Postacimontaż. Pamiętam, że dla Kieślowskiego to byłnajcudowniejszy okres pracy nad filmem. Dniamicałymi siedział w montażowni, to było stareprzyzwyczajenie dokumentalisty, który z morzamateriału wyciągał swój film. Tego się zresztą odniego nauczyłem.Czy miał Pan tremę, debiutując jako reżyser?Nie. Debiutant nie ma tremy. Zacząłem ją mieć dopieroprzy drugim, trzecim filmie. Zdenerwowałemsię jednak przed projekcją „Spisu cudzołożnic”w Gdyni. Wszedłem na salę Teatru Muzycznego,a tam pełna widownia. Nabite. Wszystko to moi koledzy,moi reżyserzy. A ja znowu po raz kolejny rzucamswoje nazwisko na szalę, na pożarcie wręcz. Uznanyaktor, mogłem siedzieć na tych laurach aktora filmowegoz nagrodami z tegoż festiwalu, wszystkimi,jakie można zdobyć. A ja tam nagle staję i patrzę,i widzę te spojrzenia krytyków, reżyserów, mówiące:„Cóż ten Stuhr nam teraz pokaże?” oraz „Czy kolegama dyplom Państwowej Wyższej Szkoły Filmowejw Łodzi?” Znalazłem się na niebezpiecznym gruncie,bo nie swoim. Mam przyjaciół aktorów za granicą,którzy reżyserują filmy, np. Bellini we Włoszech,i nikt się temu nie dziwi – są to ludzie filmu przecież.W Polsce jednak panuje niezdrowa hierarchia,którą naruszyłem wtedy pierwszy raz.Zaczął Pan robić filmy i zerwał Pan z teatrem. Zabrakłoczasu na scenę?Rzeczywiście zabrakło. Krzysiek Kieślowski uświadomiłmi, że jak się robi filmy, to nie wystarczyje zrealizować, trzeba im jeszcze towarzyszyćwszędzie tam, gdzie zawezwą, trzeba być ich ambasadorem.Moje życie diametralnie się zmieniło.Zacząłem się przesiadać z samolotu do samolotu.Nagle stałem się obywatelem świata, niechcący,bo globtroterem z zamiłowania nie jestem.A jakieś anegdoty z tych wypraw filmowych?Pamiętam pokaz filmu „Tydzień z życia mężczyzny”na festiwalu w San Paulo. W pewnym momencietego filmu, jakiś człowiek na widowni zacząłpłakać i to tak spazmatycznie, że go wynieśliz sali. Zastanowiłem się wtedy nad tym, czy jakoartysta mam prawo tak manipulować widzem, takzachodzić komuś za skórę. Innym razem na festiwaluw Jerozolimie znalazłem się w kłopotliwejsytuacji. Po projekcji „Dużego zwierzęcia”, filmu,który zrobiłem na podstawie scenariusza Kieślowskiego,na spotkaniu z publicznością pewna star-sza pani zapytała mnie po polsku, czy Polak maprawo robić filmy o tolerancji. Oczywiście, gdybyto było inne grono, to bym wyszedł po takim pytaniu.Ale siedzieli krytycy, twórcy filmowi. Byłemw kropce, bo jak tu nagle wytłumaczyć wszystkiete meandry naszego „szczepienia historycznego”przez ostatnie paręset lat.„Spis cudzołożnic”, swój debiut reżyserski,nakręcił Pan według prozy Pilcha, ale następnyobraz „Historie miłosne” powstał już w oparciuo pański scenariusz, podobnie jak późniejszefilmy: „Tydzień z życia mężczyzny”, „Pogoda najutro” czy „Korowód”. Jak się Pan czuje w roliscenarzysty?Ze wszystkich zawodów filmowych, które uprawiam,zawód scenarzysty sprawia mi najwięcejsatysfakcji. Największą przygodą z filmem jest dlamnie napisanie go. Później to już wkrada się mozół.Nawet przedwczoraj mówiłem do żony, podczasczytania jej fragmentu nowego scenariusza,że najlepsza dla mnie frajda jest wtedy, jak ja tuprzy biurku zagram sam te wszystkie postacie. Powtarzammoim studentom – młodym reżyserom– scenariusz w filmie jest najważniejszy. Wszystkomożna poprawić: grę aktorską (różnymi sposobami,trickami, podmianami), scenografię, zdjęcia,ale błędów w scenariuszu poprawić się nie da.Ależ to są emocje, jak siedzę przed kartką papierulub ekranem komputera i mam 2-3 warianty zdarzeń.Czasem potrafię tak kilka dni siedzieć i nicnie napisać. To są najbardziej stresujące momentyw tej pracy. Bo dajmy na to, mam bohatera i niewiem, czy ma się zakochać, czy nie. Oczywiście,zawsze lepiej, żeby się zakochał, ale jak się zakocha,to będzie musiał gdzieś zostać, a on ma byćw drodze. I już się zaczyna rafa, którą trzeba pokonać.Dostarcza to wielu niesłychanych emocji,a wszystko zależy ode mnie.W pańskich filmach tkwi nadal tamten niepokójmoralny, charakterystyczny dla polskiej kinematografiilat 70. i 80., z którą był Pan kiedyśzwiązany.Jestem wierny ciągle takiemu filmowi, który zadajepytania, który mówi, że nie jest nam łatwo wybieraći pochyla się nad tymi, którzy czasem wybrali źle. Niemogę przy tym przesadzić z moją osobistą opinią,którą chcę się z widzem podzielić, żeby nie wkroczyćna teren dydaktyki, bo sztuka nie znosi moralizowania.Ale znosi to, co nazywamy przesłaniem,a Grecy nazywali katharsis. W swoich wypowiedziachfilmowych chcę ponadto dawać ludziom jakąśnadzieję – jest fatalnie, ale wierzę, że może byćlepiej. W zakończeniu filmu „Tydzień z życia mężczyzny”,który jest takim smutnym filmem, w ostatniejscenie dziennikarka pyta bohatera, który wyszedłz koncertu, gdzie śpiewał w chórze: „Dlaczego panśpiewa?”. A on się tak zastanowił i odpowiada: „Bojak śpiewam, to na chwilę czuję się lepszy”.Wspomniał Pan o swoich studentach. Jest Panrektorem krakowskiej PWST, ale także profesoremWydziału Radia i Telewizji Uniwersytetu Śląskiego.Czego Pan tam uczy?Prowadzę zajęcia dla młodych reżyserów. Uczępracy z aktorem i czuwam nad przygotowywanymiprzez nich etiudami. To lubię najbardziej, bołączy to moje zawody. Pomagam moim studentomw realizacji ich etiud od pierwszego pomysłu, czyliod scenariusza, po montaż, wybór dubli i ostatnieporady. Niczego im nie narzucam, przyjmujękażdą ich propozycję. Kręcą sobie później samiw miesiącach letnich, bo moja osoba zbyt ich stresuje,zarówno młodych reżyserów, jak i młodychaktorów, którzy w mojej obecności grają bardziejdla mnie. Następnie materiał wraca do mnie i dyskutujemynad nim, poprawiamy, montujemy.Czy ma Pan takich wychowanków, z których jestPan dumny?Są moi wychowankowie, którzy zdobyli dużąpopularność, ale są i tacy, którzy są literami pewnychzjawisk artystycznych, niekoniecznie szerokoznanych i nagłaśnianych. Wśród 10 studentówaktorstwa poświęcić dla zawodu chce się najwyżej2 – 3. Reszta chce dużo pracować, zarabiać i byćwidzianym. Jestem dumny z takiego aktora jak JanFrycz, który był moim uczniem i dysponuje ogromnąosobowością artystyczną. Już w szkole było towidać. Takich jak on przez te kilka lat miałem możekilku. Gorzej jest z reżyserami. Bywa bowiem, żewiem, który ma talent, a nie może filmu zrobićz braku funduszy. Marek Lechki, mój ulubiony student,wystartował fantastycznie, dostał nagrodę wGdyni za debiut „Moje miasto”. Jednak następnegofilmu zrobić nie może, nikt mu nie da pieniędzy.Jest Pan ojcem wspaniałego, młodego aktora. Jaksię Wam razem pracuje?Bardzo dobrze. Myślę, że mój syn ma już sporedoświadczenie filmowe. W tej chwili piszę dla20
Jerzy Stuhrniego dużą rolę i nie mam wątpliwości, że sobiez nią poradzi. Dawniej zastanawiałem się: „Zagra,nie zagra? A jak nie zagra? To może lepiej skreślętę kwestię, żeby go nie kompromitować”. A w tejchwili stawiam przed nim różne zadania całkiemswobodnie i bez obaw. Jego rola w moim <strong>nowy</strong>mscenariuszu ma zabarwienie komediowe. Niewszyscy aktorzy takie role czują, ale on tak, wyrósłprzecież z kabaretu. Zresztą teatrem i kabaretemnasiąkał od dzieciństwa. W Starym miał takie siedzonkona balkonie, gdzie kładli mu kocyk. Chodziłze mną codziennie do teatru na próby, siedziałi godzinami przyglądał się. Potem wszystko odgrywał– na pamięć znał „Rewizora”, rolę Nowickiegoz „Nocy listopadowej” czy Treli. Siedział, siedziałi wysiedział. Tak to bywa w takim zawodzie – rodzinnetradycje zdarzają się często.A propos rodziny. Co Pana skłoniło do sięgnięciapo pióro i napisania autobiograficznej książki„Stuhrowie. Historie rodzinne”?Prawdę mówiąc, to parę rzeczy. Raz, że namówiłomnie do tego wydawnictwo. Dwa, że wziąłemudział w programie telewizyjnym „Sekrety rodzinne”,do którego zaangażowano genealogów,a ci odkryli, skąd pochodzi moja rodzina – konkretniez jakiej miejscowości w Austrii. Poza tymarchiwum mojego ojca i mojego dziadka – nagledotarło do mnie, że jestem w posiadaniu wielupamiątek rodzinnych. Zacząłem myśleć, jak to wykorzystać.Opowiedziałem paniom redaktorkomw Wydawnictwie Literackim różne anegdoty napróbę, a one zachęciły mnie do pisania. Pomagałami w tym pani redaktor Pawlicka. W sprawęzaangażowała się też moja córka, która zajęła sięoprawą graficzną książki.Jakie ma Pan najbliższe plany artystyczne?Podjąłem się reżyserii „Emigrantów” Mrożkawe Włoszech – premiera spektaklu będzie jesienią.Poza tym piszę scenariusz, który zamierzam skończyćdo świąt. To będzie podróż sentymentalnaw moje dzieciństwo, komedia. Mam też pokusę,żeby samemu ten film wyprodukować, bo dość mamchodzenia i proszenia się różnych decydentów. Jakoaktor rozpoczynam zdjęcia do nowego filmu JackaKoprowicza. Główną rolę gra mój syn. Akcja osadzonajest w latach 60-tych, a ja gram rolę, która wzbudziogromne kontrowersje – Witkacego. W planachmam też oczywiście dyplom z moimi studentami.•21