You also want an ePaper? Increase the reach of your titles
YUMPU automatically turns print PDFs into web optimized ePapers that Google loves.
PORTRET25 - 11<br />
szości już dobrze podchmielonych, którzy tego dnia zjechali do maleńkiego Letterkenny dosłownie<br />
z całej Irlandii. Zachodziliśmy w głowę, skąd oni wszyscy się tutaj wzięli, mając w pamięci, że gdy<br />
pierwszy raz przyjechaliśmy z naszym teatrem do Irlandii, w 1996 roku z premierą spektaklu „Finnegans<br />
Make do myśli, słów i uczynków Jamesa Joyce’a”, cała irlandzka Polonia liczyła niecałe trzysta<br />
osób i nie tworzyła żadnego zwartego<br />
środowiska. Nie to co teraz, kiedy staliśmy<br />
się drugą co do wielkości nacją na Zielonej<br />
Wyspie, a liczba rodzimych użytkowników<br />
języka polskiego podobno przewyższyła<br />
już liczbę osób rdzennie mówiących po<br />
irlandzku.<br />
Część tej starej Polonii znalazła się tam<br />
jeszcze przed wojną lub tuż po wojnie. Pozostali<br />
w większości przyjechali w czasach<br />
gierkowskich i mogli mieć (dość niecodzienne<br />
jak na Polaka za granicą) poczucie,<br />
że przybyli z całkiem bogatego kraju, co<br />
najlepiej pokazuje rozmiary panującej w<br />
ojczyźnie Joyce’a i Becketta biedy. Tak nam<br />
przynajmniej relacjonowała sprawę garstka<br />
Polaków, którzy przyszli wówczas na spektakl,<br />
wzruszeni możliwością kontaktu z<br />
polskim językiem i kulturą. Troszeczkę się<br />
jednak zawiedli, bo sztuka grana była po<br />
angielsku. Po polsku zagraliśmy dopiero<br />
rok później, gdy z tym samym przedstawie-<br />
niem zostaliśmy zaproszeni do Dublina<br />
ponownie, aby zaprezentować je w ramach<br />
corocznych obchodów Bloomsday.<br />
Wzruszających momentów w kon-<br />
taktach z Polonią przeżyliśmy więcej. I<br />
komicznych zarazem. Jak podczas kolacji<br />
w domu państwa Kaminskich, sponsorów<br />
naszego przyjazdu. Pan Kaminski jest<br />
Polakiem, który na Wyspy trafił w czasie<br />
wojny. Najpierw przez jakiś czas mieszkał<br />
w Szkocji, później przeniósł się do Dublina,<br />
gdzie poznał swoją przyszłą żonę – ro-<br />
dowitą Irlandkę. On zajął się interesami,<br />
ona prowadzeniem domu. Kaminski<br />
to rzadkie wśród starszych Polonusów<br />
uosobienie sukcesu – z czasem prowa-<br />
dzone przez niego przedsiębiorstwo stało<br />
się jednym z najprężniejszych biur<br />
turystycznych w Irlandii.<br />
Jesteśmy więc oboje z żoną na uro-<br />
czystej kolacji. Oprócz nas i gospodarzy,<br />
przy suto zastawionym stole siedzą<br />
jeszcze dwie osoby. Wyglądają na stare<br />
dobre małżeństwo, jednak małżeń-<br />
stwem nie są. Ona – to pani Lila, wdowa<br />
po gubernatorze Wyspy św. Heleny, siwiuteńka jak piana z Guinnessa staruszka, która będąc już<br />
dobrze po osiemdziesiątce potrafiła dostać mandat za zbyt szybką jazdę na motocyklu. On – to<br />
lekko utykający, poruszający się zawsze z bukietem wielobarwnych alkoholi w siateczce, zubożały<br />
hrabia Tyszkiewicz, dobry przyjaciel pana Kaminskiego jeszcze z czasów wojennych. Pewnego<br />
dnia (a było to jakieś dwadzieścia lat wstecz) postanowił Kaminskiego na chwilę odwiedzić i ta<br />
chwila trwa do dzisiaj. W zamian za kąt i strawę Tyszkiewicz doradza staremu przyjacielowi w<br />
interesach i zabawia towarzysko. Nas też zabawiał.<br />
Jak się później dowiedzieliśmy od mocno ubawionej pani Kaminskiej, ów starszy jegomość<br />
bardzo przeżył nasze przedstawienie. A nawet czuł się nim nieco dotknięty, ponieważ niektóre<br />
wątki „Finnegans Make” wydały mu się... podejrzanie znajome. Gdyby tylko chodziło o<br />
szeroko potraktowany problem alkoholowy, jeszcze by to sobie pewnie jakoś wytłumaczył,<br />
bo w końcu Joyce chadzał z nie mniejszą siateczką. Dotknęła go jednak do żywego<br />
jedna z najbardziej komicznych scen przedstawienia, scena zdejmowania butów leżącemu<br />
w trumnie nieboszczykowi. Otóż, gdy cała sala pękała ze śmiechu widząc jak podczas<br />
tej czynności nasz bohater wyrywa niechcący trupowi nogę, hrabia Tyszkiewicz pobladł<br />
śmiertelnie i omal nie opuścił widowni. Przyznał nam później, podwijając nogawkę<br />
spodni i odsłaniając drewnianą protezę, że to było najbardziej przejmujące doświadczenie<br />
teatralne w jego życiu.<br />
Więc tenże hrabia Tyszkiewicz, delektując się na odległość widokiem zielonej trawki w<br />
butelce, którą tradycyjnym polskim zwyczajem wręczyliśmy gospodarzom (skąd mogliśmy<br />
wiedzieć, że on też tam mieszka?), zwrócił się do nas nieco oschłym tonem:<br />
– A Państwo to skąd przyjechali?<br />
– My...? – chwila zastanowienia. – Z Krakowa.<br />
Zawsze w takich sytuacjach odpowiadamy, że z Krakowa. Nikt za granicą o naszej „metropolii”<br />
nie słyszał, więc oszczędza nam to wielu skomplikowanych wyjaśnień. Zresztą, w<br />
jakimś sensie była to prawda, bo przecież na co dzień Teatr Zenkasi wystawiał swoje spektakle<br />
na Kanoniczej.<br />
– Z samego Krakowa? – nie dał się zbyć hrabia Tyszkiewicz.