You also want an ePaper? Increase the reach of your titles
YUMPU automatically turns print PDFs into web optimized ePapers that Google loves.
Zalazłem wreszcie i w wyższe dziedziny,<br />
lecz broda urosła mi przez ten czas i posiwiała.<br />
o otwartych potylicach.<br />
wpuszczono mnie tam — smutne czerniawe<br />
demony grodziły drogę. Mijałem wagony towarowe<br />
pełne oczu śledzących przez szczeliny desek,<br />
lecz przeganiano mnie. Precz goniły duchy<br />
Mijałem skalne kominy, którymi w kłębach<br />
dymu pięły się ku niebu ciemne sylwetki, ale nie<br />
wówczas jakąś okólnią, bocznicą, nie zawsze w<br />
pełni rozwiniętą odnogą czasu, płonym pnączem<br />
na skróty lub naokół wiodącym ku przeznaczonemu<br />
celowi.<br />
piennych twarzy, po to jedynie, by znów utknąć,<br />
wepchnięty między auta na zaleszczyckim moście<br />
lub porwany przez falę wycofujących się<br />
żołnierzy w wełnianych szynelach. Ruszałem<br />
niż ciągnących gdzie bądź swe walizki i wózki.<br />
Przepychałem się pod prąd tego Styksu wa-<br />
ku przeszłości, ku stracie, w nostalgii i w bezsilnej<br />
goryczy, bardziej drepczących w miejscu<br />
Nie wszędzie byłem sam. Brnąc na wschód<br />
i wstecz stulecia napotykałem tłumy bieżeńców<br />
prących w beznadziejnym pochodzie ku<br />
Ziemiom Odzyskanym, obróconych jednak<br />
raczej niźli w swym ogromie dających się dojrzeć.<br />
Przemierzałem w ciemnościach niezliczone<br />
sale, tunele rozgałęzione jak poroża podziemnych<br />
bestii, skaliste katedry o kolumnach<br />
wyniesionych w mrok, portykach domyślnych<br />
***<br />
Sztrallem.<br />
płomyk. Oto był — jak mi się zdaje — odległy<br />
poblask mej latarni — pieca nad Czerwonym<br />
W jednej z takich sal lśniących w blasku<br />
czołowej lampki mozaikami kryształu górskiego,<br />
agatów i ametystów dostrzegłem wlot<br />
bocznego kanału, w głębi którego migotał nikły<br />
stalaktytami z antracytu — wielkie pęcherze<br />
powietrza, co rozdymały ni stąd, ni z owąd ciasną<br />
arterię komina.<br />
trafiały się teraz znacznie częściej, podobnie —<br />
puste, szerokie hale o sufitach zwieńczonych<br />
system dymnych korytarzy miał się skończyć.<br />
Przeciwnie. Pajęcze odnogi bocznych kanałów<br />
Musiałem dotrzeć znacznie poniżej poziomu<br />
piwnic, nic jednak nie wskazywało, by<br />
brnąłem dalej w dół.<br />
twarz maskę zaopatrzoną w zwierzęcy ryj filtra<br />
i — całkiem już w niej oślepły i stumaniony,<br />
czasem niosąca zapachy obcej kuchni, czasem<br />
— duszący opar czadu. Nasuwałem wówczas na<br />
czy chwytu. Nierzadko uderzała mnie od spodu<br />
fala konwekcyjnego prądu — czasem gorąca,<br />
Za oknem, które wychodziło na oficyny i<br />
studzienne podwórze, w kępie wrotyczu i dzikich<br />
rumianów stała kruszejąca statua — nie<br />
tym sezonie, tego lata i w tym świecie.<br />
sznury żarówek rozpięte pomiędzy drzewami<br />
aż do ulicy Wileńskiej. Zgasły po raz ostatni w<br />
dłoniach spodki i srebrne widelczyki do ciast.<br />
Na koniec najstarszy nachylił się i nagle zgasły<br />
zapamiętani w swoim tańcu upodabniali się do<br />
aniołów. Znikało szkło i porcelana, migały w ich<br />
o wyplatane z brzozy fotele. Powiewali białymi<br />
ręcznikami i w jakimś nerwowym uniesieniu,<br />
Za oknem zwróconym ku Tatarskiej słychać<br />
było stłumione hałasy. To kelnerzy w kawiarnianym<br />
ogródku uprzątali ze stołów kufle, szklanki<br />
i kryształowe pucharki do lodów, potykając się<br />
***<br />
choć obcy, odbierają nam prawa powrotu do<br />
naszych zmarłych.<br />
w milczeniu, pogrążony w stuporze, uplątany<br />
w siwą brodę. Podszedłem doń. Tak oto żywi,<br />
przybyłem — w czarnym swetrze i gazowej<br />
masce zasłaniającej oblicze. Tkwił bez ruchu i<br />
korzeni, grzybni i podziemnych wichrów. Lecz<br />
oto w fotelu siedział człowiek, po którego tu<br />
w momencie wkroczenia Rosjan. Zapragnąłem<br />
wywieść ich stąd, przeprowadzić przez rubieże<br />
odeszli w odstępach tylu lat od siebie i dlaczego<br />
schronili się w najmniej odpowiednim miejscu,<br />
zawołać, mógłbym wejść, przekroczyć próg,<br />
pozostać. Nie myślałem, co robią tutaj razem,<br />
okiem do dziurki od klucza. Sól szczypała w<br />
oczy, a w dziurce widać było niewiele, a przecież<br />
przysiągłbym, że w beżowych plamach<br />
rozpoznaję znajome sylwetki i ruchy. Mógłbym<br />
rożnika z ikoną i lampadką. Za drzwiami rozbrzmiewała<br />
rozmowa i rozpoznawałem wszystkie<br />
od lat niesłyszane głosy. Zamiast nacisnąć<br />
mosiężną klamkę pochyliłem się i przywarłem<br />
Stałem w tym wymalowanym sepią pokoju<br />
tyłem do pieca, przodem do wschodniego na-<br />
***<br />
„ę” i „ą” się w mowie złocą — liściem, jagodą,<br />
pąkiem, bożą krówką.<br />
Szczęsne narody, gdy znają nosówkę, co huczy<br />
echem niczym puszczyk nocą, szczęsne, gdy<br />
***<br />
Rudnickiej, siecią drenów i kanaliz podpełznąć<br />
pod przedmieścia Wilna. Górą turkotały gąsienice<br />
i żelazne obręcze kół armatnich, kiedy<br />
dotarłem do głównego burzowca.<br />
jakichś przedpotopowych pajęczynach, przecisnąć<br />
pośród korzeni Puszczy Nalibockiej i<br />
Powoli na powrót ścieżki kuliły się w sobie coraz<br />
węższe i węższe, za to odległe światło przybierało<br />
na sile. Wreszcie udało mi się wspiąć po<br />
PORTRET25 - 117