobie: „Dobrze! On ma spokój, ja mam spokój, a ja mogę z tego

prawa się specjalizować, co mi tam".

Jasne, że już z seminarium duchownego młodzi księża wychodzą

mocno ukształtowani (czy raczej mocno zdeformowani).

Wchodzą też od razu w wybitnie zhierarchizowany system, nieróżniący

się specjalnie od tego, w którym funkcjonowali przez

ostatnie sześć lat - w końcu formowano ich na kościelnych

korpoludków. I natychmiast zyskują mnóstwo benefitów (przywilejów)

. Pierwszym i podstawowym (może też najbardziej

niebezpiecznym) jest ludzki szacunek i kredyt zaufania, oparty

na samym tylko fakcie posiadania święceń kapłańskich. Już

od momentu otrzymania sutanny (na początku III roku studiów),

a więc w wieku około dwudziestu dwóch lat, tytułuje

się kleryków „księżmi'; choć tak naprawdę nie wiadomo, czy

nimi ostatecznie zostaną. I rozwija się ciekawy mechanizm: ci

młodzi mężczyźni bardzo się zazwyczaj starają spełnić pokładane

w nich nadzieje i oczekiwania. Dopasować do wymagań

związanych z zawodem zaufania publicznego. Ale też bardzo

szybko zauważają i uznają za naturalne wszystkie przywileje

96 Niższa kadra korporacji


z niego wynikające. Oni przecież oddali swoje życie Panu Bogu,

czują się przez Niego szczególnie wybrani, co jest im przypominane,

wręcz wbijane do głowy. Są Bożymi Wybrańcami. Wciąż

mówi się do nich pewnymi ciągami logiczno-teologicznymi

typu: „Kościół nie istnieje bez Eucharystii, a Eucharystii nie

ma bez kapłanów, dlatego jesteś nam koniecznie potrzebny".

Po sześciu latach takiej katechezy trudno w to nie uwierzyć.

Tym bardziej że młody człowiek poddany takiej indoktrynacji

ma niesamowicie ułatwione zadanie wchodzenia w dorosłość.

Otóż nic nie musi sobie w życiu organizować, bo życie

organizuje mu seminarium. Nie musi szukać kryteriów ani

punktów odniesienia, bo dostaje je podane na tacy przez instytucję.

Nie musi się zmagać z trudami zakładania i utrzymania

rodziny, pracę (i to świetnie płatną w porównaniu do

innych) ma zapewnioną, i to do końca życia. A to wszystko

w nimbie Bożego wybraństwa właśnie. I poczucia, że jest się

kimś innym niż reszta świata. Przywileje być muszą, bo one

przecież tylko zapewniają sługom Bożym względny komfort

działania dla zbawienia świata. Tak wielkie zadanie wymaga

stworzenia przez otoczenie odpowiednich warunków. Politycy

i biznesmeni mają sekretarzy, biura, ochroniarzy, żeby

mogli pracować skutecznie dla kasy lub władzy. A ksiądz

dla zbawienia świata. I wszystko byłoby fajnie, gdyby nie

fakt, że według Biblii zbawianie świata przez ludzi jest kompletną

bzdurą.

Przywileje? Oto przykłady praktyczne. Jakiś rok temu trafiłem

do jednego z centrów sprzedaży hurtowej. Chciałem wyrobić

sobie kartę. Aby to zrobić, musiałem pokazać dowód osobisty.

A tam zdjęcie stare, jeszcze w koloratce. Na początku

Niższa kadra korporacji 97


formalności pan, który mnie obsługiwał, traktował mnie dość

oschle (choć poprawnie). Kiedy zobaczył zdjęcie, natychmiast

zmienił ton i nawet po cichu znad klawiatury komputera dobiegło

mnie konspiracyjne „Szczęść Boże''. I już było miło.

Kilka lat temu we Wszystkich Świętych moja parafia organizowała

mszę na cmentarzu. To duży cmentarz na skraju mia -

sta, policja kierowała ruchem i nie było mowy o dojechaniu

choćby pod bramę. Jechaliśmy wszyscy razem samochodem

proboszcza. Zatrzymał nas policjant pięćset metrów od bramy

i jak wszystkim kazał zaparkować auto i dalej iść piechotą.

Proboszcz czuł się oburzony i nalegał na funkcjonariusza, żeby

nas przepuścił„, bo my przecież jedziemy na mszę świętą". Policjant

bardzo spokojnie i profesjonalnie odmówił, powołując

się na rozkazy, jakie otrzymał. I wtedy stało się coś, co mnie

wprawiło w zdumienie i poczułem się zawstydzony i zażenowany.

Otóż mój proboszcz zaczął grozić policjantowi, zażądał

jego numeru służbowego, zapowiedział skargę i szantażował

telefonem do komendanta. Na szczęście policjant nie dał się

zastraszyć i grzecznie, acz stanowczo skierował proboszcza na

parking. Dla mojego proboszcza było tak oczywiste, że MUSI

być traktowany wyjątkowo, że prawie od razu agresywnie zaczął

grozić policjantowi. Niesamowite.

Innym razem jeden z moich przełożonych (jeszcze w za -

konie) wracał skądś w niedzielne przedpołudnie i trochę za

szybko jechał w terenie zabudowanym. Kiedy zatrzymał go

patrol drogówki, zamiast przyjąć upomnienie (chyba nawet

nie chcieli mu dawać mandatu, był w sutannie), wyskoczył do

sierżanta z tekstem: „A w kościele już panowie dzisiaj byli?".

Policjant machnął ręką i kazał mu jechać.

98 Niższa kadra korporacji


Ja sam też zaoszczędziłem sporo pieniędzy na mandatach,

bo w dokumentach miałem zdjęcie w koloratce ... I wtedy uważałem,

że traktowanie mnie lepiej niż innych ludzi to w sumie

zakichany obowiązek policjantów.

W krótkim odstępie czasu przeczytałem dwie książki o Michale

Aniele. Jedna z nich to słynna Udręka i ekstaza Irvinga Stone'a.

Napisana świetnie, dobrze osadzona w realiach epoki. Rewelacyjnie

opisująca emocje, również te tytułowe. Skupiająca

się na samym twórcy. Lekko dotykająca stosunków panujących

w Kościele. Uwielbiałem tę książkę (film trochę mnie

zawiódł). Ale potem przeczytałem Kamień i cierpienie czeskiego

pisarza Karela Schulza. I poczułem się, jakby ktoś zdzielił

mnie w głowę. To było jak objawienie. Bo tu opisanie sposobu

funkcjonowania Kościoła i jego funkcjonariuszy stało na równi

z przedstawieniem życia i rozwoju Michała Anioła. A nawet

było ważniejsze. Książka jest mroczna. Zajmuje się tą gorszą

stroną człowieczeństwa. A przede wszystkim pokazuje, jak to,

co jest sednem wiary KRK (zbawienie na podstawie własnych

uczynków), splata się i uzupełnia z ludzką grzesznością, małością,

ambicją, żądzą władzy. I jak się świetnie dopełniają! Dziś

wydaje mi się to niepokojące, groźne wręcz. Wtedy natomiast

sprawiło, że pokochałem z całego serca Kościół - taki Kościół.

Kościół, w którym liczyła się skuteczność, brak zahamowań.

W którym interes korporacyjny był najważniejszy i można było

mu wszystko podporządkować. Szczególnie zafascynowała

mnie postać arcybiskupa Salviatiego. Był to ktoś, kto w imię

dobra Kościoła łamał wszelkie zasady (jak też i pieczęcie na

listach), a tak naprawdę po prostu używał ich zgodnie z celem,

który chciał osiągnąć. Postać niebezpieczna, w zasadzie szpieg.

Niższa kadra korporacji 99


Ale jednocześnie odprawiał msze, spowiadał, rozgrzeszał (również

traktując to instrumentalnie). I ten właśnie arcybiskup

zyskał mój szczery podziw. Dlaczego? Ano pewnie dlatego,

że już jakiś czas byłem ministrantem i lektorem, obracałem

się w kręgach kościelnych i podobne zachowania widywałem,

choć nie w takiej skali. Dziś mogę powiedzieć, że ta książka

doprowadziła mnie do zgody na taki Kościół. I umocniła chęć

stania się jego częścią.

Czy to znaczy, że jako nastolatek stałem się cynicznym i zepsutym

człowiekiem bez zasad? Nie. Jeszcze nie. Ale poza moją

świadomością toczył się we mnie ten proces godzenia wierności

Jezusowi Chrystusowi z lojalnością korporacyjną wobec KRK.

Czy jest to w ogóle naprawdę możliwe? Nie jest. Możliwe jest

natomiast stopniowe wypieranie wątpliwości, odnajdywanie

wytłumaczeń, wymówek, pretekstów. Żeby dojść do wniosku,

że to KRK dyktuje, w co wierzyć, kim jest Bóg, jaki On jest i co

z tego dla nas wynika. Mówi o tym jasno Kodeks Prawa Kanonicznego

w kanonie 750: „Wiarą boską i katolicką należy wierzyć

w to wszystko, co jest zawarte w słowie Bożym, pisanym lub

przekazanym, a więc w jednym depozycie wiary powierzonym

Kościołowi i co równocześnie jako przez Boga objawione podaje

do wierzenia Nauczycielski Urząd Kościoła, czy to w uroczystym

orzeczeniu, czy też w zwyczajnym i powszechnym nauczaniu;

co mianowicie ujawnia się we wspólnym uznaniu wiernych

pod kierownictwem świętego Urzędu Nauczycielskiego. Wszyscy

więc obowiązani są unikać doktryn temu przeciwnych''.

Oczywiście są wśród księży cynicy od samego początku. Większość

z nich to jednak ludzie, którzy przeszli drogę budowania

100 Niższa kadra korporacji


złudnego świata, obudowywania się teologią, relatywizacji ocen,

dodawania humanistycznych bądź „humanitarnych" usprawiedliwień.

Nieprzypadkowo im gorzej ma się KRK i im więcej

w nim grzechu i zepsucia, tym głośniej mówi o miłosierdziu ...

Kończysz zatem seminarium i masz standardowo dwadzieścia

pięć lat. Wielu mężczyzn w twoim wieku (w tym twoi koledzy

ze szkoły na przykład) ma już rodziny. Pokończyli studia, może

nie pokończyli, nieważne. Ale pracują i muszą konkretnie

zasuwać, bo są przecież wciąż jeszcze na dorobku. Być może

niektórzy już się finansowo odbili, ale pewnie nie większość.

Kredyty (i ból głowy, jak je spłacać przez następne trzydzieści

lat) to raczej prawie wszyscy mają. Może trafi się paru starych

kawalerów lub pozostających na utrzymaniu rodziców wiecznych

studentów. Ale poza nimi wszyscy muszą zapracować na

swoje utrzymanie, a często utrzymać dzieci i żonę na urlopie

macierzyńskim. Właśnie uczą się życia. Często boleśnie. Może

walczą z kryzysami małżeńskimi. Najogólniej łatwo nie mają.

Harują i hartują się, nie mają wyjścia. Niektórzy z nich narzekają,

szczególnie przy piwie ... Bo trzeba zdobyć i utrzymać pracę, co

nierzadko wiąże się ze sporymi poświęceniami i wewnętrznymi

konfliktami, zwłaszcza w korporacjach. Ale są jeszcze młodzi

i zdrowi, mają siły, jeszcze nie zmęczyli się życiem. Ciągną wózek.

A ty? Właśnie cię wypuścili z sześcioletniego zamknięcia.

Życie stoi przed tobą otworem. Dostałeś się na pierwszą parafię.

Masz zapewnione mieszkanie, wyżywienie, a przede wszystkim

pracę. I wiesz, że tak będzie do końca życia. Jedyne, co może ci

się trafić niedobrego, to kiepska (czytaj kiepsko płatna) parafia ...

Nie zapomnę, jak kiedyś jeden z moich znajomych księży

powiedział, że świeżo wyświęcony ksiądz jest jak niemowlę:

Niższa kadra korporacji 101


jest jeszcze nikim, nic jeszcze nie zrobił ani dla ludzi, ani dla

Kościoła, a wszyscy tacy nim zachwyceni jak dzidzią w wózeczku.

Nawet jak taka dzidzia kupkę zrobi, to będą się nią

zachwycać ... Zaczynają cię nazywać ojcem, którym nie jesteś.

Ale kogo to obchodzi?

Wśród zwykłych wiernych często księża są czczeni, hołubieni,

szanowani, a nawet rozpieszczani. To prawda. Ale kiedy przyjrzymy

się temu, co o nich mówi Kodeks Prawa Kanonicznego,

to okazuje się, że dużo więcej tu obowiązków i zależności niż

czegokolwiek innego. Dlatego muszą szukać innych sposobów

utrzymania władzy, kontroli i wpływu. W ogóle zaczyna się od

przypomnienia, że ksiądz to ma przede wszystkim być posłuszny

biskupowi3°. Potem coś na osłodę - o urzędach. Ale te urzędy

oznaczają tak naprawdę sprawowanie władzy nie w swoim

imieniu, a w imieniu biskupa jako jego delegat31• Ten paragraf

ma wśród księży nazwę „biskupowi się nie odmawia''. Bardzo

niedawno pewien biskup zaproponował dość młodemu księdzu,

spełniającemu dotychczas jakieś mniej istotne zadania

w kurii, by został jego kapelanem. Oznacza to w praktyce pozycję

technicznego sekretarza i obowiązek liturgicznej obsługi biskupa

na wszystkich uroczystościach. Wielu marzy o takiej posadzie,

bo jest to prosta droga do probostwa na dobrej parafii.

Ten jednak odmówił. Za karę został zesłany na wiejską parafię

jako wikariusz, oczywiście „z zachowaniem dotychczasowych

obowiązków''. Ale za to zyskał w oczach innych księży opinię

tego, który postawił się biskupowi ... Sukces ... Mój Boże ...

A teraz lista obowiązków księżowskich, najpierw te podstawowe:

budowanie Chrystusowego Ciała, złączenie ze sobą

węzłem braterstwa i modlitwy oraz współpraca, uznanie i po-

102 Niższa kadra korporacji


pieranie misji świeckich, dążenie do świętości, wierne i niestrudzone

wypełnianie obowiązków, codzienne sprawowanie

Ofiary eucharystycznej, codzienne odmawianie liturgii godzin

(brewiarz) , odprawianie rekolekcji (raz w roku), regularne

(najlepiej codzienne) oddawanie się rozmyślaniu, częste przystępowanie

do sakramentu pokuty, oddawanie szczególnej

czci Bogurodzicy Dziewicy i praktykowanie innych środków

uświęcenia32• Powinni, powinni, powinni! Nie ma tu już nic

o władzy, są praktycznie same obowiązki. Jakie to różne od rozdziału

Kodeksu Prawa Kanonicznego mówiącego o biskupach.

Tam uprawnienia, tutaj powinności. Warto się przyjrzeć, jakie

one są: po pierwsze mają się ciągle uczyć33• Po drugie - mają

prowadzić jakieś życie wspólne (quasi-zakonne? tego nikt nie

definiuje)34• Po trzecie - mają być idealnymi funkcjonariuszami

korporacji35. Po czwarte - mają dopłacać do korporacji36• Po

piąte - oprócz wakacji mają siedzieć na miejscu i nie ruszać

się bez pozwolenia37• Po szóste - mają obowiązkowo nosić

uniform korporacyjny38• Po siódme - mają świecić przykładem

wszystkim wokóP9• Po ósme - nie wolno im w żaden

sposób uczestniczyć w innych korporacjach, chyba że na zlecenie40.

Po dziewiąte - bez zgody i kontroli biskupa nie wolno

im prowadzić działalności gospodarczej"1• Po dziesiąte - nie

wolno im brać udziału w partiach politycznych ani związkach

zawodowych, bo to też przecież inne korporacje1i2. Po jedenaste -

nie wolno im zaciągać się do wojska (to też korporacja)43• Po

dwunaste - muszą zachować celibat, gwarantujący mobilność

i dyspozycyjność44• Następny punkt - gotowość do znoszenia

trudów45• „Będziesz żył w celi, bracie!" - właśnie tak miało

naprawdę brzmieć źle zrozumiane („będziesz żył w celibacie")

przez pewnego duchownego zdanie, które poskutkowało

Niższa kadra korporacji 103


wprowadzeniem obowiązkowego bezżeństwa duchownych.

Inna interpretacja pochodzi natomiast od jednego z polskich

proboszczów i też odzwierciedla pewne spojrzenie na celibat -

zakazuje on przecież posiadania żony, a nie kobiety ... Na temat

celibatu napisano już tak wiele stron, że szkoda na następne

wycinanych drzew. Nie chcę pisać kolejnego elaboratu zawierającego

te same dane czy te same mity. Chcę natomiast napisać

o własnym odbiorze tego, co stanowiło część mojego życia

przez wiele lat. Nie, nie będę pisał o moim życiu seksualnym.

Z dwóch powodów: po pierwsze bo nie, po drugie - bo to nie

jest istota celibatu, który zakłada raczej pewną aseksualność

życia duchownych. W popularnym podejściu, w najczęstszych

komentarzach w internecie zazwyczaj mówi się wyłącznie

o sferze seksualnej. Spowodowane jest to pewnie nagłośnieniem

afer pedofilskich w ostatnich kilku latach w Polsce.

W zasadzie trzeba byłoby powiedzieć, że ksiądz katolicki to

jakaś inna płeć. Niby mężczyzna, ale nie do końca. Jest takie

słynne powiedzenie, że „ksiądz i niewiasta z jednego są ciasta''.

I coś w tym jest. Z jednej strony podkreśla się, że ksiądz ma być

ojcem (duchowym oczywiście), że ma sprawować ojcowską

posługę wobec wiernych, że reprezentuje „ojcostwo samego

Boga". Mówi się do księży, szczególnie zakonnych, „ojcze':

zresztą wbrew bezpośredniemu zakazowi Jezusa z Ewangelii.

Wszystko pięknie, ale z drugiej strony jest to męskość jakoś

wykastrowana. Pozbawiona agresji, siły, przesadnie złagodzona.

Tak, by odpowiadała głównemu targetowi parafialnemu,

czyli Średnio rzecz biorąc kobietom 60+.

Zatem: męski - tak, ale nie za bardzo. Wygląd: maksymalnie

uporządkowany, uładzony. Najlepiej byłoby, gdyby poza

104 Niższa kadra korporacji


swoim pokojem nie zdejmował sutanny. No i musi być łagodny.

„Przecież księdzu nie wolno się denerwować!!!" - usłyszałem

kiedyś od jednej z parafianek. Po prostu nie wolno. Masz być

idealnym odwzorowaniem. Czego? Jakiegoś właśnie nie do

końca określonego ideału. Być może w odbiorze tych parafianek

to niezrealizowany, a wytęskniony ideał ich własnego męża

lub ojca? Bo na pewno takim wzorem nie jest Jezus Chrystus.

Często pod adresem księży wysuwa się zastrzeżenie, że

przecież oni nie mają pojęcia o prawdziwym życiu, bo nie mają

rodziny. I nie wiedzą, jak to jest. Prawda. Ale też bywało, że

proszono mnie o pomoc w sprawach rodzinnych właśnie dla -

tego, że sam żony ani dzieci nie miałem, więc uważano mnie

za bezstronnego, obiektywnego obserwatora. I coś w tym jest.

Nie znając pewnych emocji i zależności, wypowiadałem się

może nie zawsze trafnie, ale często właśnie bezstronnie. I pewnie

moje sądy nie były jakąś wielką pomocą, ale brak emocji

i dystans mogły powodować zastanowienie się i choćby próbę

spojrzenia z innej perspektywy. Czyli odgrywałem rolę schładzacza

emocji, rozszerzacza perspektywy itp. Muszę przyznać,

że przez lata był to dla mnie argument za celibatem. Dopóki

nie zrozumiałem, że pomagać w ten sposób można także nie

będąc księdzem i nie żyjąc w celibacie.

Bardzo istotne jest to, że celibat powoduje zmianę mentalności

człowieka, zmianę sposobu postrzegania świata i reagowania

na niego, także na ludzi. Zmianę sposobu budowania relacji

w ogóle. A poza tym ta nowa (niekoniecznie lepsza) mentalność

jest budulcem relacji pomiędzy poszczególnymi księżmi.

Nie, nie sugeruję homoseksualizmu. On jest w KRK z różnych

względów problemem, ale nie o tym chcę teraz pisać. Homo-

Niższa kadra korporacji 105


seksualiści wewnątrz korporacji trzymają się razem na boku

i raczej nie afiszują się ze swoją orientacją. Bywają wyjątki, jak

w jednej z polskich diecezji, gdzie władze seminaryjne świadomie

dopuściły do wyświęcenia wielu homoseksualistów,

a oni w pewien sposób potem opanowali instytucje diecezjalne.

Ciekawy to był dla mnie moment, bo będąc na jakiejś

imprezie w restauracji (chyba był to pogrzeb matki księdza

z tamtej diecezji, nie pamiętam dokładnie), pozwoliłem sobie

podczas posiłku na uwagę na temat księży gejów. Uciszono

mnie natychmiast, informując, że sąsiadujące z nami dwa stoliki

(dwunastu księży na wysokich stanowiskach) to właśnie

geje. Kolejny biskup tej diecezji w dość bezceremonialny sposób

zajął się tą sprawą, a mianowicie nie przydzielał młodych

księży na parafie, gdzie proboszczami byli geje, a samym tym

proboszczom wysłał pisemne dekrety zabraniające fizycznego

wstępu do diecezjalnego seminarium duchownego. Lobby zostało

rozproszone. W mojej diecezji kwestia homoseksualizmu

była raczej wyciszana. Tak więc, ponieważ nie mam konkretnej

wiedzy na ten temat, nie będę się nim szerzej zajmował.

Wracając do sedna: nade wszystko nowa mentalność. Nigdy

nie wolno zapomnieć, że celibat nie jest odizolowanym

zjawiskiem. On nie jest sam dla siebie, on czemuś służy. KRK

mówi, że chodzi o służenie Bogu niepodzielnym sercem, o stu -

procentową dyspozycyjność dla wiernych (i dla władz kościelnych)

, o wolność, mobilność, psychiczną elastyczność i rozwój.

Brzmi nieźle, ale to nie do końca tak jest. Przede wszystkim od

bardzo dawna na skutek błędnej interpretacji słów Apostoła

Pawła lansowano w KRK teorię o wyższości dziewictwa nad

małżeństwem. W dużym uproszczeniu celibatariusz jest po

prostu świętszy (kompletnie niechrześcijańska bzdura). I na-

106 Niższa kadra korporacji


wet jeśli w oficjalnych wypowiedziach tego już nie usłyszymy,

nadal funkcjonuje wśród duchownych pewne poczucie wyższości

nad małżonkami. Nawet jeśli nie dotyczy to wszystkich,

to wciąż jest mocno rozpowszechnione, głównie w pokoleniu

obecnych starszych proboszczów ( 60+). I właśnie w ten sposób

celibat (co ciekawe, nawet nie do końca przestrzegany) staje

się elementem tej księżowskiej wyższości i protekcjonalności,

której wielu wiernych tak często doświadcza. Aha, no i jeszcze

ten ciekawy element, który można by streścić w następujący

sposób: „To ja jestem lepszy, bo już tyle lat wytrzymuję bez baby

i jakoś żyję''. Czyli wielką zasługą i powodem do dumy staje

się wytrzymanie bez„baby". No dobrze, ale przecież z drugiej

strony też jest takie podejście. To znaczy ze strony wiernych.

Tutaj anegdotka mała. Otóż katechetka - siostra zakonna -

poprowadziła lekcję religii dla dzieci z pierwszej klasy podstawówki

na temat „Kim jest biskup''. Zmobilizowała całą swoją

teologię i roztoczyła przed dziećmi obraz człowieka świętego,

wspaniałego, praktycznie jedną nogą przebywającego w niebie.

Po ognistej przemowie nagle zgłasza się jeden z uczniów i zadaje

pytanie: „A czy ksiądz biskup też chodzi siusiu?''. Siostra,

cała spłoniona i skonfundowana: „Yyyy ... , eeee ... , nno ttaak,

aaale nie tak często jak my!". Nieraz zdarzało mi się słyszeć

komentarze targetu 60+ typu: „Ja sobie nie wyobrażam, jak to

możliwe, gdyby ksiądz w nocy dotykał jakiejś baby, a potem by

mi tymi samymi rękami komunię dawał". Czyli krótko: seks

to brud, w którym może my zwykli wierni musimy jakoś się

babrać, ale nie ksiądz! Byłem świadkiem sytuacji, kiedy po

takiej właśnie tyradzie żony mąż przytomnie zapytał, cytuję:

„A nie przeszkadza ci, że sobie tą ręką może przed samą mszą

dupę w kiblu podcierał?''. Żona wyszła, trzaskając drzwiami ...

Niższa kadra korporacji 107


Tak więc po tylu wiekach popyt spotkał się z podażą i celibatu

chcą zarówno księża, jak i wierni. Ale księża chcą go według

pewnego szczególnego schematu, który znów można zilustrować

pewną anegdotą: sondażownia zrobiła anonimową ankietę

wśród księży na temat celibatu - czy go znieść, czy zachować.

Jedna trzecia księży napisała, żeby koniecznie zachować, kolejna

jedna trzecia - żeby koniecznie znieść, a pozostali - żeby

zostawić tak, jak było dotychczas. Czyli jak? Ano tak, że obowiązek

jest, a jak któremuś zdarzy się go nie przestrzegać, to

niech się spowiada i tyle.

Wracając do wpływu celibatu na psychikę, chciałbym na

moment odwołać się do podobnych zjawisk niezwiązanych

bezpośrednio z KRK. Nie da się ukryć, że w podobnym celu

w tradycjach wschodnich używa się abstynencji seksualnej

stałej lub czasowej (patrz buddyjskie klasztory, w których można

być mnichem na pewien czas). I nikt nie podaje w wątpliwość

faktu, że abstynencja seksualna ma na celu wytworzenie

w człowieku specyficznej otwartości na to, co duchowe. A to

pozostawia trwały odcisk na psychice, często nieodwracalny.

Dokładnie tak samo jest z celibatem katolickich księży, on

też odciska się na ich psychice, emocjonalności i relacjach.

Oni (czy im się to podoba, czy nie) są inni. I piszę to jako ktoś,

kto obecnie mozolnie i dość boleśnie uczy się normalnego

funkcjonowania w relacjach z najbliższymi i w ogóle z ludźmi.

No dobrze, ale konkretnie jakie to są zmiany w psychice czy

emocjach? Chociażby pewien rodzaj zamknięcia się. Nie, nie

chcę powiedzieć, że księża to zamknięci ludzie. Często mają

wielu znajomych, szczególne w ostatnich czasach angażują

się w wiele działań, które nie są stricte katolickie czy nawet

religijne. Ale zawsze jakoś nie do końca.

108 Niższa kadra korporacji


Księżom wolno się zrzeszać, ale tylko po to, żeby byli lepszymi

i bardziej skutecznymi funkcjonariuszami korporacji,

która zresztą przez biskupów sprawuje pełną kontrolę nad

tymi stowarzyszeniami46•

Jeśli zastanawia nas czasem styl funkcjonowania poszczególnych

proboszczów, ich tendencja do absolutyzowania (nawet

w wersji miękkiej) swojej władzy na swoim terenie (patrz

na przykład U Pana Boga za pźecern, Ranczo), to tu właśnie jest

źródło: zwykli duchowni w korporacji KRK są ludźmi nie za

dużego formatu. Mało władzy i uprawnień, dużo obowiązków

i powinności. Trzeba zatem innych sposobów, żeby czuć się

kimś ważnym, żeby mieć poczucie władzy, kontroli, decydowania

...

Można też przestać być księdzem! Zasadniczo za karę, i nie

jest to utrata samych święceń (celibat pozostaje!), które są niezbywalne.

To jest utrata „stanu duchownego': degradacja, czy

jak to określa korporacja KRK: „redukcja do stanu świeckiego''.

Taki duchowny „zredukowany" pozbawiany jest wszystkiego,

łącznie ze źródłem utrzyrnania47• Dlatego każdy wahający się

ksiądz zastanowi się dziesięć razy, zanim odejdzie z korporacji.

Bo oznacza to wypchnięcie na margines. Na pewno w obrębie

KRK, ale także i w społeczeństwie. Wystarczy wziąć pod

uwagę, że z posiadanym wykształceniem i umiejętnościami

znalezienie pracy jest dla niego zazwyczaj bardzo trudne. Niby

wyższe wykształcenie jest, magisterka jest, ale w szkole nie

bardzo zatrudnią, bo co będzie, jak się ktoś dowie, że „u nas

uczy były ksiądz". Poza tym wielu innych pracodawców też

nie kwapi się do zatrudniania byłych księży. Bo do zwykłych

prac wykształcenie za wysokie, a poza tym pracownicy mogą

dziwnie się czuć w towarzystwie byłego ...


Walka klas w korporacji

Jaka jest hierarchia na polskiej parafii? Najpierw proboszcz,

potem gospodyni, potem długo, długo nic, w końcu wikariusz.

To reguła numer jeden. A reguła numer dwa: w każdej parafii

jest reprezentowany „Kościół Cierpiący" (proboszcz), „Kościół

Triumfujący" (gospodyni) i „Kościół Walczący" (wikary). Reguła

numer trzy: kiedy jakiegoś wikariusza biskup mianuje proboszczem,

to takiego księdza biorą do kurii na operację: wycinają

mu serce, a w to miejsce wszywają worek na pieniądze. Reguła

numer cztery: czym się różni kanonik od zwykłego księdza?

Niczym, tylko kanonik o tym nie wie!

Jasne, że to tylko anegdoty, ale klasowy podział duchowieństwa

jest faktem, smutnym i boleśnie niszczącym konkretnych

księży jako osoby i całą ich społeczność. Z jednej strony, jak

to już wcześniej pisałem, księża w ogóle są uważani w KRK za

grupę słusznie uprzywilejowaną - a i sami się za takich uważają

- ponieważ oni „oddali życie Bogu" (cokolwiek by to miało

znaczyć). Z tego względu wszelkiego rodzaju przywileje im się

po prostu jako sługom Bożym należą jak psu buda. Z drugiej

strony wewnątrz tej uprzywilejowanej kasty też następuje

swego rodzaju stratyfikacja. Istnieją różne kategorie księży,

zależnie od stanu majątkowego, poziomu wpływów w diecezji

oraz stopnia tak zwanego upolitycznienia. Spróbujmy się

temu teraz przyjrzeć.

110 Walka klas w korporacji


W jednej z polskich diecezji pracował ksiądz o ksywie „Janosik''.

Otóż trafił mu się wyjątkowo trudny proboszcz. Na parafii

byli we dwóch. Janosik główkował, jak by tu sobie proboszcza

zjednać. Przyszedł mu do głowy bardzo oryginalny pomysł.

Pewnej niedzieli wieczorem w przebraniu napadł na swojego

przełożonego, zaskoczył go podczas liczenia pieniędzy z tacy.

Zarzucił mu na głowę worek, związał go i zabrał pieniądze.

Chwilę później, już w sutannie, przybiega, ratuje proboszcza

i z dumą pokazuje worek z kasą, którą rzekomo odebrał

włamywaczom. Całą resztę swojego pobytu na tej parafii był

oczkiem w głowie, pupilkiem proboszcza i żył sobie jak pączek

w maśle. Można i tak. Ale zazwyczaj relacje proboszcz-wikary

nie należą do szczególnie przyjaznych.

Po pierwsze: konkurencja. Wiadomo, że poza nielicznymi

wyjątkami, takimi jak na przykład diecezja, gdzie biskup lubi

przestawiać proboszczów jak pionki na planszy, rzeczywistość

jest taka, że wikarzy przychodzą i odchodzą, a proboszcz zostaje.

Dlatego wikariusz jest traktowany jako przejściowy z natury.

Oczywiście może, a nawet powinien ciężko pracować, dużo

organizować, może sobie nawet czasem pozwolić na jakąś

niszową samodzielną inicjatywę, ale nie powinien naruszać

miejscowego ekosystemu stworzonego przez proboszcza i osoby

mu bliskie. Bardzo mocne jest to zjawisko w parafiach, gdzie

proboszczowie razem ze swoimi wiernymi budowali kościoły.

Odwieczne, niezmienialne rady parafialne, zwyczaje stuletnie

lub niepamiętne (to złośliwość oczywiście), wszystko idzie

dawno ustalonymi koleinami, a wikary (łub wikarzy) mają

przede wszystkim nie zepsuć tego dzieła życia proboszcza

i znaleźć sobie na czas pracy w takiej parafii jakieś nieszkodliwe

poletko, na którym mogą się wyżyć duszpastersko, ale

Walka klas w korporacji 111


które niekoniecznie będzie wymagało kontynuacji. Przyjdzie

następny, znów coś tam podłubie i pójdzie. Może młodzież go

polubi, zobaczy się. Ale nic dużego i trwałego. A jeśli już okaże

się, że coś przetrwa, to należy to zawłaszczyć i dołączyć do

ekosystemu. Byłem na parafii, gdzie proboszcz założyciel został

odwołany przez biskupa za pewne przewinienia natury finan -

sowej, ale jego wierny fanklub i tak na parafii rządził. Przyszedł

nowy proboszcz, a ponieważ nie miał siły wywalczyć sobie

autonomii, poddał się, a jego poprzednik sterował wszystkim

z tylnego siedzenia. Dlatego parafia miała długi, kościół po

dwudziestu z górą latach był niewykończony i nieotynkowany

i nikt nie wiedział, o co chodzi. Po pięciu latach nowy biskup

pomocniczy zrobił porządek. Mianowano nowego proboszcza,

który przeszedł jak burza, niszcząc stare układy, wymiótł

nieprawidłowości razem z ich sprawcami, wykończył pięknie

budynki, przywrócił majątkowi parafialnemu rentowność

i pozbył się całej starej gwardii parafialnej. Był w tym równie

sprawny i skuteczny, co bezlitosny. I nie znosił konkurencji.

Bardzo często zwracał mi uwagę, że co prawda moje kazania są

dobre i ludzie je chwalą (dostawał taki feedback podczas kolędy

i drażniło go to, że kazania jego wikariusza są bardziej cenione

niż jego własne osiągnięcia budowlane, choć to nie było prawdą,

bo był na parafii bardzo doceniany) , ale źle ustawiam sobie

mikrofon i słabo mnie słychać. Najpierw zacząłem walczyć

z mikrofonem, a w końcu popytałem ludzi z parafii. Twierdzili,

że słychać dobrze (poza tymi, którzy w ogóle nic nie słyszeli ze

starości), ale proboszcz dalej mówił, że źle słychać. Trudno

mu było znieść, że nie jest numerem jeden na każdym froncie.

Inny przykład. Moi dwaj koledzy wikariusze wymyślili pewną

inicjatywę modlitewną na Wielki Post: wspólne z wiernymi

112 Walka klas w korporacji


odmawianie porannego brewiarza pół godziny przed pierwszą

mszą. Od początku stwierdzili, że poprowadzą to sami i nie chcą

innych księży zmuszać do udziału. Ponieważ inicjatywa cieszyła

się dużym zainteresowaniem, została bardzo szybko przejęta

przez proboszcza i ustanowiona praktyką parafialną. Sam

wyznaczał dyżury i zażyczył sobie, by wszyscy księża byli na

niej obecni. Popukałem się w głowę na myśl, że w dni, kiedy

nie mam wyznaczonej porannej mszy, mam wstawać o 5.30 na

dziesięć minut modlitwy, i odmówiłem udziału, argumentując,

że wspólny brewiarz miałem przez czternaście lat w zakonie

i bardzo dziękuję. Było niemiło, ale jakoś to przełknął.

Jest też problem konkurencji finansowej. Zasadniczo proboszcz

na parafii jest papieżem miejsca, to znaczy posiada

pełnię władzy, również nad kasą. Zdarzają się przypadki dyskryminacji

ekonomicznej wikariuszy, wszystkich bądź niektórych

(„podpadniętych"). Ostatnio jednak przyjęły się nowe zasady

dzielenia pieniędzy za intencje mszalne, co znacząco utrudnia

taką dyskryminację.

Inne zagadnienie: księżowskie imieniny i urodziny. To

temat ciekawy, bo też ukazujący podziały wewnątrz środowiska.

W mojej diecezji jest zwyczaj, że organizuje się kolacje,

o których informuje się kolegów z tego samego rocznika

i przyjaciół. Nie zaprasza, tylko informuje, od której do której

godziny można przyjechać. Ważne, bo czasem wypadają bardziej

popularne imieniny i trzeba objechać kilka miejsc. Są

to imprezy zarezerwowane dla księży. Nie ma tam wstępu

żaden świecki (chyba że rodzina księdza obstawia kuchnię).

Zasadniczo proboszczowie jeżdżą do proboszczów, a wikarzy

do wikarych. Znam przypadki organizowania dwóch imprez:

na jedną proboszcz zaprasza kolegów proboszczów (byłem

Walka klas w korporacji 113


raz na takiej jako jedyny wikary, brrrr!), a na drugą - swoich

wikarych i znajomych świeckich. Kiedy zdarzy się, że któryś

ksiądz zaprosi proboszczów i wikariuszy na tę samą imprezę,

bardzo szybko przy stole następuje podział, powstają dwie

grupy i rozmawiają każda we własnym gronie, ignorując innych.

Czasem przez stół fruną w obie strony złośliwości i kąśliwe

uwagi. Szczególnie po pewnej ilości wypitego alkoholu.

Awantur i bijatyk na takich imprezach nie ma. Jest natomiast

bardzo skrupulatne ocenianie gospodarza: czy było dobre

jedzenie, czy było go dużo, jaki był alkohol itp. Raczej nie jest

w dobrym stylu skąpić na taką imprezę. Łatki skąpca trudno

się potem pozbyć. Bywa, że trzeba wydać na takie imieniny

nawet do kilku tysięcy, zwłaszcza kiedy jest się proboszczem.

Wikary może wszystko opędzić taniej.


Małe żuczki, czyli kto jest na dole

W tym rozdziale przedstawię sytuację i pozycję świeckich

w KRK. Są oni raczej klientami niż właściwymi członkami

korporacji i ona sama poprzez odpowiednie uregulowania

prawne dopilnowała, by nie mieli zbyt wiele do powiedzenia,

by nie mogli wyjść ze swojej roli podporządkowanych pasterzom

owiec. Na początek mamy piękne ogólne sformułowanie

o tak zwanej równości wszystkich wiernych „z racji odrodzenia

w Chrystusie"48• A zaraz potem zaczyna się dłuuuuuga

lista samych tylko zobowiązań: „zachować zawsze wspólnotę

z Kościołem; wypełniać obowiązki, którymi są związani; sta -

rać się prowadzić życie święte, przyczyniać się do wzrostu

Kościoła i ustawicznie wspierać rozwój jego świętości; obowiązek

i prawo współpracy w tym, aby Boże przepowiadanie

zbawienia rozszerzało się''. No i zobowiązanie podstawowe,

które zasadniczo reguluje wszystko: „To, co święci pasterze

jako reprezentanci Chrystusa wyjaśniają jako nauczyciele wiary

albo postanawiają jako kierujący Kościołem, wierni, świadomi

własnej odpowiedzialności, obowiązani są wypełniać z chrześcijańskim

posłuszeństwem"49• Tak, to w praktyce oznacza, że

wierni świeccy mają okazywać pasterzom, czyli duchownym,

po prostu ślepe posłuszeństwo. Mają ich szanować i wypełniać

wszystko, co tamci nakazują. Jasne, wolno im powiedzieć, co

myślą (w granicach szacunku), wolno wyrażać życzenia, ale

Małe żuczki, czyli kto jest na dole 115


nie mają absolutnie żadnej mocy decyzyjnej - KRK kierują

tylko i wyłącznie duchowni. Jest to granica nieprzekraczalna

i niezmienna. Dlatego właśnie twierdzę, że świeccy wierni

w KRK są w sumie tylko klientami mającymi kreować popyt

na ściśle określone usługi wyliczone w katalogu: „Wierni mają

prawo otrzymywać pomoce od swoich pasterzy z duchowych

dóbr Kościoła, zwłaszcza zaś słowa Bożego i sakramentów.

( ... ) prawo sprawowania kultu Bożego, ( ... ) jak również podążania

własną drogą życia duchowego, zgodną jednak z doktryną

Kościoła"50• Duchowni mają w tym samym zakresie zapewnić

obsługę klientów na przyzwoitym poziomie. Przy czym poziom

ten jest praktycznie niesprawdzalny, bo nie da się złożyć

reklamacji na przykład na źle poprowadzoną spowiedź, jest

przecież objęta tajemnicą! Duchowni mają zatem ściśle określony

zakres usług, które świadczą, a wierni mogą domagać się

tylko i wyłącznie usług z tego zakresu, zasadniczo nie mając

wpływu na ich jakość. Przykładem takiej sytuacji są wiejskie

parafie, na których niepodzielnie rządzi nieusuwalny proboszcz,

przyjaciel biskupa. Kazania fatalne, msze odprawiane niedbale,

ochrzanianie ludzi w konfesjonale i wygórowane „co łaska" za

obrzędy. I nic się nie da zrobić, można sobie pogadać. Żadna,

powtarzam, żadna korporacja na świecie nie ma takiej sytuacji:

nie dość, że jest monopolistą, to może robić, co chce, bo nie

istnieje żadna zewnętrzna kontrola, a klienci nie mają uprawnień

ani wpływu na jakość usług. Najwięksi biznesmeni świata

mogą tylko śnić o takich warunkach prowadzenia interesów!

A teraz co nieco o prawach. Z ich opisu wynika, że wierni

mają prawo do tego, co służy dobru korporacji, i o tyle, o ile mu

służy: „prawo swobodnego zakładania stowarzyszeń i kierowania

nimi dla celów miłości lub pobożności albo dla ożywiania

116 Małe żuczki, czyli kto jest na dole


chrześcijańskiego powołania w świecie, a także odbywania

zebrań dla wspólnego osiągnięcia tych celów. ( ... ) prawo do

wychowania chrześcijańskiego"51• Prawo regulujące działalność

stowarzyszeń świeckich w KRK stanowi bowiem, że i tak

są one pod pełną kontrolą duchownych. Wiernym KRK wolno

też być naukowcami, ale w granicach posłuszeństwa Urzędowi

Nauczycielskiemu, który wie lepiej52• Narzuca się przykład

Galileusza, i choć może teraz sytuacje nie są tak skrajne jak

w jego wypadku, zasada pozostała niezmieniona.

A teraz najlepsze. Klienci mają obowiązek kupować produkty

korporacji. Obowiązek, a nie prawo! Jakkolwiek pięknie by się

to oficjalnie nazywało, o to właśnie chodzi: „mają obowiązek

zaradzić potrzebom Kościoła, aby posiadał środki konieczne

do sprawowania kultu, prowadzenia dzieł apostolstwa oraz

miłości, a także do tego, co jest konieczne do godziwego utrzymania

szafarzy ( ... ) do udzielania pomocy biednym z własnych

dochodów"53• Tutaj żadnych ograniczeń nie ma, wzywa się natomiast

klientów usilnie do samoograniczania się w dziedzinie

korzystania z uprawnień54•

Przejdźmy do innych szczególnych zobowiązań nałożonych

na wiernych świeckich. Zasadniczo jeśli chodzi o rozprzestrzenianie

doktryny katolickiej, jest to prawo duchownych. Świeccy

natomiast mają im w tym służyć wszelaką pomocą - finansową,

organizacyjną, modlitewną (byle nie pchali się do zarządzania)55•

Drugi paragraf kanonu 255 nawiązuje do tendencji w KRK

do maksymalizowania wpływów na całym świecie. Jest to

czynione na różne sposoby. Tu wskazano na wersję oddolną,

polegającą na uczynieniu jak największej liczby osób klientami

korporacji poprzez propagowanie korporacji w rodzinach,

Małe żuczki, czyli kto jest na dole 117


miejscach pracy, szkołach itp. Teoretycznie instytucje państwowe

są we współczesnym świecie areligijne i neutralne

światopoglądowo, niemniej jednak w praktyce - w Polsce i nie

tylko - są przesiąknięte katolicyzmem. Msze na rozpoczęcie

cey zakończenie roku szkolnego, rekolekcje szkolne, katolicka

(głównie) katecheza w szkołach państwowych, państwowe

uroceystości z elementami religijnymi (prawie wyłącznie katolickimi).

Katolickie tradycje w firmach, również państwowych„.

Można by tu wyliczać i wyliczać. W innym miejscu podkreśliłem,

że w pojęciu korporacyjnym małżeński związek klientów

jest swoistym obiektywnym dobrem korporacji. Dlaczego?

Ano przede wseystkim dlatego, że zapewnia kolejne pokolenia

lojalnych i zależnych klientów, wprowadzonych w relacje

z korporacją od kołyski aż po grób. W pewnych szczególnych

okolicznościach pozwala się klientom pełnić pewne urzędy, te

służebne i techniczne, niezwiązane z możliwością rządzenia,

bo władza jest zarezerwowana dla funkcjonariusey56•

Podsumowując, warto jeszcze raz podkreślić perfekcyjną (bo

doskonaloną przez wieki) strukturę organizacyjną korporacji

KRK. Widzimy wyraźny i bardzo ostry podział na kastę rządzącą

(biskupi i papież), warstwę techniczną (pozostali duchowni)

oraz klientelę (wierni świeccy) . Te trzy części są spasowane jak

w najlepseych markach samochodów, nie zachodzą na siebie

wzajemnie, nie dochodzi do żadnego wymieszania funkcji ani

uprawnień. Klasa najniższa nie ma żadnej możliwości decydowania

o jakichkolwiek istotnych aspektach korporacji, ma

natomiast mnóstwo zobowiązań. Jest pozbawiona możliwości

wyboru funkcjonariusey, ma nikły wpływ na ich życie czy funkcjonowanie

w ramach korporacji, musi ich natomiast utrzy-

118 Małe żuczki, czyli kto jest na dole


mywać. Kluczem jest tu produkt oferowany klientom. A jest

nim jakoby dostęp do życia wiecznego i do pewnych zasobów,

które rzekomo Bóg powierzył w administrowanie funkcjonariuszom.

Produkt jest ukazywany jako niezbędny i nie do zastąpienia.

Oraz oczywiście święty i wzniosły.

Korporacja KRK rozwijała się przez siedemnaście stuleci

i uczyła się na błędach, dziś jest więc najlepiej funkcjonującą

ze wszystkich światowych korporacji, ma największy zasięg,

najlepsze kanały dystrybucyjne i największą niezależność. Poza

tym jest bezkonkurencyjna ze względu na produkt, przedstawia

się przy tym jako jedyny dostarczyciel produktu w formie

czystej i bez domieszek, najlepiej na świecie dopracowanego.

Nie ma sobie zatem równych.


Duchowość jako zarządzanie -

Kościół niebiblijny

Słyszałem wiele zarzutów i uwag skierowanych do chrześcijan

(nie do katolików!), że to wielka zuchwałość twierdzić, że

zbawienie jest czymś pewnym. Że tak nie można, że przecież

my tacy grzeszni. To ja się pytam, jaka to zuchwałość brać słowa

z Biblii na poważnie! Które? Ano te: „Za sprawą tej woli jesteśmy

uświęceni przez ofiarę ciała Jezusa Chrystusa raz na

zawsze. A każdy kapłan staje codziennie do wykonywania

służby Bożej, wiele razy składając te same ofiary, które nigdy

nie mogą zgładzić grzechów. Lecz ten, gdy złożył jedną ofiarę

za grzechy na zawsze, zasiadł po prawicy Boga; Oczekując

odtąd, aż jego nieprzyjaciele będą położeni jako podnóżek

pod jego stopy. Jedną bowiem ofiarą uczynił doskonałymi

na zawsze tych, którzy są uświęceni. A poświadcza nam to

także Duch Święty" (Hbr 10:10 -15). Tyle że jeśli to wziąć na

poważnie, to odpada składanie jakichkolwiek rytualnych ofiar

religijnych. Za tym idzie kompletna zbędność jakichkolwiek

kapłanów (w tekście Listu do Hebrajczyków mowa jest tylko

o tych starotestamentalnych). Także i instytucje już tu nie są

potrzebne. Ale na to korporacja KRK nie może pozwolić, więc

należy katolików odpowiednio poinstruować i poinformować.

Najlepiej więc na początku delikatnie postraszyć. Proszę bardzo

zatem: „Jeśli chodzi o dzieci zmarłe bez chrztu, Kościół może

120 Duchowość jako zarządzanie - Kościół niebiblijny


tylko polecać je miłosierdziu Bożemu ( . .. ) mieć nadzieję, że

istnieje jakaś droga zbawienia dla dzieci zmarłych bez chrztu"57•

Pokazujemy tutaj dość ciekawy obraz Boga. Takiego, który

w kwestii niewinnych dzieci (to znaczy takich, które żadnego

grzechu nie popełniły) , pozwala tylko mieć nadzieję, że jakoś

tam może nie skończą w piekle. A propos piekła. W średniowieczu

teologowie katoliccy proponowali jako rozwiązanie

tego problemu tak zwane limbus puerorum, czyli jakiś obszar

nienależący do nieba (no bo jak to z grzechem pierworodnym

do nieba wpuszczać) ani niebędący czyśćcem (bo nie

ma z czego takich nieświadomych dzieci oczyszczać). Takie

nie wiadomo co. Jak mnie się to kojarzy z wypieraniem niechcianych

problemów do podświadomości ... Aha, a wiecie, jak

w języku polskim brzmiało tłumaczenie tego limbusa? Otóż

następująco: „przedpiekle noworodków". Obraz to całkiem okrutny,

szczególnie dla setek tysięcy lub może milionów matek,

którym dzieci zmarły przed chrztem .. . A to, że Biblia uważa

inaczej? Tym gorzej dla Biblii: „Mąż niewierzący bowiem jest

uświęcony przez żonę, a żona niewierząca uświęcona jest przez

męża. Inaczej wasze dzieci byłyby nieczyste, teraz zaś są święte"

(1 Kor T14).A pisał to Paweł wczasach,kiedy do głowy by

nikomu nie przyszło chrzczenie małych dzieci ...

Podążajmy drogą wielkiego Alfreda Hitchcocka, który

twierdził, że na samym początku powinno być trzęsienie ziemi,

a potem napięcie ma stopniowo rosnąć. Bo jeśli nieświadome

dzieci będą kończyć w przedpieklu, to co dopiero stanie

się z nami, świadomymi grzesznikami? Ale powoli, najpierw

wzbudźmy nadzieję, że „Chrzest odpuszcza wszystkie grzechy,

grzech pierworodny i wszystkie grzechy osobiste, a także

wszelkie kary za grzech"58. Aha, czyli teoretycznie jak już ktoś

Duchowość jako zarządzanie - Kościół niebiblijny 121


jest ochrzczony, to jest w pełni wolny. Całkowicie, totalnie!

No to jest jakaś dobra nowina. A swoja drogą sformułowanie,

że to chrzest (który niewątpliwie jest jakimś uczynkiem) odpuszcza

grzechy (a nie Bóg), to już typowo katolickie, teologiczne

przegięcie. Ale wróćmy do naszego thrillera. Bo oto już

w następnym artykule katechizmu następuje niespodziewany

zwrot akcji: „W ochrzczonym pozostają jednak pewne doczesne

konsekwencje grzechu, takie jak cierpienie, choroba, śmierć czy

nieodłączne od życia ułomności, takie jak słabości charakteru,

a także skłonność do grzechu ( ... ) Pożądliwość jest nam pozostawiona

dla walki ( „. )"59• No żelazna logika. Bo trzeba wam

wiedzieć, że skutki to nie to samo co konsekwencje. Bo skutki

grzechu to chrzest usuwa, ale konsekwencji już nie. A w ogóle

to Bóg to zrobił celowo, po prostu dał nam taką sposobność

do tego, żeby jednak, jak ktoś bardzo chce, to jednak dopchał

się do piekła„. To ta cała „pożądliwość". Tak na wszelki wypadek,

żeby nie było, że coś ten ... No dobra, to drążmy dalej.

Jak już cię ochrzczą w KRK, to twierdzą co prawda, że żaden

grzech popełniony po chrzcie nie może zniszczyć twojej przynależności

do Chrystusa60, ale to wcale jeszcze nie oznacza, że

nie pójdziesz do piekła. Bo co prawda masz pieczęć, która cię

oznacza jako własność Boga, ale możesz, człowieku, tę pieczęć

złamać I zniszczyć I zlekceważyć I zmarnować itp. itd. 61 A teraz

grand finale, czyli podsumowanie: KRK twierdzi, że jak jesteś

katolikiem, to chrzest odpuszcza ci wszystkie grzechy popełnione

przed nim. Czyli jesteś zbawiony i oczyszczony do tego

momentu. A potem to możesz, jak się uprzesz, to zbawienie

dokonane przez Chrystusa po prostu zniweczyć. Taki jesteś

mocny, taki jesteś wielki. A co tam, że Biblia - jeszcze raz zacytujmy

- mówi: „Jedną bowiem ofiarą uczynił doskonałymi na

122 Duchowość jako zarządzanie - Kościół niebiblijny


zawsze tych, którzy są uświęceni. A poświadcza nam to także

Duch Święty''. Oj tam, oj tam, po co drążyć temat.

W ogóle sposób, w jaki KRK traktuje Biblię, którą sam uważa za

Słowo Boże, jest przedziwny. Bo oto KRK uznaje, że wszystkie

słowa i zdania w Biblii są natchnione przez Boga. Wszystkie,

więc także i te, które wyraźnie zabraniają ujmowania bądź dodawania

czegokolwiek. Nie przeszkadza mu to jednak twierdzić,

że część słów Biblii to baśnie, bajki, przenośnie czy też

opowiadania pouczające. Zgoda, Jezus Chrystus mówił w przypowieściach.

Ale zawsze kiedy miał mówić w przypowieściach,

to mówił, że będzie mówił w przypowieściach. Czyli wyraźnie

oddzielał przenośnie i barwne porównania od mówienia

wprost. Tak jest zresztą już w Starym Testamencie - wyraźnie

widać różnice pomiędzy poezją i przypowieściami a prostym

przekazem nauczania. A co na to KRK? Otóż twierdzi na

przykład, że zawartego w Księdze Rodzaju opisu stworzenia

świata nie można traktować dosłownie, że to rodzaj opowiadania

dydaktycznego, podającego tylko pewne idee w obrazowy

sposób. Kto decyduje, co w Biblii jest dosłowne, a co nie?

Urząd Nauczycielski Kościoła. Arbitralnie i nieodwołalnie. No

i nieomylnie. Urząd Nauczycielski uznał kiedyś, że słowa Biblii

o „tysiącletnim królestwie"62 to pewna przenośnia o niewiadomym

w sumie znaczeniu. A każdego, kto weźmie na poważnie

te słowa Biblii, nazwał po prostu heretykiem, a jego herezję -

millenaryzmem63. Zabawne, prawda? Nie, wcale niezabawne.

Po prostu KRK arbitralnie zdecydował, że akurat te zdania Biblii

weźmie w cudzysłów, a każdego, komu się ten cudzysłów nie

podoba, po prostu się oskarży o herezję. I pozamiatane. Zatem

całe biblijne nauczanie o pewnym procesie zmierzającym do

Duchowość jako zarządzanie - Kościół niebiblijny 123


końca świata poszło się czesać. A na to miejsce można było

wcisnąć totalnie niebiblijne nauczanie o czyśćcu, a także o konieczności

chrzczenia nieświadomych dzieci ...

Nie zapomnę, jak w seminarium uczyliśmy się eschatologii,

czyli teologii czasów i rzeczy ostatecznych. Używaliśmy do

tego mocno już wtedy przestarzałego podręcznika Michaela

Schmausa. Trzeba było wyryć wiedzę z ponad dwustu pięćdziesięciu

stron. Po każdym rozdziale następowało tam krótkie

podsumowanie stwierdzające, że tak naprawdę to dokładnie

nie wiemy, jak to będzie, bo „ teologowie dyskutują''. I po każdym

rozdziale miałem wrażenie, jakbym czytał Ferdydurke Gombrowicza:

„Koniec i bomba, a kto czytał, ten trąba"!

A teraz o „duchowości" w korporacji na przykładzie. Jak to na

tak zwanej mszy dziecinnej bywa (swoją drogą jakież to celne

i precyzyjne nazwanie rzeczywistości: „dziecinna msza"), trwa

kazanie dialogowane. W pewnym momencie ksiądz pyta dzieci:

„Z czego składa się człowiek?''. Cisza. No to jeszcze raz, tym

razem ze wspomaganiem: „Człowiek składa się z ciała i du ...

i du ... ''. Mikrofon wędruje przed usta małego chłopca, który

z dumą dokańcza: „ .. .i dupy!". Ogólny śmiech, a po zmieniających

się w szybkim tempie kolorach na twarzy można bez

trudu namierzyć rodziców delikwenta. Ta historia to nie tylko

anegdotka kościelna. Potwierdza ona lekceważenie autorytetu

Biblii oraz opieranie się - przynajmniej teraz - prawie wyłącznie

na tak zwanej tradycji. Jasne, istnieją bibliści katoliccy,

ale jak sama nazwa wskazuje, są oni katoliccy, interpretują

zatem Biblię tak, aby potwierdzać ustalone dogmaty. I nawet

jeżeli Biblia mówi im co innego niż Magisterium Kościoła, to

choć prywatnie chętnie o tym opowiedzą, publicznie tego nie

124 Duchowość jako zarządzanie - Kościół niebiblijny


przyznają (przynajmniej w Polsce), bo straciliby katedrę na

uczelni lub etat w seminarium.

Dokumenty korporacyjne KRK, czyli Katechizm Kościoła Katolickiego,

Kodeks Prawa Kanonicznego i dokumenty papieskie,

mają jedną ciekawą cechę. Zawsze tak przedstawiają sprawy,

jakby KRK był jedynym istniejącym naprawdę Kościołem. Tym,

który jako jedyny ma pełnię prawdy, bezdyskusyjnie jest właścicielem

i dystrybutorem zbawienia ludzkiego. Innymi słowy:

KRK mówi głosem nieznoszącym sprzeciwu. Czyli z wielką butą,

pewnością siebie i w sumie raczej z pogardą dla inaczej myślących.

A w najlepszym razie z pewnym politowaniem. Tak czy

inaczej jest to ton poniżający i wykluczający wszelki prawdziwy

dialog. Ogłosimy, że jesteśmy jedyni, niepowtarzalni, wyjątkowi,

wspaniali i wzniośli, więc nie wolno nas atakować, nie wolno się

sprzeciwiać. Taki był pomysł i co ciekawe - okazał się wyjątkowo

skuteczny ... Można dyskutować, nawet miło, merytorycznie

i konstruktywnie, ale z pojedynczymi funkcjonariuszami KRK,

i to raczej off the record. Oficjalnie dyskusja jest niemożliwa,

bo KRK ma swoje dogmaty, niepodważalne, nieomylne i niedyskutowalne.

Więc pogadać możemy, owszem, ale w sumie

tylko po to, żeby ostatecznie podporządkować się korporacji.

Jak w starym sformułowaniu: „Kto przychodzi na katechezę ze

swoimi poglądami, wychodzi z poglądami katechety". A jeśli nie,

to wiesz, piekło już czeka ... Te podstawowe zasady funkcjonowania

KRK jasno pokazują, że nie jest on Kościołem opartym

na Biblii i że nie ona jest dla niego ostatecznym i nieomylnym

autorytetem. To nie Słowo Boże ma kierować całością Kościoła

i poszczególnymi jego członkami, ale Urząd Nauczycielski.

Tylko on powie ci, katoliku, w co masz wierzyć i jak masz żyć.

Duchowość jako zarządzanie - Kościół niebiblijny 125


A Biblia - no cóż, Biblię zostawmy fachowcom, bo tylko oni

wiedzą, co tam naprawdę jest napisane ... Co ciekawe, przez

wieki KRK bardzo chronił swoich członków przed bezpośrednim

kontaktem z Biblią. Tłumaczenia na języki narodowe były

surowo zakazane, a kto się na nie odważył, ryzykował życiem

(patrz: William Tyndale64). Zamiast Biblii oferowano natomiast

coś, co zwano duchowością lub duchowościami. Były i są ich

setki. A stanowią one jakąś formę pośrednictwa między człowiekiem

a Biblią. Skoro ta ostatnia jest za trudna dla zwykłych

ludzi (jasne, bo przecież Bóg specjalnie Biblię tak podał, żeby

ci, do których się zwraca, mieli problem ze zrozumieniem, o co

mu chodzi), którzy żyjąc nią, mogliby się pomylić, a raczej na

pewno by się pomylili, to trzeba wymyślić jakąś uproszczoną

formę dla prostaczków, no i oczywiście to my musimy to zrobić,

my księża. I tak oto stajemy się niezbędnymi, koniecznymi

pośrednikami, kapłańską kastą wybranych, których Jezus nigdy

sobie nie życzył. Ale skoro to my i tylko my interpretujemy jego

słowa, to jakoś przecież udowodnimy, że sobie jednak życzył.

A udowodnimy to nie na podstawie Biblii, bo ona twierdzi, że

jedynym pośrednikiem jest On. Udowodnimy na podstawie

tradycji, bo tam da się wcisnąć wszystko, czego dusza zapragnie,

i kto nam podskoczy, jeśli na początku już zdefiniowaliśmy, że

ta tradycja to też Słowo Boże przekazane przez Ducha Świętego?

A jak nie uwierzysz, to nie możesz być katolikiem. I kółko

się zamknęło. Trzeba przyznać, że katolickie duchowości to

produkt bardzo dobrze dopasowany do ludzkiego emocjonalnego

i religijnego popytu. Zaspokaja potrzeby, łechce próżność,

powoduje komfort psychiczny i pewność, że zadowala się Boga.

A z drugiej strony zapewnia funkcjonariuszom oddanie i lojalność

klientów - czyli grupy docelowej.

126 Duchowość jako zarządzanie - Kościół niebiblijny


No dobra, ale czego ja się tak czepiam? Ano tego, że jeśli w sprawach

kluczowych, najważniejszych dla człowieka wierzącego,

w korporacji KRK serwują ci dobrą nowinę o ograniczonym

czasowo zbawieniu, które co prawda jest pełne i skuteczne, ale

w sumie nie jest, bo można je skutecznie zniweczyć zwykłymi

ludzkimi decyzjami, bo co prawda skutki grzechu likwiduje, ale

konsekwencji grzechu już nie, to naprawdę nieodparcie kojarzy

mi się to z korporacyjnymi praktykami pisania drobnym

druczkiem. A po co korporacje stosują drobny druczek? Żeby

zachować pełną kontrolę nad klientem. I nad swoim biznesem.

Ale zachować też atrakcyjność dla klienta. A w razie problemów

umyć ręce od wszelkiej odpowiedzialności. A ponieważ

KRK jest korporacją oferującą ubezpieczenia na wieczność, to -

mając taki produkt - musi sporo drobnych druczków i disclaimerów

stosować.


Święta

Dotykanie tematu świąt religijnych jest raczej działaniem

niebezpiecznym. Dlaczego? Ano dlatego, że jak powiedziała

zdumiona nauczycielka jednego z moich synów: „Jak to dziecko

nie miało święconki i pisanek, przecież nawet ateiści chodzą

ze święconką" (sic!). No tak, nawet ateiści. Aż się narzuca

scena komunistycznej wigilii z filmu Rozmowy kontrolowane,

podczas której komuniści właśnie przy choince i wódce śpiewają

„Podmoskownyje wieczera': bo na wigilii się przecież

śpiewa ... To tłumaczy, dlaczego choć to zupełnie niezgodne

z Biblią, chrześcijanie najróżniejszych wyznań i denominacji

obchodzą Wielkanoc i Boże Narodzenie. Wbrew temu, czego

życzył sobie Chrystus {„Jezus powiedział do niej: Kobieto,

wierz mi, że nadchodzi godzina, gdy ani na tej górze, ani

w Jerozolimie nie będziecie czcić Ojca. ( „ .) Ale nadchodzi

godzina, i teraz jest, gdy prawdziwi czciciele będą czcić Ojca

w duchu i w prawdzie. Bo i Ojciec szuka takich, którzy będą

go czcić': J 4:20,23), koniecznie chcą mieć święta tak jak żydzi

czy poganie. Koniecznie chcą zamieniać relację osobistą z Bogiem

na pseudorelację kolektywną z wartościami, czyli religię.

I ponieważ jest to tak zwana uświęcona tradycja, są w stanie

bronić jej jak zbawienia, a jeśli ktoś spróbuje cokolwiek tutaj

podać w wątpliwość, jest zwalczany (sam tego doświadczałem,

choćby w internecie).

128 Święta


W KRK kwestie świąt obrosły takim ładunkiem tradycji,

emocji, również teologii, że trudno już w ogóle zrozumieć, o co

naprawdę chodzi. Bo z jednej strony KRK nazywa Chrystusa

Zbawicielem, a z drugiej wszystko, co związane jest z tak zwanym

Wielkim Postem, każe myśleć zupełnie odwrotnie. Konkretny

przykład z kazania dla dzieci {autentyk) : „Każdy nasz

grzech to cierń wbity w głowę Pana Jezusa. Kiedy powstrzymujesz

się od grzechów, to jakbyś wyjmował cierń z Jego głowy.

Jezusowi jest wtedy lżej". Jest to drastyczna i groźna herezja,

a to wcale nie jakiś margines. Jezus Chrystus jako biedna ofiara,

którą trzeba ratować (czyli zbawiać). To ja, powstrzymując się

od grzechów, ratuję Jezusa. Ja zbawiam Jego, siebie i cały świat.

Jest to obecne w wielkopostnych nabożeństwach {szczególnie

ostro widoczne w Gorzkich Żalach i Drodze Krzyżowej), pieśniach

czy zwyczajach, na przykład procesjach z figurą zmarłego

Jezusa, przeżywaniu swego rodzaju żałoby po Nim od Wielkiego

Piątku do wielkanocnego poranka.

Drugim z wielkich nietykalnych tematów katolickich jest

Boże Narodzenie. Trochę to jak świnka morska - ani świnka,

ani morska. Narodzenie nie bardzo, bo nijak nie pasuje według

faktów, by Jezus urodził się w grudniu. Boże też nie bardzo, bo

według Biblii Jezus jako Syn Boga został zrodzony przed wiekami.

Podczas urodzenia się ziemskiego Jezusa nie nastąpiło

narodzenie Boga, ale jego wcielenie, a to nie to samo. No ale jak

by powiedział pan Wołodyjowski: „Nic to, Baśka, nic to!". Święta

mają być. Magia świąt ma być, mają być symbole. Dlaczego

tak się dzieje? Skąd ta typowa dla korporacji KRK sprzeczność

między tym, co teoretycznie jest nauczane w prawidłowej

teologii, a powszechnymi praktykami, które niby są tylko tolerowane

jako tak zwana pobożność ludowa? Dlaczego normą

Święta 129


w powszechnym życiu KRK jest kierowanie się objawieniami,

obietnicami, praktykami typu „dziewięć pierwszych piątków

miesiąca"? (Niezorientowanym wyjaśniam: w jednym z zaakceptowanych

przez KRK „objawień" Jezusa miał On obiecać, że

kto w kolejne dziewięć pierwszych piątków przyjmie komunię,

na pewno nie umrze bez rozgrzeszenia, to znaczy Jezus załatwi

mu na czas księdza i spowiedź i będzie to zasadniczo niezależne

od postępowania tego człowieka) . Odpowiedź jest, jak mi się

wydaje, dość prosta: jest to powszechnie znane prawo popytu

i podaży. Od samego początku w KRK tak było. Większość nawracających

się na chrześcijaństwo ludzi w pierwszych wiekach

pochodziła z pogaństwa. Byli więc od wieków przywiązani do

tradycji, praktyk i obrzędów religijno-magicznych. Dlatego KRK,

gdy katolicyzm stał się religią państwową Cesarstwa Rzymskiego

(a tym samym przestał być chrześcijaństwem), żeby nie

wywoływać buntów podczas przechodzenia prowincji cesarstwa

na nową religię, dokonał adaptacji mnóstwa pogańskich

obrzędów i symboli, nadając im tylko nowe chrześcijańskie

znaczenie. Stąd Wielkanoc, Boże Narodzenie, niepokalane

poczęcie, nazywanie Maryi Bogarodzicą, symbolika pisanek,

choinki i mnóstwo innych rzeczy. Stąd budowanie kościołów

pod wezwaniem Maryi na świątyniach pogańskich bogiń (na

przykład Panteon czy Santa Maria Sopra Minerva w Rzymie).

Wszystko to są elementy religii pogańskich. Ponieważ ten temat

jest bardzo dobrze opracowany i można wiele informacji

znaleźć w internecie, nie będę się zagłębiał w analizowanie

poszczególnych symboli. Kiedy zaspokojono pierwsze potrzeby,

pojawiła się konieczność teologicznego uzasadnienia takich

zabiegów. Dlatego w tamtych czasach ( m -v wiek) teologia

rozkwitła, szczególnie na wschodzie. Jakość jej uzasadnień

130 Święta


była zazwyczaj bardzo kiepska. Albo są to wywody potwornie

skomplikowane (a miało być: „tak - tak, nie - nie"), albo mocno

naciągane. Przykład: w samych początkach chrześcijaństwa

wierni spotykali się w domach, w małych grupach. A potem,

kiedy nawracało się całe państwo, nagle, jak to celnie określił

jeden z polskich chrześcijan: „domy im się pokończyły''. I trzeba

było budować świątynie. Jakby nadal nie dało się spotykać

w mniejszych grupach w domach. Jasne, że się dało, ale ... Ale

wtedy istniała już i właśnie umacniała swoją przewodnią rolę

hierarchia. A hierarchia jako sprawująca władzę (czego wyraźnie

nie życzył sobie Chrystus: „Nie tak będzie między wami")

musiała mieć kontrolę nad wiernymi. A nie dałoby się skutecznie

tej korporacyjnej kontroli sprawować bez klarownego

zhierarchizowania całej wspólnoty. Małe domowe kościoły nie

miały więc szans. Trzeba było stworzyć podatny na zarządzanie

ład korporacyjny z jego funkcjonariuszami. I tak się stało.

Zaadaptowano cywilny podział cesarstwa na diecezje i tak

podzielono korporację. Ustanowiono poszczególne szczeble

urzędników. I tak jest do dzisiaj.

A teraz szybki powrót do świąt i ich znaczenia w tym korporacyjnym

układzie. Otóż poszczególni wierni są na samym dole

społecznej hierarchii KRK. I trzeba było stworzyć narzędzia

manipulacji w taki sposób, żeby oddziałując na podświadomość

i zaspokajając emocjonalne potrzeby klientów, utrzymać ich

w korporacji. Jak widać po stanie współczesnym KRK, udało się

to znakomicie. Z różnych badań wynika, że katolicy mają dość

bladozielone pojęcie o swojej religii i łagodnie mówiąc średnio

się przejmują jej moralnymi wskazaniami, co nic a nic nie

przeszkadza im czuć się mocno przywiązanymi do tradycji, atmosfery,

magii świąt. Od pokoleń po prostu wdychali kadzidło ...

Święta 131


Dlatego teraz są podatni na różne akcje, hasła, slogany. Myślałem

o tym dość rozpowszechnionym bzdurnym, ale za to jakże

chwytającym za serce (i kieszeń) tekście: „Jezus dziś nie ma rąk,

tylko nasze ręce, nie ma nóg, tylko nasze nogi" itp. Tekst ten

często opatrywany był ilustracją w formie zdjęcia pozbawionej

rąk i nóg oderwanej od krzyża figurki Jezusa. Chwyta za serce.

Bezbronny Jezus, który nic nie może, teraz ty musisz za niego

wszystko zrobić. Szantaż emocjonalny w wersji hard oraz

herezja w wersji „ekspert" na temat bezsilnego Boga, czasem

tylko przypadkowo nazywanego wszechmogącym ... Ale na

takie rzeczy jest popyt, a „ciemny katolicki lud" (słowa jednego

z proboszczów) potrzebuje takich gadżetów, więc musi je dostać.

Jest to warunek przetrwania i prosperowania korporacji,

wszystkie chwyty zatem dozwolone. Nic nie zapewni wierności

korporacji lepiej niż emocjonalne, kulinarne i wypoczynkowe

gratyfikacje rodzinnych świąt. Jedną z takich gratyfikacji jest

pojednanie przy opłatku i „z serca płynące życzenia''. Tu przypomina

mi się, a wręcz narzuca tekst znanej piosenki: „Choć tyle

żalu w nas i gniew uśpiony trwa, przekażmy sobie znak pokoju,

przekażmy sobie znak". Nie twierdzę, że wszystkie pojednania

i życzenia świąteczne są nieszczere. Wiele osób sensownie podchodzi

do takich momentów, ale nie jest to większość. Znana

jest mi dobrze historia pewnej osoby, która nawróciwszy się

z katolicyzmu na chrześcijaństwo, zrozumiała, że obchodzenie

Bożego Narodzenia nie ma nic wspólnego z tym, czego

życzył sobie Jezus Chrystus. A że chodziła wtedy na terapię,

przedłożyła na spotkaniu ten temat, opowiadając o swoich

obawach co do reakcji bliskich. Otrzymała odpowiedź, że to

będzie faktyczny test na to, co naprawdę łączy jej rodzinę: czy to

są prawdziwe relacje, czy tylko udawanie przy wigilijnym stole,

132 Święta


jak bardzo się kochają. Obwieszczenie rodzinie, że osoba ta nie

obchodzi już świąt, spowodowało, że nagle wszystkie relacje

jakby rozpłynęły się w powietrzu. Bo nie dało się już schować za

tradycjami świątecznymi, a na zmierzenie się z autentycznymi

problemami w tych relacjach nikt nie miał najmniejszej ochoty.

Poudawać podczas świąt to jeszcze, ale usiąść do prawdziwej

rozmowy, nawiązać rzeczywisty dialog - to było absolutnie

poza obszarem zainteresowań. Skoro już nie było możliwości

schowania się za magią świąt, to nie było żadnych możliwości.

Bolesne, ale bardzo uwalniające doświadczenie. Jeszcze raz:

nie twierdzę, że katolicy w ogóle nie jednają się i nie rozwiązują

problemów w swoich relacjach. Twierdzę natomiast, że

świąteczne udawanie jest zbyt dużą pokusą dla większości

z nich. Ja sam również doświadczałem takich sytuacji podczas

księżowskich wigilii na plebaniach. Dobre, ba, świetne jedzenie,

od którego uginał się stół, zazwyczaj pięknie przystrojony,

piękna choinka, nieźle zaśpiewane kolędy, czytanie fragmentu

Biblii, opłatek i życzenia, co do których było wiadomo, że nie

zmienią nic we wzajemnych relacjach, bo nikt nie chce nic

zmieniać. I patrzenie na zegarek, kiedy się to wreszcie skończy,

bo przecież zaraz po tej szopce jedziemy do swoich rodzin na

prawdziwą wigilię ...


Wzniosłość

Są w katolicyzmie (jak zresztą i w każdej religii) słowa klucze,

ale są i słowa wytrychy. Wytrych jest sprzętem, który służy

zasadniczo nie do uprawnionego otwierania zamków, ale do

włamywania się. Tak samo rzecz się ma ze słowami wytrycha -

mi. Służą do włamywania się do ludzkich sumień, by w sposób

nieuprawniony i niesprawiedliwy manipulować i sterować

wyznawcami. Z drugiej strony jeśli wytrychem można coś otworzyć,

nawet w sposób nieuprawniony, to można nim także

zamknąć. Zamknąć usta, zamknąć dyskusję, uniemożliwić

dotarcie do prawdy. Można też obronić przed niepowołanymi

uszami czy oczami te treści, które mogłyby być dla korporacji

niebezpieczne.

Słowa wytrychy zazwyczaj są słowami mającymi pozór

szlachetności, ale używane są w sposób, który odbiera ludziom

wolność. Jednym z takich słów jest „wzniosłość': Jeśli chce się

zabezpieczyć coś przed zakwestionowaniem czy podaniem

w wątpliwość albo po prostu uniemożliwić dyskusję, nazywa

się tę rzecz lub zjawisko wzniosłym. A przecież nie wypada

w jakikolwiek sposób spierać się z tym, co wzniosłe. Stąd

w KRK tyle patosu w wypowiedziach duchownych i o duchownych

- to tłumi w zarodku jakąkolwiek dyskusję. A kto mimo

wszystko chce dalej dyskutować, wychodzi na gbura i osobę

albo niekulturalną, pozbawioną wyczucia, albo wrogą. Jakoś

134 Wzniosłość


zawsze patos mnie irytował - patrzyłem na sposób mówienia

i postępowania Jezusa i nigdy nie zauważyłem u Niego patosu

ani napuszenia. Dlatego uważałem (i nadal tak sądzę), że patos

i tak zwana wzniosłość są w życiu chrześcijańskim chorobą, i to

jedną z najbardziej niebezpiecznych. Mam nieodparte skojarzenie

z angielskim słowem pathetic, czyli żałosny.

Inną formą takiej samej działalności jest religijny podział

rzeczywistości na tak zwane sfery, czyli znane nam wszystkim

sacrum i profanum. Bardzo ciekawym zjawiskiem jest to, że

w religii żydowskiej, w Starym Testamencie, taki podział był

wykluczony. „Twoja, Panie, jest wielkość, moc, chwała, zwycięstwo

i majestat. Wszystko bowiem, co jest na niebie i na ziemi,

jest Twoje. Do Ciebie należy królestwo, a Ty jako głowa jesteś

wyniesiony ponad wszystko. I bogactwo, i sława pochodzą

od Ciebie i Ty panujesz nad wszystkimi; w Twoich rękach jest

moc i siła i w Twojej ręce jest to, aby wywyższyć i umocnić

wszystko"(1 Krn 29:11-12). W religiach pogańskich ten podział

sfer wpływu był bardzo wyraźny, a w religii żydowskiej miało

go nie być. Było jasne, że cały świat i wszystkie istoty żyjące

należą do Boga, są Jego własnością, a On w sposób suwerenny

o nich decyduje. Jest w Biblii w Starym Testamencie bardzo

wiele fragmentów, które o tym mówią. Również prawo religijne

Izraelitów odzwierciedlało ten brak podziału - obejmowało

wszystkie aspekty życia człowieka, od postępowania w życiu

domowym począwszy, poprzez relacje publiczne, na kulcie

świątynnym skończywszy. I chociaż różna była ranga poszczególnych

przepisów, to pozostawała mocna świadomość, że kto

przekroczył jeden z przepisów Prawa, winny jest wobec całego

Prawa. W świadomości biblijnie wierzących Żydów istniał zatem

jeden świat i jedna rzeczywistość, suwerennie rządzona

Wzniosłość 135


przez jedynego Boga, któremu bez wyjątku wszystko podlegało.

Mieli też prawo o tak zwanej nieczystości rytualnej, które chroniło

pewne aspekty życia, nawet bardzo intymne. Na przykład

nieczysta rytualnie była kobieta podczas miesiączki, ale nie dla -

tego, że była brudna religijnie czy grzeszna, ale ponieważ chroniło

ją to w tym trudnym dla niej momencie przed mężowskim

żądaniem współżycia. Podobnie było z czasem połogu. Prawo

to chroniło też przedmioty i miejsca poświęcone Bogu. Idea

nieczystości była zatem ochronną ideą nietykalności ze względu

na Boga i szacunek dla Niego i dotyczyła każdej sfery życia.

Nie było żadnego sacrum i profanum, bo to są pojęcia pogańskie,

nie do pogodzenia z judaizmem ani z chrześcijaństwem.

Może i nie do pogodzenia, ale to akurat katolickim teologom

nigdy specjalnie nie przeszkadzało. Skoro u początków

KRK można było zaadaptować pogańskie elementy i symbolikę

różnych religii, to czemu nie zaadaptować też tego rozrywającego

życie, serce i myślenie podziału, tego „dwuobiegowego

stylu życia''. Tym bardziej, że jest on tak bardzo przydatny do

sterowania ludźmi ...

Po pierwsze zatem: sacrum, czyli wydzielona i zdefiniowana

suwerennie przez ludzi przestrzeń, w której Bóg może sobie

funkcjonować, a my musimy Go tam uszanować, bo w końcu

sami Go tam wsadziliśmy. Mało tego, nie będziemy żałować pieniędzy

na budowanie i przyozdabianie domów Bożych, świątyń,

sanktuariów. Będziemy je czcić - dzieła naszych rąk - szanować,

zachowywać się grzecznie i cichutko. Sprawimy, że staną się

nietykalnymi miejscami świętymi, w których (i tylko w nich)

pozwolimy Bogu przebywać i rządzić. Ale tylko do progu, bo

poza progiem to już nie Jego teren. Pamiętam mój włoski epizod,

kiedy zagorzałe parafianki przyszły do kościoła podczas

136 Wzniosłość


adoracji tak zwanego Najświętszego Sakramentu. I jak zawsze,

zaczęły dość głośno gadać. Zwróciłem im uwagę, że jest przecież

Jezus wystawiony w monstrancji. Przeprosiły i zaczęły każdą

kolejną wchodzącą do kościoła koleżankę uciszać i upominać

ostrym i nieprzyjemnym tonem, wskazując palcem na mon -

strancję i scenicznym szeptem mówiąc: „Gesu Sacramentato".

Po polsku znaczy to mniej więcej: „Jezus usakramencony''. No

właśnie - usakramencony, czyli zamknięty w kawałku wafelka.

I tam ma zostać. Albo go zjemy w tak zwanej komunii. I tak

zawsze to my nad Nim panujemy. Będziemy mu oddawać hołd

po naszemu, tak jak my chcemy. I będziemy się z tym świetnie

czuli. Nawet nie myśląc o tym, że popełniamy ten sam grzech

co Kain, zanim jeszcze zabił swojego brata. Pan Bóg nie przyjął

ofiary Kaina, ponieważ ten samowolnie zdecydował, że będzie

ją składał z roślin, a nie ze zwierząt, jak życzył sobie Bóg. Kain

nawet dziwił się, jakim cudem Bóg nie zaakceptował tej samowolki,

i chodził obrażony. A kiedy została mu zwrócona uwaga,

zamknął się w swojej zuchwałości i ostatecznie zabił brata. Wymyślił

sobie swoje własne sacrum i to był najgroźniejszy przejaw

buntu i nieposłuszeństwa Bogu. Dlaczego? Bo tak właśnie robią

poganie: czczą po swojemu dzieła swoich rąk, uznając je za

bogów. W języku Biblii nazywa się to bałwochwalstwem. Bóg

życzy sobie nie tylko, by czcić wyłącznie Jego, ale też by robić

to wyłącznie w sposób, jakiego On chce. No ale korporacja KRK

zawsze będzie musiała mieć sacrum swojej własnej produkcji,

bo ono spełnia dwie bardzo ważne funkcje: pozwala mocno,

emocjonalnie i psychicznie przywiązywać wiernych do KRK

i korzystać z ich zasobów finansowych.

Po drugie: profanum, czyli nasza własna przestrzeń, którą

również suwerennie sobie wyznaczyliśmy, w której możemy

Wzniosłość 137


odetchnąć, a wiążą nas zasadniczo tylko przykazania, których

nijak nie da się ominąć, bo trzeba przecież ostatecznie jakoś do

tego nieba się wcisnąć. Ale te przykazania to my chcemy mieć

naprawdę bardzo jasno i klarownie napisane, żeby je załatwić,

odbębnić i móc czuć się swobodnie. Inaczej mówiąc, te przykazania

Boga są Jego nieprzyjemną, ale konieczną ingerencją

w naszą sferę profanum, więc dobrze, określmy je jasno i przestrzegajmy

ich, a co poza tym, to nasze i niech Bóg się raczej

nie wtrąca. Niech siedzi sobie w sacrum i będzie zadowolony,

że my w profanum przestrzeganiem tych przepisów płacimy

mu swego rodzaju czynsz, względnie zaliczkę za niebo, które

będzie się nam ostatecznie należało jak psu kość, bośmy za

nie zapłacili. Ale jeszcze raz: co poza tym, to nasze, i nikomu,

nawet Bogu, nic do tego.

I teraz już tylko trzeba to jakoś połączyć - sacrum z wzniosłością,

a profanum ze zwyczajnością. A ponieważ instynktownie

czujemy, że i w sferze profanum są elementy jakoś wzniosłe, bo

emocjonujemy się pięknem, to tworzy się gdzieś taki obszar

graniczny trochę Boga, a trochę nasz. Stąd już tylko krok, by

estetyczne, emocjonalne doznania związane ze sztuką, malarstwem,

rzeźbą, architekturą, muzyką, nazwać duchowymi. Co

jest oczywistą nieprawdą, jeśli trzymamy się Biblii.

Tutaj korporacja KRK musiała zapomnieć o bardzo klarownym

określeniu przekazanym przez Pawła Apostoła w Biblii.

Mówi on o „duchu, duszy i ciele" jako trzech poziomach funkcjonowania

człowieka. Ciało (gr. sarx, sama) to fizyczność z jej

ograniczeniami i możliwościami oraz podstawowe instynkty

i popędy, dusza (psyche) to psychika i emocjonalność, a duch

(pneuma) to niepowtarzalna tożsamość danej osoby jako jedynego

i wyjątkowego Bożego stworzenia, dająca możliwość

138 Wzniosłość


komunikowania się z Bogiem. A w takim spojrzeniu sprawy

natury estetycznej i etycznej, czyli doznania, wrażenia, emocje,

uczucia, absolutnie nie są duchowe. Są psychiczne. Tylko

i wyłącznie. A w pojęciu Pawłowym to, co psychiczne, nie

jest żadnym sacrum, nie jest jakoś szczególnie wartościowe.

Jest raczej częścią tego, co zniszczalne i tymczasowe, a więc

zawsze drugoplanowe i mniej ważne.

Tyle że biblij nie patrząc, nie można się zgodzić ani na sacrum,

ani na profanum. Więc nie wolno tak biblijnie patrzeć, przynaj ­

mniej nie w KRK.


Relikwie i odpusty

Podręczniki liturgiki katolickiej czy też historii KRK bez żenady

mówią, skąd się kult relikwii wziął u katolików. A wziął się

z pogaństwa, i to bezpośrednio. Poganie często zostawiali sobie

na pamiątkę części uzbrojenia bądź inne przedmioty należące

do zabitych wrogów (w skrajnych przypadkach zjadali fragmenty

ich ciała), aby w magiczny sposób przejąć ich siłę, moc

czy mądrość. Albo by zyskać panowanie nad sprzyjającymi im

duchami. Chrześcijanie w pewnym momencie zaczęli robić to

samo ze swoimi męczennikami, tyle że ich nie zjadali. Bez problemu

natomiast cięli ich ciała na kawałki i dzielili się szczątkami.

Oto fragment autentycznej wypowiedzi katolickiego

teologa na ten temat: „Chrześcijanie już od pierwszych wieków

odnosili się z wielką czcią do osób zmarłych. Wiele elementów

kultu zostało przejętych z judaizmu, mitologii rzymskiej czy

egipskiej. Kiedy umierał chrześcijanin, jak podają źródła, jego

ciało było myte i namaszczane. Tym czynnościom towarzyszył

śpiew psalmów, które zastępowały lamentacje znane w kulturze

rzymskiej. Podobnym zwyczajem, który przejęli chrześcijanie,

było spożywanie posiłku po zakończeniu obrzędów pogrzebowych

w pobliżu grobu zmarłego. (...) Oprócz czci, z jaką

od samego początku odnoszono się do miejsca pochówku

zmarłych męczenników, wyznawców czy dziewic, rozwijał się

stopniowo kult relikwii. ( ...) dzielenie ciała zmarłego, otacza -

140 Relikwie i odpusty


nego szczególną czcią, na mniejsze fragmenty, umożliwiało, by

choć jego część znalazła się w innych, czasem bardzo odległych

miejscach"65. Nikomu tu jak widać nie przeszkadza pogański

charakter tego kultu, nikomu nie przeszkadza krojenie zwłok na

kawałki (dramatycznie obrzydliwa praktyka) . W średniowieczu

wokół relikwii działy się rzeczy niewiarygodne. W opactwie

cystersów w Fossanuova niedaleko Rzymu zmarł na przykład

Tomasz z Akwinu, najznamienitszy katolicki teolog, który

uprawiał katolicką teologię aparatem pojęciowym i narzędziami

wziętymi z pogańskiej filozofii starożytnej. Ale Tomasz

był dominikaninem, a cystersi wyczuli, że na jego relikwiach,

kiedy zostanie kanonizowany, da się zrobić świetny biznes.

Oficjalnie handel relikwiami był zabroniony, ale ... Dominika -

nie zażądali zwrotu zwłok. Na co cystersi najpierw odmówili,

ale potem ponagleni przez Watykan - uwaga - wygotowali te

zwłoki i wypreparowali z nich szkielet. Po czym wysłali dominikanom

czaszkę, ale inną. Ostatecznie oddali zmasakrowane

szczątki Tomasza dopiero po tym, jak Watykan zagroził

mnichom kasatą klasztoru i klątwą. Taka sytuacja. Albo inna,

pochodząca z Niemiec. Tamtejsza parafia bardzo chciała mieć

relikwie męczennika, by złożyć je w ołtarzu głównym kościoła

(w Niemczech i Austrii bardzo często można zobaczyć

ciała różnych świętych pod ołtarzami w szklanych trumnach,

błeee ... ) . Ale parafia była biedna, a relikwie męczenników to

raczej wyższa półka cenowa. Zrodził się więc pomysł następujący:

kiedy przez tę miejscowość przechodził zdążający do

Ziemi Ś więtej pielgrzym, obywatele poprosili go, by w drodze

powrotnej wstąpił do nich opowiedzieć o swojej pielgrzymce

i o Jerozolimie. Ten się zgodził. Za rok czy dwa wracał i pojawił

się w owej miejscowości. Jej mieszkańcy wypytali go

Relikwie i odpusty 141


dokładnie o wszystkie szczegóły, upewnili się, że pokutował za

grzechy, że odbył spowiedź generalną i uzyskał odpusty, a więc

że zasadniczo jest święty. Następnie ... zamordowali go i już

mieli relikwie męczennika, i to prawie bezkosztowo, bo wystarczyło

się wyspowiadać z grzechu zabójstwa. Ciekawe, że

ten kult relikwii jest w KRK wciąż podtrzymywany, w Polsce

bardzo mocno. W obiegu są teraz między innymi relikwie Jana

Pawła n, Faustyny Kowalskiej, księdza Popiełuszki. Wystawia

się je do adoracji, podaje wiernym relikwiarze do całowania,

błogosławi nimi. Sam musiałem to wielokrotnie robić i czułem

się z tym wyjątkowo nieswojo. Często zastanawiałem się

nie dlaczego, bo to wiedziałem ze studiów, ale po co. Szczególnie

mocno to pytanie zaczęło mnie dręczyć po usłyszeniu

autentycznej historii od mojego kolegi pracującego we Włoszech

w szpitalu sanatoryjnym. Otóż dnia pewnego, a była to

niedziela, kolega zgodnie z wymogami prawa liturgicznego

odprawił mszę według formularza niedzielnego. W dniu tym

przypadało też wspomnienie Świętej Rity, mocno czczonej

w słonecznej Italii. Ale że w kalendarzu liturgicznym Święta

Rita przegrywa z niedzielą, więc o niej nie wspominał. Zaraz po

zakończonej mszy, kiedy mój kolega przebierał się w zakrystii,

wpadł tam rozwścieczony pacjent, krzycząc: „Jakim prawem nie

było mszy o Świętej Ricie????!!!! Przecież dzisiaj jest Świętej

Rity, ja jestem czcicielem Świętej Rity!!!!!!''. Kolega próbował się

wytłumaczyć i nieopatrznie użył stwierdzenia, że w niedzielę

czcimy Pana Jezusa jako naszego Zbawiciela, a On jest ważniej ­

szy od Świętej Rity. Na co jeszcze bardziej rozjuszony wierny

zakrzyknął: „W dupie mam Pana Jezusa, ja jestem czcicielem

Świętej Rity, a ty jesteś gówniany ksiądz!!!'; po czym trzasnął

drzwiami tak, że prawie wyleciały z zawiasów, i poszedł sobie.

142 Relikwie i odpusty


Mój kolega długo dochodził do siebie. Ja natomiast rozważałem

tę sytuację potem już na spokojnie i doszedłem do wniosku, że

kult relikwii czy też świętych, który jest drastycznie niezgodny

z Biblią, korporacja utrzymuje jako odpowiedź na popyt. Skoro

bowiem klientela ma w dupie Pana Jezusa, chętnie zaś złoży

ofiarę w sanktuarium świętego lub wrzuci grosz do koszyka

przy okazji błogosławieństwa kością jakiejś świętej, to proszę

bardzo. Klient nasz pan. I tyle. Dramatycznie to proste. Inny

przykład na tę samą zasadę to zbieranie datków przy okazji tak

zwanej adoracji krzyża w Wielki Piątek. Zdarzali się proboszczowie,

którzy dla usprawnienia liturgii rozkładali w kościele

po kilka, a nawet kilkanaście krzyży, żeby przy każdym móc

postawić koszyk ... Sam widziałem. Nic to, że Chrystus mówił

o oddawaniu czci Bogu w duchu i prawdzie. Na takie rzeczy

nie ma popytu. Jest natomiast popyt na konkrety i KRK bez

mrugnięcia okiem - dla korzyści korporacji - nie tylko godzi

się na takie sytuacje, ale wręcz je tworzy bądź promuje. I znów

korzyść jest podwójna, tak jak i w przypadku wzniosłego sacrum

i szarej rzeczywistości profanum: związanie emocjonalne

z korporacją i otwartość portfeli wiernych na potrzeby KRK

instytucjonalnego.

„Produkty lecznicze homeopatyczne, określone w ust. 1 i 4, nie

wymagają dowodów skuteczności terapeutycznej" {art. 21 ust.

7 ustawy Prawo farmaceutyczne)66• Ten zabawny przepis, na

podstawie dyrektywy unijnej umieszczony w aktualnie obowiązującym

w Polsce prawie pokazuje, że wszystko jest w naszym

pięknym świecie możliwe. Ale to jeszcze nic wobec tego,

co głosi korporacja KRK na temat odpustów. I nie będę się tutaj

odnosił do tych historycznych bezczelnych nadużyć, które

Relikwie i odpusty 143


doprowadziły Marcina Lutra do podniesienia głosu i rozpoczęcia

Reformacji 500 lat temu. Wtedy jasne było, że chodzi o pieniądze

na rzymskie budowy i remonty, bo papieże wszystko

wydali na wojny i politykę.

Właśnie, czy naprawdę o pieniądze? Przyjrzyjmy się temu.

Bo przecież kwestia odpustów pozostała aktualna w KRK,

chociaż teraz nie jest związana z jakimiś szczególnymi zyskami

ekonomicznymi. Już się nie zdobywa odpustów przez

składanie ofiar. Idzie się na mszę albo na adorację, albo na

cmentarz i odmawia określone modlitwy. I tyle, nic nie płacisz.

Czasem, jeśli odpust jest przywiązany do określonego

miejsca, na przykład do jakiegoś sanktuarium, można tam

napotkać jakąś skarbonkę czy koszyk, ale jej wzbogacenie nie

jest warunkiem koniecznym uzyskania odpustu. Pytam zatem:

po co KRK utrzymało coś, z czego mogło się po cichu dyplomatycznie

wycofać?

Na potrzeby tego rozdziału ponownie przeczytałem dokument

papieża Pawła VI na temat odpustów Indulgentiarum

doctrina, który wykłada aktualne (z roku 1967) nauczanie KRK

na ten temat. Jest to spora skarbnica kompletnie antybiblijnych

twierdzeń. Chciałem się tym dokumentem zająć, bo w kilku

kolejnych artykułach pokazuje on skalę uzurpacji i uporu KRK

w całej jego historii. Pierwszy z punktów jest w świetle Biblii

otwartą herezją, jakąś katolicką formą deizmu. Oto Chrystus

dokonał dzieła zbawienia (jak się zaraz okaże - niekompletnego),

a następnie poszedł na wieczny odpoczynek w niebie.

A gospodarowanie wypracowanymi przez Siebie dobrami (?)

powierzył korporacji KRK, a ściślej jej funkcjonariuszom, jak

to się okaże za chwilę. Wnioski z tego są dwa: po pierwsze taki,

że Bóg w zasadzie już się nie interesuje za bardzo tymi, których

144 Relikwie i odpusty


podobno zbawił, a po drugie - to KRK ma teraz pełnię władzy

nad zbawieniem ludzi i może arbitralnie i autorytatywnie nim

zarządzać. Następne punkty idą jeszcze dalej. Otóż okazuje

się, że zbawienie dokonane przez ofiarę Jezusa Chrystusa jest

niepełne, bo musi być uzupełniane przez składanie dobrych

uczynków w ofierze Bogu, a KRK ma zgoła świadomość, że wykonuje

dzieło zbawcze. Czyli jest zbawicielem - pomocniczym,

bo pomocniczym, ale zbawicielem. Jeszcze raz, drukowanymi

literami: KRK uważa się za zbawiciela rodzaju ludzkiego. I jako

taki dokonuje dwóch rzeczy: uzupełnia niedoskonałą ofiarę

Chrystusa oraz rozdziela skarb przez Niego zdobyty. Dlatego

jasny się staje kolejny punkt: KRK wyklucza karnie spośród

siebie tych, którzy mają czelność myśleć i uważać inaczej,

szczególnie tych, którzy podważają jego władzę. „Prawomocną"

(na jakiej podstawie?), jak głosi jeden z kolejnych punktów67•

KRK za warunek konieczny uzyskania odpustu uważa „wykluczenie

jakiegokolwiek przywiązania do grzechu, nawet powszedniego".

Tu najpierw przypomina mi się historia wschodniego

mędrca - kpiarza Hodży Nasreddina. Pewnego razu

obiecał on miejscowemu władcy, że w trzy dni nauczy jego

osła mówić. Ale był jeden warunek: władca przez te trzy dni

nie mógł ani razu, pod żadnym pozorem, pomyśleć o małpie.

I tu Hodża był bardzo dokładny w określeniu, o jakiej to małpie

myśleć nie wolno: o małpie skaczącej po drzewach, o małpie

jedzącej banana, o małpie drapiącej się po tyłku ... Jak można

się spodziewać, Hodża bez problemu wziął pieniądze od

władcy, a po trzech dniach wrócił z nadal niemówiącym po

ludzku osłem, wyrzucając jego właścicielowi, iż storpedował

jego ciężki trud, myśląc o małpie ... Tak, nigdy nie ma żadnej

gwarancji, czy katolik na pewno uzyskał odpust. Wydaje się, że

Relikwie i odpusty 145


chyba tylko sam Jezus Chrystus jako jedyny z ludzi naprawdę

nigdy nie był przywiązany do żadnego grzechu i zdołał takie

przywiązanie wykluczyć. Wszyscy ludzie z takim przywiązaniem

mają do czynienia i mogą z nim co prawda walczyć,

ale walka ta niekoniecznie musi zakończyć się zwycięstwem.

Można zatem powiedzieć, że na podobnej zasadzie jak środki

homeopatyczne, odpust „nie wymaga dowodów skuteczności

zbawczej''.

W różnych miejscach tej książki powtarzam, że głównym

problemem KRK jest jego nienasycone pragnienie absolutnej

władzy nad ludzkością i światem. Władzy niby w imieniu

Boga, ale tak naprawdę zamiast Niego. Dlatego nie ma się co

dziwić, że na wystąpienie Lutra KRK zareagował tak nerwowo

i brutalnie. Tu nie chodziło tak naprawdę o pieniądze za

odpusty. Te dałoby się wycisnąć z ludzi na dziesiątki różnych

sposobów. KRK miał w tym względzie już wtedy ogromne wielowiekowe

doświadczenie. Korporacja wyczuła, że zagrożona

jest jej władza, i zrobiła wszystko, by ją zachować. W wymienionym

wyżej dokumencie są wzmianki o pewnych nadużyciach

w kwestii odpustów, ale zasadniczo KRK idzie w zaparte i broni

swoich podstawowych praw. I to broni agresywnie, grożąc

ekskomuniką {!) tym, którzy, uwaga: podważają jego władzę.


Indoktrynacja

Wyłączność na dystrybucję produktu (wiara, bilet do nieba

...) przypisana jest zarządcom oraz funkcjonariuszom korporacji,

klientom (wiernym) wyznacza się najwyżej rolę pomocniczą

o charakterze marketingowym: „zadanie głoszenia

Ewangelii zostało powierzone głównie Biskupowi Rzymskiemu

i Kolegium Biskupów. ( ...) Do własnych zadań prezbiterów,

którzy są współpracownikami biskupów, należy głoszenie

Ewangelii Bożej. ( „ .) Wierni świeccy na mocy chrztu i bierzmowania

są świadkami ewangelicznego orędzia przez słowo

i przykład życia chrześcijańskiego. Mogą być też powoływani

na współpracowników"68•

Korporacja przyznaje sobie nieograniczone prawa do korzystania

ze wszystkich możliwych - istniejących i przyszłych -

kanałów sprzedażowych dla rozpowszechniania swojego produktu:

„ przepowiadanie i nauczanie katechetyczne, ( ...) przedstawianie

nauki w szkołach, w akademiach, na konferencjach

i różnego rodzaju zebraniach; upowszechnianie jej przez publiczne

deklaracje dokonywane przez kompetentną władzę

z okazji pewnych wydarzeń, nadto przez słowo drukowane

oraz inne środki społecznego przekazu. ( . . .) Biskupi mają

prawo przepowiadać wszędzie słowo Boże"69•

Indoktrynacja 147


Wyznaczeni specjaliści ds. sprzedaży (księża) mają się ściśle

trzymać planów sprzedażowych, a szczególnie uważać, by oferować

jak najszerszą gamę produktów, i to wszystkim, mają to

czynić w celu pozyskania nowych klientów i utrzymania już

posiadanych: „ ( ... ) powinni przedstawiać wiernym przede

wszystkim to, w co należy wierzyć i co trzeba czynić dla chwały

Bożej i zbawienia ludzi. Niech także przekazują wiernym naukę,

jaką Urząd Nauczycielski Kościoła głosi o godności i wolności

osoby ludzkiej, o jedności i trwałości rodziny oraz o jej zadaniach,

o obowiązkach ludzi żyjących w społeczeństwie, jak

również o układaniu spraw doczesnych zgodnie z porządkiem

ustanowionym przez Boga"70• Mają też zadbać o to, by ewangeliczne

orędzie docierało do niewierzących mieszkających na

danym terytorium, ponieważ również ich, tak samo jak wiernych,

trzeba objąć duszpasterstwem.

Świeccy wierni - klienci korporacji - mają bardzo dbać o przygotowanie

kolejnego pokolenia do tej roli71• A korporacja, nie

oglądając się na państwo czy inne konkurencyjne korporacje,

zapewnia ze swojej strony miejsca takiego przygotowania

(finansowane oczywiście przez klientów, a zarządzane przez

funkcjonariuszy) n.

Korporacja wyklucza jakąkolwiek zewnętrzną, państwową

kontrolę nad treściami przekazywanymi we własnych placówkach

edukacyjnych. To jeszcze jest logiczne. Ale przecież zapis

ten odbiera możliwości kontrolne państwu, które udostępnia

szkoły katechezie katolickiej. Mało tego, tylko kasta zarządza -

jąca korporacji może decydować o tym, kto będzie uczył religii,

również w szkołach państwowych. Przyznam, że kiedyś spra -

148 Indoktrynacja


wiało mi to pewną złośliwą satysfakcję, że nienawidząca mnie

dyrektorka szkoły (pracowałem uczciwie, ale kontestowałem

kuriozalne i kapryśne zachowania, pomysły i zarządzenia tej

pani) zgrzytała zębami, nie mogąc mnie zwolnić.

Idźmy dalej - szkolnictwo wyższe na poziomie uniwersyteckim.

To prawda, że uniwersytety europejskie mają kościelno­

-katolickie korzenie. A korporacja wie, że uchwycenie klientów

z wykształconej warstwy społeczeństwa to prawdziwy skarb,

należy więc stworzyć sieć takich placówek73•

Teraz jeden z największych smaczków - przepisy dotyczące

kościelnej cenzury. Tak, KRK bez żenady i bez żadnych oporów

mówi, że ma prawo do recenzowania i cenzurowania treści docierających

do klientów. Bo klient to nie nasz pan, ale nasz poddany,

i kasta rządząca zdecyduje, co mu oficjalnie wolno obejrzeć,

wysłuchać czy przeczytać, a czego nie wolno: „1. Dla zachowania

nieskazitelności wiary i obyczajów pasterze Kościoła

posiadają prawo i są zobowiązani czuwać, by wiara i obyczaje

wiernych nie doznały uszczerbku przez słowo pisane lub użycie

środków społecznego przekazu. Przysługuje im również prawo

domagania się, aby przedkładano do wcześniejszej oceny to,

co ma być wydane przez wiernych na piśmie, a dotyczy wiary

lub obyczajów, a także odrzucania pism przynoszących szkodę

prawdziwej wierze lub dobrym obyczajom"74• Zatem pełna

cenzura. I właściwie, choć tego się wprost nie pisze, to przecież

na zasadzie wcześniej jasno określonego posłuszeństwa

wierni klienci mają prawo oglądać, słuchać i czytać tylko to,

na co pozwala im korporacja. Jeśli robią inaczej, to popełniają

grzech nieposłuszeństwa i w zasadzie powinni się z niego spowiadać.

Różnica między czasami dawniejszymi a dzisiejszymi

Indoktrynacja 149


w tym zakresie polega chyba tylko na tym, że obecnie nie ściga

się aktywnie przestępców, a heretyckich ksiąg, płyt itp. się

publicznie nie pali. Tyle o wolności wiernych w KRK. Myli się

głęboko, kto myśli, że w inkwizycji kościelnej chodziło o pieniądze

(to w tej państwowej, hiszpańskiej głównie) albo o treść

nauczania. Naiwność!! Zawsze szło o władzę ...

O władzę nad nowymi pokoleniami klientów idzie też w kwestiach

tak zwanego katolickiego wychowania. Czyli jakiego?

Ano wychowania do posłuszeństwa kaście i funkcjonariuszom,

wychowania do bycia lojalnymi klientami korporacji, a obowiązek

pomagania w tym dziele ma również świeckie państwo

(dobre, nie?): „Rodzice katoliccy mają ponadto obowiązek

i prawo dobrania takich środków i instytucji, przy pomocy

których, uwzględniając miejscowe warunki, mogliby lepiej

zadbać o katolickie wychowanie swoich dzieci. Rodzice mają

również prawo otrzymania od państwa pomocy potrzebnych

do katolickiego wychowania dzieci. (...) Ze szczególnej racji

prawo i obowiązek wychowania należy do Kościoła"75• Księża

katoliccy w Polsce bardzo mocno czują te uprawnienia, stawiając

wymagania dyrektorom szkół państwowych, i dziwią

się, a w zasadzie bulwersują, kiedy jakiś dyrektor broni swojej

niezależności i nie spełnia wymagań proboszcza co do planu

lekcji prowadzonych przez jego księży bądź katechetów. Sam

słyszałem często nieprzychylne lub obraźliwe komentarze

proboszczów na temat głupoty „tej baby" (dyrektorki szkoły) ,

która nie poszła na rękę proboszczowi przy uldadaniu planu

lekcji bądź przydzielaniu etatów dla wikariuszy. Oni naprawdę

uważają, że szkoła powinna się w tym zakresie podporządkować

parafii.

150 Indoktrynacja


Teraz nieco o misjach katolickich. Kodeks określa KRK jako

z natury misyjny, co oznacza, iż ta korporacja jest nastawiona

na zdobywanie coraz większej bazy klientów. I tu wszyscy - od

kasty zarządzającej przez funkcjonariuszy aż po samych klientów

- mają obowiązek nad tym pracować, choć oczywiście

wszelka decyzyjność pozostaje na poziomie kasty, reszta ma

robić swoją robotę76• Widać to między innymi, kiedy spojrzy się

na historię zlikwidowanych w osiemnastym wieku „redukcji

jezuickich" w Paragwaju. Krwawo zdemolowane mini państewka,

w których rządzili jezuici, ale też Indianie mieli jakąś część

władzy. I o władzę poszło. Nie chcieli jej katoliccy Hiszpanie

i Portugalczycy (tracili niewolników) , nie chciał Rzym, który

w jezuitach zobaczył konkurentów do władzy na nowych terenach.

I za zgodą Rzymu ponownie zredukowano Indian do

niewolników, ale u katolickich panów. I władza wróciła we

właściwe ręce ...

Trochę o katechezie w szkołach. Tak naprawdę katechetą

stałem się przez przypadek. Otóż byłem właśnie w trakcie

obowiązkowej dla wszystkich kleryków zgromadzenia przerwy

w studiach po filozofii (na tak zwaną praktykę duszpasterską).

Wylądowałem w centralnym domu, gdzie przełożonym

był ZET. Trafił tam również po kilkuletnim wygnaniu za granicę

Wojtek, od zawsze z ZET skonfliktowany. Najpierw musiałem

przez dwa miesiące codziennie podczas posiłków być świadkiem

ich kłótni i sporów ideologicznych na doniosłe tematy:

noszenia brody (ZET tego zakazywał), chodzenia na basen (z ET

nie był entuzjastą) czy też obecności na stole serwetek papierowych

(z ET nie chciał - bez podania powodów - za to kilka

lat później wprowadził obowiązkowe, ale płócienne, chyba

Indoktrynacja 151


w swoim zakompleksieniu uznał je za szlachetniejsze). Mówię

„ideologiczne spory': bo za każdym razem dyskusja prowadziła

do starć na polu teologii czy też duchowości. Takie tematy:

broda a duchowość ... Miałem już powoli dość, kiedy okazało

się, że Wojtek wybrał wolność i znów wyjechał za granicę.

Odetchnąłem z ulgą, by za moment dowiedzieć się, że muszę

przejąć po nim pół etatu katechezy w szkole. Był kwiecień, więc

zostały dwa miesiące. Była to szkoła średnia, technikum odzieżowe.

Jako kleryk po filozofii miałem wówczas 21 lat (i znikomą

jeszcze wiedzę o teologii, której miałem nauczać) . Technikum

było wtedy pięcioletnie, moje najstarsze uczennice miały zatem

lat dwadzieścia i były ledwie rok młodsze ode mnie. Cóż,

specyficzna sytuacja. Oczywiście nie zapytano mnie o zdanie,

a ja taki rozwój wydarzeń uznałem za oczywisty. Trzeba było

się poświęcić. Wyparłem wszystkie swoje lęki i niepewności

i poszedłem uczyć przedmiotu, w którym nie byłem specjalistą.

Szybko zrozumiałem, że to nic nie szkodzi, bo moi uczniowie

w przedmiocie religia orientowali się zazwyczaj słabo.

Bawiły mnie sytuacje, kiedy na pytanie o przykazania boskie

uczniowie odpowiadali, że czwarte z nich brzmi „chrzcij ojca

swego i matkę swoją'; albo kiedy siedem grzechów głównych

próbowali odtworzyć przez odwołanie do wyświetlanego właśnie

filmu Siedem, cytuję: „Grzechy główne? Chwila, proszę księdza,

zaraz, pycha ..., chci ..., kurwa, zaraz, ja widziałem ten film,

przypomnę sobie''. Sympatyczne było również prowadzenie

lekcji na temat strojów duchownych na przestrzeni dziejów, jako

że większość moich uczennic (w całej szkole 520 dziewcząt

i 18 chłopców) kształciła się w zawodzie technik krawiectwa.

Czy uczyłem ich jakichś wartościowych rzeczy? Starałem

się, przygotowywałem lekcje bardzo rzetelnie. Nie miałem do

152 Indoktrynacja


dyspozycji Google'a ani Wikipedii. Ale dawało mi to możliwość

grzebania w książkach, co uwielbiałem. Jak to możliwe,

że taki jak ja kleryk bez właściwego wykształcenia mógł uczyć

w szkole? Ano w zasadzie każdy wtedy mógł. Katecheza weszła

właśnie do szkół i panował ogólny chaos. Był on spowodowany

jednym z największych strategicznych błędów katolickiego Episkopatu

Polski po 1989 roku. O co tu chodzi? Otóż w tamtym

czasie episkopat za wszelką cenę dążył do wciśnięcia religii

do szkół (żeby było jak przed wojną) . W moim pojęciu to gigantyczny

błąd strategiczny. Po wojnie krótko religia katolicka

była nauczana w szkołach. Ale ze względu na panującą sowietyzację

kraju władze komunistyczne wyrzuciły katechizację ze

szkoły, robiąc Kościołowi katolickiemu największą przysługę

w historii. Religia była nauczana przy parafiach. Po pierwsze

władze straciły całkowicie kontrolę nad katechezą i katechetami,

dając Kościołowi możliwość nieskrępowanego nauczania

czego chciał i jak chciał. Po drugie - parafie z czasem rozwinęły

ogromną infrastrukturę salek parafialnych, skupiając dzieci

i młodzież od najwcześniejszych lat przy swoim parafialnym

kościele. W salkach czuły się jak u siebie, dobrze znały swoich

księży. Były z rzeczywistością parafialną i w ogóle kościelną

po prostu oswojone. To było ich miejsce. Nie ma się zatem co

dziwić, że w naturalny sposób zasilane były szeregi ministrantów

czy lektorów, a potem scholek czy zespołów parafialnych.

Skutkowało to także sporą liczbą dobrze przygotowanych (w rozumieniu

korporacyjnym) powołań kapłańskich i zakonnych.

Z drugiej strony taki układ pozytywnie wpływał na życie

i funkcjonowanie samych księży, którzy byli obecni prawie cały

czas na parafii, mogli dostosowywać lekcje do różnych potrzeb,

na przykład odwołać je, gdy wypadł pogrzeb, zawiesić na czas

Indoktrynacja 153


kolędy itp. Dawało im to poczucie bycia na własnym terenie,

co szczególnie podczas lekcji z młodzieżą było fundamentalne.

Ogromny kapitał. I tego kapitału episkopat pozbył się jednym

podpisem pod umową z rządem. W imię czego? Jakichś sentymentów

i chęci odbudowy przedwojennej pozycji Kościoła.

Jak na wejście księży do szkół zareagowała młodzież? Różnie.

Zazwyczaj niechętnie, bo słusznie uważano, że coś tu nie

gra. Zdarzały się incydenty z podpalaniem księżom sutann,

choć nieliczne. Dużo było na początku pyskowania i kłótni

z księżmi, jako że teraz to oni byli na terenie szkoły, który młodzież

uważała za swój (stąd mocne dążenie księży i katechetów

do tego, żeby w szkołach były klasopracownie religii urządzane

jak salki katechetyczne przy kościołach, czyli malutka enklawa,

na terenie której znowu ksiądz byłby u siebie). Ale krótko

potem młodzież uodporniła się na katechezę, traktując ją jako

mało istotny przedmiot, bo była nieobowiązkowa (wszyscy

chodzili i tak, no bo gdzie się podziać podczas tej lekcji pośrodku

dnia), ocena nie liczyła się do średniej. Czyli żadnych kłótni

z księdzem, żadnej dyskusji, obojętność po prostu.

A księża? Moim zdaniem wyłącznie na tym wszystkim stra -

cili. Po pierwsze nagle okazało się, że mają mnóstwo godzin katechezy

w szkołach, bo teraz prawie wszyscy uczniowie chodzą

na religię. Były sytuacje, że uczyli po trzydzieści godzin tygo ­

dniowo, a poza tym mieli wszystkie inne obowiązki parafialne

jak dotychczas. No dobrze, a katecheci? Nie było ich prawie

wcale, bo do tej pory lekcje religii na parafiach prowadzili prawie

wyłącznie księża i siostry zakonne. Katechetów świeckich

w skali kraju była garstka, bo nie było na nich zapotrzebowania.

A ci, którzy pracowali, to w większości hobbyści bez prawdziwego

wykształcenia teologicznego. Tak że decyzja o wprowadze-

154 Indoktrynacja


niu katechezy do szkół spadła na proboszczów jak grom z jasnego

nieba (nieomylny Episkopat swoich działań z plebsem

kościelnym przecież nie konsultuje) . Nagle musieli obsadzić

monstrualną liczbę godzin w szkołach. I nie mieli kim. W mojej

rodzinnej parafii proboszcz wydzwaniał do nauczycieli emerytów

- przedmiot nie grał roli - byle tylko obsadzić etaty.

Ciekawostka: świeccy katecheci i siostry oraz bracia zakonni

dostawali w tych pierwszych latach wynagrodzenie, a księża nie.

Na parafiach trzeba było teraz wszystko dostosować do planów

lekcji, i to zazwyczaj (przynajmniej w miastach) w kilku szkołach.

Plebania przestała być domem dla księży. Nawet godziny

pogrzebów ustala się często według planu lekcji. Wszystkie

grupy parafialne zostały przesunięte na wieczory lub weekendy.

Skończyły się wspólne obiady księży, no bo nie da się tego

czasowo zgrać. Czas kolędy stał się gigantycznym wysiłkiem,

ponieważ nie można było zawiesić katechezy. Najpierw do

szkoły, potem (jeśli się zdąży) na obiad, a następnie kilka godzin

kolędy, i tak przez miesiąc, a często i dłużej. Po takim czasie jako

księża byliśmy w dziwnym stanie, zazwyczaj mocno skołowani.

Tak zwana wspólnota między księżmi mocno ucierpiała.

A katecheci? To osobna historia, bez happy endu zresztą. Na

samym początku katechizacji katolickiej w polskich szkołach

zaczął się gigantyczny wręcz popyt na osoby świeckie, które

mogłyby uczyć religii. Jak grzyby po deszczu zaczęły więc powstawać

tak zwane kolegia katechetyczne - trzyletnie szkoły

wyższe zawodowe na poziomie licencjatu. Były one filiami różnych

katolickich uczelni, a kadrę stanowili zazwyczaj nauczyciele

z seminariów diecezjalnych. O ich poziomie wspominam

w innym miejscu. I tak oto całe rzesze młodych (a czasami

Indoktrynacja 155


i starszych) ludzi rozpoczęły naukę katolickiej filozofii i teologii.

Wieczorowo oczywiście, bo w tygodniu już pracowali w szkołach

- była taka możliwość. Kolegia te stały naukowo na niskim

poziomie, a wykładowcy często traktowali je jako zło

konieczne. Niemniej jednak w ten sposób przygotowano do

pracy całą rzeszę oddanych sprawie katolików. Kilka lat później

na skutek zmiany przepisów prawa edukacyjnego katecheci

musieli uzupełnić swoje wykształcenie do magisterskiego.

I znów robili to wieczorowo, pracując w tygodniu. Ludzie ci

zainwestowali sporo własnego czasu i pieniędzy, a zwłaszcza

serca w pracę i przygotowanie się do niej. Co nie oznacza, że

są dobrymi teologami. Nie mieli żadnej szansy nimi zostać. Po

pierwsze zbyt mało zajęć, po drugie bardzo słaby ich poziom,

a po trzecie i tak zawsze byli traktowani przez księży jako gorszy

gatunek, bo nie kończyli normalnej sześcioletniej teologii.

Ale pracowali, robili, co mogli, poświęcali się, niektórzy z nich

douczali się dodatkowo. Często niestety (doświadczałem tego

sam w mojej praktyce szkolnej) robili zamieszanie z powodu

swojego szczerego zaangażowania i ambicji, które nie

zawsze szły w parze z solidną wiedzą i rozsądkiem. Celowały

w tym siostry zakonne. Dla sprawiedliwości muszę dodać, że

księża również mieszali uczniom w głowach. Ale wracając do

katechetów, sytuacja ich - ta zawodowa - w końcu stała się

znośna. Wielu z nich stało się ważnymi postaciami w swoich

szkołach i miało pozytywny wpływ na grona pedagogiczne.

Po latach katechetów zaczęto postrzegać jako takich samych

nauczycieli jak inni. Z drugiej strony stopniowo (choć nie we

wszystkich diecezjach) wydziały katechetyczne kurii biskupich

zaczęły kontrolować katechetów, wyznaczać im cykliczne

obowiązkowe spotkania, wykłady, rekolekcje, wszystko pod

156 Indoktrynacja


hasłem tak zwanej permanentnej formacji. Zazwyczaj były

to spotkania bezwartościowe, wykłady na masakrycznie niskim

poziomie, ale katecheci szybko nauczyli się radzić sobie

z tym lub obchodzić przepisy. Nastąpiła normalizacja. Aż do

momentu, kiedy w polskie szkoły uderzył kryzys demogra -

ficzny. Uczniów drastycznie ubyło, odpadały kolejne godziny.

Zaczęła się walka o etaty. Sam musiałem zmienić szkołę,

w której uczyłem, bo nastąpiło jej połączenie z inną i mój etat

po prostu zniknął. Ale nie musiałem się martwić, ja godziny

miałem zapewnione. A katecheci nie. Bo jeśli znikały etaty,

to oni właśnie w wydziale katechetycznym kurii dowiadywali

się, że po prostu nie ma dla nich godzin. Bo musiało ich

wystarczyć dla księży. Jeśli ktoś tracił pracę, to był to właśnie

katecheta. Wielokrotnie byłem świadkiem sytuacji, kiedy zrozpaczeni

katecheci, mający na utrzymaniu rodziny i zasadniczo

żadnych możliwości innego zatrudnienia, dowiadywali się od

funkcjonariuszy kurialnych, że pracy dla nich nie ma. I odchodzili

ze łzami w oczach. Bo - jeszcze raz - dla księży godziny

być muszą (tego oczywiście katecheci nie słyszeli oficjalnie).

I tak oto rzesze specjalnie przygotowanych katechetów zasilały

szeregi bezrobotnych. Osobiście uważam, że traktowano

ich i traktuje się nieuczciwie. Oni zaufali Kościołowi katolickiemu.

I zostali na lodzie. Po przepracowaniu czasem nawet

i dwudziestu lat nagle okazali się niepotrzebni. Co obrotniejsi

zawczasu starali się o uprawnienia do uczenia drugiego przedmiotu,

na przykład informatyki, edukacji dla bezpieczeństwa,

etyki czy innych. Ale to była mniejszość.

No właśnie, a dlaczego dla księży muszą być godziny i etaty?

Ano dlatego, że uzależnili się od pieniędzy zarabianych

w szkole Od kiedy zaczęli otrzymywać pensję i być normalnie

Indoktrynacja 157


zatrudnieni, potraktowali te pieniądze jako standardową skła -

dową swoich wpływów. I skoro były to dochody pewne (przypominam

- dla księdza etat być musi), to zaczęli mieć też zdolność

kredytową. A to oznaczało, że można było sobie pozwolić

na lepszy samochód, niektórzy nawet zainwestowali w mieszkania.

A na raty kredytów trzeba mieć środki. Zwłaszcza młodzi

księża stali się zatem takimi samymi niewolnikami banków jak

reszta społeczeństwa. Jasne, że nie wszyscy. Ale im młodsi, tym

bardziej. Czy to źle? Nie wiem. Z punktu widzenia katolickiej

teologii i wzniosłych ideałów kapłańskich na pewno to średni

pomysł. Ale dzięki temu młodzi księża lepiej rozumieją, co to

znaczy być na dorobku w korporacji.

A jak ja wspominam swoją katechetyczną karierę? Hmm ...

Kiedy rozpoczynałem tę pracę, miałem wojowniczy nastrój.

Widziałem siebie jako walczącego na froncie ewangelizacji.

Ano właśnie. Bo według definicji katechizacja to dostarczanie,

poszerzanie i porządkowanie wiedzy religijnej u osób zewangelizowanych,

które już są świadomymi chrześcijanami. I teoretycznie

tak miało być - moi uczniowie byli już dawno po pierwszej

komunii, powinni też - jako bierzmowani - mieć Ducha

Świętego. Nic z tych rzeczy. Miałem w znakomitej większości

do czynienia z religijnymi analfabetami lub gorzej - wtórnymi

analfabetami, których głowy pełne były zafałszowanych pojęć

i skojarzeń. A więc orka na ugorze, prostowanie błędów, uczenie

rzeczy najprostszych, w wielu wypadkach ewangelizacja. Była

ona zresztą w warunkach szkolnych praktycznie niemożliwa.

To wtedy po raz pierwszy zderzyłem się nieprzyjemnie z bezsensownymi

pomysłami KRK na katechizację. I pojawiły się

pierwsze frustracje. Na przykład ta dotycząca podręczników.

Na samym początku na poziomie szkół Średnich istniał tylko

158 Indoktrynacja


jeden, Teologia dla szkół Średnich. Gruba książka, zawierająca

w praktyce kompendium biblistyki oraz różnych działów teologii,

z której katecheci mogli wybierać dość dowolnie to, co

było im potrzebne. I to jeszcze jakoś się trzymało kupy. Potem

nastąpił tak zwany rozwój i stworzono nowe podręczniki.

„N owe" w cudzysłowie, bo tak naprawdę były to podrasowane

wersje tego, co istniało dotychczas. Napisane na początku lat

siedemdziesiątych, wielokrotnie poprawiane, ale w zasadniczym

zakresie te same, tyle że teraz wydane na ładniejszym

papierze i z kolorowymi zdjęciami. Jednak co do treści (zresztą

często i języka) dość archaiczne. Trafiono z nimi na czasy, kiedy

w Polsce zmieniało się bardzo dużo, i to w sposób gwałtowny.

Nowa rzeczywistość społeczna i ekonomiczna zaskakiwała

ludzi i często nie potrafili się oni odnaleźć w tym wszystkim.

A katechizacja (podręczniki także) nie dawała odpowiedzi na

pytania, które się pojawiały. Nie pomagała w odnalezieniu

się, ustawieniu, reagowaniu i życiu po chrześcijańsku w tych

nowych warunkach. Wracając do katechezy: szybko doszedłem

do wniosku, że muszę odpuścić kwestię książek, zeszytów

itp. i zająć się tym, co jest naprawdę potrzebne, czyli rozmową

o tym, jak można po chrześcijańsku przeżywać aktualne

wydarzenia, jak orientować się w życiu jako osoba wierząca.

I od razu okazało się, że jest to jedyna sensowna droga. Ale

też równie szybko zaczęły się pewne kłopoty: bo jak to nie

ma zeszytów, jak to nie ma kontroli udziału we mszach czy

różańcach, jak to nie ma naciskania na uzupełnienie bierzmowania.

Jak to nie mają podręczników???!!! Jako że byłem

wtedy zakonnikiem, nie do końca podlegałem władzy kurii,

miałem zatem względny spokój - nie czepiano się mnie specjalnie.

Inni koledzy - diecezjalni - bardzo boleśnie przeżywali

Indoktrynacja 159


krępujący ich gorset durnych programów i podręczników oraz

nacisków kurialnych.

Zawsze natomiast bardzo ciążyło mi to, że byłem przez

moich uczniów odbierany jako funkcjonariusz opresywnego

reżimu. Każda nowa klasa, z którą przyszło mi pracować,

wystawiała mnie na próbę. Nie tylko jak każdego innego na -

uczyciela, czyli sprawdzając, na ile da się przesunąć granice

tego, co dozwolone.

Gorzej, jeżeli musiałem w ogóle udowadniać, że jestem

człowiekiem. Mnóstwo energii, czasu i serca zmarnowanych

na zbudowanie w ogóle jakiejś sensownej relacji. Dlaczego?

Właśnie dlatego, że byłem w ich oczach funkcjonariuszem,

jakimś robocopem kościelnym z założenia. Teraz czasem na

niektórych stronach logowania można spotkać żądanie: „Udowodnij,

że nie jesteś robotem'; „Udowodnij, że jesteś człowiekiem''.

Ja to robiłem, zanim stało się modne ... A bolało mnie

to i denerwowało, bo nigdy się funkcjonariuszem nie czułem.

Dla tego w prawie każdej szkole (a uczyłem w dziewięciu) byłem

w świetnych relacjach z uczniami i bardzo kiepskich z dyrekcją.

Nie byłem i nie jestem anarchistą, zawsze natomiast lekceważyłem

zasady, które były jawnie głupie. I nie chodzi mi tu

o zasady podstawowe, nie jestem socjopatą. Chodzi o dziwne

wymysły dyrektorów, rad pedagogicznych czy przełożonych

kościelnych mające na celu wyłącznie zaznaczenie, kto tu rządzi.

Te zarządzenia łamałem i często odczuwałem złośliwą satysfakcję,

kiedy już okazywało się, że miałem słuszność.


Sakramenty

Jak to jest z tymi sakramentami? O co w ogóle chodzi?

W praktyce jest to świetne narzędzie korporacyjnej kontroli nad

życiem wiernych. I to od kołyski do grobowej deski. Spróbujmy

to teraz pokazać.

U początków chrześcijaństwa nikt nie zawracał sobie głowy

czymś takim. Wiadomo było z nauki apostołów, a potem z Pisma

Świętego, że aby stać się chrześcijaninem, trzeba w sercu uwierzyć

i ustami wyznać, że Jezus jest Panem. A potem się ochrzcić.

Czyli zanurzyć w wodzie, co miało być zewnętrznym znakiem

poświadczającym wewnętrznie podjętą decyzję, znakiem widocznym

dla innych wierzących. W ogóle jakoś nie dociera do

współczesnej świadomości, że słowo tłumaczone jako „chrzest"

jest greckim pospolitym słowem oznaczającym „zanurzenie''.

„Chrzest" ma w naszym rozumieniu znaczenie religijne, „zanurzenie"

nie ma takiej konotacji. Ponieważ rozumiemy to słowo

religijnie, nadajemy temu gestowi znaczenie, którego on nie

posiada. Owo zanurzanie w wodzie nie było pomyślane jako

moment, który coś sprawia, zmienia, tworzy nową rzeczywistość.

Było tylko zewnętrznym znakiem dla samego zainteresowanego

i ewentualnych świadków, że już wcześniej dokonało się

to, co istotne. To chrześcijanin, który już uwierzył, wchodził do

wody, nie poganin czy żyd. Woda nie obmywa serca człowieka,

to - powtórzmy raz jeszcze - zewnętrzny gest zaświadczający

Sakramenty 161


o dokonanym wewnętrznym odrodzeniu człowieka. Jeśli wewnętrzna

przemiana się zatem dokona, ten zewnętrzny znak

jest przydatny, ale na pewno niekonieczny. Proste to jak budowa

cepa, nieobudowane ani żadną obrzędowością, ani teologią.

Bazuje na decyzji osoby i na jej odpowiedzialności za tę decyzję.

Odpowiedzialności wyłącznie przed Bogiem. I zakłada, że Duch

Święty naprawdę działa w sercu osoby ochrzczonej. Nie musi

więc takiemu komuś wisieć nad głową żadna instytucja, żaden

proboszcz ani pastor. Żaden pośrednik. I co ciekawe, chrześcijanie

tak funkcjonujący - bez tej całej obstawy - świetnie sobie

radzili i potrafili bez problemu oddać życie za swoją wiarę. Tu

mała dygresja: często można się spotkać ze sformułowaniami

typu „oddać życie za Chrystusa''. A jest to dość durna herezja.

Skoro to On oddał życie za nas, to my możemy, owszem, oddać

życie za nasze przekonania i za to, w co wierzymy, ale nie

za Chrystusa. Jezusa nie trzeba bronić ani się za Nim ujmować.

Jest Bogiem w końcu czy nie? To na pewno jest decyzja

godna szacunku i świadcząca o osobistej wielkości tego, kto ją

podejmuje. Ale gdy mowa o zbawieniu, nie ma żadnego znaczenia.

Bo ono ostatecznie już się w pełni dokonało i nie jesteśmy

w stanie na to wpływać naszymi decyzjami ani czynami.

Jezus swoim uczniom nakazał, by na Jego pamiątkę spożywali

wieczerzę, z akcentem na wspólne spożywanie chleba

i wina. Nie obarczał tego gestu osobistej bliskości żadnymi

rytuałami, nie wymagał żadnych uprawnień do sprawowania

tego momentu. Było to bardzo proste. I osobiste. I normalne.

W nauczaniu apostołów nie da się znaleźć żadnych wskazań

liturgicznych, żadnych jednolitych norm, które regulowałyby

sposób odbywania chrztu ani wieczerzy Pańskiej. Po prostu

zrobił to sam i powiedział: „Teraz wy tak to róbcie". I koniec.

162 Sakramenty


A teraz: co na to KRK? Od samego początku proponuje

układ nazywany ekonomią sakramentalną. Zerknijmy na moment

do katechizmu. Pierwszy z odnośnych artykułów brzmi

nieco bełkotliwie, ale zawiera fundamenty korpokościelnej

władzy nad klientem - świeckim katolikiem: „Chrystus żyje

oraz działa teraz w Kościele ( . .. ) przez sakramenty; ( ... ) Tradycja

nazywa to działanie «ekonomią sakramentalną», która

polega na udzielaniu (czy «rozdzielaniu») owoców Misterium

Paschalnego Chrystusa w celebracji liturgii «sakramentalnej»

Kościoła"n. Czyli stwierdza się tu arbitralnie, iż Chrystus co

prawda zbawił świat, ale to nie koniec! Bo oto, można powiedzieć,

załatwił to zbawienie jako pewien zasób dóbr duchowych

(cokolwiek to miałoby oznaczać), a teraz je ukazuje

i przekazuje, ale przez liturgię. To ma być ten nowy sposób Jego

działania. Przez liturgię, którą w KRK z konieczności sprawują

tylko funkcjonariusze - kapłani. Innymi słowy: zbawienie jest

dostępne, ale w całości reglamentowane przez powołaną do

tego instytucję - korporację KRK, która jest w dodatku monopolistą78.

Uzasadnienie takiego funkcjonowania wywodzi się

z tradycji oczywiście, bo przecież w Biblii o czymś takim nie

ma ani słowa. Jaką to sytuację tworzy dla świeckich? Ano sytuację

totalnej zależności i braku innych opcji. Albo przyjmiesz

zbawienie w naszej korporacji, na naszych warunkach, naszymi

sposobami, albo - zasadniczo - idziesz do piekła„. (Extra

Ecclesiam nulla salus - poza Kościołem, rzymskokatolickim

ocście, nie ma zbawienia). Nie ma na świecie firmy, która

miałaby takie warunki prowadzenia biznesu. Po prostu the best.

Jest taki fragment w Ewangelii: „Jezus powiedział do niej:

Kobieto, wierz mi, że nadchodzi godzina, gdy ani na tej górze,

ani w Jerozolimie nie będziecie czcić Ojca. ( ... ) Ale nadchodzi

Sakramenty 163


godzina, i teraz jest, gdy prawdziwi czciciele będą czcić Ojca

w duchu i w prawdzie. Bo i Ojciec szuka takich, którzy będą go

czcić. Bóg jest duchem, więc ci, którzy go czczą, powinni go czcić

w duchu i w prawdzie" (J 4:21,23- 24). Jeśli to weźmiemy na

poważnie i uczciwie, to wniosek jest jeden: żadnych świątyń,

żadnych rytuałów. Tylko życie w prawdzie i modlitwa - rozmowa

z Bogiem. A jeśli weźmiemy to na korporacyjnie, to

w sumie trzeba ten fragment odrobinę przemilczeć, bo inaczej

nie dojdziemy do stwierdzeń takich jak te: „Chrystus działa

obecnie przez sakramenty ustanowione przez Niego w celu

przekazywania łaski"79• Artykuły powyższe jasno stwierdzają,

że zewnętrzne, uczynkowe rytuały, sprawowane według

sztywno narzuconych i kontrolowanych przez korporację reguł,

są jedynym sposobem na uzyskanie tak zwanych owoców

Misterium Paschalnego (cokolwiek to jest).

Jak każdy monopolista, KRK nie tylko ma zatem pełną władzę

nad dystrybucją produktu, ale też sztywno określa warunki,

jakie musi spełnić klient (świeccy) , czyli znane „płać i płacz".

A co do płacenia, to też mamy bardzo konkretne uregulowa -

nie, zawarte w Kodeksie Prawa Kanonicznego, które mówi:

„płacić trzeba'; ostrzegając tylko funkcjonariuszy, by nie byli

zdziercami80•

Ale w żadnym wypadku nie wolno dopuścić, by ktoś z klien -

tów pomyślał, że te środki kontrolne, jakimi są sakramenty, są

wymysłem ludzkim. To podminowywałoby pozycję korporacji.

Musimy zatem autorytatywnie stwierdzić, że wszystkie sakramenty

Nowego Przymierza zostały ustanowione przez Jezusa

Chrystusa. Wypadałoby także dobitnie stwierdzić, że nasz

produkt jest najlepszy na rynku. Aż się prosi, żeby wspomnieć

telezakupowe reklamy cudownych samosprzątających mopów,

164 Sakramenty


samogotujących garnków, samowszystkorobiących supergadżetów

... Tu muszę zacytować odnośny artykuł w całości:

„Sakramenty (...) są skuteczne, ponieważ działa w nich sam

Chrystus: to On chrzci, to On działa w sakramentach, aby udzielać

łaski, jaką oznacza sakrament. Ojciec zawsze wysłuchuje

modlitwy Kościoła swego Syna, który to Kościół w epiklezie

każdego sakramentu wyraża swoją wiarę w moc Ducha Świętego.

Jak ogień przemienia w siebie wszystko, czego dotknie,

tak Duch Święty przekształca w życie Boże to, co jest poddane

Jego mocy"81• Koniecznie trzeba jeszcze wspomnieć o tym, że

poprzez sakramenty korporacja rozciąga swoją kontrolę nad

każdym praktycznie okresem życia klienta i każdą sferą jego

życia. W końcu to niby ubezpieczenie na wieczność ...

Wreszcie zawsze przychodzi pora na disclaimery, czyli wyłączenia

odpowiedzialności. Tu korporacja KRK jest wybitnie

sprytna. Najpierw stwierdza, że skuteczność produktu jest

niezależna od funkcjonariusza, który sprawuje dany obrzęd,

co znaczy w języku biznesowym: „Nasz produkt zawsze działa,

nawet jeśli obsługujący go pracownik nie jest wystarczająco

dysponowany''. Zaraz potem jednak dodaje (troszkę jakby

małym druczkiem), że dyspozycja klienta jest w sumie decydująca.„

I nie ma jak złożyć reklamacji! Bo nie udowodnisz

(niby jak?), że miałeś w stu procentach właściwą dyspozycję82 •

A w ogóle to są to swego rodzaju supermoce (będące mocami,

które wychodzą z zawsze żywego i ożywiającego Ciała

Chrystusa, oraz działaniami Ducha Świętego urzeczywistnianymi

w Jego Ciele ... )83, tak że można mieć pewność, że na

takiej samej zasadzie jak magia będą zawsze skuteczne. Wedle

Wikipedii magia to „ogół wierzeń i praktyk opartych na

Sakramenty 165


przekonaniu o istnieniu sił nadprzyrodzonych, które można

opanować za pomocą odpowiednich zaklęć i określonych czynności.

Osoba zajmująca się magią (mag, czarownik, szaman)

stosuje różnorakie gesty, wypowiada zaklęcia (inkantacje)

i wykonuje czynności o cechach rytuału mające dać [jej] wła -

dzę nad siłami nadprzyrodzonymi, które w [jej] przekonaniu

umożliwiają [jej] kształtowanie rzeczywistości. Brak możliwości

stwierdzenia powiązania między zastosowanym środkiem

a ewentualnym efektem powoduje, że skuteczność działań

magicznych i istnienie postulowanych przez nią sił nadprzyrodzonych

pozostają jedynie w sferze wiary"84•

Katolicka teologia sakramentalna mówi o materii sakramentu

(konkretny przedmiot) oraz formie (wypowiadane

konkretne słowa, a w zasadzie sztywna formuła). Przykład: ma -

terią sakramentalną chrztu jest woda, a formą sakramentalną

słowa „N., ja ciebie chrzczę w Imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego".

A skoro „Chrzest odpuszcza wszystkie grzechy, grzech

pierworodny i wszystkie grzechy osobiste, a także wszelkie

kary za grzech"85, wydaje się, że mamy tutaj klasyczny pogański

schemat magiczny. No niestety. Czyli wychodzi na to, że

produktem korporacji KRK jest zbawienie, natomiast formą

dostawy do klienta są pogańskie magiczne rytuały niemające

nic wspólnego z zamysłem Jezusa Chrystusa opisanym w Biblii.

Chrzest

W naszych niespokojnych czasach, pełnych obaw i często

uzasadnionej nieufności wobec instytucji, szczególnie państwowych

czy finansowych, kładziemy wielki nacisk na to, by

te instytucje dostarczały wszystkich możliwych informacji,

166 Sakramenty


byśmy mogli ważne decyzje podejmować w sposób świadomy,

a dzięki temu bezpieczny. Skandalami nazywamy ukrywanie

istotnych haczyków w dopiskach drobnym drukiem lub ogólnych

regulaminach, których nikt nie czyta. Orzeka się coraz

więcej kar dla firm, które oszukują w reklamach, na przykład

leków. Właśnie dziś czytałem, jak to polski UOKiK nałożył na

jedną z firm farmaceutycznych karę za spoty reklamowe, w których

przedstawiano suplement diety tak, jakby był on lekiem.

Kwota kary była ośmiocyfrowa. Chcemy wiedzieć, na co się

naprawdę decydujemy, czy to kiedy coś kupujemy, czy kiedy

bierzemy kredyt. Bo zależą od tego nasze życie, nasze pieniądze,

nasz dobrostan, nasz spokój ... Jasne. A co w kwestii podejmowania

decyzji, od których podobno zależy nasze życie wieczne?

O, tu już korporacja KRK uczy zupełnie innego podejścia. Przypomnijmy

sobie, że tak zwana ekonomia sakramentalna ma

objąć kontrolą całe nasze życie i powoli nas urabiać w ramach

„duchowego rozwoju''. A chrzest jest na pewno wprowadzeniem

człowieka pod władzę tej ekonomii.

U samych początków, kiedy jeszcze wśród chrześcijan przeważało

zdroworozsądkowe podejście do rzeczywistości, jasne

było, że chrzest może dotyczyć wyłącznie osób dorosłych.

Było to oczywiste, ponieważ warunek osiągnięcia zbawienia

stanowiło uwierzenie w Jezusa Chrystusa jako Zbawiciela

i wyznanie tego, poświadczone właśnie gestem zanurzenia

w wodzie. A w pełni skutecznie i sensownie (bo świadomie)

uwierzyć i wyznać może tylko osoba dorosła, bo przyjęcie

zbawienia wymaga świadomego uznania swojej grzeszności

oraz wewnętrznej pokuty i żalu. Świadoma rewizja własnego

życia połączona z uznaniem dokonanego przez siebie zła

nie jest procesem, którego pod względem merytorycznym

Sakramenty 167


i emocjonalnym można wymagać od małego dziecka. Potrzebna

jest stabilność emocjonalna i zdolność do podejmowania

kluczowych życiowych decyzji oraz przyjęcia i znoszenia konsekwencji

tych decyzji. Jasne, że to nie dla dzieci. I na początku

tak właśnie wśród chrześcijan było. Ale potem, w miarę rozwoju

teologii, zaczęto chrzcić małe dzieci. Jakie uzasadnienie

odnajdujemy w katechizmie? Pokrętne. Najpierw twierdzi

się, że chrzest dorosłych jest związany z ewangelizacją pogan

(czytaj: dotyc:ey krajów misyjnych, gdzie KRK dopiero zdobywa

wyznawców i wpływy) 86•

A potem - muszę to powiedzieć tak, jak to mówili starzy

Polacy: ni z gruszki, ni z pietruszki mamy arbitralne stwierdzenie,

że dzieci po prostu potrzebują chrztu, bo rodzą się niezbawione.

To prawda, że rodzą się niezbawione, ale przecież, jak

już napisaliśmy, nie spełniają warunków przyjęcia zbawienia,

a poza tym są święte dzięki rodzicom (to uzasadnienie z Biblii).

Ale co tam Biblia, co tam uczciwa logika. Napiszmy najpierw

coś takiego: „Zdolny do przyjęcia chrztu jest każdy człowiek

jeszcze nie ochrzczony"87• Nawet jeśli na razie robi w pieluchy

i nie ma bladozielonego pojęcia, po co mu leją wodę na główkę

w jakimś dziwnym miejscu. I teraz już możemy kontynuować:

„Dzieci, rodząc się z upadłą i skażoną grzechem pierworodnym

naturą, również potrzebują nowego narodzenia w chrzcie ( ... ).

Gdyby Kościół i rodzice nie dopuszczali dziecka do chrztu zaraz

po urodzeniu, pozbawialiby je bezcennej łaski stania się dzieckiem

Bożym"88• Zauważcie ten emocjonalny szantaż. „Rodzicu!

Ochrzczenie dziecka jest twoim zakichanym obowiązkiem,

a jak go nie spełnisz, to jesteś wyrodną matką I wyrodnym

ojcem (niepotrzebne skreślić) i narażasz swoje ukochane dzieciątko

na piekło!!!". Teraz jeszcze zaprzeczmy samym sobie

168 Sakramenty


w taki sposób: sam Pan potwierdza, że chrzest jest konieczny

do zbawienia. Dlatego też polecił On swoim uczniom głosić

Ewangelię i chrzcić wszystkie narody. „Chrzest jest konieczny

do zbawienia dla tych, którym była głoszona Ewangelia

i którzy mieli możliwość proszenia o ten sakrament"89• Bo

oczywiście niemowlaki już wysłuchały świadomie głoszenia

Ewangelii i podjęły głęboko przemyślaną decyzję, by zwrócić

się do proboszcza o udzielenie sakramentu ...

A teraz takie stwierdzenie: „Praktyka chrztu dzieci od niepamiętnych

czasów należy do tradycji Kościoła; wyraźne jej

świadectwa pochodzą z II wieku. Jest jednak bardzo możliwe,

że od początku przepowiadania apostolskiego, gdy całe «domy»

przyjmowały chrzest, chrzczono także dzieci"90• To jest

już po prostu nieprawda. W czasach starożytnych dzieci jako

nieposiadające praw publicznych, szczególnie w Cesarstwie

Rzymskim, nie były traktowane jak osoby zdolne do decydowania

o sobie, nie były podmiotem praw ani obowiązków,

poza obowiązkiem posłuszeństwa rodzicom. Dlatego same nie

mogły podjąć decyzji o własnym chrzcie. A rodzice też tego nie

robili, bo dzieci nie mogły zaciągać zobowiązań jako prawnie

niezdolne. Więc taka decyzja rodzica, która nakładałaby na

dziecko zobowiązanie, była z mocy prawa nieważna. Głowa

rodziny mogła natomiast zdecydować, by cały dom, wszyscy

dorośli (zdolni do czynności prawnych) takie zobowiązania

podjęli. No cóż, pomińmy milczeniem tę „historyczną nieprecyzyjność"

i brnijmy dalej. Możemy przecież odwrócić (w zasadzie

wywrócić) logikę i powiedzieć: zamiast przygotowywać

i chrzcić dorosłych katechumenów, ochrzcijmy dzieci, a potem

zróbmy im katechumenat. Potem, to znaczy jak zaczną już cokolwiek

rozumieć. No, przynajmniej mówić niech się nauczą.

Sakramenty 169


Przepuścimy je przez maszynkę katechizacji, przekupimy prezentami

przy okazji pierwszej komunii i dopchniemy kolanem

do bierzmowania. Wtedy niech decydują. Nie ma tu miejsca

na cackanie się. Krótka piłka: nie będziesz decydował. I koniec.

Zanim w ogóle zdążyłeś pomyśleć, zadecydowali za ciebie.

Zapytali twoich rodziców. To rodzice podczas katolickiego

rytuału chrztu w imieniu swoich dzieci wyznają wiarę. Czy

można wyznać wiarę innego człowieka, kiedy nie otrzymało

się od niego żadnej deklaracji woli, bo nie jest on w stanie tej

woli sobie uświadomić, rozeznać, sformułować i zadeklarować?

Czy w związku z tym można za kogoś przyjąć zbawienie?

„W sercu uwierzyć i ustami wyznać?" Otóż można - w KRK to

się da zrobić bez problemu.

Nie pamiętam dokładnie, ile dzieci sam ochrzciłem, pewnie

ponad dwieście. I bardzo, ale to bardzo często - tak podczas

spotkań przygotowawczych, jak i podczas samych obrzędów -

moją podstawową obawą i problemem było to, iż widziałem,

że rodzice i chrzestni zazwyczaj „nie wiedzą, co mówią'; wypowiadając

powyższe deklaracje. Czyli że nawet gdyby zmusić się

do myślenia według pokrętnej korporacyjnej logiki i praktyki

KRK - sakrament chrztu udzielany dzieciom w KRK jest pustym

gestem, absolutnie nieskutecznym i bezsensownym. Co nie

zmienia faktu, iż korporacja od tego momentu uważa, że ma

nad tobą pełną władzę, a ty masz poddać się innym i być posłusznym

i uległym wobec jej funkcjonariuszy. Masz obowiązki

i prawo do tego, by pomagano ci wypełniać te obowiązki. Skoro

zatem ochrzczono cię, kiedyś był jeszcze w beciku, nigdy nie

byłeś wolny. Zawsze byłeś katolickim korpoludkiem. Przykro

mi ... Przypomnij sobie, jak w filmie Matrix Neo zareagował

na podobną wiadomość ...

170 Sakramenty


Bierzmowanie

O co korporacji KRK chodzi z sakramentem bierzmowania?

Otóż punktem wyjścia jest swoista katolicka interpretacja za -

pisów Nowotestamentalnych, która każe oddzielać otrzymanie

Ducha Świętego przez chrześcijanina od samego momentu

chrztu. Raczej jest to skutkiem zakorzenionego błędnego

zwyczaju chrzczenia małych dzieci, ale zostało obudowane

dość sporą ilością teologii91• No właśnie, wystarczy napisać,

że biblijne nakładanie rąk to po prostu bierzmowanie. I tyle.

Katolicka teologia jest głęboko religijna (czyli magiczna)

i praktycznie we wszystkich gestach apostołów widzi obrzędy.

Szczerze mówiąc nie da się stwierdzić na podstawie Biblii, że

apostołowie (doskonale pamiętający o tym, że Jezus nie chciał

obrzędowości - „w duchu i w prawdzie") chcieli tworzyć i odprawiać

jakieś quasi-magiczne rytuały. Ale nic to. Istotne jest,

że korporacja na podstawie tradycji uważa, iż podczas bierzmowania

katolik otrzymuje jakieś „specjalne wylanie" Ducha

Świętego. Absolutnie niebiblijne i fałszywe przekonanie, ale

przecież KRK nie wyprowadza go z Biblii, ale - uwaga - z sa -

mej celebracji {!). Czyli z obrzędu, a nie ze Słowa Bożego się

dowiadujemy, jak działa Bóg92•

Do bierzmowania przygotowywałem młodzież osiem razy.

Czyli przez osiem lat prowadziłem cotygodniowe zajęcia. Jakiś

czas temu Episkopat Polski zażyczył sobie, żeby księża przez

dwa lata spotykali się z młodzieżą przed bierzmowaniem. Bo

biskupi myślą, że jak się zrobi mnóstwo spotkań, to młodzież

będzie dużo lepiej przygotowana. Nic bardziej mylnego, będzie

dużo bardziej znużona. Nie wiem, czy wszędzie to jest przestrzegane,

ale w mojej diecezji trochę tę kwestię obchodziliśmy

Sakramenty 171


bokiem. Nigdy nie były to dwa lata. Dużo zależy od tego, kiedy

tego bierzmowania się udziela. Jeśli dana parafia miała termin

na przykład majowy albo czerwcowy, to spokojnie wystarczało

zacząć we wrześniu. Dla zaspokojenia pragnienia biskupów

zaczynaliśmy już przed wakacjami (to niby miał być ten drugi

rok) i były to może dwa, trzy spotkania, głównie zapisy i kwestie

wstępno-organizacyjne. Bo od września licząc sześć miesięcy

razy cztery tygodnie to dwadzieścia cztery spotkania, po odjęciu

terminów, które wypadały, zostawało koło dwudziestu. Aż

nadto czasu. W końcu to całe przygotowanie miało na celu, by

młodzież świadomie i sensownie przeżyła niecałe dwie godziny

samej uroczystości. Jak ktoś miał termin bierzmowania wcześniejszy,

to odpowiednio wcześniej zaczynał. Ale nigdy nie były

to dwa lata. Jeden z biskupów kiedyś wpadł na pomysł, żeby tak

jak po pierwszej komunii robić rocznice bierzmowania. Księża

skwitowali to cierpkim uśmiechem„. No jakoś się nie przyjęło„.

Była to próba dopracowania rozwiązań systemowych,

które miały mocniej związać młodzież z korporacją. Tyle że -

jak się za chwilę okaże - efekt był raczej odwrotny. Niewiele

ma KRK do zaproponowania dzisiejszej młodzieży. Skończyły

się czasy komunistyczne, kiedy młodzi ludzie zasadniczo poza

KRK nie mieli wiele do wyboru. To znaczy mieli - przeciwną

korporację partyjno-państwową. I często na zasadzie przekory

wybierali KRK. Miało to posmak buntu i przygody. I poprzednie

dwa pokolenia mocno związały się z korporacją. Dzisiaj trzeba

powiedzieć, że nie jest ona w ogóle atrakcyjna dla młodzieży

(poza pewnym marginesem). Dlatego trwają poszukiwania

nowych sposobów ściągnięcia młodych do parafii, zwłaszcza

że korporacja KRK wyprowadziła katechizację z salek parafialnych,

podcinając gałąź, na której siedzi.

172 Sakramenty


Różne więc były pomysły poszczególnych księży, jak przeprowadzić

te przygotowania. Jak zwykle były dwie szkoły, no,

przynajmniej dwie, ale w skrócie opiszę te podstawowe. Jedni

uważali, że trzeba koniecznie co tydzień długo trzymać młodzież

w jednej dużej grupie w kościele (gdzie akustyka była

tak kiepska, że nic nie było można zrozumieć, więc młodzież

zajmowała się gadaniem i komórkami), a inni - ja także - że

lepiej podzielić ich na mniejsze grupy, spotykać się w salce

i prowadzić krótsze, ale ciekawe i dynamiczne spotkania. Co

bardziej charyzmatyczni duchowni wykorzystywali ten czas

jako okazję, by młodzież wciągnąć do swoich wspólnot. Jedyne,

co w tym było dobre, to podejmowane przez niektórych próby

ewangelizowania tej młodzieży. No bo trzecia klasa gimna -

zjum to dość trudny wiek, szczególnie emocjonalnie (już nie

dzieci, ale prawdziwa młodzież też nie), no i w praktyce ich

zainteresowanie sprawami religijno-kościelnymi bliskie było

zeru. Dla większości młodych ten rok ,,łażenia do kościoła"

był więc dość traumatycznym przeżyciem. Czuli się zmusza -

ni - przez rodziców i księży - do rzeczy, które były kompletnie

poza światem ich zainteresowań i funkcjonowania. Po prostu

ciało obce. Dlatego nie ma się co dziwić, że większość z nich na

bierzmowaniu kończyło swoją przygodę z KRK, co potwierdza

funkcjonujące w środowisku księżowskim określenie bierzmowania

jako „sakramentu pożegnania z Kościołem''. Wiedziałem,

że zasadniczo jako ksiądz jestem u młodzieży na słabej pozycji.

Nie widziałem możliwości przetrzymywania ich godzinami

w kościele, dzieliłem ich zatem na tyle grup, ile było trzeba,

i spotykałem się w salce, ograniczając się do tematów biblijnych

związanych z Duchem Świętym, spowiedzią i mszą. Działało

nieźle do samego końca. Tyle że w ostatnim roku to ja czułem

Sakramenty 173


się dość niekomfortowo, widząc, jak to, co mówię na podstawie

Biblii, nijak nie chce się zgrać z tezami głoszonymi przez KRK.

Młodzi natomiast bez problemu przyjmowali to, co w Słowie

Bożym się zawierało. Problemy miałem tylko ja. Szczególnie

że inni księża nie bardzo mogli zrozumieć, jakim cudem moi

bierzmowani nie muszą zbierać pieczątek za udział w mszach

niedzielnych, październikowych różańcach, wielkopostnych

drogach krzyżowych i comiesięcznych pierwszopiątkowych

spowiedziach. Ten ostatni temat był szczególnie wrażliwy. Dla

młodych dlatego, że wielu z nich zarzuciło spowiadanie się już

kilka lat wcześniej. Coraz częściej zdarzają się sytuacje, kiedy

pierwsza spowiedź - ta komunijna - jest też ostatnią przed

przygotowaniem do bierzmowania. Ale i dla księży, bo jak to

bierzmowani nie mają co miesiąc do spowiedzi chodzić? Jako

ksiądz przez lata uważałem, że zmuszanie do praktyk religijnych

jest przeciwskuteczne. Teraz uważam, że powinno być karalne

jako łamanie sumienia człowieka. Nie mówiąc już o tym, że jest

totalnie przeciwne zamysłowi Chrystusa wyrażonemu w Biblii.

Spowiedź

Teoretycznie KRK twierdzi, że wierzy według Biblii w to, że

Jezus Chrystus swoją śmiercią na krzyżu i zmartwychwstaniem

zgładził wszystkie grzechy świata. Wyznaje też, że jest„jeden

chrzest na odpuszczenie grzechów''. Ale, jak już wcześniej pokazaliśmy,

zbawienie przez Boga działa tylko do chrztu. Potem

katolik zbawiać musi się już sam. Bo w KRK ofiara Jezusa Chrystusa

nie obejmuje automatycznie grzechów popełnionych po

chrzcie, więc korporacja musiała stworzyć jakieś narzędzia

tego samozbawienia. Dla tego korporacja twierdzi, że „ Chrystus

174 Sakramenty


ustanowił sakrament pokuty dla wszystkich grzeszników

w Kościele, a przede wszystkim dla tych, którzy po chrzcie popełnili

grzech ciężki i w ten sposób utracili łaskę chrztu oraz

zadali ranę komunii kościelnej"93• Zwróćcie proszę uwagę na

te słowa: KRK naprawdę twierdzi, że łaska chrztu (zbawienie,

oczyszczenie z grzechów, włączenie w Kościół) jest utracalna.

Podstawowym zaś narzędziem jej odzyskania jest sakrament

pojednania I pokuty, popularnie nazywany spowiedzią (choć

jest ona tylko jego częścią, w czym też tkwi pewien haczyk, ale

o tym później). Najpierw otrzymujemy prawdziwe stwierdzenie,

że tylko Bóg przebacza grzechy94, ale zaraz potem słyszymy, iż

robi to przez pośredników: „Udzielając Apostołom swojej mocy

przebaczania grzechów, Pan daje im również władzę jednania

grzeszników z Kościołem (. ..)"95 oraz że czyni to wyłącznie

obrzędowo - tylko przez sakrament: „Ci zaś, którzy przystępują

do sakramentu pokuty, otrzymują od miłosierdzia Bożego

przebaczenie zniewagi wyrządzonej Bogu i równocześnie dostępują

pojednania z Kościołem, któremu, grzesząc, zadali ranę,

a który przyczynia się do ich nawrócenia miłością, przykładem

i modlitwą"96• No właśnie - bez pośredników, czyli kapłanów

(księży - funkcjonariuszy korporacji) nie ma bladej szansy pojednania

się z Bogiem. Musisz się sam oskarżyć, a potem Bóg

cię rozgrzeszy, ale nie bezpośrednio, zrobi to przez słowa wypowiadane

przez pośrednika. I to pod warunkiem, że do końca

powiesz mu wszystko, co złego udało ci się zrobić. Bo przecież

bezpośrednie wyznanie grzechów Bogu byłoby za łatwe, ponieważ

przez sakramentalne rozgrzeszenie wypowiedziane

słowami kapłana Bóg udziela penitentowi „ przebaczenia i pokoju"

(...).A oprócz tych najgorszych rzeczy, najbardziej wstydliwych,

warto byłoby powiedzieć także te mniej istotne, no, niby

Sakramenty 175


nie musisz, ale w sumie ...„Wyznawanie codziennych win (grzechów

powszednich) nie jest ściśle konieczne, niemniej jest

przez Kościół gorąco zalecane"97• I nie, nie chodzi tutaj o to, że

dzięki wiedzy o twoich grzechach ksiądz będzie miał kontrolę

nad twoim życiem. Jemu nie wolno w ogóle skorzystać z tej

wiedzy ani osobiście, ani korporacyjnie. A ponieważ Prawo

Kanoniczne karze ekskomuniką i bezpowrotnym wydaleniem

ze stanu kapłańskiego tych, którzy zdradzili tajemnicę spowiedzi,

księża zupełnie wyjątkowo się tutaj pilnują. Nie, mój

drogi. To byłoby zbyt prymitywne, gdyby ta kontrola miała

polegać po prostu na tym, że wiedzą o tobie. Spowiadałem

przez dziewiętnaście lat. Tak długo, jak długo byłem księdzem.

I muszę powiedzieć, że poza nielicznymi wyjątkami, spowiedzi

są do siebie bardzo podobne. Nie jest łatwo zapamiętać konkretny

zestaw grzechów danej osoby. Księża też we własnym

gronie - jeśli już coś o spowiedziach mówią - to narzekają na

nieprzygotowanych penitentów, długie kolejki lub po prostu

śmieją się z przejęzyczeń lub głupich tekstów wygłaszanych

przez spowiadające się osoby, na przykład: „Mam czterdzieści

dwa lata, żonę, dwoje dzieci, więcej grzechów nie pamiętam";

„Byłem samowystarczalny seksualnie (chodzi o masturbację)";

„Popełniłem jednocześnie grzech przeciwko piątemu

i szóstemu przykazaniu - tak długo siusiałem na robaczka,

aż zdechł" lub podobnych. Przez całe dziewiętnaście lat bycia

księdzem nigdy nie byłem świadkiem zdrady tajemnicy

spowiedzi, nawet wtedy, gdy koledzy księża bywali już mocno

pijani. Tak jakoś się to wbija w mózg, że nie wolno o tym mówić

i już. Przecież to właśnie dotrzymywanie tej tajemnicy jest

gwarancją prawdziwej kontroli. Bo skoro spowiadający się

mają stuprocentową pewność, że nikt ich nie zdradzi, to nie

176 Sakramenty


czują się kontrolowani przez korporację. Sami się kontrolują

przez poczucie wstydu (głównie kobiety) lub też przez ambicję

(raczej mężczyźni). Kobiety myślą: „Co ten ksiądz sobie o mnie

pomyśli'; a mężczyźni nie chcą po raz kolejny przyznawać się do

tej samej porażki. A więc oczywiście spowiedź jest narzędziem

kontroli nad wiernymi, ale narzędziem bardzo wyrafinowanym,

bo to wierni nakładają na siebie tę kontrolę. Robią to sami i robią

to bardzo skutecznie. No chyba że ktoś w ogóle zrezygnuje

ze spowiadania się. Ale wtedy z mocy prawa popełnia grzech

śmiertelny, łamiąc przykazanie kościelne nakazujące spowiadanie

się przynajmniej raz w roku, nawet gdyby nie popełnił

żadnych innych grzechów śmiertelnych (co - umówmy się -

jest całkiem możliwe u dojrzałego i mądrego człowieka). Tylko

jeśli się ten raz w roku spowiada, bo musi ze względu na przykazanie

kościelne, to co ma wyznać, jeśli nie ma grzechów śmiertelnych?

Ano te pozostałe. Których na mocy przykazania nie

musi wyznawać, ale w sumie i tak musi, bo nie ma innych, a jak

nie wyzna tych, których nie musi, to będzie miał grzech śmiertelny

... Czyli gdyby nie musiał, to i tak musi. Majstersztyk!!!

A teraz obiecany haczyk. Otóż według definicji katechizmowej

sakrament pokuty to nie jest sama tylko spowiedź. Trzeba

wypełnić pięć warunków, aby sakrament jako całość był ważny

i skuteczny. Najpierw należy dokonać rachunku sumienia,

czyli zlokalizować swoje grzechy, szczególnie śmiertelne. Potem

należy żałować. I tu są dwie możliwości - możesz to zrobić

z miłości do Boga (to będzie żal doskonały) albo ze strachu

przed piekłem (niedoskonały, ale wystarczający). Żal ten należy

w sobie wzbudzić (czyli wygenerować) . Potem czas na decyzję

o niegrzeszeniu w przyszłości (nie obietnica, ale decyzja, że nie

Sakramenty 1n


chcę już więcej tak grzeszyć, ale ma to być decyzja stanowcza, co

na mój gust raczej wyklucza na przykład nałogowców) . Dopiero

teraz przychodzi spowiedź, czyli wyznanie grzechów funkcjo na -

riuszowi korporacji. A na koniec jeszcze zadośćuczynienie, i to

podwójne: Panu Bogu (to da się zazwyczaj opędzić modlitwami

bądź uczynkami „zadanymi za pokutę") i ludziom (oddaj ukra -

dzione, przeproś, napraw itp. - w miarę możliwości z klauzulą,

że nie musisz tego robić za cenę zniesławienia się). Po odbyciu

w pełni takiego procesu możesz stwierdzić, że Bóg ci prze ba -

czył. W bardzo wielu wypadkach nie da się takiej procedury

zachować na sto procent. Czyli nie ma przebaczenia? A któż to

wie? Trochę to podobne jak przy odpustach. Nigdy nie wiesz do

końca. A zresztą nawet gdyby ci się udało tak na sto procent, to

i tak słyszysz taką perełkę: „Przebaczenie grzechu i przywrócenie

komunii z Bogiem pociągają za sobą odpuszczenie wiecznej

kary za grzech. Pozostają jednak kary doczesne"98• Tak że ten ...

Chcę jeszcze tylko napisać parę słów o tak zwanej pierwszej

spowiedzi. Praktyką korporacji jest aplikowanie tego mechanizmu

samokontroli bardzo wcześnie. Przygotowanie do spowiadania

zaczyna się, kiedy dzieci mają siedem lub osiem lat.

Miałem nieprzyjemność przez cztery lata zmagać się z problemem,

jak sprzedać spowiedź dzieciom tak, by ich nie skrzywdzić.

Jak pokazać im dość abstrakcyjne pojęcie grzechu, skoro

mają bardzo mgliste pojęcie Boga, zbawienia, Kościoła. Jak

nie wywołać w nich traumy, jak nie wpędzić w poczucie winy?

Jak w końcu nie nauczyć ich konkretnych grzechów, których

jeszcze nie znały? Sam pamiętam, jak podczas przygotowania

się do pierwszej komunii zdałem sobie sprawę, że na przykład

można kogoś podglądać w kąpieli albo bawić się siusiakiem.

178 Sakramenty


Podrzucił te pomysły ksiądz proboszcz, który nas uczył przykazań

... Jest taki kawał mówiący o spowiadającym się chłopaku,

którego ksiądz w konfesjonale wypytuje: „A byłeś u tej Anki na

Krakowskiej? a u tej Zośki na Warszawskiej? a u Danki na Krótkiej?''.

Po spowiedzi na pytanie kolegi, czy dostał rozgrzeszenie,

chłopak odpowiada: „No, a oprócz tego kilka fajnych adresów!''.

KRK nie był zresztą w tych kwestiach konsekwentny. Na początku

xx wieku istniała praktyka tak zwanej wczesnej komunii, do

której dopuszczano nawet dzieci pięcioletnie, bez spowiedzi,

wychodząc z założenia, że ciężko nie grzeszą. Za to siedmiolatki

to już tak. Niech się uczą kontrolować ... Do dziś nie wiem, czy

wybrnąłem wystarczająco dobrze. Mam wątpliwości. I trochę

też wyrzuty sumienia. Zachodzę w głowę, jak bardzo zaćmiony

miałem umysł, że udało mi się wyprzeć te oczywiste sprzeczności.

Może oparłem się o kwestię wzniosłości? Nie jestem

w stanie tego sobie teraz uzmysłowić. Pamiętam, że mnie to

drażniło, że wkurzałem się na własną niemoc w znalezieniu

sposobów jasnego przekazania tych nauk dzieciom. Myślałem,

że może po prostu nie nadaję się do pracy z dziećmi w tym wieku.

Że jak będą starsi, to da się im to wytłumaczyć, bo teraz nie

potrafią jeszcze abstrakcyjnie myśleć. No ale to dlaczego nie

czekamy z tłumaczeniem i komunią do tego czasu?

- A dlaczego nie poczekaliśmy z chrztem?

- No bo nie można pozwolić, żeby dzieci nasiąkły czym

innym do pełnoletniości. Jak nasiąkną tym światem, to na

pewno nie wybiorą chrztu ani KRK.

- A czemu nie wybiorą?

- Bo diabeł przemieni ich serca.

- A co, to nie umiemy ich wychować i przygotować do chrztu?

Sakramenty 179


- Nie, no niby umiemy, ale diabeł ...

- A co, to Pan Bóg nie działa?

- No działa, ale diabeł...

- A jak będzie ochrzczony jako niemowlę nieświadome

niczego, to diabeł już nie?

- No już nie tak bardzo, bo wtedy Bóg poprzez łaskę obroni.

- Czyli działanie Boga zależy od obrzędu, a działanie diabła

nie zależy?

- Y yyy, lepiej nie ryzykujmy i chrzcijmy.

Naprawdę takie jest myślenie KRK: musi być obrzęd, żeby Bóg

zadziałał, bo to On tak zarządził, że w sumie teraz nic nie zależy

od Niego bezpośrednio, tylko od tego, czy my mu to umożliwimy.

No brawo, brawo !

No właśnie, a ja bardzo lubiłem spowiadać. I to od samego początku.

W zasadzie już na długo przed święceniami kapłańskimi

marzyłem o tym, żeby móc usiąść w konfesjonale i rozgrzeszać.

I wiedziałem, że będę w tym dobry. Atmosfera pewnej tajemniczości,

spotkanie jeden na jeden, ja wyposażony we władzę

odpuszczania grzechów. Naprawdę zawsze mnie ciągnęło do

pomagania ludziom w ten sposób. Czułem, że poprzez rozmowy

mogę pomagać w rozwiązywaniu konkretnych problemów,

wskazywać drogę, uczyć życia, kierować ludzkim rozwojem,

a może nawet czasem niektórych ratować ... I tak było. Od

samego początku. Jakoś zupełnie nie docierało do mnie, że

mam zaledwie dwadzieścia siedem lat i niezbyt wiele wiem

o życiu. Znałem dobrze teologię i prawo kościelne, pracowałem

już kilka lat z uzależnionymi, a przede wszystkim byłem przekonany,

że występuję nie we własnym imieniu, ale w imieniu

180 Sakramenty


Boga i Kościoła, czyli że mam szczególną łaskę do takiej pracy.

Czy kierowałem się poczuciem władzy nad tymi ludźmi, którzy

przychodzili się spowiadać? Pewnie tak, chociaż wtedy ani

by mi to przez myśl nie przeszło. W ogóle nie widziałem tego

w takich kategoriach. Istniała tylko chęć pomocy, przynajmniej

w warstwie świadomej. Jasne, że odczuwałem wielką satysfakcję

za każdym razem, kiedy ktoś odchodził od konfesjonału

pocieszony, wzmocniony albo z poczuciem, że otwierają się

przed nim nowe możliwości czy rozwiązania. Ale nie odbierałem

tego jako władzy nad ludźmi. Nigdy nie nakazywałem

ani nie rozkazywałem. Starałem się rozmawiać, ewentualnie

naprowadzać, inspirować do myślenia.

W moim zakonie spowiadało się dużo i często, na rekolekcjach,

dniach skupienia mieliśmy wielu stałych penitentów,

byliśmy kierownikami duchowymi. Trzeba przyznać, że ksiądz

w konfesjonale może odczuwać naprawdę ogromną satysfakcję,

kiedy widzi, jak jego penitent mu ufa, słucha go, a przez to jakoś

zmienia się jego życie. My wtedy nie spowiadaliśmy tak jak

księża diecezjalni, czyli nie mieliśmy stałych codziennych dyżurów

w konfesjonale. Do nas trafiały przypadki szczególne, były

to spowiedzi rekolekcyjne, czasem z całego życia, czasem w bardzo

trudnych i skomplikowanych sytuacjach. Ludzie na parafiach

korzystali z okazji, że mieli do dyspozycji spowiedników

spoza parafii, niejednokrotnie słyszeliśmy więc więcej niż miejscowi

księża. Takie spowiedzi były co prawda męczące, zwłaszcza

że wysiadywaliśmy godzinami w konfesjonałach (mój rekord

to 8,5 godziny, o ile dobrze pamiętam). No ale było w tym

nie tylko poczucie lepiej niż dobrze spełnionego obowiązku.

Była również ogromna satysfakcja ze zmierzenia się z wyzwaniem

walki o człowieka, o jego serce, duszę, o zbawienie ...

Sakramenty 181


Trzeba przyznać, że to bardzo podnosi samoocenę i sprawia, że

po paru latach ksiądz czuje się (nie znaczy to, że tak jest) specjalistą

od ludzkiej duszy, takim lepszym psychologiem. Lepszym,

bo psycholog może przecież tylko wysłuchać i doradzić,

a ja mogę jeszcze rozgrzeszyć, co przecież jest najważniejsze ...

Bardzo wielu księży nie lubi spowiadać, niektórzy wręcz

unikają siadania w konfesjonale, jak tylko się da. Znam przypadek

proboszcza, który tak ustawiał dyżury spowiedzi, że

nigdy nie mógł w nich uczestniczyć ze względu na rozliczne

obowiązki. A jak już musiał, bo na przykład wypadał pierwszy

piątek miesiąca, to wytrzymywał tylko kilkanaście minut,

a zaraz potem uciekał z kościoła.

Ja natomiast lubiłem siedzieć w konfesjonale, choć oczywiście

przeszkadzało mi, kiedy musiałem wysłuchiwać serii nieprzygotowanych

penitentów, szczególnie właśnie w pierwsze

piątki miesiąca. Kilkadziesiąt prawie identycznych spowiedzi

w wykonaniu osób, które nie były w stanie zdefiniować swoich

grzechów i spowiadały się nie z tego, co trzeba, z jednej strony

niepotrzebnie obciążały sumienie mało istotnymi szczegółami,

a z drugiej nie dostrzegały istotnych, niszczących ich życie grzechów

... Nie, nie piszę tego z wyższością ani z pogardą. Męczyło

mnie przez lata przekonanie, że to my, księża jesteśmy winni

tej sytuacji. I starałem się jak mogłem tłumaczyć, wyjaśniać,

katechizować, tak w konfesjonale, jak i na ambonie. Skutek

był bardzo nikły. To znaczy, że tylko od czasu do czasu komuś

chciało się zrewidować swoje zapatrywania. I były to głównie

młodsze osoby, które same męczyły się z bezskutecznymi i nieefektywnymi

spowiedziami, które od lat nic nie zmieniały w ich

życiu. No ale to był margines. Bo ogólnie nie dało się nic zmienić.

Sam fakt istnienia tak zwanej spowiedzi pierwszopiątkowej

182 Sakramenty


jest najlepszym przykładem. Przykazania kościelne nakazują

bowiem spowiadać się przynajmniej raz w roku, i jest to osobny

przepis od tego, który nakazuje - również przynajmniej raz

w roku, ale w okresie wielkanocnym - przyjmować komunię.

W historii KRK były różne okresy (mody) w odniesieniu do

sakramentów (kiedy je już ostatecznie na Soborze Trydenckim

zdefiniowano w liczbie siedmiu). Czasami unikano częstego

przystępowania do komunii (ograniczenia te dotyczyły wyłącznie

świeckich, nigdy duchownych), przesadnie podkreślając

małość i grzeszność człowieka w kontraście do nieskończonej

świętości Boga, innymi czasy zachęcano do jak najczęstszego

korzystania z sakramentów. Takie trendy w duchowości. Być

może miało to jakieś podłoże o charakterze ekonomicznym, ale

tego nie jestem w stanie wyśledzić. Byłby to interesujący temat

na doktorat z socjologii religii. Dziś znajdujemy się w każdym

razie w okresie „ propagandy sakramentalnej'; który rozpoczął

się na przełomie XIX i xx wieku. Ma to związek (choć coraz

luźniejszy) z objawieniami Najświętszego Serca Pana Jezusa

uznanymi przez KRK. W objawieniach tych zawarte są obietnice,

że jeśli ktoś odprawi te dziewięć pierwszych piątków miesiąca,

to na pewno zostanie zbawiony (a więc jednak istnieje pewność

zbawienia w KRK, tyle że wynikająca nie ze Zmartwychwstania

Chrystusa, a z wypełnienia procedury, która została przez Niego

ponoć zaoferowana dopiero i8oo lat po założeniu Kościoła„.

ciekawa wybiórczość swoją drogą) . W objawieniu tym przedstawiono

zatem procedurę zbawczą w sposób następujący:

przez dziewięć kolejnych pierwszych piątków miesiąca należy

być w stanie łaski uświęcającej i przyjąć komunię. Nic tam

o spowiedzi nie było. Bo przecież mógł ktoś przez te dziewięć

miesięcy nie popełnić grzechu ciężkiego i po prostu chodzić

Sakramenty 183


sobie do komunii {w końcu obowiązkowa spowiedź jest tylko

raz w roku) . Po pewnym czasie od tych objawień ukształtowała

się jednak w KRK praktyka pierwszopiątkowej spowiedzi,

pewnie żeby zapewnić i wiernym nie tak mocnym w zachowywaniu

przykazań zbawienie . .. A z upływem lat ta spowiedź

pierwszopiątkowa stała się prawie obowiązkiem, przynajmniej

w Polsce. Pamiętam, jak wdrażano nas przy okazji pierwszej

komunii w tę praktykę. Otrzymywaliśmy specjalne obrazki

(teraz to zazwyczaj dość estetyczne - imienne!!! - karneciki ze

słodziutkim obrazeczkiem serca Jezusa) i staliśmy w długich kolejkach,

podzieleni godzinowo na grupy wiekowe, żeby od pykać

tę procedurę. Czy zostało to wymyślone przez księży, żeby skomasować

penitentów jednego dnia w miesiącu, a potem mieć

spokój w konfesjonałach? Czy chodziło o kasę {poza niedzielą

tacę zazwyczaj zbiera się tylko w pierwsze piątki oraz w każdą

środę, dzień nowenny do Matki Bożej Nieustającej Pomocy)?

Nie wiem. Może tak, może nie. Wiem natomiast, że teraz to już

nie działa, przynajmniej nie działało w mojej diecezji. I księża,

szczególnie proboszczowie, mocno nad tym ubolewali. Mając

na głowie takie starodawne praktyki, bardzo trudno było uczyć

przyszłe pokolenia katolików świadomego podchodzenia do

spowiedzi jako do pewnego rodzaju kierownictwa duchowego,

psychoterapii, rozwoju osobistego, duchowego. Oczywiście

w różnego rodzaju wspólnotach tak się dzieje, ale to jednak

jest margines. Dominują te stare zwyczaje, które skutecznie

niwelują wysiłki bardziej świadomych i zaangażowanych duszpasterzy,

by ze spowiedzi uczynić coś więcej niż nadawanie

paczki z grzechami na poczcie parafialnej do nieba ...

Była jedna kategoria osób, których nie lubiłem spowiadać -

księża. Nie dlatego, żeby od nich się słyszało jakieś straszne

184 Sakramenty


grzechy (przynajmniej mnie się takie spowiedzi nie trafiły) .

Księża spowiadali się z pozycji specjalistów, nieledwie zażenowanych,

że oni również muszą zmagać się z grzechami, skoro

tak dobrze się na nich znają i tak potrafią pomagać innym

w tej materii. Jakby byli zdziwieni, że sami też jeszcze grzeszą.

Jakby przeżywali bardziej urażoną ambicję czy zranioną męską

dumę niż autentyczny żal. Ja także czułem to zażenowanie, że

mój kolega, który mówi takie piękne kazania i tak wspaniale

się modli przy ołtarzu, ma takie zwyczajne i mało spektaku -

larne grzechy ... I jaką pokutę można księdzu dać? Ciekawe,

że nigdy nie zdarzyło mi się spowiadać żadnego proboszcza.

Oni chyba raczej nie korzystają z posługi wikariuszy. Kwestia

honoru i zachowania starodawnego podziału pomiędzy tymi

klasami duchowieństwa. Jednak i tu mechanizmy korporacyjne

działają mocno i sprawnie.

Zupełnie inną rzeczywistością jest spowiadanie sióstr zakonnych.

Wspominam to z dużą przykrością. Nie dlatego, żeby

siostry jakoś szczególnie grzeszyły, przynosiły natomiast do

konfesjonału olbrzymi ciężar swojego życia. W trakcie spowiedzi

sióstr często chciało mi się płakać lub przeklinać albo jedno

i drugie. Tyle krzywdy, bólu, dezorientacji, zwątpienia, kobiet

złamanych moralnie i duchowo, a często i psychicznie ... Do dziś

odczuwam żal, kiedy o tym myślę. Siostry zasłużyły na osobny

rozdział. A w zasadzie książkę, która może kiedyś powstanie.

Eucharystia

Minęło pięćset lat od wystąpienia Marcina Lutra. Można się

spierać o wiele rzeczy. Ale jedno na pewno przez te pięćset lat

się nie zmieniło - wzajemna niechęć (momentami nienawiść)

Sakramenty 185


i pogarda katolików i protestantów. Były wojny, rzezie, niszczenie

się nawzajem (korporacja KRK ma tu znacznie więcej

na sumieniu niż druga strona). Ponieważ dla protestantów,

zwłaszcza tych bardziej trzymających się Biblii, cała katolicka

nauka i praktyka tak zwanej Eucharystii jest herezją i nadużyciem,

to pogardliwie nazywają katolicką komunię waflem

i wyśmiewają KRK, że swoim wiernym wciska takie pogańsko­

-magiczne dyrdymały.

A korporacja twardo trzyma się swoich teologicznie wypracowanych

tez i używa magicznie brzmiących słów, których

znaczenia nikt nie potrafi do końca wytłumaczyć (w Biblii ich

nie uświadczysz), na przykład słowa „uobecnienie"99• Co to

znaczy, że coś (w tym wypadku podobno ofiara Chrystusa) się

uobecnia? Że dawny fakt historyczny się nie powtarza, a jednak

jest teraz obecny? Pętla czasu? Wieczność jako wymiar

równoległy do czasu? Raczej to drugie bliższe jest katolickiej

nauce o uobecnianiu się. Tak czy siak, pachnie magią (i dlatego

tak denerwuje to protestantów i biblijnych chrześcijan).

A poza tym to przecież Chrystus sam ustanowił ten sa -

krament, więc cisza tam i na mszę biegiem marsz 100• Katolicy

wierzą, iż chleb (lub wafelek, jak wolą kpić protestanci) staje

się rzeczywistym fragmentem ciała Jezusa Chrystusa, które

mamy zjeść, a wino - Jego rzeczywistą krwią, którą mamy wypić.

Z zewnątrz patrząc to naprawdę brzmi bardzo magicznie

i przypomina pogańskie obrzędy, i to te pochodzące z dość

okrutnych i krwawych wierzeń. No i tu można byłoby kontynuować

dyskusję, a w zasadzie zbijanie teologicznych argumentów

KRK. Ale nie o tym jest ta książka, dlatego chciałbym

wskazać, jak Eucharystia wykorzystywana jest jako narzędzie

kontroli nad klientami korporacji.

186 Sakramenty


Otóż po pierwsze i najważniejsze - jest ona obowiązkowa.

I to zawsze pod sankcją grzechu śmiertelnego (wyłączywszy

chorobę lub inną okoliczność uniemożliwiającą dotarcie do

kościoła). Czyli że mówimy bardzo pięknie (i wzniośle), że

to sam Jezus Chrystus chce, żebyś do Niego przyszedł, bo On

chce cię obdarować bezinteresownie samym Sobą, mówić

do ciebie ... Ale spróbuj nie przyjść! To już jesteś oddzielony

od Niego, a gdybyś w tym momencie umarł, nie żałując,

to idziesz do piekła. Czyli korporacja oferuje ci produkt za -

pewniający wejście do nieba, a sankcją za niedopełnienie

warunków jest wejście do piekła. Nie od razu może, ale jak

sobie nagrabisz kiepską frekwencją przez wiele lat ... Niezły

kontrast, co?

I znów, tak jak przy spowiedzi, kontrola jest przerzucona

na klientów. To oni muszą organizować czas swój, czas swojej

rodziny, żeby się wyrobić z mszą. A pretensje księży o niechodzenie

do kościoła i tak słyszą tylko ci, którzy akurat chodzą.

Taki drobny paradoksik. Tyle że w tym momencie księża wyłączają

swoją odpowiedzialność jako przedstawiciele korporacji:

myśmy mówili, trąbili, przypominali, napominali, tak że jakby

co, to do piekła na własne życzenie pójdziesz.

Po drugie - jest płatna. Choć niby darmowa. Ale w praktyce

bardzo rzadko się zdarza odprawianie mszy za darmo. Jakaś

ofiara powinna być, nawet mała. Konferencje biskupów krajów

europejskich swego czasu wyznaczyły średnie „co łaska" na

dziesięć euro. Przyznaję, że w parafiach, w których pracowa -

łem, odprawialiśmy nawet za dziesięć złotych. Wiem jednak,

że często kwota pięćdziesiąt złotych bywa kwotą wyjściową do

negocjacji w biurach parafialnych. Dlaczego? Ano bo to właśnie

te pieniądze stanowią trzon dochodów duchownych. Więcej

Sakramenty 187


o tym w rozdziale o finansach KRK. A ofiary są w mszalnych

księgach parafialnych notowane. Skrupulatni proboszczowie

te adnotacje umieszczają w kartotece kolędowej, wchodzą więc

na wizytę duszpasterską dobrze przygotowani do działań jako

komisja rewizyjna.

„Skutecznie naoliwił" to sformułowanie funkcjonujące pośród

katolickich księży, a oznaczające tyle, że osoba, którą

ksiądz namaścił, zmarła. W katechizmowej definicji tego sa -

kramentu mocno zaznacza się utylitarne podejście do świeckich

klientów - mają przysparzać dobra ludowi Bożemu. Jak?

Ano przez cierpienie. Stoi za tym cała dziwna dość teologia

cierpienia, oparta na teologicznym błędzie niewystarczalności

cierpienia Chrystusa, ale nie będę teraz opisywał tej kontrowersji101.

Korporacja KRK twierdzi, że zwyczaj opisany w Liście Jakuba

to już obrzęd liturgiczny. A słowa wvc; rcpw{3vn:povc; r17c;

(starszych Kościoła) tłumaczy jako kapłanów. Jest to nadużycie

i fałszerstwo. Jak też twierdzenie, że Jezus Chrystus ustanowił

namaszczenie jako sakrament. No dobrze, ale w jaki niby

sposób ten sakrament ma być narzędziem władzy czy kontroli

KRK nad wiernymi? Ano w taki, że w starości, chorobie

czy niebezpieczeństwie śmierci masz czuć oddech KRK na

swoich plecach. Masz wiedzieć, że także tam będzie chcia -

ła się poprzez swoich przedstawicieli pojawić „instytucja

zbawcza"102• Masz czuć zobowiązanie, by samemu o to prosić

dla siebie (słynne karteczki w portfelach katolików: „s.o.s.

Jestem katolikiem, w razie wypadku wezwać księdza") albo dla

innych, bliskich ci osób. Dlaczego? Bo przecież nie masz pewności

zbawienia ...

188 Sakramenty


Niewola miłości -

małżeństwo pod kontrolą korporacji

Termin „niewola miłości" to pomysł Stefana Wyszyńskiego,

rzymskokatolickiego kardynała i prymasa Polski. W czasach

zniewolenia komunistycznego zaproponował on taki właśnie

trik: zamiast przyznawać się, że jesteśmy zniewoleni przez

Związek Sowiecki, sami oddajmy się w „macierzyńską niewolę

miłości" Maryi. To podejście jest co prawda (według Biblii) heretyckie

i (według zdrowej psychologii) patologiczne, ale było

bardzo mocno przez KRK w Polsce promowane. Choćby druga

zwrotka pieśni katolickiej Serdeczna Matko: „Zasłużyliśmy, co

prawda, przez złości, by nas Bóg karał rózgą surowości. Lecz

kiedy Ojciec rozgniewany siecze, szczęśliwy, kto się do Matki

uciecze". Nie chciałbym się tu zajmować rozpracowywaniem

tego problemu (jest bardzo rozległy) , sformułowanie „niewola

miłości" wydaje mi się natomiast bardzo trafnie oddawać

rzymskokatolickie podejście do kwestii małżeństwa. Ogólna

definicja na pierwszy rzut oka wydaje się dość spokojna i bezpieczna:

„Przymierze małżeńskie, przez które mężczyzna i kobieta

tworzą ze sobą wspólnotę całego życia, skierowaną ze swej

natury na dobro małżonków oraz do zrodzenia i wychowania

potomstwa, zostało między ochrzczonymi podniesione przez

Chrystusa Pana do godności sakramentu"103• Zaraz potem jednak

dowiadujemy się, że „[ m )ałżeństwo między ochrzczonymi

jest prawdziwym sakramentem Nowego Przymierza"1°". I tu już

jest haczyk, bo okazuje się, że małżeństwo dwojga katolików

nie jest ani tylko ich własną decyzją, ani własną sprawą. Jest

dziełem Boga (to akurat prawda i nie jest to problem), ale jak

twierdzi KRK - właśnie z tego względu podlega jurysdykcji

Sakramenty 189


korporacji. Piękniej się o tym mówi, wskazując na małżeństwo

jako na dobro całej wspólnoty wierzących katolików.

Czyli zawierasz małżeństwo z miłości, owszem, korporacja

daje ci błogosławieństwo (oczywiście Boże, którym zarządza),

a ty możesz się cieszyć swoim małżeństwem, niemniej jednak

w dość ściśle określonych ramach zobowiązań. Bo - właśnie

tak - bierzesz na siebie zobowiązania nie tylko wobec małżonka

i ewentualnych dzieci, ale też wobec korporacji. A ona ma

wobec twojego małżeństwa uprawnienia - będzie cię uczyć, jak

masz w tym związku funkcjonować, co wolno, czego nie wolno,

także w łóżku. Ostatnio pewnego rodzaju gwiazdą w korporacji

KRK w Polsce jest ojciec Ksawery Knotz, kapucyn, który, jak to

się mówi, głosi odważne lub kontrowersyjne tezy dotyczące

kwestii współżycia seksualnego małżonków katolickich. Już

sam tytuł jego książki Erotyka katolika musiał wzbudzić kon -

trowersje. Korporacja nie przepada za używaniem takich słów.

Ojciec Knotz próbuje jakoś pogodzić piękne i głębokie filozoficzne

założenia katolickiej etyki seksualnej z potrzebami

ludzkimi. Czy mu się to udaje? Trudno powiedzieć. Mimo

wszystko KRK raczej widzi małżeństwo bardziej jako sposób

na powiększanie swojego stanu osobowego niż jako drogę do

rozwoju osobistego małżonków. To znaczy oficjalnie tego nie

twierdzi. Oficjalnie pierwszorzędnym celem małżeństwa jest

„wzajemne dobro i uświęcenie współmałżonków''. Ale nieoficjalnie,

czyli w praktyce, zawsze bardziej chodzi o tę drugą

stronę. Co ciekawe, KRK twierdzi, że to małżonkowie sami sobie

nawzajem udzielają sakramentu, a oficjalny przedstawiciel

korporacji tylko je błogosławi105• Korporacja nie bierze więc

za nic odpowiedzialności. Ale zyskuje uprawnienia, bo to ona

właśnie będzie kontrolowała, czy zainteresowani funkcjonują

190 Sakramenty


w tym związku po katolicku 106. Przypomina mi się tutaj stary

radziecki kawał o tym, że w Związku Sowieckim łóżka małżeńskie

są trzyosobowe, bo Lenin zawsze z nami. Korporacja może

też, jeśli pojawiają się jakieś problemy - oczywiście po stronie

małżonków - stwierdzić, że małżeństwo zostało zawarte nieważnie107.

O tym więcej w rozdziale o orzekaniu nieważności

małżeństwa. Temat poniekąd fascynujący ... Zajmowałem się

nim dobre siedem lat w praktyce, więc wiem, o czym piszę. Aha,

no i jeszcze jeśli coś się dzieje źle w małżeństwie, a nie można

uznać go za nieważne, to korporacja może łaskawie zgodzić się

na tak zwaną separację, czyli de facto zwolnić z wykonywania

obowiązków małżeńskich. Na przykład w sytuacji przemocy

to korporacja po zbadaniu sprawy może oficjalnym dekretem

łaskawie zezwolić bitej żonie na ucieczkę od męża albo

notorycznie zdradzanemu mężowi zezwolić, by zamieszkał

osobno. To korporacja może zezwolić w takich wypadkach na

niewykonywanie małżeńskiego obowiązku współżycia. Innymi

słowy: dopóki nie ma papierka od korporacji, każda odmowa

współżycia, ucieczka dla ratowania życia bądź godności jest

złamaniem przysięgi małżeńskiej. I nie ma tu znaczenia to, że

druga strona też łamie takie zobowiązania. Masz zostać i trwać

na posterunku, bo instytucja małżeństwa jest ważniejsza od

dobra jednostki. Małżeństwo jest wspólnym dobrem korporacji

i ona będzie go bronić, nawet kosztem jednostek. Jest to

oczywiście uzasadniane w sposób wzniosły. Otóż takie trwanie

wbrew oczywistej niesprawiedliwości, krzywdzie, przy ryzyku

utraty życia lub zdrowia to jest łączenie swoich cierpień z cierpieniami

Chrystusa, przez co otrzymują one wieczystą wartość

zbawczą i można je nawet ofiarować Bogu za zbawienie złego

męża lub złej żony. W korporacji gloryfikuje się osoby, które

Sakramenty 191


tak żyły, na przykład Świętą Ritę. Swoją drogą powstała jakiś

czas temu w Polsce pewna katolicka wspólnota - SYCHAR,

która ma się zajmować właśnie ratowaniem za wszelką cenę

małżeństw zagrożonych rozpadem. Bo tylko ten rozpad wi -

dziany jest jako tragedia. Wszystko inne to pikuś„. Oto dwa

cytaty z ich strony internetowej : „Charyzmatem Wspólnoty

Trudnych Małżeństw SYCHAR jest dążenie jej członków do

uzdrowienia sakramentalnego małżeństwa, które przeżywa

kryzys. Współpracując z Jezusem Chrystusem - Bogiem, w każdej

sytuacji, nawet po ludzku patrząc beznadziejnej, możliwe

jest odrodzenie małżeństwa (sic!). Dla Boga bowiem nie ma

rzeczy niemożliwych. Prawda o mocy sakramentu oznacza, że

nawet jeśli małżonkowie nie potrafią ze sobą być i odchodzą

w stan separacji, czyli oddzielnego mieszkania, to ich małżeństwo

- Sakramentalne Przymierze małżonków z Bogiem - trwa

nadal. Nadal są mężem i żoną i jako tacy staną przed Bogiem.

Sakrament małżeństwa jest darem Boga, który daje małżonkom

siłę odtwarzania wspólnoty małżeńskiej właściwie w każdej

sytuacji"108• „Czy wiecie, że występujący o rozwód przed sądem

małżonek musi dać antyświadectwo miłości, gdyż żeby

uzyskać rozwód, musi przekonać sąd, że nie kocha swojego

współmałżonka? Nawet jeśli kocha, to żeby uzyskać rozwód,

musi skłamać, mówiąc, że nie kocha. Katolicy, nie doradzajcie

i nie usprawiedliwiajcie rozwodów cywilnych, bo rozwód

cywilny sakramentalnych małżonków to wielkie zgorszenie

zarażające inne małżeństwa! W sytuacjach skrajnych separacja,

nie rozwód!"109 Szczególnie ten drugi cytat jest nieprawdziwy.

Wcale nie jest tak, że małżonkowie przede wszystkim przekonują

sądy cywilne, iż nie kochają drugiej strony. I że dają przy

tym jakieś antyświadectwo. Przecież mówią wtedy prawdę.

192 Sakramenty


Ale to nie prawda się tu liczy, liczy się „obiektywne" dobro

i wartość sakramentu, który jest przecież pod zarządem korporacji

... Aha, pierwszy cytat też jest nieprawdziwy, bo według

KRK małżeństwo trwa do śmierci jednego ze współmałżonków.

Namaszczenie chorych i pogrzeb

Jeszcze krótko po stanie wojennym jakaś polska rodzina

mieszkająca w USA chciała zaoszczędzić sobie kłopotów i sporej

sumy pieniędzy na transporcie zwłok zmarłej babci do Polski.

Prochy po kremacji przesypali więc do dużej puszki po zupie

w proszku i wysłali do kraju. Aby zmylić celników, sytuację

opisali w liście, który został wysłany osobno. Informacja telefoniczna

nie wchodziła w grę ze względu na podsłuchy. Zakła -

dali, że list przyjdzie wcześniej niż paczka, ale tak się nie stało.

Rodzina w Polsce próbowała z tego proszku zrobić zupę, ale

że nie była smaczna, odstawili puszkę i czekali na list. Kiedy

przyszedł, mieli wielki problem, nie tylko żołądkowy, ale i moralny.

Podobno od tego właśnie zdarzenia powstała tradycja,

żeby urny z prochami zmarłych nazywać „gorącym kubkiem''.

Wśród księży często padało pytanie, czy pogrzeb był normalny,

czy z gorącym kubkiem.

Nigdy jakoś nie przepadałem za pogrzebami, może dlatego,

że to bardzo dziwaczne momenty. Zaczynało się już w biurze

parafialnym, gdzie rodzina zmarłego przychodziła załatwiać

formalności. I tu następowało pewne zderzenie. Przynajmniej

dla mnie. Bo dla tych ludzi to był czas traumatyczny (z pewnymi

wyjątkami), a dla mnie jeden z wielu obowiązków do wypełnienia.

Oni przychodzili często otumanieni środkami uspokajającymi

albo alkoholem, albo jednym i drugim. A ja musiałem ich

Sakramenty 193


„ profesjonalnie obsłużyć'; czyli dopasować terminy mszy w kościele,

ewentualnego różańca, spowiedzi, do ustalonej przez firmę

pogrzebową godziny pochówku na cmentarzu. To prawda, że

przy setnym czy sto pięćdziesiątym pogrzebie człowiek obojętnieje.

I właśnie wtedy, kiedy już nie ma emocji, jest za to duży dystans,

trzeba włączyć profesjonalizm. Bo ludzie, którzy przychodzą

do księdza, oczekują jakiegoś współczucia, zaangażowania,

zrozumienia. Czyli właśnie tego, czego już nie masz. I mieć nie

możesz, bo gdybyś przeżywał każdy pogrzeb, zwariowałbyś. Ale

nie wolno tego pokazać, więc trzeba się nauczyć na zawołanie

współczuć, rozumieć, pocieszać. A tak naprawdę to trzeba się

nauczyć robić takie wrażenie. Miałem jeszcze na tyle szczęścia,

że w parafiach, gdzie pracowałem, nie było ustalonego taryfikatora

(z wyjątkiem stałych opłat dla księdza na taksówkę,

jeśli rodzina nie podwoziła na cmentarz). Dlatego przynajmniej

nie musiałem wysłuchiwać narzekań na kościelne zdzierstwo.

Często natomiast musiałem odpowiadać na męczące prośby

typu: „To niech ksiądz powie, ile normalnie ludzie dają''. A da -

wali różnie - od pięćdziesięciu złotych do nawet tysiąca. Za -

leżnie od możliwości bądź poczucia obowiązku. Ominął mnie

też cały biznes cmentarny, bo nie trafiłem nigdy na parafię,

która miałaby własny cmentarz; jeździliśmy na komunalne

lub do innych parafii.

Nie lubiłem pogrzebów także dlatego, że katolickie obrzędy

są bardzo smutne. A w zasadzie mocno schizofreniczne. Niby

teksty, które się czyta i śpiewa, są wszystkie o zmartwychwsta -

niu i życiu wiecznym, ale same te teksty i melodie są często

przeraźliwie rozpaczliwe, na przykład: „Zgromadziliśmy się,

aby pożegnać naszego brata (naszą siostrę) N. Jego (jej) śmierć

napełniła bólem jego (jej) rodzinę i wielu z nas. Wszyscy bie-

194 Sakramenty


rzemy udział w ich cierpieniu i wyrażamy im nasze współczucie.

Chcemy być z nimi w ciężkiej dla nich chwili. Wierzymy,

że śmierć jest początkiem lepszego życia, a nasza rozłąka ze

zmarłymi jest przejściowa. Ufamy, że spotkamy się znowu z N.

w domu naszego Ojca"110•

I tak to się jedno z drugim kłóci, że aż boli. Bo nie ma w tych

obrzędach zdecydowanej pewności. Nie ma spokojnego, radosnego

świętowania tego, co głosi KRK, czyli tego, że zmarły idzie

do nieba. Nie ma, bo nie może być. Dlatego, że KRK nie wierey

w pewność zbawienia przez Jezusa Chrystusa. Otóż w sporach

teologicznych z pewnymi przegięciami pierwszych reformatorów,

takich jak Luter czy Kalwin, którzy negowali wolną wolę

człowieka, KRK potwornie się usztywnił na stanowisku, że

wolność woli człowieka jest absolutna. A to oznacza, że nawet

jeżeli Jezus Chrystus cię zbawił jako Bóg, to ty jako człowiek

możesz to unicestwić przez dokonywanie innych wyborów

(grzech). I tu odwieczny problem: czy istnieje jakaś ilościowa

norma grzechów, po przekroczeniu której idzie się do piekła?

Czy może jakościowa? Przez wieki KRK tu kręcił i kluczył, oficjalna

nauka nijak się miała do tego, co mówili ludziom księża,

ostatecznie jest tak, że katolik nigdy nie wie, jak to będzie. No

bo nie wiesz, czy cię coś nie najdzie w ostatniej chwili, czy nie

zgrzeszysz ciężko i nie umrzesz nagle, nie pojednawszy się z Bogiem.

Ta fundamentalna niepewność bierze się z nieuznawania

przez KRK wystarczalności zbawienia przez Jezusa Chrystusa.

Nawet jeżeli KRK próbuje twierdzić co innego. Bo jakie to jest

wystarczające zbawienie przez samego wszechmogącego Boga,

które zwykły, bynajmniej niewszechmogący człowiek może

przekreślić? Jak zwykle wychodzi tu typowe dla KRK budowanie

teologii nie w oparciu o Biblię, ale o filozofię i ludzkie

Sakramenty 195


pragnienia. Trzeba więc jeszcze coś robić dla zmarłych, skoro

samo zbawienie może nie wystarczyć ... „Wiemy, że wskutek

ludzkiej skłonności do złego wszyscy popełniamy grzechy.

Przed Najświętszym Bogiem nikt nie jest bez winy. Dlatego

chcemy złożyć za naszego zmarłego brata (naszą zmarłą siostrę)

Ofiarę Eucharystyczną jako zadośćuczynienie za jego

(jej) grzechy. Będziemy prosili Boga, aby go (ją) oczyścił od

wszelkiej winy i dopuścił do społeczności Świętych"111 • No to

oznacza, że Bóg cię zbawił, ale do pewnego momentu twojego

życia (chrztu? nawrócenia?), a od tego momentu to już, bracie,

działasz sam, na własną odpowiedzialność, więc pewny do

końca być nie możesz.

Wokół tej niepewności narosły góry przesądów, głupich

pomysłów, dziwnych historii i kościelnych praktyk. Przykład

historii: do jednego z katolickich świętych, Jana Marii Vianneya,

który miał posiadać wiele nadprzyrodzonych darów, przyszła

raz zrozpaczona żona człowieka, który popełnił samobójstwo,

rzucając się do rzeki z mostu. W tamtych czasach (połowa

x1x wieku) KRK twierdził, że samobójcy jako zabójcy niepojednani

z Bogiem idą do piekła. Święty kazał kobiecie przyjść

na drugi dzień, a wtedy oznajmił jej, że nie musi się martwić,

bo jej mąż lecąc pomiędzy mostem a taflą rzeki, otrzymał łaskę

żalu za grzechy, więc pójdzie do czyśćca. Ufff, cóż za ulga ...

A przykładem praktyki niech będą osławione pierwsze piątki

miesiąca. Źródłowo, według jednego z oficjalnie uznanych

przez KRK objawień, właśnie o to chodziło. Otóż delikwent,

który odprawił to nabożeństwo, czyli przez kolejnych dziewięć

miesięcy w pierwszy piątek poszedł na mszę i przyjął komunię,

otrzymywał na mocy obietnicy Chrystusa pewność, że nie

umrze bez pojednania z Bogiem. A potem już zasadniczo mógł

196 Sakramenty


robić, co chce, bo przez niecały rok biegał do spowiedzi i do

komunii. Pomijając potwornie demoralizujący i mechaniczny

(czyli totalnie magiczny) charakter takich obietnic, nie mają

one nic wspólnego z Biblią i kompletnie odbierają sens pojęciu

zbawienia poprzez mękę, śmierć i zmartwychwstanie Chrystusa.

Bo możesz być łajdakiem, ale jeśli poświęcisz odrobinę

czasu na wykonanie rytuałów, to i tak do nieba wziąć cię będą

musieli. Jest to praktyczna realizacja teorii o samozbawieniu,

zawartej w żydowskiej interpretacji Starego Testamentu.

A kiedy już się życie skończy, to można nad kolejną trumną

się zadumać: „Zdążył( a) czy nie?". A jak ogólnie mamy wrażenie,

że nie zdążył(a) , to się trzeba duuużo modlić za taką osobę,

bo skoro zbawienie przez Boga nie zadziałało tak do końca, to

może zadziała jednak mnożenie paplaniny, której Jezus zakazał

swoim uczniom (zob. Mt 67)? Dużo się modlić to też zamawiać

wiele mszy, przecież nie za darmo.

Nie lubiłem pogrzebów też z innych powodów: obojętności

i gadatliwości żałobników, obojętności grabarzy, często bardzo

długo trwających konduktów na wielkich miejskich cmentarzach.

Ale najbardziej dlatego, że były one zazwyczaj magicznymi

rytuałami odprawianymi przez ludzi chcących wcisnąć

do nieba swoich bliskich.


Być czy mieć, czyli majątek korporacji

Chciałbym krótko podsumować, co korporacja KRK sama

stanowi o swojej finansowej działalności. Oczywiście zaczyna

się od zdecydowanego podkreślenia własnej stuprocentowej

niezależności od kogokolwiek, a szczególnie państwa 112 • Nie ma

tu precyzyjnie określonej listy celów KRK. Korporacja podaje

tylko, że niezależnie może w dziedzinie ekonomicznej robić

praktycznie wszystko, wymienia tylko główne cele swojej działalności.

W ten sposób otwiera sobie furtkę do finansowania

chociażby polityki i dyplomacji albo działalności o charakterze

na przykład reklamowym. Ale co warte zauważenia, KRK jednocześnie

występuje jako organizacja religijna - Kościół - oraz

korporacja (na przykład pod nazwą Konferencja Episkopatu lub

zakony), a także państwo: Watykan. Czasami można usłyszeć

lub przeczytać komentarze, że księża to agenci obcego państwa.

To tak nie działa. Księża są funkcjonariuszami korporacji.

Agentami Watykanu są nuncjusze i legaci papiescy, czyli dyplomaci.

I trzeba przyznać, że są jednymi z najskuteczniejszych

na świecie i najaktywniejszych dyplomatów. Bardzo wyraźnie

było to widać za czasów Jana Pawła II, Ronalda Reagana i Michaiła

Gorbaczowa, kiedy Watykan miał gigantyczny wpływ na

demontaż Związku Sowieckiego właśnie poprzez dyplomację.

Zawsze natomiast występował jako bezstronny mediator. Warto

wspomnieć, że KRK posiada własną Akademię Dyplomatyczną!

198 Być czy mieć. czyli majątek korporacji


Chciałbym zwrócić uwagę, że mamy tu podobną sytuację jak

w wypadku teorii Heisenberga: nie wiadomo, ccy materia

w danym momencie jest cząsteczką, ccy falą. Co do KRK też

nigdy dokładnie nie wiadomo, ccy rozmawia się z Kościołem,

korporacją ccy państwem. Bardzo inteligentne i celowe rozmycie

granic. Dlatego też zostawia się furtkę do finansowania

różnego rodzaju działalności. Dyplomacja na ten przykład sporo

kosztuje„. Następnie w kanonie na samym początku mamy

właśnie wymienione te różne „formy występowania" KRK

z zapewnieniem im pełnej niezależności. Otóż KRK ma takie

wewnętrzne regulacje, a każde państwo świata, które zgadza

się na funkcjonowanie tej korporacji u siebie, ma to przyjąć do

wiadomości. I już!113 Dalej: władzę nad dobrami KRK sprawuje

papież, a generalnie nikomu nic do tego, co się z tymi środkami

dzieje. Żadnej kontroli zewnętrznej, pełna tajemnica 114• Taka

korporacja nigdy nie zbankrutuje, nie ogłosi upadłości, zwłaszcza

że może bez ograniczeń transferować środki w dowolne

miejsce na świecie w dowolnym czasie. Jeśli gdzieś brakuje,

uzupełnia się zbiórkami czy innymi ofiarami zebranymi w odległych

częściach globu. I tutaj nie można zapomnieć o jednej

ważnej rzeczy: KRK jest największym na świecie posiadaczem

gruntów. Nawet jeśli w niektórych krajach, na prcykład we

Francji po rewolucji, zostały one korporacji odebrane, to i tak

w innych miejscach na świecie jest ich mnóstwo. A to kapitał,

który zawsze zachowuje wartość.

Korporacja KRK ma wewnętrzny system podatkowy, co ciekawe

- dotyczący głównie instytucji, z rzadka poszczególnych

wiernych, a jeśli już, to pośrednio, tak że nawet nie wiedzą, że

płacą takie daniny. W jednej z polskich diecezji biskup nałożył

Być czy mieć, czyli majątek korporacji 199


podatek miesięczny i na parafie (jeden złoty od parafianina),

i na księży (pięćdziesiąt złotych), by sfinansować kilka milionów

długu, który powstał za czasów jego poprzednika na

skutek afery finansowej115• Smaczek dodatkowy: w tym samym

czasie ten sam biskup wyremontował na swoją rezydencję zabytkowy

budynek, co kosztowało około ośmiu milionów złotych.

Potem zapraszał kolejno, dekanat po dekanacie, księży

ze swojej diecezji na zwiedzanie rezydencji połączone z poczęstunkiem

godnym biskupa. Poczęstunek ten finansowali proboszczowie

danego dekanatu z pieniędzy parafialnych, a przy

okazji odwiedzin przekazywali zebrane na sfinansowanie rezydencji

w swoich dekanatach haracze. Nieformalny podatek

został nałożony na parafie później również w celu sfinansowania

prezentu dla tegoż hierarchy - nowego pastorału za sto

tysięcy złotych ...

Przepływ pieniędzy zachodzi także pomiędzy poszczególnymi

krajowymi oddziałami korporacji, a odbywa się on za

pośrednictwem centrali watykańskiej116• KRK bierze na siebie

obowiązek respektowania państwowych uregulowań prawa

cywilnego, które dotyczą umów i zobowiązań, ale jednocześnie

rezerwuje sobie możliwość ich nierespektowania, o ile

nie są zgodne z prawem Bożym (interpretowanym niezawiśle

przez samą korporację) albo z samym prawem kanonicznym.

Czyli niby respektujemy, ale możemy też nie respektować. I to

my zdecydujemy kiedy. Pokażcie mi inną korporację, która

mogłaby mieć taką swobodę gospodarczą ... 1 1 7

Kiedy spojrzymy na tak zwany pomocniczy personel parafialny

w Polsce, to znaczy gosposie, organistów, kościelnych

itp., to zauważymy przede wszystkim emerytów i rencistów.

Nie wiem, jaki odsetek proboszczów w Polskiej gałęzi KRK

ZOO

Być czy mieć, czyli majątek korporacji


zatrudnia tych ludzi w pełni legalnie na pełny etat, z zus-em

i podatkami. Mam wrażenie, że są to rzadkie perły. Zazwyczaj

to cząstki etatów, praca na czarno lub wolontariat. KRK unika

płacenia podatków. Jasne, gruntowy czy podobne płacić musi,

natomiast w kwestiach zatrudnienia to już w pełnym tego

słowa znaczeniu szara strefa. Ponieważ jednak korporacja jest

w tej tematyce hermetyczna, a państwo nie ma możliwości

kontrolnych ani prawa do audytu, nie da się udowodnić tego

procederu. Przypominam sobie pewną rozmowę ze znajomym

na ten temat, a raczej intensywny wewnętrzny sprzeciw,

który wzbudziła we mnie jego uwaga, że KRK powinien podlegać

finansowej kontroli państwa. Wkurzyłem się na niego,

kiedy to powiedział, i próbowałem na różne sposoby przekonywać

go, że to nie byłby dobry pomysł. Poza tym instytucje

państwowe w Polsce nie pójdą na takie zwarcie z korporacją,

która dostarcza wyborców ...

Na koniec powiedzmy sobie jasno: korporacja KRK przyznaje

sobie prawo do określania wysokości ofiar za posługę.

To określanie jest uprawnieniem kasty zarządzającej118•

Czyli jednak słynne „co łaska" może być zdefiniowane bardzo

precyzyjnie. Czy to wciąż jest jeszcze naprawdę ofiara, czy już

opłata? Dobre pytanie ...

A teraz - kasa w praktyce. Zacząć wypada od tego, że faktycznie

relacja do pieniędzy w kościele jest problemem. Dostrzeganym

od samego początku. Przestrzegał przed tym Jezus,

a także Apostoł Paweł. Jednym z podstawowych kryteriów

powierzania posługi starszego w kościele był brak chciwości.

Powiedziałbym, że problem pieniędzy jest dwojaki. Po pierwsze

dotyczy poszczególnych osób i ich skłonności do ulegania

Być czy mieć, czyli majątek korporacji 201


pokusie chciwości, a po drugie - finansowego funkcjonowania

KRK jako instytucji. Czasem te dwa problemy się zazębiają czy

nakładają, tak jest na przykład w wypadku jednoosobowych

parafii, gdzie instytucją jest miejscowy proboszcz.

Możliwości zarabiania pieniędzy, kiedy jest się księdzem,

są różne. Podstawowe źródło dochodów to tak zwane intencje

mszalne. Czyli te ofiary, które wierni składają, zamawiając

mszę w swoich intencjach, za żywych bądź za zmarłych. Tu

wszystko zależy od wielkości parafii, jej położenia (wieś I miasto,

tereny biedne I bogate). Zasadniczo zakłada się, że tak

zwana normalna intencja to pięćdziesiąt złotych. W warun -

kach miejskich ksiądz przeciętnie odprawia jedną mszę w dni

powszednie, a dwie w niedziele. Daje to tygodniowo osiem

mszy po pięćdziesiąt złotych, czyli czterysta w sumie. Jasne,

że bywają intencje wyższe i niższe, zwłaszcza w parafiach

uboższych, emeryckich. Miesięcznie zatem - tysiąc sześćset.

Do tego dochodzą śluby i pogrzeby. Tu sytuacja jest bardzo

zróżnicowana, zależnie od miejscowego zwyczaju. Są parafie,

w których ksiądz odprawiający pogrzeb całą sumę złożoną

przez wiernych bierze dla siebie. I wtedy może to być solidny

zastrzyk gotówki. Ale wtedy zazwyczaj musi on zapłacić za

swoje jedzenie i media, z których korzysta na plebanii (stąd

dbałość o wysokie ofiary ślubne czy też pogrzebowe w takich

parafiach). W miejskich parafiach mojej diecezji panował

inny zwyczaj. Otóż pieniądze za ofiary pogrzebowe i ślubne

przejmował proboszcz, wypłacając księdzu odprawiającemu

standardową ofiarę mszalną (w języku kościelnym zwaną

„stypendium") w wysokości pięćdziesięciu złotych, a oprócz

tego (to już rzadziej) drugie pięćdziesiąt złotych za ceremonie

pogrzebowe na cmentarzu i na dojazd (chyba że rodzina zmar-

202 Być czy mieć, czyli majątek korporacji


lego wiozła księdza). Jeśli pogrzebów w danym miesiącu było

dużo (a są takie parafie, głównie stare miejskie blokowiska),

to do podstawowej sumy tysiąca sześciuset złotych można

dorobić powiedzmy jeszcze pięćset. To sprawia, że lądujemy

z sumą dwóch tysięcy stu złotych. Co trzeba jeszcze doliczyć?

Ano pensję szkolną. Ta będzie zależała od liczby godzin, ale

spokojnie możemy przyjąć, że średnia w mieście wyniesie

około dwóch tysięcy złotych przy mniej więcej pełnym etacie.

W niektórych przypadkach dochodzą ofiary składane przy

okazji comiesięcznych odwiedzin chorych, ale to sumy nieprzekraczające

dwustu pięćdziesięciu złotych, zazwyczaj od

stu do stu pięćdziesięciu złotych. To po dodaniu do zarobków

parafialnych daje cztery tysiące trzysta złotych. I taka będzie

średnia w dużych miastach. W tak zwanym dobrym miesiącu.

Bo są miesiące słabe (albo też parafie, gdzie zarabia się słabo).

Dlatego realnie Średnią określiłbym na trzy tysiące osiemset

złotych. Raz do roku księża otrzymują też ofiary z tak zwanych

wypominków bądź zdrowasiek. To listopadowe modlitwy za

zmarłych. Nie ma reguły co do wysokości tych ofiar. Nie ma

też reguły co do wypłacania doli wikariuszom przez proboszcza.

Niektórzy wypłacają na zasadzie 50/50, czyli pięćdziesiąt

procent na utrzymanie parafii, pięćdziesiąt procent do podziału

między księży. Wtedy w dużej parafii można nawet nieźle

zarobić (mój rekord to chyba było tysiąc pięćset złotych) . Inni

przeznaczają większość na parafię, a wikariusze dostają na

przykład po trzysta złotych. Też tak miewałem.

Osobna kwestia to kolęda. Wszystko zależy od miejsca

(miasto I wieś), zamożności mieszkańców (lub ich ubóstwa) ,

wielkości parafii. W dużej miejskiej parafii, gdzie po kolędzie

chodzi się miesiąc lub dłużej, da się zarobić w porywach nawet

Być czy mieć, czyli majątek korporacji 203


piętnaście- szesnaście tysięcy. Regułą jest tu oddawanie połowy

na parafię (czyli proboszczowi) . Gdyby ksiądz zostawił

sobie całość, miałby koło trzydziestu tysięcy. Są też parafie

małe, biedne, gdzie po kolędzie chodzi się krótko i cały urobek

dla księdza to może z tysiąc pięćset złotych. A są takie (bogate,

wiejskie zazwyczaj), gdzie samodzielny proboszcz, który nie

musi dzielić się z wikariuszami, zarobi do pięćdziesięciu tysięcy.

Ciekawą opcją jest organizowanie pielgrzymek (albo wycieczek,

które nazywają się pielgrzymkami) . Jest to dla księdza

okazja, by za darmo (bo opiekun grupy jedzie bądź leci za darmo)

zwiedzić cały świat, dorobić trochę (bo w koszta można

wrzucić zawsze jakąś kwotę dla siebie - rozkłada się ona na

wszystkich uczestników i jest przez to zazwyczaj niezauważalna),

a na dodatek zbudować wokół siebie rodzaj fanklubu

zachwyconych parafian, wdzięcznych księdzu za zorganizowanie

wyjazdu, który dla nich był wycieczką życia.

Wrzucanie w koszty często następuje także przy okazji

pierwszych komunii lub bierzmowań. Pamiętam zdziwienie

rodziców komunijnych czy też bierzmowanych, kiedy przedstawiałem

im rozliczenie kosztów uroczystości co do złotówki.

Nie byli do tego przyzwyczajeni ...

Mamy podział na tak zwane dobre parafie i parafie słabe

finansowo. Bywa, że księża opływają w pieniądze, bywa, że

klepią biedę (dotyczy to tylko niektórych diecezji) .

A teraz obciążenia - daniny, które muszą (a przynajmniej

powinni) regularnie płacić księża. W mojej byłej diecezji było

ich kilka. Po pierwsze - na seminarium diecezjalne sto złotych

miesięcznie. Po drugie - na tak zwany Fundusz Wzajemnej

Pomocy Kapłańskiej pięćdziesiąt złotych. Po trzecie na Kurię

Biskupią - piętnaście złotych. Po czwarte - na długi powstałe

204 Być czy mieć, czyli majątek korporacji


po aferze nieistniejącego już wydawnictwa (tak zwany Fundusz

Solidarnościowy) - pięćdziesiąt złotych. To daje miesięcznie

trzysta piętnaście złotych. Do tego dochodzą opłaty za kale n -

darz liturgiczny oraz różnego rodzaju diecezjalne książki itp.,

rocznie chyba około stu złotych. Poza tym każdy ksiądz musi

zapłacić co miesiąc zus (od parafii, liczony od najniższej kra -

jowej płacy), zatem obecnie koło stu siedemdziesięciu złotych.

No i podatek ryczałtowy płacony kwartalnie po odliczeniu

zus-u (niecałego). Jest on zależny od wielkości parafii, naliczany

od liczby osób (wszystkich, również niekatolików)

zamieszkujących teren parafii. Nie są to duże kwoty: dla wikariusza

zazwyczaj koło siedemdziesięciu złotych, dla proboszcza

dwa razy tyle. Ciekawostką może być to, że księża ten podatek

rozliczają osobnym PIT-em (PIT 19A). Raz zdarzyło mi się, że

spóźniłem się o jeden dzień z wysłaniem tego PIT-a do Urzędu

Skarbowego i jako sprawca wykroczenia podatkowego zostałem

ukarany mandatem w wysokości stu pięćdziesięciu złotych.

Tyle indywidualnie o księżach. KRK to jednak też instytucje -

parafie, diecezje, zakony. Wszystkie one wypracowały sobie system

finansowania mniej lub bardziej wydajny i sprawny. Jakie

tutaj mamy źródła dochodów? W parafii to przede wszystkim

ofiary wiernych, tak zwana taca. Z niej proboszcz musi utrzymać

kościół i plebanię, opłacić rachunki i wszelkie bieżące

remonty, naprawy itp. Jeśli parafia jest duża, a proboszcz o budynki

dba, to i ofiary będzie miał wystarczające. W parafiach,

w których pracowałem (koło dziesięciu tysięcy wiernych), gdzie

proboszcz ciągle coś robił przy kościele, tace tak zwane inwestycyjne

czy budowlane potrafiły wynosić jedenaście tysięcy

złotych z jednej niedzieli w miesiącu. Pozostałe oscylowały wokół

trzech tysięcy pięciuset złotych. Zatem proboszcz mając do

Być czy mieć, czyli majątek korporacji 205


dyspozycji rocznie jakieś sto trzydzieści tysięcy z takich tac plus

ponad pięćdziesiąt tysięcy z kolędy plus na przykład dziesięć

tysięcy z wypominków, może dość swobodnie podejmować inwestycje

w parafii i doskonale dbać o kościół i plebanię. Jeśli do

tego ma zmysł ekonomiczny i potrafi na przykład inwestować

te kwoty w odpowiedni sposób lub prowadzić jakiś biznes, chociażby

przedszkole, czy też znaleźć sponsorów, to parafia ma się

świetnie. A wierni kochają proboszcza, bo jest dobrym gospodarzem.

Jest takie powiedzenie, że wierni proboszczowi wybaczą

nawet to, że ma „babę'; jeśli tylko dba o parafię i kościół.

Trochę inna jest sytuacja, kiedy parafia jest nowa i musi

sobie wybudować kościół. W latach osiemdziesiątych ubiegłego

wieku takie społeczności bardzo się mobilizowały (bo

był to też wyraz buntu przeciw władzom komunistycznym)

i proboszczowie mogli bez problemu zebrać pieniądze na budowę.

Często też jeździli do Niemiec na zastępstwa za tamtejszych

proboszczów i zarobione w ten sposób marki inwestowali

w budowę. Teraz najczęściej muszą inaczej zdobywać

fundusze, na przykład jeżdżąc z kazaniami do parafii swoich

kolegów, gdzie zbierają tacę niedzielną na swoją budowę.

Ale jeśli wiernych proboszcz ma sześciuset (są takie sytuacje),

a są to mieszkańcy popegieerowskiej wsi, to niedzielna

taca wynosi dwieście-trzysta złotych. Mój przyjaciel jest proboszczem

w takiej parafii. W ciągu dwóch lat stać go było na

podstawowy remont biura parafialnego z wymianą okien. A biskup

ma do niego pretensje, że jeszcze nie zbudował kościoła ...

Każda parafia płaci określone sumy na rzecz kurii diecezjalnej

i seminarium. Są to sumy niemałe, zależne zazwyczaj od wielkości

parafii. W dużej diecezji, gdzie parafii jest na przykład

206 Być czy mieć, czyli majątek korporacji


ponad sto, oznacza to, że zarówno biskup (biskupi), jak i urzędnicy

kurialni mają się całkiem dobrze. Można bez problemu

utrzymać budynki diecezjalne i spokojnie funkcjonować. Poza

tym diecezje posiadają nieruchomości, bywa że całkiem atrakcyjne,

mogą więc czerpać zyski z dzierżawy bądź wynajmu.

Niektóre diecezje mają bardzo zdolnych ekonomów, którzy

potrafią świetnie inwestować, grać na giełdzie itp. Choć, tytułem

ciekawostki, zdarzył się w Polsce i taki ekonom diecezjalny,

który budynek kurii biskupiej przegrał w karty ...

Diecezje zrzucają się też na funkcjonowanie Komisji Episkopatu

(budynek, urzędnicy itp.) oraz na Kurię Rzymską i jej

urzędy. A że diecezji jest na całym świecie wiele, to i Watykan

zasadniczo nie bieduje, chyba że zarządcy Banku Watykańskiego

coś tam wyprowadzą bądź zdefraudują czy też wypiorą.

Ale to temat, o którym niewiele wiem, więc nie będę się

wypowiadał. Wiele na ten temat już napisano, a ostatecznie

i tak nikt dokładnie nie wie, jak to jest. Pewien człowiek, który

chciał zeznawać na ten temat, zawisł na londyńskim Blackfriars

Bridge ... Ale to było już dawno.

Czy tak przedstawione zależności dowodzą, że KRK jest piramidą

finansową, podobnie jak na przykład Świadkowie Jehowy?

Moim zdaniem nie. Raczej przez stulecia korporacja KRK wypracowała

mechanizmy, które są skuteczne, bo na każdym poziomie

funkcjonowania jej członkowie odnoszą korzyści na tyle

przekonujące, że zapewniają lojalność wobec firmy. Warto także

brać pod uwagę, że przez prawie całą historię KRK, od czasów

Konstantyna (1v wiek) do początków wieku xx, ogromną

większość duchownych wszystkich szczebli stanowili przedstawiciele

mieszczaństwa (duchowieństwo niższych szczebli),

Być czy mieć, czyli majątek korporacji 207


szlachty (szczebel Średni) i magnaterii (biskupi) . Wszyscy oni -

może z wyjątkiem szeregowych wikariuszy - dysponowali jakimiś

rodzinnymi zasobami finansowymi. Budynki kościelne

były fundowane, więc KRK je po prostu dostawał w prezencie.

Często fundatorzy zapewniali też utrzymanie tych budynków.

Przez wprowadzenie celibatu duchownych udało się obronić

majątki kościelne przed przejmowaniem ich przez rodziny

zmarłych księży. Jasno oddzielono to, co jest majątkiem KRK,

od osobistego mienia poszczególnych księży. I tak właśnie

przez ponad tysiąc sześćset lat kształtował się ekonomiczny

stan posiadania KRK na całym świecie. Bywał nadszarpywany,

na przykład przez reformację czy też rewolucje: francuską,

która odebrała KRK budynki, rewolucje komunistyczne (Hiszpania,

Meksyk), ale w sumie przetrwał prawie nienaruszony,

a przynajmniej jego większość. Przy zachowaniu pewnej

roztropności funkcjonariusze każdego szczebla tej korporacji

mogą zatem uwić sobie gniazdko i spokojnie żyć. Nie ma

skuteczniejszego sposobu na lojalność. Ani prośba, ani groźba,

ani ideały nie mają tej mocy co otwarcie dostępu do pieniędzy.

Albo władzy. Ale to temat innego rozdziału tej książki.

Nie typowa piramida finansowa więc, ale coś znacznie

bardziej skutecznego i trwałego. Sprawna korporacyjna maszyneria,

od wieków kształtująca katolickie duchowieństwo.

Jako odrębną klasę nie tylko w państwie, ale też w samym

wnętrzu KRK.


Korporacja wentyluje

Każda korporacja wentyluje, korporacja KRK także. Otóż

wszędzie zdarzają się jednostki nienormatywne. W znaczeniu

negatywnym i pozytywnym. Tacy, którzy przez jakieś wybryki

bądź niedoskonałości charakteru stanowią obciążenie dla

korporacji, ale nie da się ich usunąć, bo są czyimiś krewnymi,

znajomymi albo mają na kogoś haki itp. A druga grupa to tacy,

którzy są albo wybitni, albo superpracowici, albo superkreatywni.

Tych też nie bardzo da się usunąć, bo dla korporacji są

źródłem różnorakich korzyści, na przykład wizerunkowych.

Ale oni są dla korporacji jeszcze bardziej niebezpieczni niż ci

negatywni. Bo negatywnego można jakoś zawsze się pozbyć,

jego postępowanie jest dowodem przeciwko niemu. A pozytywnego

jak usunąć bez poważnych szkód wizerunkowych?

A zbudowana na władzy korporacja takich strat obawia się

bardziej niż finansowych. Dla takich niewygodnych, ale przynoszących

korzyści tworzy się zatem niszę, taki mały rezerwat,

w którym mogą realizować swoje pomysły, realizować siebie

samych, mieć poczucie swobody działania ... Tym się ich kupuje,

a oni często tego nawet nie zauważają.

Dziś w KRK w Polsce jest wiele takich osobowości, które

nie do końca odpowiadają linii przewodniej korporacji, pozwolono

im więc działać i wypowiadać się w ściśle określonych

niszach. Przykład pierwszy: zmarły niedawno ojciec Jan Góra,

Korporacja wentyluje 209


dominikanin. Pionier katolickiej pracy z młodzieżą w duchu

Soboru Watykańskiego II. Człowiek, który był dla tysięcy młodych

polskich katolików guru, wyrocznią, a może jeszcze bardziej

po prostu ojcem. Nie tworzył sztucznego dystansu, miał

czelność przyznawać się do bycia celebrytą, z Jana Pawła 11

uczynił markę handlową. Był specem od PR. Mówił często

rzeczy, które nijak nie dałyby się dopasować do kostycznego,

staroświeckiego i matrixowego stanowiska episkopatu. Ale

miał też wartość dodaną, która dla korporacji była bardzo, ale

to bardzo istotna - ocieplał wizerunek. Dawał złudzenie, że

korporacja jest bliska wiernym. Dlatego był również nietykalny,

miał swego rodzaju niepisany immunitet. I to, co ciekawe, nie

tylko wewnątrz KRK, ale i na zewnątrz. Niedawno jednym z tak

zwanych gorących tematów była wojenka, którą prowadził

znany bloger Piotr Wielgucki z Jerzym Owsiakiem. Chodziło

w zasadzie o zmuszenie tego ostatniego do realnego rozliczenia

się i ukazania mechanizmów finansowych, które stworzył.

Temat przetaczał się przez media i sale sądowe. Jednocześnie

nikt, ale to nikt nigdy nie podniósł kwestii ogromnych przepływów

finansowych przez dzieła ojca Góry. Na polach Lednicy

stoją ogromne budynki, świetnie wyposażone, praktycznie jest

to mały kampus. Nikt nie wie, skąd była większość pieniędzy,

za które to miejsce powstało. Prawdopodobnie ojciec Góra

zabrał tajemnicę do grobu. Nie da się tego rozliczyć. Nie ma

też praktycznie w mediach tematu Lichenia. Co prawda paru

dziennikarzy próbowało temat drążyć, również pod kątem domniemanego

homoseksualizmu księdza Makulskiego, ale bez

sukcesów. W korporacji KRK jeśli jesteś wybitny w jakiejś dziedzinie,

to masz kilka możliwości: albo nieustanną wyniszczającą

walkę z instytucjami, albo koncesję na dość wąsko określoną

210 Korporacja wentyluje


działalność, którą kochasz, albo bycie celebrytą, księdzem medialnym

(specjalność dominikanów) . Ci, którzy decydują się

na walkę, zawsze przegrywają i odchodzą: ksiądz Polak, ojciec

Obirek, ojciec Bartoś. Każdy z nich próbował o coś walczyć.

I każdy walkę z korporacją przegrał, został z niej wypchnięty.

Jest wielu innych, którym ich własne diecezje bądź zakony

pozwoliły na osobną działalność na różnych polach. Kilku

zajmuje się uzależnionymi: ksiądz Józef Walusiak, ksiądz Andrzej

Szpak - salezjanin, ksiądz Bronisław Rosik - pallotyn

(skazany niestety za molestowanie pracownic ośrodka). Jest

też na przykład siostra Małgorzata Chmielewska, zajmująca

się samotnymi matkami i innymi ludźmi z problemami. Kiedy

trzeba się nimi pochwalić, znajduje się dla nich miejsce na

okładkach czasopism (bywa, że nawet katolickich). Ale na co

dzień nie mają tak łatwego życia. Przypomina mi się trochę

historia niedawno zmarłego księdza Szpaka. Zaczynał pracę

z hippisami i narkomanami pod koniec lat siedemdziesiątych

xx wieku. Zawsze miał pod górkę z władzami swojego zakonu.

Wiecznie przenoszony (zazwyczaj karnie), wiecznie walczący

z instytucją. Nie pasował kompletnie do KRK tamtych czasów.

Spotykałem go wielokrotnie. Przyjeżdżał co roku do Częstochowy

na doroczne spotkanie duszpasterzy osób uzależnionych.

A że był to przełom października i listopada, były to też zawsze

jego imieniny. Na imieniny te zjeżdżała się niemała grupa jego

podopiecznych, zazwyczaj koło setki młodych, naćpanych,

dziwnych ludzi. Dziwnych w pojęciu KRK. Niemożliwych do

opanowania. A Szpaku miał pewną cechę, która sprawiała,

że młodzi do niego lgnęli, a korporacja z trudem znosiła jego

obecność i działanie. Tą cechą była absolutna niechęć do panowania

nad kimkolwiek. Obserwowałem go wielokrotnie

Korporacja wentyluje 211


i zawsze, niezależnie od sytuacji, można było to zauważyć:

S7.paku nie rządził, nie panował, nie wymuszał, nie podkreślał

ani swojej obecności, ani roli, ani władzy, nie chciał tej władzy

po prostu. Był tym jednym z niewielu ludzi przeze mnie w życiu

spotkanych, którzy pozwalali czuć się naprawdę swobodnie.

Słuchało się go świetnie, kiedy mówił, obojętnie, czy chodziło

o kazanie z ambony, czy jakąś prywatną rozmowę. Mówił dużo,

szybko, chaotycznie, skacząc między tematami. Miało się

czasem wrażenie, że jedyne, o co mu chodzi, to żeby przekazać

treść, on się nie liczył. Jeszcze raz podkreślę: nie chciał władzy.

A to w korporacji KRK nie tylko niezwykłe, ale też i niepożądane.

Dlatego właśnie Szpaku nigdzie nie mógł zagrzać miejsca. Pamiętam

jedną rozmowę, kiedy mi opowiadał, jak to przełożeni

bardzo chcieli go uciszyć, więc zesłali go w Bieszczady. Tam

na jakiejś małej parafijce miał koegzystować z jakimś starym

proboszczem kanonikiem. Miał siedzieć cicho i nie mieszać.

Miał zaprzestać swojej działalności. Ale w pewnym momen -

cie w odwiedziny przyjechała jego młodzież, bo przecież nad

nimi władze zakonne nie miały żadnej władzy „ . A młodzież

ta, w większości przyćpana, urządziła na plebanii sądny dzień.

Momentem decydującym, który kanonika doprowadził na

skraj zawału, a Szpaka do szybkiego wyjazdu, było umieszczenie

rozgrzanej żarówki sodowej o mocy 500 w w zimnej

wodzie sedesu. Nastąpiła eksplozja, jak to określił Szpaku:

„Kibel wyrąbało, a tego kanonik już nie wytrzymał". Karą, którą

miał ponieść Szpaku za zachowanie swojej młodzieży, było

umieszczenie go w parafii - kołchozie na Śląsku, gdzie dano mu

za zadanie katechizowanie trudnej młodzieży (to były właśnie

początki katechezy w szkołach państwowych) . Obłożono go

tą katechezą w wymiarze koło trzydziestu godzin tygodniowo,

212 Korporacja wentyluje


i to w szkole zawodowej. Widać było po nim ogromne zmęczenie.

Ale miał swój honor, nie narzekał. Nie usłyszałem

od niego nigdy złego słowa o przełożonych. A dali mu nieźle

w kość. Dlatego kiedy przeczytałem po jego śmierci pod koniec

2017 roku łzawe teksty, jak to szanowali go jego zakonni

współbracia, pokiwałem głową ze smutkiem ... Szpaka mocno

atakowano przez całe lata za sposób, w jaki był ze swoją młodzieżą.

Właśnie - był. Normalnie w korporacji KRK mówi się,

że księża pracują. No, może niektórzy ... Ale on nie pracował,

on był. Bo dotarło do niego, że z takimi młodymi, którzy mają

gdzieś normy społeczne (nie dlatego, że są anarchistami, ale

dlatego, że uznali te zastane za słabe i niszczące), którzy nie

chcą słyszeć ani rozmawiać o Kościele, o regułach, o przykaza -

niach, o konwenansach, o strukturach i wszystkim tym, co dla

korporacji jest takie istotne, że z takim ludźmi trzeba po prostu

być. I był. Dlatego zarzucano mu na przykład, że nie panuje

nad stworzoną przez siebie Pielgrzymką Młodzieży Różnych

Dróg. No bo co to za pielgrzymka, na której piją, palą, ćpają

i spółkują??? I większość w dodatku skonfliktowana z KRK? Czy

to jest ewangelizacja? Czy można nazwać ewangelizacyjnym

działaniem śpiewanie przez Szpaka grającego na bębenku:

„Jeezus Maria, Jeezus Maria, Jeezus Jeezus Maria Mariaaa" na

melodię Hare Kriszna?? Co to w ogóle jest? Myślę, że w takich

momentach przełożeni Szpaka mieli takie „kościelne WTF " .

Ale tak naprawdę to właśnie Szpaku po prostu doszedł do

wniosku, że tym młodym ludziom nie ma sensu sprzedawać

kościelnictwa katolickiego, ale trzeba po prostu z nimi być. Być

dla nich, służyć im i liczyć na to, że dzięki autentycznej łasce

Boga zostaną odnalezieni. Nie że odnajdą, bo nie szukali, ale że

zostaną odnalezieni, bo Bóg ich na pewno szuka. Taka postawa

Korporacja wentyluje 213


w korporacji KRK, nastawionej na pomnażanie posłusznych

członków i pracowników i sprawowanie nad nimi kontroli,

nie mogła się podobać. Dlatego też Szpaku był prześladowany

i traktowany źle. Poświęcający się młodzieży, tej trudnej, był

prześladowany w zakonie, którego przyczyną powstania i racją

bytu była pomoc trudnej młodzieży ... Taak ...

Korporacja KRK zawsze będzie nosić na sztandarach takich

ludzi jak ksiądz Popiełuszko, ksiądz Zych, ksiądz Suchowolec,

prymas Wyszyński, Jan Paweł 11. Ale ani Szpaku, ani ksiądz

Walusiak nigdy nie będą mieli szansy, by stać się twarzą KRK.

Bo im zaledwie pozwolono działać i mieli być wdzięczni, że się

ich nie niszczy. Jasne też, że nigdy nie dostawali od KRK jakichś

konkretnych pieniędzy, musieli je zdobywać sami. Pisząc te

słowa, czuję wielki żal i smutek.

Czasem media kreują kościelnych celebrytów, zwracając

się do księży jako do pewnego rodzaju ekspertów, choć nie

do końca wiadomo, w jakiej dziedzinie. Niektóre telewizje

i gazety mają swoich etatowych księży. Bardzo często plotą oni

kosmiczne bzdury, ale nigdy nie byli prześladowani za ich wygadywanie.

Może z wyjątkiem księdza Lemańskiego, ale jemu

akurat dostało się raczej za to, że twardo postawił się swojemu

biskupowi. Klasą dla siebie jest ostatnio „męczennik wolności

słowa" ksiądz Boniecki, były generał zakonu marianów, były

naczelny „Tygodnika Powszechnego'; lewicującego periodyku

z zamierzchłą kościelną historią. Wciąż powołują się oni na Jana

Pawła II, choć ten pewnie przewróciłby się w grobie, gdyby

mógł tę gazetę teraz poczytać. Najpierw księdzu Bonieckiemu

zabroniono publicznych wypowiedzi, zostawiając mały wentyl

w postaci możliwości pisania wstępniaków w „Tygodniku"

(o ile dobrze pamiętam), potem go uwolniono, a teraz znów

214 Korporacja wentyluje


jest problem, bo nie wie on, kiedy ze sceny zejść, zamiast „jak

posąg pychy samotnie trwać''.

Zdarzają się, choć rzadko, osobowości typu nieżyjącego już

księdza Jana Kaczkowskiego z diecezji gdańskiej, pseudonim

wśród księży „Skaner". Miał tak słaby wzrok (zasadniczo czytał

ze strony przyłożonej prawie do nosa, stąd pseudonim) i tak

duże problemy ze zdrowiem, że jezuici pozbyli się go z zakonu,

twierdząc, że się nie nadaje. Poszedł więc do seminarium

diecezjalnego, a księdzem został dlatego, że kiedy decydowano

o dopuszczeniu go do święceń i były poważne wątpliwości

(kwestia wady wzroku na poziomie -18 /-20 dioptrii), jeden

z profesorów zapytał: „A pieniądze widzi?''. „Widzi" - padła

odpowiedź. „To święcić" - stwierdził profesor. Jan, będąc wikariuszem,

założył w Pucku hospicjum, stał się sławny. Biskup

jakoś to znosił, zostawił mu swobodę działania, bo i diecezji

przynosiło to korzyści wizerunkowe. Ale już jego następca

chciał zrobić z tym porządek. Tylko że nie bardzo mógł, bo

Jan założył hospicjum w taki sposób, że nie zależało ono od

diecezji. Dlatego potem, kiedy zachorował i stał się, jak sam

mówił, onkocelebrytą, biskup nie odwiedził go w szpitalu ani

nie udzielił żadnej pomocy. A Jan w swoim telefonie zablokował

numer biskupa.

Są też tacy, których korporacja po prostu kupuje bądź czyni

ich nieszkodliwymi. Zazwyczaj poprzez awans i posłanie

„w biskupy''. Tak zneutralizowano na przykład księdza Dajczaka

czy księdza Rysia. Kupuje się raczej na niższych szczeblach

dobrymi (czytaj bogatymi) parafiami, stanowiskami w kuriach

biskupich itp. To naprawdę bardzo skuteczny sposób zamknięcia

ust. Sam tego doświadczyłem we własnym zakonie. Kiedy

było już widać, że nie da się za bardzo zamknąć mi ust siłą ani

Korporacja wentyluje 215


zakwestionować osiągnięć, zostałem dołączony do zarządu.

Jako sekretarz zgromadzenia wiedziałem bardzo dużo i sporo

mogłem, zyskałem wpływ na ludzi i sytuacje. Ale zamknięto

mi usta. Na początku miałem takie złudzenie, że teraz, będąc

u władzy, będę mógł coś zmienić, doprowadzić do usłyszenia

przez władzę głosu szeregowych zakonników. Szybko pozbawiono

mnie tych złudzeń. Trzeba było albo zacząć być politykiem,

albo nie mieć w ogóle nic do powiedzenia. Trzeba było

stać się jednym z tych „onych'; na których zawsze się narzeka,

którzy zasadniczo są wszystkiemu winni. I nikt nie wymagał

ode mnie, żebym się jakoś drastycznie sprzedał establishmentowi.

Nie, raczej chodziło o to, żebym się tylko odrobinę ubrudził,

tak żebym nie był jakimś potworem, ale też żebym nie

mógł już liczyć na zaufanie szeregowych członków korporacji.

Taki Średni personel techniczny: niewiele znaczy, nie ma żadnej

większej władzy, ale jest już jednym z szefostwa, więc nie

wszystko mu się mówi, a to, co się mówi, jest starannie dobrane

i co do treści, i co do formy. Znalazłem się w sytuacji, kiedy obie

strony próbowały mnie rozgrywać. Bardzo źle się z tym czułem,

ponieważ nie mam zdolności płynnego kłamania. Zastana -

wiałem się, co robić. Nie chciałem odchodzić ze zgromadzenia

zakonnego, nie uśmiechało mi się też życie w kompletnej

samotności, to znaczy w takiej samotności, która była dziełem

innych. W końcu zdecydowałem, że skoro muszę być samotny,

to będzie to mój wybór, na moich warunkach. Skoro wszyscy

chcą mnie rozgrywać, to ja będę rozgrywać wszystkich. Stałem

się politykiem. Nauczyłem się kłamać, a w zasadzie nie tyle

kłamać (z tym zawsze miałem problem), ile umiejętnie ważyć

informacje - co do ilości, rodzaju, a przede wszystkim formy

podania. A ponieważ miałem dostęp do wiedzy, którą posiadał

216 Korporacja wentyluje


zarząd zgromadzenia w Polsce, i jeździłem na międzynarodowe

spotkania, miałem czym operować. Okazało się, że nie będąc

bezpośrednio osobą decyzyjną, mogę jednak mieć wpływ na

ważne decyzje. Byłem sekretarzem zarządu. Wszystkie papiery

z wyjątkiem tych zarezerwowanych przechodziły przez moje

ręce. Miałem prawo zabierać głos na spotkaniach zarządu,

przygotowywałem dokumenty, na których zarząd pracował,

mogłem przede wszystkim je formułować, a to okazało się mieć

kolosalne znaczenie. Jak i to, że prowadziłem research dla ZET

w wielu sprawach. Po pewnym czasie zarząd pracował na materiałach

wyłącznie mojej produkcji. Miałem też jedną przewagę

merytoryczną: byłem jedynym prawnikiem w zgromadzeniu.

Zacząłem zauważać, że moje działania często doprowadzają do

wyników, których oczekiwałem. Dzięki temu odzyskałem zaufanie

niektórych współbraci, którym udało mi się pomóc bądź

uchronić ich od jakichś przykrości. Dotarło do mnie w końcu,

że w całej tej sprawie nie chodzi o władzę w sensie obejmowania

jakichś eksponowanych stanowisk. Chodzi o faktyczny

wpływ na rzeczywistość, możliwość jej kształtowania. Nie

o wydawanie rozkazów, ale o sprawienie, by ludzie faktycznie

robili to, czego ja chcę. To jest prawdziwa władza. I właśnie

w tym momencie przyszedł cios. Przyznaję, w pewnym stopniu

podłożyłem się. Otóż jak w każdej sekcie, tak i w moim zgromadzeniu

czyjekolwiek odejście było jednym z najtrudniejszych

do ogarnięcia problemów. Przede wszystkim dlatego, że jasno

pokazywało możliwość życia na wolności, poza zgromadzeniem,

że odejście to nie tragedia ... Trzeba było w takich momentach

włączać zarządzanie kryzysowe, żeby zminimalizować straty

i przywrócić status quo. Otóż jeden z młodych księży, który

dwa lata wcześniej tymczasowo przeniósł się do Niemiec do

Korporacja wentyluje 217


tamtejszej prowincji, zakomunikował, że chce odejść do diecezji

w Niemczech. W ogóle trafił do Niemiec dlatego, że po święceniach

kapłańskich próbował wybić się na samodzielność jako

przełożony domu i został przez ZET sprowadzony do parteru.

Wtedy bardzo szybko z oddanego wyznawcy stał się niebezpiecznym

dysydentem. Zaproponowano mu zatem wyjazd za

granicę. Zgodził się. Wseyscy odetchnęli. N o ale teraz, po dwóch

latach, chciał ostatecznie się uwolnić. Prowincjał niemiecki

preysłał nam faksem wiadomość. Jako sekretarz odbierałem

i segregowałem całą korespondencję, więc przeczytałem tego

mejla. W przypływie nieostrożności powiedziałem o tym

jednemu ze współbraci, nie wiedząc, że bardzo ciężko to przeżyje.

On poszedł podzielić się tym z innym członkiem zarządu

i sprawa się wydała. Zostałem wezwany na posiedzenie rady

nie jako jej członek, ale jako podejrzany, a w zasadzie oskarżony.

Odbył się sąd kapturowy, po którym kazano mi czekać kilka

dni na ogłoszenie wyroku. A brzmiał on: odsunięcie święceń

diakonatu o rok. Na początku uderzyła mnie jak obuchem nieproporcjonalność

kary do winy. Jak też i fakt, że kara dotyczyła

zupełnie innej sfery niż przewinienie. Trochę na zasadzie: nie

odrobiłem lekcji, to nie dostanę kolacji ... Potrzebowałem kilku

dni na otrząśnięcie się i przeanalizowanie faktów. Przeszedłem

po kolei obie rozmowy z radą i zrozumiałem, że ci, którey

w ogóle mnie w tej radzie nie chcieli, skorzystali z okazji, żeby mi

zaszkodzić. Nie usunąć z rady - w ówczesnej sytuacji stałbym

się wśród współbraci męczennikiem, a tego moi wrogowie nie

chcieli. Zostałem w radzie, ale z łatką pewnej nieudolności cey

raczej niedojrzałości kogoś, kto nie umie utreymać tajemnicy.

Co prawda tego typu informacje już wcześniej podawałem dalej

na zlecenie rady jako przecieki, żeby wysondować postawy

218 Korporacja wentyluje


współbraci, ale tym razem zrobiłem to sam, więc na moment

wyrwałem się spod kontroli. Trzeba było mnie upokorzyć. Ale

to nie koniec. Ciekawe było samo ogłoszenie wyroku: otóż na

tym spotkaniu byliśmy tylko ja i ZET. On obwieścił mi decyzję

rady ze smutkiem w głosie i od razu dodał, że on sam wolałby

raczej mniejszą karę, ale inni radni się nie zgodzili. Pocieszał

mnie, mówiąc, że za dobre sprawowanie będę mógł liczyć na

„skrócenie odsiadki'; że może się uda za pół roku ten diakonat

przyjąć, że on mi pomoże, ale i ja muszę pomóc jemu poprzez

swoje zachowanie. I tu mnie miał. Bo na diakonacie mi

zależało bardzo. Była to kwestia również wizerunkowa. Ale

musiałem za jego przyspieszenie zapłacić lojalnością. Trzeba

przyznać, że przez kolejne miesiące ZET faktycznie pracował

nad moimi przeciwnikami i pozwolono mi diakonat przyjąć

wcześniej. Udało mu się zatem zwentylować nadmiar emocji

wokół mojej osoby, a jednocześnie mocniej zacieśnić moją od

niego zależność.

Przeczytałem dzisiaj wiadomość dla mnie bardzo przykrą. Otóż

mój kolega ksiądz został mianowany kanonikiem. Dla niego

to pewnie wielka radość i ulga. Postaram się wyjaśnić, o co

w tym wszystkim chodzi. Otóż kanoników są dwa rodzaje: tak

zwani gremialni - jest ich w każdej polskiej diecezji dwunastu

i mają dość dużo do powiedzenia, ponieważ z urzędu uczestniczą

w wielu organach decyzyjnych razem z biskupem. Z tego

tytułu nie wynikają bezpośrednio żadne obowiązki, wiąże

się z nim natomiast dość konkretna władza, zależna od tego,

w której radzie taki kanonik uczestniczy. Drugi rodzaj kanoników

to tak zwani kanonicy honorowi. Tych jest całe stado, ponieważ

dla biskupa rozdawanie tych tytułów stanowi sposób

Korporacja wentyluje 219


nagradzania bądź kupowania poszczególnych księży, a w zasa -

dzie kupowania ich wdzięczności i lojalności. Taki kanonik nie

ma żadnej władzy, ale może nosić sutannę z fioletowymi guzikami

i pelerynką, fioletowy pas, a także łańcuch z krzyżem ka -

nonickim. Superciuchy i szacunek (i niejednokrotnie zazdrość)

niżej postawionych księży. Trzeba co prawda się wykosztować

na te nowe szaty, ale można sobie po brylować w towarzystwie

korporacyjnym. No i dochodzi do tego pewna naprawdę konkretna

korzyść - przestajesz być szeregowym duchownym,

nawet jeśli nie jesteś proboszczem, a biskup raczej nie będzie

tobą pomiatał ani przerzucał cię co chwila z parafii na parafię.

Jest to jakaś forma stabilności. A dla innych także sygnał,

że jesteś w łaskach u szefa i że należy się z tobą liczyć, bo być

może jakąś karierę jeszcze zrobisz. Poza tym będą się pewnie

przy tobie liczyć ze słowami, bo skoro jesteś teraz biskupowi

winny lojalność i wdzięczność, to może lepiej uważać na to, co

się przy tobie mówi ...

Przyglądam się historii tego mojego kolegi i wspominam

dawne czasy, kiedy byliśmy na tej samej parafii i razem tworzyliśmy

opozycję przeciw proboszczom ... Wtedy mówiliśmy

często, że kanonik nie różni się niczym od zwykłego księdza,

tylko że kanonik o tym nie wie. Przywoływaliśmy jako cytaty

biblijne uzasadniające istnienie kanoników w KRK dwa fragmenty:

„na pośmiewisko ubrali go w purpurę" {J 19:2-3) oraz

„nie wołałem [cię], wróć i połóż się" (1 Sm 3:5)„. Pamiętam, że

praktycznie cały czas czuł się niedoceniany. I to z całą pewnością

była prawda. Bo jest człowiekiem pracowitym i nigdy nie

uchylał się od pracy ani w ramach katechizacji, ani na samej

parafii. Więcej, przejawiał inicjatywę, wychodził przed szereg,

potrafił szukać zagubionych owiec, a jednocześnie do wszyst-

220 Korporacja wentyluje


kiego, co robił, podchodził najzupełniej uczciwie i poważnie. Nie

organizował niczego tylko po to, żeby na tym zarobić. Szukał

duchowego dobra dla wszystkich, za których w ramach korporacji

był odpowiedzialny. Za to zawsze ceniłem go {i nadal

cenię) bardzo wysoko. Jednocześnie widziałem często jego frustrację,

co ciekawe - nie z tego się biorącą, że władze kościelne

go nie nagradzają, a z tego, że nie dają mu możliwości ani nie

stwarzają warunków, by mógł robić więcej. A on chciał robić

więcej. W pewnym momencie został kierownikiem pielgrzymki

diecezjalnej. Normalne w takim wypadku byłoby, gdyby został

proboszczem. Pielgrzymka bowiem działa trochę jak przedsięwzięcie

na kredyt: trzeba najpierw sporo pieniędzy zainwestować

w organizację i konieczne zakupy (nie tylko gadżety, ale

i paliwo do samochodów, opłaty za kursy dla porządkowych

i wiele innych rzeczy), a dopiero potem, kiedy uczestnicy wpłacą

wpisowe, te fundusze się zwracają. Jeśli kierownik pielgrzymki

jest proboszczem, korzysta na zasadzie pożyczki z pieniędzy

parafialnych i bez problemu wszystko organizuje, co jest legalne

i przyzwoite. A jeśli jest się cały czas wikariuszem tak

jak mój kolega, to nagle staje się przed wyzwaniem zdobycia

funduszy, a są to kwoty co najmniej kilkunastotysięczne. Mój

kolega męczył się tak kilka lat. Dziwnie się też czuł, jeżdżąc na

ogólnopolskie spotkania kierowników pielgrzymek, gdzie był

jedynym nieproboszczem w towarzystwie. Jedynym kierownikiem

pielgrzymki oficjalnie i otwarcie niedocenianym przez

własnego biskupa. Nie ułatwiało mu to życia, tak jak fakt, że inni

księża uczestniczący w pielgrzymce nie liczyli się z nim tak jak

z prawdziwym kierownikiem, bo przecież nie był proboszczem.

Przygotowując pielgrzymkę, trzeba też co roku razem z kwatermistrzami

objechać całą trasę, odwiedzając proboszczów,

Korporacja wentyluje 221


weryfikując noclegi itp. Robi się to za własne pieniądze. I we

własnym czasie wolnym. Proboszcz nie musi nikogo prosić

o wolne dni, a wikariusz jest zdany na łaskę swojego przełożonego

i musi za każdym razem prosić o to, co powinno mu się

należeć jak psu kość. Jasne, są tacy wikariusze, którzy potrafią

postawić proboszcza przed faktem dokonanym i z pretensjami

odesłać do biskupa, który „ przecież mianował mnie kierownikiem

pielgrzymki'; ale mój kolega nie z tych. Dlatego sporo się

nacierpiał i przeżył wiele upokorzeń. Wielokrotnie słuchałem,

jak się żalił na tę sytuację. Praktycznie co roku twierdził, że już

tym razem na pewno idzie do biskupa i oddaje pielgrzymkę. I co

roku mu przechodziło, bo przecież pielgrzymka taka piękna

i owoce duchowe takie wielkie! W końcu pozbył się pielgrzymki,

ponieważ założył świetnie funkcjonującą wspólnotę - duszpasterstwo

mężczyzn. W katolickim pojęciu wykonuje świetną

robotę. Biskup mianował go kapelanem pewnej państwowej

instytucji, co daje mu pewną niezależność od proboszcza. A dziś

się dowiedziałem, że został kanonikiem. Mam bardzo, ale to

bardzo mieszane uczucia. Bo na pewno w czysto korporacyjnym

układzie to jest w pełni zasłużona i mocno spóźniona nagroda.

Należała mu się od dawna. Ale jednocześnie wciąga go to bardzo

głęboko w korporacyjną lojalność. Nie wiem, czy mam mu

gratulować, a jeżeli tak. to jak mam to zrobić. Naprawdę boję

się, że został po prostu kupiony ... Z wentylowany i kupiony ...

Szkoda byłoby ...

Edit: rozmawiałem z nim. Twierdzi, że nie dał się kupić.

Dalej będzie robił swoje po swojemu. Teraz czuje się bardziej

niezależny. Zatem może nie kupiony, ale na pewno zwentylowany.

Teraz będzie się bardzo głęboko zakorzeniał w korporacji.

Głębiej niż dotychczas.


Syndrom Koziołka Matołka,

czyli jak odchodziłem

Swego czasu nieodżałowany Kornel Makuszyński w znanej

książce dla dzieci zamieścił znane słowa: „Westchnął cicho

nasz koziołek i znów poszedł, biedaczysko, po szerokim szukać

świecie tego, co jest bardzo blisko''. Z całych przygód słynnego

koziołka zostało mi w głowie właśnie to zdanie. Pewnie dlatego,

że sam często łapałem się na szukaniu rzeczy, rozwiązań,

możliwości, które były cały czas w zasięgu ręki. Dlaczego nie

byłem w stanie ich dostrzec i wykorzystać? Nie dlatego, że

byłem głupi, ale że żeby coś zobaczyć, trzeba mieć otwarte

oczy, a ja miałem je bardzo szeroko przymrużone, co zresztą na

pewno da się wyczytać z wcześniejszych rozdziałów. Ale jest

też jasne, że jakieś przebłyski do mnie docierały. Zazwyczaj

przez praktykę, która niezgodna była z głoszonymi wzniosłymi

ideałami. Na początku się tylko oburzałem (i to oburzenie

bardzo budowało mnie we własnych oczach, czułem się lepszy,

wrażliwszy, bardziej wyczulony, uważny, koniec końców po

prostu mądrzejszy), potem próbowałem się buntować. Ale

bunt się nie opłaca, bo można dostać po łbie od tak zwanego

establishmentu. Potem przez krótki czas próbowałem korzystać

z koncesjonowanej przez korporację KRK niszy, w której

mogłem się realizować. Ale i to nie trwało zbyt długo. Nisza

była zbyt ciasna. A poza tym widziałem, że to kropla w morzu.

Syndrom Koziołka Matołka, czyli jak odchodziłem 223


Miałem pokusy, żeby ograniczyć się do koniecznego minimum

działania, wycofać i po prostu uciec w prywatność. Bywało, że

chciałem uciekać w działalność naukową (przed tym uratowało

mnie chyba lenistwo). A w końcu zwyciężyło to, co było

prawdziwym kluczem do wolności - przestałem zajmować

się weryfikowaniem praktyki, a zabrałem się za sprawdzanie

teorii. I tu zaczęła się prawdziwa droga wyjścia z KRK.

Muszę powiedzieć, że najgłębiej się do mojego odejścia i uwolnienia

od korporacji KRK przyczynił z ET. To właśnie on w sa -

mych początkach mojego życia zakonnego zasiał we mnie zainteresowanie,

a potem wzbudził zachwyt Biblią jako księgą,

która otwiera na spotkanie z żywym i skutecznym Słowem

Bożym. Co prawda potem się temu sprzeniewierzył, popadając

w narcyzm i pseudomesjanistyczną manię wielkości, ale

we mnie to związanie z Biblią pozostało już na zawsze. I myślę,

że mnie uratowało. Bo przez cały czas Biblia nie dawała mi

spokoju, podając jasne kryteria oceny nie tylko mojego postępowania,

ale też funkcjonowania KRK. To prawda, że przez

całe lata się broniłem, odwołując się do tradycji Kościoła. Ale

mój opór słabł. Bo jeśli miałem uczciwie przygotować i powiedzieć

kazanie na temat fragmentów biblijnych przewidzianych

na dany dzień, to nie mogłem uciec przed pytaniami. Próbowałem

je wypierać, ale z upływem lat stawały się coraz bardziej

palące. Kluczowy był moment, kiedy uległem prośbom

kilku osób i zgodziłem się prowadzić cotygodniowe wykłady

biblijne. Robiłem to przez pięć i pół roku w kolejnych parafiach.

Zaobserwowałem przy tej okazji, że słuchacze bardzo

chętnie i z radością przyjmowali to, co jest zawarte w Biblii.

Nie zauważali przy tym, że wcale nie jest to do końca zgodne

224 Syndrom Koziołka Matołka, czyli jak odchodziłem


z nauczaniem katolickim. W miarę rozwoju tych spotkań głosiłem

rzeczy coraz bardziej sprzeczne z katolicką teologią. Moi

słuchacze jej nie znali, ale ja tak i dlatego odczuwałem coraz

większy dyskomfort. W końcu przyznałem się sam przed sobą,

że nauka płynąca z Biblii jest po prostu nie do pogodzenia z nauczaniem

korporacji KRK ani z jej funkcjonowaniem. Wiedziałem,

że mnie to doprowadzi do odejścia, ale ta myśl była dość

przerażająca - rozpoczynanie życia od nowa po czterdziestce

i zanegowanie większości dotychczasowego dorobku to nie

było coś, za czym bym tęsknił ... Kilka lat biłem się z myślami,

szukałem, sprawdzałem, studiowałem. Nawet próbowałem

się zmuszać do pokochania korporacji KRK. Nic z tego. Jedną

z ostatnich prób było zainteresowanie się tak zwaną katolicką

tradycją, czyli pewnym rodzajem powrotu do sytuacji sprzed

Soboru Watykańskiego 11. Msza po łacinie, ścisłe przestrzeganie

prawa i tradycyjnego nauczania wydawały mi się wtedy

atrakcyjnym Środkiem ratowania powołania. Momentem kluczowym

było pożyczenie od znajomego płyty DVD z kursem

liturgicznym odprawiania mszy łacińskiej według starego trydenckiego

rytu, który miał pozwolić bardziej przeżyć wzniosłość

i świętość liturgii. Poległem po pierwszych dziesięciu

minutach. Jednoznacznie było to szukanie świętości i bliskości

Boga w skrupulatnym wypełnianiu wszystkich najdrobniejszych

szczegółów rytuału, z których każdy miał bardzo rozbudowaną

symbolikę. Zaawansowana magia, nic więcej. Po

tym filmie miałem już problem z odprawianiem mszy według

nowego rytu, bo widziałem, że może jest tam więcej luzu i wolności,

ale w gruncie rzeczy sprowadza się to do tego samego

błędu, traktowania rytuału jako drogi do Boga. Przyznaję, że

pod koniec pobytu na parafii - mówię o ostatnim miesiącu -

Syndrom Koziołka Matołka, czyli jak odchodziłem 225


wypełnianie rytuałów było dla mnie bardzo trudne. Robiłem

to tylko w tym celu, żeby nie spowodować jakichś większych

sensacji, żeby nie krzywdzić parafian zamieszaniem i aferą, no

i żeby nie utrudnić sobie odejścia.

Wyprowadzałem się z plebanii stopniowo. Korzystałem z tego,

iż zasadniczo nie zapraszaliśmy się nawzajem specjalnie do

swoich mieszkań. Poza tym były wakacje i kolegi wikariusza

nie było, miał urlop. Mogłem więc po kolei wywozić swoje

meble i rzeczy. Nie było tego dużo (wikariusze czekają zazwyczaj

z kupowaniem trwalszych i droższych mebli na czas, kiedy

będą proboszczami, bo wtedy mniej przeprowadzek i meble

się tak nie niszczą, a poza tym można je dopasować do kon -

kretnych, zwykle większych mieszkań) . Tak więc późnymi wieczorami

i nocami znosiłem swoje rzeczy do samochodu, który

ma z tyłu ciemne szyby, więc nic nie widać. I w ciągu jakichś

dwóch tygodni opróżniłem mieszkanie. W ostatni wieczór

zamówiłem firmę przeprowadzkową, żeby przewieźć pralkę,

kanapę i fotel z masażem, bo nie dałbym rady sam tego zrobić.

Właśnie wtedy na plebanii miały być tłumy, bo proboszcz zorganizował

zebranie w sprawie pielgrzymki. Ciężarówka przyjechała

i zdążyła odjechać, kiedy wszyscy byli w zamkniętej

sali na spotkaniu. Wieczorem uporządkowałem w zakrystii te

rzeczy, które zostawiałem na parafii: albę, komżę, kielich, brewiarze

itp. Tej nocy w kompletnie pustym mieszkaniu spałem

na podłodze, na kołdrze pod kocem. Spałem krótko, bo nie

bardzo mogłem zasnąć. Przygotowałem pożegnalny podarek

dla proboszcza: butelkę niezłego wina, ikonę i list. W nim

krótko wyjaśniałem motywy mojej decyzji, a także stwierdzałem,

że nie będzie ze mną kontaktu, nie odbiorę telefonu,

226 Syndrom Koziołka Matołka, czyli jak odchodziłem


nie odpiszę na mejla itp. Napisałem też, że to nie jego wina,

że odchodzę, i że życzę mu wszystkiego najlepszego. W szafie

pozostawiłem swoje sutanny i kapłańskie koszule. Rano

wstałem jak zwykle, zebrałem, co musiałem jeszcze spakować

do samochodu, i zaniosłem do garażu. Potem pojawiłem się

w zakrystii. Ostatni raz w życiu usiadłem w konfesjonale. Przyszła

jedna osoba, więc ją wyspowiadałem. Potem odprawiłem

mszę i powiedziałem na niej krótkie, mocne kazanie. Po mszy

udałem się na śniadanie, które zjadłem z proboszczem. On

zaraz potem z księdzem gościem i klerykiem przebywającym

na wakacjach poszedł do siebie na kawę. Mnie nie zaprosili.

Skorzystałem zatem z okazji i uzupełniłem kopertę z rozliczeniem

gazetki parafialnej, włożyłem tam klucz do plebanii

i razem z prezentem w ładnej torebce postawiłem przed

drzwiami proboszcza. Ostatni raz spojrzałem na swoje byłe

już mieszkanie, a potem wyszedłem z plebanii, wsiadłem

do samochodu i odjechałem, nie oglądając się za siebie. Pojechałem

natychmiast do kurii biskupiej, gdzie zostawiłem

list skierowany do biskupa. Był na urlopie, więc list trafił do

kanclerza kurii, a raczej na jego półkę z korespondencją. Wiedziałem

więc, że kanclerz otrzyma go na pewno tego samego

dnia. Podobny list trafił na biurko mojego szefa w sądzie biskupim.

Ten przeleżał dłużej, bo szef wrócił z urlopu dopiero

dwa tygodnie później. I tyle. W sądzie wypiłem jeszcze dobrą

kawę, bo ekspres był przyzwoity. Nikt nic nie podejrzewał. Ja

zresztą w czasie poprzedzającym odejście starałem się nie dawać

żadnych sygnałów mogących takie podejrzenia wzbudzić.

Bardzo chciałem, żeby to odejście odbyło się szybko, po cichu,

bez niepotrzebnych dyskusji, dociekań. Absolutnie nie miałem

ochoty się komukolwiek tłumaczyć. Zresztą nie czułem się

Syndrom Koziołka Matołka, czyli jak odchodziłem

2'Z]


gotowy na takie tłumaczenia. Nie miałem jeszcze dość czasu,

żeby poukładać i uporządkować wiedzę i sumę doświadczeń,

które do tego odejścia doprowadziły. W zasadzie dopiero ta

książka o tym opowiada. Stara się.


„Dla mnie zawsze będzie ksiądz księdzem ...';

czyli jak wyjść z księżostwa

KRK ma taką ciekawą regułę teologiczną, że niektóre z sakramentów

(chrzest, bierzmowanie i kapłaństwo) „wyciskają

duchową pieczęć" na osobie, która je przyjmuje. Innymi słowy:

jak już cię wyświęcą, to będziesz księdzem po wiek wieków.

Małżonkowie mają łatwiej, bo małżeństwo katolickie trwa

tylko do fizycznej śmierci (jednego lub obojga) . Nawet jeżeli

odejdzie się ze służby kapłańskiej, nawet jeżeli ksiądz ma

nałożone kary kościelne, ba - nawet jeżeli jest ekskomunikowany,

to gdyby jakiś wierny znalazł się w niebezpieczeństwie

śmierci, to taki ksiądz może go wyspowiadać i rozgrzeszyć,

nawet jeśli obok jest ksiądz pełnoprawny, bo „powołanie i posłanie

otrzymane w dniu święceń naznaczyły go na zawsze"119.

Piszę o tym dlatego, że jest to chyba jeden z głównych problemów,

przez które traci się wszystkich lub większość znajomych

(tych z kręgów duszpasterskich) . Jasne, bywa, że księża

odchodzą, pociągając za sobą jakąś grupę ludzi. Ale ja odchodziłem

po cichu, bez rozgłosu, bez awantur, bez tego, co w KRK

nazywa się zgorszeniem (a co często jest po prostu niezgodą

na rzeczywistość). I dlatego nawet dzisiaj, kiedy odzywają

się do mnie osoby, które nie wiedziały, jaka jest moja obecna

sytuacja, i dopiero się o niej dowiadują, mówią lub zachowują

się jak w tytule tego rozdziału. Czyli albo chcą „ratować

„Dla mnie zawsze będzie ksiądz księdzem ... ", czyli jak wyjść z księżostwa 229


powołanie': co może być bardzo uciążliwe, albo oferują modlitwę

w tej samej intencji, co jest akurat dość irytujące w takim

momencie życia. Zdarzają się głosy potępienia, ale ja osobiście

takich na razie nie doświadczyłem. Zaczną się pewnie po

publikacji tej książki ...

Powyższa zasada jest też pewnym sposobem na ściąganie

z powrotem tych upadłych księży, którym na przykład nie udało

się przetrwać w związku z kobietą albo którzy zrozumieli, że

poza środowiskiem korporacyjnym nie są w stanie funkcjonować.

Zawsze z tyłu głowy mają to, że mogą wrócić. Będzie

to pewnie kosztowało trochę upokorzenia i pokuty, na karierę

korporacyjną nie ma co liczyć, ale spokojna starość i jakaś

tam pewna kasa to zawsze coś. Słyszałem nawet opowiadanie

o pewnym niemieckim franciszkaninie, który już zdążył zrobić

karierę, był przełożonym domu, potem mistrzem nowicjatu,

w końcu prowincjałem. I już jako prowincjał uciekł z klasztoru

z kobietą. Nie wyszło mu, więc po paru latach zapukał skruszony

do furty klasztornej. Przyjęto go z powrotem, ale musiał

razem z młodymi chłopcami odbyć ponownie nowicjat, po

którym dopiero pozwolono mu znów odprawiać mszę. Został

misjonarzem ludowym, głosił misje i rekolekcje parafialne i jak

to skomentował ZET, opowiadając tę historię, był świetny, bo

w czasie swojego odejścia nauczył się być mężem i ojcem, więc

świetnie trafiał z naukami do mężczyzn, bo wiedział, o czym

mówi. Co pośrednio przyznaje rację tym, którzy twierdzą, że

księża wypowiadając się o kwestiach małżeńskich i rodzinnych,

mówią jak ślepy o kolorach. Ostatnio rozmawiałem z pewnym

księdzem o moim obecnym życiu w rodzinie i padł z jego ust

taki komentarz: „No, w takim normalnym życiu nie jest łatwo,

co?". Pokiwałem głową potakująco, bo życie nie rozpieszcza

230 „Dla mnie zawsze będzie ksiądz księdzem.„", czyli jak wyjść z księżostwa


i jest wymagające, ale w duchu pomyślałem: „Właśnie przyznałeś,

że twoje życie nie jest normalne ...".

Najtrudniejsze jest więc często, żeby po odejściu samemu

przestać o sobie myśleć jako o księdzu. Bo potem może się

okazać (i często się okazuje), że ktoś wyszedł z księżostwa, ale

księżostwo nie wyszło z niego.

Przyznaję, w pewnym sensie było mi łatwiej niż innym

odchodzącym. Dlatego mianowicie, że odszedłem nie tylko

z kapłaństwa, ale też z korporacji KRK w ogóle. Ogromna większość

księży porzucających sutannę pozostaje w korporacji,

spadając z pozycji funkcjonariusza do klienta, i doświadcza

w praktyce, co to znaczy reductio ad laicatum, czyli redukcja

do stanu świeckiego. Stają się często pariasami w KRK jako

byli funkcjonariusze. Nasunęło mi się właśnie porównanie do

trafiających do więzienia policjantów, ale to nie do końca tak.

Na pewno jednak jest to bardzo drastyczna degradacja, forma

społecznego upadku. Bo wolno im chodzić do kościoła, ale do

sakramentów nie mogą przystąpić. Jeśli uda im się uzyskać

(a czeka się na to zazwyczaj kilka lat, choć ostatnio trochę

procedury uproszczono) zwolnienie z obowiązków celibatu,

brewiarza i posługi duszpasterskiej, jeżeli mają pozwolenie

na zawarcie związku małżeńskiego katolickiego, to zazwyczaj

są szczęśliwi. Chociaż w ogólnej opinii katolickiej nie mają

prawa do szczęścia, bo „zdradzili Chrystusa". Ba, spotkałem się

z sytuacją, w której chorobę i śmierć dziecka byłego księdza

uważano za karę Bożą (sic!).

Jeden z moich znajomych stwierdził: „Z tej mafii się nie da

wyjść''. Nie zgadzam się z tym stwierdzeniem. Pamiętam natomiast,

że od czasów seminaryjnych faszerowano mnie informacjami

tego typu. Że jak ktoś odejdzie z kapłaństwa, nie może

.Dla mnie zawsze będzie ksiądz księdzem .. .", czyli jak wyjść z księżostwa 231


być szczęśliwy, bo nie nauczy się już żyć, że będzie alkoholikiem,

że będzie złym ojcem, że nie znajdzie pracy, że nie utrzyma się

w pracy, że dzieci mu umrą, że nie zazna spokoju, że sumienie

go zeżre, że wypali go tęsknota za odprawianiem mszy i spowiadaniem

ludzi. Wszystkie te lęki dopadały mnie do pewnego

czasu. Ale przestały. Choć sam spotkałem się z byłym księdzem,

który bardzo chciał cokolwiek robić na parafii, w której wtedy

pracowałem. Nawet kiedy mógł pomagać nosić meble księżowskie

i trochę pobyć w naszym gronie, czuł się szczęśliwy.

Bardzo tęsknił za dawnym życiem, a przynajmniej takie sprawiał

wrażenie. Pamiętam, że miałem wtedy dziwne odczucia.

Bo przez moment siedzieliśmy razem i gadaliśmy tak, jakby

on cały czas pracował na innej parafii. A z tyłu głowy miałem

przecież świadomość, że od wielu lat jest mężem i ojcem (bardzo

dobrym, troskliwym i odpowiedzialnym zresztą) i że zaraz

pójdzie do domu, do rodziny ... Doprawdy dziwaczne uczucie.

Ja natomiast odchodziłem po całości. Moje serce przez pewien

czas było przepełnione smutkiem i żalem, ale nie dlatego, że

coś tracę. Raczej żałowałem, że dopiero teraz dojrzałem do

opuszczenia korporacji. Wiedziałem, że po tym, do czego doszedłem

w moich poszukiwaniach, nie będę niczego żałował,

jeśli idzie o styl życia, poglądy, możliwości finansowe itp. I nie

żałuję. Widzę teraz z perspektywy czasu, że są co najmniej dwa

etapy wychodzenia z korporacyjnej mentalności zaszczepionej

funkcjonariuszowi KRK. Pierwotny, który zaczyna się od głębokiego

uświadomienia sobie, że coś jest nie tak z korporacją,

w której się uczestniczy. I wtórny, czyli ten, który zaczyna się

już po tym uświadomieniu, czyli wtedy, kiedy już się nie umie

po staremu żyć.

232 „Dla mnie zawsze będzie ksiądz księdzem ... ", czyli jak wyjść z księżostwa


Najpierw ten pierwszy. Uważam, patrząc też na własne życie,

że jest on zazwyczaj bardzo długi. Może dlatego, że jest proporcjonalny

do drogi, którą się przechodzi, stając się częścią

korporacji? Skoro przez tyle lat (a nawet dziesięcioleci) byłem

formowany (jak to się mówi w KRK) , a właściwie urabiany, to

jasne, że nie da się później wszystkiego szybko zmienić. Bo

przecież nie chodzi tylko o zmianę myślenia. Ona nie jest jakoś

szczególnie łatwa, biorąc pod uwagę, że wypracowywane

przez lata z wydatną zewnętrzną pomocą sposoby oceniania,

wartościowania, pojmowania rzeczywistości tworzą pewną

całość i wyjęcie jej fragmentu grozi zawaleniem całej konstrukcji.

Korporacja daje też poczucie bezpieczeństwa, a jego

pozbywamy się z największą trudnością. Oprócz bezpieczeństwa

są oczywiście także konkretne korzyści. W sytuacjach

skrajnych może chodzić o naprawdę duże pieniądze. Szczególnie

w przypadku proboszczów, którzy przez lata tworzą sieć

znajomości i zależności finansowych. Nie twierdzę, że musi to

mieć charakter przestępczy (choć czasem ma) . Raczej dotyczy

to budowania miejscowych układów, na wsiach i w małych

miejscowościach szczególnie mocno zakorzeniona jest taka

tradycja. Tam proboszcz jest zazwyczaj częścią miejscowego

establishmentu, razem z wójtem, burmistrzem, szefem policji

itp. Choćby tak jak w filmie U Pana Boga za piecem. Nigdy nie

jest to układ oficjalny, zawsze zahacza o poszczególne osobiste

relacje. I dlatego taki funkcjonariusz korporacji KRK jest zasadniczo

ustawiony na całe życie, finansowo i społecznie. Jeśli przy

okazji dba o budynek kościoła i nie krzyczy na parafian zbyt

dużo na kazaniach, to staje się nietykalną i nienaruszalną in -

stytucją. W tym momencie wszelkie szanse na uwolnienie się

z korporacji zostają unicestwione.

„Dla mnie zawsze będzie ksiądz księdzem ... ", czyli jak wyjść z księżostwa 233


Mocno się też zastanawiałem jakiś czas temu nad stylem życia

i funkcjonowania kilku moich kolegów księży (teraz już

byłych kolegów) . Chodzi mi o tych „wiecznie zbuntowanych''.

I nie mam na myśli młodzieńczego, naiwnego i głupiego buntu

w imię jakiejś ideologii. Raczej chodzi mi o wieloletnią walkę

o zachowanie własnej godności. Jeden z nich wyrobił sobie

markę „młota na proboszczów" tak skutecznie, że żaden nie

chciał mieć go w swojej parafii jako wikarego, a pewien proboszcz

oferował innym pieniądze, jeśli zgodzą się tego wikarego

wziąć do siebie. Inny zachowywał się podobnie. Kwestionował

decyzje każdego ze swoich proboszczów (trochę dla

zasady) , w każdej parafii razem z innymi wikariuszami tworzył

front antyproboszczowski, na wszystkich imprezach czynnie

utrwalał podziały pomiędzy wikarymi a proboszczami poprzez

komentarze, złośliwe wrzutki i kawały. We własnych oczach

uchodził chyba za last man standing. Wyraźnie czuł się w pewnym

sensie lepszy od innych, bo miał odwagę walczyć tam,

gdzie inni wybierali święty spokój. Poznałem go, gdy mieszka -

łem razem z nim na parafii. Pracowity, twórczy, zaangażowany,

gotowy do poświęceń. Robił świetne piwo i nalewki. Jednocześnie

wprowadzał spore napięcie, bo wykorzystywał każdą

możliwą okazję, żeby dogryźć proboszczowi (a miał ku temu

naprawdę bardzo wiele powodów) . W takiej sytuacji odejście

z korporacji również nie jest możliwe, bo zbyt wiele wysiłku

zainwestowało się w jej naprawę.

Etap drugi. Jest on bardzo bolesny, bo co chwila człowiek

(jeśli jest uczciwy) staje wobec wyborów. I to nie są nowe wybory.

A w zasadzie dopiero się zaczyna widzieć, że to w ogóle

są wybory. Dotychczas mówiło się, decydowało, postępowało

234 „Dla mnie zawsze będzie ksiądz księdzem ... ", czyli jak wyjść z księżostwa


zgodnie z wyuczonymi procedurami i algorytmami. A teraz

nagle się okazuje, że bardzo wiele sytuacji staje się problematycznych,

bo już nie potrafię od razu udzielić oczywistej

odpowiedzi. Po prostu sytuacja stała się nagle nieoczywista.

Nagle mam ochotę przemyśleć, skontrolować, sprawdzić, moralnie

prześwietlić. A na to potrzeba czasu. I człowiek zaczyna

się jąkać, zastanawiać, może czerwienić ... Dyskomfort jest po

obu stronach, bo ty myślisz: „No i jak ja teraz wyglądam, kiedy

nie reaguję tak jak powinien zareagować ksiądz?': a druga

strona myśli: „Co się z nim dzieje, przecież wie, jak powinien

odpowiedzieć". A tu nic. Nagle okazuje się, że mnóstwo rzeczy,

spraw i sytuacji straciło swoją oczywistość, a może stały się

nawet moralnie wątpliwe. I wtedy pojawia się niepewność.

Czasem lęk. Szczególnie w sytuacji takiej jak moja, kiedy bardzo

wiele osób polegało na mojej wiedzy, talencie do wskazywania

drogi i wsparciu w podejmowaniu decyzji ... Bo nagle się

zacząłem łapać na tym, że nie wiem w momentach, w których

do tej pory zawsze wiedziałem, że tam, gdzie zawsze miałem

wiele (i pięknie) do powiedzenia, zaczynam ważyć każde słowo

i wypowiadać je z wielką ostrożnością, wręcz obawą. I ci,

którzy przychodzili po pomoc i na rozmowy, również zaczęli to

zauważać. Nagle zaczęło się wokół mnie robić pusto. Z dość

dużej, bo liczącej kilkadziesiąt osób grupki tak zwanych penitentów

(oryginalnie słowo oznacza spowiadających się, ale

jego znaczenie ostatnio rozszerzyło się na korzystających z kierownictwa

duchowego, coś jak odpowiednik klienta psychoterapeuty)

zostało może pięcioro. Inni po kolei znikali, rezygnowali,

oficjalnie lub nie. Po prostu przestali odnosić wrażenie,

że otrzymują ode mnie jasny i pewny przekaz, jak mają żyć, jak

rozwiązywać swoje problemy (choć gotowych recept nikomu

„Dla mnie zawsze będzie ksiądz księdzem ... ", czyli jak wyjść z księfostwa 235


nigdy nie dawałem). Stracili poczucie bezpieczeństwa, a po to

zasadniczo do mnie przychodzili. A zatem nie było sensu się

mnie trzymać, trzeba było poszukać gdzie indziej.

Jest też inny bardzo bolesny aspekt na tym etapie odchodzenia.

Zmierzenie się z prawdą o sobie. O tym, jak bardzo system

mnie samego moralnie i psychicznie zniszczył. Jak bardzo

stałem się trybikiem w machinie korporacyjnej. Jak głęboko się

zakorzeniłem, na jakie kompromisy poszedłem. Na jakie świństwa

było mnie samego stać przez te wszystkie lata. Za jakie

szkody w życiu wielu osób odpowiadam. Ile razy wykazałem

się tchórzostwem, ile razy zdradziłem samego siebie, innych

ludzi, Boga ... Żeby móc dalej funkcjonować jako funkcjonariusz

korporacji. Ile razy lojalność wobec niej była ważniejsza

niż prawda, godność. Ile razy wygoda i święty spokój kazały mi

się zgadzać na ewidentne zło, kłamstwo, oszustwo ... Jeśli ktoś

po odejściu z kapłaństwa pozostaje w korporacji, to być może

się tym nie zajmuje. Ja się zająłem, bo w świetle Biblii uczciwie

odczytanej byłem przez całe lata głęboko nieuczciwy. Jest

to powodem wstydu i bólu. Czy można sobie z tym poradzić?

Można. W tym sensie, że da się ogólnie rozliczyć z Bogiem

na modlitwie. Niektóre konkretne szkody ponaprawiać, błędy

wyprostować. Zadośćuczynić. Ale po latach co jakiś czas

przypominają się konkretne momenty i trzeba się z nimi jakoś

mierzyć. Czasem jest to psychicznie trudne. To długoletni

proces. I nie mówię tu o jakichś drastycznych kwestiach. Nikogo

świadomie i dobrowolnie nie krzywdziłem, nie kradłem,

nie gwałciłem, nie molestowałem, nie oszukiwałem. Byłem

natomiast aktywnym funkcjonariuszem systemu, który na

takie rzeczy pozwalał i stwarzał ku nim możliwości. Poza tym

korzystałem z gratyfikacji tego systemu: finansowych, socjal-

236 „Dla mnie zawsze będzie ksiądz księdzem ... ", czyli jak wyjść z księżostwa


nych, prestiżowych. I z tym będę musiał żyć i mierzyć się do

końca tego życia pewnie, w miarę jak poszczególne konkretne

sytuacje będą powracać w pamięci. Ale jestem gotowy tę cenę

zapłacić. O szczegółach nie będę się rozpisywał - to moje życie

i muszę się tym zająć sam.


Wszystkiego najlepszego na nowej

drodze życia, czyli co po odejściu

Miałem w tym czasie zaraz po odejściu wiele niepewności

i lęków, głównie wynikających z konieczności zaadaptowania

się do nowych warunków, skrajnie różnych od tego, do czego

przez lata byłem przyzwyczajony. Trzeba było znaleźć pracę,

uczyć się życia w rodzinie. Mnóstwo wyzwań i nie mogę powiedzieć,

że było mi łatwo. Ale nie byłem w tym sam i mia -

łem dużo wsparcia. Przydały się też pewne nieksiężowskie

umiejętności. Po miesiącu zacząłem pracę, przez kolejne lata

powoli dorastam do roli męża i ojca, pozbywam się przyzwyczajeń

księżowskich. To jest wykonalne.

Nie spodziewałem się natomiast tego, co odnajdę w kręgach

wierzących chrześcijan. Wielokrotnie wpadałem w głębokie

zdumienie, czytając różne publikacje z kręgów protestanckich,

oglądając filmy czy dyskutując na portalach społecznościowych.

Zdumienie wynikające z konstatacji, że chrześcijanie

(czy to definiujący się jako protestanci, reformowani, czy niedenominacyjni)

w swoich poglądach są niejednokrotnie bardzo

katoliccy. Obejrzałem na przykład film pod tytułem Luter.

Typowa laurka. Film o „protestanckim świętym, prawie męczenniku".

Zrealizowany dokładnie w taki sam sposób, jak realizuje

się filmy katolickie o świętych. Czyli że co prawda niby

238 Wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia, czyi! co po odejściu


nie uznajemy katolickiego pojęcia świętości, ale w głębi serca

myślimy tymi samymi kategoriami.

Z ciekawością przyglądałem się dyskusjom prowadzonym

przez chrześcijan w internecie. Kłócą się, bardzo często się kłócą.

Często o drobiazgi, czasem też o rzeczy ważne. No i jeśli ktoś

się ze mną nie zgadza, to najprawdopodobniej napisze, że jestem

zwiedziony. Stanowczo protestują przeciw katolickiemu

pojęciu tradycji Kościoła, ale sami opierają się na tak zwanym

historycznym Kościele. A jest to w praktyce dokładnie to samo.

Zauważyłem, że dokładnie tak samo jak katolicy mają tendencje

do tworzenia instytucji, prawa, przepisów ... Zbory protestanckie

ze swoimi pastorami bardzo często funkcjonują prawie

identycznie jak parafie katolickie, choć tego nie wiedzą, a kiedy

się to sygnalizuje, reakcją jest oburzenie. Przykład: pewna

osoba, którą skądinąd bardzo cenię (były katolik), nie może

żyć bez niedzielnych nabożeństw i pastora. Musi mieć otoczenie

kościelne w sensie instytucjonalnym oraz nabożeństwa

z pieśniami religijnymi. Kiedy po długich wahaniach odeszła ze

zboru, w którym było wiele wypaczeń, na siłę szukała miejsca,

gdzie mogłaby w niedzielę iść na nabożeństwo. Pytana o uzasadnienie,

bardzo się irytuje. Ale nie potrafi podać biblijnych

motywów takiego podejścia. Bo też i w Biblii takiego czegoś

znaleźć się nie da. No cóż, na razie człowiek ten znalazł kolejny

zbór instytucjonalny, żeby było dokąd chodzić w niedziele ...

Problem zatem jest nie tyle w katolicyzmie czy protestantyzmie

jako takim. Problemem jest religia i religijność. Korporacyjność.

Zawiodłem się w swoich oczekiwaniach, bo miałem nadzieję

na znalezienie wielu podobnie jak ja myślących osób. Ale

Wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia, czyli co po odejściu 239


najczęściej znajduję takich ludzi, którzy szukają zamiennika

korporacji KRK na inną korporację kościelną. A ja już nie chcę

religii, korporacji, walki o władzę, dominacji, całego niepokoju,

który z tego wynika. Dlatego w końcu się od tego wszystkiego

odciąłem. Wystarczy mi Biblia. I uczciwe, jak najprostsze życie.

Bez tej otoczki korporacyjnej, prawniczej, instytucjonalnej.

I powoli jednak znajdują się podobnie myślące i czujące osoby.

Ale bardzo powoli.

Trochę z innej beczki. Kiedy odszedłem, odezwał się do mnie

jeden {słownie: jeden) z moich kolegów księży. Nagle zrobiło

się wokół mnie pusto. Nikt poza nim się nie zatroszczył, nikt

się nie zainteresował, nie zadzwonił, nie napisał. Zero reakcji.

Na początku było to dość nieprzyjemne, ale przynajmniej

stało się jasne, co nas łączyło przez te wszystkie lata (nic, co

mogłoby przetrwać). Zatem dobrze, przynajmniej sytuacja

jest jasna. Poza tym nie muszę się tłumaczyć. Ta jedna, jedyna

relacja dotąd przetrwała. Dla mnie jest to bardzo symptomatyczne.

Mam kontakt - i to bardzo dobry - z jeszcze jednym

księdzem, ale to jest mój były współbrat zakonny ze zgromadzenia,

który kilka lat przede mną przeszedł do tej samej diecezji.

Chociaż on też niewiele rozumie z tego, co się ze mną

teraz dzieje. I to by było na tyle, jeśli chodzi o jakość i trwałość

relacji w diecezji ...

W każdym razie przede mną nowe życie, nowa sytuacja. Jestem

poza korporacją! Po raz pierwszy czuję się wolnym człowiekiem,

mojej relacji z Bogiem nie zaciemniają już ani nie zakłócają

niepotrzebne instytucje, zależności. Jest czysto i świeżo,

choć może trochę jeszcze chłodno ...


Przypisy

1 Zob. Katechizm Kościoła Katolickiego (KKK) nr 1650.

2 Kodeks Prawa Kanonicznego, kan. io83.

3 Zob. tamże, kan. 129.

4 Tamże, kan. 149.

5 Zob. tamże, kan. 1311.

6 Zob. tamże, kan. 1323.

7 Tamże, kan. 1333.

8 Ta mże, kan. 331, 333.

9 Zob. tamże. kan. 341.

10 Tamże, kan. 375.

11 Zob. tamże, kan. 377.

12 Tamże, kan. 378.

13 Tamże. kan. 381.

14 Tamże, kan. 391.

15 Zob. tamże, kan. 396.

16 Zob. tamże, kan. 399.

17 Zob. tamże, kan. 401.

18 KKK, nr 1547.

19 Zob. tamże, nr 1537.

20 Zob. tamże, nr 1548nn.

21 Zob. tamże, nr 1555.

22 Zob. tamże, nr 1564.

23 Tamże.

24 Zob. tamże. nr 15n

25 Zob. tamże, nr 1584.

26 Zob. Kodeks Prawa Kanonicznego. ka n. 232.

27 Zob. tamże, kan. 250.

28 Zob. tamże, kan. 251.

29 Zob. tamże, kan. 252.

30 Zob. tamże, kan. 273.

31 Zob. tamże, kan. 274.

Przypisy 241


32 Zob. tamże, kan. 275-276.

33 Zob. tamże, kan. 279.

34 Zob. tamże, kan. 280.

35 Zob. tamże, kan. 282.

36 Zob. tamze.

37 Zob. tamże, kan. 283.

38 Zob. tamże, kan. 284.

39 Zob. tamże, kan. 285.

40 Zob. tamże.

41 Zob. tamże, kan. 286.

42 Zob. tamże, kan. 287.

43 Zob. tamże, kan. 289.

44 Zob. tamże, kan. 277.

45 Zob. tamże, kan. 247-

46 Zob. tamże, kan. 278.

47 Tamże, kan. 292.

48 Ta mże, kan. 208.

49 Tamże, kan. 212.

50 Tamże, kan. 213, 214.

51 Ta mże, kan. 215-217.

52 Zob. tamże, kan. 218.

53 Zob. tamże, kan. 222.

54 Tamże, kan. 223.

55 Zob. tamże, kan. 225.

56 Zob. tamże, kan. 228.

57 KKK, nr 1261.

58 Ta mże, nr 1263.

59 Ta mze, nr 1264.

60 Tamże, nr 1273.

61 Ta mże, nr 1274.

62 Zob. Obj 20.

63 Zob. KKK, nr 676.

64 Zob. np.: http://oblubienica.eu/czytelnia/biografie/william-tyndale, dostęp

z dn. 04.03.2018.

65 http://rnedziela.pl/artykul/25459/0-kulcie-swietych-i-relikwii, dostęp z dn.

25.01.2018.

66 http://prawo.sejm.gov.pl/isap.nsf/DocDetails.xsp7id=wdu20011261381, dostęp

z dn. 30.01.2018.

67 lndulgentiarum doctrina rozdz. 1v https://opoka.org.pl/biblioteka/W/WP/pawel_

vi/konstytucje/indulgentiarum_doctrina_o1011967.html dostęp z dn.12.11.2019.

242 Przypisy


68 Kodeks Prawa Kanonicznego, kan. 756 -759.

69 Tamże, kan. 761, 763.

70 Tamże, kan. 768, 771.

71 Zob. tamże, kan. 798.

72 Zob. tamże, kan. 800

73 Zob. tamże, kan. 807-815.

74 Ta mże, kan. 823-830.

75 Tamże, kan. 793.

76 Tamże, kan. 781.

77 KKK, nr 1076.

78 Zob. tamże, nr 1087.

79 Ta mże, nr 1087.

80 Zob. Kodeks Prawa Kanonicznego, kan. 848.

81 KKK, nr 1127.

82 Tamże, nr 1128.

83 Ta mże, nr 1116.

84 https://pl.wikipedia.org/wiki/Magia, dostęp z dn. 11.02.2018.

85 KKK, nr 1263.

86 Zob. tamże, nr 1247.

87 Tamże, nr 1246.

88 Tamże, nr 1250.

89 Tamże, nr 1257.

90 Tamże, nr 1252.

91 Zob. tamże, nr 1287, 1288.

92 Zob. tamże, nr 1302.

93 Tamże, nr 1446.

94 Tamże, nr 1441.

95 Tamże, nr 1444.

96 Tamże, nr 1422.

97 Tamże, nr 1458.

98 Tamże, nr 1473.

99 Zob. tamże, nr 545, 1357.

100 Zob. tamże, nr 1323.

101 Zob. tamże, nr 1499.

102 Tamże, nr1516.

103 Tamże, nr, 1601.

104 Tamże, nr 1602.

105 Zob. tamże, nr 1623.

106 Zob. tamże, nr 1631.

107 Zob. tamże, nr 1629.

Przypisy 243


108 http://sychar.org/, dostęp z dnia 26.02.2018.

109 Tamże.

110 Obrzędy pogrzebu chrześcijańskiego, Katowice 1998.

111 Ta mże.

112 Kodeks Prawa Kanonicznego, kan. 1254.

113 Zob. tamże, kan. 1255.

114 Zob. tamże, kan. 1256, 1257, 1273.

115 Wyliczenie orientacyjne: liczba wiernych około 983000 • izł + liczba księży

około 580 d iecezjalnych x 50 zł = 1 012 ooo zł miesięcznie przy pełnej ściągalności.

Ponieważ nigdy nie bywa to 100%, założyć trzeba wpływy około 850 ooo zł

miesięcznie. Przy tym kilkunastomilionowy dług diecezji jest całkowicie

do ogarnięcia.

116 Zob. Kodeks Prawa Kanonicznego, kan.1271.

117 Zob. tamże, kan.1290.

118 Zob. tamże, kan.1264

119 Tamże , kan.1583.


Spis treści

Wstęp 5

Wdycham kadzidło, ale się nie zaciągam 10

Podduszam się, czyli to miał być początek drogi 15

Galaktyczny wojownik 19

Święty Francis, czyli mój duchowy przewodnik 35

Qui si mangia, czyli włoski epizod 46

„Hotel robotniczy Białowieża" 49

Wyr.„any przez biskupa 52

Nieudane małżeństwa, czyli o kościelnych rozwodach

56

Prawo 61

Nie zakładamy niewinności, czyli korporacja ukarała 64

O korporelacjach 67

„O, cześć wam, panowie, książęta, prałaci" 70

Biba mus ergo 78

Niższa kadra korporacji 82

Walka klas w korporacji 110

Małe żuczki, czyli kto jest na dole 115

Duchowość jako zarządzanie - Kościół niebiblijny 120

Święta 128

Wzniosłość 134

Relikwie i odpusty 140

Indoktrynacja 147


Sakramenty 161

Być czy mieć, czyli majątek korporacji 198

Korporacja wentyluje 209

Syndrom Koziołka Matołka, czyli jak odchodziłem 223

„Dla mnie zawsze będzie ksiądz księdzem ...';

czyli jak wyjść z księżostwa 229

Wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia,

czyli co po odejściu 238

Przypisy 241


Hooray! Your file is uploaded and ready to be published.

Saved successfully!

Ooh no, something went wrong!